Herbasencja - Czerwiec 2015

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Adam Ladziński Letnia stadnina 5 Marcin Sobiecki Do niuni z papirusem 6 Marcin Sztelak Wady gramatyczne 7 Kordiały 8 Czerstwe kromki 8 Jerzy Edmund Sobczak Araneae 9 Zupełnie inne pieśni 10 Wykroplenie 11 Krystian Stefanowski z ciężkości ud 12 Marcin Lenartowicz Szkiel. 13 Weronika Gwiazda Maj dla debiutantów – Zwyciężczyni: Wieczorna mgła 14

2

Proza

Mirosław Sądej Gloria victis 16 Antoni Nowakowski Drzwi 24 Dobra Cobra Suma wszystkich złości 39 Adrian Tujek Zamykam oczy, nie patrzę 47 Adam Dzik Natura boi się próżni 54 Magdalena Kucenty Maj dla debiutantów – Zwyciężczyni: Dzieci Posejdona 73

Stopka Redakcyjna 55

Herbasencja


Marudzenie Helli Maj był naprawdę długim i ciężkim miesiącem. Do tego stopnia, że kiedy przeglądałam teksty do tegu numeru ciężko było mi uwierzyć, że zostały opublikowane zaledwie parę tygodni temu. Coś czuję, że po trzecich urodzinach będę musiała sobie od Herbatki solidnie odpocząć. Zaczęliśmy od ogłoszenia miesiąca dla debiutantów. Było skromnie. Wydaje mi się, że dużo skromniej, niż zazwyczaj. Debiutantów było jedenastu i pierwszy raz w historii tego konkursu, większość nie dostała się na główną. Z jednej strony, w poezji przez recenzenckie sito przebiła się jedynie Weronika Gwiazda, a z drugiej, Magdalena Kucenty zakasowała nie tylko innych debiutantów, ale i portalową śmietankę, serwując opowiadanie, które może się pochwalić najwyższą średnią w prozie w tym roku. Oba zwycięskie teksty możecie oczywiście przeczytać w tym numerze. Były też nieprzyjemne momenty, jak podjęcie trudnej decyzji o ukryciu ocen, które są głównym założeniem Herbatki, od początku jej istnienia. Myślę jednak, że ostatecznie to posuniecie wyszło portalowi na dobre. Do skutku nie doszedł nasz eksperymentalny, poetycko-prozatorski konkurs literacki. Żadna z sześciu par nie dała rady nic razem stworzyć. No cóż, życie. Za to pod koniec maja odbyła się wreszcie premiera naszego kolejnego „Tea Booka”. Tym razem z opowiadaniami sci-fi. Zapewniam Was, że jest to naprawdę smakowity kąsek. Dziewięć nazwisk, które albo już znacie i cenicie, albo dopiero Was to czeka. Świetna lektura na wakacyjne wojaże. Natomiast pierwszego czerwca poddaliśmy portal bardzo ciężkiej próbie: udostępniliśmy edycję. Na razie nic się nie zawaliło, więc myślimy nad kolejnymi zmianami. Ale głównie wszystkie nasze działania skupiają się wokół trzecich urodzin Herbatki. Wiemy już, że zlot urodzinowy odbędzie się czwartego lipca we Wrocławiu (serdecznie zapraszamy!). Nath ogłosiła pierwszy konkurs (będą jeszcze dwa), a ja kombinuję nagrody. I tak do piętnastego lipca… Tymczasem zajmijmy się aktualnym numerem. Oprócz wymienionych wcześniej konkursowych debiutantek, po raz pierwszy na naszych łamach przeczytać możecie Marcina Sobieckiego. Ogólnie to wydanie jest do bólu męskie, i w prozie i w poezji. Mam nadzieję, że to nie jest stały trend i że portalowe panie wkrótce znowu pokażą, na co je stać. Jeśli natomiast chodzi o mojego osobistego faworyta, to polecam tekst Dobrej Cobry. Opowiadanie z gatunku tych, które po lekturze długo nie pozwolą Wam poczuć się komfortowo. Miłego czytania! Helena Chaos

Czerwiec 2015

3


PDF, EPUB, MOBI Do pobrania za darmo na: beezar.pl issuu.com wydaje.pl rw2010.pl


Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.

Letnia stadnina Konie polne wszędzie konie rozmaryn tymianek bez mięty na karku dłonie jak grzywa splecione i zapach mocno stajenny że galop że skoczny że lasem że latem i sierpień szalony pachnący ziołami i trawą koszoną na zapas koszerność dla konia wyżerność dla konia a mięta jak mięta dla mięty

Czerwiec 2015

5


Marcin Sobiecki (gryzak_uspokajajacy) Białostoczanin od urodzenia. Jestem aktywnym zawodowo farmaceutą, a hobbistycznie tatuchem dwójki rozkoszniaków. Pisanie to czas na powrót do samego siebie, z jednej strony relaks, z drugiej pewna summa przemyśleń z mijających dni. Nie silę się na nie, czasem wybucha samo, a co mnie łączy z poezją to jeszcze nie wiem. Dla przyjaciół - Soviet.

Do niuni z papirusem

W bujnej gęstwinie małym jeżykiem wystawię nosek, nie bój się igieł, zatopię w tobie uczucie silne, niby przypadkiem musnę liryką.

Co było najpierw? Jajko czy kura? Kropla czy chmura? Wieszcz czy cenzura? Oddychaj, rozkwitaj, gąszcz oddycha! Evviva l’arte, ziarnko wykluła, połammy pióra! Wielbiciel Żółtka Szumi w tętnicach strumyk swobodnie, pluskają myśli w mokrych kamykach, boso przechodząc na drugą stronę dotkniesz mych marzeń, śmiało, dotykaj. PS Duszno mi w ramie syntetycznych form, wiem, egzystencja nie miewa astmy. Mchem pachnie latem las po deszczu, plon zbiera bakcyl – latexus plastik. To... straszne! Błagam o puszczoterapię!

Czytaj z porostów gdzie zimna północ, w zielonych płucach powietrze czyste, chcesz przyjść i śmiecić intencją brudną? Lepiej uciekaj, gniewam się wilkiem.

Zwierzyno dzika patrz przez me oczy, zboczeńcom zostaw cały ich beton, a mi daj spłynąć stróżkami rosy po dzwonkach, kocham, daj być poetą!

Jak szczęścia pragnę ujrzeć w leśnikach przyjaciół, którym nie obce dbanie, jeśli we wnykach słabnie puls życia, wciąż nie potrafię, wciąż nie potrafię,

Pochłoń, w paprociach pozwól się skroplić, sarnim oddechem unosić lekko, wiatrem falować, całować loki zesłanej strofą - promieniem z niebios.

wyrytym sercem na dębie krwawię...

Dumnym trwać drzewem, przeklinać papier, żubrzą czuć moc pod kopytem liter, nim sowa huknie, wyschnie atrament, noc schowa słowa, a wtedy przyjdę.

6

Pora już wracać. Mróweczek miasto ściskiem pomoże koić przypadłość, więc dobrze znając walor metafor, dosłownie łba nie wetknę w imadło. Białowieża wiosna 2014

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Wady gramatyczne Wierzę w zakonnice i czarnego kota, garść innych przesądów oraz powroty. Do gwiazd. To bezsilność albo czarnowidztwo – powiadasz przeżuwając kolejne zwycięstwo. Jak kęs codziennego chleba. Czuję gorzko – słodki smak uniesień i spełnień. W wymiarze ulubionych grzechów. Twoje usta zaciśnięte w wąską kreskę dezaprobaty. Może nawet potępień. Mała, nic z tego nie będzie. Szatan mieszka w mojej szufladzie. Pełnej. Porażek, zwątpień oraz wierszy niezgodnych z oficjalnym kursem języka. Ale to lepiej przemilczę, trzymając się wyuczonej postawy. Chyba że znowu zadziała dziedziczne obciążenie kiepską pamięcią.

Czerwiec 2015

7


Kordiały Mogłabyś być królową Margot, z kolanem obolałym od zimnych pocałunków. Nie częstuję pani kawą, skoro miasto blednie na wyciągnięcie ręki, w zmęczonych oczach żadnych namiętności. Tylko powieki lekko drżą od wszystkich kłamstw, nawet tych zapisanych na serwetce. Albo lustrze, z którego wciąż spływają pożegnania. Nie, nie brakuje mi twoich ust – sypiam dobrze, na poduszce wypchanej numerami telefonów. Nigdy nie dzwonią, nawet w środku nocy, tym bardziej nad ranem. Zresztą i tak bym nie odebrał, proszę pani.

Czerstwe kromki Nazbierało się burz, nie tylko w szklankach, także w kieszeniach dziurawych na przestrzał poezji. Albo zbioru słów – współzależnych. Gdzieś tam zasmarkane dzieciaki żebrzą o papierosy, niezaspokojone zbierają kiepy. W połamanych chodnikach widać niedoskonałości świata. Oraz obojętność przeszkleń drapaczy górujących nad miastem. Myśliwi tylko nocą otwierają barykady śmietników, odnajdując rzeczy niezbędne do życia dziękują przez lewe ramię. Tymczasem wiersze wylatują nogawką i zdychają rozgniecione butem.

8

Herbasencja


Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.

Araneae Przemykam ze strychu do piwnicy ostrożnie, pomiędzy framugami, wzdłuż pęknięć ścian jasnego świata, gdzie życie warte zmrużonych oczu, przeliczanych w nominałach skompromitowanych idei. Wzrok zawieszony na ciekło-magicznym krysztale, sączącym kolejne śmierci i lekarstwa na katar. Sto pięćdziesiąt ofiar na campusie studenckim gdzieś w Afryce, a tu muszę uważać na but Damoklesa. Lubię zabijać codziennie, robię to z pragnieniami. Snuję, splatam w sieci przygotowane dla kolejnych ofiar, składanych bóstwu pragmatyzmu i głodu. Wysysam marzenia jak słodkie, brzęczące muchy.

Czerwiec 2015

9


Zupełnie inne pieśni Piana na nocy. Dziś Zdarza się, kiedy kształty marszczą się i falują, załamując u szczytu. Przeciekają przez palce, obmywając stopy. Ramiona obejmują Ziemię od zachodu do wschodu. Wirują wraz z gwiazdami ponad i popod. W tańcu do zupełnie innych pieśni. Z muszlą przy uchu. Nasłuchuję. Namiar wiedzie w górę i w dół. Zabijanie wciąga, choć nie daje satysfakcji. Krew użyźnia suche kontynenty w beznadziejnie naiwnej, fałszywej ofierze wilgoci. Bóg umarł, ale może trzeba go unieśmiertelnić powtórnie? Lina i harpun zamiast krzyża. Modlę się wraz z Nimi do Nieobecnego. Trzeciorzęd. Miliony lat przed narodzinami bestii. Exodus W wilgotnym piasku ślady parzystych kopytek. Kończą się w bezkresnym oceanie. Gdzie odeszliście przodkowie lam, krewni świni? I przepuścił was Gabryel z powrotem przez wrota Edenu. A jaką odebrał opłatę? Obietnicę nieodwiedzania lądu? Cóż dał w zamian? Modlitwa w pieśni. Kosmiczna jedność. Na pewno bez lęku? Spotkania w przestworzach. Kiedykolwiek Tu jestem, tu jestem, tu jestem. Słyszycie mnie? Słyszycie mnie? Tam byłem, tam byłem. Miliony planktonowych gwiazd. A wciąż rodzą się nowe. Wspaniałe, niebieskie pastwiska. Słyszę cię bracie, słyszę cię. Nadciągamy z rodziną. Spoglądaliśmy na odbicia innych słońc w czerni nocy.

10

Herbasencja


Mówią o jedności Oceanu. Tam i tu. Śpiewaliśmy wspólnie dla Niego. Nie płyńcie tu, nie płyńcie tu! Płacz, harpun i krew. Bestia z lądu skończyła właśnie słuchać naszych modlitw.

Wykroplenie Dzieciom w nas Z pamięci zaczerpnięte w wiosennym chaosie, gdy od deszczu na zewnątrz świat calutki moknie. Mały nosek do szyby przyklejony w oknie, o słoneczny promyczek w swoich baśniach prosi. Z błękitu ulepiony, jak kropla się toczy, nieskończony świat pragnień dziecięcego śnienia. Zwykła deszczu kropelka w wizję się przemienia. Na kolejną granicę otwarły się oczy. Szklany dzwonek wybrzmiewa w świat tęczowym requiem, kiedy kropla wysycha, by uwolnić wolnych. Powołuje do życia świat imperiów szkolnych. Nieskończoność wchłaniają inne krople wielkie. Promyk tęczę rozmazał słonecznym pędzelkiem po powierzchni tornistra - pełnej cudów torby.

Czerwiec 2015

11


Krystian Stefanowski (ks_hp) Znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. Urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w Krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo na UJ. Wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. Słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. Czyta powieści filozoficznopsychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. Ulubioną prozatorką jest Jeanette Winterson, poetką - Sylvia Plath. Nie uznając żadnych barier, marzy o Nagrodzie Nobla w kategorii literatury.

z ciężkości ud Lustra oceanów są szczelne, wypierają się wilgoci - różnicy odbicia i ciała. Wyszliśmy z przykościstego brzuszyska statku, gdy kadłub wcisnął się w port. Do dzisiaj słyszę mlaskanie marynarzy pożerających stosy ryb. Wypatroszone miasta pulsują w ostatnich konwulsjach światła i wody. Nie istnieje miejsce, które przetrwałoby do końca świata stworzono nas do destrukcji, rozbijamy atomy, chwytamy boga za rogi. Oczy najbardziej słone przed zmrokiem; później tylko wzburzone morza żałoby, czarnej nieświadomości. Z każdej piany rodzi się Afrodyta, często po ciemku, bez świadków, aż pewnego wschodu znajdujesz odłamki muszli.

12

Herbasencja


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Szkiel. Z cyklu: Struktura Szkła. Oli Guzik. Spod łóżek wypełzają co rusz nowe przydomki, więc świecę w ciemnościach. Na złość, czy na brak kałuż w definicjach deszczu, opieram się chłodnym karkiem o twoje kolana. Powodujesz narośl, która wzmaga się, kiedy nie patrzę lub próbuję przynajmniej zerknąć tylko. Czasem przyśnią mi się wiersze i spadam w nich na samo dno twoich imion. W ich zakamarkach odnajduję nocleg na dzień czy dwa, a potem wracam do kanap i schyłkiem samym nucę pierwsze takty z porcelany, zapalniczek i suchego szkła.

Czerwiec 2015

13


Weronika Gwiazda (verluvya) Młoda artystka, skrzypaczka, głównie wiążąca w strofy obrazy z życia codziennego i przemyślenia przeplatane przez własną wyobraźnię.

Maj dla debiutantów Zwyciężczyni

Wieczorna mgła Spojrzę przed siebie, w białą ciemność, z rozkoszą Gwiazdy lamp ulicznych rzucają w oczy złotem A noc, białą szatą obleczoną, rozproszą Noc tajemnicę skrywa - mnie, nikłą istotę.

14

Herbasencja


h t t p : // w w w. b e e z a r. p l / k s i a z k i / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a h t t p : // i s s u u . c o m / h e r b a t k a - u - h e l e n y / d o c s / t e a _ b o o k _ 2 _ p o e z j a h t t p : // w y d a j e . p l / e / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a 2 http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTE1Ng%3D%3D/tea-book-2-poezja.html?title=Tea%20Book%202:%20Poezja


Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

Gloria victis

obyczajowe

Nazywa się to chwilową utratą czujności. Ala pochyliła się nad płaczącym Bartkiem, który kurczowo czepiał się jej nogi, patrząc przerażonym wzrokiem. Wtedy poczuła cios oblewający gorącem lewą część twarzy, a po chwili piekący ból smagnął jej ucho i oczodół. - Ty kurwo! Ty szmaciaro. Znowu piłaś? Piła. Ukryte za belką w szopie wino marki „Jabol”, pozwoliło z rana zapomnieć o fali drgawek, wymiotów - o wyjącym o alkohol mózgu. O Stefanie i kolejnym dniu. Czyli ożyciu. - Ty kurwo, ja cię nauczę...ja cię oduczę! – Mężczyzna stał nad nią w rozkroku, przymierzając się do następnych uderzeń. Nakręcał się. Widać było rosnące szaleństwo w oczach. Takiego pamiętała swojego ojca. Matka kuliła się na podłodze, zasłaniając ciałem ją i jej niepełnosprawnego brata. Ojciec pił i tłukł biedną kobietę, zarzucając jej kurewstwo (dawnowaty Franek miał być pomiotem sąsiada Walendziaka, u którego matka zarabiała dorywczo przy obrządku stada krów mlecznych). Według tego pijanego Nostradamusa, córka (czyli ona) pójdzie śladami matki. Twierdził z uporem, że widzi chuja w oczach Ali. Kurwą nie została. Została za to zarażona tą straszną chorobą alkoholizmu tatusia, która pewnie roznosi się drogą płciową, bo parę razy kochana głowa rodziny wzięła ją urżnięta na oczach matki i Franka. Na kolejne uderzenia była już przygotowana. Pięść Stefana odbiła się od jej dłoni, którą zasłoniła policzek. Spróbował jeszcze raz, ale nakryła rękami głowę, więc wściekły kopnął ją w bok. Sapał jak w czasie stosunku. - Porozmawiamy jak wrócę, suko. Porozmawiamy... – pogroził pięścią – idę teraz do kościoła... Trzaśnięcie drzwiami. Przetoczyła się z jękiem na bok uwalniając syna. Nie płakał już, wpatrzony w nią ogromnymi oczami, w których czaiło się przerażanie. - Mama – pogłaskał ją po policzku i przytulił się do niej – mama ,poszedł. Boli bardzo? – ocierał małą piąstką łzy, które płynęły jej po policzku. Poszła powoli do stodoły i sięgnęła za belkę. Kilka tęgich łyków i zaczęła się rozlewać po organizmie fala ciepła, stopniowo uspokajając wibrujące nerwy. Wytarła krew sączącą się z uszkodzonego ucha i odetchnęła głęboko. „Należy mi się. Jestem skończoną pijaczką i idiotką, a Stefan przecież mnie kocha. Któż inny wziąłby dziewczynę z ostatniej rudery we wsi? Bez majątku; takiego głupiego nieuka z orzeczeniem o lekkim upośledzeniu i bez przyszłości? On, syn bogatych gospodarzy, żeniący z nią się wbrew

16

Herbasencja


zakazowi rodziny i krzykom oburzenia na wsi. Te france zazdrościły mi, pewnie dlatego tak darły mordy po opłotkach bo same chciały Stefana dla siebie, albo swoich córek. Musi mnie kochać...” Wróciła do domu i w podkręconym nastroju wzięła się za sprzątanie i tak już wypucowanego domu. To jej obsesja. Wykrochmalona, śnieżnobiała serweta na stole z pięknie widocznymi kantami zaprasowań, podkreślającymi jej świeżość. Wprost dziewiczość. Wygładziła fałdki na polarowej narzucie w tygrysie cętki, strzepała poduszki i rozejrzała się po pokoju. Co jeszcze? Stefan uwielbia porządek. Po namyśle zaczęła wycierać nieistniejące kurze i czyścić do połysku, i tak już błyszczący, posrebrzany zestaw sztućców, zajmujący centralne miejsce w regale i wyeksponowany w etui wyłożonym fioletowym aksamitem. Prezent ślubny od teściów, dlatego zajmował tak poczesne miejsce i był oczkiem w głowie męża. Zrobiło jej się lekko i radośnie. Wszystko wokół emanowało czystością i zadbaniem. Czas na obiad. Amelka i Henio jeszcze w szkole. Pięcioletni Bartuś najedzony i uspokojony zasnął na wersalce. Trzeba będzie go popilnować , bo moczy się czasami i ta piękna kapa w tygrysie cętki będzie śmierdzieć. Stefan wróci za jakieś dwie godziny. Musi przecież pomóc przebrać się księdzu Wądołowskiemu po mszy, przeliczyć tacę, pogasić świece, poustawiać na nowo krzesła w równych rzędach. Praca kościelnego to nie w kij dmuchał. To szanowana osoba we wsi. Wróci i zobaczy na stole swój ulubiony barszcz czerwony suto okraszony skwarkami. I będzie dobrze. Przy furtce usłyszała podniesione, dziecięce głosy. Dopiła resztę wina, które przyniosła do domu, machinalnie strzepnęła fartuch i postawiła talerze na stole. Dzieci wracają. Musi jakoś wymknąć się do sklepu bo trzeba uzupełnić zapas zanim pan wróci. Pokornie i ze spuszczoną głową poprosić jędzowatą Miszczykową o zapisanie w zeszycie trzech jaboli. Jutro zwróci się o zaliczkę do pani Kosickiej. Kobieta lubiła ją i na pewno nie odmówi. *** Wrócił później i w nienajlepszym humorze. Rozpoznała to po gniewnych pomrukach w przedpokoju. Ze stęknięciem usiadł przy stole. - Co za france z tych bab – rzucił podniesionym głosem nie wiadomo do kogo – Pawlusińska z Matczakową przylazły do księdza z pretensjami. Głupie cipy. Żrą się o to, która ma przystroić kościół na święta, a czyjej mąż ma baldachim nieść. No, po prostu proboszcza szlag trafiał jak słuchał tego jazgotu. Godzinę tak pieprzyły! Gdzie obiad? Zakrzątnęła się nerwowo koło kuchenki. Upuszczona warząchew z brzękiem spadła na metalową płytę. - Znowu piłaś kurwo – bardziej stwierdził niż zapytał – dziś „wytrzeźwiałka” będzie... Skuliła się odruchowo. - Jedz Stefciu, bo ziemniaki niedobre będą. Spóźniłeś się... - No jak się miałem nie spóźnić przez te wrony? – Ze złością cisnął łyżkę w talerz. Krople barszczu zakwitły na śnieżnobiałym obrusie. – Głupie szmaty...baby... kurwy - zmełł kolejne przekleństwo w zaciśniętych zębach – ty nie lepsza... Jak ja was nienawidzę. Bóg też. Rozejrzał się po domu. Popatrzył na zwiniętą narzutę na łóżku. - Coś robiła cały dzień poza chlaniem? Syf w domu. - Bartusia przykryłam bo spał i wstał niedawno – podążyła za jego wzrokiem – nie zdążyłam poprawić – popatrzyła na niego przepraszająco. Wstał powoli od stołu i podszedł do kąta. Wysunął na środek pokoju stary, kościelny klęcznik. Pamiętała, że klęczeli na nim, kiedy brali ślub. Potem rodzina Miszczyków, lokalnych sklepikarzy, ufundowała nowy, zrobiony z deski którą dotknął święty Jan Paweł II. To dopiero było gadania w parafii! Stary klęcznik powędrował do kościelnego. -Amelka! Henio! Bartek! Do mnie! – poczekał aż weszli – mamusia będzie trzeźwieć... Uczcie się co czeka pijaków. Odruchowo wciskała się w kąt pokoju, ale złapał ją za ubranie i pchnął w stronę klęcznika. - Nooo, klękaj. Trzeźwiejemy suko. A wy patrzeć... Jej rekord to siedem godzin. Aż uznał, że jest trzeźwa.

Czerwiec 2015

17


Jedenastoletni Henio patrzył pustym wzrokiem. Nerwowy tik co chwila zamykał mu prawe oko. Oddmuchiwał jasną grzywkę, która opadała na czoło i przestępował z nogi na nogę. Amelka odwróciła głowę, a na spodniach najmłodszego, Alicja zobaczyła rosnącą plamę moczu. Mężczyzna podrzemywał czujnie na fotelu. Alicja obserwowała go kątem oka, przenosząc ciężar ciała z jednego kolana na drugie i rozprostowując nogi. Teoretycznie nie wolno jej było tego robić, ale Stefan miał zamknięte oczy, a ona ścierpła już całkiem. „Pamięta jak matka klęczała przed jej ojcem. Błagała, żeby jej nie ruszał, żeby nie dotykał własnej córki. Taki straszny grzech, a on się śmiał pijackim rechotem, mówiąc, że nie takie rzeczy ksiądz odpuszcza. Najwyżej pojedzie gdzie indziej się wyspowiadać, a dziewczyna musi znać chłopa. W oczach miał chore, zamglone wódą, pożądanie. Kiedy wchodził w nią, tak strasznie sucho i boleśnie, matka klęczała już ze złożonymi rękami przy parapecie, wpatrując się w milczące niebo. Rzeczywiście tam wszystko wybaczą, bo nic się nie stało; nie padł żaden grzmot, nie rozjarzyła się błyskawica boskiego gniewu. A potem, kiedy minął chwilowy ból, stawała się coraz bardziej wilgotna i stwierdziła z przerażeniem, że gdzieś z głębi trzewi podnosi się przyjemność, zamieniająca się powoli w rozkosz. Zdradziło ją nawet własne ciało! Klęczała potem z matką przy oknie modląc się żarliwie i ocierając koszulą zakrwawione uda: Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Życie może upłynąć na klęczeniu.” Teraz ta świnia – tatuś leżała odłogiem w rodzinnym domu, przeżarta przez polineuropatię alkoholową. Ledwie mówił, nie wstawał już, a matka wykręconymi przez gościec palcami, musiała myć mu nawet tego grzesznego fiuta. Usłyszała szmer przed sobą. Wczesny, marcowy zmrok zakradł się już do domu i nie mogła dostrzec co było przyczyną hałasu. Wytężyła wzrok. Po podłodze przesuwała się powoli jasna plama. Chyba różowa. To sukienka Amelki. Dziecko podpełzało do niej i Alicja usłyszała szept do ucha. - Mamuś – poczuła coś miękkiego w dłoni – masz moją poduszkę. Kocham Cię... – mokry policzek dotknął jej ręki. Poczuła wirowanie, po chwili oślepiająca jasność i bezgłośnie osunęła się na podłogę. *** Nie poszła dzisiaj do pracy u Kosickiej. Wczorajsze bicie i klęczenie wywołało wcześniejszy okres. Czuła się na tyle źle, że ledwo wyprawiła dzieci do szkoły i zrobiła kanapki mężowi. Miał dziś jakieś sprawy do załatwienia w gminie i powiecie. Niepokojący był ten uśmiech, kiedy o tym mówił. Był wściekły, że nie dokończyła „wytrzeźwiałki”. Przecież nie pozwolił jej zemdleć. Leżała patrząc bezmyślnie w sufit. Dobrze, że kupiła wczoraj te trzy wina. Nie miałaby siły iść nawet do sklepu Miszczykowej. Wypiła resztę z butelki. Stefan nie powinien wrócić wcześniej niż o trzeciej, a teraz jest dopiero dziesiąta. Zdąży wywietrzeć z głowy. Koło pierwszej było już jednak gorzej. Nadeszła fala drgawek i zimnych potów. Krążyła zbolała po domu nie mogąc znaleźć sobie zajęcia. Nic jej nie szło, wszystko leciało z rąk, a kiedy upadł jej nóż z tego reprezentacyjnego kompletu i odpadła masa perłowa z uchwytu, wiedziała, że już dłużej nie wytrzyma. Musi się napić! Musi! A potem niech się dzieje, co chce. Nerwowo przetrząsała wszystkie, znane tylko sobie skrytki w domu, stodole, na podwórku. Nic. Zaczęła się trząść coraz bardziej. Jakiś proszek może...drżącymi rękami wysypywała zawartość apteczki, ale nic nie mogła znaleźć. Jej wzrok padł na słoik z ciemnobrązowym płynem. Matka przyniosła jej kiedyś swojski specyfik do nacierania; kawałki bursztynu zalane spirytusem. Odkręciła szybko. Po domu rozszedł się ohydny zapach. Ze ściśniętym gardłem przechyliła słoik do ust i... i natychmiast zwymiotowała pierwszy łyk. Dłuższą chwilę targało z niej jakąś żółtawą cieczą, ale potem już poszło. Obudziło ją brutalne szarpanie za ramię. Wściekła twarz Stefana pochylała się nad nią - Wstawaj, wstawaj. Trzeba rozmawiać... „Boże, co on mówi? O czym rozmawiać?”

18

Herbasencja


Po chwili włosy stanęły jej dęba na głowie. Nie ma obiadu, jest nieposprzątane, a od niej wali terpentyną z tego specyfiku do nacierania! „Dlaczego nie wyzywa? Dlaczego jeszcze nie bije?” Beknęła głośno i otworzyła oczy. Ciało spięło się czekając na cios. W ustach czuła smak tego obrzydlistwa. Za Stefanem stał ksiądz Wądołowski, posterunkowy Adamiak i jakaś młoda dziewczyna w szarej kurtce z teczką pod pachą. Proboszcz pochylił się nad Alicją i skrzywił się. - Co się z tobą dzieje dziecko? –Pomasował brodę, a jego oblicze wyrażało współczucie. Szczupła twarz, poorana zmarszczkami i wygięte w dół kąciki ust przypominały wizerunek Chrystusa frasobliwego. Roześmiała się. Alkohol jeszcze krążył w żyłach. Proboszcz odsunął się. - Z czego się dziecko śmiejesz? - Ksiądz wygląda jak Chrystus. Żachnął się. - Dziewczyno, co ty...? – aż się zatchnął. Kobieta w kurtce wysunęła się do przodu. - Pani rozumie co do niej się mówi? – spytała. Alicja przytaknęła i znowu głośno beknęła tą cholerną terpentyną. - Mąż zgłosił panią na leczenie. Po rozpoznaniu i wywiadzie środowiskowym założymy pani „niebieską kartę”. Pani pije, awanturuje się i zaniedbuje rodzinę. Relację męża potwierdził ksiądz proboszcz i posterunkowy Adamik. Czy posterunkowy potwierdza fakt zgłoszenia przez Stefana Saleja faktu, iż jego żona, Alicja, nadużywa alkoholu i wywołuje rodzinne kłótnie? Adamik wyglądał na zaskoczonego jakby nie wiedział o co chodzi. Zajmowanie jakiegokolwiek stanowiska w jakiejkolwiek sprawie, nadwyrężało jego płaty mózgowe. O ile delikatne i wątłe płatki można nazwać płatami. - Cooo... a... eeee, no tak. A dzieci? - Co dzieci? – zapytała paniusia sadowiąc się przy stole i wyciągając z teczki jakieś formularze. - No... zapytać... jak jest? - Nie będziemy stresować dzieci. – Kobieta energicznie wypełniała dokumenty, przygryzając koniec języka. – Wystarczą informacje męża i potwierdzenie przez taki autorytet jak proboszcz i policjant. Pani rozumie? - A co to ta karta? – zapytała Alicja, unosząc ciało na łokciu. Było jej niedobrze i bała się, że zaraz zwymiotuje na księdza, policjanta i elegancką, śliczną urzędniczkę Gminnego Ośrodka Pomocy. Ta przyjrzała jej się bliżej. - A skąd ten siniak i rozerwane ucho? - Po pijaku się przewróciła. Sama pani widzi co ja z nią mam... – Stefan szybko odpowiedział za nią i podał oranżadę. Jego wzrok stał w jawnej sprzeczności z tym samarytańskim gestem. Widziała w nim dziką satysfakcję, nienawiść i żądzę. Czego żądzę? Jej? Tamci wymienili znaczące spojrzenia. Wądołowski pogłaskał ją po głowie. - Dobrze dziecko, że masz Stefana. Zamknęła oczy i opadła na poduszkę. Pani ładna podeszła do niej i wetknęła w rękę długopis. - Proszę podpisać przyjęcie do wiadomości. Podpisała. Zaraz po ich wyjściu, zaczęło się. Podniósł ją a potem wykręcił rękę i pchnął na łóżko. W jedną dłoń zaplótł włosy i odciągnął jej głowę do tyłu. Drugą zdarł spódnicę i majtki. Kątem oka (kiedy udało się trochę odkręcić) zobaczyła nabrzmiałego penisa, którego ręką nakierowywał pomiędzy jej uda. Rozepchnął je brutalnie kolanem i wszedł w nią. Dobrze widziała wcześniej żądzę w jego oczach. Zaczął mocno w nią uderzać sapiąc głośno. Ciało znowu ją zdradziło jak wtedy z ojcem. Cicho pojękiwała. Z tatusiem też pojękiwała i strasznie się tego wstydziła. Już wie, że świat obok klęczenia, składa się również z jęków i gwałtownych ruchów członka. Nie wiadomo skąd za jego plecami znalazła się Amelka. Musiała podsłuchiwać pod drzwiami. Zaczęła rozpaczliwie walić piąstkami w jego plecy. - Zostaw mamusię! Zostaw, ty... –zanosiła się histerycznym szlochem – zostaw... zostaw... zostaw!

Czerwiec 2015

19


Odepchnął ją mocno. - Teraz nie zipniesz kurwo. Wystarczy jeden mój telefon i wylądujesz w psychiatryku... A ty mała ździro ... patrz... to spotyka ... kurwy – wystękał i wyprężył się nagle. Poczuła wpływające w nią ciepło. *** Wczesna wiosna na Ponidziu wygląda brzydko. Wyrównany jak łatą murarza teren, porośnięty rzadkimi kępami leszczyny i głogu. Smętne wierzby stojące wzdłuż dziurawych dróg, z opuszczonymi płacząco gałęziami i płaty śniegu zalegające pola jak brudnobiałe plamy na czarnej kołdrze ziemi. Ostre, marcowe słońce podnosi pasma mgieł z parujących, wielkich kałużowisk i szeroko rozlewających się dopływów Nidy. Na otwartej przestrzeni pól hula zimny wiatr. Do tego jeszcze wszechobecne błoto, stanowiące immanentną cechę tego krajobrazu; monotonnego i szarego i brudnego. Alicja brnęła rozkisłą drogą do Sosnówki - wsi oddalonej o trzy kilometry. Osada zamieniona została na letnisko dla elity z pobliskiego uzdrowiska. Mieli tu swoje dacze prominentni lokalni politycy, lekarze, adwokaci. Są nawet domy warszawiaków. Ci zresztą znajdą się w każdym, urokliwym zakątku Polski. Swój status letniska Sosnówka zawdzięczała położeniu, w nietypowym dla tego rejonu, sosnowym lasku. No i pobliże znanego uzdrowiska zrobiło swoje. Kobieta miała kilka domów do dopilnowania. Większość z nich to przebudowane i powiększone wiejskie chaty, które tylko z zewnątrz zachowały rustykalny styl, bo właściciele wyszlifowali i zaimpregnowali stare, popękane bale. Wnętrza jednakże były już tylko kiczem, stworzonym przez domorosłych, miejscowych stolarzy z dodatkiem plastiku i ceramiki. Mieszkańcy stolicy woleli budować nowoczesne, betonowe wille, niewątpliwie podkreślające status materialny właściciela, ale nijak przystające do miejscowego klimatu. Dom doktorostwa Kosickich był chlubnym wyjątkiem. Nie tylko z zewnątrz zachował dawny wygląd. Wnętrze, choć powiększone o dużą przybudówkę na tyłach, wykonane zostało z materiałów pochodzących z rozbiórki innych domów, stąd atmosfera skansenu. Liczne gadżety i artefakty (stare meble, rondle, żelazka z duszą, cebry i skopki) podkreślały autentyzm wnętrza. To był ulubiony dom Alicji. Bardzo lubiła też jego właścicieli - starsze, dystyngowane małżeństwo - doktora Kosickiego, dyrektora sanatorium Adria w pobliskim Busku-Zdroju i jego żonę, panią Grażynę, pediatrę ze szpitala miejskiego. Lekarka miała przyjechać dzisiaj. Wczoraj Alicja miała przygotować dom, ale sytuacja zmusiła ją do pozostania w Chełtowie. Dopiero nad ranem zwlekła się z łóżka obolała i skacowana. Musi koniecznie być w Sosnówce i zrobić swoje. Przed domem stało już srebrzyste audi lekarki. Jest pani Grażyna – pomyślała – niedobrze, dom niewysprzątany, no i pewne możliwości manewru ograniczone. - Dzień dobry pani! – zakrzyknęła słysząc ją urzędującą na sypialnianym poddaszu. - Witaj Alicjo. Zaraz do ciebie zejdę... Szybko podbiegła do barku znajdującego się w starym kredensie, czujnie nasłuchując odgłosów z góry. Był wspaniale zaopatrzony, choć niektóre alkohole do złudzenia przypominały w smaku tą pieprzoną nalewkę na bursztynie, ale w tej chwili nie ma to znaczenia. Szybko wypiła kilka łyków z pierwszej z brzegu butelki. Jak dobrze! - Witaj moja droga – Kosicka podeszła do Alicji – chora byłaś wczoraj? Starsza kobieta przyjrzała jej się uważnie i podeszła jeszcze bliżej. Podniosła jej twarz za brodę i nakierowała w stronę okna. - Ładnie... – zamruczała oglądając pod światło zapuchnięte ucho i fioletowe oko. - Często tak jest? Alicja milczała zmieszana wstrzymując oddech. Pewnie śmierdzi ten koniak, który wypiła przed paroma minutami. Musiała jednak po chwili odetchnąć i widziała, że Kosicka poczuła. Ta uśmiechnęła się, wzięła dziewczynę pod ramię i posadziła na fotelu. - Opowiesz mi? – zapytała miękko lekarka gładząc ją po policzku. – Opowiedz dziecko. Będzie ci lżej.

