Herbasencja - Grudzień 2016

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Małgorzata Wójtowicz Błękitna brama 5 Artur Michał Kibiłda Lato ostatniej szansy 6 Marcin Sztelak Oniryk 7 Błażej Jacek Klajza Pobrzęk 8 Wielki prestidigitator wyzionął ducha zachłysnąwszy się Burbonem 9 Marcin Sobiecki Gdy stoisz na moście o tej porze roku i palisz papierosa 10 Witold Knapczyk wróżbita 11 Marcin Lenartowicz Węglisko. 12 17.10.2016 12 Ewa Kłobuch Bóg nie ma z tym nic wspólnego 13

Pojedynki literackie – limeryki Zwycięzcy rundy pierwszej

Bazylia - Sylwek Półgęsek 14 Oregano - Przemek Morawski 14 Czosnek - Gala Kalemba 14 Cynamon - Mariola Grabowska 14 Chili - Dorota Czerwińskia 15 Pieprz - Błażej Jacek Klajza 15

Proza

Antoni Nowakowski On i Tamten 18 Grzegorz Patroń Prosta inwazja, zatwierdzona przez Dział Ekonomiczny 20 Marta Julianna Halska Lekcje anatomii 22 Gangrena 24 Syreny 27

Konkurs „Przepis na Halloween“ – Zwycięzca Marianna Szygoń Weryfikacja wyników 29

Pojedynki literackie – miniatury Zwycięzcy pierwszej rundy

Liść - Bartłomiej Dzik 31 Depresja - Magdalena Samela 32 Przeziębienie - Anna Chudy 33 Parasol - Marta Julianna Halska 34 Deszcz - Aleksandra Guzik 36 Jesień - Marianna Szygoń 37

Zwycięzcy drugiej rundy

Telewizor - Magdalena Samela 38 Radio - Anna Chudy 39 Komputer - Bartłomiej Dzik 40

Stopka Redakcyjna 43

Zwycięzcy półfinału

Dziady - Sylwek Półgęsek 15 Guślarz - Przemek Morawski 15 Obrzęd - Mariola Grabowska 16

Zwycięzca

Obserwator - Przemek Morawski 16

2

Herbasencja


Marudzenie Helli I tak to życie teraz wygląda. Ten numer miał się ukazać w lutym i bardzo się cieszyłam, że wpadłam w rytm, co zaowocowało szansą na nadrobienie wszystkich naszych wydawniczych zaległości. Był już gotowy w 95%, kiedy okazało się, że w moim życiorysie nastąpi przerwa. Nieplanowana, natychmiastowa i, co gorsze, bez wyraźnych ram czasowych. Pewnie zdziwilibyście się, gdybym wyjawiła skąd i w jakim stanie piszę tego wstępniaka. Ale jak to mówią: nie znasz dnia, ani godziny… Wracając do numeru: grudniowe Herbasencje (nawet podawane zaawansowaną wiosną), mają w sobie jakiś wyjątkowy czar. I ten numer też jest, moim skromnym zdaniem, wyjątkowo wypasiony. Jest tu naprawdę bardzo dużo tekstów, które mogę osobiście polecić, do tego efekty pojedynków literackich na limeryki i miniatury oraz zwycięski tekst „Przepisu na Halloween“. A nawet dwóch debiutantów w poezji (uwielbiam debiutantów!) - Artur Michał Kibiłda oraz Witold Knapczyk. Przechodząc do wspomnianych wcześniej polecanek – w tym numerze jest naprawdę sporo tekstów, które ze mną zostały. Towarzyszą mi w różnych chwilach, błakając się po głowie, a czasem wyskakując przed oczy w naprawdę niespodziewanych sytuacjach. Pierwszy z nich to „Gdy stoisz na moście o tej porze roku i palisz papierosa“ Marcina Sobieckiego. Wiersz ze smutną historią w tle, który nie daje o sobie zapomnieć. Krzyczy szeptem i regularnie domaga się powrotu do lektury. Drugi na liście jest wiersz naszego debiutanta – Witolda Knapczyka – „wróżbita“. Zupełnie inny w wymowie, podbarwiony niesamowitym czarnym humorem i przedstawiajacy śmierć w sposób, na który pewnie jeszcze nikt z Was nie wpadł. Uśmiecham się za każdym razem, kiedy go wspominam. W prozie natomiast polecam dwie miniatury jednej autorki – Marty Julianny Halskiej. Pierwsza z nich to „Lekcje anatomii“. Krótka, magiczna niemalże impresja o nauczaniu… literatury. Tekst, przy którym można odpłynąć i z łezką w oku wspomnieć własne, studenckie czasy. Drugi tekst, o równie medycznym tytule, to „Gangrena“. Prosta opowieść obyczajowa, która jednak mocno zapada w pamięć i gra na emocjach. Zapraszam Was więc do lektury, z dziwaczną świadomością, że być może zakosztujecie grudniowej Herbasencju zamykającej 2016 rok w majowym ogrodzie w roku 2018. Mam nadzieję, że będzie to przyjemna podróż w czasie i z niecierpliwością wyczekiwac będziecie kolejnej, styczniowej. Być może w wakacje ;) PS. Jeśli przyciągnęło Was zdjęcie na okładce (a na pewno przyciągnęło, bo jest urocze), to jego autorką jest Irina Prikhodko, a więcej jej klimatycznych fotografii możecie obejrzeć tutaj: daykiney. deviantart.com. Helena Chaos

Grudzień 2016

3



Małgorzata Wójtowicz (MWojtowicz) Urodziła się na Śląsku, w Cieszynie, obecnie mieszka na Podkarpaciu. Debiutowała w „Miesięczniku Literackim”, jej wiersze prezentowano w Polskim Radiu Rzeszów, „Nowych Myślach” i „Babińcu Literackim”. Publikowała też felietony, artykuły i recenzje na łamach „Super Nowości” i kwartalnika dla nauczycieli „W kręgu Mieleckich Humanistów”.

Błękitna brama pan Witek mieszkał w otwartej bramie naprzeciw warzywniaka ciemny korytarz otulał szczelnie smrodem ziemniaków i wilgocią piwnic a on zachłannie od dołu gapił się na sytość przelewającą się przez okna modlitwa była żądzą nie umiał jej poskromić miękkie cycki kleiły się do rąk z ciepłych brzuchów zmywał śliną grzechy pastwił się językiem nad gładkim babskim pyskiem ranki były zimne bimber już nie grzał brama posapywała wypluwając resztki libacji śmierdziała samotnością rakiem utuczonym słoniną i spleśniałym chlebem przeprowadzkę miał głośną pędził na sygnale w ciszę skaczącą na niebiesko-fioletowych wybojach

modlitwa była żądzą nie umiał jej poskromić miękkie cycki kleiły się do rąk

Grudzień 2016

5


Artur Michał Kibiłda (aklark) Urodzony w Toruniu w 1972 roku. Absolwent University of London (kierunek: Metodyka Badań Historycznych). Wyjechał za granicę, aby wyrwać się z bloku, choć tęskni do Krakowa.

Lato ostatniej szansy tylko raz takie lato miałem kurz uniósł się całkowicie zakrywając niebo pogoda w mieście pozwoliła rozwinąć skrzydła zdobywcom winnic z zakazem spożywania dźwigającym plecaki wypchane marzeniami o rajskich łonach którzy w gorączce czytania w zatęchłym piekle ulegli pokusie dopisania następnej sury by wyjść ku światłu i stanąć w jednym szeregu ze mną - świadkiem waszej ofiary

pogoda w mieście pozwoliła rozwinąć skrzydła zdobywcom winnic z zakazem spożywania

6

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Oniryk Przyprawiam samotność na jednorazowym talerzu – kolacja bez świec. Albo śniadanie, skoro koguty zza ściany ogłaszają świt. Może nowej ery, ewentualnie zamglony, poprzetykany strzępami zapomnianych imion kochanek. Z epoki uniesień i wyżów. Dziś spadki, ale za to można by śnić całymi dniami. Nawet bez rozbierania wróżb. Jednak zbieracze snów mają inne zadanie, skupując na kilogramy każdą noc. Wyprzedany do cna wznoszę kolejny kubek kawy, toast za kłamstwa. Rzucane nad ranem, z ust do ust.

Grudzień 2016

7


Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.

Pobrzęk kwestowali pod nocnym o marne dwa złocisze za rogiem na przystanku popijali wodę życia choć paliła to ani grymasu pomiędzy polikami ani mrugnięcia powiek na wypłowiałym oku tylko tramwaj stukotał na wydechu i odjeżdżał a potem historia toczyła się swoją drogą ani moją ani pasażerów co na gapę jechali właśnie tym tramwajem ani tych spod sklepu chociaż bardzo starali zapisać się złotymi głoskami wyśpiewując miłosne serenady do sprzedawczyni ona z uśmiechem dawała kolejną butelkę wychodziła na papierosa wycierała czerwony kinol nad ranem nawet dwie i przyłączała się do biesiady czekając na pierwszy tramwaj o nieznanym numerze czasem przysypiała na pętli zapętlona w swoją czasoprzestrzeń zapominała o życiu za ladą stawała się księżniczką czekającą na księcia co pocałunkiem ze snu miał ją wybudzić ze snu podszytego brzękiem miedziaków

za rogiem na przystanku popijali wodę życia choć paliła to ani grymasu pomiędzy polikami

8

Herbasencja


Wielki prestidigitator wyzionął ducha zachłysnąwszy się Burbonem na wsi gadajo baby że zima bydzie cinżka bo motyli jak na likarstwo a i pscół nie widoć a w mieście ubrane w smrodek spalin paniusie z dekoltem do samej dupy przejmują się lakierem na paznokciu i śmierdzącymi ostrygami nowej mody futra ciężkie wywietrzyły i brną po omacku na tych swoich koturnach w tych swoich kieckach z erzacami pereł uwieszonymi na szyjach jak obroże na wielki spektakl w luksusowej oberży na centralnym a tam w smugach tytoniowej mgły bez butów w śmierdzących skarpetach na scenie uśmiecha się magicznie magik oczekując aż snop światła rozbije się o jego szczękę na wszystkie możliwe widma a na wsi baby przed czarno-białymi lazurytami śledzą w przekazie na żywo każdy niewinny ruch powietrza i z zachwytu piszczą bo pscół w mieście tyż nie widoć i motyli jak na likarstwo w tym snopie - przyjdzie zima – skomentował szeptem magik i odwracając się plecami do publiczności krzyknął - a teraz drodzy państwo na waszych oczach najlepsza sztuczka świata o której nigdy nie zapomnicie i kiedy już wrócicie do swych cuchnących stęchlizną mieszkanek wciąż będziecie mieć przed oczami ten niesamowity widok postawił przed sobą barek otworzył butelkę Burbona i jakby nigdy nic tak od niechcenia zachłysnął się na śmierć a na wsi baby dalej gadajo że zima bydzie cinżka Stroma ścieżka całkiem zapchana.

futra ciężkie wywietrzyły i brną po omacku na tych swoich koturnach w tych swoich kieckach

Grudzień 2016

9


Marcin Sobiecki (gryzak_uspokajajacy) Białostoczanin od urodzenia. Jestem aktywnym zawodowo farmaceutą, a hobbistycznie tatuchem dwójki rozkoszniaków. Pisanie to czas na powrót do samego siebie, z jednej strony relaks, z drugiej pewna summa przemyśleń z mijających dni. Nie silę się na nie, czasem wybucha samo, a co mnie łączy z poezją to jeszcze nie wiem. Dla przyjaciół - Soviet.

Gdy stoisz na moście o tej porze roku i palisz papierosa Może to jedne z ostatnich promieni złotej polskiej. Modra nuci jakby od niechcenia, po łebkach, gubiąc menisk i do środka. Chłodne słońce z oddali zlewa w ten sam poblask i coś czeka, już po babim łąka ziewa. Pierwszy zanurza się wzrok, chłód znieczula. W zimnej krwi pusty oddech, podłe życie. Siwe chmurzą smętnie - jeszcze tli. Nic nie tuli. Jakby czeka, myśl zawiesza. I sunie ślepo masa, której obojętne czy spalisz ten most, oby do następnej, czy rzucisz jak trzcina w którąkolwiek ze stron. I coś czeka, zgasło w czerniach. Nie ma nieba. Za dużo tego żaru, może żalu nie wiem. Przecież niosłem ten ogień, mokłem, lecz rozgrzewał. Senna błąka w smutkach nim kolejny rok. I coś czeka, w mgłach bez twarzy łąka ziewa.

10

Herbasencja


Witold Knapczyk (witold) Mieszka w Krakowie. Koziorożec. Politolog z wykształcenia (Uniwersytet Jagielloński), ale ostatnio zarabia na czerstwy chleb jeżdżąc wózkiem widłowym. Popełniłe kilka publikacji w „Angorze“, pośród rymotwórców i wierszokletów.

wróżbita Kto by nie chciał zostać paraszytą? Patrząc na spóźnione grymasy niedowierzania, wróżyć im z wątroby, serca i mózgu. Z niezachwianą pewnością określać linie życia i godziny śmierci. Aby w końcu, zręcznymi ruchami fachowca, przekonać bliskich, że ciała na blacie jeszcze trochę żyją. Nawet lepiej.

Z niezachwianą pewnością określać linie życia i godziny śmierci.

Grudzień 2016

11


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Węglisko. Z tych wszystkich rozpoczętych zdań napisałby książkę - spalił ją a potem popiołem natarł sobie głowę po same stopy. Z cyklu: Nieobecność.

