Herbasencja - Kwiecień 2015

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Marcin Sztelak /Po/ranki 5 Sylwek Półgęsek wrócił z pracy 6 Sylwia Machalica warstwieję 7 Iwona Żukowska nie nazywaj mnie po imieniu 8 bezpowroty 9 Izabela Trojanowska *** 10 Szymon Florczyk Filiżanki 11 Jerzy Edmund Sobczak Bo nie wszystko co fruwa to pegaz czyli skarby poety 12 sekretne życie tommelise 14 Anna Musiał Kształty 15

2

Proza

Grzegorz Patroń Miejscami przykusa skóra kameleona 16 Jakub Zieliński Nocna zmiana 18 Bohdan Waszkiewicz Sto lat później 27 Jarek Turowski Ona mówiła, że tylko lubi seks 32 Agnieszka Osikowicz-Chwaja Puste gniazdo 37

BONUS

Jan Maszczyszyn „Światy Solarne“ (fragment powieści) 38

Stopka Redakcyjna 45

Herbasencja


Marudzenie Helli No i wykrakałam z tymi opóźnieniami, ale teraz mogę zrzucić wszystko na przymusowy świateczny urlop. Żeby jednak nie było tego złego, zdążyłam w święta popracować nad czymś innym, jeszcze bardziej opóźnionym i obiecywanym od początku roku. Myślę, że spore grono naszych najlepszych autorów dobrze wie, o co chodzi. W saloniku kolejne zmiany. W zwiazku zmodyfikacją systemu recenzenckiego i natłokiem zajęć, zapadła decyzja o powiększeniu grona redakcyjnego. Pod koniec marca wszelkie sprawy dotyczące recenzentów przejęła Nathien, czyli Dominika Plotzke, którą możecie kojarzyc także jako naczelną korektorkę herbatkowych wydawnictw. Nathien dba o wtajemniczanie nowych recenzentów i regularne schodzenie tekstów z recenzowni, a także służy pomocą przy drobnych problemach innych użytkowników. Za to w kwietniu wystartowaliśmy z eksperymentalnym konkursem. „Wiosenne dialogi” to konkurs poetycko-prozatorski, do tego pisany w duetach. Sześć par będzie usiłowało napisać razem tekst będący fuzją reprezentowanych przez nich rodzajów literackich. Czy i jak im się to uda, będziemy mogli przekonać się w czerwcu. Do tego czasu możemy tylko trzymać kciuki za ich współpracę. Przechodząc do tematu czysto herbasencjowego: czworo debiutantów w poezji! Dawno chyba nie mieliśmy takiego wyniku. Do tego pół na pół w kwestiach płciowych, to też rzadki przypadek. Stronę kobiecą reprezentują po raz pierwszy na naszych łamach: Sylwia Machalica, Iwona Żukowska i Izabela Trojanowska oraz stała bywalczyni herbasencjowych wirtualnych stron – Anna Musiał. Ze strony męskiej: debiutant – Sylwek Półgęsek, powoli zadamawiający się Szymon Florczyk oraz herbatkowe sławy – Marcin Sztelak i Jerzy Edmund Sobczak. Proza w tym numerze wyjatkowo klimatyczna. Choć każdy tekst inny, to jednak wszystkie powodują dreszcze. Na początek Grzegorz Patroń i doprawiona fantastyką kwestia szpiegostwa przemysłowego. Jakub Zieliński zabiera nas do szpitala rodem z kultowego serialu Larsa von Triera. Bohdan Waszkiewicz zmierzy się z jedną z legend warszawskich. Jarek Turowski tym razem wyjątkowo obyczajowo-psychologicznie. Na koniec mój osobisty faworyt tego numeru, czyli Agnieszka Osikowicz-Chwaja o syndromie pustego gniazda. Mamy też dla Was bonus: fragment pierwszej powieści Jana Maszczyszyna – „Światy Solarne”, która swoją premierę miała 15 kwietnia tego roku, czyli zaledwie kilka dni temu. Dodatkowym smaczkiem są tu ilustracje, wykonane przez Pawła Leśniewskiego. Na koniec chciałam zwrócić Waszą uwagę na piękne zdjecie na okładce. Jego autorką jest Ewa Grześkow. Jeśli kojarzycie to nazwisko, to słusznie, bo jest to herbatkowa Azazella. A teraz zapraszam do lektury! Helena Chaos

Turbina to nie tylko turbina, bo turbina to turbina i sprężarka.

Kwiecień 2015

3


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

/Po/ranki Wieczorami po parkach grasują abstynenci. W szarych płaszczach reglamentując słowo. / dobre, złe, obojętne/

/ prawdy, kłamstwa, miłości/ Tymczasem stary diabeł przydźwigał szafę, tą, w której mógłbym zamieszkać. Wśród ukrytych znaczeń.

Cudotwórcy zamykają przestrzeń w bańkach mydlanych. Te próbują uciec.

/ mądry, głupi, nijaki/

/ górą, dołem, gdziekolwiek/

Jeszcze noc powoli zachodzi, w ciemności. czas ustalić kierunek upływu.

Więc uczę się latać, przeskakując ławki. Na nich sparowani namiętnie szepczą.

/ w lewo, prawo, do tyłu albo niebo, ziemię, pomiędzy/

***

Jeszcze noc powoli zachodzi, w ciemności. czas ustalić kierunek upływu.

Kwiecień 2015

5


Sylwek Półgęsek (Polliter) Rocznik 76. Mieszka w Holandii. Pija whisky, pisze piosenki, jest muzykiem. Lubi seks, piwo, poezję, dobrą prozę, muzykę, teatr, film i ogólnie sztukę.

wrócił z pracy rozwiązał sznurowadła i ściągnął buty powiesił płaszcz obok chybocących Judaszów kątem oka zerknął w lustro spiął włosy i przyczesał brodę ile to już lat? dwa tysiące... zagotował wodę w czajniku by napić się grzanego wina na kolację ryby i chleb potem kąpiel stóp w wannie firmy Genezaret zawinął się w całun i zasnął śniło mu się Niebo rano wstał na poranną mszę

zawinął się w całun i zasnął śniło mu się Niebo

6

Herbasencja


Sylwia Machalica (datura) Miłośniczka sztuki i poezji. Pisanie traktuje jako odskocznię od sztuk pięknych, które są głównym polem jej artystycznych poszukiwań. Uwielbia literaturę faktu. Jej filmową fascynacją jest dobre science fiction. Głośniki wypełnia dziwnymi dźwiękami (industrial, ebm).

warstwieję jestem tylko świadkiem uniesień noszę ślady na skórze ból jak skorupa farby na palecie posiada własną logikę i przypadkowe piękno pod – zimna gładka powierzchnia rozszczelnij muszę się upewnić dotknąć tej dziewczyny

ból jak skorupa farby na palecie posiada własną logikę i przypadkowe piękno

Kwiecień 2015

7


Iwona Żukowska (takaja) Na pewnym portalu o sobie napisałam : „Chodzą po mojej głowie słowa , supełki na nich wiążę i do szufladek chowam „, bo to właściwie jest cała prawda o moim pisaniu . Było we mnie od zawsze. Wiersze to cała ja, albo scentralizowana do maksimum w treści, albo ukryta między wersami .

nie nazywaj mnie po imieniu zamieszkała we mnie zmierzchlina jak nałogowa palaczka wypala i rodzi nowotwory niezniszczalna jak plastik warstwowo przenika międzytkanki i wrasta w niepokój przedsionków wysysa pamięć wczorajszych nauk po omacku łapię się białych ścian malując dłońmi początki i końce głodów od przystanku do przystanku i pauz czasami dochodzę do ciasnych przesmyków oddycham suchą poczytalnością tlenem rzeczywistych spojrzeń pozbawiona odpowiedzialności tnę nadgarstki kolejnym stacjom krzyk rozrywa miesiące na kwadranse segregując minuty na moje twoje i nasze w gruncie rzeczy jest mi wszystko jedno jak krwawią wspomnienia

po omacku łapię się białych ścian malując dłońmi początki i końce głodów

8

Herbasencja


bezpowroty nie zamykaj mnie na stronie której nikt już nie przeczyta gdzieś między tęsknotą a ciszą w bezwietrze tracę siebie tam gdzie jeszcze wczoraj pulsowały oceany w ustalonym rytmie pokonywałam nieśmiertelność teraz wiem że zasady umierania są umowne

nie zamykaj mnie na stronie któr ej nikt już nie przeczyta

Kwiecień 2015

9


Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.

*** następuję po sobie niezmiennie. co dzień jabłka na stole czerwienią się, bez wstydu reklamując właściwy apetyt na życie. na parapecie szamocą się wróble. przez chwilę obserwuję ich dzióbki. zawzięcie wystukują odę do chleba. powszedniego dnia parzę usta kawą, zostawiam w pośpiechu nieumyty kubek. później z teczką pod pachą, piórem, brudnopisem, tabletem, zmieniam pojęcia in abstracto w in concreto, zupełnie jakbym mogła uratować świat, dom, albo przynajmniej czyjś zakichany interes. w garście zbieram uściski, w głowie słowa, gdzieś pomiędzy gubię oddech. kilogramy, siebie. wracam do przypadkowego nieznajomego uśmiechu. tracę impet, płynność ruchów, melaninę. wypełniam się powtórzeniem krwistego zachodu - czas tłoczy mnie niezmiennie. następnego ranka jestem wróblem. parzę usta.

w garście zbieram uściski, w głowie słowa, gdzieś pomiędzy gubię oddech. kilogramy, siebie.

10

Herbasencja


Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.

Filiżanki mały kwadratowy stolik obrus w szachownicę dwie filiżanki z porcelany ty mnie ja tobie wrzucam kostki cukru proszę dziękuję stuk stuk zabawne ust nawet nie maczamy mdły napój się przelewa więc suną spodki wlewowprawowlewo staramy się nadążyć by zasłonić plamy resztę zakryję rękawem ty wygładzisz obrus z pewnością zgramy się jak zwykle bez jednego słowa stuk stuk łyżeczka ja też poproszę zabielę mlekiem po czym zamieszam gdy myślisz że to wróżby i jakaż sztuka czytać wzory

twoja serwetka i poproszę dialog czy jeszcze cukru? stukdzyń o podłogę wstajeny obrót wypij flaszkę perfum ja złożę origami obrót siadany stukstukstuk stuk stukstukstuk - ts podążam wzrokiem za srebrną nitką a tam wykwita wilgotny pączek choć może jest to główka szpilki można by wyjąć i zajrzeć na dno lecz dziękuję czas na-m-nie dokończyć swojej kawy

podążam wzrokiem za srebrną nitką a tam wykwita wilgotny pączek

Kwiecień 2015

11


Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.

Bo nie wszystko co fruwa to pegaz czyli skarby poety Niejeden cwałowałby na łysej kobyle, gdyby nie wizja jej codziennego golenia - Jerzy. E. Sobczak bo nie wszystko co fruwa to motyl jak niezwykle odkrywcze to słowa na zew prawdy otworzyłem oczy na kobyle wszak zwykłem cwałować ona łysa i sieczką karmiona jak poderwać bidulkę do lotu? brak mi skrzydeł na wątłych ramionach póki co więc mam trochę kłopotów kiedy w końcu zakończę nauki wróbel to zacz a to mucha plujka zbiorę strofy do kupy dopóki me ramiona nie porosną w piórka i tak wzlecę pogodny do nieba swoją klaczkę ze sobą zabiorę z aniołami się będę naśmiewać z typów smętnych gardzących humorem

12

Herbasencja


bo nie wszystko co fruwa to pegaz i nie wszystko co piszę to blaga możesz prawdy okruchy pozbierać lub z półprawdą z tytułu przestawać skarby poety w spiżarni z głodu zdychają szczury jedna koszula i same łaty w sypialni pustka widok ponury nędzarzem jestem czy też bogatym? wiem na skinienie tworzę wszechświaty na taborecie który się chwieje nagle w galopie przestał być gratem łysa kobyła się ze mnie śmieje teraz to śmigły pegaz skrzydlaty na tym wierzchowcu odwiedzam światy gościem tam jestem przez krótką chwilę nieuniknione w pustkę powroty w nich magia elfów cudne motyle tam jest miłości czarowny dotyk przecież to jednak nie moje światy tutaj w objęciach swych własnych siedzę łkając przeklinam ten los szczerbaty tęsknię za magią pluję na wiedzę wiem na skinienie tworzę wszechświaty czy nędzarz ze mnie czy bogaty? J.E.S.

łysa kobyła się ze mnie śmieje teraz to śmigły pegaz skrzydlaty

Kwiecień 2015

13


sekretne życie tommelise tę opowieść zapisały jaskółki kreśląc czarnym piórem po bezchmurnym niebie calineczka calineczka mała calineczka złotowłosa skwirzyły pląsała wśród traw biegając na skraj lasu by tam w wygrzebanych dołkach składać dziecięce sekrety skrzydełka martwych motyli barwne płatki kwiatów przykryte butelkowym szkłem aż wzeszedł skrwawiony księżyc kształtując postać kobiety może to gwiazdy przekonały ją by pozostała małą dziewczynką tommelise calineczka głupia calineczka wołano od lata do lata latała wirowała pośród łąk furkocąc zadartą spódnicą pokładała się z chłopakami tommelise latawica latawica głupia calineczka krzyczano pewnej wiosny w leśnym cieniu pogrzebała kolejny dziecięcy sekret kwiat lepkiej czerwieni a kiedy wstępowała w zachłanny gąszcz bór nie bez oporu przepuścił ją i powiódł w ostatnią baśń calineczka calineczka eczka eczka eczka tańcz tańcz tommelise lise lise lise powtarza echo na skraju

pląsała wśród traw biegając na skraj lasu by tam w wygrzebanych dołkach składać dziecięce sekrety

14

Herbasencja


Anna Musiał (annamusial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

Kształty czasami ciemność przybiera kształt rodzinnego domu, cienie przesuwające się po ścianie to dłonie obejmujące szyję; te, które pełzną w moją stronę – poduszki rozpulchnionych ust. nieświadomie dotykasz moich włosów, załamania policzka – na nim ślad, w którym tonę, gdy przychodzą roztopy. śnię wtedy deszcz, krople przepadające prześwitami chmur. wyobrażam sobie, że mój dom chwieje się w posadach, pod okna podchodzą bezpańskie psy i jestem prawie pewna, że one też znalazły się tutaj przypadkiem.

cienie przesuwające się po ścianie to dłonie obejmujące szyję;

Kwiecień 2015

15


Grzegorz Patroń (GaPa) Urodzony w 1975 r. w Krasnymstawie, wyznawca Philipa Kindreda Dicka. Adres email: gpgapa@gmail.com