20

Herbasencja


Alicja nie wie jak to się stało, że zaczęła opowiadać nieznajomej kobiecie historię swojego życia. Mówiła prostymi, przerywanymi zdaniami, jakby wyrywała z siebie kawałki mięsa, posypując solą powstałe dziury. Czasem płakała, czasem śmiała się, gestykulowała – mówiła głośniej lub ciszej. Kosicka nie przerywała. Położyła ręce na brzuchu i w skupieniu wpatrywała się jej twarz. Czasem poprawiła grzywkę opadającą dziewczynie na czoło, czasem wytarła toczącą się po policzku łzę. Alicja zerwała się gwałtownie... - Ależ ja nic nie robię, proszę pani! Tylko gadam i gadam, a tu dom trzeba szykować. Pan Kosicki... - Nie przejmuj się – kobieta poklepała ją po ramieniu – mąż przyjeżdża za tydzień jak się zaczną święta. Ja mam urlop. Kosicka wstała splotła przed sobą palce dłoni, wywinęła je w drugą stronę i wyprostowała ramiona w górę przeciągając się. - Dziś już nic nie zrobisz. Przyjdziesz pojutrze. I... aha, za dziś i tak będziesz mieć policzone. A ja coś pomyślę z tobą. Alicja przypomniała sobie sklep. - Ale... – zająknęła się – czy mogę panią prosić o zaliczkę? Muszę do sklepu... Lekarka bez słowa podała jej stuzłotowy banknot. - Idź już. Tylko... -Tak proszę pani? - Tylko już nie pij. Łatwo powiedzieć, nie pij - myślała Alicja, brnąc dwa dni później po błotnistej drodze. Siąpił zimny kapuśniaczek, przenikający przez kurtkę i wdzierający się w szczeliny kaptura. Drżała z zimna i braku promili we krwi. Wypiła wczoraj tylko połowę swojej dawki i organizm bezwzględnie dopominał się o brakującą część. – Łatwo powiedzieć... W kominku huczał ogień, a Kosicka ubrana w bordowe dresy, energicznie odstawiała meble i myła za nimi podłogę. Niespożyta energia tryskała z tej sześćdziesięcioletniej kobiety o szczupłej sylwetce i całkiem jeszcze młodej twarzy. - Zagrzej się i wysusz przy ogniu. Widzę, że przemokłaś. – Popchnęła ją lekko w stronę trzaskających płomieni - Cała się trzęsiesz. Nie tylko z zimna – pomyślała Alicja i stanęła przy kominku dygocąc jak w febrze. Lekarka przyniosła gorącą herbatę. - Wypij gorącą i bierzemy się za robotę. Potem porozmawiamy. Wypiłabym, ale co innego – stwierdziła w myślach. Cały dzień zszedł im na gruntownym sprzątaniu domu. Z czasem Alicja zapomniała o palącej potrzebie wypicia. Myśl wyłaniała się tylko czasami, przypominając o tkwiącym w niej nałogu i podstępnie namawiając: „Idź do barku. Stara akurat poszła do szopy. Idź... idź szybciej. Ja tu jestem w tobie i czekam.” Kilkakrotnie przemogła się z wielkim trudem, aby nie dopaść do zbawczej butelki i nie żłopać z gwinta jak maratończyk po przebiegnięciu Sahary. Szarówka już wpełzała przez okna, kiedy Kosicka wsparła dłonie o boki i ze stęknięciem odgięła się do tyłu. - Ufff, stara już jestem i siły nie te... - Ale co pani mówi! Pracowała pani równo ze mną. - Dobra, dobra, nie pocieszaj mnie. Siadaj teraz i posłuchaj – Kobieta usiadła przy kominku i wskazała dziewczynie miejsce obok. - Zanim cię przyjęłam oczywiście coś musiałam się o tobie dowiedzieć. Ludzie naprawdę mają o tobie bardzo dobre zdanie. I nie pomylili się. Poleciłam cię tu kilku osobom i są bardzo zadowoleni z twojej pracy. Wczoraj wypytałam jeszcze innych o ciebie. Jest jeszcze miejscowa lekarka, farmaceutka, nauczyciele, którzy uczą twoje dzieci i wszyscy podkreślają jak bardzo o nie dbasz - są zawsze czyste i zadbane. Może tobie się tylko wydaje, że inni nie wiedzą jak masz w domu i kim naprawdę jest twój mąż. Nie... nie przerywaj mi! Jest psychopatą i tyranem. I sporo ludzi cię podzi-

Czerwiec 2015

21


wia, ale to jest tylko wieś i nikt się nie odezwie. Kto pójdzie szczekać do gminy, ten swoje osiągnie. Im się tam nic nie chce, więc idą na łatwiznę. Twój mąż to wariat, no, nie zaprzeczaj mi do cholery! Alicja patrzyła zdumiona na zawsze opanowaną i dystyngowaną panią doktor. Nigdy nie podnosiła głosu! - Ale on mnie kocha. Ożenił się ze mną – zdążyła wtrącić. - Ożenił się z ofiarą za którą nikt się nie wstawi... - Wczoraj robił mi okład na twarz i przyniósł pomarańczę... - Przestań dziewczyno! Boi się o siebie i że jego zachowanie wyjdzie na jaw. Chce mieć władzę nad tobą. Stąd ta karta. Dziś zakłada się ją jak kartę szczepień bo mamy idiotyczne państwo. Pójdziesz na leczenie... jak to jakie? Odwykowe. Nigdy nie ruszyłaś niczego w domu, choć początkowo robiliśmy z mężem próby. Pamiętasz sto złotych pod łóżkiem... Alicja pamiętała. Banknot znalazła zwinięty, kiedy robiła porządki po ich sylwestrowym wyjeździe. Długo walczyła z pokusą. U Miszczykowej otworzyła, by sobie kredyt na co najmniej dwa tygodnie. Nosiła go długo, ale ostatecznie zostawiła na stoliku przyciśnięty popielniczką. - ...ale jedną rzeczą jaka ginęła to alkohol z barku – uśmiechnęła się, widząc jak Alicja poczerwieniała po czubki uszu – myślisz, że się nie zorientowałam? Teraz pójdziesz na leczenie. Przyjaciel męża, prawnik z Warszawy ma mały pensjonat i stadninę pod Koszalinem. Wczoraj z nim rozmawiałam. Dostaniesz domek, wyjedziesz tam z dziećmi. Tylko nie pij, a już Wacek, ten przyjaciel, wykaraska cię z „niebieskich kart”, szczególnie kiedy znajdą się świadkowie poniewierki jaką przeszłaś. Zresztą twój mąż nie zaryzykuje wywleczenia tego na światło dzienne. Dzieci u psychologa poświadczą jak byłaś traktowana. Tak, że wszystko się Alicjo ułoży. Tylko nie pij... Czuła wirowanie i zamęt w głowie. Mój Boże, to tak ma się skończyć? Tak można? „Co ja mam zrobić?” myślała skołowana i oszołomiona. Zostawić Stefana, księdza, Miszczykową, Pawlusińską i Matczakową? Cały znany jej świat i iść gdzie indziej. Jakże to?” - Ale z czego ja będę żyła?- zapytała nieśmiało. - Dziecko, czy ty myślisz i liczysz? Masz siedem domów tu do pilnowania i sprzątania. Każdy płaci ci trzysta złotych miesięcznie. Zanosiłaś w zębach ta pieniądze swojemu panu. Pomyślałaś kiedykolwiek, że to ty naprawdę utrzymujesz ten dom? Z zaskoczeniem stwierdziła, że nigdy w ten sposób nie pomyślała. Spojrzała ukradkiem na Kosicką i zrozumiała, że tamta wie dokładnie o czym ona myśli. - Nie wahaj się Alicjo. To twoja szansa na wyrwanie się z piekła. Idź do domu, zorganizuj jakoś opiekę nad dziećmi i sama zgłoś się na terapię. Zabierzesz im broń z ręki. Ja ci pomogę. Alicja poczuła w sobie moc. Moc decyzji. Jakby ktoś doprowadził do żołądka setkę czystej. Nagle zapragnęła pocałować kobietę w rękę, ale ta wyrwała jej dłoń. Wychodząc, zatrzymała się progu i odwróciła. - Czy często mąż panią bije? Lekarka spojrzała na nią nierozumiejącym wzrokiem. - Jak to... bije? - Nooo, jak jest pani niegrzeczna albo pijana. Kosicka miała szeroko otwarte, nierozumiejące oczy. Nagle pojawił się w nich błysk zrozumienia i złości. - Mój mąż nigdy nie podniósł na mnie ręki – powiedziała ostro – nikomu nie wolno podnosić ręki na drugiego. To nie byłby mąż... Alicja pokiwała ze zrozumieniem głową. Westchnęła głośno. - Musi być pani bardzo grzeczną żoną... *** Po pluchowatych i zadeszczonych marcach i kwietniach, maj jest jakby inną planetą na Ponidziu. Zielone pola i ogarniające wszystko ciepło. Rozbuchana przyroda wyziera z każdego zakątka, prze do słońca i wyciąga ręce do utrudzonych zimą i przedwiośniem ludzi. Przydomowe ogródki jarzą się wieloma kolorami bratków, tulipanów i żonkili. Z pierwotną determinacją pną się powoje

22

Herbasencja


i dzikie wino. Koniec szarości i zatęchłego smutku bo dodatkowo ptasi jazgot i brzęczenie pszczół wypełniają prześwietlony światłem obraz. Alicja stała na progu domu wdychając głęboko letnie powietrze. Dwadzieścia dwa stopnie i leciutki wietrzyk wtłaczały w nią chęć życia. Wróciła wczoraj do domu po ośmiotygodniowej terapii i czuła w sobie siłę i determinację zmian. Wszystko ułożyło się nad podziw dobrze. Jedenastoletni Henio i dziesięcioletnia Amelka okazali się wyjątkowo dojrzali i odpowiedzialni. Świetnie opiekowali się Bartkiem, robili śniadania i sprzątali. Kosicka załatwiła obiady dla wszystkich w szkolnej stołówce, nauczyciele przychodzili robić z dziećmi lekcje, a opiekunka z gminy była przy Bartku do południa. Niewiele obowiązków spadło na Stefana. Alicja czuła ogromną wdzięczność dla lekarki. Kobieta zrobiła dla niej bardzo dużo, odwiedzała ją co tydzień w szpitalu, a nawet raz przyjechała z mężem i szczupłym, około pięćdziesięcioletnim mężczyzną, w okularach bez oprawek i siwą bródką. Przemiły człowiek, który przedstawił się jako Wacław Kalicki, miał być nowym pracodawcą dziewczyny. Potwierdził słowa lekarki i zapowiedział, że może przyjeżdżać do pracy choćby jutro. Właśnie spakowała rzeczy swoje i dzieci w kartonowe pudła otrzymane ze sklepu Matusiakowej. Stare, podrapane walizki, wyciągnięte ze strychu czekały na ostatnie zatrzaśnięcie. Stefan i dzieci jeszcze nic nie wiedzą. Wiedziała, że dzieci pójdą za nią. Kosicka przywoziła je,do szpitala, a one nie mogły się od niej oderwać. Heniu był wprawdzie bardziej powściągliwy, ale to już prawie mężczyzna! Tak opiekować się domem i rodzeństwem! Amelka i Bartek nie puszczali jej ręki nawet na chwilę. No, a Stefan... Czuła jednak ból. To całe jej życie. Podłe, złe, okrutne, ale jej. Takie zna i nie wie jak jest gdzieś tam, daleko. Znajome twarze starych plotkarek wiszących na opłotkach. Zapach budzącej się do życia nadnidziańskiej ziemi, rudy kocur wylegujący się w słońcu na dachu stodoły Mąż przyjechał raz i minę miał raczej kwaśną. Przywiózł mandarynki, jabłka i trochę słodyczy. Rozmowa nie kleiła się. Zepsuła mu jego plany i nawet nie wie chłop jak bardzo. Musi mu powiedzieć. Wieczorem ma podjechać Kosicka po bagaże. Stefan ominął ją stojącą w progu i bez słowa wszedł do domu. Starszych dzieci jeszcze nie było, a Bartek był u Pawlusińskiej, która miała wnuka w tym samym wieku. Słyszała jak trzasnął drzwiami, czyli znowu jest nie w humorze. Czuła wewnętrzne drżenie. Lęk sparaliżował ją prawie doszczętnie i całe, tygodniami przygotowywane w myśli słowa, uleciały z głowy całkowicie. Wyszedł na zewnątrz blady jak papier. Stanął przed nią, a ona zamknęła oczy czekając na uderzenie, ale nic się nie stało. Otworzyła powieki powoli, z obawą. Jego twarzy przybyło z dziesięć lat, mięśnie wokół ust drgały. Przygarbiony patrzył na nią dziwnym wzrokiem, ni to prośby, ni żalu. Nie mogła uwierzyć. Nigdy tak nie patrzył. Opuściła głowę. - Cooo... – wystękał z trudem przez zaciśnięte gardło – cooo...to znaczy? - Wyjeżdżam... odchodzę z dziećmi – nie wiedziała skąd ma tyle siły żeby to mówić. Pewnie zaraz ją uderzy. – Nie zatrzymasz mnie i nic mi już nie zrobisz... i pewnie wiesz już o tym... wyjeżdżam daleko... bardzo daleko. Cisza. Podniosła na niego wzrok. Wyglądał jak półtora nieszczęścia. Boże święty, miał wilgotne oczy! Jakaś pojedyncza pszczoła kołowała nad nimi, aż zmęczona usiadła na ramieniu Alicji. - Widzisz tę pszczołę. Pewnie z pasieki Walendziaka... – szepnął. Długą chwilę trwała znowu cisza i ciężkie było to milczenie między nimi. Położył jej nagle dłoń na ramieniu. Wzdrygnęła się i chciała zasłonić. Zadziałał stary odruch obronny. Nie wyjeżdżaj... – bardziej wyczytała z ruchu jego warg, niż usłyszała . – Ta pszczoła... - Co ta pszczoła? – strasznie źle jej było. Strasznie smutno. Ogromny głaz spadł na serce i uciskał przepływ krwi. - Ta pszczoła... ta pszczoła nasza, Chełtowska i... i nie doleci tam dokąd jedziesz. Obróciła się na pięcie i weszła do domu. Stanęła nad otwartymi walizkami kołysząc się. Nowe życie. Bez bicia, poniżeń i gwałtu. Tyle jej nawkładała do głowy Kosicka i pani psycholog w szpitalu. Nowe życie... Pochyliła się i zaczęła wypakowywać rzeczy.

Czerwiec 2015

23


Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieograniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudiowane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. Ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś próbuje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, ze tworzy wiersze. Całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

Drzwi

fantastyka

Obaj przeczekiwali skwar wczesnego popołudnia w cieniu oliwnego gaju. Po obiedzie i krótkiej sjeście, znowu, aż do zmierzchu, czekała ich praca przy zbiorze fasoli. Wcale nie należała do łatwych… Co prawda, w tym roku łodygi wyrosły wyjątkowo wysokie, więc nie musieli zbytnio się schylać, ale pole naprawdę imponowało obszarem, no i obrodziło zatrzęsienie długich strąków z grubymi ziarnami. A ciągle tworzyły się nowe. Jednostajna praca od świtu szybko powodowała znużenie – skłonić ciało, odciąć garść strąków, włożyć do zawieszonego na szyi koszyka, znowu się pochylić, zebrać kolejny tuzin, przejść krok dalej… Odnieść wypełnioną po brzegi kobiałkę, wysypać zawartość do pokaźnego wora i wrócić. I tak bez chwili przerwy, w rosnącym blasku nieboskłonu i wzmagającym się upale, aż ciału prawie zabraknie potu, a mięśnie karku i rąk zesztywnieją ze znużenia. Saduceusze z Rady Starszych bardzo cenili fasolę, a wszyscy uznawali, że słusznie. Szybko wypełniała żołądek, dając poczucie sytości. Owocowała prawie bez przerwy, należało tylko stale zrywać żółciejące strąki. Wymagała też wielu zabiegów – nawadniania, usuwania chwastów, przywiązywania rozwijających się pędów do wbitych w ziemię kijów – ale jej uprawa naprawdę się opłacała. Mączyste ziarna dawały też coś, o czym saduceusze wspominali z uśmiechem – siłę. – Jeżeli chcemy zdobyć przyrzeczony przez Boga Kanaan, musimy być mocniejsi od mieszkańców ziemi obfitości, czczących tylko doczesne uciechy, żyjących w grzechu – nadmieniali z naciskiem. – Może nawet fasola jest darem Stwórcy, bo dawniej jej nie sadziliśmy. Może on ustalił jej formę i zapewnił tak długą i obfitą płodność… Teraz jednak Abdiel i Jon odpoczywali. Mieli tutaj wszystko, czego potrzebowali. Dawno już zagospodarowali spory przestwór ziemi pośrodku szachownicy pól, oddany ich wiosce w użytkowanie przez Radę Starszych. W namiocie ze skór leżały derki, poduszki wypchane słomą i sianem, płachty tkanin służące za nakrycia, jeżeli nocowali. W odległym zaledwie o krok strumyku chłodził się bukłak z winem, a w przeniesionej z wioski skrzyni przechowywali talerze, kubki i cenny woreczek soli. Miecze i hełmy zawiesili na ożebrowaniu schronienia. Przydawały się – niekiedy zjawiali się złodzieje zbiorów i trzeba było ich odstraszyć. Czasami próbowano przesunąć znaki graniczne – wtedy wrzask i szczęk dobywanego oręża szybko robiły swoje.

24

Herbasencja


Kiedyś zażarcie dyskutowali, czy naprawdę tutaj przydadzą się ciężkie i długie ostrza, uwierające głowy szyszaki i grube tarcze. Abdiel twierdził, że wystarczą tęgie pałki. Jon przypomniał jednak coś, o czym wspominano rzadko, ledwie półgębkiem i z wyraźnym strachem – o wysłannikach Otchłani. Sługach ciemności, pomiocie Szatana, jak często ich nazywano. Dawno nie widziano demonów zła, jednakże wiosną, zaraz po orce, na skibach ziemi znowu pojawiły się głębokie ślady ich stóp. – Przeklętych mieszkańców Otchłani nie odstraszą grube kije, nabijane metalowymi szpicami… – odpowiedział wtedy Jon. – Okrywają ciała płytami z metalu. Lepiej mieć pod ręką prawdziwą broń, przenikającą przez ich osłony. Abdiel wysłuchał przyjaciela, pomilczał chwilę, a potem aprobująco pokiwał głową. Następnego dnia przenieśli do namiotu jeszcze kilka włóczni z ciężkimi grotami, dwa łuki i spory zapas strzał. Małe ognisko paliło się prawie bez dymu, podgrzewając sagan ze strawą. Wszystko tchnęło spokojem upalnego i sennego dnia. Całkiem niedaleko skowronek wyśpiewywał swoją ptasią melodyjkę. – W tym roku rośliny tak obwieszone, że gną się prawie do ziemi – Jon wsadził łyżkę do garnka. Pociągnął nosem, wciągając zapach bulgoczącej potrawy. Szczupłą twarz z bródką rozświetlił uśmiech zadowolenia. – Doskonały plon. Zasługa naszej pracy przy nawadnianiu i pięknej pogody – nieboskłon od miesięcy bez chmurek… Łaska Boga, pana naszego. Opiekuje się wybranym ludem. Drugą ręką przeżegnał się pośpiesznie. Po brodzie pociekł sos z wkładanego do ust drewnianego sztućca. Jon wytarł ją dłonią, a potem starannie wylizał palce. – Abdi, nie czytaj tego przeklętego gówna – rzucił, nakładając na talerze obfite porcje. – Ktoś zauważy, że studiujesz zakazane pismo. Wielu za jego głoszenie skończyło na krzyżu. Mieli szczęście, jeżeli tylko ucięto im język albo ukamienowano. Zatarł dłonie, przyglądając się kopiatym zestawom jedzenia. Jon, tak jak wszyscy członkowie plemienia, bał się głodu. Obfitość południowego posiłku wzbudzała u rosłego mężczyzny szczere zadowolenie, a nawet może i zachwyt. – Nie taka znowu zła śmierć – ciągnął, ważąc w dłoni woreczek soli. Nie zostało jej już dużo, a sporo kosztowała. – Ktoś trafi sporym odłamkiem skały w głowę, tracisz zmysły i nic nie czujesz. Nawet wtedy, gdy dobijają cię maczugami. Cynową warząchwią obficie dolał sosu do talerzy, a potem dołożył po kilka kawałków mięsa. Mieli pracy na parę dni, więc od razu przyrządzili sporo jedzenia. Jon uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami. Wiedział, że ładnie wyglądają i lubił je pokazywać. – Myśl o Święcie Płodności – kontynuował. Oblizał wargi. – Mamy wyśmienite zbiory, więc pewnie saduceusze zezwolą na większą ilość kopulacji. Może też wyrażą zgodę na mój ożenek… Jestem zdrowy, pracowity, mam ciało bez żadnej skazy. Umiem walczyć… Te wypociny o drzwiach – pogardliwe prychnięcie przerwało wypowiedź – nadają się tylko do jednego: podtarcia dupy. Zajmij się lepiej posiłkiem, pysznie pachnie. Dłonią o wyrobionych pracą, mocnych palcach przeczesał grzywę płomieniście rudych włosów. Długa do ramion czupryna Jona budziła podziw dziewczyn, co napawało go nieskrywaną dumą. Parę lat temu nabył grzebień z rzadkiego i drogiego metalu – ołowiu – i nie żałował nabytku. Codziennie czesana rudawa fryzura zyskiwała coraz bardziej płomienistą barwę. Dziewczyny lubiły szczotkować poplątane i grube włosy wyrośniętego i muskularnego wieśniaka, często szepcąc mu do ucha: – Pamiętasz o Dniu Płodności? Spotkajmy się wtedy, gdzieś w zacisznym miejscu… Abdiel, milcząc, wziął do ręki zapisaną drobnym, ale starannym pismem kartę papieru. Kiedyś zwierzył się Jonowi, że podziwia pracę kopisty, jego odwagę i samozaparcie – ujęty przez strażników Rady Starszych, nikogo nie wydał, choć obiecywano mu ocalenie życia. Skazany na ukamienowanie, zginął mężnie, wrzeszcząc: – Głupcy, jesteśmy ludzką mierzwą, przewożoną nie wiadomo przez kogo, nie wiadomo, po co, i nie wiadomo, dokąd! Wyzwólmy się i osiągnijmy nirwanę! Krzyczał do chwili, gdy jeden ze strażników saduceuszy nie wepchnął mu knebla do ust, a potem roztrzaskał głowę metalowym drągiem, służącym do wymierzania pospolitym łotrzykom kary łamania kości.

Czerwiec 2015

25


Jon i Abdiel też ciskali kamieniami. Gdy wracali do swoich sadyb, Abdiel spostrzegł leżący w kępie tamaryszków gruby zbiór kart, przewiązanych sznurem. Jeden rzut oka wystarczył, żeby domyślił się, co znalazł – zakazany traktat, źródło herezji, przypowieść szerzoną przez odszczepieńców i zaprzańców. Księgę, kwestionującą prawie wszystko, w co żarliwie wierzono. Ktoś, przestraszony widokiem kaźni, wyrzucił arkusze papieru, mogące doprowadzić go przed sąd saduceuszy – i pozbawić życia. Abdiel, po prostu z ciekawości, przejrzał pierwsze trzy karty – a potem ukradkiem, nocami, przestudiował traktat o drzwiach do końca. Teraz czytał go już po raz czwarty, niekiedy coś podkreślając zaostrzoną trzcinką, maczaną w rozwodnionej sadzy. Ten chudy, żylasty mężczyzna z wydatnym, orlim nosem i policzkiem przeciętym blizną nie musiał teraz pomagać Jonowi – o brzasku przygotował jedzenie. Jon wykonywał swoją część pracy – gotowanie. Widać było, że posiadanie i studiowanie przez Abdiela wyklętego dzieła bardzo męczy Jona. – Drzwi… – kontynuował po chwili przerwy z tą samą nutą pogardy. – Nirwana… Pieprzenie. Jesteśmy jak bracia, nie wydam cię, jednak spal ten traktat. I dlaczego wertujesz go w biały dzień? Dopraszasz się, żeby ktoś doniósł o twojej głupiej pasji strażnikom saduceuszy. Splunął na ziemię. Abdiel odłożył na bok gęsto zapisaną kartę i zabrał się za studiowanie kolejnej. Jadł wolno, jakby stojący przez nim talerz fasoli z mięsem niespecjalnie go interesował. – Nikt nawet nie pomyśli, że ktoś jest tak szalony, iż czyta o drzwiach tam, gdzie wszyscy go widzą – zauważył sucho. – Każdy powie, ze pilnie przypominam sobie którąś z przypowieści o Bogu naszym jedynym, aby skomentować ją w dniu sabatu. Jon pokiwał głową. Abdiel, zasłużony weteran wojen z Kananejczykami, często dostępował zaszczytu omawiania przypowieści w wioskowej świątyni. Słuchano go z uwagą. Abdiel zebrał jednak arkusze, owinął spłachciem tkaniny i włożył do kosza z owocami, przekładając na wierzch z tuzin dorodnych pomarańcz. Z dziwnym uśmiechem przypatrywał się Jonowi. – Ciekawa rozprawa filozoficzna… – podjął po chwili. – Nie pojmuję, czemu Rada Starszych grozi jej twórcy stosem. Czemu zakazała czytania jego dzieła… On tylko twierdzi, że nasz świat jest skończony. Podaje dowody… Niespodziewanie zamilkł. Zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać. – Przypuszcza, że jesteśmy jednak cząstką świata nieskończonego – ciągnął z widocznym namysłem. – I że istnieje łącze z tym światem. Przejście, może jedno z wielu… Nazywa je drzwiami. W tym duchu objaśnia wiele znanych legend. Pisze, że kiedyś już sprawdzono, iż drzwi naprawdę istnieją. Ich otwarcie przeniesie nas wszystkich do świata nirwany, wypełniającej nieskończoność. W tym naprawdę nie ma nic obrazoburczego – Abdiel pokręcił głową. Wzruszył ramionami. – Ciekawa teoria… Saduceusze przesadzają, nie rozumiem, dlaczego. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. Skowronek znowu podjął swój dźwięcznie brzmiący zaśpiew. Przez długą chwilę uważnie słuchali skrzydlatego śpiewaka, może chwalącego obfitość zbiorów z wioskowych pól. – Taa… – Jon z szyderczym uśmiechem wrócił do rozmowy. Znowu prychnął. – Spojrzyj no tylko! Nożem do usuwania łyka wskazał przestrzeń przed sobą. Pola fasoli, owsa i jęczmienia ciągnęły się aż po horyzont, przedzielone kępami drzew owocowych i zagonami z gęstwą tyczek podtrzymujących pędy winorośli. Wiał łagodny wietrzyk, tonujący upał. Całkiem niedaleko, tuż za granicznym kopcem, wytyczającym domenę sąsiedniego sioła, łysawy mężczyzna w chitonie obchodził rozległą połać ziemi z niskim i rzadko rosnącym żytem. Wznosząc ręce, przeklinał tak donośnie, że Abdiel i Jon dobrze go słyszeli. – Im nie obrodziło… – Jon krótko skwitował złorzeczenia. – Głupcy, nie przyłożyli się do pracy. Nie słuchali wskazań swojej rady, nie chwalili ze szczerego serca Pana, nie oddali mu umysłów i dusz… Zostali ukarani. W glosie mężczyzny z bujną czupryną rudych włosów brzmiało niezachwiane przekonanie o słuszności wypowiadanych zdań.

26

Herbasencja


– Jesienią upieką niewiele jęczmiennych placków i chleba – kontynuował. – Ich dzieci zapłaczą z głodu… Jeżeli wprowadzą porcjowanie jedzenia, najstarsi wymrą, a ich ciała użyźnią jałową glebę. W przyszłym roku osiągną obfitsze plony. Ze smakiem oblizał łyżkę. – Gdybyśmy wreszcie zdobyli przyrzeczoną nam ziemię Kanaan – stwierdził z nutą tęsknoty w głosie – ziemię obiecaną, zmieniłoby się wszystko. Żylibyśmy szczęśliwie w krainie obfitości. Oczy Jona błysnęły. Oboje odwrócili wzrok. Wiele razy widzieli już takie obrazy ludzkiej rozpaczy – i sami je przeżywali. – Tak jest wszędzie. – Jon z wyraźną złością wrócił do wątku rozmowy. – Dostrzegasz gdzieś jakieś drzwi? Brednie! Ten pieprzony filozof siedzi teraz w jamie w ziemi i pewnie skamle o miskę strawy, czekając na proces. Niespodziewanie zachichotał, jakby przywołany słowami obraz człowieka, błagającego o kęs jedzenia, bardzo go rozbawił. – Jego domostwo zburzono – perorował dalej. – Słuszna kara, nie można ludziom mącić w głowach. Głupi wypierdek naplótł bzdur, a ty się nimi zachwycasz! Pokręcił głową. – Ten pisarzyna pewnie nie umie zarżnąć jagnięcia i podzielić tuszy. – Kawałkiem chleba Jon zbierał resztki sosu. Wszyscy wiedzieli i pamiętali, że nawet krztyna pożywienia nie może się zmarnować. – Abdi – ciągnął rozmarzonym tonem – lepiej pomyśl o Święcie Płodności. O bachanaliach… Strugach lejącego się wina, pieczonych jagniątkach, tańcach nagich dziewczyn… O ich piersiach, brzuchach i kępach włosów – wiesz gdzie. Gdy przypominam sobie zeszłoroczną noc, od razu kutas mi staje. Zaśmiał się rubasznie, klepiąc po brzuchu. Bezdźwięcznie poruszał teraz wargami i po kolei podnosił place, jakby coś pilnie rachował, może dni, pozostałe do nadejścia upragnionego Święta Płodności. – Zauważyłeś, że staje nam tylko raz w roku? – Abdiel podał towarzyszowi pomarańczę. Uśmiechnął się kpiarskim skrzywieniem warg. – Tylko raz, jakbyśmy przeżywali zwierzęcą ruję… Nie sądzisz, ze to dziwna sprawa? Powiedz mi jeszcze jedno – co jest dalej, za wytęsknioną i wymarzoną krainą Kanaan, jak twierdzą saduceusze, przyrzeczona nam przez Boga? Co? Wiesz? Oczy Abdiela też teraz błysnęły. Ciągnął dalej, cichym, ale pewnie brzmiącym głosem: – Nikt tego nie wie, nawet saduceusze. Pewnie właśnie tam ulokowano drzwi. Może nawet znajdują się za Otchłanią… Albo tuż przed nią. Myślę o tym, żeby je odnaleźć. Niecierpliwym gestem potarł bliznę na policzku, jakby znowu w starej ranie odczuwał ból. W plemiennych wioskach szanowano Abdiela za odwagę i męstwo, okazywane podczas prób podboju ziemi Kanaan. Rada Starszych ceniła jego doświadczenie i przemyślność, coraz częściej powierzając mu przewodzenie niebezpiecznym misjom zwiadowczym. Wiele takich wypraw nigdy nie powróciło, a o ich członkach słuch zaginął. – Ciała naszych braci poćwiartowano i wrzucono do dołów z gnojem, żeby wzbogaciły cenny nawóz… – skwitował któryś z saduceuszy, gdy stracono już nadzieję na powrót jednej z wypraw. – Ich ofiara nie poszła jednak na marne. W każdym kłosie pszenicy znajdzie się niebawem cząstka ich cielesnych powłok, bo dusze z pewnością trafiły do raju. Wypieczony z tej mąki chleb jeszcze zjedzą Kananejczycy, kiedyś jednak nas nasyci… Wyprawy pod wodzą Abdiela kończyły się szczęśliwie. Wracały, niejednokrotnie z posieczonymi i broczącymi krwią uczestnikami – ale powracały. Abdiel nigdy nie zostawiał ciał poległych towarzyszy – nakazywał je, mimo fetoru rozkładających się zwłok, zabierać ze sobą. Ekspedycje przynosiły ważne wieści – o położeniu studni z wodą na Spalonych Ziemiach, tam cenniejszych od złota, sile grodów Kananejczyków – wznosili ich coraz więcej – wysokości i grubości murów, liczbie wież, rodzajach uzbrojenia. Rada Starszych z wielką uwagą wysłuchiwała sprawozdań wysokiego, żylastego mężczyzny, cieszącego się coraz większą estymą. Długo przetrawiano twierdzenia Abdiela, że strażnicy Otchłani porzucili Spalone Ziemie.

Czerwiec 2015

27


– Napotkaliśmy ich zaledwie kilku. I tak jest za każdym razem – z niezachwianą pewnością siebie Abdiel wyjaśniał saduceuszom budzącą zdziwienie opinię. – W każdym rozpoznaniu… Wyglądało na to, że tylko sprawdzają, czy ktoś jednak nie osiedlił się w lepiej zachowanych częściach. Nie zwracali na nas uwagi. Znając położenie ocalałych źródeł wody, przejdziemy skażoną grzechem ziemię bez kłopotów. Zarządzone dodatkowe misje potwierdziły prawdziwość tych spostrzeżeń. Skażone Ziemie ziały pustką. – Nie ma tam już dusz do porywania w ognie Otchłani, zabrakło ciał do ćwiartowania żywcem. Cóż mieliby tam dalej robić? Po co pilnować żużla, żwiru i piachu? Po co strzec pustki? – Jeden z saduceuszy, kiwając głową, podał zaskakująco proste wyjaśnienie dziwnego zjawiska. – Jeśli tak jest, jedna z przeszkód do podbicia Kanaanu obróciła się w proch. Zniknęła… W ostatniej wyprawie wojenne szczęście opuściło jednak Abdiela. Jego oddział, już w drodze powrotnej, wpadł w zasadzkę. Wyrwali się z okrążenia, przebili przez mur włóczni, mieczy i toporów, lecz cios siekiery dosięgnął hełmu dowódcy. Ciężki szłom wytrzymał, ostrze ześlizgnęło się, ale rozorało policzek. Broczący krwią Abdiel mógł biec, a potem iść – i dzięki temu ocalał. Początkowo wydawało się, że szybko dojdzie do siebie. Jednak rana coraz bardziej się paskudziła, a ciało trawiła wysoka gorączka. Zaczął majaczyć. Gwałtownie chudł. – Zepsuta krew… – orzekł wioskowy znachor, badający nieprzytomnego wojownika. – Możliwe, że Kananejczycy zanurzają teraz oręż w kadziach w trucizną. Nie wiadomo, czy przeżyje. Nakazał stosowanie okładów z chleba ugniatanego z pajęczynami. Nie żałowano dla Abdiela cennego pieczywa, a stajnie i chlewy oczyszczono z owoców pracy pająków. Abdiel wydobrzał, jednakże zmienił się. Stał się milkliwy. Wydawało się, że nieprzerwanie o czymś myśli. Niekiedy mówił sam do siebie, jakby powtarzał – albo formułował – spostrzeżenia, zrodzone podczas tych tylko jemu znanych rozważań. Pracował chętnie, znowu pokazując swoją tężyznę. Na zadawane przez saduceuszy pytania, kiedy podejmie następną wyprawę, z nikłym uśmiechem odpowiadał, ze jeszcze nie jest gotowy. Ponownie zamknął się w sobie, ze zmarszczonym czołem i zaciśniętymi wargami głęboko nad czymś medytując. Wtedy właśnie znalazł wyklęty traktat. Teraz też odłożył pomarańczę, zacisnął usta, podparł ręką podbródek, wpatrując się w przestwór pól, jakby dostrzegł w nich coś niezwykle interesującego. Poruszał ustami, pewnie w myślach znowu formułując jakieś wnioski. – Dalej są Spalone Ziemie, zwane też Skażonymi, zniszczone ogniem pustkowie, pas gruntów oddzielających nasze plemię od żyznych ziem Kanaanu. – Jon przerwał ciszę. Mówił tak, jakby tłumaczył dziecku oczywistą prawdę. – Abdielu, przecież wiesz o tym… Pewnie dalej istnieją kolejne krainy, już nam nieznane. Na końcu znajdziesz bezkresną Otchłań, siedlisko sług ciemności, pomiotu Szatana. Porywają grzeszników, niedowiarków, ludzi żyjących bez Boga. Jon pośpiesznie przeżegnał się. – Dręczą ich, ćwiartują za życia, aż nie skonają w okrutnych mękach… – Przerwał, aby nabrać na łyżkę spory kawałek mięsiwa. – Tak samo czynią z ich duszami. Przełknął, z widocznym smakiem oblizał wargi i rzucił zdecydowanym tonem: – Wiernych wierze chroni jednak nasz Stwórca. Nasz Bóg jedyny i Pan. Abdielu, opamiętaj się! Wszyscy o tym wiedzą! – Nieprawda! Człowiek z blizną na policzku zerwał się z zydla. – Nieprawda… – powtórzył głuchym głosem. – Powiem ci coś, czego nie przekazałem saduceuszom, bo i tak by mi nie uwierzyli. Pewnej nocy szedłem samotnie na czele oddziału, wyprzedzając moich ludzi o jakieś parędziesiąt kroków. Byłeś wtedy z nami… Jak zwykle, sprawdzałem, czy stary gościniec wolny. Napotkałem ich – napotkałem wysłanników Otchłani. Prawda, że ledwie kilku. Nie uwierzysz, ale oni nie zwracali na mnie uwagi! Cofnąłem się i wpadłem jeszcze na dwóch. Stali o trzy kroki ode mnie, na wyciągnięcie ręki. Zrobili mi przejście, a potem odeszli! Zacząłem zastanawiać się, czemu tak postąpili – i nie znajdowałem wytłumaczenia. Dzisiaj – tak...

28

Herbasencja


Jon pokręcił głową. Wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu. – Coś nadal zatruwa twój umysł, może resztki zepsutej krwi – rzucił oschle. – Z twojej duszy nie mieliby pożytku, bo jesteś prawowiernym synem wybranego przez Boga plemienia. Może lękali się walki, może zajmowały ich inne sprawy… Rudowłosy wieśniak znowu mówił tak, jakby komuś tłumaczył proste zjawisko, niepojęte tylko dla jeszcze niezbyt rozgarniętego młodzieniaszka. – Istnieje wiele wytłumaczeń tego dziwnego zachowania – stwierdził z przekonaniem. – Przestań czytać ten przeklęty traktat – podkreślił z naciskiem – zniszcz go, a wtedy szybko dojdziesz do siebie. Myśl o kolejnej wyprawie. Myśl o Święcie Płodności. Każda dziewczyna z rozkoszą przyjmie twoje nasienie. Przeciągnął się, szeroko rozkładając ramiona. Zbliżała się najpiękniejsza chwila znojnego dnia – poobiednia drzemka i już się do niej przygotowywał. Jon niekiedy dołączał do oddziału zwiadowczego – i cieszył się dobrą reputacją. Słuchał poleceń, bez protestów przyjmował niesienie tobołu z pożywieniem i bukłaków z wodą. Wykonywał zadania tragarza, ale w razie potrzeby mężnie stawał do walki. Nie rwał się do boju, ale i nie tchórzył. Bez szemrania wykonywał zwykłe, jednak konieczne zadania, więc, jeżeli się zgłosił, w hufcu zwiadowców witano go z otwartymi rękoma. Teraz najwyraźniej nie przejawiał ochoty na wspominanie niedawnej misji i roztrząsanie dziwnego zachowania pomocników Szatana. Może chciał zakończyć dziwne wynurzenia Abdiela. Ten wcale nie zamierzał przestać. Gdy Jon umilkł, podjął swoje wynurzenia, z namysłem, jakby zastanawiał się nad każdym zdaniem: – Zastanowiło mnie potem jeszcze coś innego… Nie wiem, Jonie, czy w zamęcie walki spostrzegłeś, że gdy wpadliśmy w zasadzkę Kananejczyków, z boku pojawili się wysłannicy Otchłani. Przeraziłem się… Mówił z zamkniętymi oczyma, jakby pod powiekami przywoływał obraz rozległych hałd żużla, pozostałości dawnych kamiennych domostw, zwalisk głazów, nadal dyszących żarem, wzgórków wysuszonego do cna piachu, przenoszonego wiatrem. I widok demonów, zawsze budzących przerażenie swoją mocą. – A oni stali… Tylko patrzyli, tak jak my oglądamy dwa byczki, ścierające się o młodą jałówkę… – Abdiel przetarł dłonią twarz. Otrząsnął się, może chcąc pozbyć się męczącego go obrazu krwawego starcia. – Zrozumiałem, że oni nas oceniają… Zacząłem się zastanawiać, dlaczego? Przecież są sługami Otchłani, polują na ciała i dusze…Nie zrobili nawet kroku, choć mogli zgarnąć łatwy łup. Abdiel wyjął z koszyka wyjątkowo dorodną pomarańczę. Obracając w palcach owoc, uważnie mu się przyglądał. Rozejrzał się dookoła, chyba jednak sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. – Nie znałem odpowiedzi… – ciągnął cicho, prawie szeptem. – Do czasu, kiedy nie przeczytałem traktatu. Ktoś nas hoduje, ktoś nas dobiera, jak najlepsze i najtęższe sztuki w stadzie, ktoś nas lepi tak, jak pragnie. Jak sobie wymarzył… Wszystkie przypowieści o Otchłani oszukują nas. Ona istnieje – głos nabrał mocy – bo napotykamy sługi Ciemności, jednak cel tego istnienia jest inny. Jeszcze nie wiem, jaki... Może właśnie tam ukryto drzwi? Otchłań wcale nie musi być siedliszczem upadłych aniołów pod wodzą Szatana. Jest czymś zupełnie innym – zaporą na drodze do nirwany. Wolno pokiwał głową. Jon patrzył na niego w milczeniu z pobladłą twarzą. Wielokolorowy motylek przysiadł na stoliku i po chwili odleciał. – Abdielu, Abdielu…. Bluźnisz. – Jon zmierzwił włosy. Odsunął cynowy talerz, lśniący niczym lustro – kromką chleba wyczyścił go dokładnie. Łamał teraz jedyną pozostałość pajdy, twardą i wypieczoną skórkę. – Trucizna Kananejczyków wciąż krąży w twoich żyłach… Mocno zabębnił palcami po stole. Wzdychając, nad czymś głęboko się zastanawiał. – Kiedyś mnie uratowałeś… – stwierdził w rytm powolnych uderzeń zrogowaciałych paznokci o blat. Brzmiały jak dziwny werbel. – Poraniono mnie, nie mogłem zrobić kroku. Nakazałeś sporządzić nosidła z gałęzi i ponieść do wioski, więc nikomu nic nie opowiem. W ten sposób będziemy kwita. Życie za życie, bo gdybym szepnął saduceuszom choćby słówko… Wolno pokiwał głową, jakby potwierdzał podjętą przed chwilą decyzję. Abdiel uśmiechnął się lekko.

Czerwiec 2015

29


– Nie marnuj pożywienia – rzucił, podejmując z ziemi cząstki chlebowej skórki. – Nie zostawiam rannych na zatracenie. Zabieramy ciała poległych. Jeśli widzę, że ktoś nie przeżyje, dobijamy go. Dobrze o tym wiesz… Żuł starannie resztkę pieczywa. Dłonią zgarnął ze stolika okruchy i połknął. – Czyż nie tego uczymy się całe życie? – podjął po chwili. – Jeżeli chcesz mieć pod dostatkiem pszennego chleba, zdobądź ziemię Kanaan. Wyrżnij wszystkich mieszkańców przyobiecanej przez Boga krainy obfitości… Nie marnuj nawet ciała zmarłego towarzysza – też użyźni pola. Tego także się uczymy – i w to wierzymy. Kanony naszej wiary… Zaśmiał się szyderczo, jakby coś bardzo go rozbawiło, choć jego śmiech nie brzmiał wesoło. – Abdi, uważaj… – W głosie Jona zabrzmiała nieudawana troska. Palce mężczyzny znowu podjęły wystukiwanie dziwnego rytmu. – Czytasz traktat, ale tylko ja wiem o tym. Niekiedy dyskutujesz z sąsiadami. Zaczynają dziwić się twoim słowom. Kładą je jeszcze na karb odniesionej rany, zatrutego ciała – już prawie witałeś się ze śmiercią. Jednak szybko zmienią osąd, jeśli nieprzerwanie będziesz wygadywał bluźniercze słowa – i równie szybko o brzasku wyrwą cię ze snu strażnicy saduceuszy. Abdiel wzruszył ramionami. Założył dłonie za głową i przeniósł wrok na zasnuty mgiełką widnokrąg. Zdawał się nie słuchać Jona. – Stos pewnie cię ominie, bo nie ty napisałeś ten przeklęty traktat – ciągnął Jon. – Za szerzenie herezji możesz jednak zawisnąć na krzyżu. Proszę, wsadź te karteluchy do wychodka, tam jest ich miejsce. Wtedy szybko dojdziesz do siebie. Przerwał, żeby nabrać tchu. – Jesteś znany i wszyscy cię cenią – mówił z namysłem. – Rada Starszych i na takich ma właściwy sposób – kastrację. Karę dla szaleńców i ludzi niegodnych potomstwa… Czasami wykonują ją tępym nożem. Wtedy będziesz mógł cienkim głosikiem opowiadać o traktacie, a i tak nikt cię nie posłucha, najwyżej splunie w twarz – głupków nikt nie słucha… Nikt nie zwraca uwagi na bredzenie takich wioskowych wywłok, czyszczących kloaki, ciągnących wozy i radła, a potem cieszących się z łaskawie rzuconego kęsa pożywienia. Możliwe, że w uznaniu dawnych zasług jednak wyślą cię na krzyż. Abdiel wstał i przeszedł kilka kroków. Wyciągnął ze strumyka zapomniany bukłak z winem. – Drzwi… – kontynuował cicho Jon, sięgając po kubki. – Nirwana… Abdielu, gdy zdobędziemy Kanaan, będziemy żyć jak w raju. Ja niebawem pewnie się ożenię, a może nawet kiedyś stanę członkiem Rady Starszych. Nie chciałbym cię wtedy sądzić, ale może będę musiał. Może będę musiał… Przez chwilę milczeli. Ciszę przerywało turkotanie kół małego wozu, ciągniętego przez osła po kamienistej drodze – i piskliwe śmiechy dziewczyn, idących za zaprzęgiem i pilnujących, żeby nie zsunęły się worki z fasolą. Rozprawiały o czymś żywo. Jon przyglądał się im tęsknym wzrokiem. – Skąd się wziął wyraz bachanalie? – rzucił nagle Abdiel. Jego oczy błysnęły. – Nikt go nie rozumie, a wszyscy używają… Skąd? Wiesz? – Historia człowieka jest długa. – Jon przeniósł wzrok na towarzysza. – Nie wszystko pamiętamy... Jednakże wiele wiemy. Podam przykład. Nagle na twarzy Jona odbił się wyraz zaskoczenia. Zamrugał, a potem z widocznym zdziwieniem potrząsnął głową. Może nagle zdał sobie sprawę, że nie potrafi przywołać żądnego zdarzenia z dawnej historii człowieka oprócz pospolitych wspominków z życia rodzinnego sioła. Pośpiesznie wypowiedział, prawie błagalnym tonem, ostatnie zdanie: – Druhu mój i przyjacielu, proszę, nie myśl o tych bzdurach… Śmierć na krzyżu naprawdę nie jest przyjemna. Oglądałeś ją i dobrze o tym wiesz… – Wiem, dlatego jutro o brzasku wyruszę w daleką drogę. – Abdiel wstał i przeciągnął się, szeroko rozkładając ramiona. – Wszystko już przygotowałem… Właśnie z tego powodu rozmawiam z tobą tak szczerze. Sprawdzę, czy drzwi istnieją. Jeśli nie uda się ich odszukać, osiądę gdzieś daleko. Może dowiem się, kim naprawdę są wysłannicy Otchłani. Wtedy dopiszę dalszą część traktatu… Skowronek po raz trzeci podjął swój zaśpiew, pewnie obwieszczając, że i on cieszy się z obfitości pożywienia.

