Herbasencja - Listopad 2015

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Marcin Lenartowicz Ciszkiem. 5 Dorota Czerwińska dywagacje po spożyciu mistrza w płynie 6 Lidia Varanova kiedy przestaje skakać kot 7 Mariola Grabowska Miniatura 12 8 urodziny 8 Mirosław Sądej Route 66 i 6 9 Opera mydlana 10 Marcin Sztelak Układ warstwowy 11 Skaryfikacje 12 Stefan Buchta nad La Platą 13

Proza

Justyna Lech Kocia kołysanka 16 Maciej Rumiancew Żyletka, naostrzony kawałek plastiku 19 Amaterasu wychodzi z jaskini 23 Jan Maszczyszyn Upadłe wizje 33 Wnetwstąpienie 46

Pojedynki literackie – miniatury Zwycięzcy rundy drugiej

Złamanie - Jarosław Turowski 59 Ciśnienie - Marianna Szygoń 60 Cukier - Bartłomiej Dzik 61 Wyrostek - Anna Chudy 62

Konkurs „Przepis na Halloween“ - 1. miejsce: Przemek Morawski Khitre 64

Pojedynki literackie – limeryki (Zwycięzcy) 14 Stopka Redakcyjna 67 Półfinał: Średniowiecze - Tadeusz Haftaniuk Dziewica - Dorota Czerwińska Zwycięzca: Taniec śmierci - Dorota Czerwińska

2

Herbasencja


Marudzenie Helli Listopad, mimo nieprzewidywalnej mieszanki pogodowej, jest fajny z co najmniej jednego względu: udało nam się wydać aż dwie publikacje! Pierwszą jest czytana właśnie przez Was Herbasencja, a drugą… tak, długo oczekiwany „Tea Book 2: Proza”! Antologię najlepszych opowiadań niefantastycznych z drugiego roku działalności naszego portalu szczególnie polecamy tym, którzy są z nami od niedawna. Znajdziecie tam naprawdę świetne teksty, w tym laureata naszego pierwszego plebiscytu na najlepszy tekst roku. Ten numer bardzo dobrze wpisuje się w jesienną aurę. Wśród refleksyjnej i nostalgicznej poezji znajdziecie między innymi debiutującą na łamach Herbasencji Lidię Varanovą. Natomiast dla rozładowania emocji polecamy finałowe limeryki z naszego turnieju, wraz ze zwycięskim, autorstwa Doroty Czerwińskiej. Poezja przechodzi w prozę bardzo łagodnie, za sprawą kolejnej debiutantki – Justyny Lech. Jej „Kocia kołysanka” to piękny mariaż snu, jawy i… kociego punktu widzenia. To nie koniec debiutów, ponieważ aż dwoma tekstami startuje Maciej Rumiancew. Choć oba opowiadają o nastolatkach, to jednak mocno różnią się wydźwiękiem. Wielce cieszy mnie powrót Jana Maszczyszyna. Dwa teksty, które znajdziecie w tym numerze, to oczywiście zupełnie odjechane science fiction. Pierwsze z nutką historii alternatywnej, a drugie… jest najwyżej ocenionym przez recenzentów tekstem tego roku. Lektura absolutnie obowiązkowa. Na deser zbiorek miniatur: zwycięskie teksty z drugiej rundy pojedynków literackich oraz laureat konkursu halloweenowego – Przemek Morawski. Mam nadzieję, że przygotowaliście sobie już herbatę i koc… Życzę miłej lektury! Helena Chaos PS. Już teraz mogę zdradzić, że w numerze grudniowym znajdziecie bonus – jedno z moich ulubionych opowiadań, którego nie przeczytacie na Herbatce. Zajrzyjcie koniecznie!

Listopad 2015

3



Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Ciszkiem. Kiedy na ten przykład wchodzę z butami w czyjąś bezsenność. Krwawi z nosa - rosa rozlewa się po dywanie abstrakcjami lata. Leżymy na nim, łapiąc ostatni haust odwagi - bo przecież huk za oknem, huragan przewracający drzewa na hamak - grunt, usuwa się nam spod stóp i łamie palce. Pamiętam, jak przyrzekaliśmy sobie chwilowość - że za kolejną tęczą, następnym kapslem może zabraknie nam w końcu tematów do rozmów o tym, że na ten przykład wchodzę z butami w czyjąś samotność i zgubię któryś.

Pamiętam, jak przyrzekaliśmy sobie chwilowość - że za kolejną tęczą, następnym kapslem

Listopad 2015

5


Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

dywagacje po spożyciu mistrza w płynie pod wpływem natężonej wizualizacji marzeń oddam się bez reszty i możliwości zwrotu przeczuwam namiętność szczególnie po opróżnieniu butelki w której upłynniono pragnienie obcowania z tobą uniesieni nurtem Utraty zagramy etiudę na dwa ciała

oddam się bez reszty i możliwości zwrotu

6

Herbasencja


Lidia Varanova Piszę od ok. 2000 roku. Poezja i ogólnie sztuka mnie fascynuje, bo za jej pomocą można opisywać najdziksze ekscesy wyobraźni i próbować wyrażać niewyrażalne, np. paradoks naszego bycia tutaj. Opisywać tożsamość zmiennokształtną, będącą równocześnie pustką lub formą lub obydwoma naraz w zależności od perspektywy. Lubię różne stany świadomości, rozpuszczanie granic i łamanie tabu. Eksploruję też archetyp Kochanków i najpełniejszą relację między wewnętrzną Kobietą a Mężczyzną. Oddech i relaks znajduję na łonie przyrody albo na imprezach gdzie bawię się do oporu. Do niedawna byłam DJką (techno, house, electro) którą ostatnio porzuciłam z racji zostania mamą i związanych z tym obowiązków. Oprócz poezji zajmuję się malarstwem (skończyłam studia w tym kierunku), grafiką komputerową i fotografią oraz ostatnio tworzeniem biżuterii decoupage. Inspirację znajduję w geometrii fraktalnej, najnowszych odkryciach fizyki kwantowej, tantrze, psychologii transpersonalnej i zorientowanej na proces, bogactwie przyrody, dziełach surrealistów i dadaistów, poezji mistycznej i w nieograniczonej wyobraźni mojego synka. Tutaj można znaleźć moje prace: http://lidiavaranova.simplesite.com/

kiedy przestaje skakać kot symetryczna efemeryda między gałęziami pojawia się i znika w nieznanym miejscu brakuje określeń pustka i spokój cisza jak osnowa bycia między myślami niby skok a nie skok

w nieznanym miejscu brakuje określeń pustka i spokój

Listopad 2015

7


Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.

Miniatura 12 na ślubnym zdjęciu bardziej pąsowe od róż są twoje usta

urodziny moja starość ma zepsute zęby i nieświeży oddech co za różnica wczorajszy dzień przedwczorajsze piersi ramiona kąciki ust w kształcie bezkształcie bezradnie beznadziejnie zwiesza opuszcza zasłania szura głośno tym głośniej donośniej dorośnij pan czas dzwoni jak woźny nie zdążę

8

Herbasencja


Mirosław Sądej (mirek13) Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

Route 66 i 6 Czas to głupie bydlę szczególnie o czwartej nad ranem, kiedy poluję na niego z kawą i papierosem. Rozpręża się w cieple trzeszcząc żebrami ukochany kaloryfer, czyli cud pański w niemieckim Jeruzalem. Anno Domini teraźniejszości. Plusowa temperatura i woda gorąca święcona z kranu. Stairway to heaven podśpiewuję ochryple końcówką gardła. Będzie dobrze. Higway to hell odpowiada z dołu Bon Scott

Listopad 2015

9


Opera mydlana Rozgarnęłaś palcami strumyki siwizny. Wytrząsnęłaś bemolle jak płatki łupieżu. Mistralu mego zamku, mój Boże, pomożesz? Ten świat taki dziwny. Tyle smutku mi mruga teraz na kołnierzu. Kochany, piszesz listy na igłach sosnowych, a w warstwach powietrza ukrywasz chmurności. Dotykałeś mnie przecież w alejkach parkowych. Że mało? Za mało. Czas nie znał litości. DNA masz straszne – zszarpane, rozwiane jak te źdźbła trawoziół zakręcone wiatrem. Kiedyś będę z tobą - kiedyś - tak nad ranem włożę płaszcz... Zostaniesz? Kochany – zostanę. To zostań. Spiję rosę z rzęs wrzosów liliowych. Tych, co cię okryją w połoninach lata. Ktoś szepce... Kto, kochany? Czas lekcje odrobił. Da nam siebie, lecz tylko w równoległych światach. Jesteś? Tak, traviata. Traviata (wł) - zagubiona, zabłąkana.

DNA masz straszne – zszarpane, rozwiane jak te źdźbła trawoziół zakręcone wiatrem.

10

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Układ warstwowy Dna martwych mórz schodzone do litej skały. Sól wżarta w źrenice. Głębiej i głębiej. Jednak drżące ręce rozgarniają glinę, błoto wypełnia formy, na nic wypalanie, szepty zaklęć. W końcu słońce spada z drwiną pomiędzy wąskie wargi horyzontalnych zakończeń. Pozostałe kroki wiodą w noc, poza cienie. Głębiej i głębiej.

Listopad 2015

11


Skaryfikacje Kwitnienia rozdzierają ziemię, aż do jałowej podbudowy. Tam figuralnie złożone kości domniemanych przodków. Milczymy, tępo wgapieni w puste przestrzenie pomiędzy nimi, żadna modlitwa nie wykrzywia twarzy. Bałwochwalczo. Później płoną ogniska ofiarne, szukając iskry w popiele tatuujemy dłonie. Blizny prowadzą do kolejnych odpowiedzi. Na pytania, których nie chcieliśmy zadać – przynajmniej po tej stronie niewiedzy.

Później płoną ogniska ofiarne, szukając iskry w popiele tatuujemy dłonie. Blizny prowadzą do kolejnych odpowiedzi.

12

Herbasencja


Stefan Buchta (bustan) Zacząłem pisać gdzieś po 2008 roku, nie z nudów, a raczej z wewnętrznej potrzeby i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie posiadam stosownego wykształcenia i wieku (mamy przeca presję na młodzież), bowiem w maju skończyłem pięćdziesiąty siódmy rok życia. Na dodatek wywodzę się z robotniczej rodziny i właśnie w tymże 2008 roku kopalnia KWK STASZIC wysłała mnie na górniczą emeryturę. W 2012 roku wydałem jedyny (jak na razie) tomik wierszy „Pociągi osobiste“, dzięki wydatnej pomocy portalu E-literaci i jej głównodowodzącej, pani Barbary Mazurkiewicz. Od tego czasu zwiedziłem kilka portali, ostatnim był portal E-sztuka Rossakowskiego-Lloyda, który to z przyczyn mi znanych i nieznanych się rozleciał.

nad La Platą mówią że tu jest miejsce na smutną myśl w szerokich mankietach schowana una musica brutal więc powiedz mężczyźnie żeby schował nawahę głupie pomysły pod brylantynę bez urazy zobaczy dłonie na granicy kabaretek tak blisko przyczyny pełna przekory rozpuścisz włosy więc powiedz kobiecie by nie myślała żeś suka lub kurwa inaczej zostawimy ślady na parkiecie

smutna myśl - określenie tanga wymyślone przez poetę Enrique Santosa Discepolo una musica brutal - zapożyczony tytuł jednego z utworów zespołu Gotan Project

Listopad 2015

13


Pojedynki literackie - limeryki Półfinał - zwycięzcy

Średniowiecze

Dziewica

Tadeusz Haftaniuk (optymista)

Dorota Czerwińska (Szara)

Jeden rycerz gdzieś pod Bieczem w czasach zwanych średniowieczem przez głupie detale nie chędożył wcale bo najczęściej sypiał z mieczem

Twierdza Niepokalanka, z klasztoru Szaniec, miała u braci siermiężne rwanie. Zanim wskoczyła do łóżka, mówiła: tylko francuska. I tak w dziewiczym wytrwała stanie.

Zwycięzca Taniec śmierci

Dorota Czerwińska (Szara) Taniec Śmierci (Wybieg) Wzięta modelka, ze wsi Posucha, robi karierę, idąc po trupach. Zmieniła siebie w wieszaka, podkreśla walory łacha. Czy to kobieta, czy już Kostucha?

14

Herbasencja



Justyna Lech (Mirabell)

Zgodnie ze słowami Hessego jest „intelektualistką, molem książkowym i nie wykonuje żadnego praktycznego zawodu“. Polonistka i religioznawczyni, miłośniczka zwierząt i koneserka irlandzkiej pogody. Feministka i typowa matka Polka z tendencją do przekarmiania najbliższych. Bez czytania nie wyobraża sobie życia. Pisywała już w przedszkolu, w liceum planowała szybko zacząć karierę pisarską, ale literaturoznawcze studia nieco ostudziły jej grafomański zapał. Do pióra wróciła niedawno i wciąż podchodzi do niego ostrożnie i nieśmiało.

Kocia kołysanka

fantastyka oniryczna

Poznałam go w biurze. Naprawiał mój komputer, gawędząc wesoło z siedzącymi obok kolegami. Gadatliwy i dowcipny, szybko skracał dystans, ale w usposobieniu wyczuwało się też jakąś ukrytą pod błyskotliwymi uwagami nieśmiałość. Później widywałam go często: przysiadał się na chwilę do którejś z koleżanek albo zagadywał chłopaków z mojego teamu o ostatnie mecze Bundesligi. Promieniał ciepłem uzbrajanym w kolczasto-cięty dowcip. Wsiąkałam mimowolnie, choć nie był typem mężczyzny, na którego od razu zwraca się uwagę. Nie pociągał mnie fizycznie: drażniła nieco zbyt kobieca uroda, oraz niewielka, misiowata nadwaga. I ten wesołkowaty styl bycia… Może to jakiś wewnętrzny głód zmiany, może po prostu bardziej spodobało mi się marzenie, niż rzeczywisty człowiek. Zaczęłam coraz częściej o nim myśleć, wyobrażając sobie fakturę jego skóry i ciepło delikatnego oddechu. W moim monotonnym życiu pojawiło się coś o dawno zapomnianym smaku i barwach: uczucie. Szybko zorientowałam się, że nie będzie to uczucie odwzajemnione. Byliśmy na kawie, dwóch. Na drinku. Ja – coraz bardziej oczarowana, on – coraz mniej. Pragnienie fizycznej bliskości narastało we mnie, kiedy on oddalał się i sugerował, że byliby z nas świetni kumple. Chciałam go uwieść, przyznaję, ale nie jestem w tym dobra. Moja próba nawiązania fizycznego kontaktu zakończyła się szybkim wycofaniem z jego strony. Cóż, najwyraźniej woli inny typ kobiet. Od tamtej pory widzę, że pozdrawia mnie w nieco inny, napięty sposób. Oczywiście – jest wrażliwy. Nie lubi myśleć o sobie jako o kimś, kto rani cudze uczucia, poza tym jestem tą jedną przygodą mniej, rysą na jego wyobrażeniu o własnej męskości. Rzucam więc tylko zdawkowe „jak leci” i biegnę dalej. Jest mi wstyd, że nie potrafię zachować się dorośle i przejść nad tym do porządku dziennego. Ot, nieudany flirt. Nic takiego. Dopiero w nocy, na granicy świadomości, zaczynam naprawdę o nim myśleć. Obraz mężczyzny pojawia się uparcie pod zamkniętymi powiekami; kiedy zasypiam, wydaje mi się, że czuję jego zapach. Śni mi się, że jestem kotem. Puszystą obecnością na jego kolanach, kiedy siedzi w fotelu z kubkiem kawy w ręku, zaczytany. Nie obchodzi mnie co czyta, jestem ciepłym, wibrującym aksamitem. Czujnikiem nastawionym na rytm jego oddechu, na delikatny dotyk, kiedy odkłada książkę

16

Herbasencja


i głaszcze mnie z roztargnieniem. Przeciągam się, rozczapierzając upazurzone palce i zeskakuję, by wygiąwszy grzbiet, trącić nosem jego łydkę. Spogląda na mnie i wstaje, idzie do kuchni. Słyszę otwieranie szafki i szelest folii. Biegnę, by odebrać przysmak prosto z jego dłoni. Łaskoczę ją wąsami i oblizuję szorstkim językiem umazane sosem palce. Budzę się szczęśliwa, ale moja radość wypala się w miarę przemijania poranka. Parzę sobie tę samą kawę, którą on pije w moich snach, tak samo doprawiam odrobiną cukru i czuję się tak, jakbym poprzez wilgotny brzeg kubka dotykała wargami jego ust. Przeganiam nieukojoną potrzebę zmysłowego obcowania z drugim człowiekiem jak natrętną muchę. Idę do biura wiedząc, że być może spotkam go na korytarzu; wciąż o nim pamiętam. Karmi sobą moje marzenia o życiu i kto wie, może prawdziwy, fizyczny on – gdyby tylko zechciał znów się ze mną umówić – przyniósłby mi tylko rozczarowanie. Moja codzienność jest monotonna i nudna. Zakrywam twarz makijażem i chowam się za anonimowością biznesowego stroju. Mieszkanie mam na kredyt, samochód na raty, a życie w kawałkach, spłacane co miesiąc banknotami o nominale samotność. Wieczorami oglądam komedie romantyczne, popijając francuskie wino. Stać mnie na to, żeby pójść do teatru, ale nie chce mi się. Lekko pijana, zapadam się w myśli o nim, jak w miękką pościel i zasypiam wcześnie, by skrócić nudę codzienności. Jako kot nie nudzę się. Istnieję. Żyję w chwili jak w zatrzymanym kadrze, otwieram zmysły na bogactwo świata tu i teraz. Pławię się w spokoju domowego wieczoru, kiedy mój pan przygotowuje kolację. Czasem pojawiają się inni ludzie. W grupach. Albo pojedynczo, wtedy zazwyczaj kobiety. W większości na jedną noc, choć zdarza się, że zostają. Tygodnie, miesiące. Ich intensywny zapach zalega w kątach mieszkania jak ciężki dym. Próbują mnie obłaskawić przysmakami albo dotykać. Nie lubię tego. Uciekam na bezpieczną wysokość szaf. Kiedy znikają, obrażam się demonstracyjnie, by zaznaczyć swoje niezadowolenie z pobytu obcych w naszym domu. Robię to dopiero wtedy, kiedy on jest już tylko dla mnie. Przestaję się łasić, siadam tyłem. Nie zwraca uwagi, czeka. A ja szybko zapominam. Poza tym żyjemy zgodnie. Czasem ostrzę pazury na kanapie albo wyjadam zostawione na stole ciasteczka. Jest wtedy zły, krzyczy i grozi, że nie dostanę kolacji. Dostaję. W dzień stukam sennie w klawiaturę, oddychając ciężkim, zmielonym przez klimatyzację powietrzem. Dociera do mnie szum rozmów, w których nie biorę udziału: biznesowych telefonów, biurowych plotek, opowieści o dzieciach i psach. Czasem chodzę z kimś na obiad, ale najczęściej jem sama. Staram się wybierać porę tak, by móc go spotkać – sama nie wiem, czy to rzeczywista potrzeba, czy już tylko nawyk - ale nie zawsze mi się to udaje. Zdarza się, że nie widzę go przez cały dzień i wtedy czuję, że matowa pustka wypełnia mnie jak wata. W nocy poluję. Napinam mięśnie i nastawiam uszu na każdy szmer, wiedziona zapisanym w komórkach instynktem z wnętrza puszczy, z sawanny, gdzie ukrywam się w gąszczu wysokich traw; jestem czujna i naprężona jak cięciwa. Słyszę, jak krew pulsuje w ciele myszy przyczajonej pod ścianą, jej oddech pachnie trzepoczącym strachem. Przyczajam się, ale szczelina jest za mała, żeby się przecisnąć. Patrzę, jak gryzoń umyka w noc, adrenalina spływa ze mnie miękkimi strużkami. Wracam do łóżka, wtulam się w swój ogon na poduszce. On śpi obok, słyszę miarowy oddech. Blask miejskich świateł sączy się przez żaluzje, osiadając srebrnymi pasami na skórze człowieka. Odrzuciwszy kołdrę, rozciągnął długie ciało; ramię zasłania oczy. Jego oddech pachnie piwem i mentolową pastą do zębów. Jego skóra – snem i męskością. Chowam nos w ciepłą sierść i zamykam ślepia, opadając na muliste dno sennych marzeń. Śni mi się, że jestem człowiekiem. Moja obecność jest mu raczej obojętna, kiedy, w przerwie od pracy, sączy kawę z plastikowego kubka, siedząc w kuchni nad otwartą książką. Pytam, co czy-

Listopad 2015

17


ta, chcę porozmawiać, w końcu ja też czytuję powieści, recenzje, czasopisma. Spogląda na mnie niechętnie, mamrocze z bezbarwnie uprzejmym uśmiechem tytuł książki i wraca do lektury, którą przerwałam. Stoję jeszcze przez chwilę, niezdecydowana, po czym idę do swojego biurka. Zostaje mi niesmak, kłujące poczucie, że przejmuję się czymś bardziej, niż powinnam. Siadam do pracy, próbując rzędami liczb zatrzeć niemiłe wrażenie w samej sobie. Wracając do domu, widzę w windzie tłum ludzi takich, jak ja: przygaszonych i odizolowanych. Kusi mnie zapach świata za zbyt szeroko otwartym oknem i wyślizguję się na niski parapet. Zeskakuję. Ostrożnie badam łapą kępki trawy wyrastające spomiędzy płyt chodnika i posuwam się coraz dalej. W końcu, ośmielona, ruszam w dół ulicy. Kiedy biegnę, widzę, że jakaś kobieta zatrzymuje się i patrzy na mnie intensywnie. W jej oczach jest coś niepokojącego, coś, co sprawia, że sierść na moim ogonie jeży się jak sosnowe igły. Uciekam. Świat jest niewyobrażalnie wielki i pełen dziwnych woni. Przeraża mnie. Strach ściska mi gardło i biegnę na oślep, chowam się pod samochodami, skąd później wywabia mnie niepokojąca obecność innych kotów. Nie umiem żyć na otwartej przestrzeni, walczyć o pożywienie i zmagać się z chłodem nocy. Moje łapy są przystosowane do miękkiego fotela i igrania z zawieszoną na nitce kępką piór, nie umieją dogonić i złapać wróbli o szybkim spojrzeniu. Cudem przeżywam kilka dni między śmietnikami, zanim on mnie znajduje i bierze w ramiona. Od tamtej pory zawsze pilnuje, żeby za bardzo nie uchylać okna. A ja szybko o wszystkim zapominam. Jako kot czuję ból ostro i krótko. Jako człowiek mam go ze sobą zawsze. Narasta, puchnie jak nabrzmiały ropą wrzód rozpychający się między żebrami, by pewnego dnia pęknąć. Jest chłodny, wiosenny wieczór, po mieście snują się jeszcze samotne samochody pracoholików, wyruszają już taksówki pełne imprezowiczów na lekkim rauszu. Kiedy wracam do domu, widzę, jak chodnikiem biegnie duży, czarny kot. Zatrzymuje się na chwilę i zwraca ku mnie żółte ślepia. Wygląda na wystraszonego. W jego oczach widzę coś, co w trudny do nazwania sposób napawa mnie lękiem, jakby przebłysk innego, niezrozumiałego świata. Stoję jak sparaliżowana. Czekam, nie wiem na co. Kot odwraca głowę i czmycha pod najbliższy samochód. W tym momencie podejmuję decyzję. Wieczorem uszczelniam drzwi i okna kocami. Ubieram się elegancko, później wypijam butelkę wina. Puszczam ulubioną muzykę. Czekam, ułożona wygodnie w fotelu. Kiedy otwieram ślepia, już świta i szarość poranka snuje się po chłodnym korytarzu. Czuję lekki głód i, niecierpliwiąc się, sprawdzam, czy on jeszcze śpi. Widzę jego twarz przytuloną do poduszki, spokojną i gładką. Przez chwilę chcę go obudzić, ale nie robię tego. Będzie zły. Zeskakuję miękko z łóżka i idę do kuchni, gdzie stoi podajnik z suchą karmą. Po zaspokojeniu głodu przeciągam się i wystawiam pyszczek w stronę porannego światła. Zaczyna się kolejny dzień. Teraz już nie miewam snów.

Śni mi się, że jestem kotem. Puszystą obecnością na jego kolanach, kiedy siedzi w fotelu z kubkiem kawy w ręku, zaczytany.

18

Herbasencja


Maciej Rumiancew (Bernierdh) Urodzony w ‚95, gdzieś na Żoliborzu, a wychowany w morzu kamienic na warszawskiej Pradze. Pisze głównie o dorastaniu, w różnym sensie, bo głęboko wierzy, że dorastanie jest celem naszego istnienia.

Żyletka, naostrzony kawałek plastiku

obyczajowe

Ludzkie spojrzenia wypalają na niej piętno, jak na znaczonym bydle. Sprawiają ból, a jedynym sposobem, by go uniknąć, jest ucieczka. Izolacja. Wyłączenie zmysłów. Oprawcy wciąż popychają i popychają, nieustannie do przodu. I jeszcze usiłują wmawiać, że coś ratują. Własne ideały? Sumienie? Na pewno nie ją. Bo ona stoi już na scenie, w blasku reflektorów, a łysiejąca kanalia z uśmieszkiem wyższości przytwierdzonym do twarzy unosi topór wysoko nad głowę. I czeka, aż biedna dziewczynka przyzna rację, padnie na kolana. Ale to nigdy się nie zdarzy. Ostrze opada więc i wchodzi w jej kark, niczym w masło. *** Pieczątka uderza w kartkę papieru, obok niej ląduje koślawy podpis. - „Klasyczny przypadek syndromu sztokholmskiego“ - czyta na głos Tata. Przeciera spocone czoło chusteczką higieniczną. - Że niby co? Zeznania mojej córki nie będą brane pod uwagę, bo przypiął jej pan etykietkę wariatki? Z ust lekarza nie schodzi pobłażliwy uśmieszek. Wygląda jak rodzic, tłumaczący dziecku najoczywistszą rzecz świata. I choć rozmawia z ojcem dziewczynki, nie przestaje gapić się na jej matkę, jakby próbował ją zahipnotyzować. - Współczucie do porywacza nie czyni pańskiej córki wariatką - odzywa się znudzonym tonem. - To tylko maleńki problem, jakby trauma. Nie ma powodu, by się nią przejmować. A policja wysłuchała już zeznań i z pewnością włączy je do śledztwa. Najpierw wyłuska jednak prawdę z prób manipulacji faktami... - Że niby moja córka kłamie?! Mama uspokaja Tatę, głaszcząc go po ramieniu. Uśmiech lekarza staje się coraz szerszy. - Nie do końca celowo. - Doktorek zapisuje coś w notatniku, wyraźnie zadowolony z siebie. A dzięki mojej diagnozie nikt nie oskarży jej o składanie fałszywych zeznań. - Mogliby to zrobić? - pyta kobieta. - Przecież Ania jest jeszcze dzieckiem. Ojciec zaciska pięści. Lekarz wzrusza ramionami. - Dzieckiem, które kryje groźnego przestępcę - mówi.

