Herbasencja - Luty2014

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja

Proza

Bohdan Waszkiewicz Kryptonim „Ślepowron” 16 Jarek Turowski Zła podróż 22 Ezekiel 40 Marianna Szygoń Interkom 47 Antoni Nowakowski Brama – opowieść o Aaronie Wintersie 51

Łukasz Jaworski Hurt 5 Laurie Kraaikamp Nie znam się na słowach dlatego lubię przeklinać 7 Marcin Lenartowicz okotynk. 8 Po-sto-słowie 70 naprawdę trudno zgadnąć, jak chciałby nazywać się wiersz. 8 W saloniku Jerzy Edmund Sobczak Wujek Julek Hamadriada (Zakochana brzoza) 9 Salonikowe opowieści 75 Mgielne tramwaje 10 Recenzje Marcin Sztelak Marek Łuszczyna „Igły. Polskie agentki, które XXIII Coroczna Głodówka zmieniły historię“ (Monika) 76 Protestacyjna pani Zofii 11 Ciasnota. Pokłosie mieszczaństwa 12 Andrzej Chodacki „Opowieści ze świata“ Wiersz surrealistyczny 12 (Katarzyna Sternalska) 78 Jakieś sto wierszy temu 13 Stopka Redakcyjna 81 Podręcznik szulerki 13

Ohayo gozaimasu 14

2

Herbasencja


Marudzenie Helli No i stało się: Herbatka na własnym serwerze! Oczywiście nie obyło się bez spięć, awarii i psikusów, ale ostatecznie cała akcja przeprowadzkowa zakończyła się sukcesem. W tym miejscu kolejny raz chciałabym gorąco podziękować Wielkiemu Kreatorowi za pracę i czas poświęcony na przenosiny oraz GaPie, za to, że rozwiązał prawie że nierozwiązywalny problem niechęci salonika do polskich znaków. Teraz możemy szaleć do woli bez zerkania na licznik transferu, więc szykujcie się na niespodzianki! Co do Herbasencji: na szczęście nie spełniła się zła wróżba z numeru styczniowego i nadrabiamy zaległości: aż pięciu debiutantów, w tym cztery panie! Laurie Kraaikamp, Marianna Szygoń, Elżbieta Dobkowska, Ewa Grześkow i rodzynek Jerzy Edmund Sobczak. Jeśli jesteście ciekawi, jakie znajome nicki kryją się pod tymi nazwiskami, musicie co najmniej „przekartkować“ numer. W tym numerze pojawiają się także dawno niepublikowane drabble i haiku z naszych konkursów cyklicznych. Od razu w dawce, która pozwoli się solidnie najeść. Zaczęłam podziękowaniami, więc skończę też podziękowaniami. Autorką zdjęcia z okładki jest Aleksandra Wazia, która sprawiła mi wielką radość, godząc się na wykorzystanie jej fotografii, bo czy nie pasuje idealnie? Serdecznie polecam Wam profil Aleksandry na portalu DeviantArt (http://dethangel91.deviantart.com/), a jeśli ktoś, tak jak Helena, pasjonuje się fotografią cmentarną, to już musi zajrzeć obowiazkowo! I to na tyle ode mnie, do poczytania wiosną (albo zimą, zależy co u kogo będzie za miesiąc...). Helena Chaos

Kalendarz

Idzie sobie mrówka..

13.02.2014 (czwartek)

ostatni dzień przesyłania tekstów na „Błyskawiczny konkurs walentynkowy“

17.02.2014 (poniedziałek)

ogłoszenie wyników „Błyskawicznego konkursu walentynkowego“

23.02.2014 (niedziela)

o 12.00 koniec zbiórki drabbli w Po-sto-słowiu, temat „Siedemnaście tysięcy osiemset czterdzieści trzy i trzy czwarte“

31.03.2014 (poniedziałek)

ostatni dzień przyjmowania opowiadań na „Kryminał z herbatą w tle“

Luty 2014

3



Łukasz Jaworski (tentyp) „U Polaków lubię jedno - ich język. Kiedy inteligentni ludzie mówią po polsku, wpadam w ekstazę. Jego brzmienie wywołuje we mnie dziwne obrazy, w których tle zawsze jest murawa z pięknej kolczastej trawy i buszujące w niej szerszenie i węże[...] Jestem tym, który zgubił się w tłumie, tym którego oślepiły syczące światła, jestem zerem, które widzi, jak wszystko wokół niego zostało zredukowane do farsy. Mijali mnie mężczyźni i kobiety w oparach płonącej siarki, odźwierni w wapiennej liberii rozwierający szczęki piekła, chwała wsparta na kulach, skarlała w obliczu drapacza chmur, doszczętnie przeżuta przez kolczaste szczęki maszyn. Podążałem wśród wieżowców w stronę chłodu płynącego od rzeki i widziałem między żebrami ich szkieletów światła strzelające w górę jak rakiety?“* Oczywiście kituję, żadnym zerem nie jestem, chyba, że jak trzy szalone zera, lubię oddychać i milczeć, patrzyć w sufit jednego dnia, a drugiego gdziekolwiek, tyle, z Bogiem, którymkolwiek. *Henry Miller

Hurt Mógłbym się dziś zranić - otoczka ku temu przednia za oknem cmentarz i przed starym płotem, na polnej drodze kłótnia sztajmesów z okna spoglądam - kojarzę ona ma 34 + 2 nie wie z kim i HIV on 55 i nic spuszczam roletę, kota wyganiam to nie jest kraj dla wrażliwych zwierząt mam dwa i siedem ale Kurt i Janis Joplin nawet tam nie wiedzą o moim istnieniu, więc nie czekam na audyt w Klubie 27 i nie skupiam się na bólu to ta sztuczna poza we mnie nawet gdy kłuję nie próbuję się jej pozbyć bo nie pamiętam, abym chciał

Luty 2014

5


dziwna pauza boli niemoc myśli szlachetnych urzeczywistnić nie zawiódłbym cię nie mógłbym patrzeć jak cierpisz wystarczy lustro i choć bez korony troszkę tylko cierni w Air Force One Low siadam na chodnikowym, popękanym tronie pod plamami czasu uczucia się uwypuklają ktoś mi życzliwie sprzedał trefny Vanish jesteście wciąż tacy sami a ja cóż, jestem gdzie indziej wszyscy, których znam studzą mnie najpierw i przed mogłeś nie mieć nic a przecież masz nas

wszyscy, których znam studzą mnie najpierw i przed

trywialnie i szepto-krzykiem nie zawiodę ich, jak niezliczoną ilość razy i sprawię, aby się cieszyli kosztem mnie identycznie jak koziorożca zwrotnik - Początek gdybym mógł zmienić cokolwiek zmieniłbym wszystko lecz gdybym mógł zacząć wszystko od nowa milion kilometrów stąd nie zmieniłbym nic i nie szukał drogi tylko ciebie na bezdrożach które skrupulatnie omijałem błądząc

6

mogłeś nie mieć nic a przecież masz nas Herbasencja


Laurie Kraaikamp (Anna Onichima ) Lat siedemnaście i trochę. Serce oddała muzyce, a zdrowie wenie twórczej.

Nie znam się na słowach dlatego lubię przeklinać wiele lat temu nauczyłam się krzyczeć niby to przypadkiem potykałam się o stopnie schodów o kredki rozrzucone na dywanie plątałam się w sznurowadłach najłatwiej było płakać i czekać na nagrodę pocieszenia Oskar dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej potem jakoś ucichło byli lepsi ode mnie mniej doświadczeni bardziej wysportowani ja zostałam odstawiona na strych by osiadała na mnie samotność taki wakacyjny domek dla pająków jadłam paznokcie by zanadto się nie upić zapachem starości był wszędzie i wiem że gdzieś pomiędzy nie zapamiętałam słów zapomniałam krzyczeć że odchodzę nikt mnie nie złapał milczeniem uwiodłam śmierć

Luty 2014

jadłam paznokcie by zanadto się nie upić zapachem starości był wszędzie 7


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie, w roku kota. Astygmatyk. Nie bez powodu nie opuszczający nigdy/przenigdy hermetycznych piwnic, czy najciemniejszych zakamarków pokoju, gdzie nie dociera żadne światło, a dźwięki zdają się być wyłącznie wyobraźnią. Koszmarem. Laureat wielu nieistniejących jeszcze nagród literackich, w tym Archanioła za rdzę. Doceniany głównie w pręgach, za nieposłuszeństwo, chęć do picia i nos - rosnący coraz bardziej w miarę rozwoju wypadków. Jeśli spotkasz go kiedyś na ulicy, pochyl głowę - to prawdopodobnie będzie ostatni ptak.

okotynk. ogniem byłabyś wśród traw gdyby nie oczy - punkt zapalny dawkujące mi dotyk z precyzją godną każdej z aptek

naprawdę trudno zgadnąć, jak chciałby nazywać się wiersz. czuł się jakby zaszczuty szczurami szczudłami dzięki którym wyrastałam na dobrą dziewczynkę jeżeli tylko pozwalano gryźć mi parapet od strony blach uderzających o schyłki wiatru miałam dość mocne zęby jak na swój wiek mleczne powypadały z klawiszami fortepianu albo znikły zamiast mnie stercząc później pionowo z powierzchni nie lubił zbytnio kiedy szłam gdzieś sama bez tych wszystkich płaczliwych adresów do których mogłabym się zgłosić w razie gdyby on już nie mógł siadałam wtedy na grzbiecie twoich dłoni i zmazywałam lakier z paznokci uważając żeby nie wychylić zbytnio bioder

8

Herbasencja


Jerzy Edmund Sobczak (Smaug) Jestem Sopocianinem, a to szczególna nacja, ani Gdańszczanin, ani Gdynianin. Prawdę mówiąc, wiersze piszę od niedawna. Gdzieś tak od roku. No i już na początku skłamałem. Pierwszy wiersz napisałem w przedszkolu w wieku sześciu lat. Pamiętam go do dziś. To był wiersz o kasztanie, a właściwie kasztanowcu. W wieku czterech do pięciu lat umiałem już płynnie czytać. Toteż czytałem wszystko co mi wpadło w ręce. Nieważne czy rozumiałem czy nie. Moje pierwsze zetknięcie z poezją, pomijając Brzechwę czy Tuwima dla dzieci, to był Gałczyński. Znajdował się na półce obok „Słówek“ Boy Żeleńskiego i wydania wszystkich dzieł Mickiewicza. Na rozwijającym się umyśle dziecka musiało to odcisnąć swoiste piętno. To prawda, że napisałem kilka wierszy w liceum, głównie, żeby zaimponować dziewczynom. Zaginęły gdzieś, ale przypuszczam, że teraz czytałbym je z zażenowaniem. Głównie rymuję, to te doświadczenia z dzieciństwa. A moje wiersze nieco trącą myszką.

Hamadriada (Zakochana brzoza) Płacz w ciszy, a do wtóru echa ciche łkanie. Samotna brzoza z brzegu wypatruje w dali kochanka, co odpłynął w śmiertelników kraje. Pończochy białe wzuła, jeszcze przed rozstaniem, na ślub, który z rąk elfów sobie przysięgali. Odpłynął, płacz pozostał z echa cichym łkaniem. Podstępem w bór zwabiła na magiczny taniec, by omotać i związać, lecz życie ocalił miłością, nim powrócił w śmiertelników kraje. Przeczuła nimfa płocha, że serce jej złamie już na elfiej polanie, kiedy tańcowali z rzewną świerszczy muzyką, z cichym echa łkaniem. Teraz w sukni liściastej, w zieleni przestaje. Liście niczym łzy roni, w zadumie, azali wróci stąd ukochany, gdzie śmiertelnych kraje? Co roku o tej porze schodzi na rozstaje, marząc, że jego postać zjawi się z oddali, imię, co w wiatr krzyczała, wraca echa łkaniem. Kochanek, Styks przepłynął, w śmiertelników kraje.

Luty 2014

9


Mgielne tramwaje Wczesnym porankiem, gdy słońce wstaje, przybądź w kreślone pętlą rozstaje, gdzie się zbierają zwiewne upiory, aby powitać mgielne tramwaje. We mgle się snują z błędnym uporem, w oparach smutku, wpatrzeni wzajem w twarze znużone i troską chore. A tu! Wpływają już swoim torem, a na ich grzbietach skry trzeszczą, błyszczą, wężowe bestie, senne potwory, dzwonią i mlaszczą otwartą paszczą; mgielne upiory połykać zaczną. Pędzą do pracy zjawy zmęczone. Pętlę rozstajów wrony przywłaszczą i pożegnają, schrypniętym tonem, mgielne tramwaje, już nasycone.

10

Fot. Wujek Julek

a na ich grzbietach skry trzeszczą, błyszczą, wężowe bestie, senne potwory , dzwonią i mlaszczą otwartą paszczą

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

XXIII Coroczna Głodówka Protestacyjna pani Zofii Przeciwko wszystkim znakom na ziemi, bo niebo poza skutecznym zasięgiem modlitwy. Jak zawsze szampański nastrój i kolorowe zdjęcie truskawek, własnego chowu. Na naturalnym nawozie od żywcem do raju wziętych kur. I potępionych kogutów. Trzy dni i noce robienia na drutach. Sweter dla wnuka, może nie zasłużył, ale taki ładny. Ponadto krew z krwi. Kość przodków, zgodnie z kultem relikwii. Oraz odpustem na sprzedaż. Środek lipca, a w kominku ogień. Wesoło trzaska. Pani Zofia myśli o kiełbasie, ślinka cieknie na dywan.

Luty 2014

11


Ciasnota. Pokłosie mieszczaństwa Etap pierwszy: Prywatny raj zza zamkniętych drzwi, ale cisza - szklanka u ściany, Hannibal ad portas. Za oknem mordy sennych koszmarów.

Wiersz surrealistyczny Królik z kapelusza ma przycięte uszy. Te ostatnie bolą od dzwonów katedry, spóźnione larum - trzydzieści dni po zagładzie ludzkości wciąż biją po mordach. Pot i łzy ciekną ciurkiem, potop bez arki. Na słupach ogłoszenia drobne, między innymi: wynajmę króliczą norkę,

Na wycieraczce prośby o wsparcie. Listy otwarte z anonimowymi podpisami.

niewygodną jak diabli. Tanio, za bezcen. Tymczasem na horyzoncie bardzo ładne grzyby, szkoda - nie ma komu zrobić zdjęcia. Ale to normalne w czasie apokalipsy.

Listonosz sprawdza zawartość portfela, moc żarówek i abonament. Przez wizjer wciska kciuk nieostemplowany.

Zresztą zegarki już niepotrzebne, wszyscy jesteśmy bezrobotni. Ewentualnie martwi. Zresztą na jedno wychodzi. Szczególnie w karcianych sztukach, takich jak pasjans,

Etap drugi:

po przecinku brakuje już tylko kropki.

Poranne mdłości, a ja nie wierzę w niepokalane. W końcu śniadanie: jajka na kiełbasie z chrzanem. Druga Wielkanoc. I przyszłość rysuję w barwach, od zgniłej zieleni do bieli. Oraz szlaczek u góry lamperii. Rachuba zgubiona: Podsłuch za szafą, kamery w ścianach, donos wysłałem. Autobiografia. Oczekiwanie.

Tymczasem na horyzoncie bardzo ładne grzyby, szkoda - nie ma komu zrobić zdjęcia. Ale to normalne w czasie apokalipsy.

12

Herbasencja


Jakieś sto wierszy temu Poeci sikają w krzakach, to niesprawiedliwe z punktu widzenia feminizmu, ale jest jak jest - nie ma wśród nich poetek. Później rozmawiają, pierwszy: w tym roku napisałem tylko trzy wiersze, żaden mi się nie spodobał. Drugi: ja napisałem dwieście, wszystkie genialne. I oczywiście niedocenione. Trzeci: kiedy w końcu pójdziemy na piwo. Cholera. Prawdziwy artysta. Czwarty myśli: za dużo na raz do rzucania, palenie zabija, niepalenie także. Najskuteczniej jednak zabija życie. Na śmierć. Pocieszające - w szerokim kontekście historycznym wszystko to nie ma żadnego znaczenia. W postscriptum dodam, jako usprawiedliwienie, kiedy miałem piętnaście lat nie było internetu, ba, nie było jeszcze poezji. Ale zważywszy na upływ czasu może w końcu napiszę wiersz i zamknę usta.

Podręcznik szulerki Dokąd zmierza ten świat? - zapytał świadek Jehowy. Nie wiedziałem. Wyjaśniał, ale jego pisma były wydrukowane na zbyt dobrym papierze, abym mógł uwierzyć. Padał deszcz, nieprzerwanie, sąsiad zbudował arkę z opakowań szklanych. Teraz czekamy na Ararat, albo inną górę. Grając w karty. W pasjansie należy oszukiwać - los się odwróci. Do góry nogami, dach w piwnicy, nad głową kartofle. Przerośnięte jak diabli. Księżyc na chodniku rozgnieciony na miazgę, całkowicie przypadkowymi butami. Tymczasem świadek zwiesił nos na kwintę. I poszedł. Szukać odpowiedzi, ewentualnie napić się w przydrożnym barze. Oranżady z bąbelkami. Piąty as spoczął w kieszeni.

Luty 2014

13


Ohayo gozaimasu Zwycięzcy

16. Matura

Agata Sienkiewicz (Helena Chaos) matura zdana zawalony egzamin z dojrzałości

17. Życie jest jak koty wytaczający arbuza z jeziora

18. Urodziny „Niepoważnego portalu okołoliterackiego“

Katarzyna Sternalska (eyesOFsoul)

Jakub Bajer (Jakub)

kot ma siedem żyć ja wolę mieć arbuza gdy ty się staczasz

Bury przyjechał i pić więcej już nie chciał. To niepoważne!

19. Choroby weneryczne

20. Gładź szpachlowa

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Katarzyna Sternalska (eyesOFsoul)

Puk puk, otworzysz? Cudownie pukasz. Ktoś ty? To ja, rzeżączka

upalnym latem wygładzisz pach lovej swej dezodorantem

21. Czerwony kapturek

22. Migrena

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Katarzyna Sternalska (eyesOFsoul)

To jej pierwszy raz: ciepła dłoń, błękit oczu, czerwień kapturka.

To nie jest antykoncepcja gdy ochoty brak migreną się wykręcam i leżę na wznak

14

Herbasencja


23. Pani zabija Pana

24. Truchło

Anna Chudy (Tjereszkowa)

Agnieszka Wasilewska (snowflake)

bardziej niż sztylet obojętność go zrani - wbiła pod serce

A la carte Dzisiejszy specjał: nadziewane truchło, do wyboru rasa.