30

Herbasencja


*** Abdiel wędrował wiele dni, żeby odszukać drzwi, tak długo, że już dokładnie nie pamiętał, kiedy wyruszył. Bez kłopotów przebył Spalone Ziemie. Znał i pamiętał szlaki, prowadzące od ukrytego w skałach źródła do następnego wodnego oczka, od groty, będącej w dzień schronieniem dla jego dawnego oddziału, do obszernej jamy, nakrytej płytami spieczonego na kamień żużla. Stanowiła kolejne miejsce spoczynku. Przypowieści podawały, że kiedyś istniały tutaj zasobne miasta, zapełnione ludźmi pełnymi pychy, tarzającymi się w grzechu, bez przerwy oddającymi się kopulacjom i bezrozumnie płodzącymi potomstwo – i w ten sposób ograniczającymi zasoby żywności. Zagniewany Stwórca wypalił wszystko ogniem, obracając w perzynę i przemieniając w pustynię siedliska zła. Abdiel Skażoną Ziemię przemierzał nocami, w dzień odpoczywając i chroniąc się przed żarem lejącym się z nieboskłonu. Nie miał wiele do niesienia – w tobołku upakował dwie pary zapasowych sandałów, suszone mięso, woreczki z gotowaną fasolą i bukłak na wodę. Zabrał też traktat i często go czytał. Poła płaszcza okrywała długą głownię zakrzywionego kordu, a płócienny zawój chronił głowę. Nie zmienił sposobu postępowania, gdy w końcu ujrzał mieniące się żółcią pszeniczne pola Kanaanu, zdawałoby się, nie mające końca. Poruszał się czujnie, jak drapieżne zwierzę, wybierające się na łowy. Nadal wyruszał w drogę po zmroku, unikając gościńców i wyłożonych kamieniami traktów, krocząc wąskimi miedzami. Dzień przesypiał niespokojną drzemką pośrodku pola pszenicy, zawsze wybierając najrozleglejsze. Zjadał ugniecione ciałem kłosy, bo ciągle pamiętał, że nawet kawalątek strawy nie może się zmarnować. Zapas pożywienia szybko się wyczerpał, więc co pewien czas Abdiel włamywał się do spichrzy, błogosławiąc zapobiegliwość mieszkańców kraju obfitości. Abdiel wiedział, że Kananejczycy, mieszkający tylko w grodach, przechowują w budowlach wzniesionych na polach także zapasy strawy dla ludzi, krzątających się na polach – chleb, suszone i wędzone mięso, ser w stągwiach z wodą. Płaszcz się postrzępił, chudą twarz spaliło słońce, sandały do szczętu zniszczyły, ale Abdiel wciąż zmierzał przed siebie. Upływał dzień za dniem, każdy podobny do siebie jak kropla wody, natychmiast zacierając się w pamięci żylastego mężczyzny w dziurawym przyodziewku, jednakże po każdym kolejnym zmierzchu Abdiel rozpoczynał marsz. W końcu w monotonnym przestworze rędzin ziemi i falujących łanów dorodnego zboża dostrzegł niebieskawe pasemko wzniesień. Wzgórz, pewnie z tej strony wytyczających granicę Kanaanu. Sądził, że dalej, na nieznanych już nikomu z jego plemienia rubieżach, mogły znajdować się drzwi. Krajobraz teraz każdego dnia zmieniał się – coraz więcej skalistych wzgórków przedzielało urodzajne pola, coraz wyższych i masywniejszych. Długo utrzymywała się dobra pogoda, ale w końcu zaczął siąpić deszcz, więc Abdiel któregoś wieczoru ułożył się do snu nie pośród łanu pszenicy, lecz w niewielkiej pieczarze, w jednym z tych wyniosłych, kamiennych pagórów. Sucha, o dnie porosłym mchem, obiecywała dobry spoczynek. Rankiem zauważył w skalnej ścianie drewniane wrota. Nie wyglądały jak zamknięcie jakiegoś schowka – Kananejczycy często wznosili spichrze na oddalonych od wiosek połaciach ziemi, ale nigdy nie ukrywali płodów w jamach czy grotach. Wyłamanie zmurszałych desek poszło szybko. Łatwo ustąpiły pod naporem głowni kordu i silnych ramion. Wędrowiec ujrzał korytarz z bladą poświatą w oddali. Serce Abdiela przepełniła radość – nigdy nie słyszał o takiej krainie, nie wspominała o niej żadna przypowieść. Przejście nie przypominało też części Otchłani, pełnej żaru płomieni i dusz grzeszników. Stało milczące, a daleki poblask światła zdawał się zapraszać do siebie. Abdiel osądził, że jeżeli drzwi istnieją i ukryto je przed ludźmi, znajdują się gdzieś dalej. Na pewno mógł do nich dotrzeć… Ściany i strop wyglądały dziwnie, więc uderzył klingą w bok wąskiego przejścia. Usłyszał pogłos dźwięczącego metalu. Nie brzmiał jak spiż – przypominał wysokie i radosne bicie wioskowego dzwonu, obwieszczającego nadejście dnia odpoczynku.

Czerwiec 2015

31


Wielkimi krokami ruszył przed siebie, prędko docierając do małej sali. Okazała się początkiem długiej i wyczerpującej drogi przez zawikłany labirynt korytarzy, schodni i rozległych hal. Nie rozumiał, gdzie trafił, ale jedno już wiedział – święte przypowieści kłamały. Nie mówiły prawdy, bo szybko napotkał istoty, nazywane sługami Otchłani. W pierwszej chwili, kiedy je zobaczył, umysł ogarnęła trwoga. Stanął z wydobytym orężem, gotów do ostatniej walki, żegnając się z życiem. Przez chwilę zastanawiał się, co odczuwa człowiek, rozrywany na strzępy. Nic się nie stało. Dziwne istoty, niekiedy kształtem przypominające człowieka, ustąpiły mu z drogi. Wykonywały jakieś prace, dla Abdiela niezrozumiałe, i wcale nim się nie interesowały. Stwory z metalu – gdy nabrał śmiałości, sprawdził, że ich korpusy dźwięczą tak samo jak ściany – nawet mu pomagały. Otwierały przejścia, bo początkowo nie zawsze potrafił sobie z tym poradzić. Niektóre niczym posągi trwały nieruchomo, nie zdradzając objawów życia. Zamarły, ale Abdiel nie miał pewności, czy na zawsze, bo nie przejawiały oznak rozkładu. Nie wiedział, co o nich sądzić, więc omijał je z daleka. Przypadkowo znalazł w jednej ze ścian źródło wody. Ciekła niewielkim strumykiem z przedmiotu o niezrozumiałym przeznaczeniu – i teraz wiedział, gdzie jej szukać. Pożywienia w węzełku ubywało, ale Abdiel tym się nie przejmował – sądził, że jeśli znalazł wodę, pewnie niebawem odkryje i skrzynie z żywnością. Już się nie śpieszył, w chwilach odpoczynku coraz częściej wertując karty traktatu. Zaostrzoną trzcinką – zabrał ją w drogę wraz z butelką roztworu sadzy – znowu podkreślał najciekawsze tezy. Na końcu spisywał wszystko, czego ostatnio doświadczył. Szybko opuścił go lęk. Teraz spał długo, głębokim snem pełnym marzeń o tym, co opisywał traktat – o nieskończoności. Głęboko wierzył, że niebawem przejdzie do niej przez tak długo poszukiwane drzwi. *** Abdiel czuł, że wreszcie doszedł do kresu. Osiągnął cel wędrówki. Z niewielkiego pomieszczenia nie wiodły dalej żadne korytarze. Istniało tylko wejście. Z boku nieruchomo stały stwory, nazywane przez członków jego plemienia sługami Otchłani albo pomiotem Szatana. Znajdowały się blisko, ledwie o kilka kroków. Nie poruszały się. Abdiel przyjrzał się im uważnie. Nie czuł już lęku, gdy spotykał istoty wykonane z metalu. Serce zabiło mu jednak niespokojnie, kiedy zerknął przez przezroczystą pokrywę jednego z nich – i dostrzegł, że w środku zieje pustka. Ten milczący i nieruchomy mieszkaniec nieznanej jeszcze nikomu krainy wyglądał, jakby wydarto mu wnętrzności, pozostawiając tylko grubą powłokę. Jednak nawet nie drgnął pod naciskiem palców, więc Abdiel szybko się uspokoił. Omiótł salę wzrokiem – i wtedy zobaczył drzwi. Niewielkie, z metalową dźwignią pośrodku. Nad nimi żarzyły się czerwone światła, mrugając jednostajnie. Ten intensywny blask wielkich lamp uspokoił Abdiela – wyglądał przyjaźnie. Do tej pory nie napotkał takiej sali – i takiego wyjścia. Musiało prowadzić na zewnątrz. Potajemnie przepisywany traktat, który wielu ludzi, szerzących jego tezy, zaprowadził na krzyż, nie kłamał. Drzwi istniały. Abdiel rozwiązał węzły podróżnego tobołka i wyciągnął zbiór kart papieru, pieczołowicie przewiązanych sznurem. Pragnął sobie coś przypomnieć. Wszyscy żyjemy w olbrzymiej kapsule, przemierzającej nieskończoność, ale nie wiemy o tym. Kapsuła jest tak wielka, ze wydaje się nam, iż nie istnieją jej krańce…Kiedyś zdawaliśmy sobie sprawę, że rodzimy się i umieramy w zamkniętej przestrzeni – i pewnie też wiedzieliśmy, dlaczego tak jest… Jednakże coś się stało. Coś zawiodło... Część naszych ziem zniszczył kataklizm, naturalna katastrofa wewnątrz naszej bryły, będącej dla nas jedynym światem.

32

Herbasencja


Ocaleliśmy, ale niektórzy z tych, którzy zachowali pamięć o dawnych czasach, w swojej pysze zaczęli nami rządzić. Tłamsili pamięć o prawdziwym jestestwie świata kapsuły, bo była dla nich niewygodna. Sięgając do bardzo starych źródeł, stworzyli nową pamięć, dla naszego świata z gruntu fałszywą, i sami mianowali się jej strażnikami – saduceuszami. Zniszczyli dawną wiedzę, jeszcze zawartą w legendach, strzępach wspomnień, przekazywaną w rodzinnych opowieściach… Uczynili tak, żeby usprawiedliwić istnienie ich kasty. Może też wykonują niepojętą dla innych misję – wiele na to wskazuje. Może hodują rasę ludzi odpornych na prawie wszystko… Rasę wojowniczych zdobywców… Dlaczego i po co – nie wiemy… Wiemy jednak, że skrzętnie kryją przed nami prostą prawdę – jesteśmy ledwie cząsteczką otaczającej nas nieskończoności. Jeżeli tak, musi istnieć jakiś powód skrywania tej wiedzy. Przyczyna jest prosta – nieskończoność jest doskonalsza od naszego świata kapsuły. Musi być doskonalsza, a może nawet jest doskonała, bo dlaczego prawdę o nieskończoności się ukrywa? Abdiel na chwilę przerwał czytanie. Ostatnio ciągle studiował ostatnie karty traktatu, ale teraz chciał się skupić. Rozejrzał się. Dziwne stwory, puste w środku, trwały nieruchomo. Światła lamp nadal migotały, rzucając czerwonawy poblask na arkusze traktatu. Nic nie zakłócało niezmąconej ciszy małego pomieszczenia. Dawne legendy, jeszcze w części nam znane, mówią, że nieskończoność wypełnia nirwana.– Abdiel powrócił do czytania.– Albo też twierdzą, że po połączeniu z nieskończonością osiągniemy stan nirwany. Musimy jednak opuścić kapsułę – i połączyć z nieskończonością. Musimy otworzyć drzwi. Czym jest nirwana? Nie wiemy dokładnie, ale wiele wskazuje, że nirwana jest… W tym miejscu traktat się kończył. Pewnie, sądził Abdiel, twórca już nie zdążył więcej napisać – i wyjaśnić. Abdiel wiedział, że często szerzącym tezy księgi przed przybiciem do krzyża kneblowano usta, żeby nawet przy końcu życia nie mogli wykrzyczeć, że wszyscy żyją w świecie fałszu. Pewnie i oni też nie wiedzieli, czym jest nirwana. Bezgłośnie poruszając wargami, Abdiel formułował wnioski. Twierdzenia traktatu potwierdziły się – co do joty… Wszystkie, bez wyjątku. Twórca zakazanego pisma nie mógł więc błądzić, pisząc o nieskończoności i jej charakterze. Trafnie odgadł przecież to, co tak starannie wymazywano z ludzkiej pamięci. A teraz on, Abdiel, zwykły wieśniak, niekiedy wojownik, mógł mieszkańców kapsuły połączyć z nieskończonością – i pierwszy osiągnąć nirwanę. Później przekaże innym, czym jest tajemnica, wprawiająca saduceuszy w furię, tak zaciekle zwalczana, choć nikt jeszcze jej nie poznał. Zaledwie dwa kroki dzieliły go od zrozumienia, czym jest nirwana. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Czerwone lampy nadal przyjacielsko mrugały. Wystarczało zrobić te ostatnie stąpnięcia – przesunąć dźwignię i otworzyć drzwi… *** – Arri, wiesz, czym jest kanon? – Ezmael otarł pot z czoła. Skwar późnego popołudnia na Skażonych Ziemiach nadal wysysał energię z ciała, obezwładniał, dusił jak krępująca usta szmata. – Niczym innym jak koniecznością. Po prostu podstawowym prawidłem, naczelną zasadą – nie do obejścia… Arcykapłan westchnął ciężko, a potem zaniósł się chrypliwym kaszlem. Ezmael miał już swoje lata i widać było, że bardzo źle znosi wędrówkę plemienia do ziemi Kanaan. Trwający już wiele dni powolny marsz, w spiekocie, żarze lejącym się z nieboskłonu, w kłębach piachu, niesionego wiatrem i nadal utrzymującym się powietrzu odorze spalenizny. Wędrowcy nie mogli przyśpieszyć pochodu – wyprawę spowalniały wozy, pełne sprzętów, zapasów strawy, paszy i bukłaków z wodą. Pociągowe osły poczęły padać, konając z nadmiernego wysiłku. Zaczęły umierać dzieci i ludzie starsi. Mięso zwierząt niezwłocznie zjadano, bo w żarze Skażonych Ziem szybko się psuło. Ludzkie trupy pośpiesznie grzebano, nawet nie odprawiając żałobnych egzekwii – jałowej gleby Spalonej Krainy nic nie mogło już użyźnić.

Czerwiec 2015

33


Jednakże godzina po godzinie, dzień po dniu granica upragnionej i wytęsknionej krainy obfitości przybliżała się, w otępiającym umysły blasku nieboskłonu bez słońca, skrzypieniu kół arb, hurkocie stąpnięć mrowia stóp, jękach mężczyzn, uginających się pod ciężarem Arki. I w przeraźliwym zawodzeniu matek, opłakujących wytęsknione, ukochane, teraz nagle utracone potomstwo. Wiele kobiet rzuciło się do przepastnych wądołów albo skoczyło w głąb głębokich jam. Miały szczęście, jeśli zginęły na miejscu – nikt ich nie ratował, bo liczyło się tylko jedno: iść dalej, jak najszybciej dobić do granicy Kanaanu, a potem wyciąć w pień mieszkańców. W końcu rozkoszować się obfitością pożywienia… Nikt nie protestował przeciwko trudom, nie żądał powrotu, bo nareszcie nadeszła od dawna upragniona chwila ostatecznego rozstrzygnięcia. Zapewnienia sobie i innym spokojnego i błogiego życia. Rankiem rzesza postaci w burnusach, chitonach i tunikach posłusznie zrywała się z nędznych legowisk, formowała kolumnę – i ruszała dalej. Teraz jednak lud Arriego i Ezmaela odpoczywał w kotlinie pomiędzy dwoma pasmami kamienistych wzgórz, nadal nagrzanych upałem. Późne popołudnie w końcu przynosiło nieco ulgi od duszącej ciepłoty, pozbawiającej oddechu. Dzisiaj wszyscy wędrowcy uśmiechali się – sprawdziły się wieści o wielkich zasobach studni, skrytej wśród hałd żużla, dawno temu przyniesione przez zwiadowców. Przenośny kołowrót skrzypiał bez przerwy, gdy wyciągano cebrzyk za cebrzykiem cudownie chłodnej, krystalicznie czystej wody. Dzieciaki śmiały się radośnie, wreszcie pijąc do syta. Plemię czekało dwa dni odpoczynku. Zadecydował o tym Ezmael – do granicy ziemi obfitości pozostało już ledwie paręnaście mil, a arcykapłan pragnął, żeby jego lud dotarł o ziemi obiecanej gotów do natychmiastowej walki. Ezmael i Arri siedzieli w wielkim namiocie, podczas postojów chroniącym Arkę. Pozostali kapłani nie próżnowali – dozorowali urządzania obozowiska, rozdzielania żywności i paszy, napełniania wodą bukłaków i beczułek. Ogniska zasnuwały przestrzeń pasmami dymu, jeszcze zarzynano kilka najsłabszych osłów, opóźniających marsz, jednakże sute płaty mięsa już skwierczały w żarze palącego się chrustu. Opał zabrano ze sobą – i strawiono wiele czasu na zgromadzenie odpowiedniej ilości suchych konarów i gałęzi. – Kanon koreluje z pojęciem zbioru zamkniętego… – Ezmael uśmiechnął się krzywo. – Arri, zostaniesz moim następcą, może nawet niebawem. Musisz pojmować pewne oczywistości, obojętne, jak je nazwiemy... Twoi następcy doprowadzą mieszkańców statku do prawdziwej Ziemi Obiecanej – kontynuował arcykapłan chrapliwym głosem. – Do Edenu. W końcu otworzą drzwi, wiodące do nowego świata… Musimy w to wierzyć – i zrobić wszystko, żeby osiągnąć upragniony, choć jeszcze skryty przed innymi cel. Pokrytą potem, pobrużdżoną twarz Ezmaela przeciął dziwnie tęskny uśmiech. Z trudem opanował kolejny napad kaszlu. Pióro znowu zaskrzypiało. Arcykapłan wypisywał zalecenia dla swoich następców i widać było, ze zastanawia się nad każdym słowem. Potem pozostawało tylko zapoznanie z nimi reszty kapłanów i umieszczenie kart papieru we wnętrzu Arki. Zaciekle tępiono dzikie ptactwo – niespodziewanie pojawiło się, wyjadając na polach cenne ziarno – jednakże skrzydlaci przybysze do czegoś się przydawali. Mięso okazało się całkiem smaczne, a przycięte lotki doskonałym narzędziem do pisania. – Nadal utrzymujemy w ryzach zaludnienie tej części naszej olbrzymiej machiny, przemierzającej przestrzeń? Abdielu, o tym mówisz? Arri przerwał czynność, wykonywaną od dłuższego czasu – powtarzanie rytuału. Znał go na pamięć, jak wszyscy kapłani, mający prawo dostępu do Arki. Wymogi, sformułowane niedawno przez Ezmaela, pozostawały jednak bez zmian: ciągle przypominamy sobie kolejność czynności, żeby przypadkiem nie spłonąć żywcem… Któryś z saduceuszy, obserwujący ćwiczących kapłanów, ukuł określenie, ze odprawiają rytuał, umożliwiający dostęp do Arki. Zwykli ludzie już twierdzili, iż w ten sposób kapłani nawiązują kontakt z Bogiem, stworzycielem otaczającego ich świata. – Otóż to... – Ezmael pokiwał głową. – Statek ma ograniczone możliwości produkcji żywności – ciągnął z namysłem, z dziwnym znużeniem, jakby po raz kolejny tłumaczył oczywistą sprawę.

34

Herbasencja


– Ilość pożywienia stanowi zbiór zamknięty… To spostrzeżenie rodzi konieczność utrzymywania ilości ludzi w określonej liczbie. Formułuje zasadę postępowania – kanon, nie do obejścia, nie do przekroczenia... Ta zasada była kiedyś znana, zrozumiała – głos w końcu przybrał normalny ton – ale pojmowali ją inni ludzie: pierwsze pokolenia kolonistów… Wiedzieli, ze ich seksualność specjalnie została ograniczona poprzez nieznaną nam ingerencję w jestestwo ich organizmów. Pamiętaj o tym kanonie, Arri, kiedy mnie zastąpisz. Nadal stanowi naczelną zasadę. Zamilkł na chwilę. – Ileż problemów… – podjął po chwili tym samym suchym, zmęczonym głosem. – I ciągle nie wiemy, czy kroczymy w dobrym kierunku… Tylko przypuszczamy. Tylko przypuszczamy… Ponownie ciężko westchnął. Ostry, metaliczny dźwięk przeszył powietrze. Przez chwilę obaj wsłuchiwali się w brzmienie trąb, obwieszczających nadejście pory wieczerzy. Arri uśmiechnął się – właśnie on wymyślił ten prosty i skuteczny sposób komenderowania ciżbą kobiet, mężczyzn i dzieci. Rzucił okiem na nieboskłon – powoli ciemniał. Kapłan zakonotował sobie w pamięci, żeby wkrótce dać znak trębaczom – surmy odezwą się jeszcze raz. Nakażą ułożenie się do snu. Przyszły następca Ezmaela zdecydowanym ruchem odłożył kartę z opisem rytuału na bok. Uznał, że na dziś dość już się napracował przy utrwalaniu w pamięci tej mechanicznej czynności. Zadał pytanie, męczące go od kilku dni: – Bracie mój, arcykapłanie, sądzisz, że istnieje tylko jedna Arka? Palcem wskazał na złocistą bryłę, pokrytą wypukłościami i wklęśnięciami, przypominającymi płaskorzeźby. Ezmael przecząco pokręcił głową. Dłonią otarł czoło z potu, a potem, głośno siorbiąc, wypił kilka łyków wody z glinianego kubka. Wierzchem dłoni otarł wargi. – Nie, na pewno stworzono ich co najmniej kilka. Może więcej… – W głosie zabrzmiała pewność siebie. – My, kapłani, dobrze wiemy, że Arka jest niczym innym, niż zbiorem najważniejszych informacji. Przeklęta awaria wywróciła świat statku do góry nogami… Ktoś mądry, bystry, przewidujący – pewnie nie działał sam – opracował rezerwuary najistotniejszych wiadomości. Wielu nawet nie potrafimy odczytać, są zapisane w dziwnych przedmiotach… Za namysłem przegładził siwiejącą bródkę, przyciętą w klin. – Jedna Arka to za mało – kontynuował. – W innych częściach statku na pewno umieszczono kolejne, może nawet przez kogoś używane. Tego jeszcze nie wiemy. Wieczorem na Skażonych Ziemiach nasilał się wiatr. Ezmael niekiedy żartował, że warstwa gruntu oddaje powietrzu przesycający ją żar. Niespodziewanie na stole wylądował oset, pewnie porwany mocniejszym podmuchem. Arcykapłan szybkim i zręcznym ruchem przykrył go dłonią. Przypatrywał się z uwagą najeżonej kolcami roślince, nikłym korzonkom u dołu łodyżki, ostrożnie ją gładząc. – Chyba coś zaczyna się odradzać… – stwierdził z namysłem. – System irygacyjny, może w formie szczątkowej, na pewno tutaj nadal działa, inaczej nie byłoby źródeł wody. Może automaty naprawiają urządzenia zasilające glebę, a może sama powoli się regeneruje… Otworzył dłoń i dmuchnął, jakby chciał pomóc zielonemu wędrowcowi. Niewielka roślinka, może natrafiając na niewyczuwalny wir powietrza, uniosła się i wyleciała na zewnątrz. Ezmael odprowadzał ją wzrokiem. – Żegnaj, przyjacielu… – Słowa arcykapłana przesycała dziwna czułość. – Osiedl się gdzieś i rozwijaj. Wytwarzasz tlen i jesteś bardzo cenny. Rośnij. Arri założył ręce za głowę i odchylił się na prostym zydlu. Wydawał się głęboko nad czymś zastanawiać. – Myślisz, że tam, gdzie umieszczono kolejne arki, jest podobnie, jak tutaj? W głosie młodego kapłana brzmiała niekłamana ciekawość. – W ogólnych zarysach na pewno tak – bez wahania odpowiedział Ezmael. – W tej wielkiej awarii, właściwie kataklizmie, ocalało jednak sporo ludzi, ale już drugie albo trzecie pokolenie straciło pamięć o celu misji – i o koniecznych uwarunkowaniach. A wiele generacji ludzkich wym-

Czerwiec 2015

35


rze, zanim dobijemy do celu… Wiedza, zawarta w Arce, byłaby wstrząsem – jeszcze nie jesteśmy na nią przygotowani. Zaczęłoby się źle dziać. Każdy chce używać życia, kochać się, płodzić dzieci, rozkoszować swoim istnieniem… Kolejny napad kaszlu przerwał wypowiedź. – W tym pokoleniu i pewnie w następnych jeszcze utrzymujemy wszystko w tajemnicy – Ezmael westchnął. – W innych częściach statku na pewno jest podobnie: ludzie nadal żyją niczym bydło, nieświadomi celu swego istnienia. Jeśli żyją… Automaty budowlane, naprawcze są sługami Otchłani – i niech tak na razie zostanie, może na długo... Nagle wzniósł palec, może dla podkreślenia znaczenia kolejnego zdania. – Mamy za mało żywności, więc trzeba pozbyć się pewnej części populacji, tej słabszej, inaczej wszyscy skarleją. I wybiją we wzajemnych walkach o pożywienie. Przeraźliwe ryki przerwały wypowiedź. Osły, jak zwykle, domagały się swojej porcji paszy i wody. Arri uniósł płachtę tkaniny, osłaniającą wejście, chcąc sprawdzić, czemu jeszcze nie nakarmiono zwierząt. Krótka rozmowa ze strażnikiem wyjaśniła wszystko. Kapłan zachichotał. – Zwierzęta pociągowe dostrzegły, że mamy pod dostatkiem wody – domagają się drugiego pojenia – rzucił, nadal śmiejąc się. – Zadziwiające… Jak to wyczuły? Z niedowierzaniem kręcił głową. – Uczą się, a może przemówił instynkt. Ludzie zachowaliby się tak samo… – sucho skwitował Ezmael. Wzruszył ramionami.– W obiegu zamkniętym zasób wody jest także ograniczony, choć powoli rośnie. Odłożył pióro. Poruszając wargami, studiował gęsto zapisaną kartę papieru. Z widocznym namysłem począł podkreślać niektóre zdania, pewnie uznając je za najbardziej istotne. – Kiedyś wszyscy poznają prawdę, muszą się jednak na nią przygotować. – Niespodziewanie arcykapłan podjął poprzedni wątek rozmowy. – Z tego powodu niedawno stworzyłem kastę kapłanów. Saduceusze i Rada Starszych pozostaną powiernikami tradycji – ważna sprawa, Arri, pilnuj jej – my zaś depozytariuszami tajemnicy… Nie powiem ci, za ile pokoleń zostanie ujawniona. Nikt tego nie wie. Nagle strzelił palcami, jakby sobie coś przypomniał. – Pamięć o herezji wygasa? Ten traktat o drzwiach w końcu poszedł w zapomnienie? Dłonią rozmasował powieki. Z uwagą przyglądał się teraz Arriemu, oczekując odpowiedzi. Twarz arcykapłana wskazywała, że uważa sprawę za ważną. – Plemię w natłoku nowych zadań i przygotowań do podboju zapomniało o tych niebezpiecznych tezach. – Arri zabębnił palcami po blacie stołu. – Zgodnie z wyrokiem Rady Starszych twórcę tej opowieści zaduszono w jamie, gdzie go więziono, a ciało użyźniło pole… Słuszna decyzja – nie potrzebowaliśmy męczennika i przyszłego proroka. Po prostu zniknął… Wraz z nim odeszła pamięć o jego księdze. Ezmael upił kolejny łyk wody. Jego twarz nadal zraszał pot. – To dobrze… – Przetarł policzki rękawem burnusa. – Doszedł bardzo blisko prawdy, choć w niektórych sprawach mylił się… Ten traktat włożyłem do Arki – kiedyś nasi następcy ogłoszą go ponownie, z uściśleniami, tyle, że wtedy zatryumfuje… Wszyscy się nim zachłysną… Naniosłem na tytułowej karcie odpowiednie uwagi. Arri uśmiechnął się skąpo. Zdawał się głęboko zastanawiać nad czymś innym. Sformułował pytanie, pewnie pragnąc wyjaśnić nękające jego umysł wątpliwości: – Naprawdę przestrzeń poza statkiem wypełnia nirwana? Ciągle o niej myślę… Ten człowiek doszedł do słusznych wniosków – może i w tej konstatacji nie mylił się? Ezmael pogardliwie prychnął. – Marzenia… – Wargi arcykapłana wykrzywił szyderczy uśmiech. – Wypełnia pustka. Nicość. Jesteśmy maluteńkim punkcikiem, pyłkiem, drobiną, w nie mającej początku ani końca nieskończonej pustce. Tak mówią zapisy przechowywane w Arce – ja im wierzę. Nicość wypełniają bryły martwej materii albo skupiska gazów… Zdarza się, że gdzieś człowiek jednak może się osiedlić. Rozkrzewić życie. Tam zmierzamy, aby zdobyć nowy Eden. Mówił z wyraźnym trudem, wyraźnie zmęczony.

36

Herbasencja


Arri zakonotował sobie w pamięci, że od dzisiejszego wieczoru trzeba zająć się Ezmaelem. Wezwać kilku znachorów, przygotować leki. Na pewno zbić jakieś nosidła, może lektykę, żeby arcykapłana nie wyczerpywała dalsza droga. Młody kapłan dobrze wiedział, że Ezmael jest potrzebny plemieniu, saduceuszom i jego towarzyszom prawie jak powietrze. Arcykapłan całe życie strawił na studiowaniu zapisów umieszczonych w Arce. Nikt mu nie dorównywał w wiedzy o tym, co było i co będzie. Wcale jej nie krył – przekazywał wybrańcom, instruował, opracowywał wskazania. Niedawno uznał, ze nadszedł czas na ujawnienie istnienia Arki, i jak zwykle, uczynił to w sposób naturalny i bardzo zręczny. Arka okazała się darem, przekazanym przez Boga-Stworzyciela, namacalnym wyrazem jego łaski. Wyodrębnienie grupy kapłanów plemię przewodzone przez Ezmaela przyjęło ze zrozumieniem – i radością – gorąco witając pojawienie się ludzi, rozumiejących i tłumaczących decyzje kogoś nieznanego, decydującego o losach ich świata. Arri i reszta kapłanów czuli radość, że Ezmael przekazał im sposób wyłączania skomplikowanych zabezpieczeń złocistej skrzyni, nazywanej Arką. Pomysł arcykapłana, żeby tę czynność określić rytuałem i zasłonić mgłą tajemnicy, umacniał przekonanie o boskości Arki – i jej nadprzyrodzonej mocy. Wystarczyło, żeby kilku ciekawskich śmiałków zginęło w płomieniach, aby ta wiara stała się powszechna. Dopiero teraz, w ten nadal duszący upałem wieczór, Arri zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebny jest Ezmael. I że, być może, ujawnił istnienie Arki, żeby zniwelować oddziaływanie traktatu. Ezmael miał jasną wizję przyszłości. Arri wiedział, że upłynie wiele lat, zanim on napisze jej kontynuację i przekaże jeszcze nieznanemu, kolejnemu następcy. Młody kapłan zdecydował się w okamgnieniu. – Bracie mój w wypełnianiu tej misji, poczekaj chwilę, zaraz wrócę – rzucił, wychodząc. – Załatwię coś pilnego… Dwóch strażników natychmiast podeszło, widząc przyzywający gest ręki Arriego. – Wezwijcie kilku znachorów. I parę kobiet wprawnych w masowaniu członków – Kapłan wydawał polecenia stłumionym głosem. – Wino jest cenne, jednakże przynieście cały dzban. Trzeba przygotować lektykę dla arcykapłana – ciężki pochód nieco go osłabił, a jest dla nas ważny prawie tak samo jak Arka… Wydawało się, że Ezmael nie zwrócił uwagi na wyjście Arriego. Jeszcze raz w skupieniu czytał niedawno zapisaną przez siebie kartę. Gdy kapłan wrócił, podjął rozmowę. – Pewien człowiek imieniem Jon zwierzył się Radzie Starszych, że jego towarzysz i przyjaciel wybrał się w daleką drogę, aby odszukać drzwi prowadzące na zewnątrz. Zdaje się, że wołano na niego Abdiel. Nie powrócił… Arri, jak sądzisz, cóż się z nim stało? – Zginął – odpowiedział bez wahania następca Ezmaela. – Może zabity przez Kananejczyków… Samotnemu człowiekowi trudno przychodzi przedzieranie się przez wrogą krainę. Nieraz Kananejczycy wybijali całe zastępy rozpoznawcze, a cóż może począć jeden mężczyzna? Użyźnił jakieś pole.. Twarz arcykapłana przybrała wyraz skupienia. Przez chwilę rozważał słowa towarzysza. – Być może tak było… – Ezmael pokiwał głową. – Możliwe jednak, ze dotarł do wyłazu zewnętrznego, wiodącego w okalającą statek bezbrzeżną pustkę. Wiemy, że istnieje ich kilka. To niewykluczone – ten Abdiel, niezwykle doświadczony zwiadowca, cieszył się też sławą przemyślnego i chytrego wojownika… Wolno formułował kolejne zdania. – Ważne jest coś innego – to, ze my nie zginęliśmy. Jeśli Abdiel dotarł do tego wyjścia i je otworzył, na pewno został unicestwiony. Jednakże coś, co materiały w Arce określają systemami zabezpieczającymi, odcięły komorę wyjściową od reszty statku. A zatem nadal działają… Funkcjonują. Arri słuchał uważnie. Arcykapłan z wydawałoby się, nic nie znaczącego wydarzenia, wyciągał daleko idące wnioski. On musiał się tego nauczyć – i wykorzystywał do tego każdą chwilę spędzoną z Ezmaelem. – Ciało Abdiela nie wzbogaci gleby, a jednak oddał nam wielką przysługę… – Starszy już mężczyzna w długim burnusie uśmiechnął się lekko. – Więcej wiemy... Pewnych spraw jestem bardziej pewny. Ten nieszczęśnik bardziej się przydał, próbując odnaleźć drzwi, niżby walczył teraz z Kananejczykami. Jeśli Abdiel dotarł do zewnętrznych drzwi, dawne urządzenia zadziałały…

Czerwiec 2015

37


Przed namiotem zaczął się ruch i zrobiło się gwarno. Stukotały młotki, jęczała piła, rżnąca drewno. Kilka kobiecych głosów żywo o czymś rozprawiało. Arri zerknął na zewnątrz przez szparę miedzy zasłonami. Szykowano lektykę – przycinano drągi, zwykle służące za szkielet schronisk na noc, dobijano do nich poprzecznice, odmierzano długość deszczułek. Trzy kobiety myły dłonie w przenośnym poidle dla zwierząt. – Nasze zwłoki jeszcze długo posłużą za nawóz. – Głos Ezmaela odwrócił uwagę Arriego. – Nadal jeden z naszych kanonów… Może nawet będą wzmacniać płodność gleby do końca tej niewyobrażalnie długiej misji… Tego nie wiemy. Twoje ciało jeszcze tak szybko nie spocznie w pszenicznej ziemi Kanaanu… – pomyślał z dziwną dla samego siebie czułością młody kapłan. – Jeszcze nie… Jesteś za bardzo nam potrzebny. Wydobrzejesz. Arri chciał skończyć rozmowę – za chwilę znachorzy i kobiety zajmą się Ezmaelem. Ludzie pospolici nie mogli poznać nawet ułamka tego, co wiedzieli kapłani. – Musimy już zamknąć Arkę. – Następca Ezmaela przypomniał sobie o ważnej czynności. Nie czekając na zgodę, umieszczał arkusze papieru we wnętrzu złocistej skrzyni. – W ten wieczór powiedz mi na pożegnanie jeszcze jedno: skąd wyruszyliśmy? Wiesz? Delikatnie zatrzasnął wieko, a potem wprawnymi ruchami dłoni zaczął uruchamiać zabezpieczenia. Tak jak zwykle, mocnym głosem powtarzał kolejne frazy brzmiącego niczym dziwna modlitwa opisu sposobu postępowania przy tej czynności. Jakaś kobieta uchyliła zasłonę i wsadziła głowę do środka. Cofnęła ją natychmiast, widząc, że Arri odprawia rytuał. – Wiem, że miejsce, skąd pochodzimy, nazywano globem… – Ezmael westchnął ciężko. – Doczytasz wszystko, ty i inni kapłani… Wiem także, że nasza kolebka już nie istnieje. Tak mało nadal wiemy… Pozostały nam tylko strzępy dawnej historii człowieka. Po wielkiej awarii nie miały już chyba znaczenia. Tworzymy na nowo nasz rodowód, genezę powstania człowieka i jego dzieje… Z tego, co się zachowało, coś niecoś wykorzystujemy… Tworzymy na nowo ludzi i ich historię...… Wstał i przeszedł kilka kroków. Wyglądał teraz trochę lepiej, jakby ciemniejący zmierzch przywracał mu siły. Wysoki ton mosiężnych trąb przeszył powietrze. Obwieszczał porę spoczynku, choć nie tutaj, w centralnym namiocie, gdzie praca przy konstruowaniu lektyki nadal trwała. Ezmael uważnie przysłuchiwał się trzykrotnie powtórzonym dźwiękom. – Pojutrze surmy wezwą nas do boju. Nareszcie… – Zatarł dłonie gestem wyrażającym zadowolenie. – Szturmem weźmiemy pierwszy gród Kananejczyków, a potem kolejne. Pamiętaj, Arri, bez litości, wyrzynamy wszystkich w pień. W ten sposób rozwiązujemy problem aprowizacji – na bardzo długo… Jeden z kanonów przeniesienia życia do nowego Edenu – trzeba go respektować. – Tak się stanie. – Arri pokiwał głową. – Może wiesz, Ezmaelu, czym jest ten Eden? – Powiedziałem ci już, że dzieje człowieka są długie, ale niewiele z nich pamiętamy… – Arcykapłan pogładził się się po brodzie. – Te słowa słyszałem niedawno… Wypowiedział je zwykły wieśniak, prostak, jednakże oddają istotę rzeczy. Nie wiem, czym był Eden – kontynuował Ezmaela niespodziewanie silnym głosem – jednakże wiem jedno: kiedyś, jeżeli tylko będziemy postępować mądrze, na pewno nasi potomkowie otworzą drzwi… Osiągną prawdziwą ziemię obiecaną, nowy Eden. Wtedy dowiedzą się, czym jest. W głosie Ezmaela zabrzmiała niezachwiana pewność siebie. Nagle arcykapłan strzelił palcami, jakby o czymś sobie przypomniał. – Nie pamiętam, jak ma na imię człowiek, który przygotował trębaczy. Dobrze się spisują… Przypomnij mi, Arri. – Zwą go Jozue. – Kapłan uśmiechnął się. – Dzielny z niego wojownik. Za dwa dni poprowadzi jeden z naszych hufców szturmowych. Jozue powiedział, że zabierze ze sobą trębaczy. Dadzą wszystkim znak do ataku na mury… 26 marca 2015 r. Antoni Nowakowski

38

Herbasencja


Dobra Cobra

Biedny i zatroskany młodzieniec z dalekiej rubieży naszego pięknego kraju. Życie doświadczało go już od młodości, katując serią traumatycznych wypadków, z których najgorszym było beznadziejne zadurzenie w pewnej pannie, która miała wielu. Od tego czas - aby przeżyć - zaczął pisać i robi to z przerwami do dziś dnia. Jednak nie ma parcia na szkło, uznając swoje miejsce w szeregu. Uwielbiający grę w tryk-traka, łodzie podwodne i czyszczenie kotom uszu. Po godzinach z pasją tworzy nagrania swoich kawałków, łapiąc do nich lektorów z ulicy. Później przy pomocy szantażu sadza ich przed mikrofonem: https://www.youtube.com/channel/UCERjSgd5soEiRjZIxrt7NpA) Swój koleś, nie lubiący pychy, buty i głupoty.