Miejscami przykusa skóra kameleona

miniatura

Bez­sprzecz­nie znaj­do­wa­ła się w awan­gar­dzie badań nad mową del­fi­nów – wąska spe­cja­li­za­cja okra­ szo­na nie­daw­nym jakże spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sem. Nie była pięk­ną, olśnie­wa­ją­cą ko­bie­tą, bar­dziej pa­ so­wa­ło do niej słowo „przy­stoj­na”. Krą­ży­łem w po­bli­żu, nie na­rzu­ca­jąc się, sporo żar­tu­jąc: nic ofen­syw­ ne­go, na siłę, byłem jak stru­mień na rów­ni­nie, po­wol­ny, nie­ustę­pli­wy. Zbli­ża­li­śmy się do sie­bie, opla­ta­jąc sie­cią wspól­nych spraw, nie przej­mu­jąc za­nad­to kon­we­nan­sa­mi, aż na­stał TEN WIE­CZÓR. Za­pro­si­ła mnie do sie­bie (to już się zda­rza­ło), wsko­czy­li­śmy do ba­se­nu (coś no­we­go). Ze zdzi­ wie­niem za­uwa­ży­łem, że woda jest słona. Przy­ję­ła to nie­pew­nym, spe­szo­nym uśmie­chem. O iro­ nio roz­po­zna­łem pro­du­cen­ta whi­skey, któ­rej cała bu­tel­ka znaj­do­wa­ła się w po­ręcz­nym miej­scu na obrze­żu ba­se­nu. Pil­no­wa­łem, by jej szklan­ka była wciąż pełna i na­stro­ju. Ca­łu­jąc za­mknię­te po­wie­ ki, szep­tem spy­ta­łem, czy moja dłoń nie przy­po­mi­na płe­twy? Wsu­ną­łem ją ła­god­nie po­mię­dzy jej nogi, stop­nio­wo wę­dru­jąc w górę. Za­sty­gła, a potem, hm, za­re­ago­wa­ła bar­dzo ży­wio­ło­wo. Upra­ wia­li­śmy już seks, tym razem jed­nak o d d a ł a mi się, sama czer­piąc aż po ru­mień na po­licz­kach. Póź­niej ga­da­li­śmy. Otwo­rzy­łem się przed nią, zdra­dza­jąc Naj­bar­dziej Skry­wa­ny Se­kret. Wzru­szy­ła się. W re­wan­żu za­czę­ła opo­wia­dać o swo­jej pracy, że do­ko­na­ła znacz­nie wię­cej, niż się sądzi, ale nie chce tego ogła­szać, bo del­fi­ny są takie nie­win­ne, nie­ska­la­ne. Jak spryt­nie fał­szu­je wy­ni­ki badań, by je chro­nić. Czy mogę sobie wy­obra­zić, że do­sta­ła po­tęż­ny grant, aby wy­tłu­ma­czyć del­fi­nom ideę pie­nią­ dza? Nie je­stem głu­pia, za­rze­ka­ła się, to wszyst­ko by z bo­skich stwo­rzeń stały się tar­ge­tem. Jak nie­gdyś In­dia­nie w Ame­ry­ce Pół­noc­nej, pod­po­wie­dzia­łem uprzej­mie, za­mknię­ci w re­zer­wa­tach kon­su­men­ci. Wła­śnie, a one są jak dzie­ci, kon­ty­nu­owa­ła, ze­psu­ją je, zde­pra­wu­ją, na­rzu­cą nasze re­gu­ły. Jak mi to brzmi – za­czę­ła pa­ro­dio­wać wia­do­mo­ści – spa­dek PKB u La­ge­no­del­phis hosei, roz­pa­try­wa­ny kwar­ tal­nie… Twój głos brzmi jak tarka bo­skie­go jazz­ma­na, prze­rwa­łem ro­ze­śmia­ny. Gdy kła­dłem ją do łóżka, nieco beł­ko­tli­wie po­wie­dzia­ła, że nigdy jesz­cze nie czuła się taka szczę­śli­wa i bez­ piecz­na. Cze­ka­łem, prze­cze­su­jąc pal­ca­mi jej dłu­gie, mięk­kie włosy, aż chra­pli­wym od­de­chem wkro­czy w sen. Wy­stu­ka­łem SMS – WY­BACZ-PRA­CA-MU­SZE PE­DZIC JAZ­ZO­WA PTA­SZYN­KO. Gdy jej wo­do­od­por­na ko­mór­ka po­twier­dzi­ła otrzy­ma­nie wia­do­mo­ści, ru­szy­łem do domu. Od­słu­cha­łem na­gra­nie. Jej głos… ja­kość była wy­star­cza­ją­ca. Po­zo­sta­wi­łem tylko frag­men­ty, te, na któ­rych tłu­ma­czy­ła lin­gwi­stycz­ne za­wi­ło­ści ję­zy­ka mor­skich ssa­ków, a także ob­ja­śnie­nia na­pę­ dza­nych szla­chet­ną ideą oszustw. Spo­rzą­dzi­łem ra­port, do­łą­czy­łem plik dźwię­ko­wy, wy­łą­czy­łem te­le­fon, zga­si­łem świa­tło i roz­pu­ści­łem się w mroku. Po prze­bu­dze­niu spraw­dzi­łem pocz­tę, na­stęp­nie stan konta. Dzia­ła­li szyb­ko. Kwota, którą mi prze­la­ no, mogła robić wra­że­nie, ale była tylko ułam­kiem fun­du­szy, jakie otrzy­ma­ła od nich na pro­jek­ty ce­lo­we.

16

Herbasencja


Go­niec do­star­czył whi­skey, drob­ny upo­mi­nek na cześć owoc­nej współ­pra­cy. W końcu ten rzad­ ki, drogi ga­tu­nek był fla­go­wym pro­duk­tem zle­ce­nio­daw­cy. Dałem chło­pa­ko­wi so­wi­ty na­pi­wek, by to jej wrę­czył bu­tel­kę: nie­dłu­go zakup tak cen­ne­go trun­ku bę­dzie długo roz­wa­żać. Mój agent rów­nież otrzy­mał już swoją mi­secz­kę ryżu. Przy­słał nawet pro­po­zy­cję nowej misji. CZY SZPA­CZEK ÓW, U SE­ZA­MU WRÓT, FAŁ­SZY­WEJ NIE TKAŁ PIE­ŚNI? Ta­kiej tre­ści de­pe­sza mogła zdo­bić zdję­cie dys­tyn­go­wa­ne­go, szpa­ko­wa­te­go męż­czy­zny na tle palm, które od razu za­pa­ da­ło w pa­mięć. Czeka mnie długa po­dróż, po­my­śla­łem, i to w wielu aspek­tach. Nie mu­sia­łem, nie po­wi­nie­nem tego robić, ale za­dzwo­ni­łem. We­so­ło pa­pla­ła, oży­wio­na, aż w końcu za­mil­kła, za­nie­po­ko­jo­na ciszą z mojej stro­ny. Czy coś się stało? Od­par­łem, że do­sta­łem pro­po­zy­cję nie­złej pracy, ale wiąże się to z wie­lo­mie­sięcz­nym wy­jaz­dem, w do­dat­ku będę od­cię­ty od świa­ta. Mogła mi zła­mać serce na wiele spo­so­bów, w myśli ko­ła­ta­ło się „prze­cież nie je­stem głu­ pia”, jed­nak tylko spo­koj­nie po­wie­dzia­ła, że ro­zu­mie i za­koń­czy­ła roz­mo­wę. Wy­ją­łem kartę SIM i sta­ran­nie ją znisz­czy­łem. Potem owi­ną­łem w ręcz­nik te­le­fon, by roz­wa­lić go w drob­ny mak. Usia­dłem przed mo­ni­to­rem, pró­bu­jąc za­po­znać się ze szcze­gó­ła­mi no­we­go zle­ce­nia, ale li­te­ry zło­śli­wie za­mie­nia­ły się w cie­nie kak­tu­sów, wy­wo­łu­jąc ból oczu. Ga­pi­łem się w okno, na mgłę opla­ta­ją­cą skur­czo­ne, zsza­rza­łe li­ście. Bra­ko­wa­ło tylko trans­pa­ren­tu: „Je­sień idzie, nie ma rady na to”. Nagle ogar­nę­ła mnie pa­ni­ka. Za­po­mnia­łem nazwy mia­sta, w któ­rym się znaj­du­ję, wła­sne­go imie­nia. Uspo­ko­iłem od­dech. Włą­czy­łem – zbyt gło­śno – mu­zy­kę, by razem z wo­ka­li­stą krzy­czeć: „Wie­rzę słowu Jeśli jest jak głaz Wie­rzę myśli Jeśli lgnie do słońc Nie sercu Nie sercu“ Po czym smo­li­stym gło­sem de­kla­mo­wa­li­śmy re­fren: „Kiedy mówię – nie To nie zna­czy – tak Kiedy mówię – tak To nie zna­czy – nie“. Dałem sobie kwa­drans, w któ­rym szcze­rze, skru­pu­lat­nie po­gar­dza­łem sobą. Na­stęp­nie usia­dłem przed lap­to­pem, raz jesz­cze pró­bu­jąc wgryźć się w szcze­gó­ły cze­ka­ją­ce­go mnie za­da­nia, opra­co­ wu­jąc stra­te­gię. Za­mó­wi­łem bilet, po­zbie­ra­łem rze­czy, przy czym to ta druga czyn­ność za­bra­ła mi mniej czasu, we­zwa­łem tak­sów­kę. Ma­rzy­łem, scho­dząc, że czeka na dole, z roz­wia­ny­mi wło­sa­mi, że­by­śmy razem ucie­kli, bo nie ma nic waż­niej­sze­go. Gdzieś się scho­wa­my, cze­góż wię­cej nam trze­ba? W ra­mach hi­gie­ny psy­chicz­nej myśli te zo­sta­wi­łem za drzwia­mi lot­ni­ska. Zmie­nił mi się krok, za­czą­łem przyj­mo­wać nową toż­sa­mość. Czy to Ku­brick po­wie­dział o Pe­te­rze Sel­ler­sie, że jest ak­to­rem do­sko­na­łym, bo nie po­sia­da wła­ snej oso­bo­wo­ści? Prze­mie­rzam więc wiel­kie prze­szklo­ne prze­strze­nie, roz­my­śla­jąc o mrów­kach – od per­so­ne­lu firm sprzą­ta­ją­cych po pre­ze­sów, tych wszyst­kich ako­li­tów, pre­ten­den­tów, więź­niów i bi­sku­pów zło­te­go kultu – dzię­ki któ­rym mogę spraw­nie do­stać się z punk­tu A do punk­tu B, w mej dro­dze ku do­sko­na­ło­ści. Cy­ta­ty: Je­sień idzie – An­drzej Wa­li­gór­ski KAT – Wie­rzę – słowa Roman Ko­strzew­ski

Kwiecień 2015

17


Jakub Zieliński

Absolwent Wydziału Filologii Polskiej Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie (obrona pracy magisterskiej w roku 2004). Od lat fan groteski i horrorów, mający na koncie współpracę z największymi krajowymi serwisami internetowymi związanymi z tym gatunkiem (recenzje filmów i książek, artykuły itp.). Tworzy od grudnia roku 1999, w ostatnich latach dryfując w stronę esejów i mrocznych thrillerów. Wśród ulubionych autorów wymienia: Samuela Becketta, Rolanda Topora, Clive’a Barkera i Tadeusza Różewicza. Rodowity częstochowianin, od jakiegoś czasu przebywający w Anglii. Niepalący wegetarianin.

Nocna zmiana

horror

Kilka chwil przed godziną dziesiątą, J. przemierzał pusty parking przed wielkim, zaklętym w wieczornej ciszy szpitalem. Ilekroć spoglądał na niego z tej strony, przychodziło mu do głowy porównanie budynku z wielkim statkiem, wyciągniętym przez nieznane siły ze środka oceanu i osadzonym na terenie miejskim, gdzie śmiało dorównywałby najokazalszym z budynków. Podobną ilustrację zapamiętał z przeglądanej w dzieciństwie książki, objaśniającej mu początkowo świat zewnętrzny – zanim sam nie rozpoczął jego odkrywania. Wszedł do środka i przeszedł przez pełen sztucznego, zimnego światła korytarz. Pociągnął nosem, pozwalając swoim nozdrzom wepchnąć weń zapach środków chemicznych, jakie stosowano tu w znacznych ilościach. Przyzwyczajaj się, mruknął do samego siebie, gdyż przez najbliższe osiem godzin nie zaznasz już woni kwiatów. Pewnym krokiem wkroczył do małego pomieszczenia nieopodal parkingu dla karetek i wejścia na oddział pogotowia ratunkowego. Wnętrze pokoju było puste, a ciszę mącił tylko hałas programu telewizyjnego, oglądanego najwyraźniej wcześniej przez drugiego z pełniących dyżur portiera. Zdjął z ramion kurtkę i zawiesił ją na oparciu metalowego krzesła, których rządek tkwił ustawiony pod białą, odrapaną tu i ówdzie ścianą. Usiadł przed ekranem komputerowego monitora – dostawcy systemu, jaki (tak brzmiała oficjalna wersja firmy, dla której pracował) miał usprawnić czas i sposób wykonywania przez nich zadań. Wprowadzona kilka tygodni wcześniej innowacja póki co nie była w stanie sprostać oczekiwaniom szefów, lecz żaden z szeregowych pracowników nie narzekał. Pojawiło się bowiem oto sprawne narzędzie do słuchania muzyki i oglądania (głównie nocną porą) filmów pornograficznych. Przede wszystkim jednak, kolorowy pulpit wyświetlał informacje o szeregu poleceń i misji, jakich realizacja oczekiwana była od niego i pozostałych pełniących akurat służbę. A dokładniej - wiecznie przysypiającego na zmianie Tajwańczyka, którego wielu rodaków także spełniało w tymże szpitalu swój obywatelski… Bzdura, pomyślał. Nikt tak naprawdę niczego tu nie spełniał. Wszyscy byli tylko opłacanymi najemnikami, od których w dodatku nie wymagano emocjonalnego zaangażowania w wypełniane zlecenia. Co więcej, nie interesowano się zbytnio ich własnymi przekonaniami tak długo, póki nie kolidowały z polityką firmy. Irytowało go to niezmiennie, lecz – poza nieznośnym uściskiem w gardle i przyspieszonym biciem pulsu, gdy tylko widział w pobliżu

18

Herbasencja


któregoś ze swych menedżerów – nie potrafił szczerze dać upustu swym emocjom. Cóż, pozostawała mu tylko zmiana pracy lub ostateczne pogodzenie z byciem częścią wielkiej, bezimiennej masy… Odwrócił się od ekranu aby włączyć elektryczny czajnik, gdy za swymi plecami usłyszał skrzypienie firmowych butów, a następnie charakterystyczny, nosowy głos. - Hola. Jak się masz? - Cześć, Ricky. Od dawna tu siedzisz? - Niekoniecznie. Przyszedłem po drugiej, ale stwierdzili że pracuję za dużo godzin. Dlatego wróciłem do domu trochę się przespać – pucołowaty Azjata ziewnął i przełączył kanał odbiornika telewizyjnego. Zajął swoje ulubione miejsce w pomieszczeniu (usytuowane idealnie tyłem do ekranu monitora), po czym postawił stopę na skrzypiącej klapie kosza na śmieci. - Tak, spanie to dla ciebie podstawa życia, co brachu? – zażartował jego kompan, ale w odpowiedzi padło tylko nieartykułowane parsknięcie i dźwięk wyłączającego się czajnika. - Znasz może program na dziś? Coś interesującego? - Raczej nie. Pornosów też dziś nie ma… - Możesz mieć problemy przez ich oglądanie, wiesz? Niektóre z pielęgniarek są na to szczególnie cięte… - Mam to w dupie – odburknął, śmiejąc się pod nosem. – W końcu nie oglądam ich samych gołych, ani nie podglądam dzieci sąsiadów przez dziurkę od klucza, co nie? Poza tym, czekam tylko na moment żeby nareszcie mnie zawiesili. Choć pozornie stwierdzenie to brzmiało co najmniej dziwacznie, tkwiła w tym szaleństwie nuta rozsądku: każdy z zawieszonych, pod tym czy innym pretekstem, nadal otrzymywał pełną pensję – a do tego jeszcze ocean wolnego czasu. Rzecz jasna, dzięki pokrętnym regułom ich kontraktu. - Gringo, ale pamiętaj, że te piguły to jednak coś innego niż my sami. Jakby odrębny gatunek. Zadrzesz z jedną, a będziesz miał całą organizację przeciwko sobie – spostrzegł, pociągając pierwszy łyk gorącego, ciemnego napoju. Beztroska większości z tych ludzi powodowała u niego często opad dolnej szczęki, lecz z drugiej strony, cóż miał na to poradzić? Nie był ich matką czy księdzem na ambonie, aby podejmować jakiekolwiek zbawienne misje. Sam zresztą miał niejedno na sumieniu… Przez ponad godzinę wpatrywał się na przemian w oba ekrany, starając się wychwycić cokolwiek ważnego dla siebie w serii pojawiających się liter i cyfr. Kilka razy podniósł się z miejsca, przewożąc następnie lżej i ciężej poszkodowanych pacjentów na pobliski skan rentgenowski, lecz tego wieczoru Nieszczęście i Tragedia najwyraźniej odpoczywały, czekając nadejścia weekendu... Gdy krótko przed północą przechodził obok wyludnionej o tej porze poczekalni dla poszkodowanych, zdało mu się że z drugiego końca sali ktoś macha w jego kierunku. Cofnął się o kilka kroków, aby ponownie spojrzeć na to miejsce, nie było tam już jednak choćby śladu żywej duszy. Złożywszy to na karb później pory i zmęczenia wzroku, wrócił do pokoju i ciężko zasiadł na krześle. Konsumujący akurat późną kolację, złożoną z zapiekanego ryżu i kurczaka w sosie słodkokwaśnym, Ricky przerwał mlaskanie i połowicznie odwrócił się do swego partnera, oznajmiając mu najnowsze wieści: - Za jakieś piętnaście minut będzie do zabrania „różyczka”. Teraz właśnie zawijają ciało. Tęga sztuka. - Wiesz może, dlaczego umarł? - Akurat jak przewoziłeś pacjenta na siódme piętro, trwała tu akcja ratunkowa. Kurwa, człowieku – głos Azjaty przybrał teraz ton podekscytowania – światło gasło na korytarzu chyba z trzy razy, gdy go reanimowali. Te bezpieczniki powinny być dawno wymienione. A tak to, w półmroku, nikt nie miał na tyle odwagi, by dać mu zastrzyk czy robić inne zabiegi. Gdyby nie to, może by jeszcze żył. Wypił kolejny łyk kawy i głośno beknął, nadal wpatrując się mętnym wzrokiem w odbiornik. Śmierć nie była dla nich niczym obcym - mogła równie dobrze uciskać właśnie obolałą klatkę piersiową lub płynąć jadem w krwi kogoś siedzącego zaledwie kilka metrów dalej.