25. Sabat

26.

Jakub Bajer (Jakub)

Agata Sienkiewicz (Helena Chaos)

Na Łysej Górze Jako stróż pracowałem To były czasy

czerwony księżyc zwiastun nieszczęścia, zły znak poczuję znów głód

27. Eliksiry

28. Śmietanka

Jakub Bajer (Jakub)

Elżbieta Dobkowska (miki)

Napij się synku. Kompocik od mamusi lepszy niż żona

Śmietankę spijał, liposukcji doczekał. Roboty szuka.

Luty 2014

15


Bohdan Waszkiewicz (Bohdan)

Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. O czterech lat próbuje wrócić do ojczyzny. Bezskutecznie. Napisał powieść, z której był bardzo dumny. Przeczytał ją po kilku latach, przez co schudł o pięć kilogramów i popadł w depresję. Kiedyś pochłaniał góry książek, dziś zasypia po kilku stronach.

Kryptonim „Ślepowron”

historia alternatywna

1

Przez duże okna wpadały promienie słoneczne, rozjaśniając obszerne pomieszczenie. Jedynymi meblami w gabinecie były ciemne biurko oraz krzesło, które mocno kontrastowały z białymi ścianami. Przy biurku siedział mężczyzna odziany w nienagannie skrojony garnitur. Przed nim, na lśniącym blacie, leżała tekturowa teczka z czerwonym napisem „ściśle tajne“. Westchnął głośno, po czym zamknął podkrążone oczy i na chwilę zastygł w bezruchu. Z pomarszczonej twarzy biło zmęczenie. Wydawało się, że zaśnie, kiedy od drzwi dobiegło ciche pukanie. Potrząsnął głową, jakby chcąc w ten sposób przegonić ogarniającą go senność. Ujął w dłoń wypełnioną do połowy szklankę i upił łyk bezbarwnego płynu. Odchrząknął. - Proszę wejść - zaprosił, odstawiając naczynie na biurko. Do środka wkroczył szczupły mężczyzna. Miał na sobie szary garnitur, a na jego nosie tkwiły stylowe okulary. - Dzień dobry, panie prezydencie - powiedział, gdy znalazł się przed obliczem Ronalda Reagana. - Jak się masz, Richard? Bo ja całą noc spędziłem, czytając te akta. - Wskazał dłonią tekturową teczkę. Spałem tylko trzy godziny, a zasnąłem dopiero nad ranem. Rozumiem, że te informacje są potwierdzone? - Tak, panie prezydencie. Poza tym, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież o takiej możliwości wiedzieliśmy od mniej więcej roku. - Masz rację - zawiesił na chwilę głos, a po chwili zapytał: - Wszyscy są? - Tak. Czekają w Gabinecie Stanów Zjednoczonych. - No to chodźmy. - Wstał z krzesła, po czym podszedł do doradcy. - Przyda mi się mój talent aktorski, żeby przekonać ich do tak szalonego planu. - Zaśmiał się gorzko. - Kryptonim „Ślepowron“, tak? - Zgadza się, panie prezydencie. Pozostały nam tylko trzy miesiące na przygotowania, ale powinniśmy zdążyć.

2

Stał przy oknie i zerkał na pogrążone w półmroku Aleje Ujazdowskie. Na zewnątrz panował niewielki ruch. Padający śnieg utrudniał poruszanie się nielicznym grupkom ludzi, a po posypanej solą jezdni od czasu do czasu wolniutko przejeżdżały samochody. Wysoki i dobrze zbudowany brunet nie znał marek obserwowanych aut, ale zauważył, że większość z nich nie prezentowała się jakoś szczególnie ciekawie. A John Statton lubił drogie i szybkie samochody.

16

Herbasencja


Amerykanin przebywał w Polsce od kilku dni i jak dotąd nie opuszczał ambasady. Mimo to nie był zainteresowany zwiedzaniem stolicy obcego państwa, bo podobne obrazki widział wcześniej w Bukareszcie, Berlinie Wschodnim i Moskwie. Jakiś czas temu doszedł do wniosku, że miasta komunistycznych krajów są do siebie bardzo podobne. „Szare, odrapane budynki oraz ciemne ulice, a do tego ludzie o smutnych i zmęczonych twarzach“ - dumał agent. Poza tym rozkazy brzmiały jasno: zaszyć się ambasadzie, wykonać misję, a jeśli uda się przeżyć to zaczekać na dalsze polecenia. Jeśli uda się przeżyć... Z zadumy wyrwał go męski głos. - Co? - zapytał Statton. - Co mówiłeś? - Powiedziałem, że ulica, na którą patrzysz, jeszcze trzydzieści lat temu nosiła imię Stalina wyjaśnił siedzący na kanapie jegomość. Wyglądał na znacznie starszego od swojego interlokutora, o czym świadczyła rozległa łysina i brzuch sterczący spod kraciastej koszuli. - Tak? No, proszę. W sumie dziwne, że i tak udało się zmienić jej nazwę - mruknął John. - Zmienili ją jakieś trzy lata po jego śmierci. Pamiętam, że kończyłem wtedy liceum i cieszyłem się jak diabli. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w sześćdziesiątym ósmym będę musiał stąd uciekać. John chciał coś wtrącić, ale odpuścił. W końcu przyjechał tutaj wypełnić swoje zadanie, a nie uczyć się historii tego kraju. Czasem zastanawiał się tylko, dlaczego Polska jest tak ważna dla rządu Stanów Zjednoczonych? A może nie chodziło o konkretne państwo, a raczej o właściwy moment? Przypuszczał, że „gadające głowy“ z Waszyngtonu chcą w ten sposób skruszyć betonowy mur komunizmu, licząc na to, że potem inne narody bloku wschodniego odrzucą dyktaturę Sowietów. „Przy niewielkiej pomocy z zewnątrz, ma się rozumieć“ - skrzywił usta w ledwie widocznym uśmiechu. Spojrzał na rozmówcę. Krótkie zadanie, do którego przygotowywano Władka przez kilka tygodni w Pentagonie, miało odmienić losy Polski. Statton nie mógł wyjść z podziwu, że niepozornie wyglądający wykładowca uniwersytetu zgodził się wziąć udział w tak niebezpiecznej akcji. I w dodatku chciał pomóc krajowi, z którego wcześniej go wydalono. „A może właśnie dlatego? - myślał agent. - Tylko, czy facet podoła wyzwaniu?“ W jego głowie mnożyły się wątpliwości. Niby Władysław Glesner nadawał się doskonale, ponieważ fizyczne podobieństwo do celu misji oraz znajomość języka polskiego miały niebagatelne znaczenie, lecz z drugiej strony John zawsze uważał, że do takich spraw odpowiedni byli jedynie doświadczeni agenci. Ale cywil? Cywile zawsze przynosili pecha. - Zaraz dołączy do nas mój kolega. Jedną z jego wielu umiejętności jest charakteryzatorstwo oznajmił. - Przed nami długa noc. - Nie szkodzi. I tak nie mógłbym zasnąć. Przecież jutro wystąpię w telewizji. - Władek zaśmiał się ironicznie.

3

- Do diabła - warknął niepocieszony, kiedy biała piłeczka o centymetry minęła dołek. - Już trzeci raz nie trafiłem! Stojący obok Richard Pipes uśmiechnął się. Trzymając w jednej ręce kij do golfa, drugą poprawił czapkę z daszkiem, po czym podszedł do piłeczki leżącej na równo skoszonej trawie. Po krótkim przygotowaniu mocno uderzył. Piłka poszybowała daleko, by wkrótce wylądować w pobliżu chorągiewki. - Widzę, że nie mam dzisiaj co marzyć o zwycięstwie z tobą - podsumował Reagan, chowając kij do futerału. - Za to w najbliższych wyborach wygra pan bez żadnych problemów - pocieszył go. - Po tym, czego pan dokona w Europie, nie może być inaczej. Schodzili stromym zboczem w zupełnej ciszy. Myśli prezydenta powędrowały daleko do państwa leżącego pomiędzy Tatrami a Bałtykiem. Od dłuższego czasu próbował sobie wyobrazić obraz Europy po ewentualnym powodzeniu misji, lecz były to czyste fantazje. Tak naprawdę odpowiedzi na wszystkie pytania miały dać najbliższe dni lub tygodnie. „No, może miesiące“ - zakończył myśl, po czym przerwał milczenie: - Rozumiem, że „Ślepowron“ powoli zmierza do punktu kulminacyjnego? - Tak, panie prezydencie. Jestem ze wszystkim na bieżąco i póki co nie ma żadnych problemów. Nasi agenci są przygotowani perfekcyjnie.

Luty 2014

17


- A wojsko? - Piechota i odziały pancerne w Niemczech oraz lotnictwo w Wielkiej Brytanii czekają w pełnej gotowości. Podobnie jest z naszą marynarką, której kilka okrętów stacjonuje u wybrzeży Szwecji - To dobrze. - Cmoknął z zadowoleniem, dodając żartobliwie: - Powodzenie akcji osłodzi mi dzisiejszą przegraną w golfa - zawiesił na moment głos, przełknął głośno ślinę i powiedział: - Powoli zaczynam się martwić, że zabraknie nam wysp. - Bez obaw, panie prezydencie. - Roześmiał się Pipes. - W razie czego Japończycy mają ich sporo. Reagan pokiwał ze zrozumieniem głową. Wyjaśnienia doradcy były w pełni satysfakcjonujące. „Oby wszystko poszło dobrze, a moja reelekcja będzie formalnością“ - rozmyślał.

4

Zamarznięty na kość śnieg utrudnił podniesienie włazu, przez co trzech mężczyzn dostało się do kanału kilka minut później niż przewidywał plan akcji. Niewielki poślizg czasowy nie miał dużego znaczenia, więc nie wprowadził w ich poczynania niepotrzebnej nerwowości. Znalazłszy się w środku, zasunęli za sobą klapę, po czym włączyli latarki. Wszyscy mieli na sobie identyczne stroje. Można było pomylić ich z grupą kominiarzy, gdyby nie miejsce, w którym przebywali. Alan przesunął w dół suwak czarnego kombinezonu i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni pomięty kawałek papieru. Rudowłosemu mężczyźnie wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, aby odnaleźć właściwy kierunek. „Gówniana robota“- przebiegło przez myśl Johnowi, kiedy przyprawiający o mdłości smród wypełnił mu nozdrza. Humor poprawił mu widok grymasu obrzydzenia na twarzy Władysława. Założyli maski tlenowe i już po chwili maszerowali, jeden za drugim, do celu oznaczonego czerwonym krzyżykiem na prowizorycznej mapie. Dwóch dźwigało plecaki, a jeden z nich trzymał w dłoni skórzaną teczkę. Światła latarek rozjaśniały tunel, rzucając blask na wilgotne ściany i potok fekaliów. Czasem do uszu mężczyzn dobiegały szczurze piski odbijające się echem po kanałach, jakby gryzonie chciały ostrzec pobratymców przed intruzami. Zatrzymali się przed rozwidleniem podziemi na dwa kolejne korytarze. Wzrok Alana ponownie powędrował na niewielką mapkę, po czym ruszyli dalej. Wiedzieli, że znajdowali się już blisko celu, więc postanowili zachować czujność i poruszać się jak najciszej. Według danych wywiadu w domu nie było wartowników, natomiast w ogrodzie oraz przed bramą znajdowało się odpowiednio po dwóch żołnierzy. Gdyby cokolwiek wzbudziło ich podejrzenia, akcja mogłaby zakończyć się niepowodzeniem. Alan powstrzymał ruchem dłoni dalszy pochód. Stanęli obok metalowej drabinki i pokiwali ze zrozumieniem głowami. Wyłączyli latarki. Dwaj mężczyźni wspięli się po zardzewiałych stopniach, a potem z niemałym trudem podnieśli klapę. Wstrzymali oddech, kiedy właz przesunął się z hałasem po betonowej posadzce. Przez moment nasłuchiwali, a gdy uznali, że nic im nie zagraża, wyszli ze studzienki. Przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, uważnie zlustrowali tonące w mroku pomieszczenie. Wkrótce dołączył do nich trzeci z towarzyszy. Stali pośrodku piwnicy. Cel był blisko, a jednocześnie tak daleko. *** Zmienili obuwie na suche i lżejsze. Gumofilce wrzucili do kanału, po czym szybko pokonali kilka stopni niewysokich schodów. Kiedy dotarli na ich szczyt, John powoli nacisnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały, ale nie na tyle głośno, żeby obudzić kogoś z domowników. Po kolei przestąpili próg kuchni, gdzie Alan ponownie zerknął na mapę. Blask świateł ulicznych latarni, wpadający przez okna, wydatnie pomógł w zapoznaniu się z planem układu pomieszczeń. Alan oderwał oczy od kawałka papieru i sięgnął do plecaka. Po chwili trzymał w dłoni metalową butlę, niewiele większą od gaśnicy samochodowej. Spojrzał porozumiewawczo na Johna. Ten przytaknął ruchem głowy, po czym zaopatrzył się w identyczny pojemnik. Nagle ich uszu dobiegł hałas. Ktoś dreptał po drewnianej podłodze. Zbliżał się do kuchni. Cichy dźwięk kroków wskazywał, że człowiek miał bose stopy. Władysław szybko ukrył się pod dużym stołem, a jego kom-

18

Herbasencja


pani stanęli przy ścianie obok drzwi. John dotknął schowanej pod kombinezonem broni. Poczuł chłód metalu. „Nie mogę strzelać, usłyszą nas“ - zorientował się w porę. Błyskawicznie sięgnął po duży nóż leżący na szafce. Do kuchni wkroczyła półnaga dziewczyna, której długie, jasne włosy opadały na ramiona. Nie włączyła światła. Stała przez chwilę, gapiąc się bez mrugnięcia okiem na okno. Milczała jak zaklęta. Statton zacisnął zęby. „Zabić czy nie?“ - bił się z myślami. Już miał doskoczyć jak drapieżny kot do swojej ofiary i sprawnym cięciem pozbawić jej życia, kiedy... ... odwróciła się. Tępo patrzyła na Johna szeroko otwartymi oczami. Stała nieruchomo niczym figura woskowa, a jej blade oblicze nie okazywało żadnych emocji. Wydawało się, że nikogo nie dostrzegała. Amerykanin zbliżył dłoń do twarzy dziewczyny. Pomachał ręką tuż przed jej nieruchomymi oczami. „Zero reakcji“ - zauważył. Niespodziewanie obróciła się na pięcie, przyprawiając Johna o szybsze bicie serca. Jak gdyby nigdy nic opuściła pomieszczenie. Odgłos kroków oddalał się, aż w końcu umilkł. Mężczyźni odetchnęli z ulgą. Sutton otarł pot z czoła. *** Władek został w kuchni, a dwaj agenci przedostali się do dużego holu. Alan wskazał kompanowi drzwi na końcu korytarza, natomiast sam skierował się na schody. Uważnie stąpając po stopniach, dotarł na piętro. Rozejrzał się dokoła, po czym porównał swoje krótkie obserwacje z rozrysowanym planem. Już wiedział, dokąd powinien się udać. Statton ostrożnie zamknął drzwi pokoju. Potem położył się na podłodze. Do wylotu butli dokręcił wąski przewód, by później wepchnąć jego koniec w szczelinę pod drzwiami. Przy każdym ruchu na moment wstrzymywał oddech i wytężał słuch. Póki co z wnętrza pomieszczenia nie dochodził żaden dźwięk. „Twardo śpi. To dobrze“ - pomyślał. Z kieszeni kombinezonu wydobył szeroką taśmę, którą zakleił wszelkie szpary w drzwiach. Na koniec ścisnął w dłoni niewielką dźwignię przymocowaną do górnej części pojemnika. Rozległo się ciche syczenie. *** John wszedł do kuchni, pokazując uniesiony do góry kciuk. Glesner pokiwał z uznaniem głową, po czym zaprosił agenta gestem dłoni na jedno z krzeseł. Skorzystał z propozycji. Niedługo potem pojawił się Allan. Oparł się plecami o szafkę naprzeciwko mężczyzn i wskazał palcem zegar ścienny. Zdjął maskę, po czym wyszeptał ledwie słyszalnie: - Musimy zaczekać pół godziny. - Jego mina świadczyła o prawidłowym przebiegu akcji. - Teraz można zdjąć maski. *** - Śpią snem sprawiedliwych - oznajmił Allan, pakując do plecaka pozostałości taśmy oraz butlę. - Dziewczyna też. Po takiej dawce gazu przynajmniej nie będzie lunatykować - powiedział Statton, a po chwili dodał: - Mało brakowało, a poderżnąłbym jej gardło. - Zaskoczyło mnie, że tego nie zrobiłeś - zauważył Alan. - To poważnie skomplikowałoby naszą misję - wyjaśnił grobowym głosem, by po chwili rozładować napięcie słowami: - A widziałeś jej ciało? Szkoda coś tak pięknego zmarnować. Zaśmiali się cicho, po czym John skierował wzrok na Glesnera. - Teraz twoja kolej, Władek. Wszystko pamiętasz? - zapytał. - Owszem - odrzekł, a kiedy spostrzegł nieugięte oblicze rozmówcy, westchnął i szybko wyliczył: - O siódmej przyjeżdża po mnie kierowca. Potem jedziemy do telewizji. Tekst mam w teczce. Poklepał dłonią neseser. - No, a później jest jeszcze spotkanie z działaczami podziemia.