Suma wszystkich złości

groteska

Tego dnia - będąc pod przemożnym wpływem jednego z prasowych artykułów - Franek Kujawiak oświadczył, że zaprzestaje jeść mięso. Od tej pory nie mógł dłużej znosić psychicznie wszystkich cierpień, zadawanych zwierzętom podczas chowu, transportu i uboju oraz okrucieństwa pazernych na pieniądze hodowców. Jego czyn wydawał się nam niewinną próbą zmiany stylu życia, a być może nawet lekko nachalnym zwróceniem na siebie większej uwagi. Nasz kolega bowiem od zawsze był trochę odludkiem. Utrzymywał tylko kilka wypróbowanych znajomości, na swój sposób bojąc się zaangażowania w większą liczbę przyjaciół. Ja też nie należałem w młodości do lwów salonowych. Franek był moim przyjacielem, łączyła nas silna nić porozumienia, nie miałem więc najmniejszego problemu z zaakceptowaniem jego postępowej decyzji. Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść prawie współczesną, pt. Suma wszystkich złości Fantastyczne w życiu jest to, że toczy się ono dalej. Frederic Beigbeder, pisarz francuski. Z wegetariańską praktyką były wtedy o wiele większe problemy niż to ma miejsce dzisiaj. I to zarówno, jeśli chodzi o zdobywanie potraw bezmięsnych, jak też wymyślanie samych przepisów. Czasy nie były lekkie, kraj ogarnięty kryzysem, wszędzie występowały notoryczne braki w zaopatrzeniu. Kolejki przed sklepami nie należały wcale do rzadkości. Z wielką premedytacją urządzano polowania na podstawowe produkty spożywcze, nie mówiąc już o bardziej wyrafinowanych jego formach, wówczas absolutnie niedostępnych. Początkowo za pokarm służył Frankowi głównie żółty ser, przyrządzany na wiele zmyślnych sposobów. Smażył grube płaty na patelni, które udawały kotlety - co nazywaliśmy humorystycznie „podeszwą”. Później suszył je i wędził w dymie z gałęzi drzew i krzewów. Czasem próbował częstować tak przyrządzoną potrawą. Nie przepadaliśmy za tą kuchnią ze względu na intensywny i ostry zapaszek, unoszący się nad przygotowanym jedzeniem. Całkiem inny od znanych nam dotychczas smaków, wyniesionych z domów. Choć nie powiem: ser, wędzony na jałowcu, był nawet całkiem znośny. Niekiedy, jak to czasami bywa w życiu, zdarzały się małe wpadki. Gdy - pełen dobrej woli chciałem go poczęstować kanapką z pasztetową lub serdelową, odmawiał zasmucony. Nie czyniłem tego jednak z wyrachowania, ot po prostu sprawy diety nie zajmowały zbytnio mojej uwagi.

Czerwiec 2015

39


*** Później do naszej dzielnicy sprowadzili się Waruszakowie - dość mili ludzie, z którymi Franek szybko odnalazł wspólny język. Oni też - podobnie, jak mój przyjaciel - przestrzegali diety bezmięsnej. Mój kolega nie raz opowiadał z wypiekami na twarzy o nowych pomysłach i sposobach przyrządzania potraw. Pasty ze słonecznika, marchwi czy fasoli były tak dobre, że nawet ja powoli zaczynałem ulegać ich wspólnej fascynacji nowymi smakami. Henryk Waruszak - siwy pan po pięćdziesiątce - udowadniał, że to wszystko dla zdrowia. Wedle jego słów wegetarian nie imają się żadne choroby cywilizacyjne, mają o wiele niższy poziom cholesterolu we krwi, żyją dłużej niż wskazuje średnia krajowa i latami cieszą się zdrowiem, szczęściem, siłą i witalnością. Przez młodzieńczą przekorę wołaliśmy za nimi na podwórku: W dżemie siła drzemie! W rok czy dwa później na naszym terenie otwarto sklep ze zdrową żywnością, nad którym zawisł duży, jaskrawy szyld z nazwą - Wegetariański Raj. Jego właściciel, smutny i chudy mężczyzna o końskiej twarzy, stosował - znane wszystkim dobrym sprzedawcom - sztuczki marketingowe, aby jak najszerzej rozpropagować swoją działalność. Z wielką siłą namawiał, kusił, obiecywał i przekonywał. Dawał zniżki, organizował promocje i degustacje. Przeklinał tych, którzy nie chcieli przyjąć jedynie właściwego punktu widzenia. Jego radykalne zachowanie dość poważnie zaczęło mnie wtedy niepokoić. Kryzys w kraju powoli przemijał i zaczynało się żyć lepiej. *** Coraz liczniejsze rzesze konsumentów zaczęły identyfikować się ze spożywaniem szeroko reklamowanych produktów sojowych, które w owym czasie były na rynku absolutnym novum. Lżej strawne, niż wszechobecne mięso, można je było szybko przygotować do spożycia, i to na wiele różnych sposobów. Człowiek zazwyczaj ulega silnym charakterom i daje się uwieść nowym trendom. Wegetariański Raj z tygodnia na tydzień podwajał utarg swoim właścicielom. Miałem z soją niejaki problem - po jej zjedzeniu zawsze wyzwalały się u mnie wielkie ilości gazów, ponadto w żołądku coś wtedy straszliwie piekło i wściekle bulgotało. Nie czułem też tak dużej siły fizycznej i ciepłoty ciała, jak po spożyciu mięsa. Wraz z nową ideą na naszym terenie pojawili się pierwsi zagorzali zwolennicy diety bezmięsnej. Ludzi ci z dużą wojowniczością podchodzili do prowadzących tradycyjną kuchnię. Po obu stronach rozpoczęły się niesnaski, rozpowszechniło krytykanctwo i wyśmiewanie inaczej myślących. Zaczęto coraz zacieklej udowadniać swoje racje. Pewnego dnia z niemałym zdziwieniem zauważyłem, że na opustoszałej hali zakładu, produkującego jeszcze do niedawna duże elementy metalowe, zawisła wielka, brezentowa płachta, obwieszczająca powstanie w tym miejscu nowego kościoła. Zgromadzenie Bezmięsnych dość szybko rozpoczęło ekspansję ideologiczną, niosąc dobrą jarską nowinę za pomocą argumentów nie do odrzucenia. Zadziwiająco szybko rosnący liczebnie kościół wysyłał swoich wiernych, by chodzili od domu do domu i kolportowali ulotki z dobrą nowiną, a także przekonywali nieprzekonanych i burzyli mury oporu opornych. Pewnego dnia trzech śmiałych wyznawców nowej religii zapukało i do moich drzwi. Od progu zasypali mnie słowami, nie dając dojść do głosu. Przymilali się, oferowali książki, związane z wegetarianizmem, obiecywali zdrowie i długowieczność - to wszystko pod warunkiem przynależności do ich Zgromadzenia. I oczywiście przestrzegania odpowiedniej diety. Nie umiem odpierać argumentów, na których tematyce się nie znam. Obiecałem więc - mimo swojej woli - że zapoznam się z ich naukami. Później przez długi czas miałem pretensje sam do siebie, że nie potrafiłem zachowywać się asertywnie.

40

Herbasencja


*** Któregoś wieczoru do mych drzwi zapukał Franek, przynosząc wiadomość, że w najbliższym czasie udaje się na nauki do Seminarium Bezmięsnego, znajdującego się w dalekim mieście. Poczułem wielki smutek z powodu rozstania. Pożegnaliśmy się mocnym uściskiem. Życzyłem mu powodzenia i samych sukcesów w nowym miejscu. Czułem jego wewnętrzne rozdwojenie z powodu wyjazdu ze świata, który tak dobrze znał od najmłodszych lat. Nasza zażyłość w tamtym czasie mocno oziębła, czego powodem był jego coraz większy radykalizm w kwestiach żywieniowych. Ale wspomnienia szczerej młodzieńczej przyjaźni wciąż tkwiły w nas głęboko. Dopiero w tym momencie zrozumiałem, ile znaczyła dla mnie ta znajomość. Pustki po nim nie potrafiłem niczym zapełnić. Kolejnej jesieni pojawili się u nas weganie. Nastawieni ekstremistycznie do swoich braci mniejszych - wegetarian - jak i do zwykłych mieszkańców dzielnicy, dość szybko znaleźli poklask, szczególnie wśród młodego pokolenia, które w przekorze zawsze szuka silnych i oryginalnych autorytetów. Działali z całą bezwzględnością, sprytnie zajmując niepopularne stanowiska publiczne, by później dzięki temu mieć szerokie wpływy na masy ludzkie. Jedzący mięso zaczęli być szykanowani. Duża presja ze strony nowo myślących, niepewna przyszłość i wreszcie zwolnienia z pracy - to wszystko zaczęło stawać się udziałem niewiernych mięsoszy oraz bogu ducha winnych wegetarian. Na szczęście w tamtym okresie byłem zatrudniony w zagranicznej firmie, której szefom nie w głowach były te pokarmowe wojny, dzięki czemu uniknąłem większości prześladowań. Obcy mi był też strach, związany z zagrożeniem utraty pracy. Niestety, raz czy dwa zostałem napadnięty i pobity przez bojówki Zgromadzenia, które prowadziły ścisłą ewidencję nienawróconych. Zdumiewająco dobrze wiedzieli, kogo i gdzie można zastać oraz czym mu skutecznie pogrozić. W dość krótkim czasie coraz większa liczba mieszkańców dzielnicy przechodziła na weganizm. Głównie dla zwykłego spokoju oraz poczucia stabilności zawodowej. Każdy wierny wyznawca musiał regularnie odprowadzać Zgromadzeniu dziesięcinę ze wszystkich swoich dochodów oraz uczęszczać na cotygodniowe spotkania Bezmięsnych, gdzie w zdecydowany sposób prano mózgi. Nieco przypadkowo uczestniczyłem w jednym ze spotkań modlitewnych, gdzie pomiędzy błaganiami, zanoszonymi w pogański sposób do Wielkiego Bóstwa Soi, w kazaniu używano perfidnych argumentów za wyższością weganizmu i jego jedyniesłuszności dziejowej. Spotkanie zakończono nawiedzonymi pląsami przed świętą figurą weganizmu. Zdecydowanie nie spodobało mi się wtedy to, co zobaczyłem i usłyszałem. Ludzie byli zastraszani, w większości utracili otwartość i przyjazne nastawienie do świata. Zapewne w domowych zaciszach nadal gotowali tak, jak wcześniej, jednak na pokaz stawali się modelowymi wyznawcami nowego stylu życia. *** Pilnie przeglądałem internet w poszukiwaniu prawdy. Dość szybko dało się zauważyć, że tylko w naszym kraju zapanowały tak wielkie obostrzenia, szantaż i terror. Inne państwa nie miały z nowym wyznaniem aż takich problemów. Być może były to społeczeństwa bardziej dojrzałe, bogatsze materialnie i umysłowo, by dać się złapać na lep wojowniczych ekstremistów, żerujących na najniższych ludzkich instynktach. A u nas wzrastało coraz szersze przekonanie, że dzięki niejedzeniu mięsa jesteś lepszy od innych. A kto by nie chciał być lepszym od głupiego sąsiada czy ograniczonego kierownika w pracy? Myślę, że dzieje naszego narodu musiały mieć wielki wpływ na rozpowszechnienie takich postaw. Od wieków nieprzyzwyczajeni do wolności, ciągle gnębieni najazdami, wojnami i rozbiora-

Czerwiec 2015

41


mi, nie nauczyliśmy się brać odpowiedzialności za własne wybory. Smutna powojenna historia zniszczyła dumę rodaków do cna. Tumiwisizm, warcholstwo i uleganie silniejszemu zakorzeniły się w naszej nacji na zawsze. Z coraz większym niepokojem odkrywałem, że cała ta wegańska teoria opiera się mocno na obcej mi ideowo wschodniej wierze w reinkarnację. Teoria wędrówki dusz uczyła, że jeśli rodzisz się jako mysz i jak jesteś dobrą myszą, twoja dusza w następnym wcieleniu odrodzi się w ciele psa, potem krowy, owcy czy słonia. A jak nadal będzie dobrze, to kiedyś awansuje i zamieszka w ciele nowonarodzonego człowieka. I wtedy znów: jak będziesz dobry w postępowaniu, po śmierci twoja dusza odrodzi się w jeszcze lepszym człowieku. A jak będziesz czynił źle - wracasz z powrotem do ciała jakiegoś zwierzęcia. Wysiłki Bezmięsnego Zgromadzenia polegały głównie na tym, by za nic nie przerywać tego niekończącego łańcucha kolejnych wcieleń. Bo jak tylko zjesz mięso zabitego zwierzęcia - przerwiesz tym samym misterną drogę wędrówki dusz, które przez twój uczynek nagle nie mają gdzie mieszkać. I cały system kar i nagród natychmiast się wali. Stwierdziłem, że to dość kruche podstawy, aby zostać jaroszem. Z mlekiem matki wyssałem bowiem inną filozofię, która w czasie wchodzenia w dorosłość i zdobywania coraz większej świadomości, znów nabrała dla mnie dużego znaczenia. Wedle mojego pojmowania świata każdy człowiek dysponuje tylko jedną, jedyną unikalną duszą, którą Bóg obdarowuje go w chwili poczęcia i odbiera mu ją w chwili śmierci. Inaczej misterny plan zbawienia traci jakikolwiek sens i znaczenie. Dla świętego spokoju zaprzestałem publicznego spożywania pokarmów pochodzenia zwierzęcego. Natomiast w zaciszu domowym delektowałem się jego zapachem i smakiem. Produkty z uboju kupowałem w innym mieście, aby nie być narażonym na coraz powszechniejszą inwigilację. Ciągle pokrzepiałem się w duszy słowami Stwórcy, który nie tylko dozwolił, ale i zalecił ludziom, żyjącym po potopie, spożywanie mięsa: Wszystko, co się rusza i żyje, niech służy wam za pokarm; tak, jak zielone jarzyny, daję wam wszystko. Od tamtego czasu warunki życia na Ziemi uległy znacznemu pogorszeniu: wielu badaczy biblijnych sugeruje wprost, że musiało zmienić się ciśnienie, propagacja słońca, skład powietrza i wiele innych czynników. Zrobiło się zwyczajnie zimniej i aby mieć siły człowiek musiał zacząć jeść pokarmy pochodzenia zwierzęcego. Co więcej nieoczekiwanie zauważyłem, że religia prawdziwego Boga jest religią miłości, a nie polem do szantażu i zastraszenia. Ciągłą potrzebą Owocowców było więc także suplementowanie diety odpowiednikami witaminy B 12, występującej w wartościowej formie tylko i wyłącznie w mięsie. Dzięki ich ciągłej pogoni za zamiennikami opóźniło się to, co i tak miało zawitać niebawem na nasz teren. *** Całymi latami trwała ta swoista maskarada, grana przez wielu dla świętego spokoju. Działo się tak do czasu, gdy osiedlili się u nas fanatyczni frutarianie, ściśle przestrzegający diety owocowej. Można zaryzykować stwierdzenie, że byli najwyższą znaną formą bezmięsności. Ich nauczyciele z wielką bezwzględnością egzekwowali posłuszeństwo. Najlepszym Owocowcem był zawsze ten, który miał w pogardzie którekolwiek z bardziej liberalnych sposobów podejścia do diety. A nagrodą za praktyczne wyżywanie frutarianizmu był raj, do którego wstępowało się zaraz po śmierci. Taka była teoria. Ekstremiści siłą i szantażem zjednywali sobie rzędy dusz. Nieposłuszni zaczynali być surowo karani, zgodnie z nowo wprowadzonym ogólnokrajowym Owocowym Prawem.

42

Herbasencja


Pewnego dnia siłą zaciągnięto wszystkich mieszkańców miasta na rynek, gdzie miała miejsce pierwsza pokazowa egzekucja jednego z opozycjonistów. Nie zważając na histeryczne błagania o litość zarówno skazańca, jego rodziny, i innych zgromadzonych, z zimną krwią poderżnięto mu gardło. Moją uwagę zwróciła jednak nie ofiara, a kat. Miał takie znajome ruchy ciała… Po egzekucji przepchnąłem się na tyły, gdzie na naradzie zebrała się grupa rządzących Owocowców. Oprawca przemył zakrwawione dłonie i zdjął kaptur. Ujrzałem jego twarz i w tym momencie moim ciałem wstrząsnął wielki dreszcz. To był Franek Kujawiak. Tego samego wieczoru wyjechałem z miasta na zawsze. *** Zacząłem podróżować. Odwiedzałem szczęśliwe krainy, widziałem rzeczy, o których nawet nie śniłem. Po trzech latach wędrówki niespodziewanie trafiłem do królestwa Amberozji, gdzie na widok jego dumnych i pięknych mieszkańców wpadłem w zachwyt nad wielkim dziełem stworzenia. Mijałem strzeliste budowle, ozdobione misternymi dziełami sztuki zdobienniczej. Oglądałem piękne place i kunsztowne fontanny. Podziwiałem mądry zmysł projektantów, którzy - mimo wiel-kich wyzwań i nieodłącznej w takich wypadkach pokusy pychy - potrafili zachować doskonały umiar pomiędzy swoimi dziełami a przyrodą. Jedno nie dominowało nad drugim, czy to zbyt gęstą zabudową czy też zbyt wielkimi połaciami lasów i parków. Przechodząc obok zamku, położonego na strzelistej górze, skąd rozpościerał się przepiękny widok na cała okolicą, zostałem przywołany przez kobietę, stojącą u szczytu schodów. - Jestem królową Amberozji - powiedziała łagodnie. Tak poznałem tę piękną i majestatyczną kobietę. Uklęknąwszy na kolano, oddałem jej w pełni zasłużony hołd. - Jak znajdujesz moje królestwo, podróżniku? Wyraziłem zachwyt nad pięknem tej krainy. Wychwalałem jej architektów i budowniczych, jej mieszkańców, a nawet i tych, którym było dane zobaczyć to miejsce. Zostałem zaproszony do zamku, gdzie wkrótce na moją cześć wydano uroczysty obiad. Tym razem mogłem docenić kunszt kucharzy, zadziwiające smaki potraw oraz piękną porcelanę i misternych kształtów złocone sztućce. Radowałem się i chłonąłem piękno królowej i jej córki. Obie kobiety były do siebie nadzwyczaj podobne. Te same złote włosy, ten sam kształt ciała, prawie taki sam tembr głosu. Po sutym posiłku zostałem zaproszony do biblioteki, gdzie w zachwyt wprawiły mnie tysiące bogato zdobionych ksiąg, poustawianych rzędami na półkach aż pod sam sufit. Do późnych godzin nocnych rozprawialiśmy we trójkę o filozofii, nauce i sztuce. Rozmowa z tymi nadzwyczajnymi kobietami była miodem, balsamem i pokarmem dla duszy. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem tak mądrych i inteligentnych kobiet, które z wielkim znawstwem i elokwencją rozprawiałyby na każdy z poruszonych tematów. Tego wieczoru czułem wielką radość z powodu zaspokojenia chyba wszystkich potrzeb psychicznych, mentalnych, emocjonalnych i duchowych, jakie do tej pory miałem. *** Będąc pod wrażeniem wydarzeń minionego dnia długo nie mogłem zasnąć. Przewracając się z boku na bok jeszcze raz przeżywałem te pełne mądrości rozmowy. Gdy wreszcie poczułem znużenie i senność, usłyszałem lekki szmer w okolicy drzwi. Ktoś je otworzył, by następnie szybko zamknąć. Mimowolnie naprężyłem mięśnie, przygotowując się do odparcia podstępnego ataku. Serce zaczęło walić jak młotem. W sypialni panował mrok. Szczelnie zasłonięte okna nie przepuszczały ani skrawka światła. Ktoś zbliżał się ostrożnie lekkimi krokami bosych stóp do łóżka. Trwając w wielkim napięciu poczułem naraz zmysłowy

Czerwiec 2015

43


zapach, by po chwili doświadczyć ciepła kobiety, która wtuliła się we mnie całym ciałem. Z początku, zbyt zaskoczony zaistniałą sytuacją, trwałem w bezruchu, lecz po chwili - zachęcony bijącym od niej żarem zacząłem powoli pieścić jej zmysłowe kształty. Cudownie reagowała na dotyk. Czułem wielką uległość, co było dla mnie nieomylnym znakiem, by przejść do następnego etapu naszej tajemniczej znajomości. Jeszcze nigdy nie napotkałem damy tak wspaniale oddającej się sztuce miłości. Jej wyczuwalny wstyd i nieśmiałość dodawały mi sił witalnych. Ciało tajemniczej partnerki przekazywało sygnały, które rozpoznawałem w lot. Oddychała głęboko, raz po raz jęcząc cichutko, gdy doprowadzałem ją na kolejny szczyt uniesienia. Noc trwała w nieskończoność, nie było też końca pieszczocie i spełnieniu. Wreszcie wyczerpani i utrudzeni zasnęliśmy mocno wtuleni w siebie. *** Poranny posiłek, podany mi dokładnie w czasie, gdy już ubrany wyszedłem z sypialni, spożyłem w samotności. Później udałem się do miasta w celu dalszego podziwiania kunsztu budowniczych. Ulica za ulicą, dom za domem - miejsce to wprawiało mnie w coraz większy zachwyt. Idealne linie, wytyczone przez projektantów, krzyżowały się z proporcjonalnymi krzywiznami. Wielokrotnie powstrzymywałem okrzyki zachwytu nad sztuką zdobniczą, tak bogato prezentowaną w królestwie Amberozji. Wczesnym popołudniem - wielce utrudzony - wróciłem na zamek, gdzie czekano już na mnie z wystawną kolacją. Bawiąc królową i jej córkę rozmową, starałem się wychwycić, która z pań mogła być wczoraj moim gościem. Jednak nie zauważyłem ani jednego spojrzenia czy gestu, nie usłyszałem ani jednego słowa, które by zdradziło, kto odwiedził mnie ubiegłej nocy. Po posiłku zasiedliśmy w sali audiencyjnej, by oglądać - zapierające dech w piersiach - występy cyrkowców. Tak niesamowitej sztuce - gromadzącej syntezę pokazów akrobatycznych z całego chyba świata - przyglądałem się po raz pierwszy w życiu. Z upływem czasu Chapiteau pokazywali coraz to zręczniejsze i bardziej zaskakujące sztuczki. Przed naszymi oczami rozgrywało się kolorowe przedstawienie, dopracowane z niezwykłą precyzją, którego każdy element był misternie spleciony w zadziwiający i cudowny spektakl. Z zapartym tchem oglądaliśmy alegoryczną historię samotnika, poszukującego własnego miejsca na ziemi. *** Leżąc na posłaniu, zastanawiałem się, czy i tej nocy znów odwiedzi mnie owa tajemnicza nieznajoma. Przed oczami kolorowe obrazy z wieczornego występu mieszały się ze wspomnieniem słodyczy wczorajszego spotkania w alkowie. Czas oczekiwania dłużył się coraz bardziej. Naraz pośród ciszy wychwyciłem znajome skrzypnięcie drzwi, by już po chwili poczuć przy sobie żar, bijący od kobiecego ciała. Natychmiast wyczułem, że tym razem mam do czynienia z inną panią, która zdecydowaniem, śmiałością i wyrafinowaniem dominowała w łóżku w sposób dla mnie prawie nieakceptowalny. Nauczony przez naturę do kontrolowania przebiegu aktu zespolenia, tutaj nie miałem absolutnie niczego do powiedzenia. Kobieta niespotykanym znawstwem pieszczoty doprowadzała mnie co raz na skraj spełnienia, z której umiejętnie potrafiła w każdej chwili zawrócić. Dominowała nade mną swoim zdecydowaniem i wyrafinowaniem sztuki miłosnej. Nigdy nie spotkałem partnerki tak bardzo opiekuńczej i dbającej w łóżku o zapewnienie mężczyźnie pełnej rozkoszy. Leżąc pod nią, z rozkrzyżowanymi ponad głową rękoma, drżałem z powodu coraz większego podniecenia. Gdy poczuła, że nadchodzi jej czas, dosiadła mnie okrakiem, doznając uniesienia za uniesieniem. Wiła się rozkosznie po szerokim łożu, co było wielce schlebiającym świadectwem mego nowo odkrytego geniuszu. Gdy dostałem wreszcie przyzwolenie, by pieścić jej idealnych wymia-rów, wciąż nienasycone i spragnione dotyku ciało, oddała mi się w pełni. Razem doznawaliśmy kolejnych spazmów spełnienia, nie mogąc złapać tchu podczas trwającej w nieskończoność orgii upajania się naszymi ciałami.

44

Herbasencja


*** Podczas wspólnego śniadania znów próbowałem ze wszystkich sił dostrzec u pań jakiś znak zdradzony gestem czy spojrzeniem, by rozpoznać, która z nich odwiedziła mnie ostatniej nocy. Nie ulegało wątpliwości, że miałem do czynienia z dwiema różnymi kobietami. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Schlebiałem sobie w próżności serca mego. Myślałem: jestem tak atrakcyjnym mężczyzną, że królowa i jej córka natychmiast zdecydowały się oddać cieleśnie. Resztę dnia spędziłem w cudownych ogrodach królewskich, chwaląc w duchu to piękne miejsce z mnóstwem niespotykanych i egzotycznych roślin. Byłem pewien, że tej nocy nic już się nie wydarzy. Czując spełnienie, a zarazem ogromne zmęczenie, dość szybko podziękowałem paniom za wspólne towarzystwo, usprawiedliwiając niedyspozycję nagłym bólem głowy. Prawie od razu zasnąłem snem sprawiedliwego. Zbudził mnie gwałtowny ruch i intensywny zapach, towarzyszący pojawieniu się w sypialni niezapowiedzianego gościa. Nim wyrwałem się do reszty z letargu, zostałem przywiązany nadgarstkami do solidnej ramy łoża. Po chwili poczułem na sobie zmarznięte ciało kobiety. Jej perfumy oszałamiały intensywnością zapachu. Bez ceregieli wprowadziła fallusa w miejsce, które sama wybrała. Nastąpił bolesny seks, nie dający żadnej radości, poza zwierzęcym spełnieniem tajemniczej partnerki, które wyraziła z przerażającym, głuchym skowytem. Po chwili pełnej napięcia opadła w moich nogach, by tam powoli dojść do siebie. Później dokładnie zlizała każdą kroplę nektaru miłości swoim zadziwiająco chropowatym językiem. Gdy na dworze zaczęło szarzeć, zimną ręką niezręcznie pogładziła mój policzek. Jej gest sprawił, że zadrżałem na całym ciele. Powolnym ruchem rozwiązała krępujące węzły, po czym odeszła z ociąganiem, nim światło słoneczne mogło zdradzić jej tożsamość. Leżałem jak sparaliżowany do czasu, aż słońce stanęło wysoko na nieboskłonie. *** Nie ulegało wątpliwości, że przez kolejne noce gościłem u siebie trzy różne kobiety. Zakładając, że pierwsze dwie, to były Królowa i jej córka - czego też nie byłem przecież na sto procent pewien - kim mogła być ta trzecia? Czy na zamku przebywał jeszcze ktoś, kogo do tej pory nie spotkałem? I jaką tajemnicę skrywały te odwiedziny? Do karety odprowadziła mnie córka Królowej. - Nasz ojciec zginął dwa lata temu w jednej z poważnych potyczek - wyznała ze smutkiem przy pożegnaniu. - Postanowił bronić wolności królestwa, za co zapłacił najwyższą cenę. Niestety, to co pan nieustannie podziwia przez ostatnie dni: budowle, mieszkańców, sztukę - jest w niewoli. Mimo patriotycznego zrywu nie zdołaliśmy jej zapobiec. Nasi mężczyźni zostali zabici, kobiety zhańbione, dzieci uprowadzone. A my zmuszone do przyjęcia obcego zwierzchnictwa. Teraz musimy tańczyć, jak nam zagrają. To jest cena, jaką płacimy za trwanie naszego status quo ante. Zaintrygowany jej wypowiedzią spytałem: - Powiadasz: nasz ojciec? Czy w zamku mieszka z wami ktoś jeszcze? - Mam jeszcze siostrę. Niestety cały czas przebywa w odosobnieniu w powodu choroby nieuleczalnego trądu. *** Wpatruję się w muchę, krążącą w kółko wokół lampy powieszonej na środku sufitu. Skąd bierze tyle siły, aby niestrudzenie przemierzać tę samą trasę? Jaki niespożyty zapas energii pcha ją do powtarzania tej czynności? Taki mały organizm…

Czerwiec 2015

45


Zza zamkniętych drzwi dobiega lekki szmer szpitalnego korytarza. Potrzeba mi ciszy i spokoju, można wtedy przemyśleć na nowo całe swoje życie. Zastanowić się, co i dlaczego poszło nie tak. Leżąc wspominam dni dawne, gdy byłem szczęśliwy i miałem przyjaciół. Zapachy przeszłości, które są niezawodnie wytworem mózgu, intensyfikują - i tak już wyraźne - doznania. Nagle zdaję sobie sprawę, że ktoś jest ze mną w izolatce. Po co przyszedł? Jak długo tu przebywa? Dlaczego nic nie mówi? Powoli, z wysiłkiem, odwracam twarz w jego kierunku. To… Franek Kujawiak. Uśmiecha się, bardzo z czegoś zadowolony. Zauważam jednak, że ma zmęczoną, bladą twarz… pochyloną sylwetkę… a jego ręce drżą. - Wreszcie się spotykamy - cedzi przez zęby. - Ile to już lat? Powoli zbieram siły do odpowiedzi. - Nie pamiętam. - Nieważne. Od nas nie da się uciec. - Wyjechałeś z miasta, sądząc, że będziesz wolny? Ile trwał czas twojej swobody? Czy warto było dla tych kilku lat iluzorycznej wolności odrzucić naszą ofertę przyłączenia się do Owocowego Kościoła i życia w szczęściu? A po śmierci pewności zbawienia i zażywania wiecznych słodyczy we frutariańskim raju? - Słowa. To tylko słowa, nigdzie nie mające swego poparcia. - Dlatego tu jesteś… Wiesz, Bracia są rozproszeni po całym świecie. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, ale byłeś obserwowany przez cały czas. A Królowa Amberozji… cóż… Tylko posłusznie wykonała naszą małą prośbę. Nie miała innego wyjścia. Wpatruję się we Franka z wielką uwagą. Więc to tak wyglądają zwycięzcy, którzy podporządkowali sobie kawał świata. To tak tryumfuje kłamstwo. Jak to możliwe, że wychowaliśmy się na jednym podwórku? Uśmiecham się do niego: - Teraz wreszcie mogę ci zwrócić ten diament, który dostałem w rodzinnym spadku - mówię z rezygnacją, powoli grzebiąc w połach szpitalnej koszuli. Franek z ciekawością pochyla się nieco do przodu. Zawsze zadziwia u takich osobników przemożna żądza posiadania dóbr materialnych. Gwałtownie przyciągam jego twarz i całuję w usta. Franek próbuje się uwolnić, jednak podczas szamotaniny traci równowagę i upada na łóżko. Trzymam go mocno ostatkiem sił, jakie mi pozostały. Liżę językiem jego podniebienie, zęby i oczy. Pocieram chorymi rękoma szyję i ramiona. Po dłuższej chwili wreszcie udaje mu się oderwać. Tak musi się stać. Nie potrzebuję jednak niczego więcej. Kujawiak staje w najdalszym kącie sali, poszarzały na twarzy. Nie może wydusić z siebie żadnego dźwięku. Jest śmiertelnie przerażony. Kawałki mojej gnijącej skóry opadają z niego płatami. - Jak… jak mogłeś? - zdobywa się wreszcie na szept, dochodzący jakby z innego świata. To nie jest głos, jaki do tej pory znałem: pewny, pyszny, pełen buty i władzy. Teraz dźwięczą w nim nuty śmierci. Mój przyjaciel patrzy na mnie z rozszerzonymi ze strachu oczami. Oniemiały sunie drżącymi dłońmi po ścianie. W jedną, a potem w drugą stronę. Po długiej chwili udaje mu się wreszcie namacać drzwi. Pcha je i z przeraźliwym krzykiem ucieka. Opadam na poduszkę. Z leprozorium nikt nie wychodzi żywy. KoNiEc Dobra Cobra październik 2014

46

Herbasencja


Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w 1990 roku. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich (w tym Czasu Na Debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie Kulturalnej, Angorze i Helikopterze. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.

Zamykam oczy, nie patrzę

obyczajowe

Ci, którzy znają mnie dobrze, wiedzą, że niczego nie żałuję. Zdarzały się teksty, które napisałem, a które nie zostały ciepło przyjęte, a wcale nie ochłodziło to mojej relacji z samym sobą i wciąż jestem w sobie szczerze zakochany. Tak, ci, którzy znają mnie dobrze, zdają sobie sprawę, że nie staję na głowie, by odwrócić bieg wskazówek zegara. Skoro to i tak niemożliwe. Stoję na przejściu dla pieszych tak, jak się stoi na tego typu przejściach. Bez najmniejszych odchyleń od normy, bez zniecierpliwienia, nigdzie się nie spieszę, czas jest dziś dla mnie raczej nieistotny, może nieobecny, a już na pewno niewidzialny. Stoję na przejściu, bo mam czerwone światło. Inni ludzie też stoją, jakiś facet za mną chrząka, kobieta wierci obcasem niby dziurę w chodniku, ale nawet nie odwracam wzroku. Uśmiecham się, a jako że nie mam podzielności uwagi, to układam umiejętnie usta i na tym koniec moich reakcji w tej akurat sekundzie. Jadą rowery i samochody, kiedy stoję tak i się uśmiecham, ruszają, rozpędzają się, znikają za potężnym skrzyżowaniem. Może powinienem zacząć biec? Nie, zasady ruchu drogowego nakazują stać w miejscu. A gdyby pobiec? Gdyby ruszyć przez pasy, na czerwonym, jak chuligan i mknąć za tym pojazdem? Stałem wtedy tak, jak stoję teraz. Na miejscu faceta, który chrząka, był mężczyzna, który zdecydował się na zatarg z prawem i przemaszerował przez ulicę, choć jeszcze nie pojawiło się zielone światło. Zdążył na tramwaj, odjechał i już nigdy go nie widziałem. Ciekawe, czy nigdy tego nie żałował. Nie pamiętam nic więcej prócz wspomnienia, że się uśmiechałem i że było to odwzajemnione. Poszedłem w swoją stronę. Na czyichś oczach zjadł mnie tłum. Tamten pojazd też został pochłonięty na moich. Żarłoczne chmary ludzi grasują w centrach miast, na starówkach, bulwarach przy pięknym rzekach i ja doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Kiedy garnę się w te miejsca podwyższonego ryzyka, wcale się nie boję. Wprawdzie, w ramach masy łatwo tracić ciebie, ciebie czy ciebie z oczu, ale nikt ważny nigdy nie zgubił się na zawsze. Układ pokarmowy to nie jest droga donikąd. Zwłaszcza układ pokarmowy tłumu. Z reguły jest tak, że po zjedzeniu nie poddają nas żadnym zabiegom, operacjom, nic się nie dzieje, aż zostajemy wydaleni na jakimś mało uczęszczanym pustkowiu. Cali i zdrowi, bez szwanku i na powrót widoczni. - Antek! – Rozległ się krzyk. – Antoni!!! Odwróciłem wzrok, potem głowę i zrobiłem obrót o 180 stopni. Zobaczyłem Wiktorię, smukłą, blond dziewczynę. Miała pomalowane na czerwono usta, ale w taki sposób, że mogły się w głowie rodzić podejrzenia dotyczące pochodzenia tej wyrazistej, pięknej barwy na wargach.

Czerwiec 2015

47


- Witaj – powiedziałem podekscytowanym głosem. Zanim zdążyłem zapytać, co u niej, zaczęła szeptać. Wydawało mi się, że krew się wylewa z niesamowicie dziewczęcych ust. Ten kolor to nie był przypadek. Choć tak bardzo nie wierzę w przeznaczenie, to akurat tamten zbieg okoliczności wydawał mi się niemożliwy, tak jakby to było w najdrobniejszych szczegółach zaplanowane. Wszystko, krok po kroku w to miejsce, gdzie ją spotkałem, dalej Wiktoria opowiadająca tę mrożącą krew w żyłach historię. Był czerwiec, słońce grzało i rozjaśniało nasze twarze, a szept dotyczył zbrodni. Więcej, zbrodni doskonałej. Szliśmy w kierunku knajpy przy Starym Mieście, tam mieliśmy obgadać resztę tego, co się wydarzyło, a co nie pozostawiło po sobie śladów. Zupełnie nic, jakby właściwie nie miało miejsca. Żadnych powiązań, punktów zaczepienia, było tylko kilka okoliczności, które nie odgrywały większej roli w kontekście sprawy. Co po tym, że ona go znała i widywali się często, i to na oczach tych wszystkich ludzi? Akurat tamtego razu nikt jej z nim nie widział. Był tłum przypadkowych osób. Przestrzeń zrobiona z człowieka na człowieku, jeden drugiego niemal deptał po piętach, czy nawet wchodził na głowę. Wtedy TO się stało. - Sam się prosił – powiedziała lekceważąco, a jednak z przerażeniem, świadoma swojego sprawstwa. – Gdybyś go słyszał, to było śmieszne, co mówił i to tak bardzo, że chciałam, by się zamknął raz na zawsze. Mówił, odpowiadałam, ględził, dopytywałam i tak aż do momentu, kiedy wiedziałam, że jest wystarczająco słaby. - Wystarczająco słaby? – zapytałem, nie do końca rozumiejąc te słowa w perspektywie relacjonowania wymiany zdań między nimi. - Owszem, był już tak cherlawy, że postanowiłam to zrobić. – Zaśmiała się, unosząc głowę i otwierając usta w ten sposób, że jej poza wydała mi się przerażająca. – I stało się. - Nie bałaś się konsekwencji? Przecież wymiar sprawiedliwości funkcjonuje i ma się dobrze. - Wiesz, nawet wróciłam na miejsce zbrodni. Chciałam ostatni raz popatrzeć i upewnić się, czy nie odbędzie się jakieś pieprzone zmartwychwstanie. - Przecież nie wierzysz w takie rzeczy – wtrąciłem, przepuszczając ją jednocześnie w drzwiach lokalu, do którego zmierzaliśmy, a do którego właśnie dotarliśmy. - Nie wierzę, jasne, ale czasami dzieją się rzeczy, które są nie do wiary, dla których wyobraźnia okazuje się za mała i nie dorasta im do pięt. Dlatego musiałam się upewnić. I teraz wiem, że to koniec, że nie żyje i to nie ma prawa się zmienić. W tym pubie powietrze było widzialne. Unosił się tuman dymu, w świetle przybierał różne barwy i robiło mi się niedobrze na samą myśl, że to trafi do moich wątłych już płuc. Ale nie było wyjścia. Zamówiłem po kawie, espresso i latte macchiato, po czym ruszyłem, przedzierając się przez te kolorowe kłęby, do stolika, przy którym już siedziała morderczyni. Tak, nie mogłem się opędzić od myśli, że zabiła człowieka. Już nawet jej usta schodziły na drugi plan. - Nigdy nie miałeś tak, że chciałeś kogoś zabić? – zapytała i z pewnością nie było to pytanie retoryczne. - Nie. - Popatrz, a mnie to dotknęło. Chciałam, nie będąc jednocześnie w jakimś cholernym afekcie. Tylko po prostu, myśląc racjonalnie, postanowiłam, że nie powinien już żyć. Nawet nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy, kojarzę tylko mimikę i jak umierał. Tak, zostawiłam go jeszcze żywego. W zasadzie nie wiem, czemu. Wypiłem całą latte duszkiem, nie mogłem się opanować i gnałem z wszystkimi czynnościami, byle szybko wyjść z tego obskurnego miejsca, w którym nie potrafiłem spokojnie wysiedzieć. Mieszaniny dymu tytoniowego i cholera wie jakiego jeszcze, ciepło tych śmierdzących oddechów, woń zapoconych łachów tamtejszych bywalców – sprawiały, że nie mogłem skupić się na tym, co do mnie mówiono. A mówiono do mnie o śmierci, o zabójstwie, o braku skrupułów i wyrzutów sumienia. Wszystko to było dość odrażające, by zorientować się, że miałem w życiu sporo szczęścia. - Był żywy, ale niedługo potem skonał, raz na zawsze. Jego śmierci jestem pewna bardziej niż tego, że siedzę tutaj i mówię ci to wszystko, prosząc o przysługę. - Oczywiście… - Zakrztusiłem się tym brudnym pyłem unoszącym się wszędzie, gdzie tylko sięgnąć wzrokiem.