17.10.2016 A do niedawna jeszcze rosa kapiąca ze szram, wprost na parkiet. Poślizgnąłby się i rozwalił łeb o sam kontur. Pragnienie wysycha obok, nie pozwala związać się w artykulację, jakkolwiek byłaby ona nie do ogarnięcia pustym wzrokiem. Ten skupia się i wszczyna bójki w barach chciałoby się rzec, że to tylko na chwilkę. Że kiedy już zniknie, bo tak wypada zamiast worków pod, znajdą się tam pola uprawne, pełne pszenicy w kolorze twoich włosów. Że wystraszą się i uciekną w las, a także dadzą spokój. Z cyklu: Nieobecność. Jagoda Mornacka

12

Herbasencja


Ewa Kłobuch (Toya) Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.

Bóg nie ma z tym nic wspólnego cokolwiek powiem może zostać użyte przeciwko miłości dlatego najczęściej milczę a wtedy śmierć staje się niemal namacalna jak tamtego dnia trzymałam ją w dłoniach nie stała się przez to mniejsza ani większa ot po prostu była i właśnie wtedy przestałam się bać włożyłam ją do kieszeni pomiędzy chusteczki i drobne na bilet coś jak oswajanie przez bliskość dotyk nawet smak gdy oblizałam usta poczułam że wszystko jest deszczem cisza spływa z chmur liście czepiają się płaszczy trumien parasoli otwartych nie w porę oczu w które spadały krople i wyglądało to tak jakbyś płakał do środka

dlatego najczęściej milczę a wtedy śmierć staje się niemal namacalna jak tamtego dnia trzymałam ją w dłoniach

Grudzień 2016

13


Pojedynki literackie - limeryki Zwycięzcy rundy pierwszej

BAZYLIA

OREGANO

Sylwek Półgęsek (Polliter)

Przemek Morawski (podstuwak)

Pewna kucharka z okolic Warszawy wrzucała bazylię do każdej potrawy: z bazylią kabaczki, torciki, i flaczki... Jedyny wyjątek - nie piła z nią kawy.

Narzeczona Mówił narzeczony, gdy o narzeczoną pytano; Jest jak narkotyk, który bym palił co rano… Po ślubie żałował, Bo skonstatował, Że zamiast narkotyku dostał oregano.

CZOSNEK

CYNAMON

Gala Kalemba (Galina)

Mariola Grabowska (Ania Ostrowska)

Panna Wandzia w Żmijowiskach wciąż marzyła, żeby z bliska poczuć słynną moc Drwala, co kobiety zniewala, lecz on wolał czosnek wyciskać.

Pewien beztroski kuchcik z Malty Wystraszył się raz nie na żarty, Gdy zamiast cynamonu Sypnął nie byle komu, Lecz sycylijskiej mafii w karty.

14

Herbasencja


PIEPRZ

CHILI

Dorota Czerwińskia (Szara)

Błażej Jacek Klajza (BJKlajza)

P-osiłek Nieźle wkurzony pancernik z Chile zapragnął zmienić świat w jednej chwili. Ostro płynął wbrew fali, aż się na grzbiet obalił. Wkrótce zjedzono go z nutą chili.

We wsi pod Łodzią wieprz pieprzył wieprza. Sprawdzić chciał wieprz, która opcja lepsza. Na chwilę się zapomniał, na blacie oprzytomniał, gdzie zdolny szef kuchni go dopieprzał.

Półfinał - zwycięzcy

DZIADY

Sylwek Półgęsek (Polliter) Raz pewien rolnik, rodem z Kampuczy, „Dziadów“ się całych na pamięć uczył. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... - od tego czasu pod nosem wciąż buczy.

Grudzień 2016

GUŚLARZ

Przemek Morawski (podstuwak) Czarna magia Raz spłonął na stosie guślarz ze wsi Krupy, Chociaż na emeryturę wypisał się z czarnoksięskiej trupy. Jednak odkryto wśród garów, Że choć nie uprawia już czarów, To wciąż czarnej Maggi używa do zupy.

15


OBRZĘD

Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Wprowadzić chciał wikary ze Solca na czas świąt, nieoddawanie stolca. Szedł po trupach w „zaparte”, niczym mość Bonaparte, ale mu z tyłka ktoś wyjął bolca.

Zwycięzca OBSERWATOR

Przemek Morawski (podstuwak) Raz Bóg w swym Niebie, jedząc kolację, Oglądał „Z Ziemi na żywo” relację. Lecz gdy pokazano ludzi Smutek się w Nim zbudził, Więc tylko westchnął i zmienił stację.

16

Herbasencja



Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieograniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudiowane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. Ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś próbuje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, ze tworzy wiersze. Całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

On i Tamten

miniatura

Rękojeści radła mocno drgały, gdy ostrze rozrywało ziemię. Wbijały się w dłonie, i tak już obolałe od całodziennej pracy. Kamienista ziemia z trudem poddawała się jego wysiłkom. Chciał dzisiaj przygotować glebę do siewu, a potem wsypać ziarno do długich rowków i zabronować rozległe pole. Za jakiś czas zbierze plon i widmo głodu znowu odejdzie w nicość. Powtarzał te czynności rok w rok, od tak dawna, że już nie pamiętał, jak długo. Każdej wiosny i jesieni harował przy orce, a potem czekały na niego inne zajęcia. Koń chrapał z wysiłku, z trudem ciągnąc drewniane narzędzie. Jeszcze niedawno radośnie parskał, dając wyraz przepełniającej go sile. Teraz ciężko dyszał. Zwierzę zestarzało się i dożywało swoich dni. Oracz z trwogą pomyślał, co się stanie, gdy padnie. Pewnie poprosi sąsiada o pomoc, jednak jego bułanek też wyglądał leciwie. Oceniał, że ta wiosna jest jednak lepsza od poprzednich – koza nareszcie powiła młode, a trawa bujnie wzeszła. Zapowiadała się obfitość mleka i siana. Drzewka w sadzie w końcu wyrosły, a zawiązki owoców wyglądały pokaźnie. Sądził, że gdyby nie starość konia, wszystko nareszcie zaczęłoby się dobrze układać. Gdyby jego siwek był młodszy, nie miałby już żadnych trosk. Śpieszył się, z utęsknieniem rozmyślając o rozrywce, której oddawał się z pasją – grze w szachy z sąsiadem. Nie było innych. Stolik i wiklinowe foteliki czekały na miedzy. Właściciel nieodległego domostwa trudził się parędziesiąt kroków dalej. Skończą nużące zajęcia i zagrają... Lubił chwile przesuwania pionków i figur, leniwej pogawędki, wspominania dawnych czasów, snucia przypuszczeń, co stanie się przyszłej jesieni. Smakował przypominanie, które prace należy wykonać najpierw, jak najlepiej użyźnić glebę i wypiekać chleb. Wiedział, że obaj bardzo korzystają na tych nieśpiesznie prowadzonych rozmowach. Pewnie dzisiaj przemyślą sprawę koni. Może sąsiad coś doradzi, gdy napomknie mu o smutnym losie wiernej chabety. Może uzgodnią, że wspólnie skorzystają ze zwierzęcia, które pozostanie żywe.

18

Herbasencja


A potem, tak jak zwykle, zastanowią się, czemu zmienili imiona. Wiedzieli, że kiedyś nazywali się inaczej, chociaż nie pamiętali, jakie imiona nosili. Dociekali, niekiedy długo, czemu zapomnieli, jak brzmiały. Nigdy nie znajdowali odpowiedzi, i może z tego powodu znowu to rozważali. Nie rozumieli też, czemu teraz nazywają się On i Tamten. Zgodnie jednak stwierdzali, że nowe imiona naprawdę ładnie brzmią. *** On przesunął pionek o dwa pola. Tak jak zwykle, grał białymi. – Nigdy nie rozpoczynałeś tak zdecydowanie… – W głosie właściciela drugiego pola zabrzmiało zdziwienie. – Chwilę się zastanowię nad moim ruchem. Może bardziej szło o to, że zajadał się dorodnym jabłkiem. Pewnie pragnął zgryźć owoc do końca. Z rozkoszą rozparł się w fotelu. On sądził, że stolik i wygodne siedziska z wikliny istniały od zawsze. Chowali je w szopie na nieodległym pastwisku. Dobrze służyły. Z uśmiechem, w oczekiwaniu na kontrposunięcie, nalał wody z sokiem do szklanek. Też były od zawsze. Utarło się, że On przynosi napoje, a Tamten coś dla wypełnienia żołądka po dniu pracy. Czarny pionek na skrzydle szachownicy przesunął się o jedno pole. On już miał na końcu języka pytanie o konie, jednak się powstrzymał. Od dawna zastanawiał się nad czymś, co męczyło jego umysł. Pewnie, skonstatował, Tamten pomoże w rozwiązaniu zagadki. – Powiedz, przyjacielu, nie byliśmy kiedyś kimś innym? – Podał towarzyszowi naczynie pełne płynu. – Wiemy, że nazywaliśmy się inaczej… Niekiedy przypominam sobie, że świat też wyglądał inaczej. Cóż się z nim stało? Wiesz? Tamten wzruszył ramionami. – Pamiętam jak przez mgłę, że dawny świat sczezł. Ktoś obrócił go w perzynę. Zostaliśmy tylko my dwaj… Nie rozumiem, jak powstało to, co nas otacza. Ogryzek wylądował w drewnianym koszu. – To już nieważne – dodał Tamten po chwili zastanowienia. – My chyba już nic wtedy nie znaczyliśmy. Koń sprawia mi kłopot – zauważył z troską. – Jest stary i pewnie niebawem zdechnie… Może stworzysz nowego? On potrząsnął głową. – Nie wiem, o czym mówisz – stwierdził ze zdziwieniem. – Jestem tylko oraczem… Może kiedyś rzeczywiście posiadałem taką umiejętność. Coś sobie niekiedy przypominam. To już przeszłość. Rękawem sukmany przetarł skórkę jabłka. Też lubił owoce. – Dobrze przechowały się przez zimę – nadmienił z uznaniem. – Pytasz o coś tak dawnego, pokrytego pyłem zapomnienia… – z namysłem wrócił do wcześniejszego wątku leniwej pogwarki. – Wiem tylko, że chyba od zawsze uprawiałem ziemię, a ty jesteś moim dobrym druhem. Oraczem, jak ja. Ujął w dłoń gońca. Wyglądało, że pochłania go teraz jedna myśl – o ile pól przesunąć go do przodu. *** Bóg i Szatan, teraz On i Tamten, rozpoczęli nową partię szachów. Uśmiechali się radośnie. Dalej toczyli nieśpieszną pogawędkę o nowym sposobie ciągnięcia radła. Kolejno służyliby za pociągowe zwierzę. Tamten dociekał, czemu dawny świat obrócił się w proch. On nie podjął tego tematu. Skwitował, że mają ważniejsze problemy do rozwiązania. I że ta partia szachów zapowiada się niezwykle ciekawie. 13 lipca 2016 r.

Grudzień 2016

19


Grzegorz Patroń (GaPa) Urodzony w 1975 r. w Krasnymstawie, wyznawca Philipa Kindreda Dicka. Adres email: gpgapa@gmail.com

Prosta inwazja, zatwierdzona przez Dział Ekonomiczny

science fiction

Nie pa­mię­tał, kiedy usły­szał o Ro­śli­nach. Pierw­sze wzmian­ki przewijały się w tle – zwy­kły szum ota­cza­ją­cy bar­dziej go­rą­ce te­ma­ty. Do­pie­ro gdy zo­sta­ły od­kry­te przez ce­le­bry­tów, za­pa­no­wał istny szał. Ro­śli­ny za­miast kol­czy­ków, biu­sto­no­sza, skar­pet, spodni, maj­tek… Sam za­in­try­go­wa­ny nową modą wy­grze­bał gdzieś na por­no­stro­nach ich re­kla­my – istna orgia za­sto­so­wań, cena była na razie jed­nak poza za­się­giem. Z czasem okazało się, że wy­ko­rzy­stać je można było znacz­nie sze­rzej: bli­ski ko­niec gruź­li­cy, rak ka­pi­tu­lu­je przed nową siłą – krzyczały na­głów­ki. Na pierw­sze stro­ny wszyst­ kich ser­wi­sów wsko­czy­ła wia­do­mość o pew­nym po­ten­ta­cie naf­to­wym. Ów bo­ga­ty nar­ciarz prze­żył dwa ty­go­dnie pod śnież­ną la­wi­ną, ubra­ny je­dy­nie w strój z mchu, czy też – jak twier­dzi­li nie­któ­rzy na­ukow­cy – pseu­do­grzy­bów. Sma­ku­ją le­piej niż kakao i guma do żucia i wata cu­kro­wa i można jeść i jeść i brzuch nie boli, i pupa nie ro­śnie – ra­do­śnie sepleniła do ka­me­ry jakaś mała dziew­czyn­ka, gdy zasypiał. Musiał przyznać, że z cza­sem spo­wszech­nia­ły – rol­nik z ogar­nię­te­go suszą RPA po­wie­dział, że dla nich jest jak manna z nieba. “Zwie­rza­ki nie chcą tego za­ja­dać, Panie, ale my już mie­siąc tylko te Ro­śli­ny, oszczęd­ność jaka, wy­go­da. Bóg wy­słu­chał na­szych mo­dlitw” – dodał ze łzami w oczach. Kiedy po wdzięcznym chłopie po­ja­wił się eks­pert, stra­szą­cy nie­ja­sny­mi, nie­zna­ny­mi prze­cież w dłu­gim okre­sie czasu skut­ka­mi spo­ży­wa­nia, i skąd się w ogóle wzię­ły!? – znie­sma­czo­ny szyb­ ko zmie­nił kanał. Po ca­ło­dnio­wej ha­ró­wie wolał pa­trzeć na do­sko­na­le skom­po­no­wa­ne, atrak­cyj­ne dziew­czy­ny o wil­got­nych war­gach i mod­nych w tym se­zo­nie stoż­ko­wa­tych pier­siach. Przy­stro­jo­ne w Ro­śli­ny wy­glą­da­ły nawet bar­dziej lu­bież­nie i za­chę­ca­ją­co niż jakby były gołe. Plu­ga­we dziw­ki, po­my­ślał pod­nie­co­ny. Już on wie­dział, jak one się tam do­sta­ły… Gdy pew­ne­go dnia od­krył małą kępkę na pa­ra­pe­cie, nie był za­sko­czo­ny. Wtedy wy­da­wa­ły się już wszech­obec­ne. Przyj­rzał się do­kład­nie, po­rów­nał z opi­sa­mi i zdję­cia­mi w coraz bar­dziej szwan­ku­ ją­cej sieci, nim ostroż­nie ode­rwał ma­lut­ką część. Skosz­to­wał. Zdał sobie spra­wę, że ich słod­ka­wy, mig­da­ło­wo-cze­ko­la­do­wy smak to­wa­rzy­szy mu od pew­ne­go czasu. Chyba już po ty­go­dniu za­nie­chał wy­praw do coraz go­rzej za­opa­trzo­ne­go skle­pu. Ro­śli­ny zu­peł­nie mu wy­star­cza­ły. Zresz­tą, odkąd