Luty 2014

19


- Co znaczy... później? - wtrącił poirytowany Allan. - Później, to znaczy o dwunastej w południe - poprawił się. - Świetnie - pochwalił go John i poklepał przyjacielsko po ramieniu. - Będzie dobrze, dasz radę. - Tak się zastanawiam... - zasępił się Glesner. - Tak? - John zmarszczył czoło. - Co ci chodzi po głowie? - Czy jego rodzina po przebudzeniu nie zacznie czegoś podejrzewać? Obudzą się dość późno, a żona zauważy, że wyszedł bez pożegnania. No i na koniec wiadomość o tragedii. Trochę to dziwne, prawda? - A nawet jeśli, to kto ich będzie słuchał? - odpowiedział pytaniem Alan. - To już będzie inny kraj. - Zrobił krótką pauzę, a po chwili dodał: - W garsonierze na piętrze są odpowiednie ubrania. Idź tam i przebierz się. Musisz wyglądać jak na fotografii. - Ok - przytaknął, wstając z krzesła. *** Poruszali się wolniej niż poprzednio. Pierwszy kroczył Alan, oświetlając latarką podziemną trasę. Zaraz za nim szedł Sutton. Dźwigał na plecach zwiniętą kołdrę. Z jednego końca dziwacznego pakunku wystawały nagie stopy, a z drugiej strony twarz łysawego mężczyzny. - Uff... Ależ ciężki ten czerwony - wysapał przez zaciśnięte zęby John. - Nie obudzi się? - Ciiii - uciszył go i odpowiedział szeptem: - Nie ma szans. Wstrzyknąłem mu dodatkową dawkę morfiny, będzie jeszcze długo spał. Już niedaleko, ale jak chcesz, to cię zmienię. - Nie - mruknął pod nosem. - Poradzę sobie. Niedługo potem dotarli do wyjścia z kanałów. Kiedy przesunęli klapę, Alan zastukał w podwozie pojazdu stojącego nad studzienką. Samochód odjechał kilka metrów, po czym zatrzymał się. Z auta wysiadł mężczyzna, który szybkim krokiem podszedł do włazu, rozglądając się na boki i uważnie lustrując okolicę. Z zadowoleniem przyjął fakt, że w oknach okolicznych domów nie pojawiły się żadne światła. Mokotów był pogrążony we śnie. Po kilku minutach drzwi zielonej furgonetki zamknęły się z trzaskiem. Samochód powoli ruszył w kierunku centrum stolicy, niebawem znikając za rogiem jednej z ulic. *** - Mamo, mamo! Kobieta stała w kuchni i zmywała naczynia. Westchnęła ciężko, wytarła ścierką ręce, po czym ruszyła do pokoju. - Dlaczego tak krzyczysz, co się stało? - zapytała ośmioletniego synka. - Nie ma Teleranka. - Malec wskazał palcem telewizor. - Jakiś żołnierz coś mówi. Matka pobladła. Usiadła obok dziecka i wbiła wzrok w nadawany program. - ...i informuję - z ekranu przemawiał mężczyzna w ciemnych okularach odziany w mundur Ludowego Wojska Polskiego - że z dniem dzisiejszym przekazuję władzę w ręce narodu. W południe spotkam się osobiście z przedstawicielami wolnych związków zawodowych „Solidarność“, a przed przyjazdem do studia telewizyjnego poleciłem uwolnić więźniów politycznych. Wkrótce w Polsce odbędą się wolne wybory, w których wy, drodzy obywatele, zdecydujecie o składzie rządu. Uzgodniłem również z prezydentem Stanów Zjednoczonych, że za kilka dni przybędą do naszego kraju oddziały wojsk amerykańskich, które pomogą w wyprowadzeniu wojsk radzieckich oraz ochronie granic Rzeczpospolitej. Niebawem Polska będzie zupełnie innym krajem niż dotychczas. - Odłożył kartkę papieru, po czym spojrzał w kamerę. - Dziękuję za uwagę. - O mój Boże - powiedziała, ściskając rękę synka. - To niemożliwe. Rozpłakała się. Nie były to łzy rozpaczy.

20

Herbasencja


5

- Co z nim? - zapytał Sutton. Zaskoczony mężczyzna spojrzał za siebie, chowając jednocześnie nadgryzioną kanapkę do szuflady biurka. - Jezu... John. Mógłbyś przestać się skradać za moimi plecami? W pomieszczeniu błyszczała ściana ekranów. Na piętrze znajdowało się kilkanaście tego typu pokojów, a w każdym przynajmniej jeden pracownik wywiadu. Ich zadaniem było prowadzenie wnikliwej obserwacji, odnotowywanie podejrzanych zachować aresztantów oraz meldowanie o próbach ucieczek lub samobójstw. - Daj spokój, Simon. - Uśmiechnął się. - Byłeś tak zajęty żarciem, że nawet wybuch sowieckiej bomby by cię nie ruszył. A teraz mów, jak się miewa nasz generał? - Zaraz ci pokażę. - Wcisnął jeden z guzików na konsolecie, która mieniła się barwami niczym pulpit sterowniczy Star Treka. - O! Przechadza się po plaży. Na ekranie pojawiła się postać łysawego mężczyzny. Miał na sobie kolorowe bermudy oraz białą koszulkę, a na nosie ciemne okulary. Spacerował brzegiem złocistej plaży, natomiast w dali, za jego plecami, majaczyły jakieś zabudowania. - Ma do dyspozycji dom i całą wyspę. Co prawda niedużą, ale za to wyłącznie dla siebie tłumaczył technik CIA. - Raz na tydzień zrzucamy mu prowiant, więc głód mu nie doskwiera. Całkiem przyjemne miejsce odosobnienia. - Więzienie w sam raz dla dyktatora - warknął Sutton. - No, wiesz... To jednak wysoki rangą oficer. Przecież nie zamkniemy go w ciupie, a poza tym to jedyna szansa, żeby nie dopadło go KGB. Przecież wyspa nie istnieje na żadnej mapie. - Wiem, mamy przecież kilkanaście takich - przytaknął. - Był już przesłuchiwany? - Nie, ale będzie w przyszłym tygodniu. Są jednak wątpliwości, czy dużo wie o sowieckim uzbrojeniu. - Simon zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Przed przewiezieniem na wyspę Stranecky z nim rozmawiał, bo zna język. Poinformował go o sytuacji w Polsce. - Tak, za miesiąc odbędą się tam wolne wybory - mruknął John ni to do siebie, ni to do rozmówcy. - Aha - przypomniał sobie technik. - Pytał, co oczywiste, o rodzinę. Stranecky opowiedział mu o sfingowanym wypadku samochodowym i że dla żony i córki generał jest teraz martwy. Pokazali mu nawet film z pogrzebu na Wawelu. - Wzruszył się? - A gdzie tam! - Machnął ręką, jakby chciał zabić natrętną muchę. - Twardy jak skała, nawet się nie skrzywił. „I cholernie ciężki“ - pomyślał Sutton, po czym powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu: - Za jego zasługi chcą mu postawić pomnik przed parlamentem w Warszawie, a potem pewnie i w innych miastach. Został okrzyknięty bohaterem narodowym. - I to jest w tym wszystkim najzabawniejsze - podsumował Simon, wyciągając ukrytą wcześniej kanapkę. - I dlategło operacła „Ślepowłon“ jest ściśłe tałna - dodał z pełnymi ustami. John nic nie odpowiedział. Rzucił krótkie rna razie“ i skierował kroki do drzwi. Schodząc schodami, zastanawiał się, ile podobnych manipulacji udało się skutecznie przeprowadzić CIA? Iran, Birma, a wcześniej Jugosławia oraz Mozambik. Było też kilka nieudanych prób, jak w Czechosłowacji czy na Kubie, ale sukces w Polsce wynagradzał z nawiązką wszystkie niepowodzenia. Suttona wkrótce czekała ponowna podróż w tamtą część świata. - Dobrze, że tym razem nie zimą - pocieszał się, kiedy opuszczał budynek kalifornijskiej siedziby CIA. Zapalił papierosa i przez moment stał w słońcu, ciesząc się jego ciepłem. Potem poszedł na parking, gdzie czekało na niego czerwone ferrari. Agent miał przed sobą tydzień urlopu, po czym musiał przygotować się do akcji pod kryptonimem „Skruszony mur“. Zajrzał do bagażnika i uśmiechnął się na widok wędek oraz podbieraka. Wsiadł do auta, by po chwili ruszyć z piskiem opon.Wypowiedziawszy te słowa, zniknął za drzwiami.

Luty 2014

21


Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990 r., mieszka na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie S-F i opowiadania obyczajowe. Jego literaccy idole to: Stephen King, Cormac McCarthy, Lovecraft oraz Poe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w selfpublishingu, jest autorem e-booka „Za progiem“. Na papierze zadebiutuje pod koniec 2013 roku, w zbiorze opowiadań „Człowiekiem jestem“, gdzie ukaże się jego opowiadanie „Witamy po reklamach!“.

Zła podróż

horror

1

– Podobno trwało to dziewiętnaście dni – zaczął opowieść policjant i od razu przerwał, jakby nie wiedział, co powiedzieć dalej... ...lub bał się mówić. Uniósł kufel do ust, pociągnął parę łyków, ozdabiając przy okazji wąsiska pianą, a potem zmierzył wzrokiem rozmówcę. Starzec wydawał się nieruchomy jak skała. Tylko spłowiałe oczy, niegdyś chyba ciemnobrązowe, drgały lekko, zapewne za sprawą dyskotekowych świateł. – Dziewiętnaście dni, by Paweł doznał objawienia – szepnął funkcjonariusz. – Nigdy nie lubiłem skurwiela, takich jak on czuję na kilometr – dodał pewniejszym tonem, wydymając przy tym usta, jakby ostatnia uwaga w pełni podsumowywała całą historię. Siedzieli naprzeciw siebie przy drewnianej ławie w bodajże najżałośniejszym ogródku piwnym, jaki znajdował się na Lubelszczyźnie. Nie rosło tutaj nic oprócz kilku kępek szaro-brązowego puchu, który bardziej niż roślinę przypominał kłębowisko zapoconych włosów spod pachy nieboszczyka. Skojarzenie było tak proste i jednoznaczne, że wręcz napastowało umysł barowego gościa, kiedy ten przestał się dziwić, jakim cudem wyrosło tutaj cokolwiek. Ziemia zdawała się twarda jak kamień, pokrywała ją warstewka piachu naniesionego przez niezliczone, robocze buciory. Sam bar sprawiał wrażenie absurdalnie starego, niemal zabytkowego – podłużny klocek nie wybudowany ludzkimi rękoma, lecz rzucony niedbale przez pradawnych i okrutnych bogów na rubieże małej wioski, tuż przy lichej drodze prowadzącej do lepszego świata. Ściany wydawały się chropowate jak papier ścierny. Do otwartych na oścież drzwi prowadziły trzy niskie stopnie. Wrota przypominały rozwartą szeroko, bezzębną paszczę na zgniłozielonej twarzy. Z wnętrza sączyły się kolorowe światła, ale nie dobywał się żaden dźwięk – muzyka rozbrzmi dopiero później, koło północy, kiedy przyjdzie tutaj cała okoliczna hałastra, by nawalić się w sztok. Barowego wizerunku dopełniały dwa ślepia – starodawne okna. Lewe pokrywał dziwaczny, biały nalot. Wyglądało, jakby przesłoniła je katarakta. Nikt się nigdy nad tym nie zastanawiał, pewnie nawet właścicielka przybytku miała to w głębokim poważaniu, lecz źrenice starca fiksowały raz po raz w kierunku „chorego“ okna, zatrzymywały się na nim przez ułamek sekundy, rozszerzając się nieznacznie, a potem powracały na twarz rozmówcy. – Objawienie – mruknął policjant. – Brzmi to jak bzdura na resorach, ale... – urwał na krótką chwilę, podczas której mięśnie na jego żuchwie napięły się gniewnie – ... ale chyba coś w tym jest – dokończył ciszej, błądząc dokoła pełnym niepokoju wzrokiem.

22

Herbasencja


Bezimienny bar zdawał się wysepką światła pośród oceanów mroku. Ciszę nocy przerywały jedynie uderzenia kija o bilę i odległy jazgot ciągników. Funkcjonariusz pragnął wierzyć, że to właśnie kryje się za kotarą wszechobecnej czerni – traktory wracające ze żniw z wyładowanymi przyczepami. Swojski widok, sam przecież jeszcze nie tak dawno temu siedział na stercie słomy, chłodny wiatr osuszał spocone od wysiłku czoło, a oczy wpatrywały się w dwa czerwone punkciki lewitujące pośród ciemności, światła pozycyjne starego papaja. Jednak od jakiegoś czasu podejrzewał, że w bezgwiezdnej nocy może kryć się coś jeszcze. Coś chorego i zdeformowanego, co ma kły tak długie, że nie może zamknąć paszczy. Siedzi tam, skryte za woalem mroku i obserwuje. Obserwuje uważnie, łowi każdy ruch. Mężczyzna wzdrygnął się, pociągnął znowu potężnie z kufla i zapytał słuchacza: – Czytałeś pan Lovecrafta? Stary skinął powoli głową, a potem powrócił do swojej niewzruszonej pozy. Wyglądało to tak mechanicznie, że policjant zadziwił się, iż nie usłyszał zgrzytu dawno nieoliwionych zębatek. Naraz rozmówca wydał się mu nie człowiekiem, ale manekinem, pieprzonym plastikowym ludzikiem o siwych włosach, który reklamuje na co dzień pasy ortopedyczne w cuchnącym spirytusem sklepiku. Tylko te oczy, szeroko rozwarte ślepia o wyblakłych tęczówkach... One są głodne tej opowieści – zrozumiał policjant i przełknął z wysiłkiem ślinę. Zaschło mu w gardle, a kufel opustoszał, zdawałoby się w niewyjaśnionych okolicznościach, więc przeprosił rozmówcę i poczłapał do baru. Musiał odpocząć od tych wygłodniałych oczu... Starzec nie zatrzymywał go. Siedział nieruchomo, tylko spłowiałe oczy fiksowały coraz częściej ku białemu nalotowi na oknie. Mundurowy podszedł do lady i zamówił od razu trzy piwa. Czuł, że opowieść będzie jak zawsze długa oraz męcząca, więc lepiej mieć pod ręką coś do picia. Kiedy barmanka rozlewała alkohol do kufli, obrócił się, po czym zmierzył starego wzrokiem raz jeszcze. Siedział przy ławie nieruchomo niczym posąg (pieprzony manekin) i gapił się na coś, a jego twarz pozostawała bez wyrazu. Nie pasował tutaj, nic a nic. To nie jego bajka, nie jego świat. Wysłużony parasol chyba podzielał taką opinię, bo wydawał się nachylać nad starcem niby gigantyczny pająk o stalowych, pokrzywionych odnóżach. Gdyby ożył, zmiażdżyłby kruchy kręgosłup zgreda jednym ruchem... Kim on w ogóle jest? – zastanowił się glina, przechodząc pod brudnym kloszem, o który obijały się chmary owadów. Wydaje się za stary na dziennikarza. Może to łowca takich opowiastek – makabrycznych, ale prawdziwych historii, który chce spełnić na starość swe młodzieńcze marzenia i napisać powieść? A jeśli to zwykły czubek? Kurewsko ciężko było mu odmówić, a policjant odmawiał przecież setkom innym hienom przed nim. W listach, kiedy błagał o spotkanie, nie zdradzał swoich intencji, choć był niezwykle wylewny i charyzmatyczny. Tymczasem na żywo nie wypowiedział ani słowa, nie licząc niezrozumiałego chrząknięcia, jakim się przywitał. Kim ty, do kurwy, jesteś? – spytał sam siebie po raz wtóry funkcjonariusz, sadowiąc się naprzeciw starca. – I jakim cudem namówiłeś mnie, bym wywlekł po raz kolejny tę sprawę na wierzch? Nie opowiadał historii Pawła i reszty od ponad roku. Rozpił się od tamtej pory, bo zauważył, że po piwie nie boi się tak bardzo i mniej wspomina, lecz trzymał gębę na kłódkę. Nawet wtedy, gdy ledwo trafiał strumieniem moczu do kibla, nie powracał opowieścią do najgorszej sprawy, która zrujnowała mu karierę, a być może również życie. Ludzie są ciekawscy. Im gorzej śmierdzi sprawa, tym bardziej wydłużają się im nosy i uszy. Jakby cudze nieszczęście ich rajcowało. Jak przekonał się policjant, nie tylko dziennikarze tacy byli, ale także (a może przede wszystkim) zwykli, szarzy obywatele. Rano kupują w monopolowym mleko

Luty 2014

23


i bułki, a wieczorem chętnie posłuchaliby niestworzonych ploteczek, najlepiej krwawych, a jeżeli o kimś znajomym to już w ogóle cud, miód i orzeszki. I pewnie fajnie się tego słucha, nie wątpił. Tym fajniej, kiedy tło całej historii wygląda na wyjęte żywcem z archiwum X, a liczne niejasności dostarczają pola do manewru, do popuszczenia wodzy konikowi o imieniu Fantazja. Gorzej kiedy sam jesteś częścią historii. Kiedy twoja kariera pada w gruzach, bo nie znalazłeś sześciorga dzieciaków. Nie znalazłeś nawet zasranej siekiery. Obwiniasz się i czujesz, że mogłeś ich odszukać. Ciągle możesz, tylko przejrzyj jeszcze raz te akta, przeczytaj po raz setny ten horror, uwierz w makabrę, a jeśli uda ci się nie zwariować – może ich odnajdziesz. Naprawisz karierę, naprostujesz rodzinę, wreszcie odstawisz picie i uwolnisz mózg od myśli o tych paskudnych rzeczach. Zbywał ciekawskich. Czasami było to niezwykle trudne, jak wtedy, gdy na wiosnę ktoś puścił plotkę jakoby znaleźli w lesie zwłoki albo wcześniej, w zimie, kiedy Kątkowska i Piszka z Kółka Różańcowego pokłóciły się, bo jedna chciała pisać list do Watykanu z prośbą o beatyfikację zaginionego, a druga pragnęła wezwać do parafii egzorcystę. Mimo wszystko zbywał motłoch. Ignorował. Oprócz nieznajomego piernika, który siedział naprzeciw. – Lovecraft... – podjął wątek policjant. – Również przeczytałem jego historie. Zmusiła mnie do tego sprawa. Kiedy nic innego nie przynosiło skutku, trzeba było chwycić się czegokolwiek. A przecież tak mało wiemy... – Zawahał się na moment. – Zacząłem rozmyślać o tym, o czym pisał Lovecraft. O Wymiarach i (kły tak długie, że nie może zamknąć paszczy) innych rzeczach, skrytych w mroku. Rozpiłem się, bo... Urwał jak rażony piorunem. Nigdy w życiu nie przyznałby nikomu, że ma problemy z alkoholem. Kto jak kto, ale on, któremu wróżono światłą karierę w policji – przenigdy! Tymczasem wysypał się jak na spowiedzi, nawet nie zauważył, kiedy słowa przeszły mu przez gardło. Stary ponownie skinął powoli głową, a potem, o dziwo, rzekł charczącym głosem: – Bo po piwie mniej się pan boi. I mniej o tym myśli. To zrozumiałe. Trafił w dziesiątkę, lecz funkcjonariusz nie dał po sobie niczego poznać. Drżącą dłonią uniósł kufel do ust, a kiedy odstawił go z powrotem na miejsce, kontynuował: – Lovecraft był dla Pawła idolem – mówił. – Idolem, a nawet czymś więcej, niedoścignionym ideałem. Zatem młody też pisał o Wymiarach i tym całym syfie, ale nie tylko. Pisał także o innych rzeczach. – Innych rzeczach? – zaciekawił się słuchacz. Oderwał wzrok od schorowanego okna. – Jakich? – No, tego... – zaczął policjant, lecz machnął ręką. – To pojebane historie. Wzrok starca nie przestawał go świdrować, więc poddał się, pragnąc, by rozmowa skończyła się jak najszybciej. – Ludzie hodują krowy. Trzymają je w oborze na łańcuchu, a za dnia wypuszczają na łąkę otoczoną pastuchem, drutem podłączonym pod prąd. Tak jest w prawdziwym świecie i o tym pan wiesz. W jednym z opowiadań Pawła główny bohater... – Potężny łyk piwa. – Główny bohater hodował ludzi. Upośledzone istoty, którym przetrącał łokcie i kolana, by chodziły na czworakach. Obchodził się z nimi jak z bydłem. Obora, łańcuch, pastuchy... Mężczyzna potarł szczecinę na policzkach. – To także nieco... lovecraftowskie – zauważył starzec. – Jebał to pies! Ta wiedza nie zwróci życia sześciu dzieciakom! Potaknięcie, krótka cisza, a potem szept policjanta: – Nic nie znaleziono, nawet siekiery, ale myślę, że są martwi. Wszyscy. Cała szóstka, nawet on. Wiesz panie, że niektórzy uważają go za świętego? Wierzą w to całe objawienie? – Doprawdy? Funkcjonariuszowi zdawało się przez chwilę, że dosłyszał w tonie głosu rozmówcy szelmowską nutkę. Dojrzał łobuzerski cień w lewym kąciku ust. Zignorował to. Napił się i ciągnął wywód: – Ja w to nie wierzę. Nie było żadnego objawienia. Paweł był skurwielem i taka jest prawda. Kłopoty były z nim od dawna, w końcu odjebał na całego. On ich zabił! Ich, a potem siebie…