Kwiecień 2015

19


A przynajmniej, nie była nowością dla ich dwóch. Ricky, podobnie jak wszyscy jego rodacy, nie wzdrygał się nawet na myśl o przewiezieniu zwłok do kostnicy. Czynił tak już wiele razy przedtem, toteż wszelkie zabobony i przesądy niektórych kolegów traktował z obojętnym wzruszeniem ramion. Zadanie, jak każde inne. W przypadku drugiego z porterów, zdrowy rozsądek i niechęć przed czynieniem problemów z rzeczy powszednich sprawiały, że często podejmował się również tego zlecenia. Tego wieczoru zatem jedyną nierozwiązaną kwestią było to, który z nich zabierze zmarłego pacjenta w jego ostatnią podróż po szpitalu. Do rozstrzygnięcia pozostało nieco czasu, toteż postanowił skrócić oczekiwanie tego wyboru zapadając w drzemkę. W półśnie, słyszał jeszcze szepty dwóch przechodzących obok pielęgniarek, rozmawiających na temat niemożności skontaktowania się z krewnymi zmarłego. Pomyślał, że nasze przyjście na ten świat witane jest bardzo często przez tłum ludzi, radośnie celebrujących to wydarzenie. Jeśli jesteśmy wciąż przytomni, a do tego sprzyja nam szczęście, podobnie może też wyglądać nasza ostatnia droga. W przeciwnym razie opuścimy świat zupełnie samotni i zapomniani przez wszystkich... Obudził go głos Azjaty, dobywający się z ciemnej krótkofalówki za pomocą których komunikowali się w obrębie szpitala. - Stary, różyczka jest już gotowa. Pokój numer cztery. Ja nie mogę jej teraz zabrać, bo mam do przewiezienia pacjenta na Zachodnie Skrzydło. A chłopcy z góry są zbyt zajęci... - OK, zrozumiałem. Już tam idę. Ugryzł kawałek ciasta, owiniętego w pokryty tłustymi plamami papier i dopił resztkę zimnej już kawy. Spojrzał na zegarek: wskazywał czterdzieści minut po północy. Ledwie poruszył się na krześle, na którym zapadł w drzemkę, a natychmiast odczuł silny ból karku, a resztę jego ciała przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Organizm oznajmiał mu w ten sposób, że tak naprawdę chce dalszego snu, a nie zmagań z (nie)kochanym zmarłym. Z gigantycznymi oporami zebrał się wreszcie z krzesła i stanął w drzwiach pokoju. Korytarz i poczekalnia dla oczekujących na pierwszą pomoc były nadal puste. Z prawej strony, do której teraz zdążał, usłyszał stłumiony nieco szept jednej z pielęgniarek, najwyraźniej flirtującej z potężnym ochroniarzem. Podczas nocnych zmian naoglądał się już wielu ciekawych scen, a drugie tyle usłyszał od kolegów. Nocna pora sprzyjała bowiem wszelkim romansom, ucieczkom w zapomnienie za sprawą alkoholu lub ukradkiem dawkowanych narkotyków… Zimno serca i wewnętrzny płacz sumienia tych nieszczęśliwie samotnych ludzi tłumione były różnie – najważniejsza jednak była przecież skuteczność takich poczynań, prawda? Oboje ucichli całkowicie i spojrzeli badawczo na portiera zbliżającego się do pomieszczenia w którym znajdowało się ciało zmarłego. Odsłonił kotarę, starając się przyswoić wzrok do kiepskiego światła, czując już zarazem specyficzny zapach środka do dezynfekcji. Co gorsza, mało skutecznego: przez warstwę chemicznego swądu przebijał się mimo wszystko bardziej naturalny, wręcz pierwotny zapach kogoś, kto przegrał już ostatnią ze swych walk. Odbezpieczył hamulce lekkiego wózka na którym ułożone było ciało i zaczął powoli wysuwać je ze środka. Dwójka kochanków przyglądała się jego działaniom z respektem dla tej specyficznej czynności. Następnie jednak kobietę wezwał sygnał dzwonka jednego z pacjentów, najwyraźniej wymagającego pomocy natury medycznej. Zupełnie niewzruszony, portier dalej popychał owinięte w prześcieradło ciało w kierunku wyjścia dla pracowników departamentu pogotowia. Normalnie – a raczej proceduralnie – powinien przyprowadzić z kostnicy inny, specjalny wózek przykrywany za pomocą charakterystycznej różowej narzuty. O tej porze zdecydował się jednak przetransportować ciało bez jego użycia. Szansa na to, że wstrząśnie kimkolwiek taką decyzją była znikoma, toteż w swym nieco leniwym czynie widział spory sens…

20

Herbasencja


Skierował się w jaśniej oświetlony, pachnący nocą i chorobami korytarz, po czym skręcił w prawą stronę. Ominął kuchnię, za sobą zostawił także boczne wyjście z sal operacyjnych… Jadąc do góry w przesyconej metalem i brudem windzie, przypominał sobie gdy po raz pierwszy przyszło mu transportować zwłoki. Larry, pucułowaty Filipińczyk o szerokim uśmiechu, przyglądał się ciału z totalną obojętnością, opowiadając zarazem nowicjuszowi o takich atrakcjach kostnicy jak choćby konieczność upychania zbyt dużego ciała w jedynym wolnym miejscu. Przestrzegał również przed dotykaniem wypadających przy otwieraniu lodówki części ciał denatów… - Teraz, w środku dnia, nie ma z tym żadnego problemu… Ale w nocy – tak o drugiej czy trzeciej – kiedy tu jest zupełnie pusto… Tylko ty i ciało – zaśmiał się głośno i nosowo, po czym z niegasnącym uśmiechem zerknął po raz kolejny na zwłoki, zmierzające już powoli do miejsca swego ostatecznego ulokowania w szpitalu. - Wszyscy tutaj kiedyś skończymy. Ale póki co, możemy mieć od tego całą furę koszmarów… Dzięki, ty ośle, pomyślał, przemierzając teraz po raz setny tę samą trasę. Nie był tam już od kilku tygodni, ale dobrze pamiętał najbardziej charakterystyczne miejsca i momenty drogi: silny zapach formaliny, szkielet z przyczepioną żartobliwie na plecach kartką, nieco perwersyjne nalepki na szafkach pracowników, wypełniony pożółkłymi księgami korytarz…Wątpił, by cokolwiek z tego zniknęło. Nie mylił się. Chłodny podmuch towarzyszył mu, gdy otwierał potężne, okute metalem drzwi kostnicy. Szczelnie owinięte płóciennym materiałem zwłoki, pchane w stronę sterylnie czystej sali, rzucały teraz cień na białe ściany. Zawsze w takich momentach zastanawiał się - kim byli ludzie, których zabierał w ostatnią wyprawę ? Jakie były ich losy, co czynili zanim stali się pozbawionymi tchu i pulsu zlepkami mięsa, krwi i kości? Znał niektóre z nazwisk obecnych na dużej tablicy, naznaczonej śladami kolorowych markerów. Szpital należał do najlepszych w okolicy, toteż wiele osób przyjeżdżało tu w celu uzyskania lepszej pomocy medycznej - lub raczej z nadzieją na cud, łut szczęścia w drodze do uleczenia ich ciał. Odnalazł wolne miejsce w jednej z przegród i przetransportował tam zwłoki. Gdy chwycił za prześcieradło, okrywające niczym starodawny całun cielesną powłokę zmarłego, wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu zimny dreszcz. Złożył to na karb niewyspania i specyficznej atmosfery tego miejsca, mogącej na dłuższą metę przyprawić o mdłości. Spojrzał raz jeszcze na zakryte oblicze denata, po czym wczytał się w pozostawione na jego klatce piersiowej dane medyczne. Teraz zaniepokoił się nie na żarty. Pola z danymi osobowymi– na czele z imieniem i nazwiskiem – były kompletnie nieczytelne, jakby rozmyte przez wodę. Większość pozostałych rubryk wypełniało z kolei słowo „nieznany”, wraz z całą gamą jego odmian. Ogląd całości przyniósł jego zmęczonemu umysłowi jedną konkluzję: albo jakaś pielęgniarka zupełnie beztrosko podeszła do obowiązków, albo też… Nieznany. Bez przyjaciół, rodziny. Bez znanej przeszłości. Kim zatem był? I dlaczego właśnie to tak nagle go zaintrygowało? Odstawił wózek na miejsce, zgasił za sobą światło w pustej kostnicy i wsiadł do windy, która niebawem ruszyła do góry. Wciąż pozostawiony ze swymi myślami postanowił sprawdzić, jak sobie daje radę drugi porterów. Nastawił krótkofalówkę na właściwy kanał i wywołał go: - Ricky, czy mnie słyszysz? Po chwily chrzęszczenia i dziwnych sygnałów, w aparacie usłyszał nareszcie głos kompana: - Tak, słyszę. Wracaj prędko, stary, mamy dużo roboty. Chyba zdarzył się jakiś wypadek… Dalszej części komunikatu już nie zrozumiał, wysiadając z brudnej, głośno terkoczącej windy. Ledwie zamknęły się za nim drzwi, znowu poczuł się nieswojo. W gardle męczył go teraz silny, gorzki smak, powodujący też niezdrowe poruszenie w jelitach. Omal nie zwymiotował, obezwładniony przez burzę zapachów jakie towarzyszyły – szczególnie w ciepłe dni – oddziałom wypełnionym starymi pacjentami.

Kwiecień 2015

21


W chwilach największego znużenia i niechęci dla tego miejsca, zadawał samemu sobie oraz towarzyszącym mu osobom pytanie o sens przetrzymywania „ukochanych bliskich” w stanie tak daleko posuniętego zaniedbania i agonii. Czyż nie lepszym, bardziej humanitarnym, byłoby po prostu ukrócenie ich mąk? Po dwukrotnym zawieszeniu w obowiązkach i surowych naganach ze strony szefa, nauczył się jednak zachowywać takie przemyślenia dla siebie. Ale nikt nie był w stanie mu jednak wmówić, że choć po części nie ma racji. Przecież zmarli nie narzekają i nie mamroczą czegoś niewyraźnie, kierując na wszystkich przechodzących obok błagalne spojrzenia z niemą prośbą o pomoc... Przemierzył drogę powrotną wolnym, majestatycznym krokiem. Po miesiącach pracy w tym miejscu zbyt dobrze wiedział, że w taką noc po prostu nie ma się do czego spieszyć. Szczególnie teraz – ofiary wypadku zapewne będą wymagały intensywnej pomocy, transfuzji krwi, długiego czuwania… Kto wie, czy przed świtem nie będzie nawet zmuszony do powtórzenia tej trasy? Odmawiał poczucia empatii wobec chorych i cierpiących. Odcinał się od ich problemów – w większości nie do rozwiązania. Miał własne… - Nie zostawiaj mnie tu! – usłyszał za swoimi plecami dramatyczny krzyk, należący (jak przypuszczał) do jakiegoś przerażonego młodego mężczyzny, świeżo przybyłego do szpitala… lub znajdującego się w stanie permanentnego szoku. Spojrzał za siebie, starając uciszyć i wyrównać oddech. Podmuch chłodnego powietrza z zewnątrz poruszył teraz przyczepione do ściany enigmatyczne obrazy, których znaczenia nawet nie próbował rozszyfrować. Wszystko wskazywało jednak na to, że się przesłyszał. Położył to na karb nadmiaru myśli, lub też głupi żart jednego z portierów, w sztubacki sposób bawiącego się teraz odbiornikiem radiowym. Nie wiedząc z jakiego powodu poczuł jednak, że lepiej będzie jeśli uda się do bazy swych kolegów inną drogą, omijając stanowiska lekarzy pogotowia. Ponownie znalazł się niedaleko wind. Kątem oka dostrzegł jakąś postać, błyskawicznie znikającą za drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową. - Halo, proszę pana! – krzyknął, lecz o ułamek chwili za późno. I w tym momencie rozległo się szuranie. Początkowo o słabym natężeniu dźwięku, narosło jednak wówczas, gdy znalazł się centymetry od magazynu w którym trzymano brudne odpadki i strzykawki. Cofnął się o metr, ale był już pewien, że nie doznaje żadnego złudzenia. Drzwi zamkniętego pomieszczenia dudniły, a piszczenie przemieniło się w ludzkie jęki, o wiele bardziej zatrważające od tych, które słyszał na oddziałach z ust konających pacjentów. Ciekawość zwyciężyła jednak u niego strach i postanowił przyjrzeć się źródłu tych odgłosów. Ledwie jednak uchwycił palcami klamkę dygoczących drzwi, usłyszał kakofonię podobnych dźwięków, wzmocnioną jeszcze przez uderzanie o siebie dwóch metalowych klatek na odpady. Szybkim krokiem skierował się w stronę bazy portierów, ocierając rękawem pot z rozgorączkowanego czoła. Nie patrzył wstecz, nie zastanawiał, po prostu oddalał od koszmaru poprzedniej chwili. Zanim jeszcze osiągnął próg swego potencjalnego azylu, za plecami usłyszał po raz wtóry: - Pomóż mi! Nie zostawiaj mnie tutaj! - Kurwa!!! – zaklął szpetnie, po czym zmęczony osunął na fotel. Ręce drżały mu ze strachu, a w głowie kotłujące się myśli zderzały z poczuciem niedowierzania. Próbował teraz wszystko wolno i dokładnie przeanalizować… …ale nijak nie potrafił. Co gorsza, poczuł w swym sercu ogromną pustkę i doskwierającą w takich chwilach samotność. Chciał teraz usłyszeć choćby jeden wspierający i kojący głos, poczuć dotyk przyjacielskiej ręki na ramieniu…