48

Herbasencja


- Chciałabym, żebyś się mną zaopiekował. Nie mogę robić już więcej takich głupot jak ta… - A jak to miałoby wyglądać? - pytałem, wciąż mając problemy z oddychaniem. - Zostańmy przyjaciółmi, chcę mieć kogoś, na kim zawsze będę mogła polegać, kto nie pozwoli mi podejmować złych decyzji. Dobrze? Przytaknąłem, choć nie znałem jej zbyt dobrze. Po tej rozmowie sądzę nawet, że była mi zupełnie obca, nie miałem pojęcia, jakim jest człowiekiem i do czego jest zdolna. Potrzebowała tego. Każdy, kto decyduje się uśmiercić kogokolwiek, musi otrzymać pomoc. Postanowiłem zaprzyjaźnić się, jakkolwiek to brzmi, właśnie taką relację zamierzałem stworzyć. Zacząłem kaszleć wniebogłosy przez to ohydnie zanieczyszczone powietrze. Zawołałem szybko kelnera, uregulowałem rachunek i wyszliśmy z tej marnej krakowskiej knajpy. A ja wciąż krztusiłem się, nie mogąc opanować nieznośnego ataku. Ci, którzy znają mnie dobrze, wiedzą, że niczego nie żałuję. Ani wizyty we wspomnianej knajpie, ani kwestii, że usłyszałem o zbrodni, o czym powinienem zawiadomić organy ścigania. Jednak z łamaniem prawa jest trochę jak z łamaniem serc. Czasami tak się dzieje, kiedy chcemy kogoś chronić, często narażając siebie na niebezpieczeństwo. A do skrajnie nieprzyjemnego lokalu nigdy już nie pójdę. Gdzie indziej będę spędzał czas, gdzie indziej zamierzam wypowiadać słowa i brać je do siebie bądź nie. Stoję na tym skrzyżowaniu. Nigdzie się nie spieszę. Może właśnie dlatego, że niczego nie żałuję? Dobrze, że jest słońce. Pójdę nad rzekę, gdzie tłum mnie pożre i nikt nie będzie widział, jak rozkosznie patrzę w bezchmurne niebo i stąd czerpię największą przyjemność. W czasach, kiedy ludzie wokół się zabijają, by samemu nie umierać przedwcześnie, spoglądanie w niebo okazuje się co najmniej niezwykle beztroskie. Chciałbym umieć w to wierzyć. Tak jak udało mi się zaufać mojej nowej bratniej duszy. Jesteśmy umówieni z Wiktorią za kilka godzin nad rzeką, kiedy będzie zapadał zmrok. Naczytała się Poświatowskiej i nie lubi słońca, dlatego zawsze ustalamy godzinę spotkania po zachodzie. „Najtrudniej jest widzieć słońce, wierzyć w słońce i nie czuć ciepła”, ale ja mam na to sposób. Zamykam oczy, nie patrzę, by skupić się na zmyśle dotyku i wtedy naprawdę nie jest mi zimno. - Audrey dzwoni – mruczę w eter, zerkając na wyświetlacz wibrującego telefonu – Nie teraz, kiedy umiejętnie milczę do słońca, nie teraz. Nie mam przecież podzielności uwagi, ani serca. *** Powoli, sukcesywnie okna jasnozielonego budynku z wielkiej płyty stawały w świetle żarówek. Kolejny wieczór podpalał całe miasto. W jednym z tych jasnych punktów wyglądała dziewczyna, jakby kogoś wyczekiwała dłuższą chwilę, bo wyraźnie była zniecierpliwiona. Co kilka minut przykładała komórkę do ucha, ale ani razu nie rozmawiała, co z pewnością nie było jej w smak. Rzuciła w końcu telefonem w przypadkową część podłogi i wyłączyła światło. Zapadła ciemność. Kilka minut później wybiegła z mieszkania w kierunku parkingu. Zwróciła uwagę kilku sąsiadów, obracali się za nią i wyraźnie komentowali ten nietypowy popłoch. Jakiś pies zerwał się nawet ze smyczy i pognał za dziewczyną. Jego właścicielka odznaczała się wyraźnym zadowoleniem. Obróciła się i zaczęła gonić swojego czworonoga, co sił, krzycząc demonstracyjnie nadane mu imię. „Marilyn, Marilyn, wróć, do nogi, do nooogi” wołała, ale pies ani myślał się zatrzymać. Biegł za pędzącą dziewczyną, aż ją dogonił. Wtedy stanęli oboje. Ona była przerażona na tyle intensywnie, że upuściła kluczyki do auta i zrobiła wielkie oczy. Nastawienie psa nie należało do agresywnych i tylko kręcił się wokół własnej osi, obwąchując żużel. Za chwilę dołączyła do nich zdyszana kobieta z tym swoim wątłym, ściszonym i mało przekonującym wołaniem „Zły pies, zły”. - Oszalała pani? Taki pies powinien mieć kaganiec! Niewiele brakowało, żeby mnie pogryzł, albo cholera wie co jeszcze! – Audrey oburzonym głosem skomentowała całą sytuację, biorąc klucze z ziemi i nie czekając na odpowiedź, wsiadła do swojego fioletowo-niebieskiego Renault.

Czerwiec 2015

49


- Co pani taka zdenerwowana? Wszystko w porządku? Może jakoś pomóc? Co się stało? – Starsza kobieta próbowała szybko dowiedzieć się, czemu dziewczyna w niecodzienny dla siebie sposób wybiegła z klatki schodowej aż do samochodu, nie zwracając na nią uwagi z wyjątkowo dziwnym spojrzeniem, zaślepieniem wręcz. Samochód odjechał. Kobieta została z psem i niezaspokojoną ciekawością. Nie ruszała się jeszcze przez chwilę i patrzyła w uliczkę, w której zniknęła Audrey. Analizowała, z całą pewnością nie mogła przestać o tym myśleć. Musiało się stać coś poważnego. Tylko co? Co było w stanie wyprowadzić z równowagi tę spokojną, ułożoną pannę? Zastanawiała się jeszcze trochę, stojąc tak w bezruchu. W końcu pies okręcił wokół niej smycz i zerwał się niespodziewanie. Kobieta padła na wznak bezgłośnie. Po chwili z przekonaniem w głosie zaklęła. I na Marilyn, i na Audrey. *** Patrzę na nią zawsze z niemałym pobłażaniem. Nie z wielkim, żeby się nie zorientowała. Zaraz by się jej zaczęło wydawać, że jest traktowana z góry, nie jak ktoś równy, od kogo też mogę się czegoś nauczyć i usłyszeć jakieś ważkie informacje, tylko jak osoba, której należy się zrozumienie, czy wyrażenie tolerancji dla określonego postępowania. Wiktoria tego nie oczekiwała. Kiedy nadchodziła, to zbliżając się do umówionego miejsca, nigdy nie stąpała, zawsze kroczyła i nie było w tym żadnej potrzeby akceptacji, ani odrobiny ochoty na pobłażanie. Dlatego na pewno by się wściekła, gdyby w moim spojrzeniu dostrzegła coś podobnego. Owszem, chciała, żebym miał na nią oko, ale to dotyczyło przyszłych zachowań, zwłaszcza eliminowania niemądrych posunięć, bynajmniej nie analizowania, oceniania potknięć, które już się wydarzyły. Co to to nie. Idzie. Jak zwykle spóźniona. Jest jeszcze w sporej odległości, więc podnoszę prawą rękę i macham w jej kierunku, chyba tylko po to, by skupiła się na konkretnym elemencie mojego ciała, a nie przyglądała się mi od stóp do głów. Jakby miała coś wypatrzyć, czyli przejrzeć moją postać na wylot. Odrzeć wzrokiem z ostatniej tajemnicy. A jest chyba jasne, że to byłby koniec. Nie, wcale nie dlatego, że to coś strasznego. Rzecz w tym, że człowiek, w którym nie ma już nic do odkrycia, przestaje być pociągający. - Tak mi się wydaje, że jesteśmy wszyscy jak magnesy. Jednych przyciągamy, innych odpychamy i nie jesteśmy w stanie nic na to poradzić, bo takie a nie inne są właściwości fizyczne - mówię do siebie i do Wiktorii, która właśnie przysiadła się na ten spory, wygodny murek, z którego roztacza się zacny widok na lekko falującą Wisłę. - No, ale ja cię przyciągam, czy odpycham? - pyta, patrząc na profil mojej twarzy, całkiem poważnie i z lekkim przymrużeniem oczu. A ja się patrzę w rzekę, która z coraz mniejszą skutecznością odbija niebo i całą resztę otoczenia, z bladoniebieskim mostem i balonem unoszącym się przy samej ziemi włącznie. Zmierzcha się. Nie odpowiadam. Przecież od razu widać, kto się przyciąga, a kto nie. W każdym razie człowiek, o którym mamy poczucie, że wiemy o nim wszystko jest bezpieczny, pewny i nie trzeba się bać o to, co się wydarzy, bo się nie będzie działo nic, na co nie jesteśmy przygotowani. Ale czy to jest ciekawe? Czy z kimś takim chciałbym przyjść nad tę wodę, usiąść na murku i za chwilę ruszyć w drogę, dając się pochłonąć do reszty rozmowie? Wiktoria jest szalenie zagadkowa. Nie trzyma się norm, a wręcz puszcza te wymyślone barierki i skacze. Czasem nawet w przepaść. Nie to, żebym chciał zaraz rzucać się z nią, ale nie ukrywam, że jej osobowość instryguje, to, że nie mam pojęcia, o czym będzie kolejne zdanie i co się wczoraj wydarzyło. Niesamowicie trudno za nią nadążyć. Jestem ciekawy. Zamieniam się w słuch, przeistaczam się we wzrok. - Idziemy? - Nie odpowiedziałeś! - Brak odpowiedzi też jest odpowiedzią. - Droczę się z nią z prawdziwym zamiłowaniem i wstajemy z betonowego siedziska niemal jednocześnie.

50

Herbasencja


Uśmiecha się do mnie. Śmieje w zasadzie. Jakby nie było, poczucie humoru jest chyba najważniejszą rzeczą pod słońcem. Nawet, jeśli akurat jest zmrok i chwilowo gdzie indziej pada cień. - Spotkałam się dzisiaj z nowym facetem... - zaczyna, zaciągając rękawy i lekko, prawie bezgłośnie zgrzytając zębami. - Weź moją kurtkę... - Proponuję, dziwiąc się jednocześnie, że tak śmiało uwidoczniła swoją reakcję na chłód. To zdecydowanie nie było, nie jest w jej stylu, ale stanowi jednocześnie doskonałą zapowiedź tego, co za chwilę usłyszę. - Nie, nie, dziękuję. Właściwie to ja zaraz i tak muszę wracać. - Już? - Chciałam tylko powiedzieć, że Kraków niejedno ma imię. - Cieszę się, że mnie cytujesz. - Ty mówiłeś, że Audrey niejedno ma imię, mój drogi... - Poprawia mnie i czuję, że aż mi się oczy błyszczą. Na pewno od razu zauważyła, że uwielbiam, kiedy sprowadza mnie do pionu, wyciąga z tych moich nieścisłości i chyba nieumyślnych przekłamań. - Ale nie wiem, co o tym myśleć. - No, że Kraków jest magiczny, że cały świat się w nim miesza i... - We mnie się miesza... wszystko. Bo czy jest możliwe, żebym teraz chciała zrobić coś, co niesie za sobą ryzyko zbrodni? Wiesz, skoro zrobiłam coś raz, to mogę się powtórzyć, a ty mnie być może nie będziesz w stanie powstrzymać... I dlatego ci mówię, że się spotkałam z pewnym facetem. - Jak tak na ciebie patrzę, nie wydajesz się być recydywistką. - Dopasowuję swój ton do jej barwy, to znaczy jestem całkiem serio, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że prześmiesznie brzmię. - Bo gdybym ja została pozbawiona wolności z chwilą tamtej zbrodni, nie byłoby podobnych dylematów. A ja właśnie wtedy stałam się wolna, no i masz. Przeszedł jej nagle brak skrupułów, jest przejęta. A tylko zmieniły się okoliczności. To dosadnie obrazuje, jak czynniki zewnętrzne nami manipulują. Jakiś nowy mężczyzna, już nawet pojedyncze spotkania, idealnie dopasowane filiżanki i spienione jak ulał mleko. Cała ta atmosfera, która wskazuje na dobry początek NIE WIADOMO CZEGO jest w stanie tak namieszać człowiekowi w głowie, że zachowuje się w sposób niepodobny do typowego dla siebie postępowania, a Wiktoria jest zdecydowanie jak typ spod ciemnej gwiazdy. No, ale taki człowiek robi się ostrożny, przemyśliwa ruchy, dostrzega swoje wady, czy dotychczasowe błędy, które teraz mogą dojść do głosu i wykrzyczeć, co się może wydarzyć z naszym udziałem, bo już kiedyś miało miejsce. - Nic złego się nie stanie. Najgorsze, co może cię teraz spotkać to przypadek, że on nie się nie odezwie. I tego raczej się obawiasz. - Czyli nie zrobiłam nic złego? - Nic. Kiedyś kogoś tam zamordowałaś, ale to wszystko. Jej linia ust ani drgnie. To jest siła manipulacji określonych bodźców zewnętrznych, które docierają do odpowiednich receptorów, czułych punktów i wywołują intrygujące reakcje. Nawet jej poczucie humoru zostało zawieszone w czynnościach i mam wrażenie, że nasze spotkanie ma charakter czysto informacyjny. Nie poznaję jej i to nawet fascynujące, jak człowiek potrafi się zmienić w obliczu nowych okoliczności, w perspektywie możliwości nastąpienia zasadniczych zmian na istotnych dla niego płaszczyznach. Wiktoria dopiero w tej chwili zaczęła widzieć jakieś zło w tym, co zrobiła już szmat czasu temu. Teraz pojawił się ktoś, komu być może coś zagrażało i komu nie chciała zrobić krzywdy. Nie chciała... to znaczy, że zauważyła tę niewłaściwość... niestosowność... to zło działania, jakiego się dopuściła. Dopiero, kiedy wyobraziła sobie potencjalne powtórzenie dość paskudnej sekwencji zdarzeń i decyzji... Zamyśliłem się i nawet nie zauważyłem, jak Wiktoria pożegnała się i zniknęła wśród drzew. Pełnych soczyście zielonych liści klonu i chyba buku. Rozpłynęła się w gęstej ciemności, którą teraz przerwało światło nadjeżdżającego samochodu... Radiowozu, jeśli dobrze widzę. Policjanci właśnie wychodzą. Jest ich dwóch, ale tylko ten wyższy mówi do Wiktorii. Ruszam w ich kierunku, przyspieszam kroku, ale wszyscy wsiadają już do pojazdu.

Czerwiec 2015

51


Mam dreszcze. Na pewno nie chodzi o przechodzenie przez jezdnię na czerwonym świetle. Wyciągam telefon i widzę sześć nieodebranych połączeń od Audrey. Dzwonię jednak do Wiktorii, ale nie odbiera. Odzywa się natomiast poczta głosowa „zostaw wiadomość“. - Zbrodnia doskonała, jasne. *** Minęły prawie dwa tygodnie, Wiktoria zapadła się pod ziemię, jakby nie potrzebowała już mojej pomocy, uświadamiając sobie chyba, że niepotrzebnie wmanewrowała się w przestępstwo, a w każdym razie, że zabójstwo to jest ostateczność, krok, który się robi w tym właśnie zbrodniczym kierunku, bo nie ma innej drogi i dalej można pójść tylko w ten sposób, a ona miała alternatywę, miała dokąd się udać. Ja natomiast do znudzenia spędzam samotne wieczory, spacerując plantami i szwendając się to kładką, to mostem z jednej strony rzeki na drugą. „Nie uważasz, że nocą świat jest piękniejszy?” kopiuję w końcu treść smsa od Wiktorii i wklejam w okienko wiadomości tekstowej do Audrey. Wysyłam i chowam telefon do dziurawej kieszeni, z której czasami wypadają mi jeszcze drobne pieniądze, bo prawdopodobnie przez roztargnienie ukierunkowuję je na pewną stratę. Nie chce mi się rozmawiać, mówić do niej, używać tych wszystkich słów, które znam w zasadzie na pamięć – kiedy nie mam nic dobrego do powiedzenia. Zdaję sobie sprawę, że jak każdy jestem właścicielem określonych zwrotów, sformułowań i mogę je oddawać w posiadanie dowolnie wybranym osobom. „Nie polubię cię, jak powiedzieć prościej?” wybrzmiewa ze słuchawek połączonych z miniaturowym, biało-zielonym odtwarzaczem muzyki i myślę, że chyba bez ceregieli nie potrafię. Owijam w bawełnę, chowam się za murem ułomności środków komunikowania się na odległość, zasłaniam się pięknem nocy, unikam jak ognia jednoznacznych słów, czarno-białych wymian zdań i uciekam się do dość bezpiecznych, zachowawczych smsów. Nocą świat jest piękniejszy, ale nie bardziej niż rozmowy. Tak bym odpowiedział, gdyby to mi zadano tego rodzaju pytanie. Wiktoria określiła tak to określiła, kiedy niezwyczajna wątpliwość z tej materii pojawiła się w należącej do niej skrzynce odbiorczej. Nadał ją tamten mężczyzna, który niezbyt doskonale zakończył swój krótki żywot. Tak, miała rację – sam lubię ten półmrok, niebo, które nie odbija światła słonecznego, to, że jest mniej ludzi, więcej przestrzeni i nikt nie depcze po piętach, ale kiedy nie można się tym podzielić z kimś bliskim, cały niesamowity czar wcale nie robi możliwie największego wrażenia i choć jest ono spore, zawsze twierdzę, że to jawne marnotrawstwo. Tak jest w tym momencie. Idę sam jak palec. Palec, którym powinienem stukać się w głowę albo co najmniej pokiwać ostrzegawczo, żeby później nie musieć stosować wulgarnych gestów wobec samego siebie, kiedy będzie fatalnie, a niczego nie będę już w stanie zmienić. „Nie odpowiada się pytaniem na pytanie!!! I to jeszcze bez żadnego związku, cholera, masz tupet. Dobranoc” pojawia się niemal natychmiast odzew Audrey i czytam to raczej obojętnie, przy okazji mijając spacerujących w pojedynkę ludzi, którzy nie puszczają pary z ust. Żadnego „dobry wieczór”, nikt mnie tu nie zna i niemal zawsze to sobie cenię, ale akurat teraz chciałbym do kogoś gębę otworzyć i się wygadać. „Dobranoc” odpisuję i zaciągam rękawy na dłonie, bo jak się okazuje nie jest zbyt ciepło. Wiatr kołysze gałęziami, z których nie spadają jeszcze liście, jako że nie pora na podobne zjawiska natury poniekąd atmosferycznej. Ale ja czuję już jesień w kościach, o ile dobrze mi się wydaje, że w ten sposób się to odczuwa. Idę wielkimi krokami, gigantycznymi jak na drobnokościstego jegomościa i ona zmierza podobnie. Zostałbym jeszcze w okalającej mnie zgrabnie przestrzeni nocy, ale solo źle się znosi zimno. To jak sięganie po alkohol, picie albo upijanie się samemu. Nie robię tego raczej nigdy. W każdym razie brak okoliczności łagodzących w postaci słuchacza sprawia, że chcę znaleźć się teraz w łóżku i zwinąć w kłębek, ocalając tym samym jakieś ciepło, które mi jeszcze zostało. Chcę spać. Przespać ten chłód. I niech to nie trwa tyle, co sen zimowy. „Dlaczego jesteś taki, zostawiasz mnie zawsze w momencie…” odczytuję na górnym pasku ekranu fragment wiadomości od Audrey, która pisze chyba uzasadnione zarzuty pod moim adre-

52

Herbasencja


sem, wiem, mają rację bytu na pewno, cokolwiek jest napisane w tym smsie, mają. Nie sięgam do całości. Brak mi na to ochoty, szczerze mówiąc, niewiele z tym mogę zrobić. Nie mam nic dobrego do powiedzenia. Ze słuchawek ulatnia się „i krzyczę znów za dużo słów, za dużo słów na marne”, a ja nie chcę wypowiadać kolejnych zwrotów i dawać komukolwiek nadziei. Po co miałbym przekazywać w posiadanie desygnat zwrotu „tęsknię za tobą”, skoro nawet nie wiem, czy jestem właścicielem tych słów, skoro nie mam pojęcia, czy tak czuję. A doświadczenie mi mówi, że niewiedza nie wróży niczego dobrego. Droga do domu zaprowadziła mnie tymczasem mieszkania, gdzie nie wraca się zbyt wcześnie, jakby w ciągu dnia straszyły pustki, złe świeciły po oczach, bo nikt tu nie jada obiadów, nie robi bałaganu i nie podlewa kwiatów, które już dawno zaadoptowali sąsiedzi. Szybko biorę gorący prysznic i bach, padam na otoczone stertami książek łóżko. I tak planuję, żeby je jutro oczyścić z kurzu i może poczytać. Coraz mniej mam czegokolwiek na własność i tym samym mniej mogę oddać w posiadanie, więc chyba warto, zdaje się nawet, że powinienem. Choć nie chodzi oczywiście o rzeczy materialne. Własność uważam za pewność uczuć, emocji, wrażeń… pewność, a może ściślej świadomość. W tym sensie, że jestem właścicielem takiej na przykład miłości, o ile nie mam wątpliwości co do niej i wiem, co czuję. Będąc w ten sposób zakochany, mam prawo to przekazać w posiadanie, wyznać, oczywiście tej określonej osobie. Źle jest uczynić kogoś posiadaczem, nie będąc jednocześnie właścicielem. Jednak najgorsze jest, kiedy własność nie przekłada się na posiadanie, bo właściciel boi się odrzucenia i nie próbuje się podzielić tym, co czuje. Powoli zasypiam, zastanawiając się jeszcze nad Wiktorią, która zabiła tamtego faceta, bo zdecydował się odejść od niej. Uśmierciła mężczyznę jako urażona posiadaczka jego zauroczenia, dopiero później, mam wrażenie, uświadamiając sobie, jakie to było mało istotne, bo wydumane na podstawie zaledwie kilku łóżkowych uniesień, skoro tak szybko jej przeszło i to bez echa. Tak, nie była właścicielką nienawiści, która miała być motywem tamtej zbrodni. I teraz musi ponosić konsekwencje – nigdy już go nie spotka. Nikt w takich okolicznościach nie zmartwychwstaje. I jeszcze ścigają ją właściwe organy, wyrzuty sumienia. Myślę o Wiktorii i czuję, że Audrey nie zrobiłaby tego. Nigdy nie uczyniłaby tego sobie. To byłby zamach na swoją własność, jak sądzę. Z kolei ja nie umiem umierać z miłości, zwłaszcza cudzej. Przy czym kocham siebie i wiem, że takie uczucie – choć jest niezbędne – wcale nie wystarcza, więc toleruję usiłowania innych i staram się sam. Rozumiem i życzę szczęścia, i dobrej nocy – choćby w cieple pościeli podobnej do mojej bawełnianej we wzorki z kropek i kresek, w których mi szalenie do twarzy jak w tym uśmiechu, którego nikt teraz nie widzi i to tak wiele odbiera mu uroku.

Może powinienem zacząć biec? Nie, zasady ruchu drogowego nakazują stać w miejscu. A gdyby pobiec? Gdyby ruszyć przez pasy, na czerwonym, jak chuligan i mknąć za tym pojazdem?

Czerwiec 2015

53


Adam Dzik (prosiaczek) Urodzony w Warszawie, 88‘, choć wolałby 69‘. Człowiek skromny, inteligentny, ugodowy, uczciwy, empatyczny. Stara się szerzyć jedyną słuszną wizję sci-fi. Mieszka z książkami i dziewczyną, na balkonie rower i kwiaty, symbolizujące wrodzony romantyzm. Jak każdy prawdziwy esteta wielbiciel dekoltów.

science fiction

Natura boi się próżni

Kalejdoskop. Pobudka, szybki prysznic, jeszcze szybsze śniadanie, zrobiony w biegu przelew na konto Surprise Inc., pobranie z kont bankowych wszystkich środków, telefoniczne zakończenie nic nie znaczących znajomości, porzucenie pracy, anihilacja internetowych awatarów, seks z Amelią i... Albert Coggins nie pamiętał, kiedy ostatnio miał tak wyostrzone zmysły. Przetwarzał bodźce prędzej i dokładniej, w dodatku jak gdyby gromadził je w jakimś nowym typie pamięci; nadal czuł zimne krople spływające po skórze, smak jajek na twardo, dźwięk zjeżdżającej windy, ostre światło poranka, słodki zapach Amelii. Pamiętał gniew szefa, uliczny rejwach i rwetes, nawet uśmiech żebraka, któremu rzucił parę monet. Miał wrażenie absolutnego panowania nad rzeczywistością. Dopiero gdy wyjechał samochodem z miasta, percepcja zwolniła; hormon Z wyparował z organizmu. Jego doraźne działanie nie zdziwiło Cogginsa. Mężczyzna czasami miał wrażenie, że próbujący mu pomóc specjaliści są jak bawiące się w piaskownicy dzieci. Droga przez las była prosta i szeroka. Albert odetchnął, dla pewności rzucił okiem na autopilota i zapadł się w ciepło skórzanego fotela. Cienie za szybą auta popłynęły, jakby potwierdzając nieuniknioność predestynacji. Pod wpływem nagłego strachu Albert skrzywił się, nie zamierzał jednak ulegać atawizmom; z jakiego niby powodu miałby bać się samotności i zmierzchu? To głupie, mamy prawie dwudziesty drugi wiek. To — nie dokończył myśli, ponieważ ogarnęło go kojące znużenie. Ziewnął, włączył radio, zamknął oczy, spojrzał na swoje dłonie, które dawno już nie powinny być tak gładkie, znów zamknął oczy... Kiedy się obudził, za szybą nie widział nic prócz kawałka drogi i drążących ciemność świateł. Spróbował się uśmiechnąć. Nienawykłe do radości policzki i kąciki ust zadrgały, sekunda, dwie, boleśnie zesztywniały, a potem wróciły do poprzedniego stanu. Wymuszana emocja zgasła jak iskierka ognia, tak efemeryczna, że Albert przez sekundę nie był pewien, czy w ogóle istniała. Zatęsknił za tą namiastką strachu, której niedawno przecież doświadczył na widok mroku, lecz nawet tęsknota okazała się płytka i krótka. Obojętność, znieczulica, abulia. Pomyślał tylko, że musi wreszcie dotrzeć do celu, w przeciwnym razie straci tę ostatnią cząstkę napędzającą do działania. Wypali się, wpadnie w stagnację, skarleje duchowo. Sama idea powinna była zrodzić szloch, a przynajmniej ściskające gardło żal i smutek, lecz Albert nie umiał żyć jak dawniej. Dlatego jechał do doktora Fledana. *** Fledan, starszy mężczyzna o siwej, krótko przystrzyżonej brodzie, zapisał coś w notatniku, po czym pomieszczenie znów wypełnił jego łagodny głos:

54

Herbasencja


— Według mnie jesteś całkiem normalny. Wszystkie standardowe testy i badania przeszedłeś pomyślnie. Albert siedział lekko zgarbiony. — To znaczy? — To znaczy, że odchylenia od normy, których nawiasem mówiąc jest niewiele, są na tyle małe, że nie można mówić o patologii. — Jest pan pewien, doktorze? — Albert nie potrafił ukryć nagłej nadziei. Fledan uśmiechnął się pogodnie. Przy zielonych oczach wykwitły zmarszczki mimiczne, nadając jego twarzy doktora wyraz serdeczności. — Jak najbardziej. Jesteś typowym starszym. Albert poczuł się zawstydzony. Nie powinien zakładać, że grupą normatywną są młodzi ludzie. — Ale jakie dokładnie są wyniki? — spytał. — Mógłbym powiedzieć o cytoarchitekturze i metabolizmie mózgu, kwestiach neuro-immunofizjologicznych, endokrynologicznych… To jednak bez znaczenia. Uwierz mi, zanudziłbym cię. — Niewiele by się zmieniło — mruknął Albert. Fledan pokiwał głową, zerknął na notatnik, wydął w zamyśleniu usta. — Ponad sto siedemdziesiąt lat… — Doktorze, powiedział pan, że nie różnię się od reszty. Dlaczego więc nie potrafię żyć tak jak oni? Wiem, że moja przypadłość dla obserwatora nie jest tak spektakularna, jak zespół Cotarda, a w każdym razie nie uważam się za trupa, ale, prawdę mówiąc, wtedy przynajmniej nie miałbym takich oporów przed samobójstwem. — A teraz je masz. Rozłożył bezradnie dłonie. — Natura horret vacuum. — Czyli przyznajesz, że nie jesteś całkowicie obojętny? — Tak jak już wspominałem, to widzenie stroboskopowe. Fledan uśmiechnął się. — Od pewnego czasu badam przypadki podobne do twojego. W istocie trudno znaleźć znaczące różnice, ale wydaje mi się, że trafiłem na pewien trop — odchrząknął. — Mówiłem o testach i badaniach standardowych, ale jest też coś, co opracowałem sam. Albert milczał. Nigdy nawet nie przypuszczał, że inni starsi mogą cierpieć podobnie jak on. Słowa doktora nieoczekiwanie go pokrzepiły. Fledan, nagle rozemocjonowany, podniósł się z krzesła. — Zamierzam wprowadzić w życie pionierski projekt. Problem w tym, że nie mogę przeprowadzić go na większej populacji bez testów. A do tych potrzebuję ludzi. Rozumiesz, błędne koło. Jeśli zgodzisz się w nim uczestniczyć... — Nie mam nic do stracenia — przerwał mu Albert. — Proszę tylko powiedzieć, co pan odkrył. *** Pierwszy dzień w nowej pracy minął szybko i przyjemnie. Albert wyszedł z wieżowca na zatłoczony chodnik, odetchnął rześkim powietrzem i z rosnącym zadowoleniem rozejrzał się wokół. Fieri Hominem, skondensowany konglomerat ultranowoczesnych technologii ze wszystkich stron świata, kolebka pionierskich badań psychoimmunologicznych, mekka ludzi ambitnych, numer jeden do pracy i odpoczynku. Twarze, setki twarzy, wszystkie tak cudownie nieznane, obce, fascynujące. Praktycznie sami dorośli. Albert wkroczył w tę ożywczą rzekę ludzkich istnień, amorficzną obietnicę potencjalnych interakcji, i dał się jej poprowadzić. Szelest liści i szum wiatru, stukot obcasów, ryk spalinowych silników — tak wyglądało to kiedyś. Brzmienie najróżniejszych ludzkich głosów — melodyjnych, wypranych z emocji, popadających w emfazę, wybrzmiewających narastającym afektem — tak wyglądało to w innych miastach. Ludzki umysł musiał barykadować się przed prymitywnymi bodźcami, stale odsiewać ziarna od plew, przez co szybko stawał się mniej

Czerwiec 2015

55


wydajny. A dziś, w tym miejscu, bramy percepcji mogły stać szeroko otwarte, ba, musiały! Optymalne oświetlenie, modyfikowane powietrze, co pewien okres nasycane zapachowymi nutami dla orzeźwienia somy i psyche; cedr, paczula, limonka. Kompatybilny z ruchem tłumu, trawestujący rytmicznie Storm Vivaldiego, a za jakiś czas inny utwór i tak bez końca, choć o rutynie nie było mowy, bowiem człowiek nie miał pojęcia, co spotka go następnym razem. Klasyk mógł ustąpić chociażby brain theme, która w połączeniu z aromatem indyjskiej kawy sprawiała, że ludzie przyspieszali, co z kolei zmieniało muzykę. Obustronny feedback, sprzężenie zwrotne między homo sapiens a technologią. Ponoć ta interaktywność stymulowała oraz oczyszczała ludzki mózg w iście cudowny sposób. Już nie musiałeś jechać na bezludną wyspę, aby odpocząć — regeneracja następowała w drodze do pracy i z pracy. Spacer jedną z alei redukował zmęczenie nagromadzone podczas dwunastogodzinnego zasuwania w wirtualu nad projektem. Fieri Hominem — dopiero tu stawałeś się człowiekiem. Zdał sobie sprawę, że nie skręcił na skrzyżowaniu w prawo, co powinien zrobić, jeśli zamierzał wrócić do mieszkania. Zanim tu przyleciał, słyszał, że takie sytuacje się zdarzały. Nurt miasta porywał ze sobą zamyślone jednostki, niekiedy wyrzucał je na samych obrzeżach, pod jedną z meduzowych autostrad. Lecz to nie prąd go zniósł. Rzeczywiście, Albert kroczył bezwiednie, ale to właśnie tędy chciał iść. Kowbojki, smukłe nogi, powiewająca od ruchu bioder spódnica, podkreślająca talię koszulka i sięgające ramion ciemne włosy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie może oderwać spojrzenia od kobiety. Jak w transie, zahipnotyzowany ruchem bioder, kolebiących się wdzięcznie niczym muskany wiatrem kwiat. Wdrukowane w DNA imperatywy; myśl przelotna; blaknący ślad indyjskiej kawy. Niespodziewanie kobieta odwróciła się, jakby czegoś zapomniała, i prawie na niego wpadła. — Przepraszam! — wypaliła. — Znowu… — Nic się nie stało. — …wpadłam w tę cholerną pułapkę! Czasami wydaje mi się, że miasto żyje, jak jakiś organizm, a ja jestem tylko niewiele znaczącą komórką. Albert postanowił wykorzystać szansę. — Gdyby nie pani, sam pewnie zorientowałbym się w suburbiach — powiedział z uśmiechem na twarzy. Miała bystre, migdałowe oczy, w których przez sekundę zamigotała niepewność, może nawet podejrzliwość. — Pan też, rozumiem. — Odwzajemniła uśmiech, trochę nieśmiało, trochę kokieteryjnie. — Albert — przedstawił się. — Diana. — Cóż, pójdę już, jutro rano czeka mnie znowu pobudka do pracy. Słońce powoli zachodziło, ale we Fieri Hominem nadal było jasno. Zrobiło się puściej, zmieniły się emanacje miasta; utwór Vivaldiego zastąpiła Tosca Fantasy Edvina Martona, powietrze przepełnił intensywny zapach goździków. — Poczekaj! — Albert podbiegł do Diany. — Odprowadzę cię. Chociaż kawałek, sam idę w tym kierunku. Diana posłała mu bezradne spojrzenie. Przez chwilę szli, nie odzywając się, wsłuchani w puls nocnego życia. — Nie można zjeść cukierka i mieć cukierka. — Słucham? — zdziwił się Albert. — Odkąd się tu wprowadziłam, myśli mi się znacznie jaśniej, a to, sądzę, wynagradza ten mały efekt uboczny, prawda? Wybaczy pan, znaczy Albercie, o co ja właściwie pytam, to przecież oczywiste, że korzyści są wystarczające. A ty, często zbaczasz z drogi? Albert wzruszył ramionami. — Podobno mówią na to syndrom transu. Dotyka paru procent tutejszej populacji. — Wiec czuj się zaproszony do klubu. — Być może. — Przecież sam przyznałeś. — Jaskółka wiosny nie czyni.

56

Herbasencja


Diana pokiwała ze zrozumieniem głową. — Kiedyś ludzie nie popadali tak często w zadumę — rzekł z tęsknotą.— Ale teraz to jest inne miasto. Diana spojrzała na niego dziwnie, a on zdał sobie sprawę, że powiedział za dużo. Akurat przechodzili obok katedry, na ścianach której wykwitały fragmenty Biblii. Albert miał wrażenie, że patrzy na metacytaty, że te słowa pochodzą z jego głowy; mimo agnostycyzmu, w tej chwili tak bardzo mocno modlił się, aby Diana nie skojarzyła oczywistych faktów. Najwidoczniej jednak skojarzyła, ponieważ zaraz zwolniła, zatrzymała się. — Byłeś tu ponad sto lat temu — wyszeptała. — Muszę iść — powiedział gorzko. — Późno już. — Rzeczywiście. — Przygryzła wargę. — Czekaj. Dam ci swój numer. Jeśli jutro po pracy będziesz miał ochotę, odezwij się. A potem poszła. Zanim znikła za rogiem wieżowca, odwróciła się i jeszcze pomachała mu ręką. Tej nocy nie mógł przestać o niej myśleć. O tym, jak niesamowicie naturalna i otwarta mu się wydała. O jej nieśmiałym uśmiechu, rozbieganych oczach, łagodnie kolebiących biodrach… Również pierwszy raz od bardzo dawna poczuł głęboki niepokój. *** Doktor Fledan wiedział, że w przypadku starszego niczego nie można być pewnym. Dlatego jako wybitny specjalista, postanowił przeprowadzić kompleksowe badania. Najpierw wykorzystał metody strukturalne, pozwalające obejrzeć budowę mózgu. Pierwsza z nich, tomografia komputerowa, wykluczyła schorzenia kości czaszki, guza, pozwoliła również wyeliminować udar niedokrwienny oraz krwotoczny. Fledan doskonale pamiętał pacjenta, u którego wylew doprowadził do uszkodzenia ośrodka Broki. Zresztą, wtedy CT stanowiło formalność, gdyż i bez niego doktor potrafił trafnie ująć problem; charakterystyczne upośledzenie mowy, afazja jak nic. Nuklearny rezonans magnetyczny jeszcze bardziej skrócił listę podejrzanych. Potwierdził wyniki tomografii komputerowej, jednak przede wszystkim wykluczył choroby demielinizacyjne. Tak zwane osłonki mielinowe, dzięki którym neurony nie gubiły impulsów elektrycznych, okazały się nadzwyczaj solidne. Co prawda Fledan nawet nie myślał o stwardnieniu rozsianym czy o Alzheimerze, lecz poważnie brał pod uwagę depresję. Niektórzy starsi podobno cierpieli właśnie z jej powodu. Angiografia potwierdziła brak patologii tętnic mózgowych. Doktor odetchnął i zaraz poczuł wstyd. Zawsze uważał, że proces introspekcyjny jest niezwykle ważnym elementem w zachowaniu etyki zawodowej, że utrzymuje w ryzach moralność, która czasem chciałaby zerwać się ze smyczy, uciec i już nie wrócić. Wgląd w siebie, we własną duszę, szeptał z wyrzutem: Spójrz, to nie altruizm, lecz czysty egoizm. Owszem, Fledan był rad, że badania metodami strukturalnymi nic nie wykazały. Dzięki temu mógł nieść pomoc dalej, Albert zaś, żywił nadzieję naukowiec, okaże się jego największym wyzwaniem. A nawet jeśli nie, Fledan pragnął zgłębiać i zgłębiać mózg starszego jak najdłużej, poznawać ten żyjący przeszło trzy półwiecza umysł, obcować z nim więcej, niż to konieczne, i było w tym coś nienaturalnego, jakaś efemeryczna perwersja. Nie raz i nie dwa odtwarzał w pamięci wywiady z Albertem, a gdy to nie wystarczało, puszczał nagranie; w gabinecie miał sześć kamer, każda rejestrowała pacjenta z innej odległości, pod innym kątem; mowa ciała, mimika, pauza w dowolnym momencie — nieocenione narzędzie. Fledan nie potrzebował światła, znał ten pokój jak własną kieszeń. Usiadł na twardym krześle i powiedział „Albert Coggin, starszy, przypadek 11003, wywiad pierwszy”. Sześć sporych monitorów rozjarzyło pomieszczenie jak kinową salę. Doktor w wystudiowanym geście złożył dłonie w piramidkę, oparł o nie brodę i zamarł w bezruchu. Obserwował. — Proszę, przedstaw się. Starszy siedział przygarbiony. — Nazywam się Albert Coggin. — Twarz jak maska, głos beznamiętny. — Urodziłem się w Anglii, gdzie mieszkałem z matką i ojcem przez pierwszy miesiąc życia. Potem nastąpił okres częstych

Czerwiec 2015

57


przeprowadzek. Tak mówili rodzice, i pewnie tak było, bo pamiętam, że pamiętałem, jak pierwszy raz poszedłem do szkoły, pierwszych kolegów i koleżanki, a potem to wszystko zaczęło się zmieniać. Kolejne szkoły, nowi znajomi. Rozumie pan, mobilny charakter pracy rodziców. Muszę przyznać, długo zajęło mi zrozumienie, że tak naprawdę nigdy nie mieliśmy prawdziwego domu. Wynajmowane mieszkania, hotele… — Powiedziałeś: pamiętam, że pamiętałem — przerwał Fledan. — Co miałeś na myśli? — Być może nie wyraziłem się wystarczająco precyzyjnie. Chodziło mi o to, że kiedyś pamiętałem to dokładnie. To tak, jak rozumieć coś, powiedzmy, z matematyki, a za jakiś czas już tylko wiedzieć, że się rozumiało. — Jak sądzisz, dlaczego retrospekcje wyblakły? — A dlaczego rzeczy się dzieją? — W głosie zabrzmiała lekka irytacja. — Nie upatrujesz w tym pewnego rodzaju wyparcia? — Nie… Chociaż, jak się teraz nad tym zastanawiam, wydaje mi się to prawdopodobne. Jeśli przyjąć, że mechanizmy obronne usuwają nie tylko traumatyczne obrazy, ale także te stanowiące nadmiar, a przynajmniej z czasem stające się taką osobliwą redundancją, mogącą w pewnym sensie sabotować tkankę mózgową. Podobnie jak nowotwór, w tym wypadku rak memowy. Gabinet spowiła cisza. Fledan trawił słowa, zarówno na nagraniu, jak i w pokoju wyświetleń. Nie ulegało wątpliwości, że Albert to człowiek niezwykle inteligentny. — Rozumiem. A inne retrospekcje? — indagował dalej doktor. — Opowiedz mi o nich. — Cóż, później, to znaczy gdzieś tak od okresu dojrzewania, pamiętam lepiej. Moje życie ustabilizowało się, gdy wreszcie skończyłem studia i znalazłem pracę. Akurat to pamiętam najlepiej. — Na twarzy pojawił się uśmiech, szybko jednak zgasł, kąciki ust nieznacznie opadły. — Jak rodzice nie mogli pogodzić się z moją samodzielnością. — Westchnienie. — Oni poszli swoją drogą, ja swoją. Więcej się nie spotkaliśmy. A potem umarli. — Opowiedz o pracy. Kpiące parsknięcie. — Doktorze, obawiam się, że nie starczyłoby czasu. Wiele kierowniczych stanowisk i masa podwładnych, mówiąc w skrócie. Fledan na wideo przez moment milczał, mając nadzieję, że Albert jeszcze coś powie, a gdy tak się nie stało, rzekł: — W e-mailu napisałeś mi, na czym polega twój problem. Stwierdziłeś przy tym, że nie jest to ani depresja, ani schizofrenia, ani zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Albert zamknął oczy. Fledan zauważył, że starszy robił to zawsze, gdy odrzucał pomoc. — Nie musimy o tym rozmawiać – rzekł doktor. Powieki Alberta uniosły się. — Chodziłem do wielu specjalistów, niestety żaden nie był w stanie mi jej udzielić, a jeśli nie zgadzałem się z diagnozą, byłem traktowany protekcjonalnie. Proszę wybaczyć, ale doktor nie słuchający słów pacjenta, to zwykły amator. A ja naprawdę mam dosyć indolencji zawoalowanej w impertynencję i pseudonaukowy bełkot. Fledan poczuł déjà pensé; wydawało mu się, że wtedy, podczas wywiadu, pomyślał o atrybucji w służbie ego. Jeżeli dobrze odczytywał zachowanie pacjenta, musiał liczyć się z tym, że Coggins będzie miał tendencje do przypisywania porażek jemu, a sukcesów sobie. Zatrzymał nagranie, cofnął, puścił z zwolnionym tempie. Twarz Alberta przybrała wyraz drapieżnej zawziętości, jednak bardzo powoli, jakby starszy nie chciał poddać się emocji, walczył z nią; brwi delikatnie drgnęły — prawe oko nieznacznie się zmrużyło — górna warga uniosła — brwi ściągnęły mocniej, aż na czole pojawił się mars. Widocznie rzetelność badań była dla Alberta niezwykle ważna. A może ten wniosek wynikał z powodu kontrastu; gdyby Albert wyrażał emocje normalnie, Fledan nie zwróciłby tak wielkiej uwagi na tę przelotną złość pacjenta. Jedno nie ulegało wątpliwości — dalej nagranie robiło się jeszcze ciekawsze. Doktor pochylił się na krześle, do pozycji dorożkarza, przewinął wideo o dziesięć minut i puścił je.