24

Herbasencja


– Tak pan uważa? Policjant skinął głową, lecz wyraźnie zrezygnowany: – Nie znaleźliśmy żadnych śladów. Tak naprawdę to gówno mamy w całej tej sprawie, ale... ale przecież żyjemy w XXI wieku, nie? Nie wierzymy w banialuki, nie wierzymy w Lovecrafta, nie wierzymy w Wymiary... – Nie wierzymy w cuda? – podsunął słuchacz. Tym razem funkcjonariusz machnął dłonią tak energicznie, że nieomal wywrócił jeden z kufli. Szklanica zachybotała się niebezpiecznie, rozlewając dokoła białą pianę, a potem znieruchomiała. – Pieprzyć te cuda – powiedział. – Nie było żadnego objawienia! Sprawa została rozdmuchana przez stare dewotki, a potem przez media. Tak naprawdę jedyne co mamy, odnośnie tego „objawienia“, to zapiski samego Pawła oraz słowa jego rodziny i znajomych. A prawda jest taka, że brednie, które wyglądają na nawiedzone, potrafi napisać każdy debil. On zaś był w tym szczególnie dobry... Nawiedzone brednie, nic więcej! Starzec pokiwał głową. Nie spytał dlaczego, skoro nie wierzy, to pije na umór każdego wieczoru, przyprawiając żonę o napady histerii. Rozumiał to doskonale, więc pozwolił policjantowi kontynuować. – Był dobry, ale to nie wystarczało. Jest taki typ ludzi, którym zawsze będzie mało. Są nienażarci... Taki był Paweł. Ciągle mało, zawsze niezbyt dobrze. Poprzeczka wędrowała nieprzerwanie w górę. Aż wreszcie, przed jakimś tam konkursem pisarskim, gdybym był trzeźwiejszy, zacytowałbym panu nazwę, coś o wyobraźni... przed tym konkursem Paweł stwierdził, że zwykłe pisanie to za mało. Postanowił doznać objawienia! Mundurowy uniósł palec w pijackim geście i czknął. Wymienił pusty kufel na nowy. Zaczynał wkraczać w stan, kiedy bez wyrzutów sumienia, spokojnie i bez lęku, opowie temu pieprzonemu manekinowi ze sklepu dla starców całą historię. Od deski do deski. – Podobno trwało to dziewiętnaście dni...

2

Dziewiętnaście. Czy liczba ta posiada jakąś szczególną symbolikę? Niesie za sobą znaczenie religijne bądź okultystyczne? Snujący prawie dwa lata później opowieść policjant nie wiedział. Była to dla niego po prostu dziewiętnastka, liczba jak każda inna. Zupełnie inaczej postrzegał to Paweł. Był człowiekiem przesądnym. Od dawna wątpił, by cokolwiek działo się na tym świecie z przypadku, więc podejrzewał, że jego wysiłki również przyniosą rezultat w nieprzypadkowym dniu. Traktował dziewiętnastkę jako liczbę przeznaczenia. Nie potrafiłby powiedzieć dlaczego, po prostu czuł to gdzieś na samym dnie duszy. Czuł tak długo, aż uwierzył. Może to zasługa jakiejś pradawnej, zapomnianej magii, która nie potrzebuje ani inwokacji, ani artefaktów, a może po prostu siła myślenia życzeniowego, lecz przeznaczenie dotknęło go właśnie po dziewiętnastu dniach. Doznał objawienia. Tak jak zaplanował. Pisał, odkąd pamiętał i od zawsze znajomi wyrażali się przychylnie o jego wypocinach. To jest naprawdę niezłe, mówili. Albo: no, straszne, będę miał od tego koszmary nocne, człowieku! I inne gadki w tym stylu – wypowiadane zawsze uprzejmym, lecz bezbarwnym tonem. Ciepłe słowa niewątpliwie podbudowywały Pawła, lecz brakło mu w nich emocji. Nikogo nie zamurowało. Nikt nie zlał się ze strachu. Cholera, nawet nikomu nie zebrało się na wymioty! Brakowało w tym wszystkim autentycznego zachwytu. Paweł zaś nie należał do ludzi, którzy poprzestaną na poziomie „nieźle“, kiedy gdzieś w górze majaczy wypisane anielskim piórem „lepiej“. Dlatego zaczął szukać sposobu, który pomógłby mu wspiąć się wyżej. I znalazł.

Luty 2014

25


Znalazł na nieszczęście wielu osób: poczynając od siebie oraz zaginionej z nim piątki przyjaciół, a kończąc na żonie policjanta, która co wieczór, ze łzami w oczach, próbuje zatuszować cielistym pudrem siniaki na twarzy. Paweł odnalazł to, czego szukał, na forum okultystycznym o mocno wątpliwej reputacji. Dokonał odkrycia w samą porę, bo na miesiąc przed największym konkursem literackim w Polsce. Ale przecież od dawna wiedział, że przypadki nie istnieją, prawda? Wszystkim steruje coś i miejmy nadzieję, że owo coś ma skrzydełka jasne jak baranek spacerujący w samo południe po Podhalu, nie zaś czarne jak atrament i błoniaste niczym u nietoperza. Chociaż, patrząc na finał tej historii... No, ale nie zapędzajmy się zanadto. Paweł odnalazł pismo automatyczne na początku czerwca. Nie wiedział, czego tak właściwie szuka, ale kiedy już znalazł, nie miał najmniejszych wątpliwości, że chodziło właśnie o to. Przez przygarbiony od ślęczenia przy monitorze kręgosłup przebiegł mu dreszcz, jakby ktoś podpiął do jego zakończeń nerwowych baterię o średniej mocy. – Bomba – szepnął. Wikipedia twierdziła, że pismo automatyczne odbywa się bez choćby najmniejszego udziału świadomości. Wszystkie spisane treści wydają się pochodzić wprost z ludzkiej podświadomości, lecz zjawisko nie zostało potwierdzone naukowo. Chłopak wyobrażał sobie ludzką podświadomość jako miejsce ukryte na samym dnie człowieka. Coś, co znajduje się „pod“ – jak wskazuje nazwa. Umęczony nadmiarem bodźców mózg chowa tam myśli złe, niepotrzebne i brzydkie. Spycha tam w reakcji obronnej wszystko, co jest dla człowieka naprawdę STRASZNE i o czym nie chce pamiętać. Ukrywa tam rzeczy niemoralne. Składuje to, czego człowiek nie chce o sobie wiedzieć. (Ja? Panie, nigdy! To dobre dla tych psychopatów, co to o nich w „Zagadkach Majami“ kręcą, ale nie ja! W życiu by mi to przez myśl nie przeszło!) Jeżeli umysł człowieka byłby domem, to podświadomość musiałaby być piwnicą, do której spływa całe gówno z kanalizacji. Schodzisz po wąskich, rozklekotanych schodkach, patrzysz, a tam, w świetle nagiej żarówki zwisającej ze stropu na czarnym kablu (jak w horrorach, dokładnie tak, złapałeś to) dostrzegasz pomieszczenie zalane brudną, gęstą cieczą. Jest brązowa i przypomina konsystencją muł albo błoto, a cuchnie niepokojąco świeżym gnojem. W brei pływają dziwaczne stwory, (jakby ludzie) jakby ryby, ale nie do końca. Wydają się pokraczne i zdeformowane, całe oblepione brązową cieczą z grudkami. Dryfują pośród wieczek od konserw, zużytych kondomów, strzaskanego szkła oraz innego śmiecia. Pływają twarzami do góry. Ich oblicza są wprost nie do opisania, porozciągane karykaturalnie na wielkich czaszkach, stanowczo za dużych nawet jak na wodogłowie. Szerokie paszcze szczerzą się w uśmiechach pełnych kłów, wytrzeszczone oczy mrugają porozumiewawczo, a wątłe, niemal niemowlęce ciałka ciągną się z tyłu niby ogony kijanek. Chude jak patyczki ręce wiosłują leniwie i dostrzegasz, że zakończone są nienaturalnie wielkimi dłońmi o palcach, które nie zginają się w dwóch stawach, ale czterech lub pięciu (dziewiętnastu). Co te mordy rodem z dantejskiej komedii powiedzą ci o tobie samym? Wiedzą wiele. Przecież są częścią ciebie. Są tobą! Co powiedzą? Paweł wyrwał się z zamyślenia i zwrócił uwagę ponownie ku monitorowi. Z Wikipedii przeskoczył na inną naukową stronę. Ta informowała, że pismo automatyczne nie pochodzi nawet z podświadomości. Jest czymś zupełnie oderwanym od piszącego. Wywodzi się z zewnątrz. Skąd? Zaciekawiony chłopak powrócił na pierwszą zakładkę, gdzie przeglądał forum okultystyczne. Przeczesał pospiesznie listę postów, aż trafił na interesującą go frazę. Swoje wrażenia opisywała Cukierkowa_Lili_64:

26

Herbasencja


Hejka ludzie! Piszę automatycznie od dziecka. Zdarza mi się to nieregularnie. Czasami przez pół roku panuje cisza, a potem doświadczam tego nawet kilka razy w tygodniu. Z samych zajść pamiętam bardzo niewiele, ledwie mgliste urywki, lecz nie wydaje mi się, by spisywane treści pochodziły z podświadomości. To nie działa w ten sposób. Przynajmniej nie w moim przypadku. Czuję się bardziej, jakby moją dłonią podczas pisania sterowało coś z zewnątrz. Jakbym była tylko narzędziem. Faksem. Kto nadaje przekaz? Bóg? Szatan? Anioły? Zmarli? Nienarodzeni? Istoty z innych wymiarów? Kosmici? A może coś jeszcze innego? Nie wiem. – Za-je-bis-te – wydukał Paweł. Ani przez chwilę nie zastanowił się, czy słowa zaczynające się od „Hejka ludzie!“ należy traktować poważnie, a dość sceptyczny post znajdujący się poniżej zignorował zupełnie (Hejter_97: abuahuahua, faks z innego wymiaru, kutasa ci trzeba!). W jego ciemnych źrenicach odbijały się prostokąty monitora, a na ustach wykwitł szeroki uśmiech. Prezentował się upiornie w niebieskawym świetle. Ciekawe jak szeroki byłby ten uśmiech, gdyby chłopak wiedział, że dokona rzeczy, którą niektórzy w wiosce uznają za święte objawienie, a inni wręcz przeciwnie. (Brednie, które wyglądają na nawiedzone, potrafi napisać każdy debil...) (Przepraszam, panie władzo, czy ten sam debil potrafi także urzeczywistnić te brednie, a potem ukryć sześcioro ludzi, w tym i siebie, tak dobrze, że w ciągu dwóch lat nie znaleziono nawet ani jednej skuwki od sznurowadła, co w rezultacie spieprzyło panu permanentnie życie, nie wspominając już o życiu pańskiej żony?) Dobre pytanie, lecz w tamtym momencie Paweł nie znał jeszcze przyszłości. Poznał ją później. Tymczasem dowiedział się od wujka Google, że chcąc doświadczyć pisma automatycznego, wystarczy siąść nad kartką papieru z ołówkiem w ręku i czekać na objawienie. Plan wydawał się dobry. Można by pokusić się o stwierdzenie, że był wręcz cudowny w swej prostocie. Ale Paweł wiedział doskonale, że każdą dobrą rzecz można uczynić jeszcze lepszą. Nie, nie można – należy! Dlatego też postanowił ulepszyć swoje oczekiwanie na objawienie... Przygotował się doskonale. W monopolowym nabył wszystkie dostępne rodzaje trunków, a w Internetowym Sklepie Dla Wyznawców Zen („Twoja Czakra“) zamówił różne kadzidełka i olejki. Następnie pojechał autem do supermarketu, gdzie załadował cały kosz artykułów spożywczych, zniczy i lampioników. Wracając, przystanął w lesie, nazbierał trochę szyszek i kory w razie, gdyby zaszła potrzeba przebłagać pradawne, pogańskie bóstwa. W nocy poszedł na dyskotekę i przydybał tam dilera. Szóstoklasista po krótkiej obczajce „czy nie ma psów na horyzoncie“ zhandlował mu trzy listki LSD. Później Paweł wydrukował z komputera podobizny kilku świętych, a dla pewności również parę wersetów Koranu, zdjęcie Cthulhu oraz, resztką tuszu, Elvisa Presleya i Marilyn Monroe. Nazajutrz, oczekując na przesyłkę ze sklepu Zen, poczytał trochę o medytacji, świadomym śnie, OOBE, tajemnicy Roswell i wszystkim, co tylko mogło mu się przydać. Po ekspresowym kursie poprawnego oddychania (kto by pomyślał, że tego trzeba się uczyć?) zapomniał już zupełnie, że pierwotny plan zakładał tylko siedzenie z ołówkiem nad kartką papieru. Kurier dostarczył kadzidełka o dziewiętnastej. Paweł wypił setkę na odwagę i rozpoczął działania. Trzeba przyznać, że czerpał z nabytych zapasów pełnymi garściami, a jego inwencja twórcza i kreatywność zdawały się wręcz bezdenne. Chwile zabawne mieszały się z momentami totalnej zgrozy, lecz czego się nie robi dla sztuki, czego się nie czyni, by ujrzeć w twarzach odbiorców to, co nie jest dane oglądać zwykłym ludziom pokroju Pawła – by ujrzeć w ich oczach łzy zachwytu absolutnego nad przeczytanym dziełem.

Luty 2014

27


Paweł naprzemiennie pił i ćpał, medytował i modlił się do wszystkiego, do czego da się modlić, umyślnie głodował całymi dniami, a potem obżerał się na potęgę, wdychał kadzidła i rozsmarowywał olejki, nie spał w ogóle albo spał ponad człowieczą miarę, a wszystko to z ołówkiem w dłoni i czystymi kartkami na podorędziu. Trwało to dziewiętnaście długich dni, z których w gruncie rzeczy pamiętał bardzo niewiele. Zapomniał o całym bożym świecie, a cały boży świat zapomniał o nim. Trzynastego dnia serducho chłopaka dostało sprzeczne informacje i nie wiedząc, czy słuchać pięciu kubków melisy, czy sześciu filiżanek kawy, stanęło niezdecydowane, by sprawę definitywnie przemyśleć. Paweł przeżył, a wysiłki opłaciły się. Dziewiętnastego dnia obudził się z dziurą w pamięci wielkości krateru wulkanu... ...oraz plikiem zapisanych kartek. Kiedy otworzył powieki, czuł się, jakby coś uprało jego mózg w pralce wirnikowej, a potem wycisnęło do ostatniej kropelki. Umęczone oczy zaatakowały naraz rozmazane, kolorowe światła z wypalonych niemal do cna ogarków po świecach zapachowych. W nosie wierciło od aromatu maliny i czekolady, a szyja pulsowała jednostajnym, tępym bólem. Zwichnięta? – zastanowił się i wtedy poczuł prawą dłoń. A raczej splot porozciąganych, rozżarzonych drutów, który był kiedyś jego dłonią. Zawył przeciągle i ściskając się za prawy nadgarstek, z trudem rozprostował nadwyrężone palce. Usłyszał cichutki stukot, kiedy wypadł spomiędzy nich ołówek. Dopiero wtedy odkrył rzecz najważniejszą. Zdał sobie sprawę, że pod jego policzkiem leży stosik wymiętolonych kartek – kartek aż ciepłych od zapisków i pachnących rozpalonym grafitem! Zerwał się na równe nogi i nacisnął kontakt. Pokój zalało sztuczne światło. Rozanielony wizją sukcesu prawie w ogóle już nie czuł ani obolałej szyi, ani nadwyrężonej dłoni. Złapał za kartki i począł przerzucać je gorączkowo. Nie pamiętał, kiedy je zapisał. Udało mu się odebrać pieprzony faks od czegoś, lecz jego umysł okrywała szczelnie kotara zapomnienia, żadnego doznania wibracji w ręce czy też doświadczenia obecności intruza w umyśle, tylko pustka – czarna i nieprzenikniona. Mniejsza z tym – zmitygował się w myślach. Wydarte z zeszytu w kratkę strony pokrywało niechlujne, zamaszyste pismo. Niektóre słowa rozciągały się niemal na całą linijkę tekstu i Paweł wiedział, że wyszły spod jego ręki, bo często pisał w ten sposób pod presją czasu, ale jednocześnie poszczególne litery wydawały się nieco obce. Czy kreślił kiedykolwiek tak trójkątne „o“? A to „r“ przypomina bardziej „v“ – zupełnie nie w jego stylu! Przełknął ślinę, a suche gardło zaprotestowało ostrym bólem. W rogu każdej kartki znajdowała się mała, koślawa cyferka. Paweł szybko pojął, że ułożone są w odwróconej kolejności. Na samym dnie porozrzucanych papierów odnalazł pierwszą stronę. Odetchnął głębiej, by uspokoić wirującą przed oczami rzeczywistość, przymrużył powieki dla lepszej ostrości widzenia i przeczytał pierwsze zdanie. Nic nie zapowiadało nadejścia tragicznych wydarzeń. – Hm... – zamruczał lekko zadziwiony. Od pierwszego opowiadania, jakie napisał, zwracał szczególną uwagę na początkowe słowa. Wydawało mu się to niezbędne, przecież trzeba rozpocząć z grubej rury, prawda? Tymczasem ten tutaj twór, tekst, co do którego pokładał wielkie nadzieje, zaczynał się totalnie źle! Nic nie zapowiadało nadejścia tragicznych wydarzeń. Czy tak rozpoczyna się bestseller? Nie! Zalało go przeświadczenie, że setki innych, spisanych wcześniej opowiadań rozpoczynają się od takiej bądź podobnej frazy. Ba! Wieczorne wiadomości opatrzone są takim właśnie wstępem niemal co drugie wydanie! (A kiedy człowiek zastanowi się nad tym głębiej, dochodzi do wniosku, że w porównaniu z przeciętną, polską gospodynią domową Charlie Manson był tylko nieszkodliwym dowcipnisiem). Skonsternowany spojrzał na drugą linijkę tekstu.