22

Herbasencja


W akcie desperacji, sięgnął po radio i wywołał swego kompana. - Halo, Ricky, gdzie jesteś? Kiedy wrócisz? - Za niedługo. Jestem akurat na przerwie. O co chodzi? Dzwoniła może moja żona? - Nie… w zasadzie nic takiego. Ale jeśli już tam jesteś, to powiadom sprzątaczy, że w workach na dole, przy windzie, są szczury… - Możesz powtórzyć, stary, bo się chyba przesłyszałem… Reszta komunikatu była już tylko kolejną mieszanką trzasków i krótkich sprzężeń. Gdy tylko ucichło ostatnie z nich, podniósł wzrok i zorientował się, że nie jest w pomieszczeniu sam. Na progu stała bowiem długowłosa i wysoka pielęgniarka, trzymająca w rękach zapakowane w przezroczystą folię dokumenty. Uśmiechnęła się delikatnie, na co on – pomimo pewnych oporów – odpowiedział tym samym. Wyglądała na zmęczoną i nieco zakłopotaną. Dopiero po tym wstępnym, bezuczuciowym geście przeszła z pewną dozą smutku do sedna sprawy: - Zapomniałam o danych medycznych tego biedaka. Gdybyś ty lub twój kolega… Gdybyście mogli je tam dostarczyć… Do tej pory jeszcze nie skontaktowaliśmy się z żadnymi jego krewnymi. - Cóż, tak się niekiedy sprawy mają – odparł chłodno, w skrytości ducha złorzecząc na opieszałość i niedbalstwo kobiety. W podobnych momentach, miał ochotę trzasnąć drzwiami i wyjść. Ale jak było to możliwym w przypadku pułapki na myszy, do jakiej porównywał tę pracę? - Myszy, mówisz? Ciekawe jakim cudem – zarechotał przez radio Ricky, dorzucając po chwili jakieś azjatyckie określenie, którego nikt w pomieszczeniu nie był w stanie zrozumieć. - Dziękuję – wyszeptała i pozostawiła mężczyznę z papierową teczką w dłoni. Więc tak to wygląda, pomyślał. Całe nasze życie to cholerne zmaganie z mniej lub bardziej realnymi siłami losu. Z własnymi cieniami i słabościami. Ale w efekcie wszystko i tak ląduje na tym bezdusznym skrawku papieru. - Pomóż mi, proszę! Dlaczego mnie tu zostawiłeś?! W jednej chwili zimny pot i dreszcze powróciły, jak nieproszony intruz. Głos w radiu nie należał bowiem do żadnego z jego kolegów, jednakże był mu doskonale znajomym, od dawien dawna... Tyle że jeszcze nie był w stanie sobie przypomnieć, do kogo dokładnie należał. - Kto… kurwa, kto sobie robi jaja? Odpowiadać! – jego wrzask zwrócił uwagę paru przechodzących obok pacjentów, którzy jednak niechętni byli do udzielania zdenerwowanemu portierowi jakiejkolwiek odpowiedzi. Szamotał się teraz w okowach umysłu, starając przestać nadpobudliwie reagować. Zawroty głowy niemal natychmiast wbiły go z powrotem w środek fotela, gdyż do pierwszego z głosów dołączyły następne: - Tu jest zimno… Zabierz mnie stąd! - Czemu tu jestem? - Chryste, nic nie widzę… Podaj mi dłoń, abym uwierzył… - Me imię Lazarus. Jam jest zmartwychwstaniem. Przeze mnie prowadzi droga do światła Pana… Lazarus. Łazarz. Do cholery, ktoś musi mieć wyjątkowo zwyrodniałe poczucie humoru… Ale te głosy – przeszywające na wylot – zdawały się teraz wypływać z każdego kąta. Nie ograniczała ich już tylko czarna, plastikowa materia służbowego radia. W pokoju pojawił się teraz Ricky, z ciekawością przypatrujący się malignie swego partnera. - Stary, wszystko w porządku? - Moje ręce są tak zimne… jak sam grób! - Me imię Lazarus… przeze mnie droga do światła Pana… - Nie wyglądasz najlepiej – dodał, na co odpowiedzią był rozgorączkowany niby-krzyk: - Na Boga, nie mów mi, że nie słyszysz tych głosów! - Jakich głosów? Czego ty się znowu naćpałeś, bracie? – zaśmiał się nieszczerze, uznając zapewne, że pada ofiarą jakiegoś grubo ciętego żartu. Zwątpił dopiero wtedy, gdy zobaczył pierwsze łzy w oczach rozdygotanego portiera.

Kwiecień 2015

23


Nie wiedział już, co było prawdą, a co pozostawało ułudą. Nie dowierzał swemu szaleństwu, choć z drugiej strony… musiał uwzględniać nawet taką ewentualność. Skąd pochodziły te głosy? Zimno, samotność, Lazarus… wszystko to wskazywało na jedyną ewentualność związaną z tym szpitalem. - TE GŁOSY, durniu! – wrzasnął, zaciskając dłoń na trzymanej tuż przed jego twarzą krótkofalówce. Drugi portier, zaniepokojony, odruchowo cofnął się o krok w stronę drzwi. Napiętą sytuację przerwał dopiero apel jednej z pielęgniarek, zmęczonym tonem wzywającej któregoś z nich do zabrania pacjenta z powrotem na oddział. Ruchem dłoni powstrzymał protestującego Ricky’ego, pragnącego za wszelką cenę pozostawić go w pokoju. Postanowił zmierzyć się ze swym lękiem i rozwiązać tę irracjonalną zagadkę. Gdy wyszedł na korytarz, kakofonia głosów osiągnęła swe apogeum. Po sekundzie jednak raptownie ucichła, niczym ucięta skalpelem. W chwilę po zawiezieniu pacjenta poczuł, że musi teraz zebrać wszelkie siły i dotrzeć do źródła klarownych myśli. Wzrok miał wbity w posadzkę, zaś palce zaciskał na trzymanych danych zmarłego mężczyzny. - Spójrz na nie… pomóż mi! Dane osobowe. No jasne! To w nich musiał się kryć klucz do tej całej koszmarnej Enigmy… Ominął zdumionego Azjatę, bezsilnie próbującego nawiązać z nim kontakt i niemal intuicyjnie skierował swe kroki w stronę wind. Skronie na przemian dudniły mu i pulsowały z nadmiaru krwi. Nie był teraz w stanie zobaczyć ani też usłyszeć żadnego z ludzi siedzących w poczekalni, nie wspominając już o zdumionych jego zachowaniem pielęgniarkach. Szybko, aby tylko zdążyć… ktoś mnie potrzebuje! Tak wołało teraz jego wewnętrzne poczucie, zderzające się ze ścianą obawy… Do tej pory nie dowierzał w swe ponadnaturalne zdolności, ale w jaki inny sposób miałby wytłumaczyć odbierane teraz sygnały? I skąd indziej mogły pochodzić, niż z miejsca ostatniego spoczynku? Zatrzymaj się, nakazał w połowie korytarza swej rozgorączkowanej głowie. O dziwo, przez chwilę posłuchała jego prośby. - Jestem tutaj! Dlaczego mnie nie widzisz? Potrzebuję twojej pomocy! Pomoc. Zdawało mu się, że codziennie niósł ją potrzebującym. Ale to była tylko ułuda, zaspokojenie pragnienia „bycia użytecznym”, jakie zrodziło się wiele lat wcześniej w jego umyśle. Uświadomił to sobie dopiero w obliczu najnowszych faktów. - Tak, już idę! – odpowiedział nieznanemu głosowi, wsiadając po raz wtóry tego wieczoru do windy. Gdy tylko ruszyła z miejsca, w radiu usłyszał głosy dwóch starszych porterów, wzajemnie starających zlokalizować swe położenie w tym potężnym budynku. Po chwili dotarło do niego, że nadal tkwi w środku koszmaru. Obaj rozmówcy, mimo luźnego tonu i łatwości wypowiedzi, zapewne wzbudziliby teraz lęk u napotkanego człowieka. Tak się bowiem składało, że od dawna znajdowali się już na tamtym świecie, po tym jak ich zmęczone serca odmówiły posłuszeństwa. - Mój Boże… - wyszeptał, a kurczowo trzymane do tej pory dokumenty wypadły z jego dłoni prosto na poplamioną i lepką wykładzinę windy. Dopiero teraz jego źrenice skierowały się na pole z nazwiskiem denata, którego wcześniej przewiózł do kostnicy. Było już zupełnie czytelne. I w tej chwili poczuł błogość. W jarzeniowym świetle ujrzał bowiem scenę z dzieciństwa. Wspólnie z trzymanym za rękę ojcem przechadza się po zroszonej trawie. Idą przez park, a w oddali słychać dźwięki niedzielnego festynu. Malec uśmiecha się na samą myśl o czekających go atrakcjach i z nadzieją spogląda na śniadego mężczyznę.

24

Herbasencja


- Tato, a kupisz mi watę cukrową? Taką dużą, na patyku? - Oczywiście, brzdącu. - A będę mógł sobie pojeździć na koniu na karuzeli? - Cokolwiek tylko zechcesz. Spokój. Bezpieczeństwo. Wiedział, że nikt i nic nie odbierze mu tych wspomnień. Nie wydrze ich z otchłani pamięci, gdzie pozostaną zachowane na zawsze; aż do chwili, w której on sam… Łzy. Nieproszone i gorzkie, zaczęły napływać do jego oczu, jedna po drugiej. Otarł je bokiem dłoni, ale zaczerwienione gałki prosiły o więcej… … jak mógł tego nie poczuć… Otworzył kolejne drzwi i stanął na progu pomieszczenia. Powitał go duet świetnie znanych bliźniąt: kiepskie światło i dziwny zapach. Do tego jednak dołączyły teraz wyrzuty sumienia… Nie widział rodziców od ponad trzech lat. Błąd. Ten unik nie był przecież celowym. Nie tak postrzegał ich wzajemne relacje. To oni w zasadzie nigdy go nie zauważali. Ale teraz zapewne, wszyscy ich znajomi i sąsiedzi obruszyliby się na taką niegodziwość. Jedyny syn, oczko w głowie obojga, pozostawia ich na pastwę losu; samotnych i zgorzkniałych, u kresu swej drogi. Wypalonych nadmiarem ambicji i tanim alkoholem, którym zabijali smutek i poczucie izolacji. I jednocześnie wciąż czekając na wieści od niego, niczym na krople drogocennej wody na pustyni. Zbliżył się wolnym krokiem do metalowych klap, za którymi kryły się zwłoki. Kołatanie w głowie i dudnienie w skroniach powoli ustawały, choć wypierało je odczucie o stokroć gorsze od wcześniejszego. Nadal płakał… a umarli miotali się i krzyczeli z wnętrz tych zimnych więzień. Do tego jeszcze, ich głosy były zwielokrotnione przez akustykę pomieszczenia. A zarazem zniekształcone do formy niezrozumiałego bełkotu, w którym nie mógł rozróżnić jakichkowiek słów. Z wyjątkiem jednego głosu, dużo cichszego od pozostałych. Błagającego wprost do jego wyczulonych uszu: - Proszę… pomóż mi. Nie zostawiaj mnie tutaj… Klęknął przed właściwą półką i zacisnął ręce na zimnej dźwigni. W ustach czuł gorzki smak łez, spływających ciurkiem po policzkach. Oddychał ciężko, czując na plecach ciężar odpowiedzialności i winy. … odpowiedzialności za koszmar, który stworzył dla siebie. Po chwili zganił się za te myśli, otwierając wolno drzwiczki. Chwycił mocno w palce okrywające ciało prześcieradła i zerwał łączące je taśmy. Głosy krzyczały, dudniły i przeklinały, a jazgot zdawał się teraz kruszyć spoiwo cegieł i wyrywać płyty z posadzki. Nie mylił się. Ujrzał zimne, upiorne oblicze. Zsiniałe usta i żółte ślady na styku zamkniętych powiek. - Dlaczego chcesz odejść? Nie wiesz, jak bardzo cię kochamy? Czuł ból w zgiętych kolanach, dotykających teraz twardej podłogi. - Matka będzie mieć przez ciebie złamane serce… Serca nie da się złamać, tato. Ono samo wysycha, z braku miłości. Jak niepielęgnowany kwiat. - Sprawiasz nam ból… synu! - Ojcze… przestań. Nie zadręczajcie się. Był w tym od początku utwierdzony, jednak… Ich uczucia były równie silne. I tak skrajnie różne. Ostatni raz gdy go widział, zdawali się być całkowicie pogodzonymi z losem. Spokojni, w swym płynącym rzeką alkoholu świecie, jaki dla siebie wybrali. Serce biło mu niemiłosiernie, gdy składał ostatni pocałunek na czole zmarłego ojca. Głosy wrzeszczały i przeklinały go z pełną mocą, nie pozostawiając suchej nitki na jego uczuciach. Nienawidziły i pragnęły jego rychłego odejścia… a on czuł się tak bardzo winnym!

Kwiecień 2015

25


Byli przecież tak samotni. Samotni i opuszczeni, skazani na zimno i ciemność tego pomieszczenia. Pomimo, że przecież kiedyś dali mu tyle ciepła i miłości. - Dlaczego nas zostawiłeś? - Przepraszam, tato – głos drżał mu teraz jeszcze bardziej niż ręce, a serce chciało wyrwać się z klatki piersiowej i wylądować na podłodze, tuż obok jego stóp. - Przepraszam. Wiem, że was zawiodłem. - Tu jest tak ciemno i zimno. Boję się. Dlaczego mnie tu zostawiasz? - Ojcze… - Zimno… nie odchodź… nie zostawiaj mnie… - Muszę już iść, tato. Dobranoc. Uśmiechnięta i jasna twarz dziecka zaczęła blaknąć. Tak, jak i wszystkie wspomnienia, które wypełniały w tej chwili jego głowę. Pragnął pomagać żywym, dawać im resztkę nadziei i otuchę. Ale umarli – oni mieli swoje drogi, odmienne od tras mieszkańców Ziemi. I nie chciał ich penetrować, za żadną cenę. Zamknął klapę i wstał, po czym odwrócił się na pięcie i skierował do wejścia. Zgasił światło, a kolejne komunikaty radiowe przywołały go z powrotem, do krainy tej niekończącej się nocnej zmiany…

Larry, pucułowaty Filipińczyk o szerokim uśmiechu, przyglądał się ciału z totalną obojętnością, opowiadając zarazem nowicjuszowi o takich atrakcjach kostnicy jak choćby konieczność upychania zbyt dużego ciała w jedynym wolnym miejscu. Przestrzegał również przed dotykaniem wypadających przy otwieraniu lodówki części ciał denatów…

26

Herbasencja


Bohdan Waszkiewicz (Bohdan) Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. O czterech lat próbuje wrócić do ojczyzny. Bezskutecznie. Napisał powieść, z której był bardzo dumny. Przeczytał ją po kilku latach, przez co schudł o pięć kilogramów i popadł w depresję. Kiedyś pochłaniał góry książek, dziś zasypia po kilku stronach.