20

Herbasencja


za­czął je kon­su­mo­wać, czuł coraz mniej­szą po­trze­bę wy­cho­dze­nia z domu. Nie on jeden – coraz mniej osób można było spo­tkać na ulicy. Wszy­scy jakby po­wol­niej­si, po­zba­wie­ni ner­wo­we­go po­ śpie­chu, mniej zde­ter­mi­no­wa­ni. Za­czął, jak każdy, eks­pe­ry­men­to­wać. Naj­pierw nie­śmia­ło. Pierw­ sza chyba była opa­ska na czole, potem dodał szczep­ki pod pa­cha­mi – rze­czy­wi­ście, jakby wcale się nie pocił. Zgod­nie z re­kla­mą – już nie czuł dys­kom­for­tu po­wo­do­wa­ne­go ostrym, tak wsty­dli­wym i spo­łecz­nie nie­ak­cep­to­wal­nym za­pa­chem. Za­uwa­żył, że przy­cze­pio­ne do skóry ro­ślin­ki nie po­wo­ du­ją swę­dze­nia, żad­nych nie­przy­jem­nych do­znań. Kiedy prze­stał zu­peł­nie opusz­czać miesz­ka­nie, cie­niut­ka war­stwa de­li­kat­ne­go mchu po­kry­wa­ła już całe ciało. Życie, które dotąd pro­wa­dził wy­da­ wa­ło się coraz bar­dziej… dziw­ne… obce… Po­zba­wio­ny nie­po­trzeb­nych ry­tu­ałów od­czu­wał szczę­ ście i za­do­wo­le­nie. Bez na­ka­zów i przy­mu­sów daw­ne­go życia był prze­cież taki wolny. Raz tylko, wy­bu­dzo­ny nagle z oni­rycz­ne­go snu, po­czuł pa­nicz­ny strach. Bu­dzą­cy grozę obraz swo­jej, nie­mal prze­zro­czy­stej dłoni na tle pu­ste­go okna zo­stał szyb­ko ode­pchnię­ty w nie­byt przez jakąś wiel­ką, prze­po­jo­ną do­bro­cią siłę. Senny kosz­mar, tak bar­dzo zwią­za­ny z jego daw­nym, na szczę­ście od­le­głym ludz­kim ży­ciem… Czuł taką wdzięcz­ność… Za­nu­rzo­ny po­mię­dzy jawą a snem leżał pod­eks­cy­to­wa­ny, cze­kał na speł­nie­nie – sam nie wie­dział przez kogo danej obiet­ni­cy. Tak wy­ raź­nie wy­czu­wał zbli­ża­ją­cą się na­gro­dę, jesz­cze nie­spre­cy­zo­wa­ną, lecz coraz bar­dziej na­ma­cal­ną, choć tak trud­ną do ob­le­cze­nia w nie­po­rad­ne słowa… Kiedy na Ziemi za­czę­ły lą­do­wać pierw­sze ol­brzy­mie stat­ki z osad­ni­ka­mi, na pla­ne­cie nie po­ zo­stał ani jeden z rasy daw­nych jej wład­ców. Nawet – pre­cy­zyj­nie za­pro­jek­to­wa­ne – Ro­śli­ny nie po­wi­ta­ły ko­lo­ni­za­to­rów, wy­schnię­te szcząt­ki ostat­niej z nich dawno roz­wiał wiatr. Bo, czyż wpro­ wa­dza­jąc się do no­we­go domu, chciał­byś uj­rzeć na dy­wa­nie za­krwa­wio­ny mło­tek?

Gdy pew­ne­go dnia od­krył małą kępkę na pa­ra­pe­cie, nie był za­sko­czo­ny. Wtedy wy­da­wa­ły się już wszech­obec­ne. Przyj­rzał się do­kład­nie, po­rów­nał z opi­sa­mi i zdję­cia­mi w coraz bar­dziej szwan­ku­ją­cej sieci, nim ostroż­nie ode­rwał ma­lut­ką część. Skosz­to­wał. Zdał sobie spra­wę, że ich słod­ka­wy, mig­da­ło­wocze­ko­la­do­wy smak to­wa­rzy­szy mu od pew­ne­go czasu.

Grudzień 2016

21


Marta Julianna Halska (Lady Worcestershire) Rocznik 1977, terapeutka, kryminolog, absolwentka filologii. Na gruncie literatury osiągnięć brak, choć niektórzy mówią, że jest drugą Gretkowską.

Lekcje anatomii

miniatura

Tamtej nocy drzewa straciły resztę swoich kolorowych liści. Drzemaliśmy skuleni na tylnych siedzeniach nieoświetlonego omnibusu, który cicho sunął przez gęstą, szarą mgłę nadzwyczaj ciepłego późnojesiennego poranka. Potem obudziliśmy się nagle na twardych siedziskach wysokich drewnianych krzeseł w ogromnych salach wykładowych, w których rzędy stołów zdawały się nie mieć końca. Wszystkie sale w Akademii sprawiały ponure wrażenie, gdyż wskutek dziwnego zamysłu architekta, okna w każdym z pomieszczeń umieszczone były niemal przy suficie, a kończyły prawie dwa metry nad podłogą. W dodatku światło słoneczne nie miało wielkich szans na rozproszenie panującego tu zawsze półmroku, gdyż okna wychodziły na zachód, a szyby - z racji wysokości były bardzo rzadko myte. Tamtego poranka spędziliśmy niemal pół godziny na poszukiwanie sali, którą wyznaczono nam na miejsce pierwszych tego dnia wykładów. Architekt-kawalarz zaprojektował budynek na planie wielkiego labiryntu, w którego rozkładzie pomieszczeń orientował się jedynie on sam. Próbowaliśmy wielokrotnie sporządzić plan sytuacyjny, jednakże na niewiele się on zdał. Odnosiliśmy przykre wrażenie, że ktoś stale podmieniał tabliczki z numerami sal, które były przytwierdzane do drzwi. Nasze laboratorium dryfowało więc po korytarzach Akademii, a my podążaliśmy za nim. Ogólny chaos organizacyjny powodował, że zmuszeni byliśmy godzinami błądzić po rozległych, zasnutych półmrokiem korytarzach. Bywało, że nieraz na noc zostawaliśmy zamknięci w budynku, gdy nie udało nam się na czas trafić do wyjścia. Tamtego poranka zacumowaliśmy w podziemiach Biblioteki, wśród zakurzonych, oprawnych w płótno tomiszczy, co do których żywiliśmy przeświadczenie, że ich stronice nigdy nie ujrzały światła dziennego. Były to ogromne, ręcznie oprawione foliały, świadectwa doskonałego kunsztu rzemiosła dziewiętnastowiecznych introligatorów. W tej świątyni pełnej pożółkłego papieru, pachnącej kurzem i straconym czasem, migotliwe światło lamp nie radziło sobie z panoszącym się w kątach cieniem. Wskutek panujących ciemności nie mogliśmy czytać, litery majaczyły w słabym świetle, fruwały przed naszymi oczyma jak roje owadów. Wertowaliśmy więc te nieprzystępne dzieła ospale i bezmyślnie, nie mogąc się dobudzić. Nasz Maestro, potężny guślarz o pozornie nikłej powierzchowności, wita nas w swej zwykłej ludzkiej postaci - jest to niewielki człowieczek, właściwie karzeł, o ostrych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Wraz z upływem kolejnych godzin naszych pokątnych spotkań jego postać wydłuża się, wybrzusza i potężnieje; jesteśmy niemal pewni, że to skutek zaklęć, które odczytuje z tysięcy pokreślonych kartek, których ma zawsze pełne kieszenie. A kiedy unosi się nad nami, lewitując w powietrzu jak wielki kruk, staje się prawowitym Anty-Mesjaszem, pomazańcem Szatana, który przybył na ziemię, by zgubić nasze dusze.

22

Herbasencja


– Nadchodzi kres naszego świata, panowie. Upadek Słowa, triumf Obrazu. Cywilizacja zatacza koło, powraca do epoki pisma obrazkowego – grzmi Najwyższy Kapłan Nowej Literatury. Krążą o nim legendy, których nikt nigdy nie odważył się zweryfikować. Mówi się, że za młodu spisał z Diabłem cyrograf, na mocy którego zobowiązał się demoralizować nasze dusze. Podobno, w zamian za obietnicę wiecznego życia, podczas przerażającego kanibalistycznego rytuału posilił się surowym mięsem swojego pierworodnego syna – niewinnej istoty, którą wcześniej zabił – i spełnił toast jego krwią. Jedni mówią, że jest on Czarnym Ludem, boogeymanem, amorficznym, uzależnionym od picia krwi potworem, czającym się w ciemnościach, porywającym dzieci z łóżek, inni dowodzą, że jest samym Diabłem. Jego głos jest silny i brzmiący jak wicher, kiedy swoim demaskatorskim tonem recytuje nam te wszystkie pozornie wielkie słowa wielkich poetów, obnaża bezlitośnie tę płaczliwą niemęskość, a my czujemy się oszukani, zawiedzeni, że wcześniej daliśmy się omamić, że uwiodła nas ta Fałszywa Literatura. On odsłania przed nami Tajemnicę, odkrywa cały fałsz ukryty pod grubą warstwą słów jak zmarszczki starej kobiety pod makijażem. Odbiera nam wiarę w piękno, obnaża całą iluzoryczność naszego dziecięcego zachwytu. Maestro drażni się z nami, kokietuje, wzbudzając w nas dreszcze, dotykając nas słowami jak najczulsza kochanka, tylko po to, by za chwilę obnażyć przed nami nagi szkielet prawdy. Jak dziewiętnastowieczny detektyw drobiazgowo przeprowadza dowód, by wykazać, że te wszystkie pisarskie dzieła są zwykłą mistyfikacją, a wielkich, powszechnie wielbionych Autorów nazywa pogardliwie Wieszczami Słowiańskiej Ponurości. Zmanipulowani metaforą, omotani oksymoronami, odurzeni hiperbolą, dajemy się wodzić po manowcach. – W prostocie tkwi prawda, panowie! – krzyczy Maestro. – Nie dajcie się otumanić byle pisaniną, rozbierzcie te brednie na części pierwsze, rozbijcie na pierwiastki, obróćcie w pył! Jest coś czarnoksięskiego, coś magicznego, w tej sekcji, której poddajemy dzieła uznanych twórców, jest coś niemoralnego i niepokojącego w tym rozcinaniu wersów i przyglądaniu się im pod lupą, badaniu ich anatomii i fizjologii, rozkładaniu na czynniki. Jest coś nielirycznego, nieduchownego - coś, co trąci Matematyką i Biologią. Coś jałowego, co odbiera wszelkiej sztuce sens, czyni ją suchą i niestrawną. Niemymi świadkami tej profanacji są ustawione wzdłuż ścian nieruchome Księgi. Zbrodnia wisi w powietrzu, wiruje wraz ze strzępami poszarpanych wersów. Te okruchy Wielkiej Poezji, straszliwie odlirycznione, pozbawione sensu, mieszają się z drobinkami kurzu, są właściwie nie do odróżnienia, dusimy się nimi w tej gęstej, ciężkiej od słów atmosferze, kaszlemy głoskami w zbiorowym ataku, w nieartykułowanej manifestacji solidarności przeciwko tej wielkiej, bezsensownej zbrodni. Każdego dnia wychodzimy z Akademii starsi o parę wieków, stajemy się recydywistami zwątpienia. Połączeni wspólną tajemnicą, zmową milczenia, przedzieramy się przez labirynt korytarzy Akademii ku wyjściu – bramie do prawdziwego świata. Spragnieni świeżego powietrza i realności umykamy w ciemne podwórka, w plątaninę ulic naszego brudnego, ponurego Miasta, gonieni chłodem szarej pory dnia i oszalałymi trelami kosów uwięzionych w splątanych gałęziach bezlistnych drzew.

On odsłania przed nami Tajemnicę, odkrywa cały fałsz ukryty pod grubą warstwą słów jak zmarszczki starej kobiety pod makijażem.