Listopad 2015

19


*** Ludzie pokazują palcami, bo sprawia im to przyjemność. Ania słyszy czasem ich szepty. Wydaje im się, że nastolatka jest tylko ozdobą; niegroźną atrakcją, która doda szaremu życiu odrobinę emocji. Mogą gadać sobie do woli. Ona jest z innego świata, z „Uwagi“ i „Wiadomości“, więc nic do niej nigdy nie dotrze. Cóż, niespodzianka. Dziewczynka słucha, rozumie i zapisuje w pamięci. - Zdobywam pistolet. - Rozlega się dźwięk przeładowania, broń palna pojawia się znikąd w szczuplutkiej dłoni nastolatki. - Kogo powinnam zastrzelić? Ich czy siebie? - A ile masz naboi? - pyta podświadomość. - Zawsze będzie zbyt mało. „Taką laleczkę to sam bym se chętnie porwał“ - oblizuje się jakiś oblech. „Dokładnie!“ - szepcze drugi. „Gdzie tu niby pedofilia? Za rok i tak już legalna, a złapać jest za co i jak znam te gówniary z gimnazjum, to ta też pewnie miała już kutasa“. Takie myśli nie bulwersują Ani. Tylko śmieszą. „Gdybym złapał takiego zboczeńca, zajebałbym na miejscu, bez litości“. Takich pojawia się znacznie więcej. W szkole, w autobusie, u lekarza. Wszyscy chcą jej niby pomóc, solidaryzują się w nienawiści, wpychają nóż do ręki. Ich Ania zamordowałaby najchętniej. *** - Nie ma mowy! - krzyczy Mama, wymachując rękoma i niemal wylewając kawę ze Starbucksa. - Lekarz by cię chyba udusił! Ja bym cię chyba udusiła! - Mam czternaście lat - mówi Ania. - Potrafię podejmować decyzje. - Kochanie, posłuchaj - wtrąca Tata. - Dla twojego własnego dobra... - Bo ty akurat wiesz, co jest dla mnie dobre. Ojciec znów zaciska pięści. Ale nie reaguje. Doktor powiedział, że trzeba być cierpliwym. - Koniec rozmowy! - wrzeszczy matka, przyciągając spojrzenia czterech ton zblazowanej młodzieży, czatującej w ogródku kawiarni. - Nie pójdziesz go odwiedzić! W ogóle nie zbliżysz się do tego zboczeńca, choćbym miała zamknąć cię w piwnicy! Dziewczynka ma łzy w oczach. Ze złości, nie ze smutku. - Nie pozwoliliście mi zeznawać w jego obronie, nie pozwoliliście mi iść na sprawę, na nic mi, do cholery, nie pozwoliliście, więc pozwólcie mi chociaż go zobaczyć! - Masz problem, skarbie - odzywa się cicho Tata. - Próbujemy ci tylko pomóc. - Więc pozwólcie mi tam iść! Przecież nic złego się nie stanie, chcę tylko mu powiedzieć... milknie nagle, bo przekroczyła granicę szczerości, za ktorą czai się już tylko seppuku, ostateczne uzewnętrznienie. - Niby co?! - Matka nie wytrzymuje. - Dzięki ci, zboczony skurwysynu, że porwałeś mnie spod szkoły i zgwałciłeś?! - On mnie nie zgwałcił! - Badania mówią co innego. - Nie zgwałcił mnie! - Chcesz powiedzieć, że straciłaś dziewictwo w inny sposób? I Ania znów milknie. Tym razem na długo, na parę tygodni. Bo powiedziała już wszystko, a rzeczywistość i tak nigdy nie była jej do niczego potrzebna. Przechodnie udają, że nic nie słyszeli. ***

20

Herbasencja


Szkoła. Dawniej świątynia dojrzewania, dziś tylko wielki, betonowy kloc. Ania zakopała jej nauki w ogródku. Zdążyły poważnie stracić na wartości. - Jestem już dorosła - twierdzi dziewczynka. - A właściwie więcej, stoję jedną nogą w grobie. Zestarzałam się w jego samochodzie, w jego mieszkaniu, a potem w sądzie i na komisariacie. Nie potrzebuję cholernej matury, by to wiedzieć. Jej dawne koleżanki wciąż są dziećmi. I nigdy nie wejdą na wyższy poziom, nigdy nie odczują prawdziwego strachu, ani nie zaczną naprawdę żyć. - Skończycie na uczelni, za biurkiem, w wiecznej szkole. Ania nauczyła się już wystarczająco. Tworzy gigantyczną bańkę, żeby odciąć się od rówieśników. Przestała ich nagle rozumieć. Ich słowa odbijają się, jak pociski od tarczy. I tak są puste w środku, pozbawione zarówno sensu, jak i celu. Dzieciaki żyją w innym świecie. Nieporównywalnie prostszym. *** Żmija uśmiecha się, wysuwając rozdwojony język. Siedzi na kanapie, wcina ciasteczka i popija herbatkę, zatruwając ją jadem. A Mama mówi i mówi, szczebiocze wesoło, o smutku, ale też o wielkiej miłości. Każde jej słowo ląduję w pamięci dyktafonu. Wchodzi Ania. Rzuca plecak pod ścianę. - Kochanie! - piszczy rodzicielka. - Pan chciałby z tobą chwilkę pogadać! - Sprzedawaj siebie, a nie dziecko - radzi sumienie. - Ojej, przecież zaprosili was jeszcze do talk-show! - krzyczy portfel. Lecz dziewczynka ignoruje. Wciąż milczy, a dziennikarzom pokazuje środkowy palec. Tego wieczoru pewna osobowość telewizyjna zapija się niemal na śmierć. Wspaniały temat przepadł. Nie będzie odcinka o Ani. Znów trzeba będzie gadać z wieśniaczkami, które zdradziły faceta za remizą. *** A dziewczynka nadal nie odezwała się choćby słowem. Siedzi na kanapie. Ogląda telewizję. Dryfuje po rzeczywistości, do której inni nie mają wstępu. Podchodzi Tata, wysłany przez matkę. Próbuje zagadać. Nic z tego. Kładzie jej dłoń na ramieniu. - Zostaw mnie - słyszy. - Aniu, skarbie... - zaczyna. Przysuwa się nieco bliżej, dosłownie o parę centymetrów. I wtedy dziewczynka wybucha. Zrzuca jego rękę, krzyczy, każe się nie dotykać, każe się wynosić. Grozi, że jeśli jeszcze raz ją tknie, choćby palcem, podetnie sobie żyły. Ojciec nie wydaje się zdziwiony, ani przerażony. Wbija wzrok w podłogę. - A kiedyś byliście tak blisko - komentuje później Mama. *** Dziewczynka nic nie je. Nie pije. Nie mówi. - To jakiś strajk? - pyta ojciec. Ania nie odpowiada. Matka jest wściekła. Nie lubi przegrywać. Następnego dnia oboje są przerażeni. Jeszcze następnego Tata wchodzi do pokoju nastolatki i siada w rogu łóżka. Ania jest już daleko, ledwie kontaktuje. Sprawdza tylko, czy ten straszny mężczyzna nie zdecydował się jej dotknąć. Gdy odkrywa, że nie, zamyka oczy. - Chcesz go zobaczyć - mówi ojciec.

Listopad 2015

21


Dziewczynka nie musi odpowiadać. Tata przeciera czoło chusteczką. - Czy coś się wtedy zmieni? - pyta. - Przejdzie ci? - Ależ ty jesteś głupi - odzywa się cicho Ania. Siedzą tak jeszcze długo, w milczeniu, w ciemności, dusząc się ciszą. W końcu słychać skrzypienie łóżka. Ojciec wstaje. - Porozmawiam z twoją mamą - obiecuje. - Może uda się ją przekonać. Tej nocy rodzice bardzo długo się kłócą. Ania nie poznaje jednak rezultatu tych zmagań. Zasypia dość szybko, przytulona do poduszki, pośród krzyków i wzajemnych pretensji. *** Stary, rozklekotany pociąg zatrzymuje się wreszcie na brudnej i zaniedbanej stacji, w jakimś nieznanym przeciętnemu mieszczuchowi zadupiu. Dziewczynka wysiada z niego niepewnie i przygląda się zgromadzonym tu ludziom. Szuka Królowej. Nie znajduje. Kobieta sama do niej podchodzi. - Jesteś pewna, że tego chcesz? - pyta aksamitnym głosem. Ania kiwa tylko głową. Wsiadają wspólnie do karocy. *** - Masz legitymację szkolną lub jakiś inny dokument? Nastolatka podaje facetowi tekturkę. Ten czyta, sprawdza coś, uśmiecha się przyjaźnie. Jest już tak blisko. Tak cholernie blisko. Aż w końcu wyczytują ich nazwiska. Potem przestają istnieć. Wypełnili swoje zadanie. Drzwi otwierają się powoli, budując napięcie, przyprawiając Anię o szybsze bicie serca, a może nawet groźbę zawału. Dziewczynka ściska mocno dłoń Królowej. Wreszcie wchodzą. Widzą go, a on wydaje się szczęśliwy. Jest znacznie chudszy, nieco zniszczony, ale tak wspaniale rzeczywisty. - Cześć - mówi nastolatka, bo nie wie, co powiedzieć. - Cześć, Aniu - odpowiada więzień. - Jak leci? - Strasznie tęskniłam. - Ja tak samo. Cały czas o tobie myślę, wiesz? Narysowałem nawet twój portret. Wyślę ci, jeśli podasz mi adres. Ogólnie dużo rysuję i uczę się, no bo ty jesteś mądra, a chcę, żebyś miała z kim rozmawiać jak wyjdę. Jestem grzeczny, więc dają mi książki, krzyżówki... Cały czas coś robię. Ale i tak mi smutno, bo wiem, że ty musisz być smutna. Dziewczynka kiwa ponuro głową. - Nawet bardzo. Chciałabym już z tobą mieszkać, bo... Bo, cholera, przecież jesteśmy tacy sami. Czy można zrobić coś, żeby tamte trzy tygodnie wróciły? Już na zawsze? Z poczatku oboje myślą, że nie. Ale wtedy przed jego oczami pojawia się długopis, który dostał wraz z krzyżówką. Spogląda więc znacząco na Królową, a ta znika taktownie, rozwiewając się w powietrzu. Gdy są już sami, więzień patrzy Ani prosto w oczy i mówi: - Jest pewien sposób. A potem zdradza jej, na czym mógłby polegać. 3.05.2015

22

Herbasencja


Amaterasu wychodzi z jaskini

obyczajowe

Uwielbiam patrzeć na Supermana. Nie tego latającego, w slipach nałożonych na niebieskie rajtuzy, tylko mojego nauczyciela historii, którego wszyscy tak nazywają, bo jest właścicielem niezwykle heroicznego podbródka. Ma też w sobie ogromną pasję, jakieś dziwne uwielbienie poszerzania horyzontów. Jakby naprawdę został belfrem z powołania, a nie braku perspektyw po humanistycznych studiach. Dlatego lubię na niego patrzeć. Nie żebym się zakochała, czy coś takiego, po prostu... - Jesteś tam, Anetko? - słyszę nagle głos. Anetka to ja. Pik dla ścisłości. Wiem, dziwne nazwisko. Ja też nie mam pojęcia skąd się wzięło. Może z Francji? Byłoby fajnie mieć francuskich przodków. - Tak, psze pana? - pytam, odzyskawszy przytomność umysłu. - Mówiłem właśnie o kole teatralnym - wyjaśnia Superman. - Słyszałem, że umiesz tańczyć. Chodziłaś na zajęcia taneczne w podstawówce. A ten skąd o tym wie, na wszystkie macki Cthulhu?! Teraz cała klasa gapi się na mnie i zastanawia, jak niby tańczyłam z takim wielkim dupskiem. Serio, niektórzy nawet mówią to głośno. Nie jestem zbyt lubiana. Właściwie mam tylko dwójkę znajomych, Usagi i Karasia. Usagi nie jest Japonką, a Karaś nie jest rybą. Na mnie wszyscy wołają Pikuś, ale moje życie wcale nie jest łatwe. - No... - zaczynam elokwentnie. - Tańczyłam, to prawda, ale żadna ze mnie aktorka. - A ze mnie żaden reżyser - mówi Musiałowski, bo tak się naprawdę nazywa. - Ale tu chodzi przede wszystkim o zabawę. A ja mam do obsadzenia rolę, która wymaga zarówno urody, jak i umiejętności tanecznych. - U... Urody? - czerwienię się niczym Rosja po rewolucji październikowej. Klasa wybucha śmiechem. Będą wypominać mi to przez miesiąc. Wielkie dzięki, Supermanie! Chyba czas skombinować kryptonit. A gdy wszystko już się uspokaja, wracamy do podziału władzy w Republice Rzymskiej, a ja rysuję Pikachu na ostatniej stronie zeszytu, bo nigdy nie byłam pilną uczennicą. Ale oczywiście, kiedy odzywa się dzwonek i wszyscy zbierają się już do wyjścia, Musiałowski łapie mnie za ramię i prosi grzecznie: - Wpadnij na próbę. A ja już wtedy wiem, że wpadnę. *** - Nie wierzę, że mnie do tego zmuszasz, baka! - wrzeszczy Usagi, gdy mkniemy przez opustoszały, szkolny korytarz. Serio, naprawdę nazwała mnie „baka“. W języku wyznawców używanej bielizny, słowo to oznacza idiotę. Jak już wspominałam, Usagi nie jest Japonką, ale obejrzała wszystkie serie Sailor Moon, ma czarnego kota, którego nazwała Luna, a gdy dorośnie chciałaby zwalczać zło w imieniu księżyca. Sami rozumiecie. Niestety Sylwia (bo tak ją ochrzcili rodzice) nie ma zamiaru zostać aktorką. Towarzyszy mi tylko dlatego, że jest najlepszą przyjaciółką, jaką można sobie wymarzyć. - Będzie fajnie, zobaczysz - zapewnia Karaś. Jego akurat nie musiałam namawiać. Uważa się za inkarnację Rudolfa Valentino, choć z twarzy bliżej mu do Steve‘a Buscemiego. - Jasne, że będzie - mówię, a kieruje mną wyłącznie szczeniackie zauroczenie. Wbiegamy do klasy historycznej. Jak zwykle spóźnieni. Cichnie każdy dźwięk, zamykają się wszystkie usta, a wszelkie spojrzenia spoczywają na nas.

Listopad 2015

23


Zapadam się pod ziemię, przebijając klepkę podłogową, bo naprawdę nie lubię być w centrum uwagi. Usagi za to uwielbia, więc kłania się i szczebiocze: - Przepraszam za spóźnienie, Musiałowski-sensei! Jak się zapewne domyślacie, ona również nie należy do zbyt lubianych. Superman drapie się po swym wspaniałym podbródku. - W porządku - odpowiada. - Usiądżcie gdzieś. Wszystkie krzesła są już zajęte, więc możecie przynieść z biologicznej. Bardzo cieszę się, że przyszłaś, Anetko. - Moje serce rozpływa się niczym Nutella na słońcu. - Konrad, Usagi-chan, was też miło wiedzieć. Tak, naprawdę nazwał ją Usagi-chan. Zawsze ją tak nazywa, w przeciwieństwie do reszty nauczycieli i większości uczniów. Nie wiem czemu, ale odrobinę mnie to wkurza. Zastanawiam się o kogo jestem zazdrosna. O nią, czy o niego? No, nieważne. Przynosimy sobie krzesła i siadamy gdzieś pod ścianą, chowając się przed ludzkim wzrokiem, niczym Batman (Batman jest fajny). Oprócz tego naturalnie słuchamy. O podwyższonej ocenie z zachowania za uczęszczanie na zajęcia dodatkowe. O zwolnieniach z niektórych lekcji, żebyśmy mogli wziąć udział w próbie. O tym, że aktorstwo to ciężka praca i jeśli ktoś przyszedł tylko się zabawić, może wyjść w trybie natychmiastowym. Oraz, przede wszystkim, o Wojewódzkim Konkursie Teatralnym. - Amatorskich grup aktorskich jest w okolicy sporo - wyjaśnia Musiałowski. - Zdecydowanie więcej, niż sobie wyobrażacie. Niemal wszystkie biorą udział w tym konkursie. To prawdziwa kuźnia talentów, doskonały sprawdzian umiejętności. Sprawdzian, który zamierzam zaliczyć na szóstkę. Superman przemówił. Szukam wzrokiem amerykańskiej flagi. - No dobra, a kiedy jest ten konkurs? - pyta Karaś. - Dwudziestego ósmego marca. Jeśli ktoś aktualnie coś pił, na pewno właśnie się opluł. - Ale przecież mamy już grudzień! - krzyczy jakaś laska, której nie znam. - Dokładnie - uśmiecha się dumnie belfer. - To całe cztery i pół miesiąca! No, trochę mniej, jeśli wziąć pod uwagę przerwę świąteczną. Oraz ferie. No dobra, mamy naprawdę mało czasu. Ale właśnie dlatego zabawa będzie przednia! - Nasze oblicza nie lśnią chyba entuzjazmem, bo zaraz dodaje uspokajająco: - Zresztą nie bójcie się dzieci, bo tak się składa, że mam doskonały plan. Otóż wszystkie ekipy będą wystawiać coś banalnego, jakąś adaptację lektury, znanej legendy czy baśni. A my damy im coś egzotycznego; coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli; coś, co zachwyci ich świeżością! - Czyli? - pyta ktoś, wyraźnie znudzonym głosem. - Japoński mit! Usagi wydaje piskliwy dźwięk i zapowietrza się z radości. - I tak się składa, że mój ulubiony - kontynuuje Superman. - Opowiada o tym, jak bogini słońca, Amaterasu, zostaje przestraszona przez swojego brata, boga wiatru oraz burzy, i chowa się w niebiańskiej jaskini. Cały świat spowijają wtedy ciemności, więc pozostałe bóstwa wywabiają ją za pomocą podstępu. Jego najważniejszym elementem jest taniec Amenouzume, niebiańskiej piękności. Chciałbym, Anetko, żebyś ją zagrała. Bach! Ktoś chwycił właśnie patelnię i zdzielił mnie nią przez łeb, aż zobaczyłam wszystkie hollywoodzkie gwiazdy. A przynajmniej tak się czuję. Mam ochotę wrzasnąć z niedowierzania, ale z moich ust wydobywa się tylko: „ke?“. Że niby co, na włochate jaja Zeusa?! Że niby ja...? Że niby ja mam...? - Że niby ona ma być piękną boginią?! - krzyczy Iwonka, której w życiu układa się tak dobrze, że musi czasem kogoś podręczyć. Wiecie, dla kropli adrenaliny. - Dokładnie! - Mówi Musiałowski. - Gdy tylko wpadłem na pomysł odegrania tego mitu, w mojej głowie natychmiast zawitała myśl: „Aneta Pik jako Amenouzume“. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Wydaje się wręcz do niej stworzona! - Ale... Ale proszę pana! - Dziewczyna wydaje się wręcz wściekła. Z jakiegoś powodu niezwykle mnie to cieszy. - Czy chciałabyś ją zastąpić? - Superman unosi brew.

24

Herbasencja


- A jeśli tak? - To wielka szkoda, bo masz całkiem spore szanse na otrzymanie głównej roli. Jutro wybierzemy Amaterasu. Dziś zajmijmy się inną, równie ważną sprawą. Jest mi gorąco i wydzielam hektolitry potu. Czuję się jak w saunie. - Więc jak będzie, Anetko? - pyta nauczyciel. - Zgadzam się - mówię. Choć nie mam pojęcia dlaczego. *** Wracamy do domu. Usagi jest nawet weselsza, niż zwykle. Szczebiocze radośnie na temat zespołu metroseksualnych rockmanów o cieniutkich głosikach. Pokazuje mi ich zdjęcia. Wyglądają jak skośnooka wersja Tokio Hotel. Nie lubię japońskiej muzyki. Karaś też nie, więc ignoruje miotaną przez Sylwię lawinę słów i prawi mi kazanie na temat picia bananowych shake‘ów, gdy na dworze jest tak cholernie zimno. Jest bardzo praktycznym człowiekiem. Ale ja potrzebuję lodowatego napoju, by zamrozić sobie mózg i przestać wreszcie myśleć. Nie udaje się. Przerywam więc rozważania Usagi na temat orientacji seksualnej niejakiego Akiry i pytam głośno, odrobinę drżącym głosem: - Znasz ten mit, który będziemy wystawiać? - Jasne - odpowiada Sylwia. - A co, opowiedzieć ci? - Tylko nie rozkręcaj się zbytnio - wtrąca Karaś. - Nie mamy całego dnia. Usagi pokazuje mu język. Duża dziewczynka. - Nie, nie o to chodzi - wyjaśniam, bo dziewczyna naprawdę potrafi opowiadać bez końca, zwłaszcza jeśli chodzi o Japonię, a ja nie mam ochoty nocować na ulicy. - Tylko... No wiesz, ta bogini, ktorą mam zagrać... Jest naprawdę piękna, tak? - Nom. Zdaje się, że nawet jej imię oznacza po japońsku „kobietę opętującą mężczyzn nieba“, czy jakoś tak. W końcu znalazła sobie faceta, wielkiego jak góra, który poleciał na nią, bo pokazała mu cycki, ale generalnie to niezłe ziółko z niej musiało być. - Myślisz, że sobie poradzę? - No jasne, dziewczyno! - Wykonuje szeroki zamach, który miał pewnie wyglądać lekceważąco, ale przypomina bardziej odpędzanie muchy. - Oglądałaś kiedyś taki film, „Monster“? Charlize Theron gra tam taką cholernie obrzydliwą babkę, a sama jest przecież śliczna jak porcelanowa lala. Była świetna, dostała nawet Oskara! Więc skoro można być taką laską i zagrać wstrętnego paszteta, to w drugą stronę pewnie też da radę. Patrzę w jej oczy i wyobrażam sobie naprawdę krwawe sceny. - Nienawidzę cię - oświadczam. - Też cię kocham. - Sylwia uśmiecha się szeroko. Potem milczymy przez jakiś czas, aż niespodziewanie Karaś otwiera usta, by powiedzieć absolutnie pewnym tonem: - Będziesz świetna. Nikt mu nie odpowiada. Usagi wraca do zapewniania nas, że Akira na stówę jest gejem. *** Ziemia zatrzęsła się niespokojnie. Wzburzyły się wody rzek. Amaterasu zrozumiała, że jej porywczy brat, Susanoo, wyruszył w drogę do jej siedziby. - Chce odebrać mi Wysoką Równinę Niebios - pomyślała. Nie zamierzała na to pozwolić. Ubrała się więc po męsku, we włosy wplotła klejnoty o kształcie kłów dzika, a gdy Susanoo przybył, powitała go z mieczem w dłoni, wydając bojowy okrzyk.

Listopad 2015

25


Przerażony bóg wiatru tłumaczył, że nie ma wcale złych zamiarów - przybył jedynie, by powiadomić siostrę o swej podróży do Krainy Ciemności, gdzie miał nadzieję odnaleźć ich zmarłą matkę. Amaterasu nie uwierzyła mu jednak, bo doskonale wiedziała, jak bardzo Susanoo zazdrości jej władzy. By rozstrzygnąć spór, zarządziła ukai - sąd niebios. Racja miała leżeć po stronie bóstwa, które powoła do życia wspanialsze potomstwo. Pani Niebios poddała się próbie jako pierwsza. Chwyciła miecz brata, przełamała jego ostrze na trzy części i każdą z nich opłukała w Świętej Studni Niebios. Następnie włożyła je do ust, przeżuła, po czym chuchnęła lekko, a z jej oddechu narodziły się trzy morskie boginie: Takiribime, Takitsuhime oraz Ichikishimahime. Susanoo zaś... - No, co się tak dziwnie patrzycie? - Superman odrywa wzrok od książki. Przez sekundę panuje śmiertelna cisza. Potem ktoś parska. Następnie ktoś inny wybucha donośnym rechotem, a już po chwili cała sala pokłada się ze śmiechu i tylko Karaś siedzi spokojnie, z kpiącym wyrazem twarzy, urażona Usagi patrzy na nas z dezaprobatą, a Musiałowski kręci powoli głową. Ja zaś... No cóż, chciałabym móc pochwalić się dojrzałością, ale prawda jest taka, że chichoczę jak najarana fretka. - Niech zgadnę - dyszy Iwonka, gdy część klasy odzyskała już oddech. - Susanoo pogryzł jej miecz i wydmuchał paru chłopców? W Supermana uderza kolejna fala rechotu, a on uśmiecha się bezradnie i mówi: - Tak się składa, że pogryzł jej klejnoty. *** Dziś jest sobota. Mama zamęcza się w pracy, pies wyje, że chce wyjść na dwór, a ja spędzam weekend tak jak każda inna nastolatka bez rozwiniętego życia towarzyskiego - leniąc się w łóżku. Ale choć moje ciało spoczywa w bezruchu, w umyśle dzieje się bardzo wiele. Siedzi w nim Amenouzume, piękna Japoneczka w mocnym makijażu i kolorowym kimonie. Patrzy na mnie z zażenowaniem, kręci powolutku głową. Mam ochotę zapaść się pod ziemię, ale nie mogę tego zrobić, bo zniszczyłabym sufit sąsiadom z dołu. Wszystko dzieje się tak szybko. Dotychczas żyłam sobie spokojnie, we własnym kąciku, za parawanem lekkiego dziwactwa, odcięta od ludzi, których nie trawię. Lubiłam istnieć troszkę poza światem; daleko od zdarzeń, które kazałyby mi podnieść wzrok. Patrzenie w ziemię jest spoko. Pozwala nie dostrzegać wszystkich złych rzeczy, które kopią cię po tyłku, a zamiast tego skupić się na własnych krokach. Wiecie, żeby przypadkiem nie zlecieć w przepaść. Takie życie jest naprawdę bardzo proste. A przynajmniej było, dopóki nie zjawił się On, z tym onieśmielająco męskim podbródkiem. Przyszedł, złapał mnie są kudły i wyrzucił przed szereg. Nienawidzę go za to. Karaś i Usagi też grają w przedstawieniu - odpowiednio Tajikarao, który pomógł wywabić Amaterasu z jaskini, oraz Takitsuhime, czyli jedną z trzech lasek, które bogini słońca powołała do życia oddechem. Tyle że Karaś zawsze chciał być aktorem, a Usagi ma taką obsesję na punkcie Nipponu, że chętnie zagrałaby nawet wieszak, byle tylko móc dotknąć kimono. Główną rolę dostała zaś Iwonka, ale ona... jest Iwonką. A ja? A ja troszeczkę nawet chyba niby umiem tańczyć. Dlaczego Superman mi to zrobił? I dlaczego nie odmówiłam? To ten jego podbródek. Chyba mam jakiś fetysz. Odwracam ten swój daleki od ideału łeb i wbijam niezbyt piękną twarz w poduszkę, aż tonę zupełnie w cieplutkim materiale, w mięciutkiej błogości, tak głęboko, że nie widzę już zawalonej problemami powierzchni. Odpływam. Mam wszystko gdzieś. Niestety, w osiągnięciu nirwany przeszkadza mi irytujące piszczenie. - Jak zaraz ze mną nie wyjdziesz, nasikam ci do butów - grozi Żwirek, a przynajmniej tak interpretuję jego wycie.