Sto lat później

fantastyka

– Mamy ogromny kłopot z tym diabelnym stworem – wyjaśniał burmistrz Baryczka. – Według kronik sto lat temu też taki się pojawił, ale ubili go podstępem z lustrami. A teraz od razu skacze i lustra dziobem tłucze! A potem ludzi dziobie i pazurami drapie, a na koniec wzrokiem ukatrupia. Najpierw pani Kordacka, potem syn Czetrowieckich i czterech ludzi ze straży miejskiej na tamten świat wysłał. – Pokazał odpowiednią ilość palców dla podkreślenia wagi swoich słów. – Ot, wycwanił się szatański pomiot. Stanisław Baryczka siedział przy stole i zerkał na przybysza, co rusz podkręcając siwego wąsa. Gość, zanim zajął krzesło po przeciwnej stronie blatu, przedstawił siebie jako uczonego antropologa oraz zamiłowanego wynalazcę. Nazywał się Abraham Van Helsing, a do Warszawy przybył z dalekich Niderlandów. Cudzoziemiec miał na sobie czarny płaszcz oraz ciemnozielony kapelusz z szerokim rondem, spod którego opadały na ramiona długie włosy w kolorze płomieni. Na pokrytej piegami bladej twarzy dotąd nie pojawił się nawet cień uśmiechu, a zielone oczy tkwiły wpatrzone w urzędnika. – A skąd to wszystko wiadomo? – zapytał gość. – Przeżył ktoś? – Dwóm halabardnikom udało się zbiec. Jeden do straży wrócił, ale drugi... tylko na pielgrzymki chodzi albo krzyżem w świątyniach leży. I nic nie gada. Mówią, że Duch Święty go nawiedził. – Urzędnik nachylił się w stronę rozmówcy i dodał szeptem: – A ja myślę, że to zwyczajne fiksum-dyrdum. – Mnie to nie grozi. Mam ja swoje sposoby na potwory – zapewnił gość. – A bazyliszek do was powrócił, bo pewnie sto lat temu jajko gdzieś w lochu ukrył. Co sto lat z takiego gadzina wychodzi i ludzi morduje. – Nawet ciał nie ma komu wyciągnąć, bo wszyscy się boją wejść do tej przeklętej piwnicy. I nie dziwota... – zamilkł na moment, aby po chwili powrócić do rozmowy: – Jak to z jajka? Bez wysiadywania? – Ano, bez. Tak już bazyliszki mają. A lustra tłucze, bo ponoć stwór potrafi zapamiętać, jak w poprzednim żywocie ubity został. Taka dziwaczna odmiana jajorodnej reinkarnacji. Zapadła cisza. Baryczka analizował w myślach, to co powiedział Holender. Słowo reinkarnacja usłyszał pierwszy raz w życiu, ale nie dał tego po sobie poznać. – Jak na przybysza z innego kraju, to mówi pan bardzo dobrze po polsku – zauważył urzędnik, przerywając milczenie.

Kwiecień 2015

27


– Dziękuję. Cóż, to nie mój pierwszy przyjazd tutaj. Burmistrz chciał zapytać o poprzednie wizyty uczonego, lecz rozległo się pukanie do drzwi. Baryczka szybko poprawił perukę i przybrał oczekującą postawę. – Proszę wejść! – Nieznacznie podniósł głos. Do komnaty wkroczył wysoki jegomość odziany w mundur warszawskiej straży miejskiej. W prawej dłoni dzierżył halabardę, której drzewcem uderzył o podłogę i oznajmił: – Strażnik miejski, Jan Kopylnicki, melduję się na rozkaz. – Panie Kopylnicki, trzeba naszemu gościowi kamienicę pokazać, w której diabeł zamieszkał – polecił Burmistrz, po czym zwrócił się do Holendra: – Nagrodą jest trzydzieści dukatów... jeśli się pan zdecyduje, rzecz jasna. – Jestem zdecydowany. – Pokiwał głową Van Helsing. – I nie zmienię swojej decyzji. – A więc jutro przystąpi pan do pracy? – Tak. Jutro po bazyliszku nie będzie śladu – potwierdził, powoli wstając z krzesła. – Oby tak było – podchwycił Baryczka, po czym uścisnął dłoń cudzoziemca. – Zaraz przygotuje umowę, którą jutro podpiszemy, zgoda? – Jak najbardziej. Rano stawię się w pańskim urzędzie. *** Van Helsing szedł wąskimi uliczkami Warszawy. Swoim ciemnym ubiorem wyróżniał się na tle kolorowo odzianych mieszczan. Nie umknęło to uwadze przechodniów oraz handlarzy przyglądających się cudzoziemcowi z nieukrywaną ciekawością. Abrahama nie obchodziło jednak zachowanie miejscowych; głowę miał zaprzątniętą nadchodzącym polowaniem. Analizował słowa halabardnika opisujące długi i skomplikowany labirynt piwnic w kamienicy, która była jednym z najstarszych domów w Warszawie. Holender nie był zaskoczony tą informacją. Wcześniej wyczytał w księgach, że bazyliszki zazwyczaj zajmowały obszerne lochy lub jaskinie. Zamyślony, ani się spostrzegł, kiedy dotarł do drzwi oberży. Po chwili przekroczył próg przybytku, po czym udał się na piętro, gdzie wynajmował pokój. Wkrótce zasiadł przy niewielkim, okrągłym stole. Abraham wyjął z wnętrza skórzanego wora kilka przedmiotów i ułożył je w rządku na blacie. Potem począł obracać w dłoniach sporą metalową kulę, częściowo pokrytą ciemnym szkłem, pod którym sterczał szereg chwytaków przypominających wyglądem cztery niewielkie klatki. Każda z nich ukrywała jedną świecę ledwie widoczną między cienkimi drutami. Van Helsing uwolnił lśniący zatrzask, otwierając dziwaczne ustrojstwo, po czym powoli założył je na głowę. Dźwięk zamykanego zamka obwieścił, że hełm jest w pełni gotowy do użytku. Cudzoziemiec kilkakrotnie poruszył na boki głową, by w końcu zdjąć kulę. – Jasnoskop powinien załatwić sprawę – powiedział cicho. Wszystkie utensylia umieścił ponownie w worku i na moment zastygł w bezruchu. Wreszcie przerwał zadumę, po czym postanowił pójść na dół, aby zjeść posiłek w oberży. „Garncem dobrego wina przed snem też nie pogardzę” – dodał w myślach. *** Następnego dnia, zaraz po podpisaniu umowy w ratuszu, Van Helsing udał się w eskorcie dwóch strażników miejskich do kamienicy położonej opodal głównego rynku. Szli w milczeniu, pokonując żwawym i równym krokiem kolejne uliczki. Wieści w Warszawie rozchodziły się dość szybko. Wkrótce do trzech mężczyzn poczęli dołączać kolejni mieszczanie. Kramarze naprędce zamykali stragany, dzieci przerywały zabawy; niemal wszyscy zaciekawieni polowaniem na potwora dołączali do pochodu. Fala stale powiększającego się tłumu ludzi płynęła między zabudowaniami, a przewodziła jej ciemna postać z workiem na plecach.

28

Herbasencja


I tak dotarli do ulicy Krzywe Koło. – Jeśli pan sobie życzy, to popilnujemy tego – zaproponował jeden z halabardzistów, wskazując palcem na skórzany wór. – Nie, nie trzeba. – Abraham pokręcił głową. – A nie powinniście to hultajów jakichś łapać, a nie czekać na mnie? – Pan burmistrz nakazał czekać, to poczekamy. Jak pan do lochu wejdzie, to mamy drzwi pilnować – wyjaśnił zbrojny. – A tak po prawdzie, to kogo nam łapać, jak wszyscy tutaj przyszli? Holender rozejrzał się. Podwórze oraz okoliczne bramy i wszelkie kąty zostały zapełnione przez gapiów, a co sprawniejsi zajęli miejsca na gałęziach drzew. Wszystkie okna sąsiadujących kamienic były pootwierane na oścież. Tkwiły w nich głowy mieszkańców, czasami nawet całych rodzin. Zgromadzeni, milcząc jak zaklęci, wpatrywali się w wysoką postać rudowłosego mężczyzny. Na twarzach mieli wymalowaną nadzieję na wyzwolenie miasta z niepożądanej obecności bazyliszka. Człowiek, który podjął się trudu pokonania potwora, właśnie zatrzasnął za sobą ciężkie drzwi piwnicy. *** Pomieszczenie tonęło w nieprzeniknionych ciemnościach. Van Helsing Sięgnął do worka, po czym namacał kulisty hełm. Potem ścisnął w palcach, częściowo pokryty siarką, sosnowy patyk oraz kawałek szorstkiego papirusu. Kiedy potarł jedno o drugie, zajęła się ogniem część drewienka, którym po chwili podpalił knoty świec zamocowanych na hełmie. Założył jasnoskop na głowę i rozejrzał się. Dzięki skomplikowanemu systemowi soczewek, przez który wędrował blask świec, mężczyzna mógł widzieć w ciemnościach. Obraz przed jego oczami miał pomarańczową barwę, a obserwowany fragment lochów wyglądał niczym pogrążony w płomieniach. Abraham wiedział, że wynalazek był w stanie działać nie dłużej niż dwie godziny. Mimo to Holender nie spieszył się. Ujął oburącz kuszę i powoli ruszył w głąb piwnicy, przeszukując uważnie wzrokiem każdy zakamarek oraz kąt. W lochach unosił się zapach stęchlizny, a kałuże utwierdzały w przekonaniu, że ludzie nieczęsto przebywali w podziemiach. Koncentrując się na wypatrywaniu wroga, przemieszczał się niemal bezdźwięcznie i najciszej jak tylko potrafił. Van Helsinga zaskoczył brak pajęczyn, jak i ich potencjalnych budowniczych. Nie zauważył również innych oznak życia: żadnych insektów, myszy czy nawet szczurów, których liczne stada zazwyczaj chroniły się w miejskich lochach. Co jakiś czas zatrzymywał się i nasłuchiwał. Upewniwszy się, że dokoła panuje martwa cisza, podejmował marsz. „Gdzieś tu w końcu musi być ten cholerny stwór” – dumał, zerkając z niepokojem na boki. Najpierw poczuł smród gnijącego mięsa, a kilka kroków dalej odnalazł źródło obrzydliwego zapachu. Na ziemi zalegały szczątki jednej z ofiar bazyliszka; pośród resztek mięsa sterczały kości, natomiast czaszka, z której zwisała skąpa kępka włosów, była częściowo przysypana ziemią. „Dziecko” – wydedukował Abraham, kiedy zauważył małe sandały wiszące groteskowo na pozbawionych ciała stopach. Szedł dalej, a fetor nie słabł. Łowca potworów domyślał się, że wkrótce znajdzie więcej trupów. Wtem zauważył jakiś ruch przy końcu długiego korytarza. Stanął jak wryty i wstrzymał na chwilę oddech. Wytężył wzrok. W kącie czaiła się dziwaczna hybryda ni to ptaka, ni to węża. Piekielnik miał wielki koguci łeb, a na nim ogromny grzebień z ostrymi końcówkami, który stał sztywno jak sztachety w płocie. A wszystko wyniesione wysoko na długiej i cienkiej szyi, pokrytej łuską i wyginającej się niczym biblijny wąż podczas kuszenia Ewy. Potworna gardziel wyrastała z pękatego kadłuba osłoniętego nastroszonymi piórami. Bazyliszek przestąpił krok na wysokich i ostrych jak szable pazurach. Patrzył teraz na intruza wyłupiastymi gałami, które podobne były do sowich i świeciły raz jaśniej, a raz ciemniej. Van Helsing spocił się jak mysz. Ale teraz już miał pewność, że jasnoskop zdał trudny egzamin. Wiedza, iż zaklęty wzrok bazyliszka nie był w stanie uczynić żadnej krzywdy, wyrwała Abraha-

Kwiecień 2015

29


ma z odrętwienia. Błyskawicznie naciągnął cięciwę kuszy, po czym przyklęknął na jedno kolano. Przybrał postawę strzelecką, oczekując na stwora. Długo to nie trwało. Już chwilę potem bazyliszek ruszył biegiem na człowieka. Zanim zdążył się rozpędzić, strzała dosięgła jego oka. Potwór zapiszczał nieziemsko. Zatrzymał się. Bujał się na boki i wrzeszczał jak poparzony, waląc głową o kamienne podłoże. Holender nie zwlekał. Kolejna strzała trafiła idealnie w drugie oko Mężczyzna odłożył kuszę. Wyciągnął z pochwy ostry miecz, który otrzymał kilka lat temu w prezencie od pewnego japońskiego szoguna, po czym ostrożnie i powoli podszedł bliżej piszczącej wniebogłosy kreatury. Jednym precyzyjnym cięciem strącił poczwarze łeb. Wtem jego ramię przeszył ból. Van Helsing upuścił oręż i odskoczył w tył. Wybałuszył gały ze zdziwienia, obserwując rozgrywającą się scenę. Bestia poczęła biegać w kółko. Obijała się przy tym o ściany piwnicy, zostawiając za sobą krwawe ślady. Przeciwny taniec śmierci trwał około trzech okrążeń dokoła pomieszczenia. Wreszcie, po kolejnym zderzeniu z kamienną budowlą, bazyliszek padł bez ruchu. Abraham uwolnił głowę od ciężaru hełmu. Wytarł wierzchem dłoni ociekającą potem twarz i wyjął z worka krótką pochodnię. Kiedy łuczywo zapłonęło jasnym blaskiem, przyjrzał się zranieniu. – Drasnął mnie pazurem – syknął, uciskając bolesne miejsce. „Jak mogłem o tym zapomnieć? – w myślach robił sobie wyrzuty. – Jak mogłem zapomnieć o efekcie bezgłowej kury?” – Muszę jeszcze coś znaleźć, więc trza mi się pospieszyć – mruknął. – Ale najpierw prosty opatrunek. *** Wiwatom oraz okrzykom pochwalnym nie było końca, kiedy cudzoziemiec wyszedł z lochów i pokazał oczekującym ludziom łeb bazyliszka. Mieszczanie tonęli wzajemnie sobie w ramionach, kolejni pogrążali się w modlitwach, a jeszcze inni patrzyli z ciekawością na wyzwoliciela. – W piwnicy znajdziecie resztę – oznajmił Van Helsing, po czym rzucił krwawą zdobycz jednemu z halabardników. – Mnie teraz po nagrodę iść trza. Zamiast do ratusza, skierował kroki do najbliższego kościoła. Spieszył się. Zdawał sobie sprawę, że jeśli szybko nie zaradzi klątwie, to już nigdy nie odbierze żadnej nagrody. Czuł, jak z każdą chwilą opuszczają go siły i nogi powoli stają się coraz cięższe oraz słabnie wzrok. Zataczając się, wszedł do świątyni. Przed oczami wirował mu ukrzyżowany Chrystus, dwa aniołki dmące w trąby oraz Magdalena ukazująca lubieżnie jedną z piersi. Przy wejściu, po bokach, znajdowały się kamienne kropielnice ze święconą wodą. Podwinął rękaw i już po chwili ochlapał ranę bezbarwnym płynem. Zaskoczony efektem, powtórzył czynność. – Co jest, do stu diabłów!? – ryknął. Gniew tchnął w chore ciało nieco wigoru. – Dlaczego się nie goi? Ramię kamieniało. Skóra bledła i twardniała. – Klecho! – wrzasnął, kiedy dostrzegł klęczącą postać w sutannie. Podszedł do księdza i chwycił go za gardło. – Gdzie masz święconą wodę!? – wychrypiał z całej siły, gasząc siłą wydechu jedną z gromnic. Przyduszony ksiądz, nie mogąc wycedzić ani słowa, wskazał palcem kropielnice. – Łżesz, psi synu. – Van Helsing ściszył głos. – Dawaj mi święconą wodę albo wyślę cię do piekła, gdzie twoje miejsce. – Jest... tutaj... – Duchowny przeniósł przerażony wzrok na misę stojącą obok ołtarza. Holender cisnął księdzem o podłogę. Szybko uniósł naczynie i polał ranę. Wiedział, że jeśli i tym razem metoda zawiedzie, niebawem stanie się kamiennym posągiem. Przez moment nic się nie działo. Na wpół skamieniała kończyna zachowała swój stan. Po chwili rana poczęła mienić się żółtym blaskiem, który stawał się coraz jaśniejszy. Skóra odżywała, powracając do naturalnej barwy. Zranione miejsce szybko zabliźniło się, a wkrótce po skaleczeniu pozostała tylko niewielki ślad. Klecha, obserwujący rozgrywającą się scenę, runął jak długi.