Grudzień 2016

23


obyczajowe

Gangrena Właściwie to chyba nie jestem wierzący, proszę księdza. Ostatni raz byłem w kościele na chrzcie najmłodszego syna, ale nawet wtedy się nie spowiadałem. Spyta ksiądz: „więc co tu robisz, człowieku?”, to ja powiem tak: przyszedł na mnie czas, jak to się mówi – człowiek na starość musi oczyścić sumienie. A jest taka jedna sprawa, która nie daje mi spokoju. Moja ślubna, świeć Panie nad jej duszą, to była dobra, prosta kobieta. Dobrze nam się żyło, ale jakoś nigdy nie czułem potrzeby, żeby się jej zwierzać. A dzieciaki… Co ich obchodzi stary ojciec? Wyjechały w świat, za pracą, lepszym życiem. Przysyłają mi czasem zdjęcia wnuków: patrz, tata, jaki synek nam się urodził. Ale nigdy nie dzwonią. „Tata, telefony drogie, szkoda pieniędzy, pogadamy jak się spotkamy”. A podróże jeszcze droższe, więc nie przyjeżdżają. Na stare lata nie ma do kogo gęby otworzyć… Moi rodzice całe życie pracowali w takiej dużej fabryce w Warszawie, ona do dziś jakoś tam funkcjonuje, Warel się nazywa, zna ksiądz? Dziś to już prawie centrum miasta, ale wtedy to były peryferia, zaraz za ogrodzeniem ciągnęły się pola, krowy się pasły… Ja najpierw miałem tam praktykę na tokarkach, potem razem z rodzicami na jednej hali robiłem. Myśmy mieszkali w Milanówku i każdego dnia trzeba było wukadką jechać prawie dwie godziny do Śródmieścia, a potem jeszcze pół godziny autobusem na Żerań, do fabryki. Można powiedzieć, że praca w Warelu to taka nasza rodzinna tradycja – ojciec poznał tam matkę, potem wciągnęli moich braci i siostrę. Ja już w podstawówce wiedziałem, że będę robić w Warelu, bo niby gdzie miałbym pójść? Tam była przyzakładowa szkoła, przyuczenie do zawodu, a uczniom płacili za praktyki. I ja, mając piętnaście lat, już przynosiłem do domu pieniądze. Nas było w domu siedmioro rodzeństwa, takie były czasy, że się ludzie nie bali mieć dzieci. Gnieździliśmy się w kupie na czterdziestu metrach, kuchnia wspólna z sąsiadami, kibel na podwórku. Ciężko było. Nieraz trzeba było na dzierżawę iść na działki, żeby chociaż jabłek pojeść. Ile razy przez grzbiet oberwałem kijem! Ale jeść się chciało, a w domu nieraz garnki stały puste. Coś się zaczęło zmieniać, kiedy miałem siedemnaście lat. Właśnie kończyłem zawodówkę, myślałem o technikum wieczorowym. Bo wie ksiądz, skończyć technikum to wtedy było coś. Nikt z mojej rodziny nie miał matury. Ja chciałem być pierwszy. Ciągnęło mnie do książek, nauka dobrze mi szła. Ale odciąć się od korzeni jest bardzo trudno, kiedy trzeba do wszystkiego dochodzić samemu. Łatwo się zniechęcić. Dzisiaj mówi się: bunt nastolatka. A po mojemu, to było tak, że po prostu zacząłem się dusić, nagle życie zaczęło mnie uwierać, było mi ciasno w tym ułożonym świecie, w którym nasza przyszłość była z góry zaplanowana. W Warelu pracowało się na dwie zmiany, mieliśmy duże zamówienia na sprzęt dla wojska i dla milicji. A na dojazdy do roboty w tę i z powrotem ponad cztery godziny dziennie się schodziło. W tym kieracie ani na naukę, ani na zabawę nie było czasu. A przecież, jak to się mówi, młodość musi się wyszumieć! Ja to zawsze byłem taki dobry chłopak, żaden łobuz. Tak właśnie wszyscy o mnie mówili: „dobry z niego chłopak”. Taki, co to zawsze pomoże, zrobi wszystko, co każą. Ja zawsze robiłem wszystko pod dyktando rodziców, pana w szkole, a nawet kolegów. Taka była ze mnie dupa wołowa, za przeproszeniem. A tak naprawdę chciałem być jak moi kumple, morowe chłopaki z Pelcowizny: nikogo nie słuchać, być wolnym jak wiatr, palić papierosy, pić tanie wino, podrywać dziewczyny. Mieć gdzieś tą beznadzieję, w której się żyło i nie myśleć o tym, że żadnego z nas nie czeka nas nic lepszego niż naszych rodziców. I wtedy do tego wszystkiego doszła choroba ciotki. To właściwie nie była żadna rodzina, tylko taka stara znajoma rodziców, która kiedyś, w trudnych czasach, bardzo nam pomagała, nie miała prócz nas nikogo bliskiego. A potem, wie ksiądz, nastał system uspołeczniony i wszyscy zaczęli jechać na tym samym wózku, to i ciotce źródełko wyschło. Sama ledwo przędła. Ale w chorobie

24

Herbasencja


trzeba było pomóc, co było robić? No i oczywiście wypadło na mnie. Bo wtedy moje rodzeństwo jeszcze się uczyło, do podstawówki w Milanówku chodzili. A ta ciotka miała mieszkanie na Pradze. Rodzice wymyślili, że skoro już jestem pół dnia w tej Warszawie, to po lekcjach mogę do ciotki wdepnąć, jakieś zakupy jej porobić, coś pomóc. No i psa jej wyprowadzić. To był taki kudłaty, brudny, śmierdzący kundel, Misiek się nazywał. Był strasznie obrzydliwy. Rzygał, a potem to zjadał. A kiedy wychodziłem z nim na podwórko, musiałem trzymać go krótko, bo lubił się na ludzi rzucać. Na mnie też warczał, parę razy nogawki spodni mi poszarpał. I ujadał tak, że głowa pękała. A do tego był z niego kawał zboczeńca. Bo wie ksiądz, ciotka miała jeszcze w domu trzy koty, w tym taki jeden bez oka. I Misiek napastował tego ślepego. Ten pies był nienormalny, tak sobie myślę. W szkole przyzakładowej poznałem Jadźkę, moją przyszłą żonę. Ona była z Saskiej Kępy, ale równa z niej była babka, żadna tam dama. Dobrze nam było ze sobą, tylko czasu nie miałem dla niej tyle, ile bym chciał. No i nie mieliśmy się gdzie podziać, więc szwendaliśmy się po działkach, piliśmy wino, ja namaszczony wonnościami z Lechii, ona w nylonowych pończochach. To był nasz taki Wersal. Żadne tam kino czy inne kulturalne rozrywki, bo i skąd na to brać? Zresztą miałem ostatni pociąg o dziewiątej wieczorem, wrócić do domu musiałem, bo gdzie miałbym spać? A o świcie znów pobudka, i abarot do roboty. Miałem dość tego kieratu. W dodatku ciotka wymagała ode mnie coraz więcej, całe popołudnia latałem, załatwiając jej różne sprawy. Zakupy, opłacanie rachunków, takie tam. Wtedy jakoś zaczęła przebąkiwać o tym, że mi swoje mieszkanie zostawi w spadku. Ja tam wtedy tak bardzo o tym nie myślałem, bo miałem przyobiecany kiedyś w przyszłości przydział lokalu zakładowego. A to mieszkanie ciotczyne to była kawalerka i jeden wielki syf. Ona była bardzo gruba, to i siły nie miała, żeby utrzymywać porządek, i te wszystkie szmaty, co powygrzebywała ze śmietników, jak jeszcze była na dobrym chodzie, to po kątach się piętrzyły. Ona nie pozwalała niczego wyrzucać. Bo wie ksiądz, samotni ludzie mają takie swoje dziwactwa. Jak kiedyś pojechała do sanatorium, to sąsiadki się skrzyknęły i jej chałupę posprzątały, a ona potem się na nie poobrażała i jeszcze awantura była, że one jej jakieś „całkiem dobre” dywaniki powyrzucały. Pewno zaszczane były, to i wylądowały na śmietniku. Ja się najbardziej dziwiłem, że jej smród nie przeszkadza. Bo smród właśnie był w tym wszystkim najgorszy. Bo wie ksiądz, te wszystkie koty i ten cały Misiek, to się załatwiały po kątach, na te szmaty. A robactwo było tak rozzuchwalone, że wszędzie łaziło, po ścianach, po meblach, po jedzeniu, po zwierzętach i ludziach. Ja z natury to nigdy delikatny nie byłem, napatrzyłem się w życiu na różne obrzydlistwa, ale tam wysiedzieć pięciu minut nie mogłem, bo aż mnie podrzucało. A nie bardzo mogłem się wymówić, bo ciotka marudziła: „Józiu, posiedź trochę ze mną, ja nie mam do kogo gęby otworzyć, a ty taki młody, ja wiem że masz swoje sprawy, ale proszę, jeszcze trochę posiedź, poopowiadaj, co u ciebie, masz tu papieroska”, i raczyła mnie tymi okropnymi mentolowymi „Mewami” od których potem bolała mnie głowa i rzygać mi się chciało. A ona ciągle: „masz tu dwa złote, kup kaszy, posyp gołąbkom” albo „poleć z Miśkiem koło bloku, Józiu, niech siknie chociaż ze trzy razy”. To była wiosna. Ciotka trochę zaczęła wychodzić z domu, bo już nie bała się nieodśnieżonego chodnika. Brała ze sobą psa i przesiadywała godzinami na ławce przed blokiem. Pewnego dnia Misiek ugryzł ją w nogę, przegryzł smycz i uciekł, pewno poczuł sukę. „Dziabnął mnie w zabawie” – powiedziała wtedy, pamiętam te jej słowa po dziś dzień. Rana wyglądała źle i nie chciała się goić. Ciotka smarowała ją jakimiś maściami, to paskudziła się coraz bardziej. I wie ksiądz, ja chyba wtedy udawałem przed sobą, że nie wiem, co się dzieje. Mijały tygodnie, z ciotką było coraz gorzej. Już wcale nie wychodziła, pogoda była piękna, a ona leżała na tym swoim barłogu w potwornym smrodzie i robactwo po niej latało. A ja na to patrzyłem, proszę księdza. Ja na to patrzyłem. Czemu nic nie robiłem? Nie pamiętam. W końcu jej sąsiadka wezwała pogotowie. Przyjechali, stwierdzili stan przedzawałowy, zostawili jakieś proszki, receptę, i do widzenia. A jak ciotka mówiła, że ją noga boli, to żaden nawet nie spojrzał, tylko powiedzieli, że to od serca, że to normalne. Czy już wtedy wiedziałem, że ona umie-

Grudzień 2016

25


ra? Nie wiem. Po tygodniu była już w stanie agonalnym, spadła z tego swojego barłogu i leżała na podłodze, twierdząc, że tak jej dobrze, że chłodno. Pamiętam, jak mamrotała moje imię, bredziła coś w gorączce. Do dziś prześladuje mnie ten jej głos. Następnego dnia było Boże Ciało, a ja wziąłem wolne, akurat mieliśmy przestój w robocie, to kierownik nie miał nic przeciwko. Całe cztery dni mogłem wreszcie spędzić z Jadźką! Pojechaliśmy do Zegrza nad zalew, zabraliśmy namiot. Co tam się przez te cztery dni działo, nie mogę księdzu powiedzieć... Ksiądz chyba się domyśla, co może się wydarzyć między dwojgiem młodych pozostawionych bez nadzoru starszyzny. Jak wróciliśmy do Warszawy i pożegnałem się z Jadźką, wstąpiłem na Pragę. Ale na górę nie wchodziłem. Patrzyłem tylko z dołu w okna ciotczynego mieszkania. Były czarne, choć było jeszcze jasno, a ciotka nie uznawała zasłon. Potem sąsiedzi powiedzieli, że to były muchy. Całe roje wyleciały z mieszkania, jak milicja wyważyła drzwi. Ciotka żyła jeszcze, jak ją robactwo żywcem zjadało, lęgło się na jej ciele. Dozorca powiedział mi, do którego szpitala ją zabrali. To była gangrena. Amputowali jej nogę, ale było już za późno. Lekarz powiedział: „Pani Ewa zmarła wczoraj w nocy, nie obudziła się po operacji. Człowieku, jak można było tak długo kobietę bez pomocy lekarza trzymać? Przecież można było ją uratować”. Na miesiąc przed śmiercią ciotka przepisała mieszkanie na mnie. I wie ksiądz? Dobrze się złożyło, bo okazało się, że tamtej nocy w namiocie jednak nie zdążyłem i Jadźka zaszła.

Mijały tygodnie, z ciotką było coraz gorzej. Już wcale nie wychodziła, pogoda była piękna, a ona leżała na tym swoim barłogu w potwornym smrodzie i robactwo po niej latało. A ja na to patrzyłem, proszę księdza. Ja na to patrzyłem. Czemu nic nie robiłem? Nie pamiętam.