26

Herbasencja


To nie żart. Naprawdę nazwałam psa Żwirek. Miałam też chomika o imieniu Muchomorek, ale zdechł ze starości, chyba jakoś ze trzy lata temu. Trudno, obowiązki wzywają. Podnoszę dupsko i zbieram ciuchy z podłogi. Nie mogę się nawet spokojnie utopić. *** - No więc ta laska z niebieskimi włosami jest ranna i to tak ranna, że musieli ją przynieść, a ojciec głównego bohatera i tak chce ją wsadzić do tego mecha. Bo wiesz, straszna menda z niego. No i Shinji mówi, że będzie walczył za nią, chociaż robi pod siebie ze strachu, no i przecież wcale nie umie, więc bla bla bla i bla bla bla oraz bla bla bla, wtedy właśnie postanowiłam przystąpić do bojówki nacjonalistycznej. - Że co? - podnoszę wzrok, a oczy mam pewnie jak dwa latające talerze. - Nic - mówi Usagi. - Żartowałam. W ogóle mnie nie słuchasz. Jesteśmy na kawce w kawiarni tańszej od Starbucksa. Obie siorbiemy gorąca czekoladę, Sylwia szczebiocze, a ja płaczę w plastikowy stół, bo nie mam pod ręką poduszki. - Przepraszam - wyrzucam z siebie. - Wciąż myślę o tym cholernym przedstawieniu. Jej oczy wypełniają się politowaniem. - Nie sądzisz, że ciut za bardzo się przejmujesz? - Oczywiście - cedzę przez zęby. - Przecież mam tylko wystąpić przed jakąś, nie wiem, setką ludzi, zatańczyć i jeszcze być tą skośnooką boginią seksu, znosząc jakoś fakt, że widownia umiera ze śmiechu. Jak mam się niby nie przejmować?! - Normalnie? Po prostu olej wszystko i rób swoje. - Łatwo ci mówić. - Przewracam oczami. - Pikuś... - Usagi drapie się po czuprynie, aż jej opaska z pyszczkiem Hello Kitty przesuwa się nieco do przodu. - Więc po co się właściwie zgodziłaś? Spodziewałam się tego pytania. Nie zamierzam na nie odpowiadać. - Chodzi o podbródek, prawda? Nie odpowiadam. - Rany, dziewczyno! - Sylwia wykonuje szeroki wymach, niemal zwalając wszystko ze stolika. Serio, powinna popracować nieco nad gestykulacją. - Zastanawiam się, skąd ten brak pewności siebie. Masz samoocenę brzydkiego kaczątka. Czytałam gdzieś, że to normalne u panienek, które wychowywały się bez męskiego rodzica. Wiesz, chodzi o brak męskiego wzorca; kogoś, kto zawsze będzie nazywał cię księżniczką i mówił, że jesteś piękna, nawet gdy do miss ci daleko. I będzie mówił szczerze. Unoszę brew. Ta dziewczyna zawsze potrafi mnie zaskoczyć. - Nie możesz zostać Japonką, więc postanowiłaś zostać Freudem? - pytam. - Śmiej się, śmiej, ale ja mówię zupełnie poważnie. No bo zobacz: ty wiesz w ogóle jak twój ojciec wyglądał? - Tak. - Wzdycham. - Umarł już po wynalezieniu fotografii. - Ale on nie zdążył cię zobaczyć, prawda? - No, nie zdążył. - Widzisz? I skoro cię nie widział, to nie nazwał cię też piękną. Brak męskiego wzorca i w ogóle. Moja teoria się sprawdza. Zostanę psychoanalitykiem. - Jesteś nienormalna - stwierdzam. - I w dodatku tępa. Nawet gdyby zdążył mnie zobaczyć na chwilę przed śmiercią to i tak bym tego nie pamiętała. Usagi puka się w ten swój pusty łeb. - Podświadomość, Pikuś. Podświadomość. Czasami zastanawiam się, czemu w ogóle się z nią zadaję. Potem uświadamiam sobie, że czuję się przy niej mądrzejsza. No i nikt inny mnie nie lubi. Oprócz Karasia, oczywiście. - Więc naprawdę sądzisz, że tata zostawił mi kompleksy w spadku? - pytam.

Listopad 2015

27


Sylwia przygląda mi się uważnie. - Cóż, na pewno odziedziczyłaś po nim cycki. Coś w tym jest. W poprzedniej szkole mówili na mnie „Suchoklates“. - Jesteś idiotką - mówię. - Co się jeszcze działo w tym anime? *** - Dobrze jest - ocenia Superman, miotając się po scenie w beznadziejnej próbie ogarnięcia rządzącego nią chaosu. - Więc potomstwo Susanoo zostaje uznane za lepsze, bo męskie. Amaterasu przyjmuje wyjaśnienia brata, chłopaki się cieszą... - Obrzydliwy seksizm - zauważa Usagi. - Takie życie. Powinnaś się cieszyć, że głównym bóstwem Japończyków jest kobieta, to się zasadniczo dość rzadko zdarza. - Zeskakuje i siada na widowni. Niemal się przewraca, bo nie odrywa wzroku od scenariusza. Podoba mi się to jego zaangażowanie. - Dobra, no to wymieniają się dziećmi, „ty weźmiesz moich synów, ja wezmę twoje córki“, Susanoo może zostać... Jest tak dumny ze zwycięstwa, że zaraz zaczyna rozrabiać. Rządzi się w jej domu, demoluje pokoje, ale Amaterasu wybacza mu wszystko, bo głupio jej, że oskarżała go wcześniej o zdradę. Nie wygania go... - Idiotka - ocenia Usagi. - Może i tak. Nie wygania Susanoo, a on poczyna sobie coraz śmielej. I w końcu wrzuca jej do pokoju niebiańskiego cielca obdartego bestialsko ze skóry. - A skąd weźmiemy coś takiego? - pyta Karaś. - Jeszcze nie wiem. Na razie rzucimy... - Rozgląda się gwałtownie. Cała sala powstrzymuje śmiech, łącznie ze mną. Musiałowski to chodzący stereotyp roztargnionego reżysera. - O, tam jest piłka. Rzucimy piłkę. I rzuca na próbę, a ona odbija się od sceny, potem od ściany i wraca do rąk Supermana. Wątpię, żeby tak zachowywał się martwy cielec, ale od czego mamy wyobraźnię? - Iwonka, leć na scenę! Musisz się przestraszyć. Więc idzie. I jest świetna. Cholernie dobra, aż zbyt dobra, jak na szkolne przedstawienie. Superman prosi nawet, żeby przystopowała nieco tę szarżę ułańską, bo reszta ekipy za bardzo odstaje od jej umiejętności. Po prostu świetnie. W kimonie pewnie też będzie idealnie wyglądać. - Pięknie, pięknie! - ocenia Musiałowski. - Dobra, teraz chowasz się w jaskini, a reszta bóstw zastanawia się, co robić. Reszta bóstw na scenę, będziecie debatować. - Wstaję już z miejsca, ale wtedy wskazuje na mnie palcem. - Ty nie, Anetko. Poczekaj chwilkę. Siedzę więc w miejscu i obserwuję, jak większość obsady duka niepewnie kwestie. Niektórzy artykułują, jak modlitwy na religii w pierwszej klasie podstawówki. Inni mruczą pod nosem, tak że ledwie ich słychać. Karaś jest całkiem dobry. - Wchodzi Amenouzume. Wszyscy natychmiast milkną i kierują na nią wzrok. Wchodzę, pewnie, jak nigdy w życiu. Słyszę jednak śmiechy, czuję jak spojrzenia wypalają mi piętno na skórze, więc przyspieszam. Niepotrzebnie. Zdaję sobie z tego sprawę. - Twoja kwestia - radzi Superman. Patrzę w scenariusz i dukam pogodne słowa bogini, niczym Forrest Gump usiłujący odgrywać Hamleta. Pot leje mi się po czole, antyperspirant poddaje się po bohaterskiej walce, a każde pojedyncze słowo utyka mi w gardle, jak Puchatek w norce Królika. Nauczyciel uśmiecha się z politowaniem, a moje serce pęka na tysiąc kawałków. - Jeszcze raz, Anetko - słyszę. - Tylko tym razem spokojnie. Dzięki, człowieku. Teraz denerwuję się podwójnie. ***

28

Herbasencja


Nie jestem piękna. Stoję w łazience, przyglądam się własnemu odbiciu i stwierdzam z całą pewnością, że do ideału mi daleko. Bure, mysie włosy. Piegi. Zbyt duży nos. Oczy mam całkiem ładne, ale zbyt niewielkie, by skutecznie odciągały uwagę od reszty twarzy. Hm, co jeszcze? Może uszy. Nie odstają. To chyba plus. Nie mam też krzaczastych brwi, jak Breżniew lub imperator Ming. Nie łączą się, nie zwracają uwagi. Nie są też zbyt małe, więc nie muszę ich dorysowywać. Wiele dziewczyn to robi. Dziwne i cholernie głupie. Dobra, nieważne. Wróćmy jeszcze do włosów. Ich kolor jest obrzydliwie nijaki, wręcz trudny do opisania, jakby Bóg przypisał im słowo „whatever“. Serio, nie potrafię nawet określić tej barwy. Jasny? Ciemny? Brązowy? Blond? Czemu ich jeszcze nie zafarbowałam? W czarnych byłoby mi dobrze. Albo i nie, bo mam bladą karnację i wyglądałabym jak czcicielka szatana. Albo ta laska ze „Zmierzchu“. Może bielutkie, niczym Luna Lovegood? Z moją twarzą wyjdzie prędzej Geralt. Masakra. Ale przynajmniej fryzurę mam w porządku. Tak mi się przynajmniej wydaje, poza tym nikt jej nigdy nie komentował. Bez grzywki mam czoło jak stąd do Jerozolimy, ale w tym uczesaniu wyglądam całkiem spoko. Może nie jest jednak tak źle? Widziałam brzydsze dziewczyny. Nie mam żadnego problemu z zębami, kanciastej szczeny, czy gigantycznego podbródka (podobają mi się wyłącznie u mężczyzn). Nos wydaje się mniejszy, jeśli stanę bokiem. Zdejmuję szlafrok. No tak. Zapomniałam o ogromnym tyłku. Piersi są maleńkie, ale dobrze, że w ogóle mi urosły. Jeszcze rok temu miałam klatkę płaską jak naleśnik, przejechany w dodatku walcem drogowym. Brzuch jest w porządku. Nie wystaje. Garba nie mam. Skoliozy też nie. Cofam się odrobinę, po czym stwierdzam, że nogi też mam w sumie całkiem proste. Tylko ten tyłek. I to nie w stylu Kim Kardashian, raczej pękniętej piłki do koszykówki. Wygląda okropnie i nie mam zielonego pojęcia, co możnaby z nim uczynić. Schudnąć już próbowałam. Doszłam do wniosku, że problem leży w naturalnej szerokości bioder. Może da się to jakoś zoperować? Tylko niby kiedy? I za co? Ale pomijając aseksualne dupsko, mogę być chyba zadowolona ze swojego ciała... Puk puk puk! Czy raczej Bach bach bach! - Anetko! - słyszę matczyny krzyk. - Skończyłaś wreszcie?! - Już wychodzę! - odpowiadam. I chyba najwyższy czas, bo was też już pewnie znudziła analiza mojej prezencji. Gdy tylko otwieram drzwi, mamusiu wpada i bierze się za nerwowe przerzucanie kosmetyków, poszukując pewnie tuszu do rzęs. - Jak w szkole? - pyta przy okazji. - Dobrze - ściemniam. Dostałam dziś pałę z geografii. - A jak w pracy? - Dobrze - okłamuje mnie. Słyszałam jak skarży się przez telefon na szefa, pewnie koleżance. Zakładam, że jakieś ma. - Będę późno. - W porządku. - Odchodzę, przerywając tę bezcelową wymianę zdań. Generalnie sądzę, że mama mnie nienawidzi, ale nie mam z tym większego problemu. *** Leżę w łóżku, wtulona w poduszkę i starego, wyliniałego misia, którego tata kupił, gdy tylko dowiedział się, że będę dziewczynką. W głowie mam chaos. Sięgam po telefon, wystukuję numer, wsłuchuję się w monotonny sygnał. - Oglądam Pulp Fiction, Pikuś. Mam nadzieję, że to coś ważnego. Karaś ogląda Pulp Fiction przynajmniej raz w tygodniu.

Listopad 2015

29


- Nie, to nic... Znaczy się... Mam taką jedną... - Pikuś? - Słyszę niepokój w jego głosie. - Czy ty płaczesz? - Oczywiście, że nie, ty idioto. Po prostu się jąkam. - W takim razie przejdź wreszcie do rzeczy. - Karaś, no bo... ten... - Znowu zaczynam. - Jesteś facetem, prawda? - Tak było kiedy ostatnio sprawdzałem. - No więc... Jako facet: co o mnie sądzisz? Długo nie odpowiada, a moja twarz z każdą chwilą staje się coraz czerwieńsza. Dobrze, że Usagi tego nie widzi, bo płakałaby ze śmiechu przez jakiś miesiąc. - Nie rozumiem pytania - odzywa się w końcu Konrad. - No wiesz, czy jestem ładna? Atrakcyjna? - Jasne, że jesteś. - Ale... No bo... - Język mi się plącze. - Przy takiej Iwonce na przykład... Wybucha śmiechem. Powinnam się chyba obrazić. - Słuchaj, Pikuś - mówi. - Gdybym musiał jakimś cudem wybierać pomiędzy tobą, a Iwonką, bez wahania wybrałbym ciebie. Bum. Jakby strzelił mi w łeb. I to co najmniej z obrzyna. Milczę i milczę w odpowiedzi, a rachunek za telefon rośnie. - Karaś...? - wyrzucam z siebie wreszcie. - Nie chciałbyś może iść do kina? - Do kina? - powtarza. - No dobra, zapytam Usagi. - A może by tak... No wiesz, że jakby... Bez niej? Natychmiast się rozłącza. Chyba nie jestem najlepsza w te klocki. *** Superman wysłał mi link do układu choreograficznego. Obejrzałam go kilka razy i nie wydaje się specjalnie męczący, co najwyżej trudny do zapamiętania. Powinnam sobie poradzić. Choć jeszcze nigdy nie tańczyłam w kimonie. Stoję teraz w pokoju. Nie mam w nim dużego lustra, więc oglądam swoje wyczyny na ekranie komputera, dzięki kamerce internetowej. Obraz jest nieco rosmazany, niezbyt nadąża za ruchem, ale musi wystarczyć. W porządku. Jestem gotowa. Zaczynam. I zostaję porwana przez egzotyczną muzykę, graną zapewne na tej dziwnej kwadratowej gitarze, której nazwy nie pamiętam i poprzecznym flecie. Nagranej przy strumieniu, pod drzewem wiśni. Obok leży złożony wachlarz. Idę przez maleńkie miasteczko, w którym kobiety chronią się parasolami przed słońcem, wielu mężczyzn nosi miecze, a każdy zdejmuje buty przed wejściem do domu. Moczę się w gorących źródłach, pożerając kraby z Hokkaido. Medytuję, wpatrując się w majaczącą na horyzoncie Fuji-san (czy jak tam nazywa ją Usagi). Widzę pałace, lampiony, ogrody zen i papierowe budynki. - Wszystko jest ulotne - powiedziała kiedyś Sylwia. - Jak kwiaty wiśni, które żyją ta krótko. Jak twoje życie, które musisz wykorzystać jak najlepiej. Japończycy to wiedzą. A ja tańczę. Kłaniam się Amenouzume. *** Sprowadzono koguty, których panie budziło każdego dnia słońce. Zerwano wiecznie zielone drzewo sakaki i przyozdobiono je klejnotami. Przed wejściem do jaskini postawiono szpiżowe lustro, a bóstwa rozpoczęły wznoszenie modłów. Wtedy piękna Amenouzume stanęła na obróconej kadzi i obnażyła się. - Wszystko gotowe? - pyta Superman. - Drzewko się nie rozpada?

30

Herbasencja


- Jakimś cudem nie - mówi Karaś. - Ale ja bym nie machał nim za bardzo. - Słyszałeś, Kuba? Trzymaj je prosto, to święta roślina! Jezus Maria, Maciek, przecież Japończycy nie modlą się w ten sposób! Chodź, pokażę ci... Napotkałam spojrzenie Konrada. Nie poruszamy tematu mojej dziwnej prośby, ale i tak jest między nami niezręcznie, jak na spotkaniu z krewnymi, których od lat nie widzieliście. Czerwienimy się, drapiemy po czaszkach i wbijamy wzrok w podłogę. Iwonka siedzi już w jaskini, schowana za styropianowym głazem. Większość eksponatów jest już gotowa, brakuje już tylko cielca i sporej części kostiumów. Pod obróconą kadź wciśnięto parę skrzynek, bo trzeszczała nieco pod moim ciężarem. Pewnie dlatego, że jest ze sklejki, a nie porządnego drewna. Albo jestem gruba. - Usagi-chan, na wszystkich bogów! Wracaj za kulisy! - Przepraszam, Musiałowski-sensei! Jestem gotowa. Jestem gotowa. Wcale się nie boję. - Pomoc techniczna! - krzyczy Superman. - Dawać pianie kogutów! Irytujący dźwięk dobiega z głośników. No, dobra. Raz kozie śmierć. Staję na kadzi. - Chodźcie tu wszyscy! - rozkazuje reżyser. - Zobaczymy, czy Anetka daje radę. - Ale przecież kazał mi pan...! - Cicho, Usagi-chan! Chodź tutaj. Panno Pik, scena jest twoja. Biorę głęboki oddech i zaczynam tańczyć. Wszystkie bóstwa klaskały i śmiały się głośno. Amaterasu zdziwiły odgłosy zabawy. Zapytała, czemu wszyscy się cieszą, skoro ona się ukrywa, a świat spowiły ciemności. - Radujemy się, bo jest wśród nas najczcigodniejszy z duchów - odparła Amenouzume. Zaciekawiona bogini odsunęła nieco głaz, zasłaniający wejście do jaskini i wyjrzała, lecz zobaczyła jedynie własne odbicie w lustrze. Wychyliła się więc, aby się rozejrzeć. Wtedy Tajikarao złapał ją szybko za rękę i wyciągnął na zewnątrz, a kolejny z bogów, Futodama, rozwinął przed jaskinią powróz ze słomy ryżowej, pieczętując ją tym samym na zawsze. Oklaski wybudzają mnie z transu. Wszyscy się we mnie wpatrują. Cieszyć się, czy zapadać pod ziemię? Na początek wystarczy chyba ukłon. - Wow - mówi Iwonka. - Ty serio umiesz tańczyć. - Dzięki. - Uśmiecham się i drapię z zakłopotaniem po czuprynie. Usagi pokazuje mi uniesiony kciuk. Karaś kiwa głową, jakby z uznaniem. - Było dobrze - ocenia Superman. - Jeszcze nie rewelacyjnie, wciąż musisz trochę poćwiczyć, ale w porządku. Teraz czas na twoją kwestię. Więc wypowiadam ją, nawet się zbytnio nie jąkając. *** Gdy próba się kończy i wszyscy szykują się już do wyjścia, ja zbieram okruszki odwagi, które wciąż się we mnie walają i łapię Supermana za ramię. - Tak, Anetko? - odwraca się z uśmiechem. Nie patrz na podbródek. Nie patrz na podbródek. Nie patrz na podbródek. - Ja... Chciałam o coś zapytać, psze pana. - Wal śmiało. - Bo... - Twarz mam już czerwoną jak miecz Dartha Vadera. - Dlaczego właściwie wybrał pan mnie? To znaczy, wiem, że umiem tańczyć, ale przecież wiele dziewczyn umie, a ja jestem bardzo słabą aktorką i do roli też pasuję raczej niezbyt. Żeby zawstydzić mnie jeszcze bardziej, Musiałowski odpowiada śmiechem. - Oczywiście, że pasujesz, Anetko - mówi, gdy przestaje wreszcie rechotać. - A dlaczego to koniecznie musiałaś być ty? Cóż, po prostu pomyślałem, że wyjdzie ci to na dobre. Nie chcę, zabrzmieć pretensjonalnie, ale niektóre dziewczyny pięknieją dopiero wtedy, gdy przed ich jaskinią postawi się lustro.

Listopad 2015

31


*** - Mamo? - odzywam się, a serce wali mi z siłą Mike‘a Tysona. - Czemu dzwonisz, Anetko? - słyszę. - Coś się stało? - Nie! Jasne, że nie. Ja tylko... - Wzrok Usagi wypala mi blizny na ciele. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że gram w przedstawieniu. Dwudziestego ósmego. Może chciałabyś...? - Oczywiście, kochanie. Oczywiście, że bym chciała. - Em, no to super. No to w takim razie... Tego... Pa! I natychmiast się rozłączam. Zauważam przy okazji, że dostałam smsa. Od Karasia. Nie, nie powiem wam, co napisał. Zdradzę tylko, że coś bardzo miłego. - I co, to nie było takie trudne, prawda? - pyta Usagi. - A tak swoją drogą, to rany boskie dziewczyno! Jąkasz się ostatnio nawet bardziej niż zazwyczaj! - Spadaj. Ostatnie miesiące bardzo dały mi w kość. - Jaaasne! - I znów to „lekceważące“ machnięcie ręką, jakby chciała kogoś zabić. - Nic nie robisz tylko pląsasz. Nawet zwalniają cię ciągle z lekcji. Po prostu katastrofa. - Nie moja wina, że ty nie masz nawet linijki tekstu. - Dobra, zamknij się. Chyba udało mi się w końcu zawiązać ten szajs. Chodź do lustra. Staję przed nim i mrugam kilkakrotnie, bo mózg nie chce uwierzyć oczom. Jakby japoński duch zamieszkał w moim ciele; jakby zadziałały jakieś czary i kostium zmienił mnie magicznie w Amenouzume. Jakbym patrzyła na kogoś całkiem obcego. Wyglądam naprawdę ślicznie. 6.09.2015

Oglądałaś kiedyś taki film, „Monster“? Charlize Theron gra tam taką cholernie obrzydliwą babkę, a sama jest przecież śliczna jak porcelanowa lala. Była świetna, dostała nawet Oskara! Więc skoro można być taką laską i zagrać wstrętnego paszteta, to w drugą stronę pewnie też da radę.

32

Herbasencja


Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował również w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach”, „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze”, „Feniksie”, „Spectrum”, „Tagodniku Polskim – Australia”, „Expresie wieczornym Syd/Auc” oraz elektronicznych, takich jak: „Qfant”, „ Szortal” oraz „Herbasensja”. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”, kwartalnik ZLP „Metafora” (Kraków 2013), „Bizarro Bazar” (2013), „Bizarro Bizarro” (USA 2013), „ Toystories” (2014). Wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem Wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku „Światy Solarne”. Był wspózałożycielem klubu fantastyki „Somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce fanzin zawierający twórczość własną. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: Niedobre Literki, Fantastyka Polska.pl, Szortal, Ex Fabula, Herbatka u Heleny, Carpenoctem, Nowa Fantastyka, Qfant, Bumerang Polski, Sadurski.pl, Horroronline. Strona autorska : jahusz.com Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn oraz Swiaty-Solarne

Upadłe wizje

science fiction

Prolog Karl Donitz, członek przybocznej straży wodza, prowadził psa na krótkiej dahionowej smyczy. W tej przełomowej chwili Führer chciał bydlę mieć przy sobie. Trudno było się dziwić po tym, co ostatnio przeżył. Idąc znajomymi korytarzami, mijał gęsto rozstawione patrole. Postacie nie przypominały ludzi. Stały zgarbione i jakby wciśnięte w ciasnotę ścian. Z trudem potrafiły tu zmieścić swoje długie karabiny i dziwne anteny. Karl ledwo panował nad zwierzęciem. Wilczur rwał się na boki, a jego ciągły gulgot zamieniał się co raz w przeciągłe warczenie. Potężniał i przechodził w gardłowe ujadanie. Na szczęście na czas dotarli do masywnych drzwi. Karl pośpiesznie nacisnął klamkę. Sala tonęła w bursztynowym blasku. Pies zerwał się i natychmiast podbiegł do niewielkiej postaci za biurkiem. Człowiek wstał, ale pozostał mocno pochylony, jakby postawa ślęczącego ponad papierami zniekształciła na zawsze jego sylwetkę.

Listopad 2015

33


– Blondi… – ucieszył się starzec. Miał na sobie brudną od potu, wyciągniętą podkoszulkę i lśniące szorty z napisem „Jim Beam”. Na małej głowie włosy już dawno zsunęły się gdzieś do tyłu, pozostawiając wielkie, błyszczące zakole. Brwi miał wielkie i siwe, twarz wynędzniałą, w plamach cienia pod brwiami paliły się głębokie oczy. Podkoszulka przykrywała mizerne ciało, żebra wyciągały jeszcze jego kształt, a wybrzuszony mostek wymuszał postawę. Pies podniósł się i oparł się o starca łapami, aż ten stęknął ciężko. Przez moment zmuszał wilczura, by usiadł. Zabronił mu warczenia. Kazał schować wiszący jęzor. W końcu zaklął po niemiecku. Groźba poskutkowała. Pies posłusznie usiadł. Erich wolno odszedł pod regały z książkami. Stał nieruchomo, patrzył. Przypominał marmurowy posąg w Reichstagu. Adolf poprawiał fotel, pogrzebał w oparciu i usiadł wreszcie. Przez moment przeszukiwał jakieś papiery na biurku, obserwując kątem oka gościa. Raptem znieruchomiał pod wpływem krzywego spojrzenia. Naprzeciw biurka rozsiadł się ktoś, kto przerażał wyglądem. Nie był przyjacielem. Nie był też wrogiem. Był kimś, komu Adolf musiał z bezgranicznym zaufaniem zawierzyć swe losy. Takie prawo należało się tylko zwycięzcy. – No, mów wreszcie! – wycharczał. Dźwięk wydostawał się z translatora leżącego na biurku. Nawet maszyna miała problemy z interpretacją ubocznych dźwięków. – Cała historia zaczęła się w roku 1940… – rozpoczął Adolf. Czuł się podle. To przesłuchanie uwłaczało godności Niemca. Ciągłe pretensje o szczegóły, nazwiska, których już nie pamiętał, historie niemal wyblakłe. Tę ostatnią musiał opowiedzieć od początku do końca, bez utajnień i fałszywych odniesień. Gość wściekał się na każdy drobny ślad niezgodności, jakby już z góry znał całą, nieodkrytą jeszcze prawdę. Hitler westchnął i z bólem kontynuował: – Gestapo wpadło na trop drobnych żydowskich szewców. Robili wygodne i bardzo lekkie oficerki. To była konkurencja dla naszych dostawców. Zaczęliśmy się zastanawiać, jakie jest źródło ich sukcesu. Dlaczego buty, z wyglądu ciężkie i niewygodne, są jednocześnie przedziwnie lekkie. Po wielu przesłuchaniach dotarliśmy do Friedricha Horsta. Miał gospodarstwo niedaleko Hamburga. Użyłem jednostki specjalnej Waffen SS. Grupą dowodził mój dozgonny przyjaciel, Heinrich von Stetz. Operację oznaczyliśmy kryptonimem „Bernhard”. Stetz był idealnym konspiratorem. Nie miał rodziny ani nałogów. Był oddany Rzeszy i mnie. Zebrał podobnych sobie ludzi. Niektórzy pochodzili z Kriegsmarine. Tak zwani „ludzie torpedy.” Nie mieli oporów moralnych, nie przejawiali obaw, szybko i bezbłędnie reagowali. Poza tym bezlitośni dla wrogów NSDAP. Rodzina Horsta została poddana torturom, aż uzyskano wymagane rezultaty. Horst nienawidził NSDAP i ciężko było mu się rozstać z życiem. Na grobie ktoś pozostawił mu białą różę… Cień uśmiechu zagościł na jego twarzy. Odłożył pustą filiżankę. Jedną ręką pieścił psa. Zaczął z cicha: – Ale po kolei… 1. – Heil Hitler! – Heil Hitler. – Stetz uśmiechnął się swobodnie. – Co to za oficjalna poza, Kurt? – Melduję, że przyprowadziłem szewca. – Głos pozostawał napięty. – Szewca? – Heinrich był wyraźnie zdziwiony. – Słyszałem, że Waffen SS zajmuje się jakąś krwistą aferą, ale żeby szewcami? – Operacja „Bernhard” dotyczy butów, majorze. Kurt ostrożnie ułożył metalowe pudło na szczycie akt. Biurko już przedtem wyglądało jak piramida chaosu. Stetz dźwignął się, zaintrygowany. Uniósł pokrywę pudła. Wojskowe buty wewnątrz leżały w nieładzie, jakby ściągnięte pośpiesznie i wbrew woli właściciela. W tym momencie do pokoju nieśmiało wsunęła się zgarbiona postać, a za nią na sztywno odprasowany hauptsturmführer, Ludolf von Alvensleben. Ten ostatni stanął w dyskretnie przyciemnionym rogu gabinetu. Niemal strącił z kredensu kryształowy puchar zwycięzcy zawodów szybowcowych. Stetz wskazał krzesła. Ludolf dyskretnie odmówił. Drugi mężczyzna nieśmiało usiadł.