30

Herbasencja


– Udało się. Klątwa czarciego zadraśnięcia została cofnięta – odetchnął z ulgą Abraham. – Przez głupi błąd mogłem stracić życie. – Spojrzał pogardliwie na leżącego księdza. – Zemdlał, spasiony leń. Nawet nie chce mu się wody wiernym święcić... – Pokręcił z niedowierzaniem głową. *** Zerknął za okno swojej kamienicy. Amsterdam tętnił życiem, a słoneczna pogoda spowodowała, że tłumy ludzi przepływały ulicami miasta. Van Helsing postanowił odłożyć spacer na później i zszedł po stromych schodach do piwnicy. Obszerne pomieszczenie rozświetlały promienie słoneczne, wpadające przez szyby niewielkich okien. Abraham mijał kolejne tabliczki z napisami krain, za którymi znajdowały się eksponaty zdobyte podczas licznych wypraw. Za napisem „Romania” leżała ogromna trumna, a „Palaestina” ukrywała drewniany kielich. Takich tablic w piwnicy były dziesiątki. Zatrzymał się przy napisie „Polonia”. W jednej z klatek, w balii wypełnionej wodą, pływała kaczka. Zdawało się, że jej pióra mieniły się szczerym złotem. Obok, w innej klatce, leżało duże jajo, na które z kilku wyżej zawieszonych soczewek spływało żółte światło. – Jeszcze kilka dni, może tygodni – skwitował zadowolony. – Przecież nie będę czekał sto lat. Obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. Na chwilę zawiesił wzrok na starej lampie stojącej na półce za tabliczką „Arabia”. Uśmiechnął się na wspomnienie, że jednym z życzeń była zdolność porozumiewania się we wszystkich językach świata.

Dwóm halabardnikom udało się zbiec. Jeden do straży wrócił, ale drugi... tylko na pielgrzymki chodzi albo krzyżem w świątyniach leży. I nic nie gada. Mówią, że Duch Święty go nawiedził. – Urzędnik nachylił się w stronę rozmówcy i dodał szeptem: – A ja myślę, że to zwyczajne fiksum-dyrdum.

Kwiecień 2015

31


Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990r., mieszka w Abramowie, na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie opowiadania obyczajowe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Zafascynowany prozą Stephena Kinga, Cormaca McCarthy‘ego, Clive‘a Barkera i Dana Simmonsa. Oddany fan sagi Kinga o Rolandzie Rewolerowcu i „Mrocznej Wieży“, a także serialu „The Walking Dead“. Publikował w zbiorach opowiadań „Człowiekiem jestem“ oraz „Pokłosie“.

Ona mówiła, że tylko lubi seks

obyczajowe

Patowa sytuacja. Stoimy, zastygli niczym aktorzy gangsterskiego filmu podczas sceny, gdy każdy trzyma każdego na muszce i wszyscy czekają, komu pierwszemu puszczą nerwy. Bo komuś muszą puścić. Przecież zawsze puszczają. Mierzymy się czujnymi spojrzeniami i czytamy sobie nawzajem z oczu, próbując dojrzeć zwiastun skrytego w bezruchu chaosu. Gra nerwów, skąpana w zimnym świetle jarzeniówek. Dystrybutory odbijają błyski, dalej tylko noc i cisza. Nigdy nie czułem się tak realnie jak teraz, tak prawdziwie. Jakbyśmy istnieli tylko my i ta stacja benzynowa, na której rozgrywa się niemy dramat. W tej chwili przeszłość i reszta świata jest mrokiem. Po prostu nie istnieje. Liczy się to, co tu i teraz — nasza śmiertelna rozgrywka. Moje łydki oraz uda skrywają drżenie; gotowość do skoku i walki. Zaciśniętą na gazie pieprzowym dłoń oblewa pot. Wdechy i wydechy zwalniają, serce przeciwnie. W gardle zalega nieprzyjemna suchość, zmysły wyostrzają się, a czas zwalnia, by wreszcie stanąć w miejscu. Dzieli nas dobrze ponad pięć kroków. Napastniczka wygląda, jakby chciała zatankować Karolinę. Dosłownie. Wbija stalową końcówkę pistoletu dystrybutora głęboko w usta dziewczyny, trzymając równocześnie cztery palce na spuście. Wolna dłoń niknie w blond włosach klęczącej ofiary. Długa, oślizgła i zimna, pachnąca benzyną rura penetruje młode gardło. Zagłębia się w przełyk, przyprawiając o odruchy wymiotne. Karolinę widzę z profilu — jej krtań porusza się w górę i dół, walcząc z wzbierającą zawartością żołądka. Z kącika oka ciekną gęsto łzy, a samo oko porusza się dokoła, zupełnie oszalałe ze zgrozy. Wygląda, jakby chciało wyjść z orbity i wysunąć się na nerwie, by dojrzeć pistolet dystrybutora z innej perspektywy. Nozdrza dziewczyny rozszerzają się i kurczą w rytm spanikowanego oddechu. Z ust, rozwartych w duże i krągłe „o”, wypada spieniona ślina. Twarz napastniczki przedstawia zupełnie inny widok — jest wyprana z jakichkolwiek emocji. Zero gniewu, frustracji czy agresji. Tylko pustka. Spojrzenie bez wyrazu, rysy wyprane z ludzkich uczuć. Znam tę twarz. Znam lepiej, niżbym chciał…

32

Herbasencja


*** Rozmemłana i roztaczająca gasnący odór cytrynowej wódki oraz mentolowych papierosów, przychodziła na stację codziennie o czwartej dwadzieścia osiem. Przychodziła jeszcze zanim zatrudniłem się na CPNie, a była tak zadziwiająco punktualna, że można by nastawiać zegarek według jej przybyć. Z działu samoobsługowego brała dwa energetyki, a przy kasie prosiła o pół litra. Oczywiście cytrynówki; z czasem nawet przestaliśmy dopytywać o gatunek i pojemność. A raczej, gwoli ścisłości, to Karolina przestała dopytywać, bo „dziwnym” trafem to ona zawsze obsługiwała rozmemłaną kobietę o wczorajszym makijażu i obojętnym spojrzeniu. Ja w tym czasie stałem za drzwiami łazienki i słuchałem. Po prostu nie chciałem grzebać w zabliźnionych ranach, bo coś podpowiadało mi, że tak będzie bezpieczniej, rozumiecie? Później wychodziłem z ukrycia, zazwyczaj chwilę po wpół do piątej, i wszystko wracało do normy. Karolina niczego nie podejrzewała. Ruch na stacji zamierał o tej porze. To był mroczny i cichy czas, kiedy minuty dłużą się, rozciągnięte niczym toffi, a ciemność gęstnieje jak o żadnej innej godzinie. Czas samobójców i złodziei. Patrzysz w mrok i czujesz się… obco. Czujesz się jedynym człowiekiem na planecie. Innymi razy ciemność cię przyciąga. Obiecuje schronienie. Oraz setki gorszych rzeczy… Dziwna, czarna pora, kiedy zegary wyglądają, jakby chciały zatrzymać wskazówki, a potem odliczać czas w tył. Właśnie o takiej godzinie przychodziła, kupowała swoje enerdżajzery i butelkę cytrynówki, po czym wychodziła, a świat wskakiwał we właściwie miejsce. Codzienny rytuał. Dopóki zawierzałem intuicji, było w porządku. No, powiedzmy — przynajmniej nikt nie klęczał z lufą pistoletu od dystrybutora w ustach, czekając aż rozmemłana kobieta o kamiennym obliczu „zaleje do pełna” starą, dobrą dziewięćdziesiątkąpiątką. Wszystko spieprzyło się, kiedy postanowiłem, że koniec z unikaniem przeszłości. Postanowiłem to wbrew sobie. Właściwie, to nie wiem, po co. Komu chciałem coś udowodnić? Sobie? Chciałem sprawdzić, czy potrafię spojrzeć ponownie w jej twarz? Gadanie… Nic nie dzieje się bez przyczyny, karma powraca. Do mnie powróciła. Z całą, niszczycielską mocą. — Tankujemy? — spytała Sandra, wciskając stalową lufę głębiej w gardło Karoliny i wyszczerzyła zęby w dziwacznym grymasie, który nie zdołał nadać jej twarzy żadnych emocji. Przełknąłem nieistniejącą ślinę. Skąd mogłem wiedzieć, że tak to się skończy?! *** Dwudziesty pierwszy wiek był jeszcze młody i my też byliśmy dość młodzi. Poznaliśmy się przez SMSy, do dziś nie wiem, skąd wytrzasnęła mój numer. Mam kilku podejrzanych, ale na dobrą sprawę, to już nieważne. Wypytywała o wszystko; od ulubionej muzyki, przez szkolne przedmioty, po kosmetyki. Czasami czułem się wręcz ostrzeliwany, a zdarzały się i takie zapytania, nad którymi sam nigdy się nie zastanawiałem, bo sprawy te wydawały mi się bez znaczenia. Odpisywałem wtedy pierwsze, co przyszło mi na myśl albo po prostu przytakiwałem („jasne, lubię, kiedy dziewczyna pachnie Bi–Es”, cokolwiek to oznaczało, „Coelho jest świetny”, kimkolwiek był, i tym podobne). Sam pytałem o niewiele: w ogóle nie ciekawiło mnie, czy ona woli góry od morza albo jakie potrawy lubi. Nie traktowałem tego całego smsowania poważnie. Mimo lichego doświadczenia w sprawach damsko–męskich (właściwie to żadnego, nie licząc kurwiszona, który całował się z kim popadnie, a którego pijany tłum pchnął akurat w moim kierunku), zrozumiałem, że Sandra ostrzeliwuje mnie bezsensownymi pytaniami, podtrzymuje rozmowę, często na siłę, bo bardzo chce z kimś być. Chce „mieć chłopaka”, jak to mawiało się w tamtych czasach, w tych zresztą chyba też, o ile mi wiadomo. W przebłysku olśnienia pojąłem również, że moje byle jakie odpowiedzi też są bez znaczenia, bo cokolwiek bym odpisał i tak byłoby dobrze, bo ona chce właśnie byle kogo, obojętnie, aby był, rozumiecie?

Kwiecień 2015

33


Tak to wtedy odebrałem, a wniosek nasunął się sam — musiała być brzydka. Brzydka, niefajna i szalenie samotna. Spotkaliśmy się trzynastego maja, w niedzielę, coś koło piętnastej. Pamiętam, że czułem się strasznie dziwnie — koledzy piją gdzieś tam piwo, robią różne jaja, ogólnie jest kupa śmiechu i zabawy, a ja jadę na drętwe spotkanie z jakąśtam dziewczyną, najpewniej brzydką i w ogóle niefajną, która szuka byle jakiego chłopaka. Krótko mówiąc, czułem się jak skończona ciota. Myliłem się, wcale nie była brzydka. Nie była też szczególnie ładna, ale po prostu średnia — przeciętny czternastolatek określiłby ten stan rzeczy filozoficznym: „nawet bym ją puknął”, chociaż dziś nie wiem, co właściwie miałoby oznaczać to „nawet” w ustach kogoś, kto nie „puka” niczego, no może oprócz własnej dłoni. Zaprosiła mnie do domu. Cały czas coś świergotała nad uchem i roztaczała przyjemny zapach (pewno Bi–Es). W pewnym sensie przypominała stęsknionego za zabawą i przytulaniem szczeniaka, a jej oczy miały tak maślany wyraz, że wątpię, aby ktokolwiek później patrzył na mnie takim wzrokiem. Biła od niej ufność i niewinność, również pewna głupota. Dziecko zamknięte w ciele o już zaokrąglonych piersiach i pośladkach. Usiedliśmy na wersalce, zasypywała mnie słowotokiem na temat „Charakterów”, jej ulubionej gazety. Potakiwałem, bo zawsze przy niej potakiwałem — było mi głupio zranić kogoś tak ufnego i niewinnego, choćby głupotką o jakiejśtam gazecie. Spytała, czemu usiadłem tak daleko. Zbyłem to milczącym uśmiechem, zaproponowała więc napój. Zgodziłem się. Kiedy wyszła, pomyślałem, że jest całkiem miło. Dlaczego zakładałem, że będzie drętwo? Ona okazała się fajna. Taka trochę naiwna przylepa, która będzie patrzeć na ciebie, jakbyś był co najmniej Tomem Cruise’m, choćbyś nie wiadomo jak źle wyglądał w rzeczywistości. Równocześnie zrozumiałem, że nigdy między nami do niczego nie dojdzie. Mogłoby, ale nie. Po prostu. Wróciła ze szklanką oranżady. Z niejakim przerażeniem zobaczyłem na brzegu szklanki coś białego i galaretowatego, co skojarzyło mi się ze spermą. Krem do rąk, śmietana? Upiłem mały łyk, walcząc z odruchem wymiotnym i odstawiłem naczynie. Pogadaliśmy jeszcze trochę (głównie ona), później przyszła jej matka i spytała, czy pójdę z nimi do kościoła. Przypomniałem sobie, że muszę wracać na obiad. Na pożegnanie pocałowała mnie w policzek, ot tak, na środku szosy. To był zupełnie inny całus niż wtedy, gdy nieznany kurwiszon wpychał mi język po migdałki, aż musiałem zastanowić się dłuższą chwilę, co to w ogóle jest, ten mokry i gąbczasty knebel. Pożegnalny buziak od Sandry, niewinny, bo w policzek, był dużo, dużo lepszy. Dlaczego? Kiedy wracałem do domu, napisała SMS, czy nie jestem zły. Nigdy nikogo nie pocałowała, ale nie mogła się powstrzymać. Odpisałem, że było miło. Bo było. A jednak… Coś nie grało. Coś nie grało w niej. Taka uprzejma, do rany przyłóż, gdyby mogła, skakałaby wokół ciebie jak wokół jajka, nawet ładna, nawet byś „puknął”, ale… Jadąc na rowerze, zrozumiałem, że ona była jak ta szklanka. Wszystko ładnie, wszystko pięknie, cacy, ale szklanka była po prostu ujebana, inaczej tego nie nazwiesz. W Sandrze też coś było ujebane, choć nie potrafiłem jeszcze dokładnie pojąć, co takiego. Mimo wiosennego słońca, poczułem zimny dreszcz przerażenia na plecach. Nie myliłem się, co do kolegów — pili piwo na boisku i robili różne jaja, śmiechy niosły się daleko. Załapałem się na browar. W sytuacji, kiedy któryś z nas wracał ze spotkania z dziewczyną, pytania były nieuchronne. Bynajmniej nie dotyczyły wyglądu czy charakteru, tym interesowano się dopiero później. Na pierwszy strzał szły podstawowe kwestie, takie jak: „dała ci?” albo „czy zamoczyłeś?”. To były priorytety. Różnie to nazywaliśmy, a i różnie się odpowiadało. Czasami, że tak, chociaż nie, a kiedy indziej, że nie, chociaż tak. To zależało od kontekstu, rozumiecie? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że do niczego nie doszło. W głębi serca czułem, że mogłoby dojść, ale wiedziałem aż za dobrze, że nie. Nie byłem taki. Zdawało mi się czasami, że mógłbym być, lecz nie byłem. Nie potrafiłem krzywdzić ludzi.