58

Herbasencja


Na pierwszy rzut oka oblicze Alberta było niewzruszone, jednak po dokładnym przyjrzeniu się, odbiór ulegał całkowitej zmianie. Od Cogginsa niemal czuło się bijącą melancholię, jakiś niewysłowiony smutek, tęsknotę tak głęboką, że aż ściskało serce. Jego głos potęgował efekt, miało się wrażenie, że wpada się do fraktalnej studni; każde dno okazywało się zarazem początkiem. — To nie jest zaburzenie afektywne dwubiegunowe, ponieważ od kiedy choruję, ani razu nie miałem epizodu manii. Schizofrenia i związana z nią anhedonia? Depresja? Ja po prostu wiem… Doktorze, jestem chory od trzydziestu lat. Od tylu żadna praca nie przyniosła mi satysfakcji, żaden związek nie okazał się udany, nie popadłem w nostalgię… — Nostalgię? — zdziwił się Fledan. — Sądziłem, że właśnie jej chcesz się pozbyć. — Ja nie chcę niczego się pozbywać. Pragnę tylko odzyskać… Normalny punkt widzenia. Dawną percepcję. Widzę stroboskopowo. Rozumie pan? Przez chwilę milczeli. Na nagraniu słychać było, jak Fledan stuka palcami w e-notatnik, coś zapisując. — Chciałbym przeprowadzić kompleksowe badania. Albert pokiwał głową. — A teraz chcę usłyszeć to, co napisałeś w e-mailu. Wyjaśnij mi swój stan. *** Restauracja wydawała się oczywistym rozwiązaniem. Imponujący, trzypiętrowy budynek w stylu wiktoriańskim, który nie pasował do nowoczesnego Fieri Hominem, choć doskonale wpisywał się w eklektycznego ducha miasta. Fasada okazała się bogato zdobiona interaktywną ornamentacją. Albert zrobił krok w stronę wejścia, pierwszy niepewny, kolejne coraz szybsze, nie mogąc wyjść z podziwu dla układających się w płomienie wzorów. Wyglądało to tak, jak gdyby stała w ogniu; gigantyczny kominek w środku aglomeracji. Tak właśnie wyglądała Nocna Gwiazda. W środku której przywitał go — a jakże — staromodnie ubrany kelner, który, ukłoniwszy się, wyrecytował jakąś grzecznościową formułkę i ruszył subtelnie przyciemnionym korytarzem w stronę roziskrzonej sali. Po grubym dywanie tłumiącym kroki, w pół-ciszy. Po prawej starodawne portrety, cenne, o jakich niejedno muzeum śniło, po lewej inkrustacje roślinne, krzewy, drzewa, kwiaty, a w nich ukryte twarze, smutne, szczęśliwe, zatroskane, karykaturalne. Sala tymczasem puchła, światło jaśniało, dźwięki narastały, za nozdrza chwytały słodkie zapachy. Albert, pomimo tych dekoracji, myślał trzeźwo i jasno. Zastanawiał się, dlaczego akurat to miejsce wybrała. Skąd mogła wiedzieć, że będzie go na nie stać? Pierwsze spotkanie i lokal tak wykwintny? Na myśl przychodziło jedno wyjaśnienie — Diana obawiała się obcego mężczyzny, a tu będzie bezpieczna. Bogactwo przepastnej sali zakręciło mu w głowie. Setki stołów, prawie każdy nakryty i zajęty, krzesła z karminowymi bądź szmaragdowymi obiciami, na nich goście, wytworni w ubiorze i zachowaniu. Tu erudyci popisywali się elokwencją, tam bawidamek okazywał szczególną atencję emfatycznym bliźniaczkom, jeśli śmiechy to tłumione, ktoś z kimś deliberował o religii, ignorując sommeliera, inni milczeli, jedli w skupieniu, wymieniali się toastami, kieliszki dźwięczały, alkohol roztaczał cudowne wonie, ciepłe, wyperfumowane ciała emanowały błogim spokojem. I wtedy zobaczył ją; perła w mieniącej się kolorami muszli. Refleksy kieliszków, migotliwe oczka biżuterii, skrzące żyrandole — ich światło jakby przysłabło. Podobnie jak wypełniające salę dźwięki oraz zapachy, stały się tłem, pretensjonalnym prologiem do skromnego, acz zwiastującego bogactwo znaczeń rozwinięcia. Siedziała lekko onieśmielona, skromnie ubrana; biała koszula z falbanami, bez żadnych błyskotek, makijaż miękki, subtelny niczym motyl. Ich spojrzenia spotkały się. Albert posłał jej uśmiech, Diana jego kontrapunkt. Przywitali się i zanurkowali w oprawionej w skórę księdze dań. Przyszedł kelner, Albert złożył zamówienie, choć nawet nie wiedział, co kryje się pod dziwną nazwą. — Dawno temu przyjechałeś do Fieri Hominem? — zagaiła Diana. — Właśnie mija drugi dzień. A ty? — Dziewięć lat.

Czerwiec 2015

59


Nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Ciemne, bystre oczy, zaróżowione policzki, te usta, ta szyja… Znów milczeli. I ponownie to ona się odezwała. Albert wtedy pomyślał, że jest jak żywe srebro. — Rzadko mi się zdarza… Nie chciałabym, żebyś pomyślał o mnie jak o jakiejś napalonej wariatce, która flirtuje z każdym napotkanym mężczyzną. — Równie dobrze ty mogłabyś pomyśleć o mnie jak o zboczeńcu. Zmrużyła oczy. — Przecież powiedziałeś, wpadłeś w trans. — Nawet o nim nie wiedziałem. — To dlaczego… — Rzadko mi się zdarza iść za kimś tak długi kawałek tylko dlatego, że… Zamilkł. Miałby się przyznać tak otwarcie? — Taaak? Szedłeś za mną, ponieważ…? — Byłem w jakiś sposób zaintrygowany. Wracając do ciebie. Czemu zaproponowałaś spotkanie? Przecież nawet mnie nie znasz. Diana wzruszyła ramionami, zaśmiała się. — Rozbijamy nasze motywacje na atomy. Nie wszystko warto analizować. Niech się dzieje. W duchu przyznał jej rację, nawet nie zauważając kelnera, stawiającego przed nimi ciepłe potrawy. — Rodzice muszą być dumni, że mają tak bystrą córkę — powiedział Coggins. Uśmiech Diany przygasł. Bez słowa zabrała się za jedzenie. Albert wstrzymał powietrze. Czyżby poruszył jakieś tabu? Nagle sztućce brzęknęły o talerz. Diana wytarła usta chusteczką. — Przepraszam. Po prostu… nie znałam ojca. Mama była ze mną w ciąży, a on wyjechał daleko. Takie czasy. Miasto wybierało człowieka. Mogłeś mieć predyspozycje, wykształcenie, fach w ręku i miesiącami szukać zatrudnienia, aż wreszcie przychodziło ci do głowy, żeby gdzieś się ruszyć. Natomiast mama była nią tylko przez piętnaście lat. Nie mogłam tego pojąć, sądziłam, że nasze relacje… że mnie nie kocha. Nienawidziłam jej. Ale co mogłam zrobić w tak młodym wieku? Gdyby rodzina nie była daleko, może ktoś zauważyłby problem. W każdym razie ja go nie dostrzegłam. Pewnie zabrzmi to okrutnie, ale utrata przytomności, której doznała, kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, okazała się błogosławieństwem. Przyczyną okazał się udar, ale lekarze podczas badań odkryli coś jeszcze. Mama już wcześniej miała zawał mózgu, skończył się tak zwanym zespołem Capgrasa. Chodzi o to… — Słyszałem o tym — pomógł Albert. — Przykro mi. Naprawdę. W zespole Capgrasa połączenia między ośrodkami wzrokowymi kory mózgowej a układem limbicznym, odpowiadającym za emocje, ulegały uszkodzeniu bądź całkowitemu zerwaniu. Skutkowało to tym, iż widok bliskich osób miał dla chorego zerową wartość emocjonalną. I tak własna córka mogła wydawać się kimś obcym, oszustem, mimo że była doskonale rozpoznawana. Albert nie spodziewał się tak wielkiej szczerości. Pragnąc się odwdzięczyć, opowiedział jej o swoim dzieciństwie. Diana siedziała z głową lekko przechyloną na bok, dłońmi złożonymi jak do modlitwy. Słuchała uważnie, nie udawała, parafrazowała słowa Alberta, jakby chciała mieć pewność, że go dobrze rozumie. — A jak ci się tu podoba? — spytała, gdy jego słowa wybrzmiały. — Diano, ty naprawdę wierzysz w to miasto, prawda? — Nie każdy dostrzega pozytywne skutki od razu. Tak, pomyślał Albert, ostatnio czuję się zdecydowanie lepiej. Ale to zasługa doktora Fledana — Muzykoterapia — mruknął. — Trudno nią zaszkodzić, niemniej nie zawsze pomaga. — Czyżbym słyszała nutkę sceptycyzmu? Fieri Hominem wpływa na człowieka wieloma kanałami. Zmysł słuchu, wzroku, powonienia, kinestetyczny. Kiedyś chodziłeś oddzielnie na różnego rodzaju terapie, teraz masz wszystko, co istotne, w jednym miejscu. Słyszałeś o synergii? Skinął głową. Współdziałanie czynników ma większą siłę niż suma tychże działających osobno. — Wydaje mi się, że odbiegamy od istoty rzeczy. Widzisz, osobiście wolałbym być traktowany indywidualnie, zamiast szamana i jego ziół na wszystko preferuję kontakt z lekarzem. Terapia

60

Herbasencja


grupowa sprawdza się gorzej od indywidualnej, masowa zaś pewnie całkiem wypada z wykresu przydatna-nieprzydatna. — Uściślając, owszem, leczenie przez zajęcia grupowe daje słabsze rezultaty, ale tylko jeśli mówimy o cięższych zaburzeniach. Albert podświadomie wziął na warsztat swój własny przypadek. Punkt dla ciebie, panno bystra, pomyślał. — Chodź, pokażę ci coś — powiedziała Diana. Wstała od stołu i swobodnym krokiem ruszyła przez gąszcz stolików. Z początku lawirowała między innymi gośćmi, jakby szukała jakiejś zguby. Albert ruszył za nią, zdezorientowany, a o niezapłaconym rachunku przypomniał sobie dopiero, gdy znaleźli się na drugim końcu igrającego z percepcją korytarza. Diana podziękowała kelnerowi i wyszła w przyjemny wieczór. — Nie powinniśmy… — Ciii. Zobaczysz. Fieri Hominem pulsowało spokojnie acz ożywczo. Diana chwyciła Alberta za dłoń i poprowadziła w wąską uliczkę wciśniętą między drapacze chmur, a potem do kwitnącego w centrum parku. Oświetlony szpaler rozłożystych drzew zdawał się nie mieć końca. Co pewien czas, w nasyconym matową jasnością powietrzu, pojawiały się i znikały jakieś żyjątka; przypominały dryfujące w toni drobiny. — Wczoraj wspomniałeś, że kiedyś byłeś we Fieri Hominem. Musisz być bardzo…— zawahała się. — Przepraszam, nie chciałam być wścibska. Albert zaśmiał się serdecznie. Spacery miastem działały relaksująco, a on w dodatku poznał atrakcyjną nieznajomą, z którą właśnie spędzał miły wieczór. — Bardzo stary — powiedział i czekał na dalszą reakcję. Diana przez moment milczała, obawiając się pytania, które cisnęło jej się na usta, jednak ciekawość w końcu zwyciężyła. — Ilu ludzi przeszło zmianę? Albert spodziewał się, że będzie drążyć temat wieku. Zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć zdarzenia sprzed dziesiątek lat. — Około dwustu. — Tak mało?! — zdziwiła się Diana. — Nie wierzę, że nie było więcej chętnych. — Byli, ale w grę wchodziły budżet i kwestie bezpieczeństwa. No bo spróbuj przez wiele lat mieć kontrolę, albo choćby ograniczony nadzór nad tyloma osobami. Pozwól im żyć, ale pilnuj, żeby stawiali się na badania kontrolne. Diana kpiąco uniosła ramiona. — I niby ta cała firma pilnowała dziesiątek rozrzuconych po całym świecie ludzi? — Po pierwsze, w Europie. Po drugie, nie wszyscy naraz przeszli zmianę. Dwadzieścia pięć osób co pięć lat. Kwestie bezpieczeństwa, jak mówiłem. — Czyli niemal półwieczny eksperyment. — Yhym. — Masz kontakt z kimś podobnym? — Kiedyś sądziłem, że poznałem takiego człowieka. Musisz zrozumieć, było wielu oszustów, udających starszego, dziennikarzy szukających jakiejkolwiek sensacji. Nawet nie wiem, ilu z nas zostało na świecie. Być może nadal tam są, a wtedy — bo widzisz, dostałem się do ostatniej grupy — byłbym jednym z najmłodszych. — Eksperyment się skończył — zrozumiała Diana. — Coś nie wypaliło, coś się stało z ludźmi z pierwszej grupy i badacze wstrzymali dalsze prace. Albert pokiwał w zadumie głową. — Gdybyś znalazła kogoś z pierwszej grupy, miałby teraz ponad dwieście lat. — Ale nadal nie rozumiem, dlaczego ci naukowcy nie pomogli ci. Co, wezwali na wizytę, zrobili badania, pokiwali głowami i odprawili z kwitkiem? — Prawie.

Czerwiec 2015

61


— Co prawie? — Nie zdążyli, ponieważ wybuchła afera. Ktoś ich o coś oskarżył, ruszył proces. Część ponoć posadzono, część rzekomo popełniła samobójstwa. — Wierzysz w to? — Tak, bo dokopałem się do pewnych tropów. Jedynie poszlaki, ale... — Wzruszył ramionami. — Walka korporacji. — A ty? Coś ci się stało? — Całe szczęście nie — skłamał. I zaraz dodał prawdę. — Jestem zdrowy jak ryba. Diana spojrzała mu w oczy. Uśmiechnęła się szeroko, chwyciła za rękę i pociągnęła ze sobą. — Pokażę ci najcudowniejsze miejsce — wyszeptała. *** „Albert Coggin, starszy, przypadek 11003, wywiad drugi” — Ten stan to najgorsze, co mnie spotkało w życiu — powiedział Albert. — Trzydzieści lat widzenia stroboskopowego. Na pierwszy rzut oka obraz wygląda normalnie, ale gdyby móc wejść w niego, zyskać głębię widzenia, wtedy się je dostrzega. Niuanse, walą jak młot między oczy. — Masz na myśli percepcję. Oczy Alberta przeczesywały przestrzeń, jakby w intensywnym poszukiwaniu odpowiedzi. — Wydaje mi się, że postrzegam rzeczywistość wyraźniej niż pięćdziesiąt lat temu. Kiedyś czytałem o efektach długotrwałej stymulacji mózgu. A ja prace umysłowe wykonuję, od kiedy pamiętam. — Mówisz o części związanej z inteligencją. Tymczasem percepcja to także wyobraźnia, uczucia, potrzeby, które deformują wrażenia zmysłowe. — Nie wiem, doktorze. Intelekt jest nienaruszony, natomiast stany emocjonalne... Czasami poczuję złość czy zadowolenie, ale to wszystko jest jakby pozbawione pierwotnych wymiarów. Albo przesączane przez sito pragmatyzmu kory nowej. — Rozumiem. Wcześniej powiedziałeś, że od dawna nie popadłeś w nostalgię. — I właśnie za nią tęsknię. Za… — urwał w pół słowa. Brwi mocno ściągnięte, czoło zmarszczone, rosnące na twarzy napięcie; Fledan jeszcze go takiego nie widział. — Doktorze, niektórzy ludzie wielkiej wiary przeżywają emocje o charakterze transcendentnym. W porównaniu do nich, zabarwienie emocjonalne mojego świata wewnętrznego jest jak czarnobiały obraz amatora postawiony obok kunsztownego dzieła malarskiego. Obawiam się, że nasz język jest zbyt ubogi, abym mógł dokładnie wyrazić to, co chcę. Ujmując rzecz najprościej, doświadczam quasi-gniewu, quasiprzyjemności, quasi-nostalgii za nostalgią. *** Świerszcze, Albert słyszał ich narastający cykot. Biegł z Dianą ramię w ramię, zatapiając się w serce parku Fieri Hominem, chłonąc otoczenie całym sobą. Z każdym krokiem krzewy obszerniejsze, drzewa większe, już nie droga, lecz ścieżka, dziczejąca, jak w ostępach, światło lamp tłumione, duszone. Powietrze ciężkie i lepkie, osadzało się w płucach z jakąś perwersyjną lubością; zapach kory, żywicy, soków natury. Gdzieś wybrzmiał śpiew ptaka, jeszcze jeden, i tak co dwa uderzenia serca, w tle witający gości cykot świerszczy; uwertura puszczy. Dianie i Albertowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć się nawzajem; pantomima w mateczniku miasta; teatr pod spijającymi księżycowe światło liśćmi. Zatrzymali się tylko na chwilę, zdyszani, ale szczęśliwi. A potem ruszyli dalej, szybkim krokiem, słabiej i słabiej widoczną ścieżką, lawirującą między grubymi pniami drzew, wznoszącą się i opadającą, czasami przecinaną przez inne; Albertowi przeszło przez głowę, że jeśli się nie zatrzymają, zgubią się w tych gęstwinach. I nie miał nic przeciwko, dał się nieść jakiemuś atawistycznemu instynktowi odkrywcy, prowadzić delikatnej dłoni Diany. Było w tym coś pierwotnego,

62

Herbasencja


nie myślał logicznie, kontrolę przejęły starsze ośrodki mózgu. Wystarczyła muzyka puszczy. Szelest liści, śpiew ptaków, cykanie świerszczy. Rośliny płożyły się coraz zachłanniej. Nagle Albert i Diana wyszli na niewielką, otwartą polanę. Z niedaleka dochodził rechot żab. Między trzcinami widniał drewniany mostek, na który weszli i zatrzymali się w jego połowie. Diana, nadal ciężko oddychając, słysząc dobiegający z dołu plusk, wychyliła się za barierkę. Kiedy odwróciła się do Alberta, obok jej głowy przeleciał nienaturalnie wielki motyl. — Nie znajdziesz żadnego znanego gatunku — powiedziała. Albert uniósł pytająco brwi. — Park sztucznie kontrolowanej ewolucji — wyjaśniła. — Zwierzęta i rośliny stają się dojrzałe płciowo znacznie szybciej, w następstwie żyją nawet pięciokrotnie krócej. Taki zwyczajny kos umiera w wieku pięciu lat, tutaj jego średnia wynosi dziesięć miesięcy. — Wcześniej zapadają na choroby — zauważył Albert. — Niekoniecznie. Ptaki raczej nie cierpią z powodu neurodegeneracji, po prostu żyją w zdrowiu. Innych zwierząt nie męczymy, drapieżniki są zbyt niebezpieczne, a łagodne ssaki to nadal ssaki, z którymi są pewne komplikacje… Między innymi natury moralnej. — Poza tym są inteligentniejsze. Diana parsknęła. — Są głupie tak bardzo, jak tylko mogą, żeby przeżyć. Albert pokręcił głową w podziwie. — Skąd to wiesz? — Pracuję tu. Owszem, nie patrz na mnie tak, jakbyś zobaczył potwora. Jestem ewolucjonistką. Albert rozejrzał się po wodnym oczku. — Śmierć i życie muszą przeplatać się w niesamowitym tempie. Tylko, szczerze mówiąc, nie widzę sensu w takim eksperymencie. — Jest, jest! — zaoponowała energicznie Diana. — Nowe technologie pozwalają dosyć dokładnie sprawdzać, jakie zmiany zachodzą u poszczególnych gatunków. Czasami prowokujemy mutacje. — A gdybyście zrobili to na ludziach? — W wieku sześciu lat osiągaliby dojrzałość płciową, mając piętnaście toczyliby walkę z rakiem, a jeśli by ją wygrali, to na osiemnastkę umarliby przez degenerację komórek, cierpiąc przy okazji z powodu Alzheimera czy Parkinsona. Oczywiście z progami wiekowymi strzelam. Przechyliła głowę na bok, z jej ust znikł lekki uśmiech, przyjrzała mu się badawczo. — A ty? Ile masz lat? — Nie chcesz wiedzieć. Szturchnęła go w ramię. — Chcę! Albert poczuł się zakłopotany, ponieważ nie lubił o tym mówić, ale także zawstydzony, bo uważał, że Dianie należy się odpowiedź, a przez chwilę chciał skłamać. Kiedy jej powiedział, zrobiła komicznie zaskoczoną minę. — Sto siedemdziesiąt sześć! Niemożliwe! Masz ledwie widoczne zmarszczki mimiczne! Nie, żartujesz sobie ze mnie. — Zmianę przeszedłem, gdy byłem na studiach. — Wyglądasz na trzydzieści pięć, góra czterdzieści — Pokręciła głową z niedowierzaniem. — To taka zwolniona ewolucja — zadrwił z niej. — Prawda? — Bez starzenia się, bez nowotworów, bez poważnych chorób… Albert przyglądał się jej. Była taka naturalna, taka… A potem mało brakowało, żeby opowiedział jej o ciemnych stronach długowieczności. — Mam pewien pomysł — powiedziała Diana, odgarniając włosy z czoła. — Spotkajmy się jutro, to pokażę ci stworzenie, które natura obdarzyła czymś niezwykłym.

Czerwiec 2015

63


*** Doktor Fledan był przekonany o niezwykłości starszego, dlatego wykonał serię kolejnych badań, dla bezpieczeństwa zachowując odpowiednie odstępy czasowe. I tak po metodach strukturalnych przyszedł czas na funkcjonalne. Pozytronową emisyjną tomografię komputerową wykonał dla formalności. Jak się spodziewał, nie wykazała najmniejszego śladu guza. Znacznie większą nadzieję wiązał z inną techniką. Funkcjonalny rezonans magnetyczny doskonale obrazował aktywność psychiczną. Prężniej pracujące obszary mózgu potrzebowały między innymi więcej dostarczanego przez krew tlenu. To właśnie jej przepływ oraz utlenowanie odczytywało urządzenie. Doktor siedział z drżącymi palcami zawieszonymi nad dotykowym interfejsem i wykonywał około dziesięciominutowe sekwencje. Podczas każdej z nich dawał Albertowi inne polecenia. Skupiać wzrok na świetlnych punktach umieszczonych wewnątrz skanera fMRI, słuchać muzyki, mówić o przykrych i miłych wspomnieniach, po prostu wspominać, i tak dalej, i tak dalej. Wszystkie sekwencje były zapisywane w pamięci komputera, ale Fledan już podczas badania doszedł do kilku wniosków. Obszary odpowiadające za zmysły funkcjonowały prawidłowo, wydawało się nawet, że wiele części kory pracuje intensywniej niż u zwykłego człowieka. Nic dziwnego, pomyślał, mimowolnie wspominając badania strukturalne. Neuron przeciętnej osoby tworzył do dziesięciu tysięcy połączeń z innymi komórkami, u Alberta natomiast nawet dwa razy więcej. To było fascynujące, lecz prawdziwych cudów doktor spodziewał się gdzie indziej. Odpowiedzialny za pamięć hipokamp oraz siatka Horraya, w skład której niegdyś wchodził tak zwany układ limbiczny; clou programu, obserwujący je Fledan siedział w bezruchu, w niemal nabożnym oczekiwaniu. Coś się musiało stać, miała się wydarzyć niezwykła rzecz… Nic, próżny trud, nihil novi, porażka na całej linii. Elektroencefalograf także nie wykazał żadnych patologii, natomiast pozwolił prześledzić sen, który u starszego przebiegał inaczej niż u normalnej osoby. Albert potrzebował go mniej, fazy NREM trwały dłużej, fale delta były niezwykle niskie — zero koma trzy herca. Fledan miał wrażenie, że umyka mu coś istotnego, więc na koniec wykorzystał względnie młodą technikę — obrazowanie obszarowych oscylacji neuronowych. Kiedy nic nie znalazł, bardzo długą chwilę siedział bez ruchu. Oddychał płytko, jak zwierzę, które wpadło w pułapkę. Cóż innego mógł zrobić w takiej sytuacji? Albert zapłacił mu duże pieniądze, zaufał jak ojcu, a on zawiódł na całej linii. Dlatego umówił kolejną wizytę na następny tydzień, obiecując starszemu trafną diagnozę. Doktor głęboko wierzył, że przez ten czas uda mu się wyjaśnić biologiczne podłoże psychicznego stanu Alberta. Wielokrotnie oglądał zapisy z obrazowań. Parę razy miał wrażenie, że trafił na jakiś trop, ale szybko łapał się na myśleniu życzeniowym. Na kolejnym spotkaniu oszukał Alberta. Wymyślił historię o wszczepieniu stymulatora, naprawdę wstrzykując uśpionemu pacjentowi potężny, jeszcze nie przetestowany rzetelnie środek farmakologiczny. *** Albert siedział oparty o wezgłowie łóżka, z tysiącem kłębiących się myśli, trzymając kubek gorącej czekolady. Za oknem wstawał świt, budziło się Fieri Hominem. Diana leżała na boku, w pozycji embrionalnej, z wyrazem błogości na twarzy. Na przekór wczorajszemu wieczorowi, jakby nic nie robiąc sobie z tego, że nie chciał się z nią kochać. Być może faktycznie nie widziała w tym problemu, być może wystarczyła jej rozmowa do drugiej w nocy, dotyk dłoni, wzajemne słuchanie, pocałunek, objęcie ramieniem. Albert opowiadał jej o swoim życiu, nie z obowiązku, jak u psychologa, lecz z potrzeby. Pierwszy raz był emocjonalnym ekshibicjonistą. Mówił o późniejszym dojrzewaniu, kolejnych miłosnych zawodach, krótko- i długodystansowych związkach, pracach, pasjach i lękach, pamięci. O tym, że przedłużenie życia wcale nie wiązało się z ciągłym serwiso-

64

Herbasencja


waniem medycznym, jak niegdyś prognozowali wielcy naukowcy. Wreszcie o swoich problemach, stroboskopowym widzeniu, ciągłych zmianach środowisk, zawodów i partnerek. — W pewnym momencie bycie z jedną kobietą przez większość życia, to całe przywiązanie emocjonalne, zacząłem uważać za chorobę psychiczną. Diana słuchała, zadawała pytania, parafrazowała, zafascynowana; prawie spijała słowa z jego ust. Potem przyszła jej kolej. Ewolucjonistka, trzydzieści osiem wiosen, wczesne lata w cieniu tragedii wychowywania bez ojca oraz tragicznej choroby matki, brak perspektyw po studiach. A potem pstryk! — jakiś impuls, podyplomówka, liczne badania, habilitacja, praca w prestiżowych ośrodkach, aż wreszcie Fieri Hominem i park sztucznie kontrolowanej ewolucji. Ewolucja — słowo klucz, esencja jej jestestwa. I, jak się okazało, siła napędowa do dalszych deliberacji. Albert zapamiętał tę noc szczególnie dobrze. Uczucie silnej miłości powinno trwać przynajmniej półtora roku. On tracił ukochaną kobietę po kilku dniach. Tracił siebie. *** Doktor Fledan miał mnóstwo pracy. Robił wywiady z chorymi, przeprowadzał neurochirurgiczne operacje, występował w konferencjach, zajmował się dydaktyką na uczelni medycznej, a mimo to czuł osobliwą pustkę oraz towarzyszący jej głęboki niepokój. Dlatego zamiast wracać późną nocą do mieszkania, jeździł z powrotem do pracowni, gdzie oglądał zapisy z badań, szukając uszkodzonej lub źle działającej części mózgu. Wiedział, że gdzieś kryje się rozwiązanie i nawet przez głowę mu nie przeszło, że starszy wymyślił swoje problemy. Ten człowiek cierpiał, w sposób inny, być może niezrozumiały dla kogoś normalnego, ale cierpiał. Gdy zamykał oczy, Fledan wciąż widział wołające o pomoc spojrzenie. I obiecał sobie, że nie spocznie, dopóki nie rozwiąże zagadki. Wiele struktur mózgu wpływało na siebie wzajemnie, mimo to doktor postanowił zwiększyć rozdzielczość badań. Pierwszą na warsztat wziął siatkę Horraya, która z logicznego punktu widzenia była głównym podejrzanym. *** Diana aż trzęsło z nerwów. — Dwa dni nie dawałeś znaku życia! — powiedziała z wyrzutem. — Niepokoiłam się. Myślałam, że coś ci się stało. Albert się skrzywił, ponieważ w jej słowach kryło się dużo gorzkiej prawdy, z której pewnie nie do końca zdawała sobie sprawę. Posłała mu gniewne spojrzenie. — Teraz przychodzisz do mnie i mówisz, że musimy porozmawiać. Dlaczego więc milczysz? — Diano, ja… To się znów dzieje. Wszystko robi się wyblakłe, obce. — Nawet ja? — Nic nie rozumiesz. — W takim razie wytłumacz mi! Skoro wiedziałeś, to dlaczego… Och — westchnęła — mogłeś nie mieszać mi w głowie. Usiadła obok, położyła dłoń na jego dłoni. — Tak bardzo chciałabym ci pomóc. Ale nie wiem... Albert? Siedział przygarbiony, wpatrzony w ich splecione palce. — Świat pędzi do przodu coraz szybciej, ewolucja nie nadąża za postępem. Przedłużanie życia jest jak ostatni gwóźdź do trumny. A potem, kiedy potrzebowałem pomocy, lekarze poddawali się po przeprowadzeniu badań… Różnice ilościowe, a nie jakościowe, rozumiesz? Byłem dla nich fascynującym przypadkiem, ale gdy okazywało się, że nie mam w mózgu nieznanych dotąd struktur, ich zapał malał. Panie Albercie, jest pan całkowicie zdrowy, słyszałem. Sugerowali, że sobie coś

Czerwiec 2015

65


uroiłem, choć nie mogli tego stwierdzić na pewno, ponieważ nie mieli punktu odniesienia. Mój przypadek ich nudził, bo nie wiedzieli, że jestem starszym. Po co miałem im mówić? Wiem, jakie to zainteresowanie wzbudza. Dopiero Fledan się dowiedział. Diana przytuliła go. — Dobry boże — wyszeptała. — Co oni ci zrobili. — Zmienili. Posłuchaj mnie uważnie. Naukowcy doprowadzili do pojedynczej mutacji w jednym z genów kodujących szlak biochemiczny, odpowiadający z kolei za długość życia. Tylko tyle wystarczyło, aby wywołać efekt, którego nie dałoby się osiągnąć żadną restrykcją kaloryczną. Dwie strony tego samego medalu zwanego starzeniem się — uwiądu i niekontrolowanego wzrostu — zostały zniesione w cudowny sposób. Wszelkie choroby degeneracyjne, w tym związane z mózgiem, chociażby Alzheimer czy Parkinson, oraz te nowotworowe, pokonane, wymazane z ludzkiego życia. Zmiana, holocaust koszmarów ludzkości, panaceum na starość, bo to właśnie ją należało leczyć, nie punktowo, lecz holistycznie. A wszystko sprowadzało się do fabryk energetycznych komórek — mitochondriów. Na drodze różnych reakcji powstawały w nich wolne rodniki — później wydostające się z organelli — w optymalnym stężeniu pełniące ważne funkcje obronne w organizmie. Problem pojawiał się wraz z wiekiem; błony mitochondriów stawały się coraz słabsze, przepuszczały więcej i więcej wolnych rodników, aż w końcu dochodziło do wylewu, jak przez pękniętą tamę, co skutkowało aktywacją wbudowanych w DNA mitochondriów imperatywów śmierci; komórkowego seppuku. — Zawsze uważałam, że eksperymenty medyczne są niewiele warte bez uwzględnienia kontekstu ewolucjonistycznego — powiedziała Diana, gdy skończył mówić. Albert wzruszył ramionami. — Ewolucja to też nauka. Zmienia się, jest w ciągłym ruchu, hipotezy są obalane, paradygmaty tracą dawną moc. Diana przygryzła wargę. — Dawno temu niejaki Peter Madewar powiedział, że jesteśmy skazani na skutki cmentarzyska własnych genów. Ta hipoteza została skrytykowana przez późniejszych uczonych. — Co to właściwie oznacza? — W oczach Alberta łysnęła iskra ciekawości. — Cmentarzysko genów? — Chodzi o te, które nie zostały przesiane przez sito selekcyjne, ponieważ nie zdążyły się uaktywnić. — Ich ekspresja była uśpiona — zrozumiał. — Uaktywnia się w wieku stu lat, lecz ludzie tylu nie dożywają. — Na przykład. — Diana energicznie pokiwała głową, odgarnęła z oczu włosy. — Konkludując, postęp cywilizacyjny pozwala je przedłużyć, ale jednocześnie sprawia, że rośnie procentowy udział starości. — W moim przypadku raczej został zmarginalizowany — zauważył. — Starość. Nie upływ czasu, lecz wiek biologiczny. Uśmiech Diany sprawił, że coś w nim drgnęło. Spojrzał na nią z wielką powagą. — Naprawdę uważasz, że dopadły mnie ekshumowane geny? *** Siatka Horraya, doktor Fledan sprawdzał ją raz jeszcze. Uruchomił komputery, w ciemni zamigotały hologramy, obrazy ustabilizowały się. Manipulował głosem — zbliżenie, oddalenie, analiza, porównanie — jednocześnie bez ustanku krążąc po pomieszczeniu; perypatetyka w akcji. Jakość mielinizacji komórek nerwowych, od której zależało ich przewodnictwo — w porządku. Neuroprzekaźniki — to samo. Doktor mógł tak chodzić godzinami. Każdy krok jak kolejna sprężynka nakręcająca myślenie. Zmniejszył rozdzielczość, potem znów zwiększył i przyjrzał się innym podejrzanym, astrocytom. Sądził, że muszą być nazbyt aktywne; nawet niewielka zmiana wychwytu wstecznego neurotransmiterów mogła okazać się kluczowa. Niestety, komórki glejowe również fałszywym tropem.

66

Herbasencja


Mimowolnie doktor przypomniał sobie słowa Alberta. Na pierwszy rzut oka obraz wygląda normalnie, ale gdyby móc wejść w niego, zyskać głębię widzenia, wtedy się je dostrzega. Niuanse, walą jak młot między oczy. Doktor zatrzymał się. Włączył trójwymiarowe środowisko, uzyskane dzięki obrazowaniu obszarowych oscylacji neuronowych, a następnie puścił w ruch animację. Na początku nie dostrzegł niczego interesującego, lecz później, kilkukrotnie obejrzawszy funkcjonowanie różnych obszarów mózgu, znalazł to, czego tak intensywnie szukał. Siedemćdziesiąt herców. *** Kiedy zadzwonił Fledan, Albert i Diana bez zastanawiania kupili najwcześniejsze bilety na lot do Toronto. Albertowi przez całą podróż w głowie odbijał się echem głos doktora. Pełen zadumy i niepokoju. Fledan nie chciał powiedzieć, co się stało, twierdząc, że to nie jest rozmowa na telefon. I tak Coggins opuścił Fieri Hominem. Terapia masowa okazała się nieskuteczna, ale starszy tego się spodziewał. Co innego porażka doktora, z którą nie mógł się pogodzić. Dostał kilka dni normalnego życia. A potem mu je odebrano. To zupełnie tak jakby człowiekowi choremu na raka powiedzieć, że wynaleziono cudowny lek, a chwilę później przyznać się do pomyłki. *** Fledan nie mógł spać. Chodził po gabinecie całą noc, rozmyślając o konsekwencjach swego odkrycia. W istocie, niosło ono niezliczone potencjalne implikacje, rodziło więcej pytań niż odpowiedzi. Doktor nie czuł rozpierającej dumy, ekscytacja nie zdążyła się narodzić; ledwie płomyk, a potem i on uwiądł, pozostawiając tlące zgliszcza. Świadomość, że Coggins już do końca będzie żył w niepewności, ściskała mu serce. — Witam — powiedział nieco zaskoczony, widząc dwie osoby. — Proszę, wejdźcie. Albert przedstawił kobietę. Usiedli. — Miałem nadzieję, że się uda — powiedział Fledan, nie wiedząc, jak zacząć. — Przepraszam. Diana trzymała Alberta za dłoń. Miała spuchnięte, zeszklone oczy. — On tam wciąż jest. — Mrugnęła, po policzku spłynęła łza. — Szuka pomocy, doktorze. Fledanowi zajęło kilka uderzeń serca, żeby zrozumieć, co miała na myśli. Musiał mocno zacisnąć zęby, aby zachować profesjonalne oblicze. Diana pociągnęła nosem. Kciukiem gładziła nadgarstek Alberta. — Kiedy ktoś złamie rękę, każdy spieszy z ratunkiem. Wszyscy współczują. Problemów z psychiką nikt nie rozumie, choć często są najgorszym koszmarem. Coggins siedział przygarbiony. — Chciałem dostać skrzydła i znów wzbić się wyżej — rzekł bezbarwnym tonem. — Nie musi pan przepraszać, doktorze. Prawdę mówiąc, powinienem podziękować. Za te kilka dni. — Proszę powiedzieć — wtrąciła Diana — dlaczego chciał pan widzieć się osobiście. — Pozwólcie za mną. Za gabinetem znajdowała się ciemnia. Fledan włączył obraz neuronu i zaczął tłumaczyć: — Kluczowa okazała się tak zwana oscylacja neuronów. Ujmując rzecz najprościej, o jej charakterze decyduje to, ile razy w określonym odcinku czasowym pobudzane są komórki nerwowe. Przykładowo, czterdzieści herców oznacza, że impuls przepływa przez nie czterdzieści razy na sekundę. Dalej wiemy, że wolniejsza oscylacja to większy obszar nakładania się faz. Żeby jeden neuron mógł odebrać informację od innej komórki, musi znajdować się w stanie spoczynku. Jeśli jest akurat pobudzony, nie odbierze żadnego sygnału, podobnie jak telefon. — Zaraz — przeszkodził Albert. — Czy takie neurony nie powinny umrzeć? Gdzieś czytałem, że jeśli nie mają informacji zwrotnej od innych komórek, stwierdzają, że są same i popełniają samobójstwo. — Zgadza się. Ale u ciebie one komunikują się, tylko nie z tymi, z którymi powinny. — Czyli u Alberta… — zaczęła Diana.