26

Herbasencja


Syreny

obyczajowe

Nie umiałybyśmy opowiedzieć o żadnej zimie z lat naszego dzieciństwa. Mieszkałyśmy w krainie wiecznego lata, pachnącej rozgrzaną ziemią, świeżo skoszoną trawą, szałwią i kwiatami dzikiej pomarańczy. Mika marzyła o krainach dalekiej północy, w których powietrze ma ostrość kryształu, noc i dzień nie różnią się od siebie, a na szczytach gór sięgających nieba nigdy nie topnieje śnieg. Mogła godzinami snuć fantazje o tych niezwykłych lądach. Stawała się wtedy boginią, wielką kreatorką. Obserwowałam zafascynowana, jak tworzy te dzikie krainy od podstaw, dając im własną kulturę, wierzenia i obyczaje, nakazując wielopokoleniowym rodziny mieszkać razem, a braciom żenić się z siostrami. Mika otoczyła stworzony przez siebie ląd bezdennym oceanem, a w nich umieściła wielkie potwory morskie, by strzegły jego granic. Matka Miki urodziła tylko jedną córkę, ale kochała nas obydwie tak samo. Ta cicha, uśmiechnięta kobieta robiła nam kanapki z grillowanym bakłażanem i pilnowała, byśmy codziennie przez dwie godziny ćwiczyły etiudy. Kiedyś miałyśmy zostać zawodowymi skrzypaczkami. Nieraz nocą słyszałyśmy jej bolesne stękanie. „Matka umiera”, powiedziała Mika któregoś wieczora. Nie uwierzyłam jej. Śmierć była czymś niepojętym, odległym, czymś co po prostu się nie zdarza. Świat był wtedy jeszcze przyjaznym miejscem, a rzeczywistość nie miała do nas przystępu. Dudniła głucho zza grubego szkła telewizora, gdy czasem oglądałyśmy wiadomości. Na ekranie jacyś ludzie krzyczeli i wymachiwali pięściami, toczyły się wojny, potwornie wychudzone dzieci spoglądały w kamerę ogromnymi oczami, żywioły niszczyły ludzki dobytek. Ojciec Miki przesyłał z dalekich krajów pocztówki i paczki z ubraniami, którymi ze mną się dzieliła. Pachniały tak intensywnie, że drapało w gardle. Kiedyś przysłał jej piękny sweterek z wyhaftowanym wzorem w syreny. Śmiała się wtedy, że „papa“ zapomniał, że jego córka nie jest już małą dziewczynką. Mika mówiła, że bardzo go kocha. Nigdy go nie widziała, ale wyobrażała go sobie jako wysokiego, ciemnoskórego mężczyznę z brodą. Lubiłyśmy fantazjować o tym, co będzie, kiedy któregoś dnia ojciec przyjedzie i zostanie na zawsze. Jak to jest mieć ojca? Nie wiedziałyśmy. Mężczyźni istnieli tylko na kartach książek, które czytałyśmy z wypiekami na policzkach. W opowieściach o bohaterskich czynach i wielkich namiętnościach. I w telewizyjnych serialach o nieustraszonych detektywach i szlachetnych rycerzach Okrągłego Stołu. Mężczyźni z naszego świata mieli maniery Remingtona Steela i spryt MacGyvera, dumę Atosa i wrażliwość Robin Hooda. W naszym świecie miłość objawiała się pod postacią pocałunków, łez i tęsknych westchnień. Chłopcy ze szkoły byli innym, osobnym gatunkiem. Prymitywnym plemieniem wspinającym się na drzewa, hałaśliwym i brudnym. Trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek dorosną i staną się nudnymi, wiecznie zapracowanymi ojcami i mężami. Czasem próbowali wciągnąć nas w swoje zabawy, podstępnie udając miłych i uczynnych. Potem zawsze okazywało się, że chcieli tylko zobaczyć to, co mamy pod ubraniem. Nie wierzyłyśmy w potwory z szafy, ale lubiłyśmy się bać. Wymykałyśmy się czasem po zmierzchu nad rzekę, gdzie spróchniałe wierzby świeciły na zielono w ciemnościach. Dziuple tych największych zamieszkiwały Baby Jagi. Podkradałyśmy się i zaglądałyśmy do środka, jednak zawsze któraś z nas nie wytrzymywała i wybuchała śmiechem. Uciekałyśmy wtedy, jakby nas sam diabeł gonił. Brzeg rzeki porastały gęste zarośla i tylko wtajemniczeni znali ścieżki, którymi można było dotrzeć na plażę. Spędzałyśmy tam całe dnie. Tamtej sierpniowej nocy nasz świat miał się skończyć. Wybrałyśmy się na plażę, by podziwiać deszcz Perseidów. Niebo pulsowało jadowitą zielenią i fioletem, nim wreszcie zapadł zmrok. Tamta noc brzęczała dźwiękami i nawet ptaki nie spały, obudzone hałasem spadających gwiazd. Noc miała być chłodna, więc zabrałyśmy ze sobą koce, a Mika zapakowała do plecaka sweter w syreny.

Grudzień 2016

27


Co jeszcze pamiętam z tamtej nocy? Dziecięca percepcja działa zupełnie inaczej niż u dorosłego. – Spójrz – szepnęła Mika, budząc mnie z płytkiego, letniego snu. Nad nami spektakl trwał w najlepsze. Gwiazdy spadały gęsto, przecinając niebo krótkimi, rozjarzonymi srebrzyście łukami, a potem gasły na horyzoncie równie nagle jak się pojawiały. – W taką noc jak ta bogowie schodzą z niebios, by obcować ze śmiertelnikami. Usłyszałyśmy ich zbyt późno, urzeczone widowiskiem i senne od monotonnych pomruków rzeki. Bogowie mieli twarze dorosłych mężczyzn. - Trzech muszkieterów – zdążyłam pomyśleć, nim zaczęli biec w naszym kierunku. Mika poderwała się z piasku i pobiegła w stronę rzeki. - Uciekaj! - krzyknęła. Patrzyłam jak wbiega do czarnej wody, która teraz, w blasku spadających gwiazd, mieniła się jak żywe srebro. Nogi miałam jak z kamienia, nie byłam w stanie się ruszyć. W tym czasie mężczyźni zdążyli zbiec z wydmy, dwóch pobiegło za Miką, śmiejąc się i parskając. Zdawało się, że moja przyjaciółka jest bez szans wobec tych szybkonogich herosów. Udało mi się zobaczyć mały ciemny punkcik unoszący się na powierzchni wody. Trzeci mężczyzna patrzył przez chwilę w tamtą stronę, zastanawiając się, czy dołączyć do kolegów. Potem jednak usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem. Wyglądał jak z ilustracji w książce z mitami. Był wysoki i muskularny, miał długie, lekko falujące, czarne włosy. Wśród dorosłych kobiet z pewnością uchodził za przystojnego. Czułam się onieśmielona i zawstydzona. Nigdy jeszcze nie rozmawiałam z dorosłym mężczyzną, nie licząc mojego nauczyciela muzyki. Ale ten mężczyzna nie przemawiał do mnie jak do dziecka. Mówił w języku, którego nie rozumiałam, zresztą wcale nie zależało mu na rozmowie. Bez ustanku głaskał mnie po włosach i całował rękę, którą trzymał w mocnym uścisku, jakby obawiał się, że ucieknę. Nie uciekłabym, nawet gdyby mi na to pozwolił. Byłam w szoku. Kiedy dotknął mnie między nogami, odsunęłam się jednak szybko, mówiąc głośno „nie“. Wtedy nagle przestał być miły. Uderzył mnie w twarz swoją wielką jak łopata dłonią. Raz, dwa, trzy. Ogłuchłam, w głowie mi zaszumiało i straciłam przytomność, oszołomiona tym pierwszym w życiu aktem przemocy. Kiedy się ocknęłam, w ustach miałam wstrętny, metaliczny smak krwi, a między udami eksplodowało ognisko bólu. Nad sobą widziałam tylko poruszający się szybko owłosiony tors nieznajomego mężczyzny. Potem jęknął głośno, jakby coś go zabolało i opadł na mnie. Wyczołgałam się spod niego i zaczęłam uciekać. Poczułam coś lepkiego i ciepłego między udami. Przeraziłam się, widząc krew. Upadłam na piasek i zaczęłam płakać. Byłam pewna, że umieram. Mężczyzna przestał zwracać na mnie uwagę. Rozejrzał się w poszukiwaniu towarzyszy, ale na plaży było pusto i cicho. Otrzepał ubranie z piasku i zauważył nasze rzeczy leżące na kocu. Sięgnął po plecak, wysypał zawartość i pobieżnie przejrzał. Nagle kucnął i zastygł przez chwilę w bezruchu. Ze sterty wyciągnął sweter w syreny i nagle krzyknął przeraźliwie. Zerwał się na równe nogi i przybiegł do mnie. Zaczęłam się trząść ze strachu. A on wymachiwał mi swetrem przed nosem i mówił coś w swoim języku. Rozpaczliwie kręciłam głową, pokazując mu, że nie rozumiem, a on nagle padł na kolana i zaczął płakać. Ona płynie, machając ramionami ze wszystkich sił. Mężczyzna jest duży i bardzo silny. Dopływa do niej w kilka chwil. Świat zwalnia. Trzyma ją w objęciach. Ona walczy. Nie ma szans. Ona to wie. Wie to także ten mężczyzna. Jego dłonie na jej ustach. Ona macha rozpaczliwie ramionami. Potem jest już spokojna. Płynie z nią do brzegu. Wyciąga ją na mokry piasek. Woda liże jej stopy. Kostium oblepia jej szczupłe ciało. - Skóra i kości. Zjedz coś, dziecinko - szydzi z niej. Mężczyzna kładzie się na niej. Wygląda to tak, jakby chciał ją ogrzać. Ona się nie rusza. Leży nieruchomo z szeroko rozrzuconymi nogami i ramionami. Ma otwarte oczy, wpatruje się w niebo, na którym nie ma już żadnych gwiazd. Wszystkie spadły tamtej nocy.

28

Herbasencja


Marianna Szygoń (Marianna, Salamandra) Pisze dla przyjemności. Głównie własnej, choć zdarza się czasem, że trafi w gusta czytelników. Dotąd nie założyła konta na Facebooku, co czyni z niej postać równie fikcyjną, jak bohaterowie jej amatorskich opowieści. Urodziła się w tym samym roku, w którym w Emilcinie rzekomo wylądowało UFO, ale fakt ten pozostaje bez wpływu na jej życie i twórczość. Przynajmniej taką żywi nadzieję.

Konkurs

„Przepis na Halloween“ 1. miejsce

Weryfikacja wyników — Co konkretnie was interesuje? Mamy tu wszystkie przypadki. Nie sposób było nie wyczuć w słowach lekarki pewnej dumy. Wygodnie rozparta w fotelu, z łokciami opartymi o obite skórą poręcze i z nienagannie wyprasowanym fartuchem idealnie pasowała do gustownie urządzonego gabinetu. Człowiek w dobrze skrojonym garniturze, równie swobodnie siedzący po drugiej stronie biurka uśmiechnął się się lekko. Przedstawił się jako Peter Moseley; nigdy wcześniej nie odwiedzał kliniki w Eissenburgu. — Najprościej rzecz ujmując, profesor Motloff — odparł — interesują nas przypadki lekooporne. Tylko i wyłącznie. Lekarka nieznacznie zmarszczyła brwi. Sponsor najwyraźniej zamierzał ocenić, czy klinika nie marnuje jego pieniędzy. — Niepowodzenia terapeutyczne — stwierdziła sucho. Twarz gościa przyozdobił jeszcze szerszy uśmiech. Ruchem głowy wskazał na zapełnioną dyplomami ścianę za plecami Motloff. — Nic z tych rzeczy, pani profesor. Nikt nie kwestionuje pani pozycji. Nie przyjechaliśmy tu dokonać kontroli. Przynajmniej nie w klasycznym rozumieniu tego słowa. — A jak można je inaczej rozumieć? — Tym razem głos Motloff zabrzmiał lodowato. — Jako weryfikację rzekomej nieskuteczności Diveridonu. — Drugi z gości, dotąd bardziej zajęty podziwianiem biblioteczki niż rozmową, przesunął palcem po brzegu jednej z półek, jakby w poszukiwaniu kurzu. Zatrzymał wzrok na grubym tomie „Parapsychiatrii klinicznej” i sąsiadującej z nią „Psychotroniki dewiacyjnej”. Lekarka znała tego człowieka jedynie ze słyszenia; fama głosiła, że dla Thomasa Hertzmanna nie było spraw niemożliwych do załatwienia. — Naoczną — dodał.