28

Herbasencja


To miało być kulturalne ognisko spędzone z dziewczynami, a nie tradycyjna mordownia do porzygu z kilkoma flaszkami i ledwie jedną kiełbasą na trzech chłopa, zabraną tylko dla niepoznaki. Brzmiało trochę lepiej. Paweł stwierdził, że podobne zdanie mogłoby wyjść spod jego pióra przy udziale świadomości. Chociaż zastanowił go zwrot „mordownia do porzygu“. Nie przypominał sobie, by używał kiedykolwiek takich słów. Nazwałby popijawę z kumplami jakoś inaczej, może trochę wulgarniej, ale na pewno nie w ten sposób. Był tego pewien w stu procentach. Przejechał wzrokiem odrobinę dalej. W oczy rzuciło mu się słowo siekiera (siekiera to całkiem przyjemny przedmiot, o tak, na pewno trafniejszy niż skalpel, przynajmniej nikt nie zarzuci mu, że chciał na siłę zrobić z wioskowego mordercy Hannibala Lectera, siekiera jest dobra, swojska taka, no!) a następnie imię. Julita. Wzdrygnął się. Jego dziewczyna miała na drugie imię Julita. Problem tkwił w tym, że Paweł nie używał w swoich opowiadaniach imion osób znajomych, a już na pewno nie tak bardzo znajomych. A po drugie i najważniejsze, Paweł nigdy nie zwracał się do lubej tym imieniem. Nawet nie myślał o niej w ten sposób, a na co dzień w ogóle nie pamiętał, że posiada ona drugie imię! Czując się nieswojo, ponownie przełknął ślinę. To coś, co spisał, było tak bardzo jego... ...a jednocześnie tak bardzo nie-jego. Z narastającym przerażeniem zabrał się do lektury.

3

Nic nie zapowiadało nadejścia tragicznych wydarzeń. To miało być kulturalne ognisko spędzone z dziewczynami, a nie tradycyjna mordownia do porzygu z kilkoma flaszkami i ledwie jedną kiełbasą na trzech chłopa, zabraną tylko dla niepoznaki. I rzeczywiście takie było... ...do czasu. Zatrzymaliśmy się w lesie opodal jeziora Sokolicz. Oparliśmy rowery o drzewa i przenieśliśmy ekwipunek bliżej wody, w miejsce, gdzie kończyła się trawa, a rozpoczynała się plaża – wąska, lecz długa połać piachu. Dziewczyny zajęły się rozstawianiem koców i jedzenia, a my we trzech poszliśmy po opał. Jarek zabrał z domu siekierę, więc spodziewaliśmy się odwalić szybko najgorszą robotę. Znaleźliśmy trzy skarlałe, uschnięte sosny. Drzewa były tak wysuszone, że poddały się dosłownie kilku uderzeniom siekiery. Każdy przyciągnął po jednym i na miejscu połamaliśmy gałęzie. Opał zajął się w mig. Już po chwili siedzieliśmy wokół rozbuchanego ogniska. Popijaliśmy piwo, jedliśmy kiełbaski i gadaliśmy o pierdołach, patrząc w tańczący ogień. Tylko od czasu do czasu wstawaliśmy, by dorzucić patyków ze sterty połamanych sosen. Mieliśmy znakomite humory, a w tle grała muzyka – Karol powiesił na gałęzi pobliskiego świerka przenośne radyjko. Noc zapowiadała się rewelacyjnie, a nie wybiła jeszcze północ. Od ognia bił nieznośny wręcz gorąc, a znad wody zaciągał przyjemny i orzeźwiający wietrzyk. Czarna tafla Sokolicza lśniła w mroku jak błyszczący onyks, odbijając w leniwych falach sierp księżyca oraz cienie potężnych wiązów, które rozpościerały nad jeziorem szponiaste gałęzie. Nad powierzchnią zbierały się niespiesznie kłęby pary. Pomijając miejsce, gdzie rozciągała się plaża, brzegi akwenu porastała ze wszystkich stron wysoka i szeleszcząca niepokojąco, brązowa trzcina. Zauważyłem, że Julita również spogląda w kierunku wody. Jakby od niechcenia rzuciłem, że Sokolicz to tak naprawdę dwa jeziora przypominające kształtem koślawą ósemkę, którą rozdziela zmurszały twór: ni to tama, ni to most. Dodałem, że druga część jeziora jest zupełnie wyschnięta, a porasta ją trzcina wyższa jeszcze od tej, którą widzimy teraz. W trzcinie zaś znajduje się przesieka, drwale jeżdżą tamtędy traktorami, by zaoszczędzić drogi. Wysuszony grunt stwardniał przez lata

Luty 2014

29


tak bardzo, że można wjechać tam ciągnikiem, nie ryzykując zagrzebania. Za gówniarza tłukliśmy się tam rowerami – mówiłem. Wrażenie jest niesamowite, bo od głównego szlaku rozchodzą się niezliczone ścieżki, wydeptane może przez kłusowników, a może przez dziką zwierzynę. Człowiek czuje się jak w gigantycznym labiryncie... Sam nie wiem, co podkusiło mnie, by wspominać o tym akurat miejscu w tamtej właśnie chwili. Julita słuchała zafascynowana, w jej szeroko otwartych oczach igrały płomienie ogniska. Kiedy skończyłem, powiedziała, że chciałaby zobaczyć ten labirynt z trzciny. Skąd to pragnienie? Lubiła horrory, lecz w gruncie rzeczy była osobą strachliwą. Raczej nie odważyłaby się na nocną eskapadę w tak dziwaczne miejsce. Z drugiej jednak strony wypiliśmy już po kilka piw, co mogło dodać jej odwagi. Z obecnej perspektywy wydaje mi się, że już wtedy działo się z nami coś niedobrego. Z nami wszystkimi, całą szóstką. Jakbyśmy byli opiłkami żelaza, które wszechpotężny magnes przyciąga z siłą, jakiej nie sposób się oprzeć. Dlatego się zgodziłem. Zostawiliśmy resztę grupy i ruszyliśmy zarośniętą chwastami dróżką. Po lewej ręce mieliśmy trzcinę, spomiędzy której prześwitywała czarna tafla jeziora, a po prawej gęsty las. Zabraliśmy ze sobą dwie puszki piwa i latarkę. Smuga światła pozwalała nam omijać co większe wyrwy w nawierzchni i zagradzające drogę, połamane przez wiatr gałęzie, a czasami nawet całe konary. Wreszcie zostawiliśmy muzykę i gwar przyjaciół w tyle. Teraz dało się słyszeć jedynie nasze głosy, przerywane dźwiękami towarzyszącymi piciu z puszki oraz regularne plaskanie dłoni o ciało. Wraz z ogniskiem porzuciliśmy również i dym, który chronił nas do tej pory przed zajadłymi atakami komarów. Nie pamiętam już, o czym rozmawialiśmy, ale potrafię sobie przypomnieć odgłosy, jakie wydawał las podczas naszego spaceru. A były to dźwięki co najmniej niepokojące... Królowało wszędobylskie bzyczenie owadów, lecz swoje trzy grosze wtrącał również lekki wiatr – o ile liście drzew wydawały spokojne, niemal kojące dźwięki, o tyle trzcina szeleściła w sposób przedziwnie suchy, jakby martwy. Od czasu do czasu w oddali pohukiwała sowa lub trajkotały złowrogo lelki. Czytałem Lovecrafta, więc znany był mi przesąd, jakoby głos tych ptaków zwiastował czyjąś śmierć, lecz w tamtej chwili starałem się o tym nie myśleć. Las obfitował również w inne odgłosy, których źródła nie sposób byłoby określić. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że to dzikie zwierzęta, które przechadzając się między drzewami, deptały paprocie i ocierały się o korę, lecz strwożony wszędobylską czernią umysł nasuwał raczej inne obrazy. (Co kryje bezgwiezdna noc?) Na przykład wizje szkieletów, których kości bieleją pośród ciemności. Są ubrane w mundury tak stare, że pozbawione już niemal zupełnie barwy, a do materiału, kruchego jak staroegipski papirus, poprzyklejały się liście, mech i truchła małych zwierzątek. Umarlaki siedzą oparte o grube pnie drzew i kłapią zębiskami. A może to coś, co skrywają czarne wody Sokolicza? Homaropodobne istoty o dziesiątkach lśniących oczek, setkach odnóży i macek, które klikają szczypcami, wiecznie głodne? Często miewałem takie skojarzenia, przecież pisałem horrory. Gdybym wiedział wtedy, że życie poczęstuje mnie makabrą o stokroć gorszą... Doszliśmy do tamy. Jak mówiłem, jezioro Sokolicz rozdzielała w najwęższym miejscu ni to tama, ni to most. Majestatyczny obiekt wyglądał jak betonowy łuk. Gdyby nie wystające tu i ówdzie, żelazne pręty zbrojenia, można by dopatrzeć się w tej budowli czegoś na kształt zabytku, architektonicznej pamiątki po zapomnianej przez czas, dawno upadłej cywilizacji.

30

Herbasencja


W gruncie rzeczy łuk ten prowadził znikąd donikąd – łączył dzikie kłębowisko pokrzyw znajdujące się na naszym brzegu ze sporawym wiatrołomem po przeciwległej stronie. W świetle latarki połamane drzewa przypominały stos monstrualnych kości. A tama wygląda jak żebro gigantycznego stwora – pomyślałem, lecz na głos szepnąłem tylko: – Niezłe, co? Julita skinęła głową. Nie wątpiłem, że była pod wrażeniem niesamowitego widoku. Pod łukiem stało rozlewisko zielonkawego szlamu, który cuchnął jak rozkładające się zwłoki. Zresztą, kto wie, czy nie utopiła się w nim sarenka albo ciekawski ptak nie podfrunął zbyt blisko, skrzydełka zlepiła oślizgła maź i utknął w śmiertelnej pułapce, gdzie gnije po dziś dzień? Z jednej strony szlam rozrzedzał się i stopniowo przechodził w wody Sokolicza. Z drugiego zaś końca wysychał, zamieniając się w twardą ziemię, porosłą suchymi trzcinami. Szeleszczące pole brązowych roślin rozciągało się jak okiem sięgnąć, lecz w świetle latarki widzieliśmy ledwie mały wycinek. Reszta (szerokie paszcze) kryła się w mroku. Namierzyłem promieniem latarki miejsce, gdzie ziała przesieka – szlak drwali był wystarczająco szeroki, by bez problemu wyminęły się na nim dwa traktory. Wyglądał jak dziura po wyrwanym zębie, szpecąca równy, brązowy uśmiech. Po obu stronach poruszały się rytmicznie trzciny, co przypominało rozkołysanych w transie ludzi. – Wchodzimy? – spytałem. Odpowiedziała mi cisza, podczas której moja dusza zaczęła wiercić się niespokojnie. Wrzeszczała opętańczo, byśmy zawrócili i wynosili się w diabły. Nie posłuchałem. Stłumiłem ten wrzask rozpaczy, biorąc go za pospolity przejaw nieuzasadnionego lęku. Wreszcie Julita odpowiedziała stanowczym „tak“ i zanurzyliśmy się w gigantycznym labiryncie pośród trzcin. – Czy to nie dziwne, że trzcina ciągle tu rośnie? Chciałem odpowiedzieć, że owszem, to dziwne, bo ta część jeziora stoi sucha, odkąd pamiętam, ale odparłem po prostu: – Ona jest martwa. I wyrzuciłem opróżnioną puszkę. Sam nie wiem, dlaczego odpowiedziałem właśnie tak. Coś mnie do tego skłoniło, ale co? Atmosfera zalegająca nad wysuszonym na wiór polu? Szliśmy już dłuższą chwilę, trzymając się głównego szlaku. Było z nami źle, muszę to przyznać z dzisiejszej perspektywy, ale jeszcze nie na tyle, byśmy ryzykowali zabłądzeniem w pobocznych ścieżkach. Czułem się bardziej pijany niż powinienem. Smuga jasnego światła z latarki kołysała się na moich oczach niczym latarenka szkunera, który walczy ze sztormem. Omiatała nierówną drogę oraz kołyszące się trzciny, następnie wędrowała gdzieś wysoko ku czarnemu jak atrament niebu i opadała ponownie na szlak. Zacisnąłem palce na chłodnej dłoni Julity. Poczułem się, jakbym dotykał bryły lodu. Moje stopy nie słuchały poleceń płynących z mózgu. Nie zataczałem się, ale stawiałem kroki tak niepewnie, jakbym stąpał po tłuczonym szkle. Towarzyszyło mi uczucie, że zaraz się przewrócę – stopa omsknie się w niewidzialny dołek i skręcę kostkę. Podejrzewam, że odeszliśmy od lasu na nie więcej niż pół kilometra. Szliśmy nadzwyczaj powoli, jakby niezdarnie. Musiałem przyznać, że z punktu widzenia pieszego labirynt wydawał się jeszcze bardziej ogromny niż dla rowerzysty, a noc wcale nie dodawała mu uroku. Każdy, nawet najmniejszy przedmiot rzucał w świetle latarki nadzwyczaj długi cień, poruszający się na tle tańczących trzcin niczym garbaty potwór z sennego koszmaru. Ktokolwiek zgubiłby się tutaj nocą, miałby naprawdę marne szanse na odnalezienie drogi powrotnej przed nastaniem świtu. Poczułem to dokładniej niż kiedykolwiek, czułem to całym swoim jestestwem, lecz milczałem jak grób.

Luty 2014

31


Tylko trzciny szeleściły niezmordowanie. (Szszszszszsz...) Wyobraziłem sobie pierwszą stronę jutrzejszego dziennika. Nagłówek głosił wielkimi literami: PARA NASTOLATKÓW ZAMORDOWANA PRZEZ ZAGINIONE PLEMIĘ KANIBALI. Poniżej znajdowało się czarno-białe zdjęcie przedstawiające wbite z ziemię, żelazne pręty... ...pręty, na które nadziano nasze głowy, moją i Julity. Spuchnięte oblicza wyglądały, jakby wyrwano nas przed chwilą z długiego snu, a z postrzępionych szyj zwisały rozharatane przełyki. Głowy otaczała, jakżeby inaczej, trzcina. Z ponurych rozmyślań wyrwał mnie głos dziewczyny: – Spójrz! Zatoczyłem się lekko. – Gdzie? – spytałem. Zamiast odpowiedzieć, złapała mnie za dłoń i wycelowała promień latarki w coś, co leżało na ziemi niespełna trzy kroki przed nami. Musiała minąć dłuższa chwila, nim zorientowałem się, na co tak właściwie patrzę. Był to rak. Zalany ostrym, sztucznym światłem poruszał się w niezdarnej parodii ucieczki. Prawdę powiedziawszy, to cały prezentował się niezdarnie. Wyginał się groteskowo, jakby miał przetrącony kręgosłup. W nocne niebo celowała pojedyncza para czerwonych szczypiec, a drugiej po prostu brakowało. Kaleka – pomyślałem, czując wzbierającą mieszaninę obrzydzenia i żalu. – Ojej, jaki biedny! – zaszczebiotała Julita, puściła moją dłoń i doskoczyła do zwierzaka. Niczym na zwolnionym filmie ujrzałem, jak dziewczyna pochyla się nad kalekim stworzeniem. Jej palce przecinają powietrze pół metra nad rakiem. Powtarza „ojej“, a niezgrabne ciało zwierzaka drży z (furii) przerażenia. – Nie! – krzyknąłem. Julita zastygła w bezruchu, a rak skulił się w sobie, przywierając do ziemi. Coś błysnęło złowrogo. Ślepia, kły? Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że sadzę ogromne susy w ich kierunku. Chwyciłem dziewczynę wpół i pociągnąłem do tyłu. W tym samym momencie szczypce kalekiego raka przecięły powietrze, kłapiąc głośno. Kątem oka dojrzałem dwa zakrwawione palce opadające powoli niczym liście na wietrze... Rak zniknął w ciemnościach, a ja i Julita toczyliśmy się, spleceni w niezdarnym tańcu. Dziewczyna wrzeszczała z bólu, a promień latarki zataczał chaotyczne koła, nie oświetlając niczego konkretnego. Chwilę później wpadliśmy między trzciny... Potknąłem się i wyrżnąłem na ziemię jak długi. – Uh! – stęknąłem. Przed oczami zatańczyły mi kolorowe plamki. Z trudem zwlokłem obolałe gnaty z podłoża. – Julita? – spytałem niepewnie. Cisza. Obróciłem się i postąpiłem dwa kroki w kierunku, gdzie, jak mi się wydawało, powinien być szlak. – Julita? Wyciągając przed siebie rękę niczym ślepiec, zrobiłem kolejne dwa kroki. Brązowa trzcina rozstępowała się przed moją dłonią jak wody oceanu pod dziobem płynącego statku. – Julita! – krzyknąłem. Powiodłem promieniem latarki dookoła. Nic. Tylko trzcina. Przełknąłem ślinę, czując narastające zawroty głowy. Wpadliśmy w trzcinę, puściłem dziewczynę i niemal od razu wywinąłem orła. Cholera jasna, wszystko działo się na przestrzeni dwóch, góra, trzech metrów!