Czerwiec 2015

67


— Istnieje w mózgu pewien konstrukt — siatka Horraya — który odpowiada za emocje, za barwienie nimi naszej rzeczywistości. Część z tworzących ją neuronów zwiększyła oscylację. Ich fazy przestały prawidłowo nakładać się z fazami obszarów integracyjnych kory nowej. Te zaś są odpowiedzialne między innymi za uświadamianie sobie pewnych stanów. Milczeli przez dłuższą chwilę. — Ale… — Diana próbowała pozbierać myśli. — Dlaczego? Same się pobudzają i nie mają czasu dla innych? — Nie wiadomo. Po spotkaniu doktor poprosił Dianę o rozmowę na osobności. Spytał wprost, czy jest jedną z tych hien mających nadzieję na szybki zarobek kosztem chorego człowieka. Trochę się zdenerwowała, lecz zaraz zrozumiała, że Fledan pyta z troski o Alberta. Wytłumaczyła mu sytuację, powiedziała o tym, co czuje do Cogginsa, a także zaoferowała wsparcie. Miała nadzieję, że jej wiedza może się przydać. Doktor również tak sądził, zgodził się z wdzięcznością i swego rodzaju wzruszeniem. — Mam nadzieję, że starczy ci sił, dziecko — powiedział. — Że go nie porzucisz. — Albert… — zawahała się. — Nie mogłabym go zostawić tylko dlatego, że potrzebuje pomocy. *** Siedział oparty o wezgłowie łoża. Wpatrywał się w panoramiczne okno, za którym roztaczał się widok na dachowy ogród. Drzewa, krzewy i kwiaty rosły bujnie, między nimi ścieżki i ławeczki. Kiedy wyszedł na zewnątrz, uderzyło go rześkie powietrze z nutą mięty. Cykały tu świerszcze, a żaby przyjemnie kumkały, choć z pewnością nie były to te z parku sztucznie kontrolowanej ewolucji. Gdzieś daleko, w tle, do życia budziła się nieznana melodia, za sprawą algorytmów gotowa cały dzień i noc trawestować zgodnie z ludzką rzeką. Ale to było niżej, za krawędzią dachu. Za oczkiem wodnym, wokół którego chodziła Diana. Jej rozpuszczone włosy lśniły w przesączających się przez korony drzew promieniach słonecznych. W uchu słuchawka; żywo gestykulowała, rozmawiając z kimś. Kiedy skończyła, posłała Albertowi uśmiech. A potem, gdy usiedli na ławce, Albert wyciągnął rękę; palce dłoni splotły się mocno. — Nie obawiaj się — powiedziała Diana. — Będę dla ciebie ciężarem. — Poradzimy sobie. Westchnął. — Utraciłem je za długowieczność. — Jeszcze nie utraciłeś — wyszeptała. — Jeszcze nie. Spojrzał na swoje dłonie, które dawno już nie powinny być tak gładkie. *** Albert wspomnieniami wracał do pięknych chwil spędzonych z nią. Pierwsze spotkanie we Fieri Hominem, kolacja w restauracji, park sztucznie kontrolowanej ewolucji… Jednak szczególnie często myślami cofał się do nocy w laboratorium Diany. Zamykał wtedy oczy, a na jego twarzy, choć o tym nie wiedział, pojawiał się nieznaczny uśmiech. Diana opierała się o biurko. Mimo iż miała na sobie biały fartuch pracowniczy, wyglądała równie pociągająco jak podczas kolacji. A może nawet bardziej — podekscytowana, przygryzała dolną wargę, intensywnie wpatrzona w niego. Albert podszedł blisko, bardzo blisko, poczuł jej delikatne perfumy. Diana odchyliła się nieznacznie, ale nie uciekła wzrokiem. Oddychała szybko. Ciepłe, słodkie powietrze musnęło mu nos i policzki, od emocji zawirowało w głowie. Pocałowali, on ostrożnie, ona nieśmiało, uderzenie serca, drugie, trzecie, coraz zachłanniej. Złączyli się całkowicie. Albert pieścił dłonią głowę, policzki, szyję, błądził palcami wzdłuż talii; kibić raz sztywna, raz giętka niby trzcina. Diana usiadła na biurku, oplotła go w pasie nogami, pocałowała mocniej, drapieżniej. Uniesienie trwało, z każdym oddechem intensywniej-

68

Herbasencja


sze, aż nagle odsunęła go od siebie, sięgnęła po coś do tyłu. Gdy zakładała mu a następnie sobie okulary, nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Próbował znów się zbliżyć, lecz odsuwała się, z uśmiechem na twarzy. Biel pokoju zastąpił granat. Zniknęło wszystko poza wczepioną w Alberta Dianą. Wokół pojawiły się pęcherzyki powietrza i Coggins przestraszył się utopienia, ale prędko zrozumiał, że to rzeczywistość wirtualna. Opadali wśród dryfujących stworzeń. Meduza turritopsis nutricula, przypomniał sobie. Była w nich jakaś fascynująca tajemnica, w tym hipnotycznie wolnym ruchu, w tej błękitno-czerwonej bioluminescencji. Momentalnie Alberta ogarnęło cudowne uczucie nostalgii. Tęsknota za czymś nieidentyfikowalnym, być może za utraconą cząstką szczęścia, albo za nigdy nie osiągniętym szczytem, o którego zdobyciu marzył. Był teraz jak te meduzy, wieczne efemerydy, rodził się i umierał w głębokiej refleksji nad własnym życiem, w tle słysząc początkowe gwizdanie z bardzo starej piosenki Wind of Change. Objął Dianę mocniej, pocałował łagodny łuk szyi. Ogromna Turritopsis nutricula podpłynęła, oświetlając wtulonych bladoniebieską poświatą. Chwilę później zgasła gdzieś nad ich głowami. Tym razem Diana odważyła się pierwsza. Albert nie miał pojęcia, jak długo tonęli. Liczyło się tylko to, że zapamiętał tę chwilę jako kluczową. *** — Jeden uśpiony gen, nazwaliśmy go wyzwalacz, koduje białko TRs-2 — mówiła Diana — które aktywuje grupę genów odpowiedzialnych za modyfikacje biochemicznego szlaku życia. — Rozumiem, że zlokalizowaliście ten wyzwalacz. — Tak, na dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent. Fledan pokiwał w zamyśleniu głową. — Wystarczyło więc włączyć tego drania, a dalej poszło jak wężyk z domina. Nie można go ponownie uśpić? — Ryzyko jest zbyt duże. To nie jest tak, że stan a zmieniasz na stan b. Po drodze dzieje się wiele innych rzeczy. Ten wężyk rozgałęził się w wiele różnych stron. W dodatku nie jednokierunkowo, nastąpiły sprzężenia zwrotne. — A czy ten gen odpowiada za ekspresję czegoś innego poza TRs-2? — Być może… Kolejni podejrzani to grupa genów odpowiedzialnych za szlak biochemiczny życia. Fledan postukał palcami o biurko. — Bierzmy się do pracy. — Jesteśmy już blisko. — Zaczęliście? — zdziwił się doktor. — Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę. Proszę za mną. Pokażę panu nasze postępy. *** — Mam je coraz częściej — powiedział Albert Dianie. — Odnoszę wrażenie, że stanowią klucz. — Do czego? — Jeszcze nie wiem. Topił się. Zawsze zaczynało się tak samo. Dźwięk bijącego serca, szum w uszach, niknące u góry światło. A potem ciemność oraz paniczny strach. Odruchowe wciąganie powietrza, zalewająca płuca woda, wstrząsające ciałem spazmy. Oddalająca się, gasnąca świadomość. Po tym otwierał oczy i znowu był w wodzie, lecz na większej głębokości. Topił się wiele razy, zawsze widząc gdzieś obok przynajmniej jedną Turritopsis nutriculę. I tak w nieskończoność. Mimo że po śmierci powinien się budzić, podczas każdego snu umierał wielokrotnie. Szarpał się w łóżku, a kiedy z krzykiem wracał na jawę, cały roztrzęsiony i spocony, Diana włączała światło i z trudem go uspokajała. Pewnego dnia wstał po południu. Prześcieradło łóżka było pomarszczone, mokre od przeżytego we śnie substytutu strachu, kołdra leżała na podłodze. Dwa dni temu Diana wyjechała na lotnisko

Czerwiec 2015

69


po doktora Fledana i od tamtego czasu nie odzywała się. On również nie dzwonił. Nie miał ochoty się spotykać, Diana poświęcała coraz więcej czasu na badania. Każda rozmowa zaczynała albo kończyła się na kwestiach związanych z nowymi odkryciami. Które, nawiasem mówiąc, prowadziły do kolejnych i kolejnych pytań. Albert zastanawiał się, czy chce żyć w ten sposób. Nie jako partner, lecz człowiek, któremu nieustannie trzeba nieść pomoc. W mieszkaniu panowała kompletna cisza. Albert podszedł do lustra. Koszmar odbił się na twarzy, mimo to Cogginsowi wydawało się, że wygląda w pewnym sensie lepiej. Jeszcze pół roku temu włosy miał rzadsze. Nie tak intensywnie czarne. Poza tym skóra wokół oczu… Zbliżył się do lustra, dotknął palcem przy powiece… Spojrzał na dłonie, które dawno już nie powinny być tak gładkie. Czy to możliwe? — pomyślał. *** Doktor Fledan szedł z Dianą przez zatłoczoną ulicę Fieri Hominem. — Skoro wiemy, że wyzwalacz bezpośrednio nie jest szkodliwy, proszę sprawdzić, czy na oscylację neuronów wpływu nie ma przypadkiem TRs-2. — Najpierw musimy znaleźć odpowiedni gen. — To znaczy? — Coś przecież musi regulować pracę neuronów. — I uważa pani, że będzie to jeden gen? Wzruszyła ramionami. — Albo ich grupa. — Musi pani zrozumieć… Diana zatrzymała się. — Doktorze, z Albertem ostatnio dzieję się coś złego. — Złego? — Pamięta swoje sny. Koszmary. Rzecz w tym, że… Fledan dotknął jej ramienia. — Tak? — Proszę wybaczyć, ale robiliśmy elektroencefalografię. Wiem, że lepiej byłoby u pana, ale nie mogłam czekać. W każdym razie odczyty nie wykazały nic niezwykłego. — Nie martw się, dziecko. — Doktor pogładził jej rękę. — Ważne, żebyśmy do czegoś doszli. Pamiętaj, walczymy w tej samej drużynie. — Tak — westchnęła. — Dziękuję. *** Tym razem w Nocnej Gwieździe przywitał go sam doktor. Fledan ukłonił się, klepnął Alberta w ramię, gwizdnął i nucąc coś pod nosem, ruszył w stronę sali. Ręce trzymał splecione za plecami, jak to miał w zwyczaju, gdy się nad czymś zastanawiał. Prawdę mówiąc wcale nie pasował na kelnera, szedł jak perypatetyk, przygarbiony, ze spuszczoną głową. Co rusz nią kiwał, niby zgadzając się z własnymi wnioskami. Korzystając z chwili, pełny dla nich podziwu, Albert chłonął zmiany zaszłe w holu restauracji. Rozglądał się na boki, podziwiając kunsztowne ścienne inkrustacje, kontemplował ich wysublimowanie. Zdawało się, że część wzorów układa się w słowa, lecz Coggins nie wszystkie był w stanie rozszyfrować. Dziwne skróty, choćby ACDF czy TN, przeplatały się w fantazyjnych wzorach z obco brzmiącymi imionami, nazwami własnymi oraz pisanymi kursywą tytułami piosenek albo książek. Tymczasem sala puchła i Albert zdał sobie sprawę, że zaczyna się obawiać spotkania z Dianą. W geście rozpaczy chwycił Fledana za rękę, lecz ten odwrócił się nagle, uśmiechnął serdecznie i pchnął Alberta na salę, życząc udanej zabawy. Było ciemniej niż ostatnim razem, paradoksalnie także mniej dyskretnie. Czuł się jak bohater filmu noir. Ledwie widział tutejszych gości, a jednak był pewny, że gdy wolnym krokiem wkraczał

70

Herbasencja


na salę, wszyscy zamilkli, w skupieniu odwrócili się ku niemu. Widział tlące papierosy; główki śledziły każdy ruch jego; ślepia drapieżników schowanych w gęstwinach. Coś zgrzytnęło, mlasnęło. To wielka perłowa muszla otwierała swą paszczę, zalewając salę srebrzystym światłem. Albert teraz lepiej widział gości, tylko co z tego? Przestali go interesować, już się ich nie bał, bowiem niedaleko siedziała emanująca blaskiem istota. Wystarczyło jedno uwodzicielskie spojrzenie i już ruszył w jej stronę, krok w lewo, trzy w prawo, między stolikami, krzesłami, osłupiałego sommeliera odsunął ręką, kelner sam zszedł z drogi, tu stłukł się kieliszek, tam brzęknęły sztućce, gdzieś wybrzmiało pełne niepokoju „Ooooooch”. Diana nieznacznym uśmiechem sprawiła, że serce Alberta zabiło jak do Stormu Vivaldiego, nogi poplątały się i z najwyższym trudem utrzymał równowagę. Wspaniała, pomyślał, jaka ona wspaniała. Aromat indyjskiej kawy, kolebiący kieliszek wytrawnego wina. Zatrzymał się, ukłonił, wyprostował, wdech, wydech, oblizał suche usta. Teraz ona. Wyszła z muszli krokiem pełnym wdzięku, choć ostrożnie, uważając, żeby nie nadepnąć długiej sukni. Pobiegła. Nie w stronę korytarza - może się pomyliła? W mgnieniu oka anturaż zolbrzymiał i Albert musiał przyspieszyć, żeby nie stracić Diany z oczu. Jedno, drugie uderzenie serca, tyle wystarczyło, aby stali się mikrzy jak muchy; już nie żyrandol, a gwiazdy nad głowami. Dywan, ich droga, fantazyjnie lawirował towarzyską dżunglą, tworząc pętle wokół gargantuicznych krzeseł. Kiedy zaczął się wznosić, Diana zerknęła na Alberta i rozpromieniona powiedziała, że pokaże mu najcudowniejsze miejsce. Dywan-droga, który podobnie jak oni zachował pierwotną wielkość, przecinał właśnie przestrzeń nad stolikiem, albo stoliskiem, bo ten wyglądał jak ziemia z lotu ptaka. Mgnienie oka. Sztućce co jakiś czas grzmiały, oddechy gigantów szuuum-szumiały niczym przybój. Wkroczyli w przestrzeń nad kielichem wina, Albert zachwiał się, otumaniony słodkimi oparami. Wstrzymał oddech, zatkał nos i przyspieszył. Zginę w restauracji, pomyślał zirytowany. Dalej nie było lepiej – strefa bijącego od świecy żaru; w uszach skwierczało, na twarzy kwitły rzęsiste krople potu. Mgnienie oka. Droga stromsza, pięła się serpentyną wokół cielska karminowej damy. Albert krążył wokół niej zahipnotyzowany. Głębokie rozcięcie na plecach — naszyjnik skrzył jak neony wieżowca — zapięcie biustonosza naprężone na odstających łopatkach, jakby miało puścić od byle kichnięcia — znów ta kolia oślepiająca. Spojrzał wzwyż. Krwiście czerwone usta otwierały się i zamykały niezwykle szybko. Albert poznał, że niewiasta mówiła szeptem; furkotało jak wysoko w górach. Mgnienie oka. Wbiegli w ucho, gdzie wiał ledwie wiaterek. Starszy odwinął mankiety koszuli, poprawił garnitur, przetarł czoło chusteczką. Mech zamortyzował upadek. Było tu tak spokojnie, tak przyjemnie rześko i chłodno. Albert pomógł wstać Dianie. — Nie spotkasz tu nic zwyczajnego – powiedziała sennie. Mgnienie oka. I oto była. Coggins zbliżył się do niej z szeroko otwartymi oczami. Poznanie Diany, uwertura puszczy, pełna wrażeń kolacja w Nocnej Gwieździe, wszystkie te ostatnie dni prowadziły właśnie tutaj, do boskiego stworzenia, transcendentności absolutnej, do semi-demiurga wplecionego w szarą rzeczywistość. Bo teraz wiedział, że to nie on, lecz świat był aberracją, archaizmem nieprzystosowanym do wymykającej się badaniom percepcji wyższego poziomu. *** — Sęk w tym, że za oscylację neuronów odpowiada wiele genów — powiedziała Diana. — Zaś na część z nich faktycznie zdaje się wpływać białko TRs-2, ale podczas badań pojawiło się tyle nowych pytań, że na razie niczego nie możemy być pewni.

Czerwiec 2015

71


Spacerowali dachowym ogrodem. Fledan szedł z zatroskaną twarz, szurał po ziemi nogami. Wiara wyciekała z niego jak z rozbitej szklanki. — …komórki macierzyste. Zmarszczył brwi, spojrzał na Dianę z ukosa. — Mówiłam, że zmiany zaszły również w komórkach macierzystych. Jeszcze nie wiem, co to oznacza, ale już prowadzimy badania. Fledan milczał. Modyfikacja pracy neuronów okazała się jednym z wielu efektów ubocznych długowieczności. Albo skutkiem samego przeprowadzenia zmiany. — Włączyły się tysiące genów, które powinny być nieaktywne i które uważano za zbędne — mruknęła Diana. Nie traciła zapału, tej naukowej fascynacji, ale Fledan widział, że nadzieja u niej karlała z każdy kolejnym odkryciem. — Rozmawialiście? — spytał. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Spuściła głowę. — Miałam dużo pracy. — Dobrze ci z nim? — Doktorze… Albert ma sny, w które zaczyna wierzyć. — Taki racjonalny człowiek? — Mówi, że są zarazem fascynujące i straszne. Marzenia i koszmary. — Co w nich jest? — On rzeczywistość tłumaczy sobie zniekształcanymi przez sny wspomnieniami. A ja chyba podświadomie daję się wciągać w dziwne teorie. Kiedyś byliśmy u mnie w laboratorium… Pokazałam mu… Doktorze, wie pan, co to transdyferencjacja? Są organizmy potencjalnie nieśmiertelne. Jedna z meduz zamiast umierać, powraca do stadium niedojrzałości płciowej. Zachowuje równowagę między chorobą nowotworową a degeneracją komórek. Fledan słuchał z rosnącym niepokojem. — Rozmawia mi się z nim coraz trudniej. Albert boi się prawdy o nieistnieniu prawdy. A my nie możemy mu pomóc, dlatego stworzył sobie własne wyjaśnienie. On… On przypuszcza, a raczej wmawia sobie, że zyskał komórkową omnipotencję. To szaleństwo, wiem, też tak sądzę, ale jeśli uwierzy w to całkowicie, obawiam się, że stracę z nim kontakt. — Kiedy rozmawiałaś z nim ostatni raz? — Tydzień temu. — Pojadę z tobą. Może nie jest za późno. *** Podświadomie przeczuwał, że nie powinna być tak ogromna. Lecz to nie miało znaczenia. Lewitowała tuż przed nim, jakby wsłuchana w cykot świerszczy i rechot żab. Niebiesko-czerwona bioluminescencja spowita półmrokiem, nasycona wilgotnym oddechem bezustannie umierającej i rodzącej się na nowo puszczy. Gdy na nią wchodził, musiał zasłonić oczy przed blaskiem, prędko jednak się do niego przyzwyczaił. Usiadł, lekko pochylony, wsparty na przedramionach. Pod dłońmi czuł wibrującą energię stworzenia. — Chodź — powiedział do czekającej na dole Diany. Pokręciła głową; włosy smutno zatańczyły na wietrze. — Nie mogę lecieć z tobą – odparła. – Ja… Jeśli jednak zmienię zdanie, jeśli będę chciała cię powstrzymać, pamiętaj te słowa. Miała rację, pomyślał Albert, kiedy zaczął się wznosić. Ziemia malała, kolory zlewały się z sobą, kształty gubiły dawną naturę. Amorficzne drzewa, strumyki, mostek, na którym kilka lat temu prowadzili ożywioną dyskusję, amorficzna Diana, Fieri Hominem kolapsujące w Fieri Infinitum, a potem już nic, toń i oni płynący przez ciemność; cud schowany w mrokach. Albert wiedział, że to tylko sen, ale wiedział też, że gdy się obudzi, dalej będzie musiał żyć sam. Wtopił się w czerwoną duszę Turritopsis nutricula.

72

Herbasencja


Magdalena Kucenty (Tensza) We wczesnych latach dzieciństwa nie lubiła czytać, aż któregoś dnia odkryła, że nie tylko lekturami szkolnymi świat stoi i dla odmiany ciekawe książki też ukrywają się w bibliotece. Potem stale sprawiała zawód polonistkom, bo choć wiecznie zanurzona nosem w opasłych tomiszczach fantasy, zawzięcie broniła się przed większością skarbów literatury, szczególnie tych wywodzących się z epoki romantyzmu. Na razie publikowała w Szortalu, niedługo kolejny tekst jej autorstwa ukaże się w „Na Wynos“. Raz także popełniła grzech zwany „bizarro“ i tenże od niedawna można znaleźć na portalu niedobrych literek, szumnie obwołującym się Polskim Centrum Bizarro.

Maj dla debiutantów Zwyciężczyni

science fiction

Dzieci Posejdona

Wszyscy chcą być wyjątkowi. Wydawałoby się, że wszyscy bez wyjątku. Ale ja po prostu chciałabym być normalna. Codziennie rano wstawać z łóżka, robić sobie kawę i iść do pracy. Tak po prostu. *** Biomechaniczny wodnik unosił się dwa metry nad skalistym dnem, poruszając leniwie trzema parami rozłożystych płetw. Bezmiar lazurowej toni naciskał na kompozytowe ciało, a zagubione promienie światła przenikały organiczną błonę i zatrzymywały się na szkielecie. Semibiont niczym podmorski anioł wzrokiem przenikał najgłębsze odmęty Posejdona, jednocześnie wyławiając stamtąd każdy, choćby najlżejszy szmer. Arti ostrożnie poruszała mechanicznymi łapkami, obserwując krzywe pomiarowe nałożone na podgląd wizyjny. Odłupywała stalowymi pazurami próbki minerałów i zagarniała je do małych przegród w korpusie. A jak już skończyła, pokierowała aquabota w stronę najbliżej zastawionej pułapki. Okazało się, że była pełna – w błyszczącym fluorescencyjnie bąblu szamotała się jaskraworóżowa peixa. Badaczka ukryła cienkie, metalowe chwytaki w piersi wodnika i zamiast tego wyciągnęła wężowaty rękaw, którym przyssała się do pęcherza. Po chwili płetwica, cała i zdrowa, znalazła się we wnętrzu semibiotycznego anioła.

Czerwiec 2015

73


– Arti… Arti… – Odległe echo bez litości zmąciło spokój wiecznego oceanu. – Arethouso Theophilo Ærr, czy ty mnie słuchasz?! – Teraz już tak – odparła, powstrzymując gorzkie westchnienie i jednocześnie wydając mentalny rozkaz odłączenia. Wtyczka natychmiast wyskoczyła z otaczającej jej szyję półobręczy przewodnika neuronowego, a kabel z cichym świstem zniknął w ścianie. – Podczas integracji z wodnikiem trudno przejmować się swoim otoczeniem. – Badaczka omiotła krytycznym spojrzeniem sterylne pomieszczenie, wypełnione zacienionymi wnękami komór wizyjnych. Znajdowała się właśnie w jednej z takich wnęk, a Nereus stał nad nią, przyglądając się sceptycznie wózkowi inwalidzkiemu, na którym siedziała. Arti miała nadzieję, że kierownik nie zacznie znowu wyliczać wspaniałych możliwości podarowanego jej egzoszkieletu. Dyskutowali o tym już tyle razy. Kobieta w sztucznym pancerzu czuła się okropnie. Jak kukła, poruszana nie sznurkami tylko za pomocą pneumatycznych mięśni i stalowych wsporników. A lalkarzem był software. Elektryczny wózek, choć mniej mobilny, wydawał się jej dużo bardziej naturalnym rozwiązaniem. Przynajmniej używając go, Arti nie próbowała udawać kogoś, kim nie była. Co wcale nie znaczyło, że całkowicie negowała użyteczność technologicznego cudu, jaki stanowił egzoszkielet. Zostawiła sobie wspomaganie rąk, które teraz rozłożyła w geście konsternacji. Od pasa w górę, od ramion po koniuszki palców pokrywał ją stelaż z włókna szklanego i grafenu; konstrukcja wydawałoby się toporna, a jednak bezdźwięczna w ruchu. Nereus zmarszczył krzaczaste brwi, widząc ostentacyjny gest podwładnej, ale nie wrócił do starej kłótni. – Musiałaś znowu stracić poczucie czasu. – Wskazał jarzące się błękitnie cyfry zegara wewnątrzściennego. – Jest po dwudziestej pierwszej. Arti wyjęła przewód z poręczy pojazdu i podłączyła go do gniazda w kołnierzu. Sterowanie mentalne było znacznie wygodniejsze niż manipulowanie joystickiem. – Niczego nie straciłam – oznajmiła, gdy tylko usłyszała charakterystyczne „klik”. – Zresztą nie rozumiem, komu miałoby przeszkadzać, że siedzę do późna. Kierownik zajął miejsce w komorze obok i oparł łokcie na kolanach. – A twój mąż? – zasugerował. On wolałaby, żebym w ogóle nie wracała, pomyślała cynicznie. Ale na głos powiedziała tylko: – Matt rozumie, że mam dużo pracy. – Jakiej pracy? Przecież aquabota można przełączyć w tryb automatyczny. Sam zbierze próbki i przeszuka bąble. Zbyła uwagę milczeniem, posyłając Nereusowi wyjątkowo zimne spojrzenie. Ale on oczywiście nie dawał za wygraną. – Ech, Arti… martwię się o ciebie. – Zmarszczki wykwitły w kącikach jego oczu, kiedy uśmiechnął się łagodnie. – Przecież wiesz, że jesteś dla mnie jak córka. Tego było już za wiele. – Ale ja jestem twoją córką! – Ciszej, Arti, ciszej… – Mężczyzna zniżył głos i uniósł ręce w obronnym geście. – Chyba nie chcesz, bym został posądzany o nepotyzm? Jesteś świetną specjalistką i ludzie powinni cię oceniać wyłącznie pod kątem umiejętności. – Niech to szlag trafi. – Badaczka przymknęła powieki i wycedziła powoli: – Tato, o tej porze jesteśmy tutaj sami… samiuteńcy. Kto niby ma nas osądzać? Ojciec wzruszył ramionami. – Nigdy nie wiadomo, skarbie. Ktoś może zapomnieć kluczy albo… – urwał, dostrzegając kwaśną minę latorośli. To, że byli spokrewnieni, stanowiło tajemnicę poliszynela wśród reszty personelu „Oriona”. – Dobrze, już nic nie mówię. Tylko, proszę, wróć do domu. Jutro Posejdon nadal będzie na ciebie czekał. Arti wydała kilka niemych komend, a wózek inwalidzki zakręcił się w miejscu i odjechał.

74

Herbasencja


– Jesteś strasznym hipokrytą – prychnęła, gdy drzwi z sykiem rozsunęły się przed nią. – Sam jakoś nie kwapisz się, by stąd wychodzić! – Ale ja nie mam do kogo… Chyba nie powinna była tego usłyszeć, bo po chwili wstał i dogonił ją w paru krokach, dodając głośniej: – Chcesz, żebym cię odprowadził, córciu? Popatrzyła na przebłyski siwizny w czarnych włosach ojca i iskrę nadziei rozświetlającą ciemne oczy. Nagle poczuła się podle. – Jasne, tato. Mieszkała dosłownie piętnaście minut spacerem od placówki naukowej, więc dużo sobie nie porozmawiali. W sumie to wcale. Nic nie mąciło niezręcznej ciszy, aż wreszcie ojciec chwycił Arti za ramię i ucałował w policzek. – Pozdrów Matthaiosa ode mnie, dobrze? Ciemność spowiła barczystą postać Nereusa, gdy zawrócił w stronę „Oriona”. Arti obserwowała go, aż stał się tylko czarną plamą na tle kopulastych budynków podwodnego miasta. Westchnęła, wjeżdżając do windy. Przycisnęła guzik, drzwi się zamknęły, a dźwig okrążył po spirali bulwę mieszkalną i zatrzymał się na pierwszym piętrze. Arti wjechała do środka, wołając od progu: – Kochanie, jestem w domu! – Starała się brzmieć wesoło, mimo że od rozmowy z ojcem męczyły ją wyrzuty sumienia. Zaniepokoiła się brakiem jakiejkolwiek odpowiedzi. Skierowała wózek do salonu, a słodki zapach wypełnił jej nozdrza. Kwiaty? Poczuła znajome ukłucie nadziei, ale cichy głosik podpowiedział szybko: „Tylko się zawiedziesz”. Faktycznie, w pokoju nie było nawet śladu po kwiatach. Matt siedział przy stole i czytał coś na tablecie. Wyglądał w stosunku do niej tak młodo, chociaż byli w tym samym wieku. Jasne kosmyki opadały mu na czoło, zielone oczy świeciły żywo. A ona, blada i ciemnowłosa, przypominała widmo człowieka. – Chciałabym porozmawiać – oznajmiła. – To podłącz się do mnie – odparł, nie przerywając lektury. Elektroniczny kołnierz półkolem otaczał jego kark, mrugając wesoło żółtą lampką, sygnalizując stan aktywnego odbioru. Arti czuła, że powinna dać Mattowi spokój. Ale zamiast tego zacisnęła pięści, wbiła wzrok w podłogę i spytała: – A nie możemy tak zwyczajnie? Na głos? Mąż potrząsnął głową, jakby wybudzał się z transu i spojrzał na nią wreszcie. – Przepraszam, kochanie. Już słucham. Otworzyła usta i… i nic. Nie wiedziała, co chciała powiedzieć. Miała pustkę w głowie. – Nie siedź do późna, dobrze? – wydusiła z siebie w końcu. – Obiecuję, niedługo pójdę spać. – Zerknął ukradkiem na tablet i zapytał: – To wszystko? *** Mówisz, że mogłabym codziennie rano wstawać z łóżka? Że przy pomocy cudów nowoczesnej technologii robiłabym sobie kawę i tak po prostu szła do pracy? Rozumiem, według ciebie miałabym szansę wieść normalne życie. Ale czy zdajesz sobie sprawę, jak to jest być mną? Czy masz chociaż cień pojęcia, jak to jest, gdy twoje ciało od szyi w dół zwyczajnie nie działa? Odmawia posłuszeństwa, bezwolne i wątłe niczym szmaciana lalka… Nie? To siedź cicho. *** Wykresy na podglądzie wodnika zadrgały nerwowo. Coś było nie tak. Dźwięk, jakby potężny trzask, wstrząsnął wszechoceanem. Kto…? Co mogło wprawić pomiary w tak szalony taniec? – Ner, mógłbyś tu podejść?

Czerwiec 2015

75


Arti nie wytłumiła sygnału z semibionta, widziała więc zarówno wykrzywioną zmartwieniem twarz stojącego obok Nereusa, jak i falujące serpentyny czerwonego hydrowca, hen na dnie Posjedona. – Odczyty wariują. Poziom decybeli jest niespotykanie wysoki. Kierownik wyciągnął zapasowy kabel i podłączył się do sterowanego przez Arti aquabota. Stał przez chwilę, pozornie przyglądając się ścianie, aż wreszcie oboje powiedzieli: – Uspokoiło się. – …ale czemu? – dodała badaczka. – Nie wiem. – Nereus wyciągnął wtyczkę i podrapał się nią po głowie. – Sprawdź w logu, gdzie występowało najwyższe stężenie anomalii. I przeszukaj ten obszar. Arti potaknęła i zabrała się do pracy. Pokierowała wodnika w stronę, z której niedawno dochodził hałas, i ze skupieniem obserwowała wyniki pomiarów. Aquabot coraz bardziej oddalał się od Nowej Atlantydy, po drodze odnajdując kolejne niepokojące ślady. W wodzie pojawiła się duża ilość szczątków organicznych, w tym związków składających się na błękitną krew tutejszej fauny. Podążając za nowym tropem, semibiont dopłynął do granicy Trójkąta Atlantyckiego. Granicy, której pracownicy „Oriona” mieli nie przekraczać. Ale Arti męczyło przeczucie, że źródło zakłóceń jest już blisko. Jeszcze tylko… – Znalazłaś coś? Nereus stanął za plecami córki. – Nic, niestety. – Odchrząknęła. – Dotarłam do Trójkąta. Kierownik wzruszył ramionami. – Mówi się trudno… Zawracaj. Nie chcemy bezsensownie tracić drogiego sprzętu. Arti zgodziła się z nim głośno, zastanawiając się jednocześnie, o której godzinie nie zastanie ojca w pracy, i będzie mogła wznowić poszukiwania. *** Istnieje pewien wyjątek od reguły. Przed pójściem na basen zawsze wkładam cały pancerz. To jedyny taki przypadek, kiedy poruszam nogami. Ba, wtedy mogę nawet tańczyć! Ale ja tylko pływam. I czuję. Woda muska moją twarz; wzburzona, wypełnia uszy szumem, wdziera się do nosa, wlewa do gardła. A ja krztuszę się i śmieję równocześnie. Moją duszę rozpala szalona, niezrozumiała dla innych ludzi radość. Wreszcie odnoszę wrażenie, że żyję. Rozkoszuję się dudnieniem rozbrzmiewającym pod czaszką i przestraszonym trzepotem własnego serca, chociaż wiem, że to drugie jest wyłącznie ułudą. Fantomem dawnych dni. Teraz rozrusznik reguluje przepływ mojej krwi, stymulator wspomaga oddychanie. Chcesz poznać tajemnicę? Już dawno odkryłam, jak obejść i wyłączyć wszystkie układy. Czasami robię to, będąc jeszcze w basenie. Zapach chloru wypełnia mi nozdrza, gdy układam się na błękitnej tafli i zaczynam hakować własne systemy. W jednej chwili tracę władzę nad kończynami, potem płuca odmawiają posłuszeństwa. Aż w końcu przychodzi czas na serce. Duszę się. Umieram. Woda faluje delikatnie, a ja unoszę się na niej niczym kukła, którą przecież jestem. Betonowe niebo nade mną, śmierć zaraz za moimi plecami. Zerkam ukradkiem w tę ciemną otchłań, resztką świadomości pytając samą siebie, czy wykonać ostatni krok. Ten na drugą stronę. Wreszcie przerażenie bierze górę. W panice przywracam wszystkie układy do działania. Biorę głęboki wdech, macham rękoma, nogami uderzam o wodę. Tonę. Ale będę żyć. *** Nie chciała czekać w domu, więc poszła tam tylko po potrzebne rzeczy i wybrała się na basen. Dawno nie pływała, choć miała to robić regularnie. Powinna rozciągać zanikające mięśnie. Powinna ćwiczyć, a przecież już niemal zapomniała, co to słowo znaczy.