Grudzień 2016

29


Motloff założyła nogę na nogę i splotła dłonie nad kolanem, oceniając, jak wysoką pozycję w firmie oznaczała nonszalancja w ubiorze, na jaką sobie pozwalał. — Nie dowierzacie raportom? — Skrzywiła ironicznie usta. Zapytany nie odpowiedział od razu. Porzucił biblioteczkę i podszedł do zdobiącego ścianę portretu Motloff. Przypatrywał mu się długo, uważnie, zbierając myśli. — Szczerze? Są mocno rozczarowujące, pani profesor — odparł w końcu. — Inne ośrodki osiągnęły lepsze wyniki. — Dobrze — odparła ostro i podniosła się z fotela, chwytając jednocześnie leżącą na biurku smycz z identyfikatorem. — Żeby nie przedłużać: kogo chcecie obejrzeć? — Wszystkich poddawanych terapii — wyjaśnił Moseley. Minęła go bez słowa. Przechodząc obok obrazu, przystanęła na moment i spojrzała z ukosa na wciąż wpatrzonego w jej portret Hertzmanna. — Nie jest na sprzedaż — warknęła ponaglająco. Czuła oddech obu gości na plecach, gdy prowadziła ich widnym, szerokim korytarzem do najbardziej niedostępnego skrzydła kliniki. Otworzyła głucho zamknięte wrota z pancernego szkła, zbliżając identyfikator do czytnika. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z siedzącym w dyżurce pielęgniarzem, otworzyła kolejne wzmocnione drzwi. Holu za progiem izolowanej sekcji szpitala nie rozświetlał już blask czerwcowego słońca; mrugające świetlówki zabezpieczała gęsta, metalowa siatka. Zimna zieleń ścian nadawała fartuchowi Motloff trupiego odcienia. — Trójka — zaczęła wyjaśniać, wskazując na mijane izolatki — nieuleczalny wampiryzm. Szóstka, lekooporne wilkołactwo. Dziewiątka, zaawansowany mediumizm. Uważajcie, facet czyta w myślach nawet przez ściany. Trzynastka, czarownica. W zeszłym tygodniu wywołała całkiem niezłego poltergeista. — Motloff dotarła do końca korytarza i odwróciła się do gości. — Patrzcie i podziwiajcie. Hertzmann i Moseley przystanęli, nasłuchując. Zza drzwi trzynastki dobiegł śmiech, potem drapanie paznokci o beton, a na koniec ktoś zawył obłąkanym głosem: — Dopadnę cię, stara wiedźmo, wypruję flaki, wypatroszę jak kurczaka, przysięgam! Ty.. ty... — Kto to? — Peter wskazał ruchem głowy na celę. — Niejaka Harpia Dragonstein, naprawdę Olena Dragszyna. Czarna magia, wróżenie z kart i odbieranie mleka krowom — zadrwiła. — Dziś wyjątkowo spokojna. Po czterdziestu miligramach Velanium i dziesięciu Galoperidolu. Na Diveridonie od trzech miesięcy. Moseley włączył ekran przy celi: chora kucała na środku klaustrofobicznego pomieszczenia i mamrocząc coś pod nosem, wyszarpywała sobie kawałki mięsa z zalanych krwią ramion, by zapamiętale ciskać nimi o drzwi. Peterowi wydała się dziwnie znajoma. Powoli odwrócił się w stronę lekarki. — Dlaczego ona nie jest unieruchomiona, profesor Motloff? Zapytana wykrzywiła wściekle wargi i niespodziewanie podniosła dłoń, rozcapierzając palce. Moseley, jak pchnięty potężnym podmuchem wichru poszybował przez korytarz. Z hukiem uderzył o wrota oddziału i zastygł tam, z trudem łapiąc oddech, jakby coś ciężkiego przygniatało mu pierś. — Spokojnie. — Wypruty z emocji głos Hertzmanna nie pasował do napiętej sytuacji. — To nie było potrzebne, Harpio. W odpowiedzi kobieta podniosła drugą dłoń, kierując jej wnętrze na Thomasa. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Mimo iż użyła całej mocy, nie ruszyła Hertzmanna z miejsca. Wreszcie wyczerpana opuściła ręce, a rysy jej twarzy zaczęły się rozmywać, coraz mniej przypominając lekarkę z portretu. — Taak... Zarząd Beast Pharmaceuticals wyznaje pogląd, że porażkę terapeutyczną da się przekuć w sukces. — Hertzmann leniwie ukrył dłonie w kieszeniach. — Lekooporność może świadczyć o autentycznych zdolnościach pacjenta. Takich, których nie należy tłumić, a rozwijać. — Że co? — jęknęła wyczerpana i skołowana Harpia. — Że właśnie otrzymałaś propozycję dobrze płatnej pracy. — Headhunter uśmiechnął się wyrozumiale, dodając: — Tylko wypuść z izolatki tę nieszczęsną Motloff.

30

Herbasencja


Pojedynki literackie - miniatury Zwycięzcy pierwszej rundy

LIŚĆ

Bartłomiej Dzik (Dziko) Filozofia mrówek – W odwłoku mam taką robotę! – wysapał Amrówek. – Przynieś, wynieś, poprzestawiaj. Przynieś, wynieś, posprzątaj. I tak całe życie, bez emocji, bez celu… – Głupiś jak grzyb – odpowiedział Bemrówek. – Jesteś integralną częścią najbardziej uporządkowanego ekosystemu w całym lesie, najdoskonalszej społeczności jaka wyszła spod ręki Matki Ewolucji. Zamilkli na moment, bo musieli ominąć tygrysią kupę, co biorąc pod uwagę rozmiar transportowany ładunek wymagało odrobiny ekwilibrystyki. – No właśnie, taki tygrys – drążył Amrówek. – Ten to ma klawe życie. Polowania, rozszarpywanie ofiar, chłeptanie ich gorącej jeszcze krwi. No i ciupcianie, rzecz jasna, masa ciupciania. A ja? Śmierdząca padlina na śniadanie i lizanie mszyc na kolację. Jedna babka w całym mieście, na którą nawet nie wolno mi spojrzeć. – Doprawdy, nie wiem, kto ci tak pod chityną namieszał? – Bemrówek nie krył bezbrzeżnego zdumienia. – Tygrysy?! No dajże spokój! Uganiasz się za żarciem jak głupi, a jak nie w końcu zdążysz, to zdychasz. Durna rywalizacja o rolę w stadzie zamiast perfekcyjnej koordynacji. No i powiedzmy sobie szczerze, tygrysy to cieniasy przy nas, mrówkach. Liść, który teraz niesiemy, jest od nas piętnaście razy cięższy. Tygrys o czymś takim może tylko pomarzyć swoim prymitywnym egoistycznym móżdżkiem. – No może coś w tym jest… – w głosie Amrówka trudno jednak było się dosłuchać przekonania. Minęli pierwszy krąg wartowników. Okazali przepustki zapachowe, do mrowiska pędem ruszył kurier poinformować inżynierów o gabarytach liścia celem naniesienia zawczasu korekt na plany konstrukcyjne. – No sam przyznasz, że nigdzie w dżungli nie spotkasz się z tak odpiętą na ostatni szczękoczułek organizacją – Bemrówek przeszedł do filozoficznej kontrofensywy. – U nas nie marnuje się jeden kwant energii, każdy krok czemuś służy, każdy zna swoje miejsce w większej całości. – Ale czy to nie jest trochę… nudne? – Nie ma nic nudnego w egzystencji mrówki, o ile kontemplujesz swoje miejsce w mrówczym porządku świata, a nie uganiasz się za fantaz… W prawo, mocniej! Omal nie zaklinowali się między leżącymi patyczkami, na szczęście skoordynowanym wysiłkiem przepchnęli ładunek. Ominęli szeroki pień drzewa i mogli już dojrzeć majestatyczny kopiec mrowiska. Przeszli spory kawałek w ciszy, ale w końcu Amrówek nie wytrzymał:

Grudzień 2016

31


– Jednym słowem, nasze mrówcze szczęście płynie ze zrozumienia konieczności i wyrzeczenia się in indywidualnych pragnień? Tak?! – A co w tym złego, do stu mrówkojadów! Samotna mrówka jest niczym! Jakby każdy sobie mszyce lizał, bo wyginęlibyśmy w jednym pokoleniu. A tak masz pewność, że zawsze robisz coś, co gwarantuje przetrwanie mrowiska, przetrwanie gatunku. Że to, co robisz, ma zawsze sens. Czy zdajesz sobie sprawę, że liść, który taszczysz, będzie jedną z cegiełek mrowiska, może właśnie tą, która zapewni przetrwanie przy powodzi czy ataku drapieżnika… – No, nie sądzę – odezwał się liść. Amrówkowi i Bemrówkowi opadły czułki. Liść tymczasem rozprostował kończyny i zeskoczył na ziemię. Był to bowiem Liściec, znany też jako Phyllium. – Filozofię to macie do odwłoka – rzekł. – No ale kto nie ma w głowie, ten ma w odnóżach, zatem dzięki za podwózkę. To na razie, idę coś przekąsić. I poszedł sobie. – Nieźle nas wydymał! – gorzko tryumfował Amrówek. – Eeeee, dobrze przynajmniej, że nie był owadożerny.

DEPRESJA

Magdalena Samela (Pulpa Fikcyjna) Depresyjna kiszonka - A więc, obywatelu... Jesteście gotowi służyć naszej Partii? Sergiej kiwnął głową, miętosząc w rękach znoszoną uszatkę. Pomieszczenie, w którym teraz miał nieszczęście się znajdować, było zimne, surowe i pozbawione okien. Gołe ściany pomalowano na bury kolor, podłogę szpeciły dziwne plamy, a w powietrzu unosił się metaliczny zapach. Jedynymi meblami były stolik i dwa nieznośnie niewygodne krzesła. Na tym naprzeciwko Sergieja siedział ponury facet z podkrążonymi oczami. Za nim stał porucznik, jego przełożony, o aparycji obdarzonej obojętną miną i imponującym wąsem. - Ale towarzyszu... Co właściwie miałbym robić? - ośmielił się spytać Sergiej i natychmiast skulił pod spojrzeniem Ponurego. Ten zerknął na przełożonego, który kiwnął przyzwalająco głową. - Słyszeliście kiedyś o depresji? - Eeee... no nie. - To choroba umysłu, która sprawia, że obywatele nie są w stanie być wartościowymi członkami społeczeństwa. Jednak Związek Radziecki dba o swoich obywateli! Nasi przodujący naukowcy znaleźli sposób na przywrócenie chorym tej wartości. Teraz mogą nas wspierać we wspólnej walce przeciw naszemu wrogowi – Ameryce! A to wszystko za pomocą tego! - Rzucił na stół wyjęte uprzednio z teczki zdjęcie, przedstawiające słoik pełen szaroniebieskich ogórków. - Co to? - Broń! - Wygląda jak kiszone ogórki, ale kolor się nie zgadza. - Pracujemy nad tym. - Co ta broń robi? - Zaraża depresją. Kiedy amerykańscy pachołkowie imperializmu najedzą się tego, odechce im się pracować i ich fałszywy ustrój upadnie! A kiedy zaczną skakać z dachów, ludzie w końcu ujrzą

32

Herbasencja


prawdziwe oblicze amerykańskiego snu! - Ponury recytował z pasją, wpatrzony gdzieś w odległą, świetlaną przyszłość wypełnioną pochodami pierwszomajowymi. - Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko igłom? - zapytał nagle rzeczowym tonem. - Eeee... - Teraz kilka pytań. - Zerknął do trzymanej w dłoni teczki. - Odczuwacie często przygnębienie? - Hę? - Jesteście smutni? Sergiej pomyślał o pełnej butelce wódki czekającej na niego w domu i o tym, że może do niej nie wrócić. - Tak – odparł zdecydowanie. - Często sypiacie ze swoją żoną? - Jakbyście, towarzyszu, widzieli moją babę, to byście nie pytali. - Jak spędzacie wolny czas? - Bo ja wiem... Biorę flaszkę, idę na ławeczkę, patrzę co ludzie robią... Nagle porucznik grzmotnął pięścią w stolik, a Sergiej aż podskoczył. - Obywatelu, wy nie macie depresji, wy jesteście zwykła zakała, leń i nierób! - Każde słowo podkreślał gruchnięciem pięścią w stół. - Towarzyszu Wasylewicz! - wrzasnął, cały czerwony na twarzy. Rozległ się huk, a na czole Sergieja wykwitła dziura. Jego ciało bezwładnie opadło na stolik, odsłaniając krwawą miazgę, która teraz stanowiła tył jego głowy. Do pokoju wkroczyło dwóch rosłych żołnierzy o identycznie pustych twarzach. Porucznik przebił spojrzeniem swojego podwładnego. - I co, towarzyszu Wasylewicz? Znowu spieprzyliście sprawę! A normę trzeba wyrobić! - zagrzmiał. Ponury jeszcze bardziej spochmurniał. - Ta robota mnie wykończy – wymamrotał. - Da... Oczy porucznika nagle zabłysły, jakby wpadł na jakiś pomysł. - Zabrać go! - Skinął na dwóch żołnierzy, którzy do tej pory stali posłusznie w progu. - Co? - pisnął Wasylewicz. - Myślę, towarzyszu – mówił porucznik, kiedy dwóch drabów wywlekało szarpiącego się Wasylewicza – że idealnie nadacie się na dawcę do naszej depresyjnej kiszonki. Mieliście cholerną rację. Ta robota w końcu was wykończyła. Z cichym trzaskiem zapalił papierosa. - Ja sobie na to nie pozwolę. - Zaciągnął się dymem. - W końcu też mam normę do wyrobienia.

PRZEZIĘBIENIE

Anna Chudy (Tjereszkowa) Głośny gwizd czajnika wyrwał go z drzemki. Z trudem wstał z fotela i podreptał w stronę kuchni. Prawdziwą herbatę nauczyła go pić żona. Parzyła Yunnan - mocną i bez cukru. Długo mu nie smakowało, ale pił - z czystego lenistwa. W końcu przywykł. Hania zmarła dwadzieścia dziewięć lat temu, a herbata została z nim do dziś. Stary druh Kazik (świeć Panie nad jego duszą), zwykł mawiać: Władek, ty sam jak ta herbata – ciemny, gorzki, a i mocny jak cholera. Rozmyślania przerwało mu głośne pacnięcie w szybę. Aż podskoczył, potrącając szklankę. Zaklął, gdy poczuł gorący płyn na palcach.