32

Herbasencja


– Julita! – wrzasnąłem jeszcze głośniej, robiąc kolejne dwa kroki w przód. Przez skołowany umysł przemknęło mi, że powinienem już wyjść na szlak. Ale czy na pewno? Może idę w złym kierunku? Zdecydowałem się zawrócić. Cofnąłem się do miejsca, gdzie upadłem. Trzcina rozstępowała się przede mną i niemal od razu zamykała za mną. Była wszędzie, dosłownie z każdej strony! Szeleściła... – Julita! Przyspieszyłem. Po około dziesięciu metrach zdałem sobie sprawę, że to również niewłaściwy kierunek. Straciłem orientację. Zgubiłem się w jebanej trzcinie i to na wyciągnięcie ręki od głównego szlaku! A na dodatek zgubiłem Julitę... Wyobraziłem sobie, jak dziewczyna przewraca się i uderza czołem o wystający z ziemi kamień. Znad prostej, brązowej brwi wycieka strumyk krwi. Leży nieprzytomna w trzcinie, a rak-kaleka... Nie! Trzasnąłem się z placka w twarz i ponownie wróciłem do punktu wyjścia. Teraz wykrzykiwałem imię dziewczyny nieprzerwanie. Zbadałem teren na prawo i na lewo od miejsca upadku. Wrzeszczałem, a po czole spływały mi krople potu. Czułem się jak w koszmarze. Biegałem tam i z powrotem niczym szczur zamknięty w klatce, bojąc się oddalić zbyt daleko od miejsca wypadku. Zdzierałem gardło od krzyków i wszędzie napotykałem tylko trzcinę. Przypominało to senne majaki – podświadome lęki przed stratą bliskiej osoby, kiedy śnisz, że idziesz z nią na spacer, a ona ginie, rozpływa się powietrzu, gdy na chwilę odwracasz głowę w bok. Rozglądasz się i krzyczysz, a jej nie ma. Twoje nogi są jak para glinianych słupów, nie chcą biec, tylko plączą się i potykają jak pijane. Telefon nie ma zasięgu, wrzeszczysz i próbujesz odnaleźć ukochaną, ale na próżno, straciłeś ją. Zgubiłeś! Wreszcie budzisz się, zlany potem, pośród skotłowanej pierzyny. Nie obudziłem się, a moje nogi zapłonęły nagle obłąkańczym pragnieniem biegu. Dałem się ponieść panice i pognałem przed siebie, jakby gonił mnie sam diabeł. Wrzeszczałem nieprzerwanie imię dziewczyny, trzciny uderzały mnie w twarz niczym bicze, a serce łomotało w piersi jak szalone. Wreszcie wybiegłem na wąską ścieżynę wydeptaną pośród trzcin. Od razu poznałem, że nie był to główny szlak. Skręciłem w prawo i kontynuowałem gonitwę. Z ochrypniętego gardła nie dobywały się już krzyki, ale jęki przypominające agonię nałogowego palacza. Potknąłem się po raz kolejny tej nocy, latarka wypadła spomiędzy wilgotnych od potu palców i pofrunęła łagodnym łukiem, wirując wokół własnej osi. Wyciągnąłem przed siebie ręce. Udało mi się złagodzić upadek, lecz syknąłem z bólu – coś ostrego i zimnego wbiło się w mój lewy nadgarstek. Rozbita butelka? Chyba tak, oceniłem. Poczułem wypływającą z rozcięcia krew. Latarka pacnęła wreszcie na ziemię i zamigotała... ...zamigotała trzykrotnie, a potem zgasła na wieki. Wstrzymałem oddech. Otoczyły mnie bezgraniczne ciemności. Wydawało mi się, że dojrzałem w trzech ostatnich rozbłyskach latarki ludzki skalp – tak stary, że długie i kręcone, czarne włosy niemal już całkiem wylazły ze złuszczonej skóry. Mój spanikowany umysł z trudem trawił zaobserwowany obraz. Ludzki skalp... Ludzki skalp... Ludzki skalp... Ryknąłem niczym konające zwierzę i pognałem na złamanie karku poprzez szeleszczące trzciny. Nie widziałem niczego oprócz czarnej, falującej masy roślin, lecz mało mnie obchodziło, czy wywrócę się po raz kolejny, czy nie. Pragnąłem tylko biec. I biegłem. Czasami przez gęstwinę, a czasami po ścieżce lub szlaku, ciężko to określić. Biegłem, bo tylko to się liczyło. Gnałem, jakbym ścigał się z letnim wiatrem, szeleszczącym pośród trzcin. Krew rzygała ze skaleczonego nadgarstka strumieniami, potykałem się raz po raz, a zawroty głowy nasilały się z minuty na minutę. Co chwilę wydawało mi się, że dostrzegam rogaty kształt pośród trzcin...

Luty 2014

33


Ledwie żywy ze zmęczenia wydostałem się z labiryntu tuż przed nastaniem świtu, gdy niebo zaczynało szarzeć. Wydostałem się, lecz to już nie był mój świat.

4

Zardzewiała puszka była jedyną pozostałością wczorajszego ogniska, jaką udało mi się znaleźć. Tkwiła do połowy zagrzebana w piasku, jakby leżała tu od lat. Zeszła z niej cała farba, pozostawiając nagie aluminium. Stanąłem zgarbiony, podpierając dłonie o uda i dyszałem ciężko po szaleńczej bieganinie. Otrzeźwiałem, lecz byłem skrajnie wyczerpany. Krew przestała rzygać z okaleczonego nadgarstka, ale ciągle sączyła się dość żwawo – krople opadały niemalże ciurkiem, barwiąc piach czerwonymi kleksami. Przedramiona i kolana drżały mi jak w febrze. Nie wiem, ile czasu tak się gapiłem na śmiecia, lecz musiało trwać to całkiem długo, bo szarówka zdążyła zamienić się w pełnoprawny świt. Czułem się niczym szmata do wycierania podłogi. Z każdą kroplą utraconej krwi ubywało mi zdolności umysłowych. Mój wymęczony mózg błagał o sen, mroczki tańczyły przed oczyma, a myśli nie potrafiły zebrać się do kupy. Wiedziałem, że tam, pośród trzcin, coś się wydarzyło, lecz nie miałem zielonego pojęcia co. Świat się zmienił, stał się obcy, zupełnie jakbym przeszedł na drugą stronę lustra lub wpadł do króliczej nory. Nie potrafiłem zrozumieć, jak do tego doszło (złośliwy bachor zżarł większą część układanki i tych puzzli nie ułożę już nigdy, bo przecież nie da się zalepić dziecięcą kupą dziur w obrazku). Zgubiłem Julitę, pamiętałem to, ale nie mogłem skupić się na tyle, by dojść do jakichkolwiek wniosków. Pozostała mi tylko puszka i obcość oraz ociemniały zgrozą umysł. To było jak zły sen, nocny koszmar, bad trip, jak mawiają ćpuny i chyba tak to właśnie traktowałem, jak złą podróż, koszmarną halucynację. W ciągu późniejszych lat często wracałem nad Sokolicz, szukałem najmniejszego bodaj odbłysku tamtej nocy, przemierzałem pole trzciny w tę i nazad, by znaleźć cokolwiek, co dałoby nadzieję, choćby złudną. Tamtego poranka byłem jednak zbyt zamroczony, straciłem za dużo krwi i za wiele nerwów. Odpuściłem. Zgubiłem ich. Przyjaciół. Dziewczynę. Świat. Na zawsze. Zamiast szukać, wybrałem ucieczkę. Przepadło. Kiedy oderwałem wreszcie wzrok od puszki, postanowiłem uciekać znad Sokolicza w diabły. Miałem żałosną nadzieję, że zastanę swoją wioskę, Gwizdów i własny dom, jak gdyby nigdy nic. Dowlokłem wyczerpane ciało do miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Nie zdziwiłem się, że mój niebieski składak nadal stoi podparty o pień sosny, choć dawnej barwy pozostało na nim ledwie kilka cętek. Nie zaskoczył mnie również brak pozostałych rowerów. Przyjąłem ten fakt równie bezmyślnie jak świnia nowe łajno w chlewie. Dosłownie. Powietrze zeszło z opon, na metalowych obręczach pozostały luźne, gumowe flaki, a łańcuch zardzewiał doszczętnie. Drżącymi dłońmi chwyciłem za kierownicę i usiadłem na siodełku, które przechyliło się pode mną niebezpiecznie. Byłem słaby. Dzisiaj jestem niewiele silniejszy, przecież dzień w dzień salwuję się ucieczką, ale przynajmniej zdaję sobie sprawę z własnej słabości. Wtedy zachowałem się jak ostatni złamas. Czy tak zachowuje się, do kurwy nędzy, przyjaciel? Czy tak zachowuje się chłopak?! Spojrzałem jeszcze na gęstniejącą nad Sokoliczem mgłę oraz pierwsze promienie słońca przedzierające się przez suche gałęzie drzew, a potem odjechałem. Żałuję do dziś.

34

Herbasencja


Łańcuch skrzypiał nieprzerwanie i raz po raz „przerywało“ – napierająca na pedał stopa ześlizgiwała się gwałtownie w dół, a zębatka szorowała z jeszcze paskudniejszym dźwiękiem po nieruchomych ogniwach łańcucha, który zwykle spadał z mechanizmu po takim ekscesie, a ja musiałem przystawać i sztywnymi palcami nakładać go z powrotem. Ledwie czułem własne dłonie, były sine jak u trupa. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by (odnaleźć przyjaciół) obwiązać koszulką rozcięty nadgarstek. Pozbawione powietrza koła toczyły się ciężko po piaszczystej dróżce. Pokonanie kolejnych metrów kosztowało mnie wręcz nadludzki wysiłek. Krew znowu płynęła z rany szerokim strumieniem. Nie wiedziałem, ile jej jeszcze we mnie zostało i kiedy wreszcie zdechnę, zupełnie jak te opony, z których zeszło całe powietrze. Mijałem las pełen martwych drzew – sczerniałych pni, wyglądających zupełnie jak po ulewie kwaśnego deszczu, lecz nie zwracałem na nie uwagi. Opadałem z sił, a mój umysł spowijał coraz gęstszy mrok. Krew ciurkała. Wyjechałem na asfalt. Od Gwizdowa dzieliło mnie ponad pięć kilometrów łąk. Niebieska wstęga przecinała połacie zieleni równo, jakby odmierzona od linijki. Nad trawami kłębiła się mlecznobiała mgła, gęsta niby chmura, która zstąpiła z nieba na ziemię. Promienie wschodzącego słońca podświetlały ją na krwistoczerwono. Po niespełna kilometrze obręcze poharatały opony do końca. Gumowe flaki pospadały i skonały na wybrakowanej nawierzchni, lecz ja żyłem. I jechałem dalej. Metal krzesał iskry o asfalt. Koła uginały się pod ciężarem i deformowały, wreszcie kołami pozostały tylko z nazwy. Kierownica chybotała mi się w dłoniach, zataczałem się całą drogą jak pijak wracający z alkoholowego maratonu. Po którymś z kolei opadnięciu łańcucha nie nałożyłem go, nie miałem już na to sił. Zsiadłem z siodełka i stanąłem na pedale, drugą nogą odpychając się, jakbym jechał nie na rowerze, ale na hulajnodze. Pedał odpadł jakieś dwa kilometry przed wioską. Grzmotnąłem rowerem o jezdnię. Brzęknął dzwonek. I zaległa cisza. Resztę drogi przebyłem pieszo. Wieki później dotarłem do wioski. Wbijając wzrok w asfalt, skręciłem na skrzyżowaniu w lewo. Dopiero wtedy podniosłem głowę. Z trudem rozpoznałem domy stojące po obu stronach ulicy. Ich kolejność się zgadzała: pierwszy był mały sklepik z czerwonej cegły, dalej trzypiętrowy moloch z pustaków, a za nim niepozorna, drewniana chatka, znowu dom z pustaków, ale mniejszy i tak dalej. Znałem te budynki, kojarzyłem ludzi, którzy w nich mieszkali. To była moja miejscowość, moja ulica! Tyle, że prezentowała się upiornie i złowieszczo, jakbym znalazł się wewnątrz sennego koszmaru... Ten świat był cienki, ledwie realny... ...ale przede wszystkim chory. Ziejące pustką i rozkładem, zaniedbane posesje bez wątpienia stały opuszczone od dawna. Nie dostrzegałem najmniejszego poruszenia, nie słyszałem najcichszego szeptu. Nic nie wskazywało, by znajdowała się tutaj jakakolwiek żywa istota poza mną, samotnym i wykończonym. Nad ulicą unosiła się śmierć – subtelnie cicha i nieruchoma, bezwonna i pozbawiona smaku. Wioska była martwa, ale choroba toczyła je dalej. Zawsze myślałem, że walące się budynki robią się niższe i szersze. Będąc dzieciakiem, widziałem jak potężny wicher zniszczył stodołę sąsiadów: dach z prostokątnych kawałków blachy zapadł się do środka, a ceglane ściany rozlazły się na boki i tylko pojedyncze, połamane krokwie sterczały do góry. Celując oskarżycielsko w niebo, wskazywały winnego. Domy, które mijałem niespiesznym krokiem, zamieniały się w ruiny – drewniane lub ceglane skorupy o wybitych oknach i wylatujących z zawiasów drzwiach. Jednak nie stawały się szersze

Luty 2014

35


i niższe. Destrukcyjny wpływ lat nie wciskał je w ziemię, tam gdzie miejsce gruzu, strzaskanego szkła i zbutwiałych, naszpikowanych rdzewiejącymi gwoździami belek. Działo się wręcz przeciwnie. Przecząc zdrowemu rozsądkowi i prawom fizyki, konające domostwa wyglądały na węższe i wyższe! Zupełnie jakby podtrzymywał je jakiś niewidzialny, ciasno zasupłany gorset, by mimo rozkładu nie straciły smukłych sylwetek. Posesje zdawały się stłoczone, ściśnięte... Zadrżałem. Puste okna gapiły się na mnie tępo. Śledziły każdy mój ruch, lecz nie okazywały żadnych uczuć. Były upośledzone, bezmyślne, skretyniałe – tak jak domy. Chore. Z zapadłych dachów, przypominających ludzkie klatki piersiowe, zmiażdżone oponami ciężarówek; z tych architektonicznych ofiar wypadków sterczały pod anomalnymi kątami poszczerbione kominy. Drzwi niektórych domostw trzymały się jeszcze na zawiasach, lecz groteskowo krzywo niczym inwalida, podtrzymujący się resztkami sił futryny, bo ktoś ukradł mu wózek. Płoty i ogrodzenia ginęły pośród chwastów. Podjazdy zdobiło rozbite szkło. Wraki aut i ciągników stały na sflaczałych oponach, co nie zadziwiło mnie w ogóle. Z blach pojazdów odpadały wielkie płaty rdzy. Za rzędami budynków z jednej i drugiej strony wznosiła się majestatyczna ściana skłębionej mgły, przez co odnosiłem wrażenie, jakby wioska była wysepką pośród niezmierzonego oceanu zjełczałego mleka. Na drodze, po której szedłem, czy raczej na tym, co z niej zostało – kałużach wybrakowanego asfaltu dryfujących pośród brązowego badyla – walały się pourywane przewody wysokiego napięcia. Przypominały długie, czarne węże. Martwe węże. Z rozszarpanych pysków wystawały metalowe druciki. Same słupy energetyczne wydawały się trwać niewzruszenie na swoich posterunkach. Przypominały niepokojąco krucyfiksy. I to skojarzenie było na miejscu, jak najbardziej. Najgorszy ze wszystkiego był jednak biały nalot. Grzyb, pleśń? Nie wiedziałem, lecz kojarzył mi się z kataraktą. Pokrywał dosłownie wszystko. Miejscami był ledwie widoczny, przepuszczał naturalną, choć wyblakłą od lat barwę budynków, a gdzie indziej tworzył grube narośle. Nie tyle mnie przerażał, co nieskończenie obrzydzał. Wydawał się wręcz żywy – żywy w prymitywny, skretyniały sposób jak pierwotniaki czy rozwielitki. Czy to jego panowanie nastało po śmierci ludzkości? Zatem tak wygląda rasa nowych Panów? Wyobraziłem sobie skryte w mroku ruin polipy. Gigantyczne, gąbczaste banie o setkach witek i szerokich, skretyniałych mordach. Ślepi idioci znający ledwie jedno uczucie – głód. Zwymiotowałem. Dołożyłem kolejną cegiełkę do upadku otaczającego mnie świata – cuchnącą alkoholem kałużę wymiocin, pośród której dryfowały nieprzetrawione kawałki kiełbasy. Poczułem na dolnej wardze rozmiękły tłuszcz i zrzygałem się po raz drugi. Towarzyszyło temu uczucie, jakby mój mózg ściskały tępe obcęgi. Padałem z wyczerpania. Nie pamiętam jak, ale dotarłem wreszcie opodal szkoły. Szkoły, w której spędziłem dziesięć długich lat. Szkoły, która od września do czerwca tętniła życiem tysiąca dzieciaków. Na parkingu stała zawsze cała wesoła hałastra, a autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały w smugach spalin. Z boiska słychać było wrzaski i odgłos kopanej piłki. Ktoś jarał fajki za kontenerem, nie bacząc na zaduch śmieci, a powietrze przecinał co trzy kwadranse ostry dzwonek, tak głośny, że słyszano go również we wszystkich okolicznych domach. To, co zostało ze szkolnego budynku, przypominało wrak statku zagrzebany w piaszczystym dnie oceanu i zarosły podmorskimi roślinami. Pod zdezelowanymi drzwiami, które prowadziły niegdyś do przedszkola, leżał wywrócony wózek dziecięcy. Kilka żelaznych rurek, pomiędzy którymi tkwił, rozpięty niby pajęcza sieć, postrzępiony materiał. Na siedzisku, zamiast dziecka, spoczywały zwłoki karalucha. A raczej pusty, chitynowy pancerz. Dorównywał rozmiarem kilkumiesięcznemu szczeniakowi. Nie miałem już czym wymiotować. W moim żołądku pozostała tylko twardniejąca ze stresu kula powietrza. Bolała.