34

Herbasencja


– Buty? – zapytał major, patrząc raz na esesmana, raz na szewca. – Robicie buty… Hmm. – Spojrzał w akta. – Friedrich? Friedrich Horst?! – Wszystko wedle przepisów, sturmbannführer. Urodziłem się szewcem. – No, nie bardzo. Urodziliście się przede wszystkim złym Niemcem! Napotkał obrażone spojrzenie. – Mam informację, że współpracujecie z Żydami, Horst. – Tylko dlatego, że to właśnie oni mają konkurencyjne ceny. – Mówisz „konkurencyjne”? Co oznacza „dobre”. A jeśli dobre, Friedrich, to znaczy, że rodowici panowie tej ziemi mają ceny złe? Nie lubisz Niemców, Friedrich? – Sam nim jestem. – Wiem, sprawdziłem to zanim cię tu przywlekli. Matka w pełni bólu wydarła cię z niemieckiej macicy, wykarmiła niemieckimi piersiami i nauczyła chodzić po niemieckiej ziemi. Wiem, że to odbyło się zanim obudziła się jakaś tam twoja świadomość bytu, ale czy aby na pewno ten trud drugiej osoby świadczy o duchowej przynależności do wielkiego narodu niemieckiego? Twoje słowo „jestem” nic dla mnie nie oznacza! Udowodnij mi! – Wstał i przysiadł na wolnym rogu biurka. – Jeden! Pan Friedrich Horst nie chce już dalej być Niemcem. Staje w opozycji do nacjonalizmu, więc… Dwa! Jesteś komunistą, a to gorsze niż być Żydem. Ten drugi ma przynajmniej pieniądze. – Majorze, przypuszczenia zaprowadziły pana do daleko idących wniosków… – Milczeć! Jeszcze nie skończyłem! Zaczął się przechadzać. Jego postać, dotąd niepozorna, wyraźnie górowała nad pomieszczeniem. – Interesują mnie informacje, Horst! A wiem, że jesteś w ich posiadaniu. Masz dwa wyjścia. Co wybierasz? Szewc przyjrzał się przenikliwie obu wojskowym. Na krawędzi ust zalśniła mu mimo wszystko drwina. – Nic nie wiem – wydukał. 2. Jak znalazł się w samochodzie pędzącym do Behringen? Znów zapalczywość niektórych aktywistów NSDAP przebrała miarę. Horst był sam sobie winien. W sobie tylko wiadomy sposób mógł wyprowadzić z równowagi nawet najspokojniejszego urzędnika policji. A gestapo nie rekrutowało najspokojniejszych urzędników, to byłoby za mało niemieckie. Stetz wyrzucił niedopałek cygara przez okno. – Kogo tam masz w Hamburgu, Ludolf? – zapytał siedzącego obok hauptsturmführera von Alvensleben. – Mam na myśli ludzi bezwzględnie zaufanych i oddanych. Jakiś prywatny Stosstrupp? – O całej sprawie wie garść ludzi, majorze. Nie ufałbym nawet pańskiemu kierowcy. To Ślązak. – Daj spokój. Ręczę za niego. Poza tym kanclerz mi go polecił. – Hitler? – Sam wódz naczelny. Nie chce stracić tropu. Najbliżsi Horsta wciąż nie wiedzą o śmierci głowy rodziny. Na razie nie będziemy ich wyprowadzać z błędu. – Zawiadomiłem Kriegsmarine. Mam tam kilku jak najbardziej nadających się do utrzymania tajemnicy członków naszej partii. – Nurków? – Z tym, że ci mogą nurkować nawet pod betonem. To nasza sekretna broń, majorze. Tak zwane żywe torpedy. Stetz roześmiał się ubawiony. – Ludolf, zawsze porażasz mnie swoim specyficznym rodzajem humoru. Chyba nie kazałeś im tam wpaść i zarżnąć całe towarzystwo? – No, taki obrót wydarzeń jest możliwy, są lekko niezrównoważeni. Jak zresztą wszyscy członkowie bojówek narodowo-socjalistycznych. Pamiętasz siebie dziesięć lat temu? – Nowe obowiązki wymagają elastyczności. Ta sprawa wbrew pozorom jest wagi państwowej. Führer wymaga codziennych, szczegółowych raportów.

Listopad 2015

35


Prowadząca samochód czwórka motocyklistów wolno skręciła w boczną drogę. Ostatni zatrzymał się na poboczu i przejął obowiązki straży. Otyły żołnierz zeskoczył na ziemię. Odbezpieczył karabin i zasalutował przejeżdżającym oficerom. – To Otto Furhafen! – Pomachał żołnierzowi ręką. – Pamiętasz grubasa? Grał z nami w piłkę w hanowerskim gimnazjum. Po piłkarskiej awanturze z Żydami podpalił im dom, aż dziw, że jeszcze nie wstąpił do partii. – Ten sam? – Niektórzy nie mają jaj potrzebnych do budowania kariery osobistej. Ale wyjaśnij mi, o co właściwie chodzi z tymi butami? Samochód kołysał się nieprzerwanie. Ty była wiejska droga i dawno nie padał deszcz. Nierówności mógłby wygładzić tylko galopujący czołg. – Komuś z góry nie spodobała się konkurencja na rynku zaopatrzenia armii w obuwie. Idąc po nitce do kłębka, dotarliśmy do producentów. Oczywiście to, że byli śmierdzącymi Żydami, tylko ułatwiło sprawę. Dachau byłoby dla nich zbyt wygodnym miejscem wypoczynku. Wybraliśmy czarnoziem lessowy Bawarii. Obaj parsknęli śmiechem. – Tajemnica pozostała – kontynuował Ludolf. – Buty są przedziwnie lekkie. – Co w tym takiego dziwnego? – Stetz wzruszył ramionami. – Żydki wycięły skórkę z jakiegoś chudego cielaczka. – Nie kpij, Heinrich. To nie tak. Niektóre podeszwy lewitują. – Lewi… co? – To właśnie wymaga natychmiastowego wyjaśnienia. – Chyba nie podejrzewacie Jehowy o maczanie palców w interesach izraelskiego szewca? Stolarza jeszcze przełknę… – Wątpię, żeby zawracał sobie nimi głowę. Zresztą zbudujemy kiedyś komin i dla niego. Znów wybuchli nieokiełzanym chichotem. Samochód zatrzymał się naprzeciw biednego domu. W oknie widniała mizerna twarz staruszki. – O, ta… Wybornie nada się do zeznań! – zarechotali nie bez satysfakcji silniejszego. 3. Ludzie Ludolfa się nie cackali. Kilkoro dzieci Horsta już leżało wyciągniętych na łatach topniejącego śniegu. Brakowało śladów po kulach, tak dokładnie były schowane w nieruchomym wnętrzu ciał. – Gefreiter Brauchitsch melduje się na rozkaz! – Ciało żołnierza wyprężyło się przepisowo naprzeciw stojącego Stetza. Oficer właśnie ściągnął skórzane rękawiczki i z delikatnością kobiety gładził powierzchnię wielkiego, stojącego zegara. – Skąd wzięło się takie cacko na tym zamku z gliny i słomy? – pytał Ludolfa. Odwrócił się energicznie i dodał twardo: – Co macie na swoje usprawiedliwienie, gefreiter? – Melduję posłusznie, że uzyskaliśmy potrzebne informacje. Jest mi przykro, że nadwerężyłem pańską cierpliwość, majorze, ale zaskoczenie czasem działa jak dobry bat. W tym przypadku zaśpiewali zgodną melodią. Stetz rzucił porozumiewawcze spojrzenie. Ludolf zaczerwienił się mimo woli. – Jesteśmy w wojsku, Brauchitsch! Nie ma „twoje”, „moje”! Jest tylko bezwzględne podporządkowanie służbie Rzeszy! Masz cholerne szczęście, że twoje nazwisko przypomina mi kogoś z SA. – Podszedł i klepnął żołnierza w muskularne ramię. – Co tam masz dla mnie? Na brudnej dłoni leżał niewielki odprysk skały. Mógł być równie dobrze kawałkiem zaschniętego błota. – Nie mów mi, że jest to sprasowane końskie gówno, Brauchitsch, bo tego już nie zniosę… – Nie, majorze, to materiał. Żydzi domieszali go do gumy, z której robią podeszwy butów. Ten mały kawałek jest wart więcej niż dziesięć tysięcy reichsmarek! – No, nie krzycz tak na mnie. – Stetz uśmiechnął się, biorąc drobinę do ręki. – Dlaczego wobec tego nie lewituje?

36

Herbasencja


– Doskonałe pytanie, majorze. Pomyśleliśmy o tym. – No i…? – Był drugi taki fragment… Dużo mniejszy – dodał, widząc budzący się gniew oficerów. – Nie lubię połowicznych odpowiedzi. Zainstalowałem drobinę materiału na kawałku cegły wystawionej na ekstremalnie silne promieniowanie słońca. – A mamy takie na przełomie marca i kwietnia? – Jesteśmy w Rzeszy, majorze. Mamy! – Dobrze. Lubię to podejście. Eksplodowało? – Nie. Poleciało… Bezszelestnie, wolno uniosło się w powietrze i zniknęło w chmurach. – A więc potrzebuje energii? – Tylko tyle. Podczas chodzenia wystarczy energia cieplna, ale do lotu potrzebuje własnych źródeł zasilania. – Skąd, według ciebie, Żydzi mają ten przedziwny materiał? – Stetz przyglądał się okruchowi leżącemu na dłoni. Pod wpływem ciepła robił się wyraźnie lżejszy. – To nie Żydzi, majorze. To Horst… Pytające spojrzenie było bardziej niż agresywne. Skórzany płaszcz Stetza zalśnił złowieszczo. – Znalazł na swoim polu, w pobliżu cmentarza Behringen. – Pokażesz nam to miejsce? – Tak jest. Oficerowie spojrzeli po sobie. W milczeniu przeszli do samochodów. W domu śmierdziało zatęchłą krwią. Przed odjazdem Stetz uchylił drzwi auta. – Aha… Brauchitsch! – Tak jest, majorze? – Jeszcze jedno. – Wskazał dom palcem w czarnej rękawiczce. – Ten zegar niepotrzebnie odmierza minuty i godziny. – Uśmiechnął się z ironią. – Tamtym ludziom właśnie skończył się czas… – Rozumiem, majorze. Przetransportuję zegar w wyznaczone miejsce. – No! Heil Hitler, gefreiter. 4. Adolf odłożył pustą filiżankę. Jedną ręką pieścił psa… – Na początku czerwca 1941 roku otoczyliśmy małą wioskę Behringen, niedaleko Hamburga. Mieszkańcy zostali wywiezieni. Tutaj, w pobliżu lasu, znajdowało się dziwnie opuszczone miejsce. Ludzie bali się go i duchów z nim związanych. Przyjechałem wtedy z Josephem Goebbelsem. Byliśmy w pobliżu na masówce propagandowej. Stetz zaprowadził mnie do punktu i pokazał zagadkowe odłamki skały… – Nie ma takiego materiału na Ziemi – powiedział. – Dlaczego? – zapytałem. – To jest naturalny opornik grawitacyjny. Energia statyczna wewnątrz powoduje antygrawitacyjne właściwości. Naukowcy zatrudnieni dla Gestapo nadali mu nazwę sorn. Z tego materiału Horst wytwarzał proszek, który Żydzi dodawali do podeszew produkowanych przez siebie butów… Hitler wstał. Z trudem zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. Jego sylwetka wydawała się mała i zagubiona w olśniewającej bursztynowej sali. – Zadzwonił dwa tygodnie później do Berlina, mówiąc, że odnalazł źródło materiału. Po prostu spadało z nieba. Odkrył też dziwne ślady prowadzące do cmentarnej krypty dosłownie parę metrów dalej… Do takich operacji nie nadawał się nikt z Wehrmachtu. To musiał być wyszkolony lepiej niż pies działacz partyjny albo psychopata z ulubionym karabinem maszynowym. Stetz wybierał ludzi ze szczególnym namysłem. Nikt nie miał prawa przebywać w strefie. Tylko kilka osób było wtajemniczonych w szczegóły operacji. Sam nie wierzył w duchy, chociaż Führer wielokrotnie i natrętnie

Listopad 2015

37


sugerował zatrudnienie mediów spirytystycznych. Współpraca ze zjawami dla funkcjonariusza gestapo nie wchodziła w rachubę. Wrogów pozbywali się w głębokiej wierze, raz na zawsze! Przyświecał im materializm Hobbesa, wojna każdego z każdym, wszystko to przysypane dobrze ubitą ziemią. Pamiętał, jak zareagował na uwagę kanclerza. Uśmiechnął się do wspomnień… – Heinrich, wyglądasz jak monachijski Ferdl Weiss! – wykrzyknął na widok jego miny. – Teraz wiem, dlaczego tak cię lubię – dodał, szczypiąc go w nieogolony policzek. W rezultacie pozostawił mu wolną rękę w wyborze środków. Dla kurażu na wiejskiej drodze stanęła dobrze zamaskowana haubica Karl. Marny prototyp, ważący dwadzieścia ton. Prawdziwy cud konstrukcyjny stanął gdzie indziej i ważył o sto ton więcej. Miał kaliber sześćset milimetrów, używał pocisków o wadze dwóch tysięcy kilogramów, rozrzucających beton w promieniu czterech i pół kilometra. Według Stetza w przypadku cmentarza w Behringen wystarczyło rozrzucić nagrobki w promieniu dwustu metrów. Kilku ludzi z obsługi sterczało na platformie, w napięciu obserwując teren. Stetz wraz z dwoma esesmanami podczołgał się pod zarośniętą kryptę. Z trudem odsunęli płytę. Wewnątrz tykał jakiś mechanizm. Wskoczyli. Na początku trudno było się zorientować. Kryptę zarastały korzenie sąsiadującego drzewa. Pachniało mokrą gliną. Było ciemno. W dodatku ślizgali się na mokrej powierzchni schodów. Obcy zdradził się gwałtownym ruchem, inaczej nigdy nie odkryliby jego obecności w roślinnej plątaninie. Wspólnymi siłami wywlekli go na schody. Ktoś przypadkowo strzelił, kto inny kilkukrotnie kopnął. Dość, że istota szybko zrezygnowała z walki. Popchnęli ją do wyjścia. Krwawiła i jęczała cicho. Stojąc pomiędzy grobami wyglądała jeszcze dziwaczniej. Jakby wydały ją na świat rzędy leżących trupów. Odrażająco śmierdziała. Stetz ściągnął rękawiczki. – Bolszewik? Odpowiadaj, psie! Kilka smagnięć przez twarz nie zrobiło na niej wrażenia. Ciągle pozostawała cuchnąca i pokryta tysiącami brodawek. Esesmani szarpnęli stwora. Każdy w swoją stronę. Stetz ruchem dłoni zakazał dalszej przemocy. Przyjrzał się uważniej. – Za duży na szczura! Hm… To nie jest Cygan, Żyd. Homoseksualista…? – zastanawiał się nad opisem. – Na pewno nie urodziła go niemiecka matka. Nie urodziła go również ziemska matka! Może nawet nie pochodzi z Układu Słonecznego? Pochwycił oślizłą twarz. W silnym uścisku odkształciła się, zmięła do wyglądu sflaczałej plażowej piłki. – Pracujesz dla Stalina? Nosisz białe róże?! Może okradasz Reichsbank dla trzeciej siły?! Mów, śmierdzący psie! Stłumiony gulgot z jaszczurczej gardzieli był wszystkim, co usłyszeli. – Tam, skąd pochodzisz, nie zna się niemieckiego?! – wrzeszczał Stetz. – Ale może wiesz, co znaczy „sitz”!? Stwór skinął głową twierdząco. – Siadaj! Usiadł. – Zakładam, że słyszałeś o formacji SS? Znów skinął głową. – Gdzie jest reszta? Kim jesteście i jakie chowacie zabawki? – Stetz był pełen dobrego humoru. Takiej sytuacji nie spodziewał się w życiu. Ciągle nie wierzył, że bydlę jest inteligentne. Zbyt mu przypominało zabiedzoną kozę. Obcy wskazał niebo, nieco na południe. – W niebie? Ponad Frankfurtem? – Stetz uśmiechnął się wyrozumiale. – Czyżbyśmy nie zauważyli zeppelina?… Brauchitsch! – Tak jest, majorze! – Gefreiter zasalutował w gotowości. – Skrępuj go jakoś. Nie chcę żadnych niespodzianek. – Wolfgang! Przynieść kajdanki! Trzy pary! Skrępowany obcy wyglądał bardziej przyjacielsko.

38

Herbasencja


– Co tam ukrywacie nad Frankfurtem? Wzruszył czymś, co mogło być ramionami. Pokazał na migi, że to coś się przesuwa. – Leci ponad Ziemią? Ponad Ziemią?! Jesteś pewien? Jak wysoko? Pięć, dziesięć… Dwieście kilometrów ponad powierzchnią?! Na orbicie? Kolejne wzruszenie ramionami. Z wnętrza krypty wybiegło dwóch esesmanów. W rękach trzymali coś w rodzaju butów. Człowiek nie byłby zdolny wciągnąć tego nawet na ręce. – Załóż to! Słyszysz? Wkładaj! Obcy potrzebował chyba pomocy gestapo. Był oporny, uparty, w końcu zły. Brauchitsch zdzielił go kolbą karabinu. Stetz przyłożył Waltera do potrójnych oczu tak, żeby zobaczył pustą lufę. – Włożysz to? – zapytał powtórnie major. Obcy skinął głową. – Widzę, że nie kontaktujemy się najlepiej jako gatunki, ale śmierć to śmierć, a ty, ropucho, akurat to rozumiesz aż nader dobrze. Stwór zaśmierdział odrażająco. Nawet w tym aspekcie sytuacyjnym istniała zastanawiająca międzyrasowa zbieżność. Pospinali się z istotą skórzanymi pasami ze spodni całego oddziału. Stetz nie odżałowałby takiej okazji. Zabrali ładunki wybuchowe, dodatkową amunicję i kilka zapasowych par butów. Ten materiał, sorn, wykruszał się podczas podróży. Tam, w górze, specjalne urządzenie nakładało grubą warstwę sornowej pasty na podeszwy. Lśniły potem jak masło na pajdzie chleba. W odpowiednim momencie wystartowali. Lecąc we czwórkę wyglądali komicznie. Osłaniały ich oddziały Wehrmachtu i naładowana haubica. Lot był niezwykle chaotyczny. Przedarli się przez chmury. W dole rozciągał się Hamburg, dalej linia horyzontu zrolowała się aż poza Hanower i wreszcie dotknęła morza. Przed nimi zamajaczył potężny kształt. Wyglądał jak kilka gigantycznych Zeppelinów sczepionych kadłubami. Migotały światłami ogromne anteny. Mrugały tysiące reflektorów LED. Luk wejściowy nie tam, gdzie przypuszczali. Schemat konstrukcji podyktowała jakaś nieludzka logika i przerażająca obcością konsekwencja. Właz otworzył się z sykiem. Stetz stanął na pokładzie pierwszy. Ropucha już leżał cichutko, rozszarpany wstrzykniętym ładunkiem gazowym. Szybko rozstawili karabiny maszynowe. Brauchitsch zbliżył się do następnej grodzi. Mechanizm był zbudowany podobnie. Otworzył się z łagodnym sykiem. Korytarz wewnątrz był nadal pusty. – To jest jakiś gigantyczny samolot, nie balon. A te litery? – Jeden z żołnierzy dotknął napisu na ścianie. – To japoński? – To nie jest japoński, Wolfgang. To nie jest rosyjski. To jest cud, na który nasza partia sobie zasłużyła. Führer będzie z was dumny, żołnierze. Tylko musicie utrzymać przyczółek na terenie wroga – dobitnym szeptem stwierdził Stetz. Zastanawiał się przez chwilę. – Ten obiekt nadal leci. Szokujące. Przedtem był nad Frankfurtem, chwilę potem nad Hamburgiem, teraz gdzieś ponad Morzem Północnym. Zajmuje mu to chwilę. Hm. To orbita, panowie. Nie wiem, czy rozumiecie. Ale szybkość i energia, jaką dysponuje pojazd, jest imponująca. Wyobraźcie sobie załadowanie tego czegoś bombami! W ciągu godziny zbombardowalibyśmy cały świat, bez ostrzeżenia. Pokiwali z uznaniem głowami w hełmach. Oczy mieli wciąż zasłonięte motocyklowymi goglami. – Dobra, daj mi automat. Pójdę pierwszy. Wolfgang za mną, a Brauchitsch zostanie. Będziesz zabezpieczał nasz odwrót. – Tak jest, majorze – odparł cicho. Ostrożnie położył się na podłodze, a obok ustawił kilka ręcznych granatów. Wyglądał z nimi jak przygotowana do przystrojenia choinka. Stetz poprawił mundur. Strząsnął popiół z ostatniego cygara i z automatycznym karabinem maszynowym w czarnych dłoniach ruszył w stronę korytarza. Wolfgang trzymał się ściany. Zawsze pewniejsza niż otwarta przestrzeń. Korytarz był zawalony fragmentami urządzeń. Przeważały skrzynki z pamięcią twardą komputerów pokładowych. Stetz brodził w płytkach CD i porzuconych w bezładzie dyskietkach. Srebrne

Listopad 2015

39


krążki trzaskały pod butem, a karty mini SD kleiły się do podeszwy. Niektóre mrugały jeszcze resztkami energii, jakby dopiero co opuściły kopiarki. W sterowni nie znalazł nikogo. Na ekranach widniała krzywizna Ziemi i odległy, mały Księżyc. Obraz przesuwał się zatrważająco szybko. – Wolfgang… Czy ty widzisz to, co ja? – Tak jest, majorze! – odkrzyknął żołnierz. – Pod nami znowu Niemcy. Widzę ośnieżone szczyty Alp. – To znaczy, że przyśpiesza… Musimy szybko zawiadomić Führera. Może Wernher von Braun jakoś to, do kurwy nędzy, przyhamuje… 5. – Czy tu jest bezpiecznie, Heinrich? – Nigdy nie było bezpieczniej, mein Führer! – Stetz trzasnął wypastowanymi butami. Trzymał pod pachą rękawiczki i czarną czapkę z insygniami SS. Rozpięty płaszcz odsłaniał otwartą kaburę broni, jakby ciągle tkwiącej w gotowości do strzału. Hitler dotknął pulpitów. Zrobił to z nieuchwytną obawą. – Co to za rasa? – zapytał. – Zgaduję, że nie aryjska. Są z bardzo daleka. Miesiąc temu mieliśmy tu małą bitwę. Obcy przybyli na małym holowniku. Wywoływali kompana na falach radiowych, ale on już nie żył. Wystrzeliliśmy w nich naszą sterowaną radiem rakietę Vergeltungswaffe. Dzieła dokończyły karabiny maszynowe Wehrmachtu i panzerfausty. – A co mówi von Braun? Da się tym polecieć? – Wąs zadrgał nerwowo, gdy wymówił ostatnie słowo. – I to jest najdziwniejsze, mein Führer. Wernher… – zawiesił głos – uważa, że tym się nie lata. Adolf spojrzał uważniej w oczy majora. – Jak to? Wbrew temu, co widzę, to coś nie lata? Heinrich Stetz parsknął dzikim śmiechem. – Jest pewien żydowski naukowiec… – Żywy? – Jeszcze żywy. Nazywa się Albert Einstein. – Brzmi niemiecko. – On uważa, że przestrzeń nierozerwalnie łączy się z czasem. To jedność. Ten pojazd służy do podróży w czasie, mein Führer. Adolf trwał z otwartymi ustami. Jego pytania zawisły w przejmującym milczeniu. Grono oficerskie z tyłu i sam Joseph Goebbels spojrzeli po sobie znacząco. Widać już dawno przetrawili informację. – To może być idealny schron w razie nalotów… – powiedział natchniony. – To może być coś więcej niż schron, wodzu. – Goebbels podszedł i chwycił Führera pod ramię. – A nie pomyślałeś, drogi Adolfie, o Morzu Czerwonym? – Dlaczego akurat o tym morzu? Goebbels uśmiechnął się tajemniczo. – Jako minister propagandy mam tylko jedno skojarzenie. – Jakie? – A takie, że możemy dopaść całą tę żydowską bandę w drodze poprzez rozstępujące się wody. 6. Hitler usiadł. Natychmiast z ziemi podniósł się Blondi. Ułożył głowę na kolanach wodza. Adolf mówił, masując łeb psa. – Blondi miał przeszczep wątroby w 2438, przeszczep serca w 2718, przeszczep lewej łapy w 2903 i przeszczep głowy w 3201. To już nie był nowy pies. Wódz westchnął ciężko i kontynuował: – Użyliśmy najnowszych dekoderów. Ale poznaliśmy tylko cząstkę prawdy. Reszty domyśliliśmy się sami. To była szajka przemytników. Przez nasze słońce aż do Wegi biegnie niewidzialna cza-