34

Herbasencja


*** Spotkaliśmy się jeszcze dwa lub trzy razy, sam dokładnie nie pamiętam. Nie wydarzyło się nic szczególnego — jakieś całusy, rozmowy, takie rzeczy. To rozmywa się w mojej pamięci, nie jest już tak wyraziste jak tamto pierwsze spotkanie i widok ujebanej szklanki. Oczy Sandry robiły się coraz bardziej maślane, docinki kolegów coraz śmielsze („zobacz, jaki idzie zadowolony, teraz to na pewno moczył!”), a moje przekonanie, że nic z tego nie będzie, coraz mocniejsze. Któregoś wieczoru napisała, że ubierze taki dekolt, że tym razem na pewno jej się nie oprę. Zapiekły mnie policzki, tego nie da się ukryć, lecz nie odpisałem nic, a gdy przyszło co do czego, w rozgrzanym, blaszanym przystanku, jednak oparłem się temu dekoltowi, ku jej widocznemu niezadowoleniu. Czara przelała się za sprawą banalnego SMSa o treści: „kocham Cię”. Spasowałem, powinienem był zrobić to już dużo wcześniej. Odpowiedzialność, jaką kryły za sobą te słowa, była ponad moje siły. Zrozumiałem, że sprawy zaszły za daleko i im szybciej skończę tę znajomość, tym lepiej. Oszczędzę jej bólu. Pewnie mógłbym sobie poużywać, „popukać”, do czego namawiali mnie koledzy, ale nie potrafiłem. Nie czułem tego. Nie czułem niczego. Wiedziałem tylko, że szklanka była ujebana. I coś w Sandrze też takie było, chociaż nie rozumiałem jeszcze dokładnie, co, bo to było ukryte, to było tajemne… *** Kilka lat później znalazła mnie w Internecie. Na „naszej klasie” albo na GG, facebook nie był wtedy jeszcze w modzie. Wymieniliśmy trochę uprzejmych, niezobowiązujących wiadomości, po czym wzięła się za opisywanie ubiegłego Sylwestra. Napisała, że nocowała w jednym pokoju z niejakim Szpuniem. Chciał, żeby mu obciągnęła, ale zrobiła tylko ręką. Tak się z nim „skuszała”. Poczułem obrzydzenie zmieszane z zażenowaniem i odpisałem, że muszę lecieć. Papa, cześć. Nie byłem zazdrosny, nic a nic, tylko zniesmaczony. Po co wywlekała takie sprawy w rozmowie z niemal obcym człowiekiem, którego spotkała parę lat wstecz ledwie trzy czy cztery razy? Wspomniałem ujebaną szklankę i coś fiknęło koziołka w moim brzuchu. Nie odzywała się więcej — ani na żywo, ani drogą elektroniczną, a ja przyjąłem to jako dobrą monetę. Sam też nie zamierzałem zagajać żadnej rozmowy. Mimo to słyszałem o niej jeszcze kilkakrotnie. Raz wracaliśmy z Piotrkiem z imprezy. Spowici gęstą, alkoholową chmarą i obejmując się po przyjacielsku za szyje, z trudem toczyliśmy się do przodu. Spytał, czy spałem z Sandrą. Którą Sandrą? Tą z Lasku, nie pamiętasz? A, pamiętam, ale nie spałem. On też nie; dobierał się do niej, gdy w kluczowym momencie do sypialni weszła matka dziewczyny i kazała mu spierdalać. I to w podskokach. Później widziano ją, jak na dyskotece tańczyła z dwoma chłopakami, całowała się z jednym, odwracała głowę i całowała drugiego. Bynajmniej nie w policzek. Innym razem upiła się podobno za sklepem tak bardzo, że dawała komu popadnie. Najpierw pili Agropola, tego na spirytusie, pięć pięćdziesiąt za butelkę, potem szli z nią po kolei w krzaki. Co i rusz słyszało się o takich wybrykach z jej udziałem, ale ten był chyba najgłośniejszy i najbardziej spektakularny. Ja dowiedziałem się o tym od Darka — różnie o nim mówią, że przesadza z ziołem i takie tam, mimo to szanuję go jak brata. Jako jeden z nielicznych zachował jeszcze serce, to mu trzeba przyznać. Był wtedy za sklepem, ale ani z nimi nie pił, ani nie uprawiał z nią seksu. — Mówią, że chłopaki są popierdolone — tymi słowy kończył relację — ale nie widziałeś tej dziewczyny! Dno, po prostu, kurwa, dno. Spytałem ją później, jak tak można, a ona do mnie: „ja tylko lubię seks, jak ty nie chcesz, to się pierdol!” — Udawał przez chwilę dziewczęcy ton, po czym znowu własnym głosem: — Ona mówi, że tylko lubi seks! Daje dziesięciu chłopakom, jednemu po drugim, i mówi, że tylko lubi seks! Czujesz to, kurwa, stary? Co tu gadać, byłem równie zniesmaczony, a może nawet bardziej, bo pamiętałem tamtego buziaka na środku szosy i tamtą ufność. Oraz ujebaną szklankę, na myśl o której zbierało mnie na wymioty.

Kwiecień 2015

35


Plotki zataczały coraz szersze kręgi, a Sandra wreszcie zrozumiała, że może zarobić na swoim hobby niezły szmal. Polubiła też alkohol, szczególnie cytrynówkę. Reszty chyba nie trzeba dopowiadać — skończyła jako rozmemłana prostytutka o niechlujnym makijażu, odwiedzająca stację paliw, gdzie sprzedaje jej dawny znajomy, czyli ja, codziennie, punktualnie o czwartej dwadzieścia osiem. *** — Tankujemy? — powtórzyła, a jej oczy nie były ani trochę maślane. Nie skrzyło się w nich żadne uczucie, nawet gniew. — Cz–czekaj — wyszeptałem i odzyskałem władzę nad ciałem. Odrzuciłem gaz pieprzowy i postępując krok do przodu, uniosłem obie ręce w pokojowym geście. — Poczekaj, dogadamy się, obiecuję! — Stój! — warknęła, obnażając zęby. Napięte ścięgna zagrały na dłoni, którą ściskała pistolet dystrybutora. Stanąłem, ale nie za sprawą jej komendy. Stanąłem, słysząc jęk skrajnego przerażenia, który wydobył się z rozwartych ust Karoliny wraz z kolejną grudą spienionej śliny. Wytrzeszczone oko mojej koleżanki z pracy wariowało w oczodole. Co się stanie, kiedy Sandra naciśnie na spust? Benzyna zaleje płuca czy przełyk? Zdążę dobiec na ratunek, zanim Karolina zadławi się paliwem? Czy płuca raz wypełnione czymś tak paskudnym jak benzyna będą się nadawały do czegokolwiek, jeśli zdołają ją odratować? Nie wiedziałem. Nie wiedziałem, lecz byłem pełen najgorszych obaw… — O co ci chodzi? — spytałem. Uśmiechnęła się, ale to był tylko grymas na jej wargach. Oczy pozostały nieczułe. — Znudziło mi się — odpowiedziała. — Co ci się znudziło? — podtrzymywałem konwersację, upatrując w tym nadziei. — Wszystko… Życie! — Ona nie jest temu winna! — Każdy jest winny tak samo! Kiedyś to zrozumiesz… Ścięgna dłoni napięły się mocniej, spust pistoletu zaczął się przesuwać. Mój kręgosłup zapłonął lodowatym ogniem, a głowę wypełniła kawalkada myśli. Nie zdążę, nie mam szans, muszę… — Kochałem cię! — wypaliłem z głupia franc. Dłoń Sandry znieruchomiała. Chwyciłem tę szansę. — Kochałem cię, naprawdę! Nadal kocham! Możemy wszystko naprawić, proszę, odrzuć to i zacznijmy to naprawiać, błagam! Weźmiemy pieniądze z kasy i uciekniemy, będziemy szczęśliwi, gdzieś… gdzieś daleko! Tylko daj mi szansę i uwierz, a wszystko… — paplałem bez ładu i składu jak postrzelony. Niczym amerykański nastolatek w jednej z tych głupkowatych komedii romantycznych. O dziwo, to bajdurzenie przynosiło efekty. Sekundę przed tym, zanim Sandra wypuściła pistolet dystrybutora z dłoni, wydawało mi się, że dostrzegam w jej zmienionym obliczu tą samą dziewczynę, co kiedyś — ufną i niewinną przylepę, szalenie samotną, pragnącą ciepła nastolatkę o maślanych oczach. Wydawało mi się nawet, że chce coś powiedzieć, już kiedy pistolet wylądował na asfaltowej nawierzchni, ale nie zdążyła. Znokautowałem ją prawym sierpowym, czując się przez chwilę jak sam Rocky Balboa. Jak to mówią — „wypadła z butów”. Zadzwoniłem po policję i zająłem się roztrzęsioną Karoliną, która nie potrafiła dojść do siebie. Pluła, przepłukiwała usta wodą, znowu pluła i płakała. Sandra leżała nieruchomo w zimnym świetle jarzeniówek, oddychając ciężko. Szkła z rozbitej butelki skrzyły się wokół niej niczym diamentowe ozdoby księżniczki, którą nigdy nie była, a rozrastająca się plama cytrynowej wódki przypominała kałużę dziwnej krwi jeszcze dziwniejszej istoty.

36

Herbasencja


Agnieszka Osikowicz-Chwaja (ocha) Pochodzę ze Śląska, mieszkam pod Krakowem. Piszę odkąd pamiętam, ale dopiero niedawno zaczęłam moje opowiadania kończyć.

Puste gniazdo

miniatura

Fotel na biegunach kołysał się łagodnie, a po twarzy siedzącej w nim kobiety płynęły łzy. Nie ocierała ich, bo i po co? Nikogo tu nie było, nikt nie mógł ich widzieć. Samotność w takie dni jak ten dokuczała jej jeszcze bardziej niż zwykle. Na starość stała się wrażliwa na zmiany pogody; wraz z deszczem i niskim ciśnieniem nadciągały wspomnienia i melancholia. Syndrom opuszczonego gniazda – tak to zdaje się nazywa. Słyszała o nim kiedyś w radiu, lata temu, ale wtedy w tym maleńkim, ślicznym domku rozbrzmiewał gwar dziecięcych głosików, słodki szczebiot wydobywający się z maleńkich gardełek. Nie przejmowała się więc jakąś nadętą, naukową dyskusją - jej gniazdo było pełne, żywe, głośne, pachnące jedzeniem. – Mamo, mamo! – wołały szkraby, a ona uśmiechała się wówczas i odpowiadała: – Już do was idę, słodziaki kochane, już idę! Dzieci… Gdzie teraz jesteście? Bardzo mi was brakuje! Westchnęła ciężko. Nie radziła sobie z pustką, nie została stworzona do samotności. Musiała mieć wokół siebie ludzi, inaczej wszystko się waliło. Wiedziała, że wiele będących w podobnej sytuacji osób szukało znajomości przez Internet, sporo z nich znajdowało też w ten sposób towarzystwo. Ale skąd Internet na takim zadupiu? Zresztą, nowoczesne technologie ją przerażały. Zaniedbała siebie, zaniedbała ten piękny, wzbudzający zachwyt, przyciągający zabłąkanych przechodniów domek. Niechętnie rozejrzała się wokół – meble pokryła gruba warstwa kurzu, muchy i pająki stały się równoprawnymi gospodarzami. Ślady apatii, która ogarnęła ją dawno temu, były widoczne w każdym zakątku. Na palniku podskakiwał czajnik. Zupełnie o nim zapomniała, woda musiała gotować się już jakiś czas. Wstała z ciężkim westchnieniem, doczłapała do kuchenki trzymając się za dokuczające bólem biodro. Nalała wrzątek do przygotowanego już zawczasu kubka w misie i serduszka. Intensywna woń mocnej kawy rozeszła się po całej izbie. Zmrużyła oczy i zamruczała zadowolona. Otworzyła drzwiczki kredensu, wsunęła dłoń i po omacku szukała czegoś na półkach. Nie znalazła jednak nic prócz paru okruszków. Posmutniała jeszcze bardziej, pozbawiona kolejnej drobnej przyjemności, stała chwilę jakby zagubiona we własnym domu. W końcu niespiesznie ruszyła w stronę okna, wyjrzała na zewnątrz, w kościste dłonie chwyciła smętnie zwisającą na jednym zawiasie okiennicę. Ostatnia. Nagle zalała ją fala niepohamowanego gniewu. Wstrętne, niewdzięczne bachory! To wszystko było dla was, dla was tak się starałam, dla was ten domek zawsze tak wyglądał, był tak zadbany,tak piękny i pełen łakoci, dla was, dla was, dla was! Wściekle szarpnęła okiennicę, została jej w dłoniach. Chwilę wpatrywała się w nią chmurnie, ze zmarszczonymi brwiami. Powoli jednak jej wzrok łagodniał i ponownie smutniał. Z pewnym trudem odłamała fragment trzymanego w rękach przedmiotu i położyła go na wyszczerbionym talerzyku; resztę wsunęła do kredensu. Wzruszyła ramionami – zawsze zostały jej jeszcze schody, drzwi, jakaś zbędna ścianka. Wystarczą na długo. Wróciła na bujany fotel. Kubek postawiła na stojącym nieopodal maleńkim stoliczku, w gorącej kawie zanurzyła kawałek ostatniej w tym domu, mocno już czerstwej okiennicy. Wsunęła go do ust i po raz pierwszy dzisiaj słabo się uśmiechnęła. Pierniczki – pomyślała. – Nadziewane. Moje ulubione.

Kwiecień 2015

37


Herbatka gorąco poleca! Jan Maszczyszyn „Światy Solarne“ Wydawnictwo Solaris Kwiecień 2015 Pierwsza powieść Jana Maszczyszyna to steampunk. Mocno zakręcona, czerpiąca inspiracje z Wellsa i najlepszych wzorców powieści steampunkowych.

Do nabycia na http://solarisnet.pl/

Fragment Ilustracje: Paweł Leśniewski - Jeszcze raz, Terry Malcolm z tej strony... - Tak, słucham? Proszę pytać. - Od ponad dzisięciu lat jestem związany z moim pismem. Obserwuję jego ewolucyjną dynamikę. Gro artykułów stanowią popularnonaukowe eseje, których sam bywam niejednokrotnie autorem. Czy uważa pan, że formuła powieści czysto przygodowej ma zastosowanie w przykładzie Światów Solarnych? Czy jednak istnieje coś jeszcze? - Swiaty Solarne są, mówiąc całkowicie szczerze - w swoim zamierzeniu - wielkim ukłonem w stronę niedoścignionych inspiratorów. Mam tu na myśli Edgara Rice Burroughsa, Herberta Wellsa, czy Juliusza Verne‘a. Na przykładzie tego ostatniego widać, że przygodowa fabuła była zwykle jedynie magnesem ciągnącym czytelnika do wzbudzenia w nim szacunku do nauki jako takiej oraz inspiracji i fascynacji procesem poszerzania horyzontów wiedzy. Obraz takiej literackiej próby byłby niepełny, gdybym nie postarał się o tego typu treści. Jest więc tu potworny pomysł rynku protetycznego wspomagania inteligencji, czy wszechmogących Bytów Ekosferycznych, wypełzający jeszcze z pamięci czasów zachłyśnięcia się Carlem Saganem. Jest też próba usankcjonowania świata, który aby miał być obcy, musi być totalnie inny. Wszystkie wspomniane wydarzenia odbywają się podczas nagłej kolizji dwóch odmiennych światów. - A więc ukłon w stronę wielkiego Verne‘a. - Z największym szacunkiem... Miałem taki zamiar.