36

Herbasencja


Spojrzałem na szkołę z szerszej perspektywy i zauważyłem ogromny napis, zdobiący cały front. Wysokie na dziesięć metrów, przypominające zabarwieniem skrzepłą krew, litery głosiły: NYARLATHOTEP Myślałem, że zemdleję, a potem roześmiałem się jak obłąkany, co zabrzmiało w tym cichym świecie prawie jak szczekanie psa. Nie, kurwa, to jest sen. Musi być! Nadzwyczaj realny sen. Przecież, przecież... Przecież Nyarlathotep, ten szalony bóg bez twarzy, Wieczny Przybysz, który ma zgładzić całą ludzkość, tytułowany także Pełzającym Chaosem lub Myśliwym Ciemności, jest tylko wymysłem! Wymysłem, który doskonale znałem, bo czytałem o nim niejednokrotnie w opowiadaniach Lovecrafta, a teraz mój sfiksowany mózg sam sobie wygenerował złowieszczy napis na wraku szkoły! Trzasnąłem się w twarz. Raz, drugi, trzeci. Nie poskutkowało. Napis nadal tam był. Ostatnie sto metrów, jakie dzieliło mnie od ruiny rodzimego domu, przebyłem z szybkością olimpijskiego sprintera. Nie czując dotyku pokrzyw, wbiegłem na zachwaszczone podwórko. Minąłem roztrzaskaną budę. Do jednej z desek przybity był nadal łańcuch, lecz na końcu nie znajdowało się nic. Z oczami pełnymi łez, ledwie widząc cokolwiek, pognałem po kruszejących schodach do swego pokoju. Na środku pomieszczenia leżał płat betonu, który opadł ze stropu. Wszędzie walało się szkło i gruz, po meblach pozostały tylko drzazgi, a w najbardziej zacienionym kącie zbierała się pleśń, tworząc wzniesienie przypominające poduszkę. (Grzyb? Nalot? Katarakta? Polip – dziecię Nyarlathotepa?) W powietrzu wirował kurz wzniecony przez moje stopy. Kichnąłem. Zakręciło mi się w głowie i poczułem jak opadam w głąb siebie. Skrajnie wyczerpany zwaliłem się na podłogę niczym worek kartofli. Zasnąłem.

5

Zbudziła mnie muzyka. Rozpoznałem w cudownych dźwiękach skrzypce. Otworzyłem oczy i przeciągnąłem się z uśmiechem na twarzy, nie zważając ani na zaciśnięty bolesnym skurczem brzuch, ani na skorupę zakrzepłej krwi, która oblepiała mój lewy nadgarstek i większość dłoni, co upodabniało ją do czerwonej szpony potwora. Nie martwiłem się już swoją sytuacją – liczyła się tylko muzyka, piękne dźwięki niemożliwe do opisania ludzkimi słowami, raz powolne i melancholijne, a za chwilę żwawe i skoczne. Nigdy w życiu nie słyszałem, by ktokolwiek grał tak wspaniale. Wstałem i podszedłem do wybitego okna. Musiałem przespać cały dzień. Zachodzące słońce barwiło niebo kolorem soczystego szkarłatu. Potężna mgła zniknęła, pozostały ledwie widmowe smugi obłoków, mieniące się na pomarańczowo. Budynki zdawały się czarnymi, wąskimi i wysokimi klockami. Ponad miasteczkiem górowała majestatycznie smukła dzwonnica kościoła. Zauważyłem, że wypadło z niej sporo kamieni, brakowało również samego dzwonu, przynajmniej ja nie mogłem go dojrzeć, lecz na szczycie wieży wznosił się nienadgryziony chorobą, metalowy krzyż. Krucyfiks odbijał blask zachodzącego słońca, przez co wyglądał, jakby płonął. Na krzyżu siedział zaś Skrzypek, opierając stopy na poprzecznej belce. Wokół czarnej jak noc sylwetki rozszczepiały się czerwone promienie. Wysoka postać wykonywała zamaszyste ruchy

Luty 2014

37


smyczkiem, trzymając w wyprostowanej ręce ogromne skrzypce, a cudowne dźwięki dobywające się z instrumentu wprawiały mnie w coś na kształt radosnego transu. Zachybotałem się, nieomal tracąc równowagę i ocknąłem się z tej dziwacznej hipnozy. Zreflektowałem, że stoję na okiennym parapecie, małe odłamki gruzu odpryskują mi spod butów i opadają w dół. Było to tylko drugie piętro, lecz torsja skrajnego przerażenia wstrząsnęła moim przewodem pokarmowym. Drżącą jak u paralityka dłonią złapałem za framugę i powoli, centymetr po centymetrze, począłem się wycofywać. Wreszcie zeskoczyłem z powrotem do pokoju, czując jak śmierć zdejmuje kościstą łapę z mojego ramienia. Skrzypek dalej siedział na krzyżu u szczytu kościelnej wieży i grał nieprzerwanie, lecz dźwięki nie były już przyjemne. Raniły, jakby gromada bezdomnych dobrała się do pił i szorowała po żelastwie jakimś innym metalem. Zalało mnie przeświadczenie, że lada chwila krew tryśnie mi z uszu, a bębenki popękają niczym podeptane czereśnie. Wepchnąłem palce wskazujące do uszu, lecz niewiele to pomogło. Potworna muzyka nadal napastowała mój mózg niby gwóźdź wbijany w drewno. Wtedy to ujrzałem widok najgorszy ze wszystkich. Obraz, który ujął mnie zgrozą tak wielką, że nie wiem, czy zdołam go opisać. Na wspomnienie tamtych chwil ołówek drży mi w palcach tak bardzo, że sam nie potrafię odczytać gryzmołów, które wyłaniają się spod niego, a zbyt mocno przyciskany do kartki rysik łamie się co kilka zdań. Ale spróbuję, Bóg mi świadkiem – jeżeli jeszcze jest, jeżeli go nie dopadli – spróbuję! Plugawy napis na szkole świecił wręcz nadnaturalnym blaskiem, odbijając krwawe promienie, a po ulicy szedł diabelski korowód, urzeczywistnienie moich najgorszych koszmarów i obaw, które nie pozwalały mi zasnąć, kiedy byłem dzieckiem. Na przodzie orszaku maszerowała dumnie Koza. (Iä! Shub-Niggurath! Czarna Koza z Lasu z Tysiącem Potomstwa!) Była ogromna, wysoka jak autobus albo i jeszcze wyższa. Sierść miała czarną jak węgiel, a onyksowe ślepia lśniły światłem zachodzącego słońca. Wokół długich rogów, przypominających parę szabli, formowało się krwiste halo na kształt bluźnierczej aureoli, wyśmiewającej zarówno dobroć jak i miłość. Za obrączką aureoli ciągnął się mglisty powidok, wyglądający jak płomienie, układające się niby w skrzydła. Wydawało mi się, że dostrzegam w tym ogniu piekielnym wirujące pentagramy. Zdałem sobie sprawę, że oto widzę w pełnej krasie stworzenie, na które wpadałem raz po raz pośród trzcin. Nabrałem pewności, że to ona jest winna moim problemom, temu, że zagubiłem się (pośród Wymiarów) i odnalazłem po drugiej stronie czegoś, gdzie nic nie jest dobre, a wszystko choruje. Za bestią kroczył korowód tysięcy ludzi. Wszyscy byli nadzy, tylko na głowach nosili czapki z wysuszonych, ludzkich skalpów. Tańczyli, podskakiwali i wili się w konwulsjach, rycząc przy tym jak opętani. Żarli białą substancję. Wpychali ją sobie do ust pełnymi garściami, rozsmarowując przy okazji po całej twarzy i ciele. Żarli i rzygali, a potem próbowali ponownie zjeść to, co zwymiotowali. I tak w kółko. Zachowywali się jak stado dzikich zwierząt, a ich twarze przedstawiały widok odrażający – wybałuszone oczy, rozszerzone nosy, cieknące śliną usta, z których wystawały pogryzione do krwi języki. Kopulowali każdy z każdym, nie bacząc ani na płeć, ani na wiek, ani na to, w co tak właściwie wkładają genitalia. Niektórzy próbowali nawet gwałcić ów biały, polipowy grzyb. Oglądałem orszak, który przeczył wszelkim człowieczym normom i zasadom, korowód nie ludzi, ale bezmózgich bydląt, bluźnierczą świty Czarnej Kozy. Na samym końcu pochodu szedł zaś On... Niewyraźne... thotep. Robił to... Niewyraźne... potem znowu... Niewyraźne... Idiota i Kobziarz... Niewyraźne... Chaos zniszczył... Niewyraźne... Wrzeszczałem, a On... Niewyraźne... Wrzeszczałem.

38

Herbasencja


Niewyraźne... Wrzeszczałem. Niewyraźne... Niewyraźne... Niewyraźne...

6

Paweł wydmuchał papierosowy dym, po czym wrzucił do połowy wypalonego papierosa do filiżanki z herbatą, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co tak właściwie robi. Przekartkował pozostałe stronice. Oczy szczypały go od lektury i łzawiły od dymu. Zdołał dojrzeć kilka czytelnych liter, ale większość tekstu stanowiły po prostu niezrozumiałe szlaczki. Szkoda. Chciałby dowiedzieć się, jaki był finał tej historii. Pragnął poznać zakończenie, bo czuł, że ON SAM jest głównym bohaterem! W momencie, kiedy narrator zarzucał sobie tchórzostwo, Paweł poczuł się autentycznie dotknięty. Zdenerwował się tak bardzo, że omal nie rzucił lektury w diabły. Zabolało, bo było prawdziwe. Mimo to nie wierzył w słowa, które przeczytał. Nie wątpił, że pochodziły z jego podświadomości, zbyt wiele szczegółów się zgadzało, choć niektóre były zniekształcone niczym w sennym koszmarze, lecz nie wierzył, by coś tak szalonego miało mu się kiedykolwiek przydarzyć. Nie chciał wierzyć. Wiara w takie rzeczy to pierwszy schodek do przytulnego pokoiku, gdzie czeka kaftan. Zdrowemu człowiekowi nie wolno wierzyć w takie bzdury, jeśli chce pozostać zdrowym! Paweł postanowił żyć normalnie. Nie unikać dziewczyny, nie stronić od kumpli. Nie rezygnować z picia ani z ognisk, nawet tych nad Sokoliczem. Żyć jak gdyby nigdy nic! Odespać kaca. Odpocząć. Przywrócić się do używalności. Przepisać historię z kartek na komputer... Tego ostatniego nie zdążył zrobić. Manuskrypt ciągle leżał w szufladzie jego biurka w oryginalnej, nieruszanej wersji, kiedy Paweł zniknął.

7

Policjant nie opowiedział słuchaczowi wszystkiego tymi dokładnie słowami: o wielu faktach nie wiedział nigdy, o kilku zapomniał, o paru nie chciał pamiętać, a na koniec wywód zamienił się w pijacki bełkot przerywany czkaniem i bekaniem. Dla starego nie miało to większego znaczenia, tak naprawdę obchodził go tylko jeden jedyny szczegół, który padł zresztą na samym początku. Reszty wysłuchał tylko dla niepoznaki. Minęła druga w nocy, kiedy funkcjonariusz skończył mówić. Wstał od stolika, wywalając przy okazji większość kufli i ruszył mocno niepewnym krokiem w kierunku stojącego na parkingu Seata, rzucając na odchodne coś, co brzmiało niepokojąco podobnie do: „jadę wpierdolić żonie“. W drodze do auta wdał się w awanturę z innym pijaczyną rządnym przygód, lecz starca niewiele to obeszło. Usłyszał to, co chciał usłyszeć. Wpatrywał się spłowiałymi oczyma w klosz, o który obijały się owady i rozmyślał. Na dnie szklanej kuli spoczywała, niby pustynna wydma, pokaźna sterta martwych much. Nikt nie zastanawiał się nigdy, jakim cudem tam się dostały, stary także nie miał zamiaru rozwiązywać tej zagadki. Zginęli bez śladu. Nie odnaleźli się. Sami też nie powrócili. Wszyscy. Cała piątka zaginiona. Zatem pewnie Skrzypek miał rację, Czarna Koza zabrała ich na Dół. Fatalnie. Paweł westchnął, a spłowiałe ze starości oko wytoczyło gorzką łzę.

Luty 2014

39


Miał nadzieję, że tylko on przekroczył Wymiary. Że przyjaciele, a przede wszystkim Julita, są tutaj nadal, może zasmuceni po jego zaginięciu, lecz młodzi i żywi, nieskalani Złem. Po co to wszystko? Pół wieku nieustannej ucieczki i walki o przetrwanie, bezowocnych prób powrotu, by dowiedzieć się, że Czarna Koza strąciła ich w Otchłań?! Zacisnął pięści. Miał cichą nadzieję, że przynajmniej umrze tutaj, w swoim świecie, spokojnie. Skona jak przystało człowiekowi. Z godnością. Spojrzał na biały nalot pożerający z wolna barowe okno. Zadrżał z nienawiści. Nie umrze z godnością. Ani on, ani żaden inny człowiek na tym świecie. Nadchodzi Nyarlathotep. Nadciąga zagłada. Jest blisko! Paweł złapał za resztki rozbitego kufla i podciął sobie gardło. Na jego szyi wykwitł szeroki, czerwony uśmiech. Nadchodzi Nyarlathotep. Niech nadchodzi. On ma już dość. Obraz rozmazuje się przed oczyma. Poddaje się. Nadchodzi Nyarlathotep...

horror

Ezekiel East End i Southwark, Londyn, druga połowa XIX wieku.

Johnny Calibri śnił o Czarnym Panu, odkąd pamiętał. Nazywał go Czarnym Panem, bo wiedział, że mężczyzna ze snów nie jest tak naprawdę ani Doktorem, ani Filantropem, jak mawiali nań londyńczycy zachwyceni jego dobrodusznością. Prawdziwego imienia potwora zaś bał się wymawiać, choćby w myślach. A było to imię obłudne jak i jego właściciel - imię Ezekiel, które to noc w noc wykrzykiwały dziwki na całym East Endzie, gdy po dniu ciężkiej pracy Czarny Pan wchodził w ich ciała i nie było w nim nic z człowieka: był zimny niczym sopel lodu, mimo że twardy jak kamień. Tylko dziwki znały prawdziwe imię i oblicze potwora. Dziwki oraz Johnny Calibri, który podążał za Ezekielem w snach. *** East End końca dziewiętnastego wieku - siedlisko brudu, rozpusty, biedy i wszystkiego, co najgorsze, możecie dodawać dalsze przymiotniki wedle uznania. To tutaj przyszło wychowywać się Johnny‘emu Calibri. Chłopiec najlepiej wspominał czasy, kiedy pomieszkiwał u Sióstr Miłosierdzia. Pomimo surowej dyscypliny, bezwzględnego zakazu przeklinania oraz okrutnych kar za występki; kar, które nijak nie przystawały do pogodnych Siostrzyczek, a jednak były stosowane dość często - żyło się tu jak w raju. Chociaż wiedziałeś, że za bodaj jedno niewinne pociągnięcie za warkoczyk Edith podczas wspólnego grabienia liści (o ile Bóg wysłuchał twoich żarliwych modłów i to właśnie ty byłeś tym

40

Herbasencja


szczęśliwcem, który wylosował dziś do pary Edith; cudną Edith, której jako pierwszej rozkwitły pod mundurkiem piersi, bo była najstarsza i miała dobrą krew, odziedziczoną po matce-kurwie, co podobno umiała obsłużyć i czterech klientów na raz, gdzieś tam, w „lepszym świecie“ po drugiej stronie Tamizy), za przynajmniej jedno, o kilka mrugnięć powieką dłuższe niż przystoi to bogobojnej sierotce, spojrzenie na ten zgrabny, mimo workowatej spódniczki, tyłek, kiedy podtrzymywałeś Edith drabinę, gdy zrywała jabłka, groziła ci sroga kara. Wiedziałeś o tym, a jednak byłeś szczęśliwy, bo nawet po najdłuższej sesji razów, zadawanych na gołe plecy grubo plecionym sznurem przez samą siostrę Molly do rytmu któregoś z Psalmów, czekała cię ciepła i smaczna kolacja, a potem niewygodne, lecz czyste łóżko w czteroosobowym pokoju, o jakim mogą tylko pomarzyć dzieciaki z innych przytułków, o tych z ulicy nie wspominając. To było szczęście. Kupa szczęścia! No i wtedy Czarny Pan nie wiedział, że Johnny Calibri łazi za nim po East Endzie w swoich snach. Ale Ezekiel zrozumiał to we właściwym czasie. I wtedy Johnny Calibri wyleciał od Sióstr Miłosierdzia na zbity pysk. Wprost w kałużę uryny, którą ktoś musiał wylać przez okno wysokiego budynku z naprzeciwka, gdzie podobno na wyuzdane orgietki przychodził za życia sam Karol Dickens, a ostatnio widziano Oskara Wilde‘a opuszczającego przybytek, bo dla pedziów też oferowali tam szeroko zakrojone usługi, o czym wspominał nie raz i nie dwa Ramsey, współlokator Johnny‘ego, który sam zdrowo nienawidził zarówno i pedziów, i Żydów, i Polaków, i Ruskich, i dziwek, i pucybutów, i dorożkarzy, i wszystkiego, co różniło się od wąsko zdefiniowanej normalności, utożsamianej przezeń własnym imieniem, o czym rozprawiał zawsze, kiedy nie mogli zasnąć, z zacięciem krasomówczym jak u samego Arystotelesa. Nim jednak gruchniemy wraz z Johnny‘m Calibri środkiem czoła w epicentrum kałuży sików wylanych z okna burdelu, cofnijmy się jeszcze na chwilkę o kilka kroków. *** W gruncie rzeczy dobry był z Johnny‘ego chłopak. Gdybyśmy za wyznacznik jego dobroci obrali ilość blizn na plecach, wypadłby w zestawieniu z innymi sierotami od Sióstr Miłosierdzia całkiem porządnie. Może nie tak porządnie jak Calvin, którego kiedyś straganiarz poturbował tak mocno za kradzież ziemniaka, że biedaczyna od tamtej pory nie usłyszy cię nawet, gdybyś miał głos donośny jak ryk osła, a ulubionym jego zajęciem stało się ciućkanie w bezzębnej paszczy zaprawy murarskiej; lecz na pewno porządniej niż Ramsey albo Peter, a co dopiero mówić o Garrym, który był takim grzesznikiem, że w wieku pięciu lat wywiercił otworek w podłodze i podglądał starą siostrę Emily, kiedy ta nasmarowywała swe zwiędłe ciało cudownymi olejkami od reumatyzmu, za co niewątpliwie Garry‘ego kutas nabawi się reumatyzmu, nim zrozumie, do czego tak naprawdę służy, o czym zapewniła go siostra Molly skończywszy nadzwyczaj intensywną chłostę. Także, jak widzicie, Johnny Calibri wcale nie był najgorszy. Siostra Przełożona po wyrzuceniu go na bruk, długo zachodziła w głowę, czemu to właśnie tego chłopaka opętał Szatan, lecz nie wymyśliwszy nic sensownego, zrozumiała po raz kolejny, że niezbadane są wyroki boskie. Odmówiła litanię w intencji Johnny‘ego, by tylko go nie zasztyletowali tam na ulicy, potem cofnęła uprzednie prośby, bo właściwie to czemu mieliby nie zarżnąć Antychrysta, a kiedy zasypiała, rozważała, gdzie by tu schować najnowszy romans lichego wydania, aby nie odnalazły go dewoty sortu tej paskudnej Molly, którą kiedyś Siostra Przełożona przyłapała przecież na tym, jak ociera się podbrzuszem o oparcie krzesła po szczególnie brutalnej chłoście, wykonanej bodajże na Ramseyu. Johnny‘ego rzecz jasna nikt na ulicy nie zasztyletował, choć wielu się kręciło w owym czasie po East Endzie świrów. Johnny trafił do szpitala nie od pchnięcia nożem, lecz od kopnięcia końskiego kopyta w potylicę, co nawet bardziej pasowałoby do wyobrażeń Siostry Przełożonej na temat jego konszachtów z Szatanem, w końcu kopyto to kopyto: kozła, świni, konia, jeden czort, diabeł ma wiele twarzy!