40

Herbasencja


soprzestrzenna rafa, o którą rozbijają się czasowe okręty z całego wszechświata. Pełno tu wraków. Yorgungbanditen, jak nazwaliśmy ich potocznie, rabowali je ze wszystkiego, co da się sprzedać. Podróż w czasie jest nierozerwalnie związana z podróżą w przestrzeni, czego dowiódł ten żydowski geniusz, Albert von Einstein. Yorgungbanditen przybyli do nas z przeciwległego krańca galaktyki i zajmowali się rabunkiem obcych technologii. Zorganizowaliśmy zasadzkę na pierwszym okręcie. Ludzie Stetza czekali tam przez miesiąc. Wielu zmarło na nieznane infekcje. Dopiero później nauczyliśmy się dezynfekować pomieszczenia. Wernher von Braun mógł teraz przejąć okręt czasowy. Dokonał cudu uruchomienia maszyn. Jeździliśmy wtedy do Bayreuth, niby na koncerty wagnerowskie, a tak naprawdę oboje z Ewą uczyliśmy się lewitować w sornowych butach. Jak ona to mówiła? – Zastanawiał się przez moment. – Latania na obcasach. Uśmiechnął się do wspomnień… Spoważniał nagle i mówił dalej: – Wyszkoliliśmy grupę operatorów, a gestapo zadbało o to, żeby żadna wiadomość nie wymknęła się na zewnątrz. To było szczególnie ważne w ostatnich dniach wojny. Nigdy nie zapomnę tego pożegnalnego dnia, kiedy przemykaliśmy pośród ruin jak szczury. Stetz czekał na mnie pod Hamburgiem. Pozostał na powierzchni, a kiedy upewnił się, że jesteśmy wszyscy bezpieczni, strzelił sobie w łeb… Adolf zamilkł. Łzy zeszkliły jego oczy. Pies znów położył wielką głowę na wątłych kolanach Adolfa. Ten sięgnął po telefon dotykowy Samsunga. – Helga – powiedział – przynieś nam mocnej kawy. Wkrótce gruba Niemka stawiała na stole dymiące filiżanki z ekspresu. – Kiedy wyruszyliśmy w roku 1945 z Berlina, mieliśmy tylko jeden kiepski reaktor jądrowy. Nikt go nie umiał naprawić. Wernhera złapali alianci, a młodzi oficerowie techniczni nie mieli zielonego pojęcia o technologii nuklearnej. Pierwszy skok przeniósł nas do roku 2089. Tam mogliśmy uprowadzić utalentowanych techników. Wkrótce mieliśmy osiem reaktorów. Niestety, wszyscy młodzi zdolni byli Żydami. Tam też dowiedziałem się o Unii Europejskiej. Szlag mnie trafił. Rozparł się w fotelu wygodniej. Filiżanka ciążyła mu w małej dłoni. – Muszę przeprosić za obozy koncentracyjne, za masakry, za wojnę. To wszystko można było rozegrać dyskretnie. Walka o pokój i demokrację pochłonęła ofiary usprawiedliwione. Nawet idea żydowskiej państwowości była genialna. Czemu sam na to nie wpadłem? Wrzucić ten naród w mrowisko nienawidzących ich sąsiadów! Przerwał, masując gorączkowo czoło. – Uciekliśmy z Ewą z bunkra w Berlinie w ostatniej chwili. Okręt nie był całkiem sprawny. Reaktor przeciekał. Codziennie otrzymywaliśmy dawki radiacji, przekraczające dozwolone limity. Nie winię za to von Brauna, w końcu nie wyjawił prawdy Amerykanom, kiedy dopadli go w Operacji Paperclip, ale pech chciał, że Ewa, moja Ewa, dostała raka piersi. Tak się przejąłem, że zapomniałem o Żydach, wojnie i Niemcach… Wydałem rozkaz lotu w przyszłość po ratunek dla niej. Stary głupiec… Niemal się rozkleił. – W 2358 pizda uciekła z jakimś żydowskim doktorem chirurgii plastycznej. Dekoder na biurku zajarzył się błękitem. – Wodzu, wróćmy do meritum. Co stało się z ideą ataku na naród Izraela? Potrząsnął głową jak rozbudzony. – Otwarcie luków załadunkowych na okręcie czasowym wcale nie było takie proste, a zanim ruszyliśmy, 30 kwietnia 1945 roku rozkazałem przenieść na pokład całą śmietankę technologii zbrojeniowych… 7. Ogromna sornowa platforma z trudem wylądowała na piaskach pustyni. Osobno opadły ku ziemi zbiorniki paliwa i amunicja. Erwin von Schulenburg, syn znanego ambasadora Niemiec w Moskwie, Friedricha, rozglądał się bacznie po okolicznych wzgórzach. Gorący wiatr łagodnie tarmosił jego skórzany płaszcz. Nie było

Listopad 2015

41


w tym nic dziwnego, w końcu unosił się dziesięć metrów ponad powierzchnią ziemi. Miał kilka lotnych patroli cekaemów. Chłopcy nie tracili czasu. Kontrolowali teren w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Na przegubie lewej dłoni zalśnił zrolowany, grafenowy smartphone. Erwin włączył go dyskretnie. – Brauchitsch! Jesteś tam? – Tak jest, pułkowniku. System nawigacji działa bez zarzutu. Wystrzelone Satelitewaffe działają znakomicie. Mam podgląd wizualny z powietrza na jakieś sześćset do siedmiuset kilometrów wybrzeża. – Sierżant Stulpnagel wybiera się do ciebie z wysoko wyspecjalizowanym oddziałem. Zaległa pytająca cisza. – Mówi ci coś nazwisko Reitsch? Hanna Reitsch? – No, oczywiście, panie pułkowniku. Jedyne Żelazne Krzyże Führera dla kobiety! To ona była oblatywaczem pilotowej wersji bomby V-1 i ME163 z silnikiem rakietowym! – rozgorączkowanym głosem relacjonował gefreiter Brauchitsch. – Będzie tych dam kilkanaście i dadzą wam niezły pokaz na pilotowanych wersjach bomby nuklearnej. Co to znaczy ofiara dla idei Führera! Może zmiotą przy okazji te pierdolone piramidy… Nie znoszę ich na zdjęciach z Facebooka! – Tak jest! Schulenburg wolno przeleciał ponad platformą czołgu. W powietrzu zapalił cygaro. Przyglądał się przez chwilę, strzepnął popiół na daleki piasek i skinął na czekających żołnierzy, sygnalizując początek operacji. Masywnie opancerzony Maus, wyposażony w dwa potężne działa, wjechał na pustynię. W normalnych okolicznościach powinien zaryć się w piach po czubek durnej wieży strzelniczej, ale nie z sornowymi gąsienicami, pozwalającymi niemal lewitować ponad powierzchnią ziemi. I tak budził tumany dzikiego kurzu. Towarzyszyły mu oddziały dawnego gestapo, przemianowane na doborowe jednostki Zeitwaffen. Jeden po drugim wznosili się w powietrze, dźwigając superlekkie sornowe panzerfausty. Jak rój rozwścieczonych os ruszyli na zachód. Tuż nad morzem zrobiło się chłodniej. Na spokojnej wodzie, w mglistym oddaleniu pojawiło się kilka jednomasztowych statków, zapewne Fenicjan. Brak wiatru, a może pośpiech, zmusił ich do sięgnięcia po wiosła. Rwały w kierunku południowym. Niebo pociemniało nad morzem. Gigantyczna czarna chmura, posplatana czerwonymi błyskawicami jak wyrwane serce potwora, ciągnęła się aż w stronę Aleksandrii. Morze robiło się niespokojne i w pewnym momencie zaczęło ustępować z piasków plaży, cofać się, rozlewać na boki. Burzyć się i w końcu występować z brzegów, zalewając nadbrzeżne osady i topiąc w nich bezbronnych ludzi. Góra ustępującej wody musiała gdzieś podziać swą gwałtowność i masę. Z wolna odsłoniło się dno, aż po daleki horyzont Egiptu. W powietrzu drżał ryk jakby miliona gardzieli. Na błotnistej przestrzeni uwijały się tysiące, miliony much, kłębiły się robaki, zjadając pośpiesznie to, co odsłoniło morze. Erwin von Schulenburg wolno wylądował na pośpiesznie zainstalowanym tarasie widokowym, tuż obok admiralicji. Głośno wyłączył sornowe buty. Obrzucili go poirytowanym spojrzeniem. Goebbels znacząco uniósł brwi. Adolf zarechotał pod krótkim, posiwiałym wąsem. Nie mógł oderwać wzroku od widoku rozstępującej się wody. – Czas na nas! Ernst Udeth, proszę wysyłać esemesa do Zeitwaffen Południe… Niech uderzają w to bosonogie paskudztwo biegnące w naszym kierunku – powiedział. Na Zeitwaffen Południe składało się kilkanaście nagich Niemek. Wszystkie gotowe. Zwarte cyckami, pośladkami, udami z już wibrującym metalem. Zgodnie pomachały rękoma, których dłonie potrafiły jednocześnie czule pieścić niemieckie dzieci i trzymać łopoczące flagi. Złożoność tego przejmującego obrazu wspaniale komponowała się z pomalowanymi w czarno-czerwone emblematy rakietami. Maszyny po kolei wypięły się w niebo niczym wierzgające ogiery. Kobiety z okrzykiem uderzyły stopami w ostrogi startu. Sczepione pasami z rozgrzanym bokiem rakiety wyglądały nie tylko seksownie… Wyrażały moc, siłę narodu panów w jego potencji niszczenia, w jego niezłomnej chęci składania ofiary nie tylko z synów, ale również matek i córek. To było zwycięstwo propagandy Josepha i ucieleśnienie idei natręctwa wizji Adolfa. Czternaście pilotowanych pocisków nuklearnych wzbiło się z nieprzebrzmiałym grzmotem i runęło w kierunku ciągle rozstępujących się wód.

42

Herbasencja


Eksplozja po eksplozji głuche detonacje przynosiły posmak krwawego wiatru. Tajemnicze błyski zakończyły krótki pokaz. Ale morze się nie cofało, nie zamykało cuchnącej szramy na dnie. Coś szkaradnego nadchodziło z groźnym pomrukiem. W powietrzu przeleciało kilka przestraszonych cieni. Wehrmacht miał serca z łatwopalnego papieru. Uciekali pierwsi na odległe tyły. – Co to jest, Joseph? – No, na pewno nie ich żydowski Bóg. Nie przeżyłby takiej dawki promieniowania – odpowiedział ze słabym uśmiechem Goebbels. – Mamy tu jakieś haubice, ministrze? – Czternaście, mein Führer. – Obersturmführer Schulenburg, poprawcie sobie ten krawat, do cholery! Nie leży równo. Niech Jehowa czy inne gówno zobaczy, jak bardzo się pomylił, wyznaczając naród żydowski narodem wybranym! 8. – I co zobaczyliście? Pytający przerażał swoim spojrzeniem. Nazywał się Matzigon Langenestein. Daszek lśniącej czapki z ogromną czaszką aqwadyjską przysłaniał mu pół twarzy. Był dowódcą grupy szturmowej potrójne S. Z nikim, ale to z nikim, nigdy się nie cackał. Jednak takich jak Führer nie spotyka się często w historiach do wyprostowania. – Nadlecieli Rhits – rozpoczął wyjaśnienia Adolf. – Zaatakowali zmasowanym ogniem baterii laserowych. Działa czołgów raziły na pełnym automacie, zabezpieczając nasz odwrót. Tylko dzięki temu platforma nie ucierpiała. Rhits dotarli za nami aż tutaj. Ale statek czasowy przejęły już wasze doborowe jednostki. Byliśmy odcięci. Znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu bez szans na przetrwanie. Wobec tych faktów zdecydowałem się na bezwarunkową kapitulację. Postać za biurkiem dźwignęła się z niewybrednym chrapaniem. Kiedy chodziła, podpierała się rękami niczym dwutonowy goryl. Skórzasty płaszcz i czarne medale szemrały złowieszczo. Tradycyjny łańcuch rodowy ciągnął się po ziemi, co nie dodawało jej godności, wręcz przeciwnie, uwłaczało. Przywoływała tym widokiem skojarzenie zbiegłego, długo bitego psa. Führer skrzywił usta w niesmaku. – Rhitsowie są biologicznymi automatami – kontynuował Matzigon Langenestein. – W roku 12056 odkryliśmy dziwne fluktuacje czasu związane z zakłóceniami przeszłości. Zapewne wiesz już co nieco na temat technologii informatycznej, przyjacielu? Otóż nasze doświadczenie z informatyczną strukturą czasoprzestrzeni zmusiło nas do zainstalowania w biegunach zbieżności ekspansyjnych czasoprzestrzennych Quortadów zabezpieczających. Quortady pracują od stosunkowo niedawna. Dlatego natychmiast zauważyliśmy niebezpieczne odchylenia strumienia projekcji czasu. Spojrzał ze złością na automat translacyjny, który z trudem nadążał za potokiem słów. – Możesz sobie myśleć, co chcesz, z tym twoim żydowskim bzikiem, ale istnieją współczesne mi teorie ewolucji rasy ludzkiej, które jasno i przejrzyście dokumentują potrzebę istnienia uciśnionych grup etnicznych i narodowościowych. Są w kontekście rozwoju niezbędne. To spod takiej prasy dyskryminacyjnej wychodzą najpiękniejsze klejnoty myśli humanistycznej i naukowej. Usiadł znowu, potężnymi buciorami naparł na biurko, aż skrzypnęło żałośnie. Szeroko rozłożył ramiona. Leżały wygodnie oparte, nieskrępowane i długie niczym cielsko węża. Dłonie w nieustającym ruchu. Na podłodze pod meblem, na przykład, bawił się starą zapalniczką Hitlera, którą nie wiadomo kiedy gwizdnął z szuflady. – Mein przyjacielu. My, ludzie przyszłości, też mamy swoje kłopoty. 17 stycznia 12003 roku podobne fluktuacje czasoprzestrzenne wywołały najcięższą w historii wojnę z Koganami. Byłem wtedy admirałem dwunastej floty i szefem obozu koncentracyjnego na Hevoncie. To piętnasty księżyc Dreygona. Szczegóły zapewne mało cię interesują, ale wiedz, że to daleko stąd i nasza niezwyciężona armia była tam po to, żeby zrobić porządek z wiecznie zasmarkanymi Finidami. Popierali finansowo Koganów. Wyglądają jak głodne, obślinione świnie! – wtrącił agresywnym

Listopad 2015

43


szczeknięciem. Po chwili opanował się i już spokojniej kontynuował. – W tym akurat przypadku te istoty są zadziwiająco podobne do twoich żydowskich dupków. Z jedną różnicą, mein Führer, żaden nie dorasta do śmierdzącej pięty Izraelity. „Człowiek” zawsze brzmi dumniej. Nabrał powietrza. Jego słowa zabrzmiały głośniej. Nabrały twardości stali i pewności oratora. – Zostałem poproszony przez kanclerza Arnharda de Gelbunstein… To nie brzmi po niemiecku, wbrew pozorom. Twój pierdolony translator przekręca wszystko na swojską nutę… Wypluł przeżuwaną gumę wprost na sufit. Wolno na nowo nabierała kolorów. Po minucie odkleiła się i spadła wprost na jego czekającą rękę. Odzyskiwała wartości odżywcze pobierając molekuły z otoczenia. – Sformowałem grupę operacyjną „Golemplatz”, aby zbadać spowodowane przez was zakłócenia. Dokładnie wybrałem ludzi. Tylko ludzi, żadnych Finidów czy zawszonych Hraganów. – To niższe rasy? Wyzwoliliście galaktykę od głupich i poniżających mitów moralności i sumienia? – Oczywiście! Jak możesz w to wątpić? Humanistyczne wartości funkcjonują tylko w systemach społeczności ludzi. Tylko my posiadamy zdolności kulturotwórcze i stąd jesteśmy predysponowani do roli władców i organizatorów. Inni są albo zdegenerowani przez środowisko albo posiadają cechy fizyczne nie pozwalające na rozwój kulturowy i umysłowy w ogóle. Krzyżowanie ras galaktycznych jest szkodliwe i w interesie człowieka leży, aby, jako istota wyższa, utrzymywał czystość krwi i niezależność kulturotwórczą. – A więc etnocentryzm zwyciężył? – W pewnym sensie tak. Musiał. Wyruszyliśmy między gwiazdy w poszukiwaniu przestrzeni życiowej. Naszą filozofię opieraliśmy na Gobineau, Chamberlainie, Lapouge’u, naszym Pere Derathsou, czy całkiem współczesnym mistrzu Otto Reghatzenbergu. Najwyższą rasą jest rasa Ludzi i ona niezmiennie panuje w galaktyce od blisko tysiąca lat. Finidów nierzadko gazowaliśmy na ich ojczystych planetach. Wystarczyła tylko domieszka odżywczego tlenu, żeby cała ich populacja odeszła w bólu większym niż po użyciu cyklonu B. – Zachwycające! – A Hraganie, jak sama nazwa wskazuje, są bandą zwichrowanych pedałów, których ideologia propaguje interrasowe misteria seksualne, genetyczne giełdy i hakerskie programy interfuzji międzygatunkowej. Ktoś kiedyś spróbował takiej kopulacji i zamiast dzieci urodził tuzin biegających grzybów. – Myślał przez chwilę. – Gdzieś straciliśmy nad tym kontrolę, ale winowajcy ponieśli srogą karę. Oczywiście, nie Ludzie. Moje oddziały Policji Wojskowej mają słabość do naszego gatunku. Zasada mówi: „Lepiej niech zginie dziesięciu przypadkowych obcych niż jeden winny człowiek”. – Też likwidowałem homoseksualistów. Wyraźnie się obruszył. – To błąd, Adolfie, wielki błąd. Sam biorę nierzadko udział w orgiach homoseksualnych. Nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Mając najdoskonalszy organizm we wszechświecie, musimy być zdolni maksymalnie wykorzystać jego lubieżne możliwości. Sam nauczyłbym cię kilku wspaniałych pozycji, ale z punktu widzenia ewolucji wydajesz mi się po prostu nieapetyczny. A nasze kobiety rodzą coraz sprawniejsze genetycznie dzieci. – Rodziły dzieci kalekie? – To zależy od środowiska, w którym niemowlęta przychodziły na świat. Nie każdy ma szczęście urodzić się na Ziemi i to w dodatku na przedmieściach Hamburga. Podbita planeta często zawiera zaraźliwe priony. Nawet po całkowitym wyeliminowaniu szkodliwej obecności biologicznej obcych organizmów elementy, z których były wykreowane, wykazują cechy wbudowanej złośliwości. Mówimy o podboju totalnym. – Ma się rozumieć. – Genetyczny klucz musi być poprawny. Nad tym czuwa aparat polityczny SSS i bojowe skrzydła Reichtzweigu. – Instytucje niemieckie. – Nieee! Jak długo mam ci powtarzać, że translator, którego używasz, płata ci figle? – Nie ma już Niemiec? Nie mów, nie mów… Wszystko przeżyję, ale nie to.

44

Herbasencja


Cierpliwie czekał na zakończenie tego wybuchu słabości. – Wszyscy jesteśmy Niemcami! Wszyscy jesteśmy Żydami i Cyganami, i pedałami! Nie ma między nami różnicy. Jesteśmy wielkim narodem panów i wiecznej racji! W konfrontacji z wszechświatem jest tylko Jeden Człowiek. Musimy być sobie równi, waleczni, związani wieczną ideą humanizmu. Nie mamy miejsca w sercu, aby dzielić się miłością z każdą wszą odnalezioną na obcej ziemi, pod obcym słońcem. Nie oddamy nikomu naszego natchnienia, nie ugasimy ognia eksploracji. Nie obdzielimy zdobyczami nauki i techniki. Co więcej, my taką wesz przepędzimy, zdepczemy tylko po to, aby odnaleźć więcej miejsca dla naszych wspaniałych, silnych, ludzkich potomków, ich drzew i ptaków! Wyszkolimy młodych, przed którymi zadrży wszechświat. Ludzkość potrzebuje wojowników zdolnych do przemocy, władczych, nieustępliwych i okrutnych. Potrzebuje człowieka, który poniesie nasze nieprzemijające wartości pomiędzy gwiazdy! – Mein God – starzec jęknął z podziwu. – Ale ty, Adolfie, i twoja mała armia macie obowiązek wrócić. Zapakuję do przeszłości nawet ciała zabitych żołnierzy. Każdy guzik, sznurówkę, ubranie czy wystrzeloną kulę. Wszystko musi powrócić tam, skąd zostało zabrane. Przecież w przeszłości już istnieją duplikaty tych atomów. W przeszłości odbywa się budowa przyszłości. Stąd gigantyczne zakłócenia wywołane waszym przemieszczeniem. Poza tym materia budująca wasze ciała jest własnością ekosystemu Ziemi. Będzie wielokrotnie wykorzystana w kreacji coraz doskonalszych, biologicznych struktur ludzkich. Wykreuje etapy ewolucyjnej drogi do celu, jakim jest powstanie typu człowieka aqwadyjskiego. Rodzimy bez domieszek! Dbamy o czystość! Moje urządzenia już teraz pracują na krawędzi limitów. Wszyscy i wszystko zostanie odtransportowane w przeszłość do wyznaczonego miejsca w czasoprzestrzeni. – Jaki to czas? – Wojna zakończyła się… Niech pomyślę… Dokładnie 16 stycznia 1960 roku. Powiedzmy… tydzień przedtem. – 1960? Ale przecież… – Znam twoją wersję wydarzeń. Wasze wiercenie w continuum czasowym spowodowało jego degenerację! A co? Nie zauważyłeś, Adolfie, że Żydzi przekraczali Morze Czerwone w innym miejscu? Stał przybity i zdezorientowany. Podkoszulka wisiała na nim jak biała szmata kapitulacji. Na wezwanie Matzigona do pomieszczenia wbiegli żołnierze. Szerzej otworzyli sfatygowane drzwi. Kilku szeregowców krępowało niezwykle opornego Karla, dwóch innych usuwało zwłoki bezgłośnie zabitego psa. Hitler zdawał się tego nie widzieć. – Gdzie mnie pan przetransportuje? Czy to jest już ustalone miejsce? – Twój bunkier, Adolfie… Poza tym cała operacja trochę cię odmłodzi. Interesują nas tylko oryginalne atomy, które odnajdą i umiejscowią w twoim ciele nasze Quortady automatycznie. Pozostawimy ci pamięć, a ta będzie niezbędna, żeby uregulować kilka spraw… Adolf nawet nie mrugnął. Po prostu ucieszył się z ukrytej sugestii. Udusi tę kurwę, Ewę z domu Braun, własnymi, gołymi rękami. Długo i dokładnie będzie wyciskać z tej białej szyi plugawe, zdradzieckie życie. A fiolki z cyjankiem zeżre sam. Nie da jej nawet zlizać. Czego by nie zrobił dla dobra tej chorej, ludzkiej rasy. Wychodzili, kiedy Matzigon skinął na jednego ze swoich ludzi. – Fritisch! – Sir? – Zapoznaj się z parametrami Quortadów. Chcę, aby ta bursztynowa komnata dała się przemycić do mojego systemu bunkrów na Hevoncie… – rzucił cicho. – Transplazja jądrowa? To przesunie datę zakończenia wojny o prawie dwa lata… Ale da się zrobić – dodał po chwili gwałtownej walki spojrzeń. – No.

Listopad 2015

45


Wnetwstąpienie

science fiction

Obcy dotarli do Ziemi w niekształtnych bryłach brudnego lodu. Wchodzili na orbity z jakimś zastanawiającym wahaniem źle pilotowanej maszyny. Tkwili tam w obłędnym tańcu ponad rok, a potem miesiącami przedziwnie zsuwali się w atmosferę. Nic z łagodnego ślizgu, nic z upadku, nic z gwałtowności kolizji. Raczej jak obrzydliwa masa spływającego kleju pozbawiona zwykłego dynamizmu wylewanej cieczy. W łagodnym zetknięciu się z gorącymi masami powietrza lód pokrywający istoty uległ szybkiemu odparowaniu. Całe niebo przecięły tłuste, wirujące smugi. Niesiony wiatrem smród wplótł się w mgły niemające końca. Zmieszał się z rosą i zanieczyszczał wilgoć dodatkowym, wstrętnym posmakiem. Zwykły oddech przenikały rozpylone kropelki cieczy, dającej się porównać tylko do jakiegoś obcego moczu. Wypluwane, barwiły ślinę krwią. W obszarach podbiegunowych ciecz zamarzała i padał przesiąknięty starym tłuszczem śnieg. Wreszcie – zbyt wyczekująca bowiem była długa cisza – rozległ się cichy, przeciągły grzmot podchodzących do lądowania. Dopiero teraz można było rozróżnić pojedyncze ciała. Z daleka niekształtne. Przypominające grudy zlepionych skwarek. Z bliska podobne do jaszczurów, z wielkimi, rozdygotanymi ludzkimi rękami. Obcy pozbawieni kosmicznych statków? Bez skafandrów? Niemal nadzy wobec próżni? Tłumnie ruszyli w gwiazdy w zwykłych, latających gaciach? Spleceni trzema parami rąk, w długich na kilometry, roztańczonych rzędach spadli na uśpione miasta. Z wrzaskiem wyrywającym z trzewi życie przelatywali ponad tłumami zaskoczonych ludzi. Setki tysięcy trzymających się za ręce obcych. Rozśpiewanych, rozgwizdanych i wrzeszczących. Miliony ludzi umarły już pierwszego dnia, miliardów nigdy nie dobudzono ze zwykłego snu. Przeloty przypominały bombardowania dźwiękiem. Niektórym kojarzyły się z pieśnią wigilijną, od której pękały mury, innym z lawiną głosów słyszalnych nawet w wirtualnym świecie Internetowego Spieku. Umierali tylko ci zdecydowani wyłącznie na rzeczywistość. Innych oszczędzono. Jakby uzależnienie od netu stanowiło punkt zbieżny, ważny i istotny w próbie całkowitego zagarnięcia ekologicznej niszy zajmowanej przez człowieka. Nazywali siebie Hydrolami. Lądowali wokół głównych pól Spieku. Kopali nory i czekali. Być może Internet wylał się z czeluści kosmicznej nocy? Albo ktoś… w nim zrodzony? 1. Froyl stał na polu tuż za linią krzywych domów. Ściany brudziły hasła młodzieżowych przekleństw i rozległe panoramy graffiti. Rysunki falliczne wprost szokowały dbałością o szczegóły. Prym wiodły widoczne objawy nowych chorób. Przestały być zagrożeniem, więc przerodziły się w intrygującą zabawę. Szczególnie choroby skóry stały się modą w naturalnym zdobnictwie ciała. Podnóże murów wyglądało wobec tego jak jedna wielka wysypka ropiejących wrzodów. Całość tworzyła przejaskrawioną paletę kolorów, przy których tęcza była bladą kurwą. Froyl poruszył stopą. Ciepła maź zachlupotała. Pod miękką watą dziwnego kurzu kryły się rozległe, płytkie kałuże, tak, że po chwili nawet najsuchsze miejsce nasiąkało galaretowatym płynem ogólnoplanetarnej sieci. Błyskawicznie wypełniał stopy stojącego. Skóra pękała, kości miękły, a podeszwy stawały się cięższe niż tona zardzewiałego żelastwa. Wystarczyło, że zaszło podejrzenie o nieuzgodnioną zmianę hasła, zły login, zafałszowany certyfikat binarny, a sieć natychmiast upominała się o swój płyn i wypróżniała w jego poszukiwaniu system krwionośny delikwenta do zera. Ból był straszliwy, a ryzyko zapieczenia podwójne. Suchość oznaczała brak kontaktu ze środowiskiem, odrzut i zwykle doprowadzała do szaleństwa. Należało wstrzymać na możliwie długo oddech. Zatrzymać większość procesów życiowych w Realu. Przeczekać do czasu wyprodukowania namiastki naturalnej krwi i zastartować organizm na nowo. Najgorsze jednak pozostawały wymogi natury biurokratycznej. Mówiono, że zmiany w jakiś sposób wymogli na sieci Hydrole. Nowe logowanie do systemu, wbijanie haseł i uzupełnianie kodów zajmowało tygodnie. A sama aklimatyzacja w wirtualnych rzeczywistościach? Niekiedy stawała się po prostu niemożliwa.