38

Herbasencja


- Chyba pora na nasz drugi spoiler? - Tak. Spróbujmy – Co pan tam zobaczył, na Boga? – spytał mnie baron chwytając moje słaniające się ciało w ramiona. Nie odpowiedziałem. Zmarszczyłem tylko brwi i wbiłem smutne spojrzenie w ziemię… Miałem kolejną wizję. – Przepraszam, że przerwę opowieść, panie Ashley – wtrąciła panna Lagris nieśmiałym tonem – ale nie daje mi pewne zagadnienie spokoju. Zauważyłam, że zmieniacie światy jak rękawiczki. Pozostają poza waszą troską tak podstawowe kwestie, jak gazowy skład atmosfery, gęstość, czy wartość ciśnienia. Czy ktokolwiek z was zauważył różnice ciążenia? W naszym świecie nie można oddychać na Marsie, czy Wenus. Merkury posiada atmosferę zaledwie śladową, a temperatura, czy magnetyzm i promieniowanie mogą zabić istoty żywe w otwartej przestrzeni kosmicznej w przeciągu ułamka sekundy. Spojrzałem na pannę z uśmiechem pełnym uprzejmego politowania. – Nie może mnie pani posądzać o totalną ignorancję. Sukcesem zakończyłem naukę na dwóch uniwersytetach. Posiadam więc stopnie naukowe o poważnym potencjale. Odpowiedzialnie prowadzę ogromne przedsiębiorstwo i dodatkowo jestem redaktorem miesięcznika popularno-naukowego „Express parowy”, która to praca najzwyczajniej mnie bawi. Jestem znakomitym oblatywaczem pocisków międzyplanetarnych, czyli sportową sławą o inżynieryjnym potencjale. Pamiętam dyskusje z panią przeprowadzone na korytarzu, dotyczące fizycznych aspektów różnic pomiędzy rzeczywistością naszych odmiennych światów. I ten punkt uderzał w panią zawsze najczulej. – Ma pan na myśli teorię Blasku? – Nie teorię, ale konkrety, miła pani – zaatakowałem z pasją. – Intensywność promieniowania Słońca waszego systemu spada drastycznie wraz z odległością, prawda? W waszym, żałosnym przypadku temperatura maleńkiego Plutona kształtuje się na granicy minus dwustu stopni

Bywalcy Kotłowych klubów palarnianych potrafili być interesującymi dyskutantami dla barona Victora Vanhalgera. Nie wiem, gdzie wynajdował przyjemności w konwersacji? Przecież w uniesieniu rozmówcy zanosili się od obezwładniającego ćwierkania... Z prywatnych zbiorów Sir P.L -eya.

Kwiecień 2015

39


Odległy od najdalej położonych osiedli kolonistów - zwykle górniczych gangów- gigantyczny gejzer Humbeltona robił wrażenie na przejezdnych. Rokroczne przynosił krocie przedsiębiorstwu transportowemu Hashprung Russel i synowie, które wykupiło wszelkie prawa do przyległch gruntów - mówił dalej Sir. Ashley, opisując planetę. Europa: Terytorium Północno- Zachodnie - zamarznięte jezioro Von Kroffa. Ze zbiorów Sir P. L-eya. Celsjusza. Czyż nie tak? Podczas gdy wy macie problem ze zbyt spontanicznym rozproszeniem energii - dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent pochłania bezużytecznie przestrzeń kosmiczna - my w naszym świecie posiadamy świadomy element koncentrujący, którym jest tak zwany Byt Świadomości Ekosferycznej. Dostrzegam ten uśmieszek politowania, admirale. Dostrzegam i ubolewam. – Wojskowy natychmiast pokłonił głowę w przepraszającym geście. Uśmiechnąłem się z triumfem. – Jeszcze nie potrafimy zjawiska w pełni wyjaśnić, ale czyż wszystko trzeba koniecznie klarować i uzasadniać? Blask pozostaje głównym nośnikiem ciepła, ześrodkowaną i perfekcyjnie wyregulowaną porcją energii, działającą precyzyjnie w płaszczyźnie ekliptyki. Pozostaje niezmieniony i jest regulowany na obszarze dowolnie odległej orbity planetarnej. Nie rozprasza się tak beznadziejnie pomiędzy nieistotnymi obszarami pustki. Wprost przeciwnie. Jest całkowicie spożytkowany dla potrzeb istot żyjących. – Ach, teraz rozumiem – wybuchła poruszona Lagris, za co natychmiast została skarcona wzrokiem admirała. – Mieliśmy podobne teorie w dziewiętnastym wieku, kiedy głoszono pogląd – kontynuowała pomimo zgorszenia przełożonego – że promieniowanie jest oddziaływaniem pomiędzy masami. Zaraz wyjaśnię… – Przełknęła w podekscytowaniu ślinę. – Niejaki Young z Uniwersytetu w Princeton w około 1850 roku uznał, prowadząc batalię o pochodzenie źródła promieniowania słonecznego, że koncepcja energii promienistej „jako oddziaływania wyłącznie pomiędzy masami” zredukowałaby ilość energii emitowanej. Śledzę więc pańskie wyjaśnienia z rosnącym napięciem, panie Ashley…

40

Herbasencja


– Panno Lagris, proszę się opanować – Admirał miał jeszcze surowszy wyraz twarzy. Zmarszczył brwi. – Nic więc dziwnego – kontynuowałem – że w przypadku Blasku rozpiętość gwiezdnej ekosfery, czyli strefy warunków sprzyjających utrzymaniu życia, obejmuje w skrajnych przypadkach sferę o średnicy do jednego roku świetlnego. – Sam zdałem sobie nagle sprawę ze zbieżności idei, o której wspomniała Lagris. Spojrzałem na nią uważniej i ze szczerym uśmiechem kontynuowałem. – Ale wracając do pani pytania, wiem z całą cholerną pewnością, że w Światach Solarnych tylko Merkury posiada nieco rozrzedzoną atmosferę. Jednakże właściwy balans oddechowy pozwala uzyskać wmieszany w skład kosmiczny eter. – Wzruszyłem ramionami. – Wszędzie da się żyć. Nie znam ciała niebieskiego, na którym nie można by było oddychać. – Czyli głównym składnikiem mieszanki oddechowej jest tlen? – Z uwagi na wydolność układu oddechowego, wykorzystującego do procesów spalania eter, wydaje mi się, że organy ludzkie są wydolne do wielorakiej transformacji energetycznej. Czym jest u was tlen? – Jest silnie reakcyjnym gazem. Skład atmosfery na pokładzie naszej jednostki zawiera ponad jedną czwartą tlenu. Reszta to azot i niewielka domieszka argonu. Z pana słów jasno wynika, że na powierzchni wszystkich planet występuje tlen. I co więcej eter kosmiczny, o którym pan z taką dumą mówi, zapewne ma też coś wspólnego z tym popularnym gazem. – Mówimy od dwóch eterach, panno Lagris – napomniał kobietę Leight. – Doskonale rozumiem, sir. Nasz „teoretyczny eter” z epoki maszyn parowych i automobili nie ma wiele lub nic wspólnego z substancją wypełniającą Enklawę. – Wróćmy do historii – zniecierpliwił się admirał. – Panno Lagris, proszę pamiętać, że odkąd przekroczyliśmy granice strefy, badania spektroskopowe nie powiedziały nam niczego wiążącego o budowie jądra galaktycznego, poza tak zwaną Zasłoną Fellgreesa. Jesteśmy w czarnej dupie z naszymi analizami chemicznymi. Niech więc pan Ashley oddycha sobie powietrzem, jak sam mówi. Podam tylko dla przypomnienia, że za skład mieszanki oddechowej odpowiadam ja osobiście i nie pamiętam, czy oprócz tlenu i azotu znalazło się w nim miejsce na pańskie „powietrze” – wyjaśnił jadowicie. - Przypuszczam, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zaakceptować ten świat, takim, jakim jest i uszanować wiedzę i doświadczenie gości. – Musi pan przyznać, Admirale, że „to” poza wami musiało być piekielnie zabójczym miejscem? – Dla mnie było jak najbardziej normalne. Tutaj wszystko jest powalająco idiotyczne. – Rzuca się pan na mnie jak rozwścieczony zwierz! – krzyknąłem. Spróbował schłodzić atmosferę uspokajającym gestem dłoni. Podczas niemal dekady okupacji Marsa alonbijscy arystokraci dopro– Szanowny panie Ashley – zaczął wadzili do stanu ruiny nasz bogaty park maszynowy. po chwili spokojniejszym tonem. – Ze zbiorów prywatnych Sir P. L- eya Przyznaję, zdarzyło mi się podnieść głos. Absolutnie nikt pana w naszym

Kwiecień 2015

41


uczciwym towarzystwie nie atakuje. Mam przed oczyma „Historię myśli naukowej” Wladstone’a z roku 2347. Wiem, że nasz pozorny konflikt może wynikać z przesunięcia percepcji. Jak to rozumiem? Otóż najprawdopodobniej są to różnice kulturowe typu „historia interpretacji”. W rozwoju cywilizacyjnym myśl również ulega ewolucji. I tak widzę na przykładzie waszej szlachetnej trójki wczesny dziewiętnastowieczny entuzjazm. – Posądza nas pan o naukowe zacofanie, nieudokumentowane fanaberie i gadanie bredni? – oburzyłem się nie na żarty. – Nie. Proszę mi wierzyć, stawiam sprawę w jak najbardziej uczciwy sposób. Sam widzę, że mam do czynienia z zupełnie inną rzeczywistością. Zderzenie odczułem bardzo gwałtownie. Jestem w szoku. Pewne prawa natury są wiążące w obu światach, stają jakoby u fundamentów natury i wasza ich interpretacja jest wręcz infantylna. Ok, powtarzam - interpretacja, a nie wiedza! W innych kwestiach otwiera się nowa, niezrozumiała perspektywa i wtedy wydajecie mi się mocarnymi przewodnikami po nieznanym. Reasumując, wasz świat w swej strukturze posiada dodatkową, piekielnie skomplikowaną, aczkolwiek konsekwentnie kontrolowaną nadbudowę, która w niezwykły, skrajnie nietypowy sposób, wspiera życie organiczne jądra Galaktyki. Przypomina mi cholerne arabskie baśnie… – Ale proszę przyznać, Admirale – wtrącił niespodziewanie baron – życie, jak pan to pięknie ująłeś, jest właśnie baśniowym cudem. Jest skrajnie nieprawdopodobne w przypadku waszego wszechświata, a jednak i tak możliwe. Trudno się więc dziwić, że dla jego ochrony „tutaj”, w takiej różnorodności formy i bogactwie, nie sięgnięto po skrajne metody jego konserwacji. – Ma pan rację, panie baronie. Nie ograniczono środków. Bez limitu poprzekręcano rzeczywistość, aby posłużyła tylko jednej szalonej idei wsparcia jego ochrony. Skierowałem na niego swoje krzywe spojrzenie. – A więc, admirale Leight, przyznaje pan, że prócz tych semantycznych i światopoglądowych starć nasza obiektywna rzeczywistość jest realna i dla pana namacalna? – Przyznaję. Występuje w nim niezmierzone bogactwo naturalnego porządku i zegarmistrzowskiej precyzji, kto wie, czy nie mającej, jak wspomniała panna Lagris, korzeni w zbliżonej his-

Obraz alonbijskiej potęgi militarnej - Agnisapra - z prywatnych zbiorów Sir P. L- eya

42

Herbasencja


torii naukowej interpretacji świata. Najbar-dziej uderza mnie cykl gwiezdny. Sam pamiętam z historii, że ówczesna nauka wyjaśniała obecność słonecznych plam wulkanizmem na jego powierzchni. Inni naukowcy prowadzili długoletnie spory na temat widocznej poprzez plamy ciemnej powierzchni gwiazdy. Tłumaczyli jej energię spalaniem setek milionów ton antracytu lub udowadniali, że jej źródłem jest stały napływ masy uderzających w nią meteorytów. Później do tego samego celu zaprzęgnięto gaz międzyplanetarny. Bzdury, bzdury i jeszcze raz bzdury, a jednak hipoteza dzielnie funkcjonowała niepodważona przez całe lata. Nikt nie wysunął przeciw niej kontrargumentów. Dzisiaj nie wytrzymałaby kilku sekund u jakiegokolwiek fizyka uniwersyteckiego. Dlatego pańskie poglądy są w pierw-szym momencie dla mnie kuriozalne i przypominają mi naszą historię, ale jednocześnie wierzę, że autentycznie zachodzą w waszym świecie procesy, które nie śniły się naszym, wspomnianym już z takim rozrzewnieniem, filozofom. Proszę mi w takim razie jeszcze raz przybliżyć ten z po- Alonbijski strój do jazdy konnej. Wiadomo, że zoru nonsensowny cykl życia gwiazdy, panie Ashley. parszywcy usiedzą tylko na grzbiecie konia meTrudno mi było odmówić po tak niebanalnym wstępie. chanicznego, stąd obecność w ręku jeźdźca wz– Muszę zacząć od obserwacyjnego przypuszczenia moich budnicy elektrycznej z krótkim kablem szokuna. kolegów po fachu z Wenus, że większość, jeśli nie wszystkie gwiazdy w obrębie Enklawy są tworami zbudowanymi sztucz- Z prywatnych zbiorów Sir P.L -eya. nie i emitują charakterystycznie skwantowaną energię. Wiemy to dopiero od niedawna, porównując światło nadchodzące z ramion Galaktyki z tym, które nadchodzi z wewnętrznych partii jądra. Sam skonfrontowałem teorię z faktami. – Jestem przyzwyczajony do myśli, że energia słoneczna powstaje w wyniku fuzji termonuklearnej. – Ja jestem przyzwyczajony do myśli – powtórzyłem za nim agresywnie – że ta sama energia jest wytwarzana przez generatory umieszczone w zamierzchłej przeszłości w wydrążonym wnętrzu gwiezdnej sfery przez niezidentyfikowanych Demiurgów, niekoniecznie Hadów. Stąd ciągle unoszące się ponad nimi pasma szarego smogu. – Szkodliwego dla życia? – roześmiał się złośliwie admirał. – Nie, absolutnie pasywnej pary wodnej i domieszek obojętnych gazów, nie wiem w tej chwili jakich. Chemia zawsze była mi obca. – I co dalej? – naciskał Admirał. – Po pewnym określonym czasie, promieniowanie powoduje na powierzchni szczególnych planet, takich jak na przykład Ziemia, syntezę minerałów Blasku. Tylko istoty zdolne do ich konsumpcji i specyficznego metabolizmu, tak zwane Byty Świetliste, otrzymują w rezultacie dar Blasku. Dotąd nie miałem pojęcia, że w naszym układzie planetarnym wybrańcem jest człowiek. Nie wszystkie organizmy żywe potrafią udźwignąć ciężar dalszego procesu. Wyłącznie nieliczne osobniki osiągają właściwy potencjał, aby być zdolnym związać swój los z bytem gwiazdy. – Jakie to ma znaczenie? Kim jest ów byt? – Byt Świetlisty staje się świadomym dystrybutorem sztucznie wytworzonej energii gwiazdy. Admirał wyglądał na skrajnie wyprowadzonego z równowagi. – Nie mam zamiaru sprzeczać się co do koncepcji waszego świata, ale wcale to nie oznacza, że pryncypiów fizyki z naszej rzeczywistości tutaj nie ma! W innym wypadku, my emisariusze z innego wszechświata, nie przetrwalibyśmy ani sekundy.

Kwiecień 2015

43


h t t p : // w w w. b e e z a r. p l / k s i a z k i / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a h t t p : // i s s u u . c o m / h e r b a t k a - u - h e l e n y / d o c s / t e a _ b o o k _ 2 _ p o e z j a h t t p : // w y d a j e . p l / e / t e a - b o o k - 2 - p o e z j a 2 http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTE1Ng%3D%3D/tea-book-2-poezja.html?title=Tea%20Book%202:%20Poezja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 datura http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=628 gapa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=86 hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 iza t http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 jakub zielinski http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=579 marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 ocha http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=468 polliter http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=625 simon alexander http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=613 Smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 takaja http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=616

Skład:

Agata Sienkiewicz

fotografia na okładce: Ewa Grześkow

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Kwiecień 2015

45


Pracownia literacko-artystyczna „Herbatka u Heleny“ Zapraszamy do naszych butików! http://pl.dawanda.com/shop/HerbatkauHeleny http://allegro.pl/listing/user/listing.php?us_id=38869078


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.