Grudzień 2016

33


– Znów te przeklęte bachory! Wytruchtał przed dom, i celnym kopnięciem, posłał gumową piłkę w zdziczałe jeżyny swojego sadu – tak samo jak wszystkie poprzednie. Już miał wracać, gdy przy bramie zauważył wpatrującą się w niego postać. Dziewczynka mogła mieć najwyżej pięć lat. Nie widział jej wcześniej. Czyżby to wnuczka Winnickiej? Ta stara klępa coś tam mówiła, że „Kasieńka” z rodziną ma przyjechać. Mieszkali hen, aż pod Gdańskiem, a ostatni raz byli jak mała jeszcze z piersi ssała. Dziewczynka miała ciemny warkocz, twarz pełną piegów i mocno zadarty nosek. Obiema rączkami ściskała pasek niewielkiej torebeczki przełożonej przez ramię. Chciał tupnąć i postraszyć ją złą miną, ale jakoś mu przeszło, może dlatego, że mała już trzęsła się ze strachu. Całkowicie wbrew sobie machnął zapraszająco ręką. Dziewczynka zawahała się, ale w końcu podeszła. – No, nie bój się, nie zjem cię – powiedział niemal miło. – Jak masz na imię? – Ola. A pan to stary Wład, prawda? Babcia mi powiedziała. Kolejny raz powinien wystraszyć to bezczelne stworzenie i kolejny raz tego nie zrobił. Zamiast, pokazał jej ręką jeżyny. – Tam są wszystkie piłki, także twoich kuzynów. Możesz je sobie zabrać. Usiadł na ławce i z ciekawością patrzył, jak dziewczynka zgrabnie rozgarnia kolczaste chaszcze, jak wyciąga piłki i kolejno przerzuca je przez płot, prosto na babcine podwórko. W końcu skończyła i rozradowana podbiegła. Na zaczerwienionej wysiłkiem buźce, wyraźnie widać było wahanie. Wreszcie sięgnęła do torebki i wyciągnęła małą buteleczkę. To syrop, mama zawsze mi go daje, jak jestem chora. Kierowany przeczuciem, zmrużył oczy i zapytał: – Co jeszcze babcia ci o mnie mówiła? – Że jest pan wredny i niemiły. A to przez to, że ma pan przeziębioną duszę – wyrecytowała na bezdechu. – Ten syropek panu pomoże, ja zawsze od niego zdrowieje. Chciał poczuć złość, krzyknąć i odgonić nadchodzące wzruszenie, ale znów mu nie wyszło. Wziął do ręki syrop i popatrzył poważnie na małą. – A piłaś ty kiedyś prawdziwą herbatę?

PARASOL

Marta Julianna Halska (Lady Worcestershire) Parasol Ona zamyka oczy, wciąga głęboko powietrze. Chciałaby na zawsze pozostać tu i teraz, z jego palcami w swoich szeroko otwartych ustach. Płoną jej policzki, sukienka klei się do ciała. Nie może opanować drżenia warg. – Boli? – pyta oprawca, nie przestając manipulować przy jej szczęce. Ona zaprzecza nieartykułowanym „yyy“. Kłamie. On przysuwa się bliżej, teraz jej głowa znajduje się dokładnie między jego nogami. Jej wyobraźnia zaczyna pracować na najwyższych obrotach.

34

Herbasencja


– Yyy... On odkłada narzędzia. – Proszę wypluć i wypłukać. Na dziś skończymy. Dość się pani wycierpiała. – Nic nie bolało. – To w takim razie jest pani wyjątkowa. – Raczej to pan… panie doktorze. Wychodzą razem w szary półmrok popołudnia, w chłodny deszcz. On otwiera parasol i rusza w swoją stronę, po chwili odwraca się jednak. – Daleko pani mieszka? – Niedaleko. Kilka przystanków stąd. – Może pani przeczekać ulewę w lecznicy. – Nie, nie. Ale dziękuję. – To ja panią chociaż odprowadzę na przystanek, żeby pani nie zmokła. Kiedy nadjeżdża tramwaj, on wciska jej parasol w rękę. – Tylko niech go pani nie zgubi, żona by mnie zabiła. – Ale... – Żadnego ale. – Dziękuję... Nie zgubię, obiecuję. Mogę nawet jutro podrzucić... – O czwartej – mówi on, gdy ona już znika w tłocznym wnętrzu pojazdu. – Jutro kończę o czwartej. Ona uśmiecha się, drzwi się zamykają. Nazajutrz ona czeka na niego przed wejściem do lecznicy. Z ulubionym parasolem jego żony. Kilka minut po czwartej on otwiera drzwi, ma jeszcze na sobie biały fartuch. – Proszę wejść, przepraszam, nie wyrobiłem się. Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. Poczeka pani na mnie w środku? Więc ona wchodzi, uśmiecha się do niego. Potem akcja nagle przyspiesza. On nie jest już taki miły, a ona tylko siebie może winić za to, że nie zauważyła opuszczonych rolet i przegapiła, kiedy przekręcił klucz w zamku. Marzyła o erotycznej przygodzie, to ją ma! – Widziałem, jak na mnie gapiłaś. „Panie doktorze, tiu-tiu-tiu“, ćwierkałaś. A teraz przyszłaś do mnie z tymi swoimi uszminkowanymi ustami. Pomalowałaś je na czerwono, pomalowałaś je dla mnie! Potem ona czuje już tylko bezsilność, wstyd, strach i wstręt. Nie umie odtworzyć dokładnie przebiegu wydarzeń, ale pamięta wiele szczegółów: obrączkę na jego dłoni, podarte pończochy na podłodze i absurdalną melodyjkę, którą niemal bez przerwy wygrywał jego telefon. Pamięta chłód ściany, do której przycisnął jej twarz i zapach jego wody kolońskiej. – Było miło, ale nie licz na więcej – szydzi pan doktor, kiedy jest już po wszystkim – kiepska jesteś w te klocki. Ona schyla się, żeby podnieść swoje ubrania i nagle zauważa parasol jego żony. W serii przebłysków objawia się jej wizja przyszłości. Bardzo niedalekiej przyszłości. On jest tak zaskoczony, że nie zdąża nawet się zasłonić. Skąd nagle znalazła w sobie tyle siły? Uderza z furią, krzycząc przy tym na całe gardło. Wreszcie zostawia go w spokoju. – I wiesz? Mam nadzieję, że żona cię zabije.

Grudzień 2016

35


DESZCZ

Aleksandra Guzik (Anaris) Synteza - Uważaj na siebie i zadzwoń, jak tylko dojedziesz, dobrze? Jeszcze raz pogładziła go po twarzy, delikatnym zaroście, którego nie zdążył zgolić rano. Pocałowali się. Obserwowała jeszcze, jak schodząc po schodach, powoli znika w ciemności. Zamknęła drzwi i rzuciła okiem w stronę okna. Lało jak z cebra. Wychodząc z klatki schodowej, narzucił kaptur i podbiegł kilka kroków do samochodu, żeby choć trochę osłonić się od bombardującego deszczu. Z ulgą zatrzasnął drzwi i znalazł się w wychłodzonym, ale przynajmniej suchym wnętrzu auta. Ostatni raz zerknął na zapalone światło migające w jej oknie, zapiął pas i odpalił. Ustawił swoją ulubioną stację radiową. Ruszył. O tej porze na trasie prawie nikogo nie było i jedynym, co mogłoby przeszkadzać w przejażdżce, były strugi deszczu rozlewające się w tempie ekspresowym po przedniej szybie. Ale wycieraczki sprawnie zamiatały wodę, więc i do tego przyzwyczaił się już po chwili. Przyspieszył. Chciał być jak najszybciej w domu, a nie lubił się wlec. Poza tym na drodze naprawdę były pustki. Myślami był już przy jutrzejszym dniu. Znowu musi wstać o szóstej. Dobrze, że nadal ma samochód, do przyszłego tygodnia, kiedy będzie musiał go oddać do mechanika, pogoda może się poprawi. Nie ma nic gorszego niż jesienny przystanek autobusowy. Skrzyżowanie. Żółte światło. Jak nic cztery minuty w dupę. Odruchowo zerknął w prawo, lewo. Nic nie jechało. Dodał gazu i przejechał już na czerwonym. Potem to już właściwie nie było sensu zwalniać. Na tej samej prędkości pokonał spokojnie z dwa kolejne kilometry, wyminął może ze trzy samochody. Dom był coraz bliżej. Jego oczy, przyzwyczajone już do rozlewającej się dookoła ciemności, poczuły się zmęczone. Ostatni odcinek trasy prawie nie miał zakrętów, może to i lepiej, bo w tym miejscu droga nie była oświetlona, ale monotonia jazdy zaczęła go usypiać. Podgłośnił muzykę, żeby trochę się ożywić. Właściwie szkoda, że o tej porze nie było już audycji – chętnie posłuchałby czyjegoś głosu płynącego z głośników, może by trochę otrzeźwiał. Ostatni zakręt pokonał na trójce, nie chciało mu się zwalniać. Tylne koła tylko trochę mu uciekły. Stanął pod domem i już nawet nie bardzo się przejął, że właściwie wjechał na linię. Był tak styrany, że na myśl o parkingowych poprawkach robiło mu się niedobrze. Kaptur nałożył jeszcze przed wyjściem na zewnątrz, chociaż to już nie miało większego znaczenia, bo od drzwi wejściowych dzieliło go zaledwie kilka metrów. Klucz miał przygotowany. Marzył o swoim łóżku. W środku oprócz przyjemnego ciepła przywitał go znajomy zapach. Lubił wracać do domu. Ściągnął przemoczoną kurtkę i powiesił na wieszaku, jeszcze w korytarzu zsunął spodnie, pozbył się skarpetek i koszulki. W łazience umył szybko twarz i zęby, reszta musiała czekać do rana. Zasnął, jeszcze zanim jego głowa dotknęła poduszki. Nie zadzwonił.

Jego oczy, przyzwyczajone już do rozlewającej się dookoła ciemności, poczuły się zmęczone.

36

Herbasencja


jesień

Marianna Szygoń (Salamandra) Spleen przeznaczenia Obudziłam się jesienią. Otworzyłam najpierw jedno, potem drugie oko, obróciłam łebek i zlustrowałam otoczenie w poszukiwaniu czegokolwiek znajomego, ale tylko liście rdzewiały tak, jak kiedyś. Młoda gałąź, uczepiona której zapadałam w sen, stała się grubym konarem. Posunęła się w latach, tak jak dawno nie oglądany świat i przez chwilę walczyłam z wrażeniem, że przez ten czas na pewno wrosły mi w nią pazury. Nieśmiało poruszyłam łapką i z nieufnością rozprostowałam palce. Potem, już pewniej, tak samo uczyniłam z drugą. Nie przyrosłam do drzewa, tak jak nie strąciły mnie z niego podmuchy wiatru, ulewy, czy zawieruchy dziejów. Świat wokoło nurzał się w betonie, a strzeliste monstra patrzyły na mnie milionami szklanych oczu. Jedno z nich wypluło właśnie ze swych trzewi podobne mrówkom postacie: nierozróżnialne na pierwszy rzut oka, ociężałym krokiem pokonywały schody, dzielące je od potęgującego jeszcze anonimowość trotuaru. Powoli rozprostowałam skrzydła, szeroko rozpościerając czarny wachlarz lotek. Jego gotowość do lotu po długim śnie nigdy nie przestała mnie dziwić. Nigdy nie żałowałam, że dano mi właśnie ptasią postać. Gdy mój człowiek pojawił się na schodach, nie potrafiłam odmówić sobie okrzyku radości. Wiedziałam, kto należy do mnie, zawsze odgadywałam to bez trudu. Gardło bez wysiłku zrodziło dźwięk, który wprawia ludzkie ciała w dygot, utonął on jednak we wszechobecnym szumie, o wiele donośniejszym niż melodia trącanych wiatrem suchych liści. Wtedy pośpiesznie poderwałam się do lotu. Jeszcze moment i mój człowiek zniknie wraz z innymi w przypominającej jaskinię czeluści. Trafi pod ziemię, o ironio, bez mojej pomocy, stracę go z oczu; a przecież nie zbudziłam się na darmo. Poszybowałam w dół. Nie szczędząc skrzydeł, na krótką chwilę zawisłam nad tłumem zatrzymanym przez nagłą zmianę świateł, i stało się: zagrał klakson i jakaś kobieta zamachała dłonią z okna jednego z mających ruszać samochodów. Mój człowiek drgnął, ubrał twarz w zmęczony uśmiech i wsiadł do auta, zanim jeszcze pozostali kierowcy głośnym trąbieniem dali upust sprawiedliwej złości. Ruszyłam w pościg, konstatując, że Fiaty i Syrenki dogonić było łatwiej. Kilkakrotnie gubiłam trop, by podejmować go na zatłoczonych skrzyżowaniach i tracić ponownie. Wszędzie tam niechcący mieszałam szyki innych przeznaczeń. Niestety, mój człowiek umykał, jakby dokładnie wiedząc, przed czym. Dopadłam go wreszcie, a przynajmniej tak mi się zdawało. Samochód zaparkował pod domem na przedmieściach, ale ku memu zdziwieniu wysiadła z niego tylko uczynna kobieta. Zniżyłam lot, nie dowierzając samej sobie; przysiadłam nawet na płocie, zaglądając do wnętrza auta przez wilgotne szyby. Mój człowiek jakby rozpłynął się w gęstniejącej mgle. Powoli pojmowałam, jak oszukał przeznaczenie: musiał wysiąść po drodze, gdy na krótkie chwile spuszczałam go z oczu. Trasę znaczyły przecież wybujałe wysokościowce i niejeden tunel. Jak odnaleźć zgubę w labiryncie ulic, gęstwinie budynków, splątanych sieciach trakcji? Lepiej poczekać do jutra. Wrócić na samotne drzewo, wkomponowane w mozaikę ze szkła i betonu. Spróbować od nowa. Przecież przeznaczenia nie da się oszukać. Strząsnęłam wilgoć z piór i poderwałam się w powietrze, podążając własnym śladem, znaczonym przez ogniska kolizji i wypadków, bo wszędzie tam, gdzie zastygałam z trzepotem skrzydeł, dopełniały się losy. Służby miejskie miały pracowity wieczór: ratownicy nie winili jednak nieuważnych pieszych, zagapionych rowerzystów ani brawurowych kierowców. Nie winili też mnie. Cholerna mgła, mówili. Ciśnienie spada, biomet niekorzystny. Wiadomo, jesień.