46

Herbasencja


Froyl wylogował się. Odetchnął pełną piersią, zakasłał i kilkoma susami ponad wszędobylskimi kałużami dotarł do popękanego chodnika. Miał tu stary samochodowy akumulator, na którym usiadł. Ostrożnie, wręcz z nabożną czcią, ściągnął wełniane skarpety. Po Spieku wyglądały jak o kilkanaście rozmiarów za duże rękawiczki. Setki iskier wystrzeliły od materiału, przepełzły mu przez palce i spłynęły do ziemi. Rozmasował suchą jak pergamin skórę. Wstał. Rozluźnił mięśnie. Splunął kilkakrotnie. Po przebywaniu w sieci na języku zawsze gromadził się obrzydliwy nalot. Z wolna powracał słuch. Dochodziły pomieszane głosy. Bardzo odłegły śmiech, płacz i nieco bliższy odgłos cichej rozmowy. Ujrzał zamazane, potem coraz wyraźniejsze sylwetki krzątających się Froggies. Kątem oka przyglądał się tym człekopodobnym istotom. Z wyglądu przypominały małe dzieci, z zachowania zrzędliwych starców. Coś robiły ze stojącą głęboko zalogowaną kobietą. Z pewnością znajdowała się w najgłębszym Spieku. Jej włosy dymiły, a z uszu, jak z nieszczelnego zaworu, wydobywał się cichy syk. Kamienna twarz wyrażała obojętność trupa. Froggies, podśmiewając się, spłaszczały jej brzuch. Froyl już nie raz widział tego rodzaju spłaszczanie i tym razem widok nie wywołał torsji. – Froyl! Froyl Froyl! – pisnęły w jego kierunku maluchy. Człowiek jakoś zawsze im imponował. – Co tam grzebiecie? Znowu problemy z trawieniem? – zapytał, zamierzając iść w kierunku kobiety. Na widok jego niepewnego kroku warknęły złowrogo. Ostentacyjnie znieruchomiał. – Zapiek. Ma zapiek – wyjaśniły. – Wielki czteromiesięczny zapiek. Dziwne, że nikt nic nie widział. Chodziła po Realu i nikt nie widział. W samotności wybierała szkodliwe opcje. Wysuszające… Froyl przyglądał się obojętnie rozciąganym na brzuchu kobiety kawałkom skóry. Małe ręce maluchów pracowały szybko. Jedne delikatnie wygładzały i naciągały, inne wyskakującymi z palców szponami przebijały, cięły i rzucały na ziemię szybko schnące kawałki brzucha. Na gorącym błocie internetowego Spieku fragmenty zwijały się i kruszyły jak kawałki szarego mydła. Pachniały nawet podobnie. Kobieta stała z wysoko wyciągniętymi rękoma, dumnie wypięta, wibrująca w wirtualnym śnie, a drżąca w Realu jak boleśnie strugana lalka. Piersi przeświecały starym srebrem, a usta pokrywała gruba warstwa szminki. W wąskiej szparce krzywej wargi czerniały dwa przegniłe zęby. Coś chlupnęło i pociekło wzdłuż kolan stojącej. To, co upadło potem na płaski kamień. Wyglądało na najdziwniejsze stworzenie, jakie udało się zobaczyć Froylowi w całym krótkim życiu. Ciągnęło za sobą długi oślizły przewód, łączący się gdzieś głęboko ze stojącą nieruchomo postacią. – Boli, boli, boli… – skomentowały pracowite maluchy. Zaśmiały się krótko, przydeptując to coś mocniej do powierzchni ziemi, aż pękło jak nadmuchana torebka po hamburgerze. – To obcy? – Tak, tak, tak. Obcy – przytaknęły zgodnie. Jeden z Froggies zbliżył się. Zaledwie sięgał mu do pasa, a patrzył spode łba. Rozwarł usta w szkaradnym, metalicznym uśmiechu, jakby już w młodości stać go było na srebrne wypełnienia ubytków w szczęce. – Hydrole robią wasze brzuchy robaczywymi w Realu. Wiesz o tym? – Robak? Prawdziwy ludzki robak? Pokażesz mi go? – zapytał Froyl poruszony. – Nie. Lepiej już sobie idź, Froyl – odmówił stanowczym tonem maluch, wskazując pobliskie domy. – Idź tam. Niech twoi chłopcy cię wsadzą do wanny. Niech cię dobrze wymoczą w środkach odżywczych dla skóry. Niech przetrawią za ciebie. Wymienią płyn limfatyczny. Podregulują skład krwi i wymienią filtry w nerkach. Za chudy jesteś. Pogarbiony i bardzo suchy. Potwornie suchy… Froyl posłuchał. Pobiegł koślawo, trenując równy oddech. Odprowadziły go krzywe spojrzenia Froggies. W biegu wcisnął skarpety sieciowe do kieszeni spodni. Biegł w stronę obdziobanych bloków. Zawsze po wyjściu ze Spieku świat przypominał stare, pożókłe fotografie. Tak było i teraz. Mroczne, zamazane obrazy, nierzadko z dziwnie skrzypiącym podkładem muzycznym fragmentów plików mp3, koegzystujących w mózgu z jeszcze niewyraźnymi dźwiękami z Realu. Poprzez setki lat informatycznej rewolucji sieć przyjęła formę płynu. Zaczynał się tuż pod powierzchnią gruntu, gdzie lśnił zaledwie widoczną wilgocią. Głębiej przesączał się niemal poprzez wszystkie warstwy Ziemi aż do samego jej zimnego już jądra. Wyparł wodę. Zastąpił oceany. Wessał w siebie chmury. Zwykły kamień, roślina czy zwierzę, naciśnięte nawet z niewielką intensywnością

Listopad 2015

47


palcem, wydzielały galaretowatą ciecz. Stąd te utraty kształtów, zmiany kolorów i stępienie ostrości zarysów pod wpływem zwykłego wiatru. Popchnął skrzypiące drzwi. Przebiegł kilka schodów i znalazł się w zimnym korytarzu kamienicy. Zobaczył zarys niepokojąco rozdrganego cienia. Ktoś tu siedział i machał paskami sieciowych kodów. Froyl przypuszczał, że zna siedzącego. – Cześć, Pencil – zaczął. – Nieźle wyglądasz – stwierdził, chociaż z daleka zalatywało kłamstwem. Obraz wyostrzył się nagle, potem przejaskrawił jak w źle wyregulowanym monitorze. Pencil chorobliwie chudym ciałem opierał się o odrapaną ścianę. Jego oczy już tonęły głęboko w czaszce, jak gdyby wciągnął je stale kurczący się mózg. – Już sobie postałeś? – zapytał. – Człowieku, nie widziałem cię szmat czasu. Szkoda twojego życia na pole, za dużo formalności loginu. Ja mam stanowisko w piwnicy. Niezła szybkość przesyłu danych – przekonywał. Jego oczy dawno przestały być ludzkie. Przez źrenice przeświecał brudny metal. – Ja żyję moją miłością. – Froyl ciągle nie potrafił wyrównać oddechu. – Znalazłem ją. – Słowa ciągle posiadały odległe brzmienie. Jakby produkowło je dno brzucha albo brudna powierzchnia ściany. – Jest cztery kilometry stąd – dodał wreszcie normalnie. – Ta twoja dziwka? Na polach Broomville? Froyl skinął głową. Słowo „dziwka” nie było obrażające, raczej zabrzmiało odświętnie, szczególnie dzisiaj. – Zgadłeś. Od zawsze wiedziałem, że istnieje gdzieś w pobliżu. Nikt jej nie uprowadził, nie zrobił resekcji, nielegalnych podprowadzeń i kanałów. Po prostu zapiekła się na łączach. – Zobacz moje sieciówki – wymruczał Pencil, wskazując ruchem głowy niechlujne skarpety. Jakieś iskry strzeliły z nich aż do muru. – Też się zapiekły. Uciekałem od tego portalu obcych już w Realu. – Nie stój na betonie, ośle. Przecież tam nie ma pola. Ugotują ci się nogi! – Stał w osłupieniu przypatrując się nogom Pencila. Przypominały oparzone nad gazem nogi niedzielnego kurczaka. – Pierdolę to! – rzucił Pencil rozgoryczony. Machnął w końcu ręką. – Ile jeszcze zostało nam lat? Pięć? Dziesięć? Nastawiam czas na sieciowy miesiąc, a budzę się po roku. Potem nie mogę przyjść do siebie przez tydzień. Czy ty też cierpisz na rozbłyski dzikiego światła w Realu? Froyl skinął w milczeniu głową. – Wszyscy zamienimy się w potwory – kontynuował Pencil. – Ale lepiej idź już, bo czekają tam na ciebie twoje maluchy, Froggies. Powiedział to ciepło, jakby od niechcenia, ale Froyla przeszedł zimny dreszcz odrazy. Znowu to samo! Niechętnie wdrapał się na swoje piętro. Zastał drzwi do swego mieszkania oparte o ścianę. Widocznie któryś z zapalczywej dziesiątki wyrwał je z zawiasów. Wszedł do zimnej kuchni. Stały, sukinsyny, w jednym rządku, szczerząc ząbki w jadowitym uśmiechu. Ze zdziwieniem doliczył się szesnastu. Były w różnym wieku, ale większość nie przekroczyła czwartego roku życia. Dwa wyglądały na niedorozwinięte roczniaki z zaledwie wykształconą mordą. Wszystkie nagie i jak zwykle posiniałe, i mokre od jakiegoś wstrętnego potu. – Froyl! Froyl! – zawołały z jakimś niezdrowym entuzjazmem. Te najbliższe pomogły mu ściągnąć koszulę, jeszcze inne spodnie. Niektóre głaskały go z zainteresowaniem po pośladkach. Ze skupieniem poszukiwały jakichkolwiek śladów przemiany materii. Niestety odbyt wyglądał na całkowicie zrośnięty. – Boli? Boli? Boli? – pytały, naciskając goły brzuch. – Nie – odpowiadał przy każdym nacisku. – Jest suchy. Jeżeli rozumiecie, co mam na myśli. – Tak, tak. Suchy – rzuciły zgodnie i ospale. Zawsze udawało im się operować chóralnym półgłosem. Nic, nawet zająknięcia. Perfekcyjnie audiodopasowani. – Masz sny? Śpisz? – pytały. – Nigdy nie mam na to czasu. Zwykle stoję na polu. – I nie wiesz, czy podczas Spieku śnisz? – Przebywanie w wirtualnym świecie Spieku jest jak sen. Zwykle czekała tam moja dziewczyna, Ropen, dopóki jej nie zgubiłem w jakiejś nowej przeglądarce. Zwyczajnie zmieniłem skórkę, a tu wpadł spam, jeden i drugi. Dwie strony dalej. Kanał gier, jakiś szybki przelot po odsyłaczach, powrót. I znów powrót. I nie ma mojej dziwczyny-snu. Brak adresu. Zero kompletne. Sprawdzam

48

Herbasencja


historię. I coś wymazało ją doszczętnie z historii. Czytam. Brak danych. Sprawdź prawidłowość wbitego hasła. Sprawdzam. Milion razy. Gubię się. Głupieję. I znów wchodzi spam obcych… – Logowała się do tego samego portalu? Mieliście dzieci? – No, kochaliśmy się niezliczoną ilość razy. – No to posiadacie jakieś potomstwo? – Ależ skąd. Przecież musiałoby się urodzić w Spieku, wirtualnie. Bez sensu. Milczały przez chwilę, gładząc jego podbrzusze. – A my? – Co wy? – Niemal się wściekł, pytając. Dłonie mu drżały, usta stały się zimne i wąskie. Nawet nie przypuszczał, że pytanie wyzwoli tyle obrzydzenia. – Co za insynuacje? Kurwa! – Ostatnie dziecko w Realu urodziło się naturalnie ponad dwieście lat temu – podpowiedziały. – Ty nie masz już szans – wyśmiał go ktoś z boku. – Twoja Ropen nie posiada nawet aktywnych piersi w Realu. – Ptaki wydziobały jej sutki! – zaśmiał się jakiś zasmarkaniec z tyłu. – Jej układ krwionośny kończy się na płucach – skomentował stojący najbliżej wanny. – Mylicie się. Znajdę ją i wam udowodnię, że wszystko działa jak należy. – Prędzej ja ci udowodnię, że urodzi się ludzki potomek ze związku z Hydrolami. – Zawsze mówiliście, że ta planeta nas ludzi już nie chce. To po co wam potomek skrzyżowany z Hydrolami? – Bo to prawda. Was ludzi już nie… Kilku malców doprowadziło go do wanny. 2. Wynurzył się mokry, kapiący tłuszczem i pokrzepiony. Jeszcze w wannie Froggies zaaplikowały mu tuzin oleistych porcji wchłaniaka, przeczesały skąpe włosy i posmarowały kremem ospowatą twarz. Kiedy wyszedł, rozbiegły się po kamienicy, niosąc pomiędzy ściany dziki śmiech. Jeden pozostał. Gapił się z rozdziawioną paszczą, w której Froyl doliczył się siedemdziesięciu ostrych zębów. Błyszczały jak ostrze fabrycznie nowej piły. Wreszcie malec odwrócił się do okna. Pluł, usiłując dosięgnąć śliną chodnika. Charkanie i głośny gulgot były nie do wytrzymania. Froyl miał dość. Rozejrzał się wokół i z całej siły kopnął brzdąca w dupę, aż puścił bąka. Nic to nie zmieniło. Mały zaczął podejrzliwie węszyć. Przechylił się przez parapet. – No, wąchaj, wąchaj! Nie wiem, co, do kurwy nędzy, robią tam z wami w banku spermy, bo jakoś coraz dziwniej im to wychodzi. Froggie odwrócił się wolno. – Nie przypominacie więcej normalnych dzieci – kontynuował człowiek. – Słoik nanobiontów domieszali do genotypu w waszej maminej kadzi? Pewnie nie było to nic ludzkiego! Brak w waszych twarzach duszy. – Froyl ubierając się, mówił powoli. Trochę kręciło mu się w głowie po tym obżarstwie. Znów obraz przebiegły jakieś śnieżne pasy, biegnące tym razem w poprzek. Mrugnął kilkakrotnie. Zakłócenia wpadły z sykiem pod prawą powiekę. Uwolniły pojedynczą łzę, ciężką jak kropla oleju. Wstydliwie roztarta na policzku, przypominała smugę czerwonego smaru. – To zależy od tego, kto i jak rodzi – wyjąkał mały. Z trudem wymawiał słowa. Jego oczy stały się mocno okrągłe. Niemal wypadły z orbit. – Dlaczego ja zawsze muszę znosić twoje humory? – dodał z pretensją. Nagle wlepił wzrok w gołego fiuta. – No, popatrz sobie, popatrz… Podglądaczu! Może wypadniesz na skwer z wrażenia. – Niby na co mam patrzeć? – Sikacz ciągle pracuje. – Bo krwawi? – No i siknie czasami moczem – wyjaśnił Froyl z dumą. Maluch wzruszył ramionami. Potem pokręcił głową w niedowierzaniu. – Ludzie kłamią – zakończył, odsuwając się z powrotem do okna. Froyl zapiął wreszcie oporny rozporek. Wchłaniaki wysadziły mu brzuch. Miał wypocić to syntetyczne świństwo przy następnym kąpaniu. Nie marnował więcej czasu. Wybiegł z domu.

Listopad 2015

49


Pencil spał na chodniku. Obok siedziały jego Froggies. W milczeniu patrzyły na swego pana. W oczach chowały niecierpliwość i zwykłą złość. Froyl przebiegł drogą do najbliższej przecznicy. Minął kilku nieśpiesznie spacerujących ludzi, podążających za nimi wiecznie rozgadanych maluchów, przeźroczystego konia usiłującego wyrwać z pęknięcia chodnika młodziutką trawę i wysuszonego kota śpiącego na parapecie okna. Real zaskakiwał monotonią. Brakowało roślin. Brakowało tężyzny kolorów. Nawet powietrze wypełniał smród po lądowaniu obcych, chociaż od tego faktu minęło już dwadzieścia długich lat. Po kwadransie dotarł do narożnego sklepiku używanej odzieży sieciowej Babuni Volta. Kradzione, a potem przeszywane ciuchy Hydroli stały się idealnym remedium na zaprogramowane dolegliwości netu. Nierzadko sam tradycyjny Splot Hydrolski nie wystarczał. Niezbędne były kody obcych. Nie obywało się bez dodatkowego logowania każdej nitki z osobna. Artystka robiła to w godzinę. Amator grzebał się z hakowaniem miesiącami. Nierzadko ponosząc śmierć przy próbach wchodzenia do Spieku. Kradzież ciuchów obcym należała już do historii. Wiązała się z ryzykownym podkopem do szatni obcych, nierzadko walką, a czasem i śmiercią. Nielicznym się udawało. Często założenie czegoś hydrolskiego doprowadzało do infekcji niszczących skórę, rzadziej do paraliżu ciała. Nie było nikogo, kto parałby się tym ryzykownym zajęciem na stałe. Oprócz Babci Volty. W centralnym punkcie wystawy wisiały srebrzyste kalesony. Na tym sprzęcie Hydrole pokonali otchłanie kosmicznej przestrzeni. Bardzo ciężkie w pilotowaniu, siermiężne, rzadko kiedy dopasowane do ludzkich nóg. Pencil często wspominał dziadka Wasyla. Stary ubrał kiedyś to kurewstwo i wyrżnął w locie w drzewo, ledwo uchodząc z życiem. Potężna moc kalesonów pozwalała na połączenie się z kwantową siecią Spieku wprost z powietrza. Pencil opowiadał, że czasem odnajdowano kilkudziesięciu sczepionych razem na drzewie ludzi. Do tej pory nikt ich nie dobudził. Ponoć, gadał Pencil, przeszli na Uchlejstwo. 3. Dom Dreda stał na drugim końcu miasta. Niegdyś kleił się do ściany drapacza chmur, a od czasu inwazji już tylko przylegał do wyniosłych ruin. Dred miał niewielki pokój na poddaszu. Okna wlewały tu sporo światła. Brakowało w nich szyb i tylko kratownica ram wycinała wzór cienia na ścianach. Może dlatego słońce z taką łatwością przejaskrawiało kilka krzeseł i niewielki stół z plastiku. Wejście Froyla było dość niespodziewane. Siedzący przy stole Dred błyskawicznie przykrył coś szmatą. Ale grymas strachu zmiękł i twarz rozpogodziła się na widok egzaltowanego Froyla. – Dred, znalazłem ją! – No, mów – spokojnie zachęcił Dred, wpuszczając kroczące za Froylem maluchy. Dokładnie siedmiu. – Ropen jest zalogowana na polu Broomville. – Jego oczy błyszczały przy tym oznajmieniu. – To po drugiej stronie miasta – stwierdził z niechętnym grymasem Dred. Przydusił peta w popielniczce. Jeden z Froggies wyczyścił stół i posprzątał pety. – Idziemy? – zapytał Froyl. Dred nienawidził tego natrętnego tonu u przyjaciela. Spojrzał na niego przenikliwie. Chudy głupek pocił się i drżał podekscytowany. „Cóż znaczyła jakaś zagubiona dupa na odległym portalu? Jeszcze Broomville, skąd, jak ogólnie wiadomo, się nie wraca” – pomyślał. – Raczej nie teraz. O tej porze cały teren roi się od Froggies. Nie odpuszczą nam samotnego spaceru. – Dlaczego? – Są zazdrosne. – O co? – Zwyczajnie. O miłość. Niewielu opiekuje się ludźmi. Te osamotnione są najgorsze. – Nie pójdziesz? – Powtarzam: nie teraz. Twarz Froyla pozostawała niewzruszona tą odmową. W jego dłoni błysnęła tabletka spina. Był to rodzaj dopalacza netowego, niemal niedostępny po tej stronie globu.

50

Herbasencja


Dred uśmiechnął się. W końcu machnął obojętnie ręką. – Pójdziemy wcześnie rano. Popołudniami Hydrole wygrzewają się na łąkach tuż pod lasem! Dodana uwaga w zupełności wystarczyła, żeby na dzisiaj ostatecznie ugasić zapał przyjaciela. Jego oczy zmatowiały, wyglądały teraz identycznie jak plamy tłuszczu na jego wiecznym golfie. – To kiedy? – upewniał się niecierpliwie. – Mówiłem ci. Jutro rano. I nie pójdziemy tam bez broni. Zbudowałem świetną pukawkę z resztek browninga, rolsona i szamiatnikowa. Mówię ci, cudo myśli rusznikarskiej. Dred odrzucił szmatę. Odsłonił misterne narzędzie do zabijania. Broń przypominała dwa ping pongi połączone misterną plecionką złotych nici. Lufa i rękojeść były czarne, a zasobnik na energię różowy. Już na pierwszy rzut oka wyglądało, że to miks konstrukcyjny posiadający wielu ojców. – To wymiatacz mojej konstrukcji – dorzucił Dred, jakby jedno wyjaśnienie było mało. Froyl odsunął się z przestrachem. – Wypróbowałem go… – zawiadomił przyjaciel z udaną powagą. Uniesione brwi świadczyły o co najmniej udanym eksperymencie. Jedną ręką sięgnął po butelkę whisky stojącą pod stołem. Napełnił dwie szklanki i jedną postawił przed Froylem. – Przełam spina na pół i wrzuć – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Wypili. Obaj przez chwilę z trudem łapali oddech. – Ciężko jest żyć w Realu bez tego stuffu, Froyl. – Mówiąc, pojednawczo klepnął go w ramię. – Chodź, coś ci pokażę – dodał, ciągnąc go za rękę. Razem upchnęli wrzeszczących Froggies do szafy. – Chcemy być sami. Przynajmniej na chwilę – przekonywali rozwrzeszczaną hołotę. – Gówno, gówno, gówno! – wrzeszczały, kopiąc wściekle drzwi. – Chodź, Froyl. Te drzwi wytrzymają jakiś czas. Przeszli przez pół kamienicy i wyłamali zamknięte drzwi do mieszkania starego Wasyla. Zastali tam kompletny bałagan. Przed parapetem okna stał mały Froggie. Był goły tak jak wszystkie Froggies w jego wieku. Podeszli bliżej. W głowie dzieciaka ziała okropna dziura, sięgająca stóp. Lej był wydrążony w srebrnej, metalicznej masie. Dred włożył rękę do środka. Chwilę coś drapał. Wyciągnął. Jego wskazujący palec pokrywała gruba warstwa srebrzystej masy. – Skosztuj tego – powiedział znów tym swoim głosem tyrana. Froyl polizał. – I co? – Słodkości. – Dziadek Wasyl mówi, że smakuje jak czekolada. Była kiedyś taka sprasowana masa z kakao, cukru i mleka. – To mówiąc, oblizał dokładnie palec. – Wasyl mówi, że one smakują jak wielkanocne, czekoladowe zające. – On zawsze tutaj stał? – Hektor? – Dred wzruszył ramionami. – Zawsze. – U mnie też taki Hektor ciągle stoi przy oknie. Co one robią? – Może to strzelec wyborowy, do kurwy nędzy. Co myślałeś, że te dzieci opiekują się nami z dobroci serc? Zawsze było na odwrót. To dorośli opiekowali się taką dzieciarnią i tłukli to to pasem po gołym tyłku, albo kazali klęczeć w kącie na grochu. Froyl przełknął głośno ślinę. – Jutro pójdziemy po twoją Ropen. I niech nikt się nie ośmieli stanąć nam na drodze – oznajmił Dred, wymachując bronią. – Będziesz miał z nią prawdziwe dzieci? – Obiecywała mi to za każdym razem, kiedy kochaliśmy się w Spieku. – I ty wiesz, jak się to robi w Realu? – Jak? – Froyl przełknął znowu ślinę, tym razem całkowicie zmieszany. – Ona musi ci się oddać – powiedział Dred i na widok miny przyjaciela parsknął niepohamowanym śmiechem. – Całowaliśmy się aż do orgazmu.

Listopad 2015

51


– Froyl, durniu! Od tego nie rodzą się dzieci. Musisz być sprawny seksualnie. Wiesz, ona i ty. Zdrowe genitalia przede wszystkim, a tobie nawet już odbyt nie działa. Poza tym nie zapominaj o okresie płodności u kobiety. Nigdy, powtarzam, nigdy dotąd nie widziałem, żeby Spiek tak od siebie pozwolił na wylogowanie się kobiety w dniach jej płodności. A twoja… – Ropen Agamhout Sterson – poprawił Froyl z rozszerzającym się uśmiechem. – No co? Tak się nazywa. Dred pozostał milczący. Tylko postukał się palcem w czoło. – Pamiętasz twoich rodziców? – zapytał wolno. – Obawiam się, że nie. – Oczy Froyla wypełniły się dziwnym matem. – Opowiadano mi, że zginęli w kampanii antywirusowej. Dred uśmiechnął się z pobłażaniem. – A ty wierzysz w takie brednie? – W jakie? – A takie, że istnieją wirusy? – To są programy. – Pisane przez ludzi? – Pisane przez programy? – Czy ty też robisz się czekoladowy w środku? Powoli konwersacja z tobą zamienia się w rozmowę z półgłuchym Froggie. – Froggies niedosłyszą? – I niedowidzą… Po prostu internet jeszcze nie całkiem wylał się do rzeczywistości. 4. Wczesnym rankiem wyjechali starą, koślawą taczką na ulicę. Zwolnili przed skrzyżowaniem. Nigdy nie widzieli czegoś podobnego. O ścianę stał oparty trup kobiety. Nawet nie była sina, czy cuchnąca zgnilizną. Zwyczajna, sucha jakby wystrugana z jednego, spękanego kawałka drewna. Obok następna. Siedząca w rozkroku. Wszystkie bez brzucha. Jakby ktoś kopnięciem wyrwał z ciała wielką piłkę wraz z wnętrznościami. – To, według ciebie, nazywa się spłaszczanie? – spytał Dred, kręcąc głową z powątpiewaniem. – Nie wiem. Te są jakieś inne. – One są suche. Ściągnięte ze Spieku. Dlaczego, myślisz, proces nosi taką nazwę? Wysusza? Spija z nas wodę? Powiedz, że nie wiesz. W odpowiedzi Froyl wzruszył ramionami. Był zły od wczoraj. Za to głupie pytanie o orgazm. Jakby on, Froyl, był głupim dzieciakiem i miał uwierzyć w takie bzdury jak genitalia. Za skrzyżowaniem rozpoczynały się place zabaw Froggies. Nikt nie przejmował się miastem, odbudową ulic czy poprawą zdewastowanej infrastruktury. Na ruinach powstawały zjeżdżalnie, kręte aleje do biegów wyczynowych, dziury do gry w chowanego. Co innego mogły zbudować dzieci? Przeszli pośpiesznie kilka skrzyżowań, przetoczyli się przez parki i dziesiątki galaretowatych kałuż. Każdy skwer wypełniały śpiące Froggies. Hałas budził nieliczne. Przebudzone, unosiły głowy i wodziły za nimi złowrogimi spojrzeniami. Froyla idącego obok taczki oblał zimny pot. Przeczucie nie myliło go. Jakiś malec pobiegł za nimi, smarkając i kichając raz za razem. Chciał zajrzeć pod koc, którym przykryta była skrzynia ładunkowa. Gwałtownie szarpał materiał, ale Dred z rozmachem kopnął go w tyłek. Froggie odskoczył i wybuchł wrzaskliwym płaczem. Potem biegł tuż za nimi, próbując złapać Froyla za rękę. Rączka była malutka, pulchna i mokra od łez. Froyl uchwycił podaną dłoń i w złośliwym uścisku pociągnął malca za sobą. Pamiętał Nockolsona, któremu dzieciarnia wygryzła dziurę w brzuchu, tylko dlatego, że nie chciał się bawić. Zresztą hałas obudził już wszystkich innych. Przecierali zaspane oczy. Poza miastem rozciągało się lądowisko obcych. Nory i zapach świeżo drążonej ziemi ciągnął się daleko poza horyzont. Przechodził nawet pod miastem Hamilton, wdzierał się w pradawne, rozłożyste plaże bez morza, pod skały i w martwy już las. Wylądowali tutaj w jakimś skłębionym tłumie zupełnie innym niż pozostałe. Długo nie mogli zapanować nad zamieszaniem. Kłócili się o każde miejsce. Spierali o miękkość