76

Herbasencja


Woda była chłodna. Pomagała uspokoić gonitwę myśli i narastających wyrzutów. Arti nie wiedziała, dlaczego aż tak przejęła się dzisiejszymi odczytami z wodnika. Powodem anomalii mogło być wszystko, nie wykluczając awarii systemu. Ale ona miała przeczucie, że to coś większego. Koło północy uznała wreszcie, że może wrócić do laboratorium. Nie zahaczała o dom, by wziąć wózek, tylko poszła do „Oriona” w egzoszkielecie. Ośrodek wydawał się opustoszały. Światła nie paliły się w żadnym z okrągłych okien, a stróż przysypiał przy wejściu. Arti przyłożyła kartę wstępu do czytnika i przeszła na drugą stronę przeszklonych drzwi. Nawet nie obudziła starego Sama. Już w laboratorium musiała przysunąć sobie krzesło do wnętrza komory podglądowej. Dziwnie się przy tym czuła. Zazwyczaj przecież już siedziała. Kliknięcie wtyczki potraktowała, jako sygnał do działania. Włączyła system echolokacyjny i wyprawiła wodnika na miejsce, w którym skończył poszukiwania. Wyniki były obiecujące. Aquabot wykrył zakłócenia foniczne, które nasilały się w miarę zmniejszania odległości między nim, a Trójkątem Atlantyckim. Na ile orientowała się Arti, nazwa obszaru nawiązywała do jakiegoś ziemskiego odpowiednika. Ponoć tam również dochodziło do tajemniczych zaginięć, ale badaczka nie znała szczegółów. O rodzimej planecie ludzkości nie wiedziała nic ponad to, co wyniosła z lekcji historii, a wyniosła żałośnie mało. Należała do piątego pokolenia zamieszkującego Posejdona i obecny dom interesował ją zdecydowanie bardziej niż ten przodków. Jeśli dokonałaby jakiegoś wiekopomnego odkrycia, powinna powiadomić o tym Ziemię, i tyle ją to obchodziło. Nagle zesztywniała, usłyszawszy pisk alarmu. System echolokacyjny wykrył organizm, którego nie był w stanie zaklasyfikować do żadnego znanego w bazie gatunku. Arti zaśmiała się w duchu. Czyżby rzeczywiście miała coś odkryć? Zerknęła na mapę. Wodnik przekroczył już granicę Trójkąta. Nie zauważyła wcześniej, kiedy kropka wskazująca jego pozycję zaczęła migać, zmieniając kolor z zielonego na czerwony. Zła na siebie, skupiła uwagę na wykresach. Tajemnicze stworzenie, czymkolwiek było, schowało się pod ziemią, w odległości niecałych trzech kilometrów. To ono stanowiło źródło zakłóceń, co do tego Arti nie miała już wątpliwości. Przeszła na sterowanie mentalne i aktywowała receptory czuciowe bota. Był to marny substytut fizjologicznego odbierania bodźców mechanicznych, ale mimo wszystko pomocny przy wykonywaniu wymagających precyzji czynności. Zagarniała wodę trzema parami błoniastych płetw, a chmura bąbelków otuliła jej kompozytowego anioła. Zaczęła lawirować między skałami, uważając by nie zahaczyć o ostre krawędzie. Wreszcie odnalazła wejście do tunelu. Było schowane za kurtyną z alg, a po odkryciu straszyło nieprzeniknioną ciemnością. Mimo że semibiont zawsze jarzył się nikłym, fluorescencyjnym blaskiem, Arti włączyła tryb termowizyjny. Raptem dostrzegła ogromną czerwono-żółtą plamę ukrytego pod kamiennym dnem życia i ostrożnie ruszyła do przodu. *** Czyli już wiesz… Tak, mogłabym nie tylko poruszać całym ciałem, ale też czuć. Dotyk, wibracje, ciepło, zimno – wydawałoby się – cały pakiet. Receptory w moim egzoszkielecie to istne cudeńka. Lekarze zapewniali, że przyzwyczaję się szybko, bo różnice doznań w porównaniu z naturalnym pierwowzorem są niewielkie. Prawie ich nie ma! – krzyczeli mi do ucha. Tak naprawdę odczuwasz wszystko bardziej punktowo. Zagęszczenie odbierających bodźce sensorów w pancerzu jest zdecydowanie mniejsze niż w ludzkiej skórze. Pewnie mózg po krótkim czasie zapełniłby luki. Oszukałby sam siebie. Ale ja nie chcę być oszukiwana. Poza tym ból nie istnieje – został zastąpiony przez algorytmy prewencyjne. Próbujesz włożyć rękę do ognia? Nie da rady, nieomylny software ci na to nie pozwoli. Dobra, załóżmy, że wcale nie chciałeś tego robić. To był przypadek. Spokojnie, to samo oprogramowanie wyciągnie pechową kończynę

Czerwiec 2015

77


z płomieni, zanim zdążysz się sparzyć. Dodatkowo wyłączy eksteroreceptory, tylko na chwilę, byś nie musiał martwić się nadmiarem ciepła. Dla mnie technologia to niańka, która każe mi robić i czuć tylko to, co uważa za stosowne. Niańka, której czasami szczerze nienawidzę. I bez której dawno już byłabym martwa. *** Płynęła powoli, coraz głębiej zanurzając się we wnętrzu planety. Obserwowała podłużny kształt nieznanego stworzenia i falującą plamę ciepła wypływającą z jego trzewi. Martwiła się o stan szukanego osobnika. Aż wreszcie, gdy znalazła się dokładnie pod nim, korytarz skręcił ku górze. Przebiła powierzchnię wody, przełączając się z powrotem na zwykły podgląd, i uruchomiła dodatkowe oświetlenie. Sklepienie owalnej jaskini rozbłysło miriadami sztucznych gwiazd, ale skrytej w mroku istocie wyraźnie to się nie spodobało. Dając wyraz swojemu niezadowoleniu, uderzyła ogonem o czarną taflę i zawyła przeciągle. Arti uciekła z powrotem do tunelu. Stworzenie było większe od semibionta, mimo że ten mierzył ponad cztery metry. Co do tego już wcześniej nie miała wątpliwości. Ale dopiero teraz, po ujrzeniu lśniących atramentowo łusek i usłyszeniu przepełnionego bólem skowytu, nabrała pewności, że odkryła nowy gatunek. I nagle ją olśniło. Przecież słyszała plotki, widziała niewyraźne nagrania, które obrosły już legendą. Tyle że zawsze wkładała owe historie między bajki. Bajki, które mówiły, że smoki naprawdę istnieją, jedynie szukano ich na złej planecie. Zdumienie ustąpiło trosce, gdy Arti przypomniała sobie, że istota w jamie – legenda czy nie – jest ciężko ranna. Na szczęście aquabot był standardowo wyposażony w podstawowy zestaw medyczny. Po przygotowaniu rzutek z anestetykiem badaczka wróciła do jamy. Stworzenie zaatakowało znowu, ale jego ruchy były powolne, wręcz ociężałe. Manewrowanie w płytkiej wodzie nie należało do łatwych zadań, mimo to Arti bez problemu uniknęła ciosu. Musiała się jednak wycofać, gdy z ciemności wychynęła podłużna, naszpikowana ostrymi zębami paszcza. Badaczka dostrzegła, iż gardziel tuż pod potężną szczęką była pozbawiona łusek. Odsłonięta. Trzy żółte pociski wystrzeliły po kolei z grzbietu wodnika, a grube igły zatopiły się w giętkiej szyi. Zwierzę szarpało się jeszcze, walcząc z narkotykiem, ale wyraźnie słabło, aż wreszcie znieruchomiało. Arti wiedziała, że to nie było bezpieczne dla stworzenia, ale nie miała wyboru. Musiała zbadać i opatrzyć je tutaj. Stacja nie dysponowała sprzętem, który umożliwiłby przetransportowanie tak dużego zwierzęcia do Nowej Atlantydy. Podpłynęła możliwie blisko do skalistego brzegu, jednak, by przeprowadzić badania, musiała wyjść na powierzchnię. Wydała polecenie i semibiont zaczął się przekształcać. Zwinął ogon, płetwy schował do kadłuba. W zamian rozłożył mechaniczne ręce i wysunął na boki gąsienicowate koła. Wyjechała z wody po mulistym dnie i dla próby poruszyła metalowymi palcami. Upewniwszy się, że wszystko działa poprawnie, usunęła igły z szyi bestii. Potem zrobiła głęboki wdech i zajęła się oceną obrażeń. Długie szramy na brzuchu stworzenia wyglądały paskudnie. Sczerniałe brzegi pękały, a z powstałych w ten sposób otworów sączyła się biaława wydzielina. Arti zaczęła od sprawdzenia za pomocą USG stanu narządów wewnętrznych uśpionej istoty. Wydawały się nienaruszone, więc przeszła do oczyszczania ran. W trakcie znalazła zakrzywiony pazur, wbity głęboko w rozognioną skórę. Cokolwiek zaatakowało to zwierzę, należało do kolejnego nieznanego gatunku. Krew popłynęła swobodnie, po tym, jak sczerniałe tkanki zostały usunięte. Arti wykonała jesz-cze kilka uspokajających oddechów i zabrała się za zakładanie szwów. Poruszała metodycznie zakleszczoną w metalowych szczypcach igłą, zszywając kolejne warstwy uszkodzonej tkanki. Po skończeniu była zlana potem. Operowała już nieraz, ale zdecydowanie mniejsze stworzenia, w dużo bardziej korzystnych warunkach, więc po zaaplikowaniu antybiotyku pozwoliła sobie na chwilę wytchnienia. Obserwowała, jak szafirowa pierś unosi się, by zaraz powoli opaść. Jak tętnice na szyi pulsują życiem. Podziwiała faliste płetwy niczym falbany sukni zdobiące smukłe,

78

Herbasencja


opływowe ciało. Po wstępnych oględzinach doszła do wniosku, że ma do czynienia z młodym osobnikiem płci męskiej. Nazwała go Ketos. *** Zatuszowała swoją nocną aktywność, czyszcząc historię bota i wklejając w puste miejsce stare logi z uprzednio zmienioną datą. To było proste. Teraz czekało ją zdecydowanie trudniejsze zadanie – musiała udawać, że nic się nie stało. Nic a nic. Inaczej przodkowie zabraliby Ketosa. Przebadali, a potem ukradli na tę swoją planetę-matkę, która Arti guzik obchodziła. Może ojciec by ją zrozumiał? Postanowiła, że powie mu jutro. Pojutrze? Kiedyś… Jako że wychodziła z laboratorium tuż przed świtem i wróciła niecałe dwie godziny później, to w pracy ledwo widziała na oczy. Na początku zajęła się wszczepianiem lokalizatorów złapanym okazom płetwic, ale w pewnym momencie zamiast chipu użyła… czegoś. Sama nie wiedziała, z czym odpłynęła mała Pinna auratus, ale badaczka żywiła szczerą nadzieję, że nie było to nic szkodliwego. Pomyłka skłoniła ją do poproszenia o dzień wolny. Nereus oczywiście zrobił zmartwioną minę i zaczął wypytywać córkę o stan zdrowia. Tym razem jednak nie patrzył na wózek, tylko w podkrążone oczy Arti. – Nic mi nie jest – zapewniła. – Wczoraj poszłam na basen, potem spacerowałam. Ćwiczyłam. A że dawno nie wkładałam całej pancerpuszki… Nereus rozpromienił się nagle i wtrącił: – Nie musisz mówić nic więcej. Idź do domu. Odpocznij. Znowu poczuła się podle, choć przecież nie skłamała. Pływała wczoraj? Prawda. Spacerowała? A jakże – do laboratorium i z powrotem. Ćwiczyła? Oj, tam… Może nie do końca. Ale co z tego, że nie wyjawiła ojcu wszystkich szczegółów? *** W wypełnionych mlecznobiałą poświatą snach spotykam atramentowe widmo o srebrzystym spojrzeniu. Unoszę sprawne nagle ręce i gładzę zjawę po podłużnym pysku. Bez lęku dotykam śliskich łusek i ostrych zębów. Z radością witam kłujący ból na opuszkach, a także wilgoć spływającą po palcach. Gdy obejmuję długą szyję, całe moje ciało przenika pulsujące ciepło. Jestem szczęśliwa. A potem wracam do wypranej z czucia rzeczywistości i przełykam niewylane łzy. *** Po powrocie do mieszkania zasnęła jak kamień. Jednak, gdy tylko trochę się rozbudziła, zaczęła myśleć. Za szybko, za dużo. Chciała teraz, zaraz wrócić do „Oriona”, ale musiała czekać. Zerknęła na zegarek. Zostało jej pięć godzin istnej męki. Spróbowała poukładać sobie wszystko w głowie. Bez nerwów, od początku. Jej praprapradziadek… bez przesady, aż tak? Uch, no dobrze. Więc jej praprapradziadek przybył na Posejdona z pierwszą falą kolonizacyjną. Posejdon to nazwa zarówno planety, jak i wszechoceanu. Przez wzgląd na słabnącą atmosferę, a co za tym idzie – nie najlepiej działające na cerę promieniowanie, życie w tym kawałku galaktyki przeniosło się pod wodę. Czyli dla człowieka, stworzenia stricte lądowego, nie było tu miejsca. Ale od czego jest upór? Wszechocean stanowi ponad dziewięćdziesiąt osiem procent powierzchni Posejdona. Pozostałe dwa procent pozornie nie nadawały się do niczego. Ale ludzie to sprytne istoty. Postawili na tych kilku skrawkach ziemi pierwsze stacje filtrujące, które zasysały słoną wodę, a wypluwały słodką.

Czerwiec 2015

79


Podczas pompowania ekstrahowały również potrzebne do życia pierwiastki i wypuszczały je w atmosferę. Tak powstały podwaliny pod budowę Nowej Atlantydy. Prace trwały kilka lat. Ustalono, że na około minus pięćdziesięciu metrach promieniowanie przestaje być groźne. Wystarczyło więc znaleźć względnie płaski fragment dna i można było zabrać się do pracy. Wpierw wygładzono teren i wzniesiono konstrukcję z włókna węglowego, na którym osadzono kopułę ze wzmocnionego termicznie szkła. Tak powstało niebo nad Nową Atlantydą. Później wpuszczono do środka idealną dla człowieka mieszankę gazową, a rurami popłynęła woda pitna. Krok po kroku, aż wreszcie dno Posejdona zarosły osiedla mieszkalne. Bulwiaste, przysadziste domki mnożyły się w wilgotnym środowisku niczym grzyby. Jej przodek przyjechał do tego baśniowego podwodnego miasta i zaczął robić to, co każdy człowiek od wieków. Czyli szkodzić. Ktoś by pomyślał, że ludzie w końcu się nauczą. Ale nie. Zachwiali ekosystemem Posejdona, tak jak niegdyś wyniszczyli Ziemię. I potem oczywiście żałowali, a osoby takie jak Nereus i Arti podjęły próbę, by za wszelką cenę poznać i ochronić nowy świat, zanim reszta tych tępych, zapatrzonych w siebie… Stój, pomyślała. Przecież miałaś się uspokoić, nie denerwować jeszcze bardziej. Westchnęła i uniosła się na łokciach. Potem, używając siły mechanicznych rąk, przerzuciła swoje bezwładne ciało na wózek. Akurat kiedy Matt wszedł do sypialni, wzdrygając się na jej widok, jakby zobaczył upiora. – Już w domu? Tak wcześnie? – Też się cieszę, że cię widzę, kochanie – prychnęła, podłączając się do pojazdu. Zaraz jednak pożałowała własnych słów. – Przepraszam, nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. – Nic się nie stało. – Uśmiechnął się wymuszenie i dodał: – Dzisiaj też cię nie będzie? Wczoraj, przed pójściem na basen, Arti poinformowała Matta, że zaczęła badania nad aktywnością nocną nowoodkrytego gatunku i dlatego musi iść do „Oriona”. Wychodziło na to, że i w tym przypadku niewiele minęła się z prawdą. – Tak – potwierdziła. – Myślę, że to może potrwać parę tygodni. Mąż kiwnął głową ze zrozumieniem. – Szkoda. Będę tęsknić. – Nie wątpię. *** Sądziła, że wtedy, tamtej nocy w laboratorium, znalazła cel w życiu. Wreszcie po tylu latach bycia ciężarem dla innych, spotkała kogoś, kto potrzebował jej pomocy. Nie odwrotnie. Podczas drugiej wizyty Ketos zachowywał się mniej agresywnie, choć wciąż spoglądał czujnie i powarkiwał ostrzegawczo. Niezniechęcona tym Arti spróbowała go nakarmić. Nie miała wątpliwości, że był drapieżnikiem, więc w normalnych warunkach wystarczały mu woda i składniki odżywcze zawarte w ciałach upolowanych ofiar. Wolała jednak nie ryzykować, że zwróci podane jedzenie, więc na razie rzuciła mu tylko kilka małych peix. Przecięte cienkimi szparkami źrenic ślepia błyszczały nieufnością. Dopiero po wycofaniu przez Arti wodnika, Ketos wziął pierwszy powściągliwy kęs. Musiała przyznać, że wykazywał niespodziewaną – szczególnie po ich pierwszym spotkaniu – inteligencję. Gdy zjadł już wszystkie peixy, machnął łbem i spojrzał na semibionta wyczekująco, jasno dając do zrozumienia badaczce, że chce więcej. Z porządniejszą porcją pożywienia wstrzymała się jednak do czwartej wizyty. Kiedy Ketos ujrzał stertę płetwic, która wypadła z wnętrza aquabota, zaczął gwałtownie uderzać ogonem o ziemię. Wizja zatrzęsła się, napawając Arti strachem, że znowu wpadł w szał. Badaczka poczuła więc ogromną ulgę, gdy stworzenie zaczęło spokojnie jeść i równie ogromne zdziwienie, gdy nagle polizało semibionta. – Nie, mnie nie jedz! – pisnęła przez włączony głośnik, po tym, jak wielki, fioletowy jęzor prześlizgnął się prosto po oczach kamer.

80

Herbasencja


Ketos odsunął się posłusznie i już bez podejrzliwości, a wyłącznie z zaciekawieniem, zaczął obserwować ruchy wodnika. Potem przymknął powieki i ułożył łeb tuż obok niego. Aquabot stanął w miejscu, tak jak myśli Arethousy. Badaczka przełknęła ślinę i nie bez lęku wyciągnęła przed siebie metalowe ramię. Odniosła wrażenie, że nagle znalazła się w jednym ze swoich snów. Jednak w momencie, gdy dotknęła falujących w oddechu nozdrzy, nie poczuła absolutnie nic. Z czasem zaczęła nazywać go w myślach „swoim smokiem”. Choć to było trochę głupie, pokusa okazała się zbyt silna. Te dwa słowa brzmiały zbyt dumnie. Ludzie trzymali w domach tortugi, lagarty oraz peixy, a ona opiekowała się smokiem! Oczywiście, nie wierzyła w bajania o magicznych właściwościach tych stworzeń. Niemniej Ketos ją oczarował. Opanował umysł, stając się nowym lalkarzem. Nocami doglądała go, za dnia udawała, że pracuje, a popołudniami próbowała spać. I cały czas myślała o swoim smoku. W laboratorium rysowała szkice opływowej sylwetki, nie potrafiąc zebrać się do zrobienia czegoś sensownego, a gdy wreszcie kładła się w łóżku i zasypiała, jej sny nawiedzały szafirowe widma o gorących oddechach. Wreszcie przychodził czas na odwiedziny. Arti sprawdzała, czy rany Ketosa goją się należycie, jednocześnie mówiąc, jak minął jej dzień: – Dzisiaj tata stwierdził, że wydaję się jakaś nieobecna i znowu pytał, czy nie jestem chora. – Westchnęła. – Jakbym kichnęła, pewnie posłałby mnie do szpitala. Opowiedziała mu również o wypadku, w którym straciła matkę, a także władzę nad ciałem. Przyznała, że ojciec ją bardzo kocha, ale za nic w świecie nie rozumie. I opisała, jakim słabym aktorem jest jej mąż. Ketos za każdym razem zbliżał łeb do głośników i słuchał uważnie. Arti dałaby sobie bezużyteczną rękę uciąć, że rozumiał każde słowo, choć nie do końca potrafiła pojąć, jak to możliwe. Smok bystrym wzrokiem śledził wodnika i pomrukiwał gardłowo, gdy głos badaczki urywał się. Wówczas, siedząca w ciemnym laboratorium Arti mimowolnie wyciągała przed siebie ręce i szeptała: – Jesteś piękny. – Tak bardzo chciała go naprawdę dotknąć, ale w zamian zawsze trafiała dłońmi na twardą ścianę, a uczucie bezsilności ściskało ją za gardło. – Któregoś dnia się spotkamy – dodawała wtedy. – Obiecuję. Smok co noc zasypiał owinięty wokół semibionta, którego potem badaczka ostrożnie wyprowadzała z jamy. Co noc nabierał sił i coraz bardziej ciągnęło go do wody. Powinien już wrócić do swojego naturalnego środowiska, jednak Arti powtarzała sobie, że przecież nie przetrzymuje go w jaskini siłą. Nie miała nawet takiej możliwości. W rzeczy samej smok wyczekiwał jej odwiedzin. Leń lubił być karmiony. Ale z czasem instynkty wzięły górę. Arti którejś nocy znowu odwiedziła jamę, tylko po to, by zastać ją pustą. Zachowała jednak spokój. W końcu już dawno wszczepiła Ketosowi lokalizator. – Tak łatwo mi nie uciekniesz – oznajmiła pogodnie, włączając odbiornik. Ale jej wesołość ulotniła się niemal natychmiast, a oczy rozszerzyła panika. – Nie, nie, nie! – krzyczała, nabierając pewności, że nie widzi pozycji Ketosa na mapie. Coś musiało zakłócać sygnał. Albo zniszczyło chip. *** Zachowałam się egoistycznie, ale nie potrafiłam szczerze żałować. Nie. Byłam zła na siebie tylko z jednego powodu – nie przewidziałam, że gdy Ketos zniknie w odmętach Trójkąta, nawet z lokalizatorem nie będę w stanie go znaleźć. Powinnam o tym pomyśleć, jednak dopiero po ujrzeniu pustej tarczy nawigacyjnej, uprzytomniłam sobie jak głupio się zachowałam. I nie uwierzę, jeśli powiesz, że nigdy w podobny sposób nie popełniłeś błędu. ***

Czerwiec 2015

81


– Tato, miałam smoka, ale go zgubiłam – powiedziała do ściany i zaśmiała się gorzko. Czekała na Nereusa. Po ciemku, wewnątrz wnęki podglądowej, skulona na wózku jak dziecko spodziewające się powrotu rodzica z wywiadówki, podczas której nie mógł usłyszeć nic dobrego. – Co się stało, Arti? – Kierownik wszedł do pomieszczenia, włączając oślepiające światło. Badaczka zmrużyła oczy, ledwo wyłapując kolejne słowa ojca. – Dlaczego uparłaś się, żebym o tej porze przychodził do pracy? – Tato… Poprosiła go, by usiadł i zaczęła od początku. Opowiedziała, jak zakradła się nocą do laboratorium. Opisała Ketosa, ze wstydem nazywając go „smokiem”. Mimo dojmującej pokusy nie pominęła żadnych szczegółów. – Boję się, że znowu został zaatakowany przez to drugie stworzenie – podsumowała. Nereus na początku opowieści krzywił się w dezaprobacie, ale pod koniec trudno było wyczytać z jego oblicza jakiekolwiek emocje. Złożył razem dłonie i z namysłem wpatrywał się w jakiś punkt na nieskazitelnie białej podłodze. Nieznośna cisza wgniotła Arti jeszcze głębiej w objęcia pojazdu. Kobieta skuliła ramiona, pochyliła głowę i nagle strasznie pożałowała, że nie może podwinąć nóg. Ojciec odezwał się wreszcie zaskakująco łagodnym tonem: – Nie wierzę, że to mówię, Arti, ale… powinniśmy zostawić to stworzenie w spokoju. Cokolwiek żyje w Trójkącie od zawsze radziło sobie bez ludzkiej ingerencji. – Przysunął się bliżej córki i ujął jej drobną dłoń. – Nie jesteśmy tam mile widzianymi gośćmi, skarbie. Uwolniła się z uścisku ojca i odwróciła wzrok. Jak zawsze Nereus zapominał, że dotyk, którego nie czuła, tylko ją drażnił. – Czyli mi nie pomożesz? Pokręcił głową. – Po prostu chciałem, żebyś poznała moje zdanie w tej kwestii. Znowu chwycił jej rękę, a ona znowu wyślizgnęła się z objęcia silnych palców. Wtedy westchnął z rezygnacją. – Arti, dobrze wiesz, że ci pomogę. Przecież jesteś moim dzieckiem. *** Nereus kazał jej iść do domu. Nie wracać, póki dobrze się nie wyśpi. Ale ona tylko spojrzała z niechęcią na łóżko i ruszyła do łazienki. Długie włosy otulały jej zgarbioną sylwetkę, gdy patrzyła na swoje odbicie w lustrze i słuchała szumu napełniającej umywalkę wody. Monotonny dźwięk zazwyczaj ją uspokajał. Usypiał nawet. Ale nie teraz. Matt wszedł do łazienki. Musiał zauważyć, że Arti była w środku i mimo wszystko postanowił przyjść do niej. Kobieta nie rozumiała, dlaczego nagle postanowił zrujnować idealny porządek ich cichego układu. – Słuchasz wody? – spytał. – Dawno tego nie robiłaś. Stanął za plecami żony i pieszczotliwie pogładził ją po głowie, a ona obejrzała się nerwowo. – Nie mogę spać – skłamała, powstrzymując cisnące się na usta pytania, i znowu wbiła spojrzenie w lustro. Nie potrzebowała kłótni. – Myślałem, że prowadzisz jeszcze te nocne badania – oznajmił niby mimochodem, odgarniając jej włosy za uszy, a potem rozdzielając je na trzy równe pasma. Na ten widok coś ścisnęło ją za gardło. – Dzisiaj nie musiałam zostawać długo. – Delikatne chwyciła Matta za rękę i pokręciła głową, dając mu do zrozumienia, że ma przerwać to, co robi. – Przez następne dni mogę bywać w laboratorium nieregularnie – ostrzegła jeszcze. W przeciwieństwie do męża, nie miała zamiaru łamać ich nigdy niewypowiedzianej umowy. Mężczyzna cofnął się z zakłopotaną miną i uciekł wzrokiem.

82

Herbasencja


– Wiesz, ja też musiałem zostać w pracy… to znaczy… – zaczął się tłumaczyć. Kiedyś, zaraz po wypadku, ale zanim jeszcze stracili wszelkie nadzieje, często zaplatał jej włosy w warkocz. Wsuwał palce między ciemne pasma i czule rozplątywał powstałe samoistnie kołtuny. Arti śmiała się, gdy ciepłym oddechem łaskotał ją w twarz i obsypywał pocałunkami szyję. Przyjmowała pieszczoty, chłonąc każde słowo otuchy z równą naiwnością. Wszystko będzie dobrze, szeptał jej wtedy do ucha. – Wszystko będzie dobrze – powtórzyła niczym echo tamtych wspomnień. Kolejne kłamstwo z łatwością opuściło rozciągnięte w fałszywym uśmiechu usta: – Przecież jak wróciłam, leżałeś w łóżku. *** Wiem, że Matt mnie zdradza. Nie on pierwszy złamał śluby małżeńskie, nie ostatni. Tak to już w życiu bywa. Co? Sądziłeś, że jestem ślepa, tak? Nie, nie jestem. Po prostu o niektórych rzeczach wolałabym nie mówić. Od lat po cichu przyglądam się nowemu życiu, które mój mąż zdołał sobie wybudować na ruinach starego. Zbywam milczeniem drażniący zapach kwiatów, których nigdy nie przynosi do domu, choć za każdym razem nie potrafię stłumić jałowej nadziei, że zobaczę bukiet. Nie zwracam uwagi, gdy Matt bez przerwy siedzi podłączony do sieci, nawet jeśli pozornie nie ma to najmniejszego sensu. Próbuję nie myśleć, czy rozmawia z tą drugą kobietą, jednocześnie odpowiadając na moje pytanie. Udawaną ślepotą związuję mu ręce. Matt sam nigdy nie odważy się odejść. Zostawić taką kalekę jak ja, to zbyt wiele dla jego nadwyrężonego już sumienia. Niby jestem obwieszona alarmami, które w razie zapaści ściągną mi na głowę karetkę, ale przecież urządzenia bywają wadliwe. Szczególnie, gdy odrobinę im pomóc. Nie wiem, czy nadal kocham męża, ale na pewno po cichu pragnę, żeby jego „przyjaciółka” już na zawsze pozostała „tą drugą”. I mam świadomość jak to brzmi… Nie lubisz mnie w tym momencie, prawda? Spokojnie. Ja też siebie nie lubię. *** – Jak mogłeś! – krzyknęła, gdy tylko dowiedziała się, co zrobił ojciec. – Ciszej, skarbie… – Kucnął przy niej, opierając dłonie na poręczy wózka, i dodał szeptem: – Przecież wysłanie pustych wodników byłoby głupotą. Ktoś musi siedzieć w środku, żeby w razie zagrożenia przejść na sterowanie manualne. – Nie o to mi chodzi – fuknęła. – Czemu nie zostawiłeś żadnego dla mnie?! Nereus pokręcił głową, patrząc na córkę z niezachwianym spokojem. – Podejrzewam, że zakłócenia występujące w Trójkącie mają charakter elektromagnetyczny. Wiesz, co to dla ciebie oznacza, kochanie… Wiedziała. Silny impuls elektromagnetyczny mógł nie tylko unieruchomić i odciąć sterowanego przez nią wodnika od stacji, ale także uszkodzić inne systemy. Mógł ją zabić. – Ale to moje odkrycie – jęknęła cicho. Przymknęła powieki, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy. – Mój… Ojciec próbował pocieszyć Arti. Tyle że on nigdy nie potrafił dobierać odpowiednich słów. W zamian rozzłościł córkę zapewnieniami, że jako pierwsza dowie się o wynikach poszukiwań. – Skoro nie jestem tutaj nikomu potrzebna, kierowniku, pozwolisz, że sobie pójdę? – spytała jadowicie i odjechała zanim Nereus zdążył jej odpowiedzieć. To były ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek skierowała do ojca. Nie odbierała połączeń, ale każdą nagraną wiadomość odsłuchiwała z wypiekami na twarzy. Niestety, poszukiwania nie odniosły żadnych rezultatów. Arti podejrzewała, że załoganci wodników badali okolice wskazanej przez nią jaskini, zamiast popłynąć dalej. Nie miała bladego pojęcia skąd, ale była pewna, że Ketos znajdował się w samym sercu Trójkąta. Nienawidziła tego uczucia bezradności, kiedy jedyne, co można zrobić, to czekać, aż inni rozwiążą twój problem. Na domiar złego, z dnia na dzień traciła nadzieję, że faktycznie do jakiegokolwiek

Czerwiec 2015

83


rozwiązania dojdzie. Na przemian spała i chodziła na basen, a zawroty głowy przypominały jej o przegapionych posiłkach. Ignorowała zarówno Matta, jak i ojca. Wszystko poza informacjami na temat poszukiwań straciło dla niej znaczenie. Po dwóch tygodniach chowania się przed światem, odtworzyła kolejną pozostawioną dla niej wiadomość i ze zdziwieniem zauważyła, że nie zna nadawcy. Zamarła, usłyszawszy beznamiętny głos automatu. Do jej świadomości docierały tylko niektóre słowa: – Dzień dobry, ten numer widnieje na liście ICE pana Nereusa Ydora… W naszej placówce zarejestrowano… Prosimy o pilny kontakt. *** W dniu pogrzebu włożyła pancerz i z całej siły drzemiącej w pneumatycznych mięśniach kopnęła wózek inwalidzki. Płacząc jak małe dziecko, obiecała sobie, że już nigdy na niego nie wsiądzie. Nie wiedziała, kiedy znalazła się na podłodze sypialni. Chciała uderzyć pięścią w ziemię i nagle zamarła, powstrzymana przez algorytm zabezpieczający. Widać software wykrył, że nie uprawia żadnego sportu, tylko wpadła w amok. – Pilnujesz mnie, co? Ty sukinsynu… Dlaczego? Dlaczego?! – powtarzała, pochlipując cicho. Matt wpadł do pokoju i z przerażeniem malującym się na twarzy kucnął przy żonie. Nie stawiała oporu, gdy objął ją i kiwając się lekko, wyszeptał: – Ciii, wszystko będzie dobrze. – Otarł jej twarz z łez i uśmiechnął się pokrzepiająco. – Zobaczysz. Przestanę tyle… pracować. Cały czas będę przy tobie. Arti na chwilę zobaczyła w nim chłopaka, którego niegdyś pokochała. Przymknąwszy powieki, zatonęła w słodkiej iluzji i policzyła do stu, wsłuchana w bicie drugiego serca. Gdy wróciła do rzeczywistości, kiwnęła głową i podnosząc się z ziemi, wychrypiała: – Już mi lepiej. Rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok przyciągnęły kule woskowej magmy leniwie poruszające się wewnątrz szklanego klosza. Niczym zahipnotyzowana, ruszyła w stronę stolika nocnego. Co ciekawe, to samo oprogramowanie, które nie pozwalało Arti zrobić sobie krzywdy, nie miało absolutnie żadnych przeciwwskazań, gdy chwyciła lampę i z rozmachem uderzyła nią Matta w głowę. Uciekała. Chciała wrócić do domu. Do mamy. Czuła się, jakby znowu miała dziewiętnaście lat i bezgłośnie błagała o pomoc, przygnieciona stertą żelaznych trzewi tonącego statku. Ciemność otaczała ją zewsząd, wpychała się do gardła i odbierała czucie kończynom. Powoli wysysała z niej życie. Arti nie wiedziała, jak dotarła do „Oriona”. Nagle stała przed przeszklonymi drzwiami, z kartą wejściową w ręku. Pozostali pracownicy byli na pogrzebie, więc wewnątrz powitała ją jedynie pustka. Badaczka wskoczyła do windy i zjechała do poziomów podziemnych stacji. Nie zarejestrowała również, kiedy przygotowała swojego aquabota. W jej głowie pozostały jedynie urywki wspomnień – złowróżbnie migające lampy korytarza, okrągły właz komory załadunkowej, wysuszone i nieruchome ciało wodnika, które wyjechało na stole niczym przetrzymywany w kostnicy topielec. Szum wlewającej się do śluzy wody zatkał jej uszy. Zielonkawy poblask semibiotycznej powłoki ledwie rozpraszał mroki podziemnego tunelu. Ledwie tłumił strach. Arti wydała kilka chaotycznych komend i aquabot ożył. Kazała mu uciekać. Oprzytomniała dopiero, gdy wydostała się wodnikiem spod ziemi, kilka kilometrów za Nową Atlantydą. Kopuła miasta skrzyła się refleksami sztucznego światła, a pękate budynki rozmazywały w oczach, gdy wiecznie ruchomy ocean napierał na półprzezroczystą barierę. Sieć czarnych, zatopionych w gigantycznej czaszy ze szkła włókien, przesłaniała ludzkie mrowisko, niczym pajęczyna schwytane owady. Nowa Atlantyda nagle wydała się Arti pułapką, ogromną klatką wabiącą swe ofiary migotliwą łuną i widmem schronienia. Badaczka odwróciła się od tego przerażającego widoku i z trudem przełknęła ślinę. Fluoroscencyjne ciało aquabota falowało na kształt sinusoidy, gdy z pełną prędkością ruszyła w stronę Trójkąta.

84

Herbasencja


*** Chcesz wiedzieć, jak odszedł mój ojciec? Samotnie. Co wieczór siedział w pustym mieszkaniu, a śmiercionośny tętniak czaił mu się pod czaszką. Aż wreszcie krwisty bąbel pękł, kiedy w pobliżu nie znajdował się nikt, kto mógłby wezwać pomoc. W przeciwieństwie do mnie, ojciec nie był nadzorowany. Widząc silną sylwetkę Nereusa, nikt nie pomyślałby, że cokolwiek mu zagraża. Dostrzegasz ukrytą w tym wszystkim ironię? Ironię, która pali mi wnętrzności fantomowym bólem i nie pozwala umysłowi zaznać choćby chwili wytchnienia? Byłam potrzebna tacie, ale w pogoni za legendą nawet tego nie zauważyłam. *** Milczeniem przykuła Matta do siebie. To przez nią poszukiwano Ketosa. Zrozumiała, że instynktownie więziła tych, których usiłowała kochać. I wreszcie chciała podarować im wolność. Jednak nie potrafiła powstrzymać się przed tym ostatnim aktem samolubności. Musiała dowiedzieć się, że smokowi nic nie zagraża. Musiała się pożegnać. Machała potężnym ogonem, wsłuchana w uspokajający szum wody, napawając oczy soczystymi kolorami podwodnej fauny i flory. Podziwiała poruszające się z morskim prądem chmury planktonu i mieniące się feeriami barw ławice, które uciekały przed nią w popłochu. Czuła się dobrze. Pozwoliła sobie na moment ukojenia, choć sumienie bez przerwy domagało się głosu. Niedane jej jednak było długo rozkoszować się pięknem Posejdona; tej naturalnej równowagi panującej we wszechoceanie. Nagle została wylogowana z systemu operacyjnego. Ktoś w „Orionie” przejął stery aquabota i natychmiast zawrócił ku Nowej Atlantydzie. Ale Arti nie uległa panice. Spokojnie wysunęła zapasowy terminal i wstukała sekwencję wyłączającą wszystkie urządzenia nadawczo-odbiorcze wodnika, po czym aktywowała tryb manualny. Gładkie, żelowe ściany kompozytowego ciała zacisnęły się wokół niej, a na twarz wskoczyła maska tlenowa. Badaczka stała się jednością z biologicznymi strukturami bota. Zamachała energicznie rękoma, a jego płetwy posłusznie powtórzyły ten ruch. Uśmiechnęła się delikatnie. Straciła możliwość korzystania z układów lokalizacyjnych, ale nadal miała władzę nad semibiontem. Podłączyła się pod receptory czuciowe i aparat dźwiękowy. Gdy płynęła, ocean pieścił jej opływową sylwetkę, wdzierał się między trzy pary ramion i łaskotał po grzbiecie. Była mitem goniącym za legendą. Syreną błagalnym śpiewem nawołującą smoka. – Ketos, słyszysz mnie? Pamiętasz mnie? Dotarła do granicy Trójkąta, niepewna, na co dokładnie liczy. Przepłynęła przez tę niewidzialną barierę, ignorując rezonujące pod czaszką ostrzeżenie ojca. Dno opadało coraz bardziej, a światła było coraz mniej, więc Arti włączyła lampę czołową aquabota. Jej głos roznosił się po wodzie niewidocznymi dla oka falami, budząc do życia uśpione w tym zakazanym miejscu istoty. Umilkła, nagle zaniepokojona. Cętkowane lśniącymi ślepiami cienie wodziły za nią czujnym wzrokiem, gdy przepływała obok. Stworzenia były wyraźnie mniejsze od wodnika, nie wiedziała jednak, czym są, ani jakie mają zamiary, więc cieszyła się, że pozostają w swoich kryjówkach. Nie chciała ich stamtąd wywabiać. Nie wyobrażała sobie, żeby smok żył w tych ciemnościach, więc postanowiła szukać go wyżej. W ruchu przywróciła wszystkie układy semibionta do działania, ale wysłane fale akustyczne nie powracały do odbiornika, a kontakt z „Orionem” po prostu się urwał. Coś blokowało sygnały, jednak nie wpływało na działanie egzoszkieletu. Pokrzepiona tą myślą badaczka znowu zaczęła wzywać Ketosa. Usłyszy mnie w końcu i rozpozna, pocieszała się. Przecież zna barwę mojego głosu.

Czerwiec 2015

85


Ale czas mijał, a to przeklęte miejsce straszyło głównie nudą. Arti zaczęła się zastanawiać, czy nie zboczyła z kursu, wszak była pozbawiona nawigacji. Może krążyła w kółko, cały czas pozostając przy granicy Trójkąta? Po natężeniu światła oceniła, że jest już bardzo blisko powierzchni. Myślała, by zawrócić, kiedy nagle zauważyła majaczące w oddali kropki. Przetarłaby oczy ze zdumienia, gdyby jej ręce nie tkwiły w żelowej masie. Im bliżej podpływała do tajemniczego zjawiska, tym więcej pojawiało się jasnych punkcików. Wreszcie rozpoznała źródło blasku. Skalista ściana, niby filar podpierający ocean, zdawała się nie mieć końca; niknęła w głębinach, wybijała się ponad powierzchnię wody i lśniła tysiącem porośniętych luminescencyjnym mchem wnęk. A na tle mlecznobiałych plam poruszały się łuskowate, długoszyje cienie. Smoki Posejdona. Nagle jeden przepłynął przed nią. Wielki, potężny, pojawił się jakby znikąd w słupie światła wystrzeliwującym z aquabota i równie nagle zniknął, połknięty przez morską otchłań. Zafascynowana Arti zamarła z podziwu i poczuła niewysłowioną radość. Ale głos rozsądku, głos ojca, nie dawał jej spokoju. Czemu te stworzenia zadomowiły się w miejscu, w którym były widoczne jak na dłoni? Dlaczego przepływający obok olbrzym nie zareagował na jej obecność? Wodnik, w którym przebywała, był tym samym, przy pomocy którego regularnie odwiedzała Ketosa. Może wciąż nosił na sobie ślady smoczego zapachu? Czy to znaczyło, że wielkie gady będą traktowały ją jak jedną ze swoich? Arti pierwszy raz od przekroczenia granicy Trójkąta zatrzymała się w jednym miejscu. Ledwie poruszając płetwami, zawisła w morskiej toni, skupiona na zmaganiach z własnymi wątpliwościami. Zaczęła dostrzegać pewien schemat. Spotkała już istoty wyraźnie niechętne światłu. Co jeśli potwór, który zaatakował Ketosa, charakteryzował się podobną awersją? Czy byłby dla niej równie niewidoczny, co atramentowe smoki? Czy przed atakiem chronił ją wyłącznie jaskrawy promień lampy? Badaczka szybko poznała odpowiedzi na niektóre z tych pytań, gdy potężny ryk wstrząsnął wodnikiem i bez ostrzeżenia wyłączył wszystkie systemy – również te zarządzające egzoszkieletem. Nagle pancerz stał się głuchy na wszelkie rozkazy, a koszmar z młodości powrócił. Mrok otulił spadającego swobodnie semibionta, wdzierał się do środka i dusił bez litości. Paraliżująca ciemność obezwładniała płuca, kradnąc oddech i przyćmiewając wzrok. Znowu zabijała Arethousę i wszystko wskazywało, że tym razem dokończy dzieła. *** Jakaś część mnie nie wierzyła, że znajdę Ketosa. Że odniosę sukces w tej desperackiej próbie zwabienia go własnym głosem. Jakaś część zawsze wiedziała, że nie należę do tego świata, a ten świat nie należy do mnie. Arethousa Theophila Ærr to nie tylko córka Nereusa i Doris, ale również potomkini Ziemi. Nigdy jednak nie była twoim dzieckiem, prawda, Posejdonie? *** Musiał zadziałać mechanizm ewakuacyjny, dzięki któremu wodnik wypluł ją jak zżutą gumę. Dzięki któremu jeszcze żyła. Odzyskawszy przytomność, od razu zauważyła, że może oddychać, choć wciąż pozostaje sparaliżowana. Wspomaganie płuc i maska tlenowa działały, za to powoli dostrzegała uszkodzenia, jakim uległ pancerz. Aż wreszcie utkwiła wzrok w czerwonych wstęgach ciągnących się za nią jak warkocze, które niegdyś splatał dla niej Matt. W dole, niczym w jakiejś baśniowej opowieści, ciemność walczyła ze światłem. Smugi czerni próbowały stłamsić obłoki jasności, w których na przemian pojawiał się potwór z koszmarów i młody smok. Pierwszy pluł smolistą mazią na wydobywające się z gardzieli drugiego chmury lśniącego pyłu. Szponiaste, złączone błoną, ale wciąż przerażająco ludzkie palce starały się rozszarpać falbaniaste płetwy. Paszcza z cienkimi szpikulcami zębów zaciskała się raz za razem, próbując sięgnąć smukłej szyi.

86

Herbasencja


Arti bezradnie przyglądała się pojedynkowi tych różnych jak ogień i woda żywiołów, a prąd morski unosił ją coraz wyżej i wyżej. Smok trafił jednym ze swoich świetlistych pocisków prosto w pysk potwora. Migotliwe kłębowisko otoczyło ohydny łeb, a wielkie łapska w obronnym geście zasłoniły bezbarwne, okrągłe ślepia. Ostatnim, co zobaczyła badaczka, zanim na dobre porwały ją fale, były rozwarte do kontrataku szczęki szamoczącej się dziko bestii. Mrok powrócił, lecz nie na długo. Otulił ją swoim chłodnym całunem, by zaraz umknąć przed piekącym oczy blaskiem. Arti z trudem uniosła powieki, a dwie strużki krwi spłynęły jej po policz-k ach, mieszając się z łzami. Nigdy wcześniej nie widziała słońca. Teraz żarząca się ogniście kula wisiała nad nią niczym zegar odliczający ostatnie sekundy życia. Arethousa zapłakała i kołysząc się na falach, zaczęła wyznawać swoje grzechy jedynemu bogu, w którego istnienie kiedykolwiek wierzyła. *** Już wiesz, jak do ciebie trafiłam, Posejdonie. Tym razem purpurowe niebo góruje nade mną, ale śmierć niezmiennie czai się za moimi plecami. Nie przyszłam jednak prosić cię o ratunek. Nie proszę również o wybaczenie. Błagam jednak, nie zostawiaj mnie, tak jak ja zostawiłam swojego ojca. Mimo że w pełni na to zasługuję, nie pozwól mi umrzeć w samotności. *** Morska toń pękła, wystrzeliwując pod firmament kaskadą migoczących kropel. Atramentowe łuski zabłysły w słońcu, kiedy smukła zjawa owinęła się wokół niesionego przez fale ciała i musnęła językiem zmarzniętą dłoń. Arti poczuła dotyk, śliski i ciepły zarazem. Uśmiechnięta, uniosła ręce nad głowę. Poruszyła palcami. Już wszystko było dobrze, prawda? Więc nie przeraził jej ryk, który raptem rozdarł powietrze i przeniknął wodę. Nie bała się również, gdy ze spienionego oceanu wypływały kolejne widma. Gdy do pieśni żałobnej dołączały kolejne głosy. Bo czemuż miałaby się lękać? Dzieci Posejdona przybyły pożegnać ją jak siostrę.

W wypełnionych mlecznobiałą poświatą snach spotykam atramentowe widmo o srebrzystym spojrzeniu. Unoszę sprawne nagle ręce i gładzę zjawę po podłużnym pysku. Bez lęku dotykam śliskich łusek i ostrych zębów.

Czerwiec 2015

87


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Stopka redakcyjna Profile autorów: Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 Dobra Cobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 FortApache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 gryzak_uspokajajacy http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624 krolikdoswiadczalny http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95 marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mirek13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 prosiaczek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=486 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 TENSZA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=671 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 verluvya http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=675

Skład:

Agata Sienkiewicz

fotografia na okładce: Adam Ladziński

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Czerwiec 2015

89



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.