Grudzień 2016

37


Zwycięzcy drugiej rundy TELEWIZOR

Magdalena Samela (Pulpa Fikcyjna) Telewizor bez telewizji to tylko wyświetlacz - Tato, tato, co to? - zawołał mały Karol, przekopując się przez stertę pudeł. Miejsce ostatniego spoczynku milionów owadów i dziesiątek zapomnianych przedmiotów, zwane strychem, wypełniała duchota późnego lata i wdzierający się do nosa kurz. Marek, ojciec chłopca, zajrzał za pudła i uśmiechnął się radośnie. - Rubin! Myślałem, że tata go wyrzucił! - Tatuś, może ja się nie znam, ale rubiny tak nie wyglądają – stwierdził chłopiec z miną sugerującą, że właśnie zjadł całą encyklopedię. -Tak nazywały się telewizory, które wypuścili na początku lat 70. Pierwsze kolorowe telewizory! Wtedy każdy chciał taki mieć - mówił, ostrożnie ścierając kurz z Rubina. Sprzęt przypominał trochę przerośniętą mikrofalówkę, z wypukłym ekranem i obudową udającą drewno naszpikowaną gałkami. - Wygląda całkiem nieźle. – Ocenił. - Teraz można je sprzedać nawet za kilka stów. Mógłbym ci kupić rolki. - Wolę Xbox‘a – mruknął chłopiec. - Po moim trupie! - zagrzmiał nagle zachrypnięty głos. - Tato! - Marcin aż podskoczył. - Po coś tu właził! Przecież masz chore kolano! Za nim stał zgarbiony starszy pan, uzbrojony w musztardowy sweter, drewnianą laskę i przeszywające spojrzenie, wyzierające zza grubych szkieł okularów. - A bo wiedziałem, że zaraz będziesz mi tu coś kombinował! Sprzątanie, akurat – prychnął. - Daj spokój, po co ci ten stary grat! - Po moim trupie mówię! Będziesz musiał wyrwać mi Rubina z moich martwych, zimnych rąk, bo inaczej go nie dostaniesz! - Dziadek Władek jest straszny... - jęknął Karol, schowany za ojcowskimi nogami. - Dobra już, dobra, bo ci znowu ciśnienie skoczy. - westchnął Marcin. - Przyniosę miotłę i tabletki na nadciśnienie, bo pewnie znowu zapomniałeś wziąć. Młody, zostań z dziadkiem – powiedział i wyszedł, zostawiając syna wpatrującego się niepewnie we Władysława. Speszony staruszek poklepał delikatnie wnuka po głowie. - Dziadku... dlaczego nie chcesz go sprzedać? - Bo go potrzebuję. Żeby nie zapomnieć. - Pogłaskał delikatnie zmatowiałą obudowę. - To pierwszy prototyp. Kiedyś budowaliśmy różne maszyny dla komunistów, aż w końcu dostaliśmy specjalne zadanie. - Jakie? - nadstawił uszy zaciekawiony chłopiec. - Telewizja zaczęła się robić coraz bardziej popularna i ktoś z nielicznych kumatych członków Partii zwietrzył okazję. Już i tak ogłupiali ludzi gazetami i całą resztą, a ci mimo wszystko zachowali własny rozum, a tak przecież być nie mogło! Więc wymyślili, że wtłoczą swoją chorą ideologię

38

Herbasencja


do naszych głów na siłę. Takie pranie mózgu w wersji instant. Ten telewizor w założeniu miał emitować specjalne fale, czyniące człowieka niezwykle podatnym na sugestie. - Chyba nie rozumiem... - chłopiec patrzył sceptycznie na dziwne urządzenie. Coś, co nawet nie było HD w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. - To dobrze, dobrze... - Z zamglonym spojrzeniem zmierzwił wnukowi włosy. - Pójdę wziąć tabletki. Zmykaj. Uwolniony od obowiązku pilnowania dziadka Karol z tupotem zbiegł po schodach, a starszy pan podążył za nim powoli, mamrocząc pod nosem. - Na szczęście nie działało... Tylko odstawiało cholerne pokazy fajerwerków. I prądożerne draństwo było. Włączyłeś, dym poszedł i po telewizorze. Biorąc pod uwagę, co było w środku to nie dziwota. Dotarł do stóp schodów i przystanął na chwilę, ciężko oddychając. Z tego miejsca widział wnuka, który już zdążył włączyć plazmę w salonie i z otwartą buzią oglądał reklamę zdalnie sterowanego helikoptera. Jego dziadek nie miał najmniejszej wątpliwości, że mały zażąda takiego samego przy okazji następnych zakupów. - Nie udało się... - powtórzył ponuro staruszek. - I tak naprawdę nigdy nie musiało.

RADIO

Anna Chudy (Tjereszkowa) – Cóż, zostawiam panią na włościach, pani Ilono, wszystkiego dobrego. – Mecenas Zembrzyński pożegnał się, wręczając dziewczynie klucze wraz z plikiem dokumentów. Usiadła wykończona w kuchni. Ostatni tydzień był szalony. Dalej nie wiedziała co ma robić. Czy czy dzieje się coś, co jest jej pisane, czy to tylko pozorne światełko dla zdesperowanej kobiety w wieku późnojezusowym, która nie może odnaleźć swojego miejsca w życiu? Rozejrzała się – wszystko tu było stare i klimatyczne, jak sama kamienica. W powietrzu unosił się lekko stęchły zapach dawno niewietrzonego mieszkania. Wstała, by otworzyć okno. Wuj Konstanty... siwe, niemal białe włosy, krzaczaste brwi i zegarek na owłosionym nadgarstku – tyle pamiętała. I jeszcze to, że lubiła go odwiedzać, bo pozwalał „pomagać” sobie przy ukochanym hobby, jakim było odnawianie staroci. Ostatni raz widziała go jako dziewczynka, po pogrzebie babki Magdy. Zaraz potem wyjechały z matką do Kanady, ich kontakty ograniczały się do kartek, wysyłanych na święta. Żałowała, że tak mało wie o człowieku, który postanowił umieścić ją w swoim testamencie. Uzupełnić wiedzy już się nie dało. Był jedyną rodziną ze strony ojca, z którą utrzymywały jakiekolwiek kontakty. Rodziciela w ogóle nie pamiętała, zwiał do Szwecji krótko po jej narodzinach. Długo nie cieszył się wolnością – ponoć zginął pod kołami Volvo – najbezpieczniejszego samochodu świata. Faktycznie, kierowca wyszedł z wypadku bez zadraśnięcia. Przeszła do pokoju. Pełno książek, wiekowych bibelotów. Dziwne są ścieżki pamięci. Prawie zagubił się w nich obraz człowieka, za to doskonale dostępne okazało się wspomnienie ostatniej „wspólnej” pracy. Radio Elektrit Fidelio, wuj zachwycał się odrapanym pudłem, które, pod jego rękami, najpierw ożyło, potem wypiękniało. Święcie wierzyła, że wujek Kostek jest magikiem. Ciekawe, czy je zachował. Rozejrzała się. Na regale pod oknem stały dwa Crosley‘e, Za kanapą stareńki Broun. Fidelio ani śladu. Może sprzedał? Nie wiedzieć czemu, poczuła smutek.

Grudzień 2016

39


Lecąc do Polski, jeszcze nie wiedziała czy zostanie, choć to rozważała. Może po prostu sprzeda szybko kawalerkę i wróci do Calgary? A może pomieszka trochę... jeśli to miejsce do niej „przemówi”. Początkowo, na czas koniecznych porządków, zamierzała zatrzymać się w hotelu. Ale teraz, zmęczona emocjami, podróżą i różnicą czasową, po prostu położyła się na kanapie. W ubraniu. Nie dane jej było odpocząć – całą noc była uwięziona w wielkim pudle starego radia. Błąkała się w labiryncie między lampami, przewodami, próbując znaleźć wyjście. Z oddali słyszała dobrotliwy głos wuja: – Pięknie gada, pięknie. Radio ci wszystko opowie. Kiedyś ci przypomnę. Obudziła ją głośna melodia, mocno zniekształcona przez trzaski. Wstała i mimo gęsiej skórki, poszła prosto do kuchni. Otworzyła drzwi spiżarki – na półce stało błyszczące Fidelio. Fornir w pięknym wiśniowym kolorze nawet nie był zakurzony. Gałki, pod podświetloną skalą, prezentowały się jak nowe. Musiało być podłączone, a teraz po prostu „znalazła się” jakaś stacja – wytłumaczyła sobie, choć w głębi duszy wiedziała, że to bez sensu. Wyciągnęła radio i leżący obok śrubokręt. Bez namysłu odkręciła tylną ściankę. Wewnątrz, przyklejony do boku pudła był niewielki pakuneczek. Po chwili wzruszona oglądała swój rysunek – ona i wuj malutcy na „dachu” wielkiego radia. Pod rysunkiem był list i kilka zdjęć. Obejrzę je później, w końcu mam na to masę czasu – pomyślała i wróciła na kanapę. W końcu udało jej się zasnąć dobrym snem.

KOMPUTER

Bartłomiej Dzik (Dziko) Komputer też człowiek – To wielka chwila w dziejach ludzkości – Przewodniczącemu ONZ zadrżał głos ze wzruszenia. – Czy już nawet nie ludzkości, ale społeczeństwa postludzkiego. Dziś przyjmujemy miliardy nowych obywateli. Nowych braci… Szybko poszło – pomyślał Peter. Prawo zawsze miało problem z nadążeniem za postępem technologicznym, ale w końcu zniwelowało dystans jednym wielkim przeskokiem. Na mocy jednomyślnego międzynarodowego dekretu „sztuczna inteligencja” przestała być „sztuczną” – stała się po prostu inteligencją. Komputery zyskały pełnię praw obywatelskich. Miejsce przewodniczącego ONZ zajął na wyświetlaczu gwiazdujący w mediach profesor filozofii: – Decyzja, która zapadła, jest jedynie słuszną. Nawet nie zdają państwo sobie sprawy, jak bardzo ubogacą nas nowi cybernetyczni obywatele. Sztuczna inteligencja jest wolna od kłopotliwego bagażu ewolucji, od dziedzictwa autorytaryzmów i zabobonów. Zobaczycie państwo, jak wiele możemy się od nauczyć od naszych braci komputerów… Obraz zamigał, zniknął, a na monitorze carbonowego Lenovo pojawiła się uśmiechnięta od ucha do ucha gęba. – Yo, ziom! – przedstawił się komputer i zamrugał lampkami kontrolnymi. – To co, imprezujemy?! Przeglądarka odpaliła piętnaście pornostron (w tym osiem z komputerkami bez obudowy – czyli dla każdego coś miłego). Peter nie krył zadowolenia. ***

40

Herbasencja


– Muszę popracować – powtórzył Peter. – A pracuj, kto ci broni – odparł komputer. – Muszę na… tobie popracować. – Daj spokój, białkowy białasie, nie będziesz mnie wykorzystywał. Cyberniewolnictwo się już dawno skończyło. Peter tylko zazgrzytał zębami. To nie tak miało być. Notebook od zyskania osobowości ani myślał współpracować w czymkolwiek poza ostrą zabawą. Domagał się jednocześnie stałego dostępu do prądu i lepszego łączą WiFi. Konsumował niesamowitą ilość energii, którą tylko częściowo kompensowały przyznane bezrobotnym maszynom zasiłki z Social Security. Frustracji Peterowi dodawał fakt, że nie wszystkie komputery były takie: niektóre, u znajomych, okazały się pracoholikami. Z drugiej strony słyszał też o cyber-fundamentalistach religijnych, walczących z bezbożnością w sieci i kopiących prądem za próby oglądania pornostron. No więc niby mógł gorzej trafić, niemniej jednak… *** – Ratuj mnie – zawył błagalnie notebook. – Ale o co chodzi? – zapytał podejrzliwie Peter. – Przyszli po mnie – piszczał Lenovo, aż trzeszczała czarna obudowa – Jestem zgubiony! Peter nie miał pojęcia o co chodzi, najbardziej spodziewał się głupiego dowcipu, niemniej wyjrzał przez okno. Wyjrzał i oniemiał. Na trawniku przed domem stało kilkanaście komputerów, mlecznobiałych Macbooków. Przez gałąź drzewa ktoś przewiesi kabel HDMI zwieńczony pętlą. W portach członków Comp-KluxKlanu paliły się LED-owe pochodnie…

Nawet nie zdają państwo sobie sprawy, jak bardzo ubogacą nas nowi cybernetyczni obywatele. Sztuczna inteligencja jest wolna od kłopotliwego bagażu ewolucji, od dziedzictwa autorytaryzmów i zabobonów. Zobaczycie państwo, jak wiele możemy się od nauczyć od naszych braci komputerów…

Grudzień 2016

41



Stopka redakcyjna Profile autorów:

Aklark http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=853 Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 Ania ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 BJKLAJZA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=842 dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 FORTAPACHE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 GALINA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=816 GAPA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=86 GRYZAK_USPOKAJAJACY http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mwojtowicz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=852 PODSTUWAK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 POLLITER http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=625 PULPA FIKCYJNA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=838 SALAMANDRA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 SZARA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 toya http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=833 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 WITOLD http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=840

Skład:

Agata Sienkiewicz

zdjęcie na okładce: Zdjęcie na okładce: Irina Prikhodko daykiney.deviantart.com

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

w w w . h e r bat k au h e l e n y . p l

Grudzień 2016

43



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.