52

Herbasencja


podłoża. Grymasili, kto pierwszy ma kopać i jak. Wielu ludzi opowiadało historie o porzuconych w okolicy Broomville kalesonach obcych i majtkach z zasranymi nogawkami. Niewątpliwie był to sprzęt latający wysokiej klasy, skoro przylecieli na nim aż z gwiazd. Zresztą to właśnie stąd pochodziły ciuchy Uchlei. Kiedy wjechali taczką pomiędzy wylegujące się na słońcu cielska, powitało ich wrogie porykiwanie i chrząkanie. Obcy z wyglądu przypominali foki. Posiadali trzy pary rąk, na których chwiejnie stali, krótki ogon i szeroki łeb. Nie daj Boże, żeby przewrócili się nieoczekiwanie na grzbiet! Rozpoczynali wówczas swoje zespołowe klaskania. Niejedno miasto wymarło po tych hipnotycznych, dźwiękowych seansach. Obcy zwykle wylegiwali się w pobliżu pól Spieku. Froyl podejrzewał, że podkopują się pod stojących i pozwalają młodym odgryzać palce z bosych nóg ludzi. Sam często budził się z dziurami w skarpetkach i z krzywo obgryzionymi do krwi paznokciami. – Skręćmy w stronę lasu. Oni cuchną jak breja w misce z naczyniami. Froyl zgodził się w milczeniu. Jemu smród kojarzył się z parą zdechłych na słońcu kotów. Po prostu czasem tak mieli. Niezgodność skojarzeń. Nagle za zakrętem zobaczył kilka stworów większych niż reszta. Unosiły głowy i przeciągle ziewały, ukazując rzędy niekończących się zębów. Otwarte usta przypominały kratownicę samochodowej chłodnicy z bardzo starych modeli. Zawsze zastanawiało go, jak jedzą? Przesiewają pokarm? Wciągają jak odkurzaczem poprzez drgającą szatkownicę ostrych jak nóż siekaczy? Skręcili w stronę lasu. Kilka cielsk, stękając, powlekło się za nimi. Od strony miasta nadbiegały spanikowane Froggies. Nie wyglądały na ludzkie dzieci. Za dużo było w ruchu gromadki sztucznej posuwistości szachowych figur. Sunęły jak martwe rzeźby na grubo nasmarowanym marmurze. Tylko ich ogłuszający wrzask brzmiał swojsko i przynosił na myśl podpalane szybko przedszkole. Przyśpieszyli. Krzaki pełne były młodych Hydroli. Do złudzenia przypominały wielkie żaby i, w przeciwieństwie do starych, w ich spojrzeniu wiele było z automatyzmu zwierzęcia. Trzeszczącą taczkę nagradzały warczeniem. – Pośpiesz się. – Robię, co mogę. Trudno mi chodzić. Od tygodnia nie mam wielkiego palca u prawej stopy. – No chyba sobie żartujesz? – Froyl był zaskoczony i zdezorientowany. – Ktoś odgryzł go na polu. – Na naszym polu? To gdzie my teraz będziemy stać? Objął ich cień lasu. Przez drzewa przewijała się mgła. Miała w sobie coś nierealnego i sztucznego. Froyl pamiętał ją jeszcze z okresu inwazji. Bezpośrednio poprzedzała nalot splecionych ciał. Mówiono, że jest gazowym serwerem i każdego roku rośnie pod wpływem Głosu Nieba – dziwnych komunikatów mających więcej wspólnego z promieniowaniem reliktowym niż zwykłą informacją. Mgła, nadchodząc, zamieniała jasny dzień w mrok nocy. Wzrok doprowadzała do granic bolesnej ślepoty. Wielu uznawało tę mgłę za rodzaj zwierzęcia. Tolerowała osoby wolno wędrujące. Te biegnące doprowadzała do utraty przytomności, a nawet i śmierci. Od lat tkwiła w tym samym miejscu, w lesie, niezmącona i wyczekująca. Mimo to obecność drzew uspokajała. Spękane pnie pięły się wysoko w niebo. Z bezlistnych szczytów gałęzi zwisały ciała ludzi. Głęboko wrastali w korę. Niektórzy do łokci nierozpoznawalnie zespalali się z konarami roślin. Inni tłumnie oblepiali pień jak ćmy. Wielu zamieniło się w nieodróżnialne od drzewa bulwy, pokryte tylko jaśniejszą korą. Wszyscy logowali się w sieci wspólnie z drzewem, jako jeden symbiotyczny organizm. Ten gatunek człowieka nigdy nie opuszczał Spieku. Niekończące się blogi wymagające personalnej obecności, aktywności mailowe, natręctwa niezliczonych forów, akustomizacje nowych windows, bloki dodatkowe, rozwinięcia programowe, no i ciągle modne skórki, zapalające się warstwami tatuaży na skórze pleców i brzucha. Nocą przypominali kolorowe lampiony. Byli nałogowcami. Nogi i głowy Uchlei drżały w ekstazie nowych bytów. Organy wewnętrzne już bez wrodzonych funkcji życiowych podejmowały bezsensowne sieciowe gry nowotworowe. Na innym poziomie system immunologiczny brał udział w grach wirusowych, a komórki upajały się swoją bezsystemową wolnością.

Listopad 2015

53


Gdy nadchodził wiatr, drzewa stękały pod ciężarem zawisłych ludzi, podobnych do rzędów zbyt wykrochmalonych chorągwi. Las skończył się nagle. Przeszedł w gęste chaszcze. Było tu więcej tłustego śniegu. Bielał szerokimi, nie topniejącymi łatami, kiedy minęli ostatnie kępy krzewów. Na łąkach, pośród kałuż, aż po daleki horyzont stali ludzie. Na ich twarzach nie malowało się żadne uczucie. Były puste, wysrebrzone jak metal, który wypełniał ich wnętrzności i przeświecał przez skórę. Mężczyźni stali z rozciągniętymi ramionami, kobiety miały ręce opuszczone i mocno przylegające do ciał. Na wszystkich nogach iskrzyły się przeszyte na miarę rajtuzy Hydroli. Ciała żenowały odpychającą, starczą nagością. W wolnych miejscach bulgotał sieciowy płyn. Spod ziemi zasysały go ludzkie stopy, ręce i głowy. To zależy kto, gdzie i na czym stał. Jednak wysysany w nadmiarze, często przeładowywał ludzkie ciało. Wtedy buchało jakąś dziwną odmianą pary wodnej z uszu i nosa. Stojący na placach Spieku ludzie wyglądali wtenczas na komicznie zażenowanych. Ten krótki brak balansu przypominał nagłe sranie. Nawet smród był podobny. Dred przezwyciężył strach. Podszedł do najbliżej stojącej postaci. Dotknął jej podbrzusza. Potem ostrożnie zdrapał trochę skóry i polizał swój palec. – Smakują jak Froggies – wyszeptał nabożnym tonem. 5. Odnalezienie Ropen w tym tłumie graniczyło z cudem. Nie mieli za wiele czasu. Froggies na pewno już wpadły w histerię. Przenigdy nie pozwalały ludziom nawet na jeden samodzielny spacer. Co sobie pomyślą Hydrole na widok takiej parady i to z trzeszczącą na kilometr taczką? Dred i Froyl zredukowali grono podejrzanych do kilku kobiet stojących blisko siebie. Froyl dokładnie pamiętał charakterystycznie złamane drzewo w pobliżu i raczej mgliście dwie sąsiadki Ropen. Nie wiadomo, dlaczego na polach Broomville płeć piękna pokrywała się woalką dziwnej pajęczyny grubej na dwa palce w okolicach czoła. Biegła do szyi i zaciskała się na niej jak ściągnięty balon. Głowa pulsowała dziwnym oddechem, nadymając się i kurcząc na przemian. Mężczyźni zwykle pozostawali nieruchomi. Niektórym z twarzy odpadały wargi i parszywie wyglądający rząd żółtych zębów straszył nawet Froggies. Trzy kobiety stały splecione ramionami. Rozerwanie uścisku było trudne i ryzykowne. Po chwili udało się długim drągiem odłamać czyjąś oporną rękę. – Ropen, kochanie? To ty? – Froyl niemal łkał przy tym pytaniu. Chciał ją natychmiast stąd zabrać. To pole było przeżarte podziemnym Spiekiem obcych. Inwazja w sieci przebiegała coraz gwałtowniej. Hydrole przejmowali portal za portalem, adres za adresem. Wyszukiwarki posiadały fałszywe dane historyczne, naukowe i anatomiczne. Historia sztuki i literatury? Nie istniała. Eksploracja przestrzeni kosmicznej? Lądowania na Marsie, Księżycu i Merkurym? Wypadły z aktywnych haseł. Kosmos, w szerokim znaczeniu tego słowa, zredukowano do lakonicznego hasła o raczej symbolicznym znaczeniu. Zerwali pierwszą warstwę z twarzy Ropen. Przy ciągnięciu strzępy skóry wydawały dźwięk podobny do szelestu celofanu. Twarz nadal pozostawała nierozpoznawalna. Od światła dzieliła ją masywna powłoka barwnych pajęczyn. Właściwie to była maska. Wyglądała jak narzucony na twarz cieniutki i łamliwy kożuch z mleka. – Skąd wiesz, że to ona? – zapytał zniecierpliwiony Dred. – Przypuszczam. Na portalu stała najbliżej lasu. Ropen, błagam cię, daj znak. Porusz tą cholerną ręką! Z nogami był niemały problem. Obie wrastały gdzieś głęboko pomiędzy plastry bazaltowej skały. Nie dały się ruszyć. Szybko przywlekli z lasu kawał grubego konara. Podważyli i wyłamali jedną z nóg, aż wystrzeliła drzazgami białej grzybni. Pozostałe rozruszali w mokrej ziemi. Dziwny był ten płyn niewiadomego pochodzenia, wylewający się pulsującymi erupcjami z podziemi. Zabarwiał grunt na czerwono, ale na pewno nie była to krew, raczej gęsty sok z resztkami zmiażdżonych owoców. Nawet pachniał inaczej niż ciecz Spieku. Parzył przy dotknięciu. Nogi okazały się pozbawione stóp. Do złudzenia przypominały nogi manekina, takie kończące się grubym drutem. W ciągu tych lat zagubienia wynaturzone i ostygłe ostrze niemal całkowicie zardzewiało.

54

Herbasencja


Przełożyli ciało na taczkę. Dobrze, że było tak uparcie nieruchome. Rzeźba nie byłaby bar-dziej sztywna. Dred krawędzią noża ostrożnie podważył woalkę na twarzy. Widać było, że ma w tym niemałą wprawę. Krawędź z sykiem popuściła. Rozsunęli luźną warstwę skóry. Strzeliła jak naciągnięta guma do zatykania słoików. Za którymś z kolejnych razów oderwał się brzeg, ukazując następne kilka wolnych warstw. Pośpiesznie zdarli jedną po drugiej, jakby to były liście świeżej kapusty, a nie ludzka, stara głowa. Froyl kilkakrotnie zwymiotował. Wreszcie przemógł się, zbliżył, przypatrzył uważnie. To, co pozostało z czaszki było grubości marchewki. – To ty, Ropen? Odpowiadaj, dziewczyno! – Spróbował to monstrum pocałować na próbę. – Daj spokój! – Dred ciągle wykazywał przytomność umysłu. W tej twarzy trudno było rozpoznać linię ust czy kolor oczu. Wątpił, czy ta osoba byłaby zdolna przemówić. Nagle wydała z siebie przeraźliwy pisk gwizdka i złamała się u nasady szyi. Była zbyt spróchniała, aby pozostać długo żywa w Realu. Froyla ogarnęły drgawki. – Zabiłeś ją! – krzyknął. – Przecież to i tak nie twoja Ropen! Dlaczego się tak wściekasz? Sam weź nóż i próbuj! Dred spoglądał z niepokojem na las. Tam, gdzie zaczynała się wyschnięta trawa łąki, leżały na wznak dwa Hydrole. Kilka innych jaszczurczym ruchem wczołgało się w okoliczne nory wypełnione galaretowatą cieczą. Zapewne robiły podkop pod miejscem, gdzie stali. – Pospiesz się. Następna musi być ta właściwa. Odrzucili zwłoki. Upadły jak kłoda doszczętnie spróchniałego drewna. Druga kobieta była inna. Ciało zdawało się bardziej soczyste, a reakcja organizmu na operacje nożem pełna boleści i przerażenia. Ostatnia błona zeszła wraz z krwistą masą i wreszcie ukazała się twarz. Głowa była wielkości i kształtu wałka do rolowania ciasta. Froyl natychmiast ją pocałował, chociaż sam akt był szkaradny i wynaturzony. I jeszcze ten zapach topionego wosku. – Zabierajmy się stąd. Hydrole zabijają szwendających się po Realu ludzi. Taczka ugięła się pod ciężarem Ropen. Kobieta coś mówiła, ale nie zwracali na to gderanie uwagi. – A Froggies? Zaatakują? – Froyl! To ty nie wiesz, że Froggies rodzą się w ziemi jak grzyby? To wynik naszych seksualnych uniesień w wirtualnym świecie. Nie ma więcej ciąży! Jest Spiek, grzybnia i Froggies, durniu! – Jak to? Zmaterializowały się w Realu? To nie są dzieci z próbówki? – Skoro rodzice żyją w świecie splecionych rzeczywistości, czym mogą być? Zmaterializowanym wyrzutem sumienia? – To dlaczego nam pomagają? – To proste. Chcą naszego powrotu do sieci i spłodzenia jeszcze liczniejszego rodzeństwa. – Jakiego rodzeństwa? – Do diabła, Froyl! Jak długo ty możesz pozostawać taki naiwny? Twoje maluchy opiekują się tobą, bo je zmajstrowałeś w sieci. Ciecz spieku poniosła twój wytrysk Bóg wie gdzie, zamieszała to z Bóg wie czym i urodziły się te małe skurwysyny wprost z ziemi. Nie widziałeś nigdy rodzącego się Froggie? – Nie. – Wychodzi taka biała odnoga, grubieje, rozdwaja się. Pęcznieje u szczytu jak kapelusz grzyba i zamiast się spłaszczyć i rozszerzyć nadyma się w ryku malucha jak balon. Oczy pojawiają się zwykle po roku i chodzą po całej głowie w poszukiwaniu właściwego miejsca. Rozumiesz wreszcie? Opiekują się tobą, bo to są twoje dzieci. Ale nie pozwolą ci się oddalić nawet na krok, żebyś przypadkiem nie zdradził mamuśki Sieci z kimś w Realu. – Z kim? – Z kobietą! To kobiety rodzą ludzkie dzieci, durniu. Pognali w stronę miasta. 6. W lesie Hydrol, wściekle sycząc, zagrodził im drogę. Merdał krótkim ogonem z szybkością samochodowej wycieraczki. Nie było w tym nic z entuzjazmu, z okazywanej radości, z impulsywności uczuć. Jakaś próżna wiara w hipnozę ruchu. W ten sposób atakował wszystkich na swej odległej o parseki pla-

Listopad 2015

55


necie. Rozdziawił paszczę pełną zasysaczy. Struga wciąganego powietrza niemal powaliła ich na ziemię. Zawirowały suche liście, kawałki patyków i przypadkowe śmieci, ale powietrzny prąd koncentrował się tylko na Ropen. Ciało kobiety z jękiem uniosło się z misy taczki. Froyl krzyknął. Z rozpaczą pochwycił jej nogi, zaparł się stopami w błotnistej ziemi i pociągnął w przeciwnym kierunku. – Zostaw mnie… – Szept kobiety był przejmujący i nie wiadomo, do kogo adresowany. Zadudnił wymiatacz. Wystrzelił dziurę w oślizłej głowie obcego. Potwór zdążył przewrócić się na grzbiet. Zanim zdechł, zaklaskał kilkakrotnie. I jeszcze raz. I znów klasnął. Po raz ostatni zetknął dłonie. Wolno, wolniej… Zastygł martwy. Dźwięk sparaliżował Dreda. Upadł na kolana, z sinych ust popłynęła mu żółta ślina. – Wstawaj! – krzyczał Froyl, ledwo utrzymając wysychające ciało Ropen. Pogładził jej skórę, chociaż miał wrażenie, że dotyka już tylko złuszczonej kory drzewa. – Froggies atakują! Spośród drzew wysunęły się małe postacie. Posuwając się na czworakach wyglądały jak krępe, krótkie psy. – Froyl! Froyl! Froyl! – przeszczekiwały się nawzajem. – Dred! – szczeknął mały piegus w pobliżu. – Wara, gówniarze. Wypieprzać mi stąd! – warknął Froyl. – Do domu! Do domu! Szybko do domu – nakłaniały z jakimś zwierzęcym sykiem. – Nie byliście dzisiaj w polu – adresowały nienawistne wyrzuty. – Spiek ma dziś wyższe parametry przesyłu – zachęcały. – Mamy kody wejściówek do portali obcych – przegadywały się nawzajem, pomimo że dziąsła już im krwawiły na niebiesko od intensywności kłamstwa. – Jazda mi stąd! – Machnął kawałkiem spróchniałej gałęzi, którą złapał w pośpiechu dla obrony. Uderzenia po głowach tylko je rozsierdziły. Odtąd unikały ciosów w krótkich, urywanych odskokach. W tych momentach zimno strzelające iskry łączyły je z ziemią. – Froyl! Boli, boli, boli? – Z tym głupim pytaniem na ustach stłoczyły się wszystkie razem i runęły jednocześnie do wściekłego ataku. Skoncentrowały się na nogach Dreda. Każdy gryzł i uciekał z kawałkiem wyrwanego mięsa. – To za Hektora! – Za Hektora! – darły się coraz głośniej. Dred dostał drgawek. Wymiatacz wypadł mu z rąk. Froyl natychmiast podniósł broń. Zauważył, że już potrafi utrzymać ciało Ropen siłą jednej ręki. Ona wysychała jak kwiat bez wody! Zawył zrozpaczony. Strzelił serią. Odpychające, pyzate buzie z kawałkami nogi Dreda w zębach rozrywał wściekły ogień wymiatacza. Te nietrafione rozbiegły się z płaczem. – Tatuś, kurwa… – krzyczały głosem pełnym wyrzutów. – Nie trafiaj! – Tatuś! – Wrzaskliwy płacz był nie do wytrzymania. Jeden schował się za plecami Dreda, ciągnąc i wyrywając mu garściami włosy. Dwa inne nagle zawróciły i wbiły się zębami w tyłek Froyla. – Do domu! Do domu, skurwysynie – warczały kącikami ust. Próbował je z siebie strząsnąć. Potem wrzeszcząc i strzelając na oślep, podpalił sobie spodnie. Po sekundzie znieruchomiały. Martwe, lepiły się do portek. Musiał je siłą odrywać. Puszczały razem ze strzępami materiału. Ostatni Froggie ukrywał się za plecami Dreda. Mruczał tam do siebie, jakby sam był na poły wygłuszoną krótkofalówką. Froyl delikatnie położył ciało Ropen na ziemi. Palce jej dłoni wbiły się głęboko w piach. Jakoś instynktownie szukała rękami łączy Spieku. – No chodź tutaj… – Froyl zdobył się na odrobinę słodyczy dla malucha. Za wszelką cenę próbował złapać go za szczeciniaste włosy. Udało się, bo wyjrzał na chwilę i to go zgubiło. Froyl pociągnął z całej siły. – Tatusia ci się zachciało? Do domu ci się zachciało? A gdzie jest ten twój skurwiały dom? Mały, wrzeszcząc, zawisł w powietrzu. Nie oderwał się od ziemi. Nie, nie. Jakimś jęzorem biegnącym od stóp w kolorze miedzi nadal pozostawał zespolony. Głowa jednak zatrzymała się dokładnie naprzeciw lufy wymiatacza. Jego pulchne rączki prężyły się, tężały, uzyskując twardość stali. Szykował je do ataku. Za moment miotał nimi niczym ostrym nożem rzeźnika, ale tylko przez chwilę. Strzał roztopił szyję i wreszcie równy płomień oderwał głowę od ciała. Froyl ze zdziwieniem patrzył, jak oderwana kurczy się w jego ręku i zamienia w pomięty twór podobny do kartofla.

56

Herbasencja


– Wiesz, ja często myślę, że ten świat jest dobrze pojebany – powiedział obserwujący scenę Dred. Froggies wygryzły mu nogi, ale wychodzące z okolic miednicy żyły już zachowywały się jak korzenie błyskawicznie rosnącej rośliny. Instynktownie wgrzebywały się w ziemię albo wbijały jak gwoździe w pień najbliższego drzewa. Co który miał bliżej. Gorączkowo poszukiwały łączy internetu. – I kto tu jest uzależniony? – Uśmiechnięty Froyl, mówiąc, rozglądał się badawczo. – Zobacz, twoje ciało. Zupełnie pozbawione kontroli. Typowy automatyzm uzależnienia. Las wydawał się pusty. Froyl pochwycił najbliższego martwego Froggie. Leżał bezwładnie pośród liści, ale ciągnięty nie dał oderwać się od ziemi. – Nie można odsunąć dzieciaka od podłoża. Kiedyś próbowałem – wyjaśniał, nie wiadomo czemu szeptem, Dred. – Jest cholernie mocno namagnesowany. On pracuje na potwornych energiach w Spieku. Jest zalogowany, pomimo że jak najbardziej, i to kurewsko, realny. Z lasu dobiegł jazgot nadciągających Hydroli. Nie mieli chwili do stracenia. – Zapakuj nas na taczkę i ruszaj na pola Hoarnaxu! Dred wrzasnął z bólu, gdy zbielałe żyły trzasnęły gwałtownie pociągnięte. Z Ropen był nie lada problem. Wybuchła płaczem. Jedna z jej rąk odłamała się zbyt głęboko wsunięta w ziemię. Nie wypłynęła nawet kropelka krwi. Tylko grunt chlupnął obrzydliwą ropą. Kobieta jęczała, kiedy przemykali po kamienistej drodze pośród lasu rzadkich brzóz. Na pole sławnego Spieku Hoarnax dotarli przed południem. Dred był piekielnie ciężki. Froyl z trudem przeniósł go na pole i umieścił w rzędzie tuż za stojącym starcem. Resztki krwi przyjaciela zabarwiły mu spodnie na zielono. Grunt był gorący, parzył stopy. – Wiem, to moja wina… Dred, przepraszam cię. – Froyl łkał. Rozpinał koszulę przyjaciela, niechcąco odrywając guziki. Zbierane pośpiesznie, na powrót wypadały mu z rąk. – Po co mnie rozbierasz? Co chcesz zrobić? – zapytał Dred w kompletnym osłupieniu. Ręce Froyla wyzwalały jakiś dziwny prąd, który rozsadzał mu czaszkę. Stąd tryskające z nosa iskry. Nawet zapalił palcem brudną podkoszulkę. Spłonęła szybciej niż gazeta. – To nic… To z nerwów. Co chcesz teraz zrobić z tą połówką siebie? – Zalogować się na tym polu – odparł spokojnie Dred. Zapadł się w błocie już niemal po zniekształcony wielkimi bliznami pępek. – Przecież to obojętne jak wyglądam w Realu. W Spieku liczy się tylko osobowość. Terabajty indywidualnego zapisu. – Tak, tak. Zawsze mówiłeś mi, że w początkowej fazie jest indywidualizm i personalizacja, a później zamazana percepcja ogółu i zatracenie w woli tłumu. – Komercjalizacja i śmierć indywidualnego odbioru – powiedział, rozglądając się i znacząco kiwając głową na innych. – Zobacz, w Hoarnaxie stoi ponad dziesięć tysięcy ludzi. Są już jak posągi. Nawet obudzeni, nigdy nie byliby zdolni do zwykłego oddychania. Ty sam masz problem z trawieniem. Bez kąpieli w specjalnym roztworze nie przeżyłbyś tygodnia… Dred dostał ciężkiej zadyszki. Przez chwilę nie potrafił wykrztusić słowa. Z oczu pociekły mu kolorowe łzy. W powietrzu unosił się zaduch stłoczonych ciał i charakterystyczny, ostry zapach Spieku. Nieoczekiwanie pociemniało. Zerwał się wiatr od lasu. – Uciekaj. Mgła nadchodzi… – ostrzegał Dred. Froyl dalej stał nieruchomo. Jego chuda sylwetka z wykręconą, miniaturową rzeźbą kobiety pod pachą ostro kontrastowała z zimnym, czerwonym słońcem w dalekim tle. – Ta mgła serwera kondensuje się jak obcy Bóg. – Nie wierzę w żadnego Boga – parsknął ze złością Froyl. – W co, do cholery, znowu nie wierzysz? – Ja żyję jak normalny człowiek, rozumiesz?! Przecież nie potrzebuję tego pierdolonego odbytu codziennie?! Dred zaniemówił. Percepcja Froyla zdawała się daleko odbiegać od rzeczywistości. Jego myśli zawsze były gdzie indziej. Jemu samemu przed oczyma przeleciały pasma zakłóceń. – Nie, nie tylko czasami – spokojniej zaczął Dred. – Potem gówno w człowieku narasta, wypełnia cię i najzwyczajniej w świecie cię udusi. – Rozumiem. OK. To dlatego my żywi jesteśmy tak wilgotni? Od gówna?

Listopad 2015

57


– Spierdalaj! – Niieeee zostawię cię. – Wiedzą o nas, Froyl, wszystko – spróbował Dred z innej strony. Jego twarz stała się zimna jak maska. – Boją się, że wyrwiemy im więcej lasek, rozłożymy nogi i je zapłodnimy. – Uśmiechnął się blado. – Przegraliśmy już wcześniej. Nasza ucieczka od rzeczywistości jest starsza niż rasa. Internet dla człowieka stał się pułapką. Udokumentował prawdy o gatunku, objawił naszą małostkowość i zwyrodnienia percepcji. Obcy czują się usprawiedliwieni w obliczu zniszczenia i degeneracji, jaką zastali na Ziemi. Pragną naszej eksterminacji tak mocno jak podświadomie my sami i cała ta umęczona planeta. – Nie wierzę. – Uciekaj, debilu! Zrób coś w ludzkim, wyniosłym stylu. Oszczędzisz przynajmniej mit… – Złapał jego rękę. – Mit miłości – wyjąkał. Po minie przyjaciela uznał, że dotarło do niego. Westchnął ciężko. Płyn zabulgotał mu pod brzuchem. Obaj wiedzieli, co to oznacza. Hydrole. Froyl nie czekał już dłużej. Pochwycił mocniej Ropen i zerwał się do ucieczki. Kobieta w międzyczasie skurczyła się do wielkości dużej lalki. Zesztywniała. Biegł z nią jak oszalały. Dalej, w głąb ludzkich rzędów. Byle zdążyć. Byle zniknąć. Wkrótce zgubił się w tym milczącym i zimnym tłumie. 7. Froyl przystanął zadyszany pomiędzy niekończącymi się szeregami ludzi. Przed nim ciemniała nora. Była dość przestronna, żeby się w niej zmieścić wraz z malejącą Ropen. Wszedł ostrożnie. Nogi po kolana zanurzyły się w galaretowatej cieczy. Powierzchnię wypełniały pływające wszędzie podłużne jaja. Kołysały się jak puste termosy. W niektórych pękała skorupa. To stamtąd nadchodził radosny gulgot młodych. Pod wodą coś kotłowało się z bulgoczącym chichotem. Froggies. Dopiero teraz Froyl pojął straszliwe objawienie prawdy. Świat ludzi odchodził. Przejmowały go wytwory wirtualnej wyobraźni tych dwóch obcych dotąd sobie światów. Dlatego tak tolerowały się nawzajem i wspomagały. To one wezwały tu obcych. To one zapraszały do świata wymarłej, zniszczonej przez człowieka Ziemi. Wzywały innych, podobnie zrodzonych - z poczwarnych, zniszczonych kwantowym internetem światów. Nie jakiś tam bunt robotów, których żelazne, agresywne korpusy da się zwyczajnie roztopić jak czekoladę. O wiele gorszy. Odrzut przez rzeczywistość niechcianego, nienaprawialnego i z gruntu bezwartościowego, pseudointeligientnego pasożyta. Poczuł gorący strumień powietrza bijący z głębi nory. Usłyszał szamotaninę i stłumione ryki. Tuż przy wejściu dostrzegł porzucone majtki Hydrola. Były charakterystycznie obsrane, jak wszystko, co nosiły na sobie te obrzydliwe istoty. Pokonał odrazę. Podniósł je i przyjrzał się im pod światło. To była misterna robota. Najnowszy model, dopasowany do malutkiej pupci Froggies. Babka Volta oddałaby cały swój sklep za strzęp takiego materiału. Hałas przybliżył się. Froyl, nie tracąc czasu, spróbował to coś wciągnąć na tyłek. Wilgotne, opornie się rozszerzały. Weszły do kolan. Uda były stanowczo za grube. To jednak wystarczyło. Uchwycił szepczącą Ropen. Wznieśli się w powietrze, ciągnąc i rwąc za sobą spływającą, grząską ziemię. W tym momencie na zewnątrz wypadły dwa jaszczury. Kilku ociekających żelem Froggies dalej kontynuowało obrzydliwe nurkowanie pod aprobującym okiem bestii. Niektóre pozostawały pod wodą szczególnie zespolone. Jakby tworzyły jedność z obcą formą internetowego życia. Jakby odnalazły kopulujące ze sobą części! Froyl jęknął. Widzał orgazm! Obserwował oleiste cielska rodziców malejące w jaskrawych promieniach słońca. Czuł jeszcze prąd hydrolskich zasysaczy, kiedy wzlecieli pomiędzy chmury. Dopiero teraz dotarł do niego sens słów, sens szeptu trzymanej kobiety. – Nie uciekaj… Nie uciekaj… Zostań ze mną. Wytarł językiem łzy z jej dziwnej twarzy. Przytulił mocniej. Przejęło ich zimno kosmicznej nocy. Twardnieli w bryle obejmującego ich lodu. – A kto powiedział, że to jest lot do innego świata? – Tak, tak… Zabij nas, zabij proszę… Czas już przeminąć.

58

Herbasencja


Pojedynki literackie - miniatury Zwycięzcy rundy drugiej

Złamanie

Jarosław Turowski (Hanzo) Złamanie Złamałem rzeczywistość jednym rzutem monetą. Brzmi niewiarygodnie, ale tak właśnie było... Zdarza się, że powiemy lub zrobimy coś bez chwili namysłu ani żadnego wyraźnego powodu. Mówimy, bo to akurat przyniosła nam ślina na język i działamy, bo ręce zaświerzbiły tak, a nie inaczej. Zwykle chodzi o bzdurki, które zaraz rozpływają się w bezkresie trwania i nie pozostawiają po sobie żadnych konsekwencji. Myślę, że każdy mógłby przypomnieć sobie taki bezsensowny szczegół ze swojego życia – gdyby tylko się postarał, bo nie są to rzeczy, jakie zostawałyby w pamięci na dłużej niż chwilę czy dwie. Czasami jednak najmniejsze, pozbawione celu działanie zostawia po sobie grubą, głęboką i brzydką bruzdę konsekwencji. Nieprzemyślane słowo niszczy wieloletnie małżeństwo. Zbędny ruch dłoni doprowadza do karambolu, w którym giną dziesiątki osób. Czy to niesprawiedliwe? Czy coś za tym stoi? Nie wiem. Wiem tylko, że nawet najbłahsze słowo lub ruch mogą poprzestawiać los człowieka, kraju bądź całego świata w sposób, jaki trudno byłoby sobie wyobrazić. Tak właśnie złamałem rzeczywistość. Jednym ruchem i sześcioma nieprzemyślanymi słowami. Cały bajzel, jaki nas otacza, jest moją i tylko moją winą. Bo powiedziało mi się akurat tak, a nie inaczej. W czasach sprzed złamania miałem bliźniaczkę – Wiolę. Chodziliśmy do różnych szkół, ale wracaliśmy po lekcjach tym samym autobusem. Mieszkaliśmy na zadupiu, więc z przystanku do domu musieliśmy przejść na piechotę jeszcze dwa kilometry. Kochałem siostrę i uwielbiałem ją zabawiać, ale jak wiadomo, kiedy ludzie widują się i gadają ze sobą szmat czasu, racjonalne tematy muszą się wreszcie skończyć. Wtedy zaczyna się paplać o coraz głupszych rzeczach i wymyślać durnoty. A ja tak kochałem ją rozśmieszać... Rosło mi od tego serce i robiło się cieplej w żołądku. Któregoś dnia, podczas wspólnego spaceru, znalazłem monetę. Zwykłą dwugroszówkę. Rzuciłem przed siebie, pytając losu, czy wychowawca mojej klasy ma siuśka, czy nie ma. Wyszło, że nie ma. Uznaliśmy to z Wiolą za pewnik. Wszyscy mogą kłamać, ale moneta? W życiu! Rzucanie monetą w orzekaniu o absurdalne sprawy stało się naszym codziennym rytuałem. Chyba trochę się uzależniliśmy od tego prześmiewczego hazardu. Dwugroszówka mówiła nam, kto, z kim i co robi, komu śmierdzą nogi, kto próbował (lub nie) swojej kupy. Wychodziły z tego pokręcone historie i było zabawnie...

Listopad 2015

59


Do czasu, gdy ni z tego, ni z owego spytałem: – Jest Bóg, czy go nie ma? Rzuciłem. Wiola zachłysnęła się ze zgorszenia, jak na religijną dziewczynę przystało, lecz śledziła tor lotu monety. W chwili, gdy dwugroszówka uderzyła o asfalt, niebo nad naszymi głowami pękło. Po prostu się złamało. Na pewno pamiętacie ten moment, gdziekolwiek wtedy byliście. Kolory oderwały się od rzeczy, czas prysnął we wszystkie kierunki świata, nazwy zmartwychwstały, a znaczenia się skrzywiły. Ze szramy na niebie polał się deszcz potwornych istot, materia zgwałciła formę, pomieszało się to, co żywe i umarłe. Myśli zakwitły szkarłatem. Nierzeczywistość otworzyła ślepia. Świat złamał się na wszystkie strony... *** Bóg istniał. I nie był to Bóg, o którego istnieniu trzeba by wyrokować rzutem monetą. Nie chciałby tego. Chyba. Niczego już nie jestem pewien. Nie wiem, gdzie się kończę, a gdzie zaczynam. Jem dźwięki, sikam myślami, spółkuję z barwami. Złamałem się. Jak wszystko.

Ciśnienie

Marianna Szygoń (Salamandra) Uśmiech losu Opadali bez końca. Coraz głębiej w ciemną, mętną toń, rozświetlaną raz po raz błękitnymi skazami błyskawic. Dawno utracili łączność z bazą; wyładowania uczyniły radio bezużytecznym, ale pozostałe urządzenia nadal działały. Komputer pokładowy beznamiętnie informował o zmianach temperatury, pola magnetycznego i ciśnienia. Tylko Gawriłowej starczało zimnej krwi, by śledzić te wartości, choć i bez ich analizowania wiedziała, że kapsuła nieubłaganie zbliża się ku granicy, poniżej której nie przetrwał żaden próbnik. Do tej pory wysłano ich kilka — wszystkie bezzałogowe. Sonda typu „маятник” z trojgiem badaczy na pokładzie nigdy by tam nie trafiła, gdyby wahadełko nie zerwało się z uwięzi. Załoganci wiedzieli, że w trzewiach gazowego giganta nie czeka ich nic, poza śmiercią. Zdążyli pogodzić się z losem; nie wszystkim przyszło to łatwo. Nos Czubrina wciąż nosił ślad pięści Bariejewa. Podejrzanie spokojny fizyk oczekiwał na nieuniknione, przywiązany do fotela przez zdeterminowanych towarzyszy. Z początkowej furii zdołał ocalić tylko urazę, że dopadli go, gdy bezskutecznie walczył z ciężką klapą hermetycznego włazu i nie pozwolili mu opuścić kapsuły. — Byłbym już wolny — pomstował. — I martwy — dodała cierpko Gawriłowa, nie odrywając wzroku od ekranu. — A ty zamierzasz przeżyć? — mruknął. — Nie słyszysz, jak trzeszczy poszycie? — Niech trzeszczy. Ciśnienie od jakiegoś czasu już nie wzrasta. — A głębokość, owszem. Nie uważasz, że to niespecjalnie logiczne? — Nie. — Zawahała się, po czym orzekła: — Błąd aparatury, nic więcej.

60

Herbasencja


— Efekt końca skali — potwierdził triumfalnie Czubrin. — I już się nie dowiesz, przy jakiej wartości zgniecie cię jak robaka. Cóż za strata dla świata nauki! Przy ostatnich słowach wybuchnął sarkastycznym, wymuszonym śmiechem. — Zamknij się wreszcie, durniu. — Wstała z fotela, by wdrapać się po drabince do nadbudówki. Bariejew siedział tam po turecku, z głową zadartą do góry. Wyglądało, jakby medytował. Przed wypadkiem ani on nie należał do ludzi przesadnie religijnych, ani Czubrin do cynicznych złośliwców. Czyżby dopiero teraz pokazywali swoje prawdziwe oblicza? Zanim sięgnęła wzrokiem ciemniejącego na suficie włazu, zauważyła na platformie nieduże, błyszczące krople. — Wilgoć się skrapla — orzekła, przysiadając na krawędzi płyty. Bariejew zmarszczył nos, jak dziecko wyczuwające brzydki zapach. — Nie — odparł nieobecnym głosem. — To nie to. — A cóż by innego? — spytała i już prawie zanurzyła opuszkę palca w jednej z kropli, ale mężczyzna w ostatniej chwili złapał ją za rękę. — Nie zastanawia cię, dlaczego jeszcze żyjemy? — Ożywił się nagle. — Na tej głębokości ciśnienie powinno sprasować ten statek na miazgę. Żeby tylko to! Temperatura płaszcza... Sama rozumiesz. Dawno powinno nas nie być. Ściągnęła brwi, ale nie wyrwała dłoni spomiędzy jego palców. — Zastanawia — potwierdziła. — Ale ty... wiesz. — Jakże by inaczej! — dobiegły z dołu drwiące słowa Czubrina. — Zna wszystkie tajemnice kosmosu. Pewnie wie nawet, kto nas tak urządził. Przyznaj, Barioczka, wiesz, kto odciął nam pępowinę? — Trzeba było go zakneblować. — Bariejew mocniej ścisnął rękę Gawirłowej, ale po chwili powrócił do delikatnego głaskania. — Podejrzewam, że coś nas chroni. Kapsuła musi znajdować się w czymś w rodzaju wypełnionego płynem bąbla, stąd te niedorzeczne odczyty. — Jakim płynem? — spytała. Nie odpowiedział, sięgnął tylko po jedną z błyszczących kropli, po czym łagodnie odwrócił dłoń kobiety i umieścił na niej twardą, przezroczystą grudkę. Gawriłowa sceptycznie oglądała podarunek, długo wzbraniając się przed akceptacją jego natury. — Diament? Niemożliwe — wyjąkała w końcu. — To wbrew fizyce! — A jednak — uśmiechnął się — na chwilę przed śmiercią zostaliśmy milionerami.

Cukier

Bartłomiej Dzik (Dziko) Słodkich snów... Była dla mnie absolutnie nieosiągalna, choć kochałem ją do szaleństwa. Różnica klas, po prostu. Posągowo piękna i jednocześnie gorąca niczym kochanica z latynoskiego romansu, zwiewna i konkretna, piekielnie dystyngowana i niebiaństwo spontaniczna… A ja? Zakompleksiony studencik w wytartym swetrze, który nie potrafi nawet zawiązać sznurówki, aby nie popełnić przy tym buraczanej gafy. Zostały mi tylko sny. Ultra-realistyczne marzenia senne, do których miałem, rzec by można, pewną smykałkę. Nie, dotąd nie umieszczałem jej tam, w teatrze podświadomości, lękając się tego niczym świętokradztwa. Ale gdy już ostatnia nadzieja zostanie gorzko przeżuta, wypluta i zdeptana, cóż mi pozostaje? Wybacz mi, ukochana, tę profanację…

Listopad 2015

61


Zamykam oczy. Odzyskuję świadomość na bezkresnym polu, smaganym sierpniowym słońcem. Jestem burakiem. Cukrowym. He, he, no bardzo śmieszne, drogie superego. Mam czego chciałem, wyrzuty sumienia nawet we śnie wtłoczyły mnie w glebę, materializując metaforę mojego żałosnego stanu. Dojrzewam. Kąpię się w porannej rosie, łapczywie chłonę słońce, fotosyntezując swój nabrzmiały korzeń (jakby to nieprzyzwoicie nie brzmiało), a nocami myślę o niej. I mam już pewien plan. Taaak, ów buraczany stan to nie kara, ale próba. Rytuał przejścia. Maszyna wyrywa mnie z gleby i ciska na przyczepę. Krajobraz się zmienia, urbanizuje, komin cukrowni jawi jako przytłaczający przyświątynny obelisk. Prymitywny odzwierzęcy (znaczy się, odroślinny) lęk miesza się z perwersyjną antycypacją. Lodowata woda płuczki wyrywa mnie z zamyślenia, ale nim się obejrzę, trafiam do krajalnicy. Świadomość rozszczepia się na wiązki, które zaraz potem w dyfuzorze scalają się znów w rozmytą psyche. Koagulacja oczyszcza jestestwo z zahamowani – żegnajcie kompleksy zamknięte w wysłodkach! Z melasy wykrystalizowuje się nowy ja: czysty, krzepiący, przebojowy… Pakowarka zamyka mnie wraz z innymi kostkami cukru w nieprzezroczystym pudle. Jest ciemno, ale się nie boję, bo to element planu. Bliżej niż dalej… czym jest te parę dni w transporcie wobec buraczanych tygodni na polu? Ląduję w srebrnej cukiernicy, chłonę gwar bulwaru, gruchanie gołębi, szelest pożółkłych liści. Przy stoliku siada ona… To nieopisywalne doświadczenie patrzeć na nią z tej perspektywy, dekolt czerwonego sweterka jest niczym studnia grawitacyjna, pod nim bliźniacze słońca, wyżej oczy niczym galaktyki, usta jako brama do innego wymiaru. Swym aksamitnym głosem zamawia kawę. Filiżanka ląduje na blacie. Ach, to już zaraz, ekstaza ekscytacji targa każdym moim składowym kryształkiem! Rozpuść mnie i wypij, posmakuj, a ja posmakuje twych ust najintymniej jak można, zjednoczę się z tobą, będę energią, która cię porusza! Uśmiecha się, sięga do torebki, czyżby po błyszczyk… Zaraz, zaraz, co to ma być? Co robi to białe pudełeczko w jej cudnych palcach. Słodzik? Słodzik!!! Biała kapsułka ląduje w czarnym oceanie. Dlaczego?! To nie tak miało być! Widzę jak sączy kawę i cierpię każdym atomem węgla, tlenu i wodoru, to uczucie podobne do podglądania ukochanej zaspokajanej przez jakiegoś gumowego cyborga. Płaczę słodkimi łzami, patrząc, jak odchodzi. Lecz ciągle wierzę w moc podwójnych zakończeń, twistów w twiście. No odwróć się, błagam! Cukiernica drży tymczasem, gdy do zwolnionego stolik dosiada się obleśny grubas o pożółkłych zębach. Zamawia kawę. Na 125% nie użyje słodzika… Jakże łatwo, cholera jasna, słodki sen przemienić w koszmar!

Wyrostek

Anna Chudy (Tjereszkowa) Wyrostek Cytrusy i białe piżmo, ale coś jeszcze... Znieruchomiałam, kiedy po raz kolejny usiłowałam zidentyfikować intrygującą nutę zapachową. Kątem oka złowiłam zaniepokojony wzrok instrumentariuszki, nic dziwnego – chirurg węszący nad stołem operacyjnym, to niecodzienny wi-

62

Herbasencja


dok. Skupiłam się na pracy. Opłaciło się - w kulminacyjnym momencie mnie olśniło. Drzewo sandałowe... Odtąd każdy wycięty wyrostek będzie kojarzył mi się z tym zapachem. Spojrzałam raz jeszcze na kartę pacjentki – muszę zapamiętać to nazwisko. W nocy kilka razy wstawałam, miałam dziwne sny, obudziłam się nieprzytomna. Jako zastępca ordynatora, musiałam trzymać fason, zebrałam się więc szybko i punktualnie dotarłam na obchód. Sala nr pięć, mój nos już przed drzwiami wiedział, kogo tam znajdzie. - Alina Tokarczuk, lat trzydzieści dziewięć, przyjęta wczoraj, ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, rozpoznana konieczność natychmiastowej interwencji chirurgicznej. Pacjentka czuje się... - Słowa lekarza prowadzącego przestały do mnie docierać. Była piękna. Półdługie blond włosy razem z jasnoniebieskimi oczami kojarzyły się ze spacerem wśród dojrzałych łanów zboża w pogodny dzień. Dość duże piersi, rysujące się pod satynową piżamą, kontrastowały ze szczupłą, niemal wiotka sylwetką. Przykuwała uwagę. Ale nie sama uroda robiła w niej wrażenie. Miała w sobie jakąś kruchość, bezbronność. Uśmiechała się leciutko, wpatrując we mnie zatroskanym wzrokiem. I do tego ten zapach... Oj, to musiało działać na mężczyzn. Na pewno każdy od razu prężył się i chciał się nią opiekować do końca życia. Kryśka nie mogła wyjść ze zdziwienia, że zamieniam się z nią, by wziąć dzisiejszy nocny dyżur. A ja czekałam na noc. Mijały godziny, koło północy wezwali mnie na SOR, potem już było spokojnie. Obserwowałam pielęgniarki na konsoli, w końcu lekarz, bez potrzeby, w nocy nie odwiedza chorych. Wreszcie uznałam, że chwila jest idealna. Otworzyłam torebkę i wyjęłam flakonik. Drzewo cedrowe, czarna porzeczka, grusza i paczula – idealnie. Dotknęłam pachnącą zatyczką obu nadgarstków, miejsca między piersiami i okolicy uszu. Weszłam cicho do sali. Wszystkie trzy pacjentki spały głęboko. Zlokalizowałam jej łóżko. Nawet w nocy pachniała intensywnie. Szłam jak po sznurku, oddychając coraz bardziej płytko. Stanęłam obok i chwilę patrzyłam. Tak na wszelki wypadek, ujęłam jej dłoń i symulując badanie pulsu, przyłożyłam palec wskazujący i środkowy do jej nadgarstka. Dopiero wtedy pochyliłam się i zaciągnęłam. Zapach był zniewalający, delikatny, a jednocześnie władczy. Przysunęłam twarz blisko jej skroni i powoli zaczęłam schodzić w dół. Za uszami pachniała jeszcze delikatniej, delektowałam się, nie roniąc żadnej nuty. Gdy doszłam w okolicę obojczyka – zadrżała, musiał ją połaskotać mój oddech. Podniosłam się, wyczekując. Byłam w transie, niczym kuna upojona krwią. Leżała na wznak, zsunęłam delikatnie kołdrę – tylko tyle żeby móc powąchać zagłębienie między piersiami. Kręciło mi się w głowie, tu zapach był najmocniejszy – czułam go świetnie mimo piżamy. W połączeniu z lekko spoconym ciałem, stworzył mieszankę doskonałą. Zaciągałam się raz za razem. Musiałam nieźle odlecieć, bo dopiero po chwili dotarło do mnie, że jej puls przyśpieszył, a oddech stał się głośniejszy. Przykryłam ją i wyszłam. W kolejny dzień miałam wolne, zamiast cieszyć się i wypoczywać, łaziłam w kółko, nie mogąc doczekać się kolejnego dyżuru. Jakaż była moja wściekłość i rozpacz, kiedy dowiedziałam się, ze MOJA pacjentka została wypisana przez ordynatora – podobno nalegała, a ten się zgodził. Nie mogąc dojść do siebie, postanowiłam tego wieczoru umówić się z najlepszym przyjacielem – bourbonem. Nie zamierzałam otwierać, ale dzwonek brzęczał wytrwale. Uchyliłam drzwi. Zanim zorientowałam się co się dzieje, chwyciła mnie za nadgarstek i przysunęła go do nosa. - Drzewo cedrowe i orchidea – powiedziała, patrząc wyzywająco.

Listopad 2015

63


Przemek Morawski (podstuwak) Urodzony w roku śmierci Janusza Zajdla. Wciąż pisze gorzej od niego. Po przeprowadzce na wieś odkrył, że nie nabył przy tym umiejętności Tołstoja. Dlatego nadal uczy się pisać.

Konkurs

„Przepis na Halloween“

Khitre

1. miejsce

To był pędzel do makijażu. Dobrej jakości. Wbity w jego oko. Włosie wystawało na centymetr, reszta zagłębiła się w czaszce. Pęknięta gałka spływała po policzku. Patrzył z niedowierzaniem w lustro, z wyrazem twarzy, który do tej pory oglądał jedynie w horrorach. Nie czuł bólu. Pomyślał, że to nie może być prawdą. Wtedy złudzenie ustało. Sięgnął do oka. Było całe. - Coś nie tak? – Monika dotknęła jego twarzy. Wzdrygnął się. - Nie – odparł. – Nic takiego. Zaczął jednak spoglądać nad jej ramieniem na rzeczy leżące na toaletce. Był tam. Tuż przy lustrze. Wśród innych przyborów do makijażu. Monika nie pozwoliła mu się jednak nad tym zastanowić. - Wraca dopiero w środę – powiedziała szeptem. – Mogę dziś zostać u ciebie. Objął ją, uniósł i posadził na toaletce. Oplotła go nogami. Choć byli u niej w pracy, nie musiała się obawiać, że ktoś ich zobaczy. O tej porze plan filmowy był pusty. Znajdował się w domu na przedmieściach. Jej garderobę stanowiła niewielka sypialnia na piętrze. Wymóg, by wstawić tu toaletkę, którą dostała od męża, przypieczętował jej status kapryśnej gwiazdy. Ale wiedziała, że dzięki temu odsunie w jego oczach podejrzenia o zdradę. Chciał ją pocałować. Ale spojrzał w lustro i po kręgosłupie przebiegł mu zimny dreszcz. Tył głowy Moniki był rozbity. Po szyi ściekała krew z szarą masą mózgu. - Co się stało? – spytała. Patrzył na nią z przerażeniem i nagle jego oczy wywróciły się białkami do góry. - Jesteś koszerną suką – powiedział. Jego głos brzmiał obco. Jakby przemawiał ktoś inny. – Rozgrzewasz mnie, jak obozowe piece. Wybuchnął śmiechem, budzącym w Monice odrazę. Naparł na nią. Chciała się wyrwać, ale złapał ją za szyję. Zaczął dusić. - Mam świecę do twojej menory – wyszeptał. – I zaraz ją odpalę. Traciła oddech. Jej twarz siniała. Czuła, jak tamten siłą rozkracza jej nogi. Zrywa z niej majtki. Przed oczami latały jej czarne plamki. To był odruch. Chwyciła pędzel do makijażu i uderzyła na oślep. Trafiła w oko. Cofnął się. Minęła go i zaczęła biec. Dogonił ją tuż przy schodach. Spróbował obalić. Runęli oboje przez wyłamaną poręcz. Monika straciła przytomność, zanim jej czaszka rozbiła się o posadzkę.

64

Herbasencja


- Bardzo nam przykro, panie Szwarc. – Policjant splótł dłonie nad blatem. – Nie chcieliśmy, by dowiedział się pan z prasy. Uznaliśmy, że najlepiej złapać pana tutaj. Siedzieli w jednym ze służbowych pomieszczeń lotniska. Wcześniej podeszli do niego, gdy Szwarc wysiadł z samolotu. Było ich dwóch. - To naprawdę wielka strata dla polskiego kina – powiedział drugi. - Pana żona… - policjant przy stole nie skończył. Po pozbawionej wyrazu twarzy Szwarca poznał, że tak będzie lepiej. - Jeszcze jedno – podjął, kiedy wstawali. – Obsługa planu poinformowała nas, że toaletka w garderobie pana żony należała do niej. Chcą wiedzieć, czy… - Chciałbym ją odzyskać – Szwarc wszedł mu w słowo. – Chciałbym mieć przy sobie wszystko, co mi po niej zostało. - Cieszymy się, że nie przerwał pan kampanii – chłopiec ze sztabu podbiegł do niego. Szwarc uścisnął mu rękę. – Bardzo dobrze pan wypadł – dodał młody, z przesadnym entuzjazmem. - Malewski nie ma szans! Szwarc uśmiechnął się i ruszył do tylnego wyjścia. Po każdym przemówieniu potrzebował chwili samotności. - Panie Szwarc! Ktoś wyszedł mu naprzeciw. Mężczyzna nieco starszy od niego. W brązowych spodniach i pulowerze przypominał wykładowcę. - Muszę z panem pomówić! To sprawa niecierpiąca zwłoki. - Słucham. - Wiem, dlaczego pana żona zginęła. - Mężczyzna złapał Szwarca za ramię, kiedy ten próbował go minąć. – Proszę słuchać! Toaletka, którą pan jej podarował. Więzi ducha. Dybuka. Pan wie, czym jest dybuk? - Wariat! - Pan jest w niebezpieczeństwie! – Ruszył za nim, kiedy ten skierował się do wyjścia. – Mogę panu pomóc. Chodzi o lustro. W nim zaklęty jest rabin, ugodzony śmiertelnie w oko przez aktorkę, którą napastował. Toaletka należała do niej. Jego duch chce się wydostać. Może jednak zrobić to tylko w sytuacji, powiedzmy, intymnej i tylko, kiedy znajdzie odpowiednie ciało, do którego mógłby się przenieść. Szwarc zatrzasnął mu przed nosem metalowe drzwi. Nie słuchał tego, co tamten za nim krzyczał. Detektyw otworzył teczkę, rozłożył na biurku zebrane w niej papiery i zwrócił się do Szwarca: - Ze wszystkich zleconych przez pana rzeczy, do zrobienia pozostał tylko raport do sprawy rozwodowej. Ale… chyba nie będzie to już konieczne? Szwarc skinął głową. - Rozumie pan jednak, że za wykonaną część pracy oczekuję wynagrodzenia. Wiem, w jakiej jest pan sytuacji. Najpierw dowiaduje się pan o romansie żony, później tragicznie ją pan traci. Jednak w pracy nie ma miejsca na sentymenty. - Święte słowa – podsumował Szwarc i położył na biurku detektywa kopertę z pieniędzmi. Kiedy opuścił jego biuro i wyszedł z budynku, natknął się na mężczyznę, który zagadnął go po przedwczorajszym przemówieniu. - Pan wiedział – rzucił tamten oskarżycielsko. – Pan wiedział o dybuku! - Proszę zejść mi z drogi. – Szwarc minął go. - Pan to zaplanował! Mężczyzna krzyczał coś jeszcze, ale Szwarc wsiadł do czekającego na niego samochodu. Gdy szofer ruszył, wyjął telefon i zadzwonił. - Czy pan Malewski? – zaczął. - Dzwonię w sprawie konkursu. Nie brał pan udziału? Ale pan wygrał! Tak. Zabytkowa toaletka. Bardzo ładna i bardzo wartościowa. To cieszę się, że jednak pan sobie przypomniał. Pana żona się ucieszy. Znamy adres. Kiedy możemy przysłać nagrodę? Gdy rozmowa była zakończona, szofer włączył radio. Poznasz, jak smakuje zło, śpiewała właśnie Kasia Kowalska. Ja już to wiem, pomyślał Szwarc. Codziennie się nim poję.

Listopad 2015

65



Stopka redakcyjna Profile autorów: Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Bernierdh http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=715 Bustan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=689 Dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 Lidia Varanova http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=659 marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 Mirabell http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=703 Mirek13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 optymista http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=569 podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 Salamandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 Szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład:

Agata Sienkiewicz

fotografia na okładce: Paweł Gilowski

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Listopad 2015

67


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://wydaje.pl/e/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.