Luty 2014

41


Ale znów się zapędziliśmy, a przecież zanim Johnny Calibri trafi do szpitala z poważnym urazem głowy, nawet zanim jeszcze wyrżnie twarzą w kałużę uryny, trzeba wspomnieć chociaż słowem o lewitacji! No i o Czarnym Panie, rzecz jasna, Filantropie Ezekielu, którego straciliśmy z oczu, pochłonięci bardziej przyziemnymi sprawami w przytułku Sióstr Miłosierdzia. Do rzeczy zatem! *** Johnny Calibri od samego początku wiedział, że jego conocne koszmary są czymś nadzwyczajnym i nie chodzi tu tylko o powtarzalność, ale przede wszystkim o intensywność, bo sny były tak wyraziste, że Johnny czuł w nich nawet zapachy i wiedząc, że jest to coś niezwykłego, a w połączeniu z potwornym podmiotem, Ezekielem, coś zakrawającego wręcz na opętanie, chłopak nie opowiadał nikomu o swoim problemie. Filantrop pachniał zwykle mieszaniną dwóch zapachów i Johnny potrafił z początku zdefiniować tylko jeden z nich. Nie wiedział wówczas, jak pachnie zaschnięta sperma, bo nie zaczął jeszcze napastować własnego ciała machinacjami odziedziczonymi po Onanie, patronie wszystkich chłopców poniżej pewnej granicy wiekowej, lecz znał za to aż za dobrze zapach gaszonego wapna, znał i słyszał o jego zastosowaniu, gdyż Ramsey w całym swym retorycznym talencie uwielbiał również historyjki makabryczne i z chęcią je opowiadał. Także Johnny Calibri wiedział, że mroczne nemezis z jego koszmarów pachnie gaszonym wapnem, którego to Możni Panowie, przybywający tłumnie na East End w poszukiwaniu rozrywek dla ciała i ucieczki od ględzących żon z rozstępami na tyłkach, a znajdujący cel swej eskapady w lokalach wątpliwej moralności, gdzie urządza się orgie, pali opium, uprawia hazard i pije niebotyczne ilości alkoholu; owi właśnie Możni Panowie kłócą się często między sobą, potem silniejszy zabija słabszego, co jest normalne przecież w metalowej dżungli, nad którą unoszą się fabryczne dymy i na koniec całej draki, jeszcze przed świtem, muszą rozpuścić ciało pokonanego przeciwnika w gaszonym wapnie, by Scotland Yard nie dobrał się im do dupy, a przynajmniej tak rozgłasza to Ramsey. Tak pachniał Czarny Pan i dlatego Johnny był pewny, że nie jest on ani dobry, ani przyjemny, a nocą zamienia się w najprawdziwszą bestię rodem z gotyckiej powieści. *** W godzinach pracy Ezekiel leczył Możnych Panów z Lepszych Dzielnic, a popołudniami przyjeżdżał na East End, by nieść pomoc potrzebującym sierotkom i bezdomnym, kurwom i alfonsom, brudom i śmierdzielom, skundlonym niemal do zwierzęcego poziomu, jakby Darwinowa ewolucja działała tutaj na wspak. Ezekiel dorobił się w ten sposób przydomka Filantropa, lecz wędrujący za nim krok w krok w swych sennych majakach Johnny widział, jak Czarny Pan szepce coś po cichu badanemu pomiotowi niby kuszący Ewę wąż, a jego źrenice zamieniają się w kocie szparki, zaś później, skończywszy tą całą dobroczynną szopkę, która tak naprawdę była tylko wodzeniem na pokuszenie i tak już pokrzywdzonych przez los biedaków; Doktor zamienia się w prawdziwego Czarnego Pana - Ezekiela, co włóczy się po East Endzie, włóczy i pieprzy, włóczy i morduje, włóczy i podżega, włóczy i się śmieje: śmieje się w nos całemu East Endowi i ćwierćidiotom, którzy nigdy nie odgadną, że zakorzeniło się tutaj prawdziwe zło. Zakorzeniło i hula w najlepsze. *** Johnny Calibri miał dziesięć lat w dniu, kiedy Ezekiel uświadomił sobie, że jest przez niego obserwowany i chłopiec spektakularnie opuścił przytułek Sióstr Miłosierdzia, bodajże najbardziej

42

Herbasencja


spektakularnie w całej historii tego przybytku, bo ani wcześniej, ani później nie uznano żadnej sieroty za nawiedzoną przez Szatana. Johnny spał i jak to każdej nocy, szedł za Ezekielem, wdychając odór gaszonego wapna i spermy oraz obserwując na tle chybocącego się blasku gazowych latarni ciemną sylwetkę swego przekleństwa, ubraną w szykowny garnitur i lśniący cylinder. Wszystko było jak zawsze do czasu, kiedy Filantrop stanął, odwrócił się ku chłopcu i zmierzył go wzrokiem szkarłatnych ślepi o wąskich źrenicach. - Kim jesteś? - zapytał Ezekiel, a Johnny‘emu ścięło krew w żyłach z przerażenia. Przedstawił się płaczliwym tonem i czekał na śmierć z rąk demona, lecz diabelskie oblicze nie wyrażało nic poza bezgranicznym zadziwieniem. - Kim ty, do jasnej cholery, jesteś? - zastanowił się ponownie na głos Czarny Pan. Najwidoczniej nic nie robił sobie z odpowiedzi chłopaka, że ten jest tylko zwykłym Johnny‘m Calibri, nic szczególnego, proszę Możnego Pana, zwykła sierotka, co nie zna jeszcze tajemnic Onana, choć zdarza się mu fantazjować na temat cudnej Edith i zastanawiać się, jakim cudem jej matka przyjmuje czterech Możnych Panów, kiedy rachunek dziesięciolatka kończy się na tyłku, cipce i buzi; gdzie jest czwarty otwór Jaśnie Możny Panie, tacy w gruncie rzeczy porządni chłopcy jak Johnny Calibri nie potrafi tego pojąć, bo to tylko sierotka od Sióstr Miłosierdzia i najlepiej w ogóle nie zawracać sobie głowy takim zwykłym i nudnym chłopakiem, rozumie Pan, Jaśnie Możny Ezekielu? Johnny i Ezekiel rozmawiali bardzo długo, stojąc pośród gęstniejącej mgły, lecz chłopiec nie pamiętał później ani jednego słowa z całej debaty. Tymczasem w realnym świecie, a dokładniej rzecz ujmując w sypialni, którą Johnny i Ramsey dzielili z dwoma innymi sierotkami, rozpętało się piekło. *** Ciało Johnny‘ego Calibri lewitowało dobre trzy stopy nad łóżkiem. Ramsey ściągnął z niego koc, by przekonać się, co to za iluzoryczna sztuczka, a potem zaczął drzeć się wniebogłosy, podnosząc raban na cały przytułek tak, że do sypialni zleciały się wszystkie siostry, a Calvin zesrał się we własnym łóżku i podniósł swój prywatny raban, który jednak wszyscy zignorowali, bo wiedzieli, że Calvin ma w zwyczaju drzeć mordę bez powodu, odkąd straganiarz przefasonował położenie jego mózgu, a krzyk Ramseya musi oznaczać coś potwornego. Johnny toczył z ust pianę pomieszaną z krwią i dygotał konwulsyjnie, wciąż zawieszony w powietrzu. Purpurowe bańki fruwały w takiej obfitości, jakby to Możny Pan zażywał kąpieli, a może nawet sama Królowa. Na nic się zdało bicie Johnny‘ego po policzkach, na nic psalmy i zdrowaśki, na nic omdlenia słabowitszych psychicznie Sióstr, na nic lamenty i płacze, na nic nawet smród Calvinowej sraki, która roztoczyła swe zabójcze opary nad całym piętrem - Johnny lewitował i ani myślał przestać. Pomogła dopiero święcona woda wlana mu w zaciśnięte szczęki. Johnny Calibri otworzył oczy i w tej samej chwili opadł z rumorem na łóżko. Był zupełnie zdezorientowany, zaprzeczał jakoby kiedykolwiek lewitował, uznawał całe otoczenie za jakiś okrutny żart, taki jak wtedy, gdy Garry wsypał Ramseyowi sól do spodni, ale nie rozumiał, dlaczego w całej tej szopce biorą także udział Siostrzyczki. Wypieranie się i płacz nie przyniosły żadnych rezultatów, potężna siostra Molly złapała go za fraki, zaniosła do wyjściowej furty i wyrzuciła w mrok nocy, opacznie akurat w kałużę szczyn, czyli tam, gdzie według Siostry Przełożonej jest miejsce dla takich jak Johnny Calibri. *** Bądźmy szczerzy, w tamtych okrutnych czasach na East Endzie żadna dziesięcioletnia sierota nie miała najmniejszych szans na przeżycie bodaj jednej, pełnej doby, nawet taki Lewitujący

Luty 2014

43


Antychryst jak Johnny Calibri. Choćby wyrósł mu z tyłka długi ogon naszpikowany trującymi kolcami, a z czoła para rogów, to i tak nie obszedłby się bez rany kłutej, rozerwanej odbytnicy, a w najlepszym wypadku upośledzeniu na skutek pobicia jak ciućkający zaprawę murarską Calvin. Zatem chyba dobrze, że Johnny dostał tym kopytem w czerep i trafił do szpitala, zamiast przypłacić sroższą cenę w jakimś ciemnym zaułku, choć dla licznych ofiar, jakie Johnny Calibri zaszlachtuje w przyszłych latach, to zapewne wielka tragedia, że chłopak przeżył ów słotny dzień 1880 roku. Ale nie rozpędzajmy się, wszystko po kolei. Obmywszy się, Johnny dotrwał świtu przed furtą przytułku Sióstr Miłosierdzia. Stał tam dobrych kilka godzin, lecz nic nie zapowiadało, by siostrzyczki miały się nad nim zlitować, a on powoli zaczął dopuszczać do siebie myśl, że chyba naprawdę lewitował i za nic w świecie nie potrafił sobie przypomnieć, o czym rozmawiał z Ezekielem, lecz wiedział, że teraz, kiedy został skazany na niełaskę brudnej ulicy, nic go już nie uchroni przed fałszywym Filantropem. Około południa dał sobie spokój z koczowaniem pod furtą miejsca, które na zawsze miało pozostać w jego sercu jedyną, prawdziwą namiastką domu. Ruszył w miasto, garbiąc się okrutnie, pociągając nosem i wbijając zaczerwienione oczy w ziemię, przez co raz po raz wpadał na innych przechodniów i w krótkim czasie dorobił się zaprawdę imponującej listy wyzwisk odnośnie własnej osoby. Smutek Johnny‘ego dostrzegła stojąca od lat na Whitechapeal dziwka. Jako że i tak była już stara i zarabiała praktycznie tyle co nic, co zawdzięczała zapewne też temu, że przez lata tkwienia koło stoiska rybnego zdążyła na stałe przesiąknąć fetorem wypatroszonego dorsza, postanowiła poprawić humor młodocianemu cierpiętnikowi. - Hej, mały! - krzyknęła, a kiedy Johnny spojrzał w jej kierunku, zadarła wysoko spódnicę i ukazała się mu w całej krasie, wypychając biodra do przodu w wulgarny sposób. Jeszcze wczoraj Johnny Calibri oddałby wszystkie skarby świata, by zobaczyć podobny widok, choćby u starej kurwy spod straganu z dorszami, lecz nocna rozmowa z Ezekielem zmieniła bardzo dużo w jego postrzeganiu świata. Naraz wydało mu się, jakby oglądał najokropniejszy możliwy widok, istne apogeum brzydoty i paskudztwa usytuowane pod bladym brzuchem kobiety. Zaczął krzyczeć wniebogłosy i cofać się na oślep, aż potknął się o coś i wywinął finezyjnego orła wprost pod rozpędzoną dorożkę. Kiedy końskie kopyto uderzyło go w potylicę, ujrzał wszystkie gwiazdy, pomimo że był środek dnia. Johnny‘emu wydawało się jeszcze, że dostrzega obutą w lśniący, czarny pantofel stopę, wysuwającą się z drzwiczek dorożki oraz zawieszoną dużo wyżej parę szkarłatnych oczu, lecz zemdlał, nim zdołał sklecić fakty w spójną całość. *** Tym razem Johnny Calibri spał bardzo długo. I bardzo szkarłatnie. Ezekiel zdążył wytłumaczyć mu dokładnie, co ma mówić i jak się zachowywać, kiedy już ocknie się w szpitalnej sali. *** - Chłopakowi chyba stało się coś w głowę, panie inspektorze, odkąd się wybudził, opowiada same niestworzone historie. Frederic Abberline pokiwał głową i z trudem odrywając wzrok od jędrnych piersi pielęgniarki, podszedł do leżącego na szpitalnym łożu młodzieńca, którego twarz ledwie przedzierała się spod morza bandaży. - Kim jesteś, chłopcze? - zapytał po prostu, nie podejrzewając nawet, iż przemawia do przyszłego mordercy, którego schwytanie stanie się nadrzędnym celem całego jego życia, a którego nie schwyta nigdy, a pozbawiona twarzy postać będzie go dręczyć w koszmarach już do końca dni...

44

Herbasencja


Johnny Calibri odpowiedział zgodnie z przykazaniami Ezekiela: że jest Antychrystem, że umie lewitować, że kocha ciućkać gruz i szkoda, że kobyła nie wybiła mu zębów, bo wtedy by się lepiej ciućkało. Kiedy ciućka, jest szczęśliwy, a kiedy lewituje, to inni aż srają ze szczęścia, a no i wie już, że czwarty otwór znajduje się między cyckami, a tak w ogóle, to najchętniej popluskałby w gaszonym wapnie. Przeniesiono go do zakładu dla obłąkanych Bethlem Royal, gdzie kontynuował swoje rozmowy z Ezekielem, a jego sny stawały się coraz bardziej szkarłatne. *** Mniej więcej rok później Johnny Calibri i Ezekiel spotkali się wreszcie, pierwszy i ostatni raz osobiście, nie we śnie, lecz w rzeczywistości. Filantrop odwiedził Bethlem Royal, pomimo że zakład znajdował się w Southwark, a nie na East Endzie. Badał pacjentów, obstukiwał ich czaszki, obsłuchiwał serca, zaglądał do gardeł, rozdawał tabletki i fiolki z lekami, dawał zastrzyki, ale przede wszystkim szeptał do ucha paskudne słowa pełne jadu i zawiści, bowiem z doświadczenia wiedział, że wariaci to grunt niezwykle podatny na posiew zła, bardziej urodzajny nawet niż dziwki czy bezdomni. - Jesteś szczególny, Johnny - mówił, wsłuchując się w serce chłopaka ze snów i wpatrując się weń szkarłatnymi ślepiami. - Wiem, proszę pana - odpowiedział Johnny z rozanieloną miną. Chociaż Czarny Pan nie wydawał się mu już straszny, to nadal nie potrafił wymówić jego imienia, ani w myślach, ani na głos. - Uciekniesz dzisiaj z zakładu, Johnny. I zginiesz. Musisz umrzeć, Johnny. Dzisiaj. - Wiem, proszę pana. - Skinął głową potulnie jak baranek. - Johnny Calibri umiera, ktoś inny rodzi się na jego miejsce. - Dokładnie, Johnny. Tak, jak rozmawialiśmy. Chłopiec potrząsnął głową. - Pamiętasz kurwę, która wepchnęła cię pod dorożkę? - Tak, oj, tak! Bolało! - A pamiętasz, jak siostrzyczka Molly wrzuciła cię w kałużę szczochów? Johnny zaszczekał jak pies. - Zagryzę - warknął, tocząc bańki śliny z ust. Ezekiel zaśmiał się z aprobatą. - Jest w tobie ogromny potencjał, Johnny. To nie Hitler ani nawet nie Stalin czy Mussolini wprowadzą świat w nowy wiek. Ty to zrobisz, Johnny, ty będziesz inicjatorem. Masz w sobie światło, które rozświetli mrok! - Mam światło, tak! - wrzasnął Johnny, a potem zaczął szczekać jak opętany. Tej nocy Johnny Calibri uciekł z Bethlem Royal. Powrócił na East End i tam zmarł pierwszej nocy na zimnej i niegościnnej Whitechapeal jako samotna sierotka, lecz odrodził się i pokazał całemu światu, że niesie cholerne światło wprost od demona Ezekiela i że ma w sobie ogromny potencjał, choć po narodzeniu nazywano go już inaczej, nie Johnny Calibri, bo ten umarł bezpowrotnie, ale Kuba Rozpruwacz. *** Ponad dziesięć lat później Filantrop Ezekiel opuścił Johnny‘ego. Młodzieniec zrozumiał to, kiedy Czarny Pan przestał odwiedzać go w snach. Wtedy to Johnny Calibri został na powrót zamknięty w Bethlem Royal, tyle że tym razem na oddziale zaostrzonym, bo złapano go, kiedy biegał po Whitechapeal na czworakach, szczekał jak pies i gryzł ludzi po łydkach. Nie skórzane pasy, przygważdżające ciało Johnny‘ego do twardego, żelaznego łoża okazały się najgorszą torturą, lecz fakt, że karmiącą go pielęgniarką była cudna Edith, której jako pierwszej w przytułku u Sióstr Miłosierdzia rozkwitły piersi.

Luty 2014

45


- Jestem Kubą Rozpruwaczem - łkał Johnny, za nic w świecie nie dając sobie wcisnąć kaszki między poszczerbione od ciućkania gruzu zęby. - Wezwijcie Abberline‘a i powiedzcie mu, że to mnie szuka, to ja jestem Kubą Rozpruwaczem, ja...! Ja zabiłem wszystkie te kobiety oraz jeszcze wiele innych, o których on nie ma pojęcia, bo roztopiłem je w gaszonym wapnie, jak przykazał Ezekiel, ja...! Ja nie mogę żyć bez Ezekiela, zabijcie mnie! Dajcie gruz, a nie kaszkę, Edith, kochanie, ja...! - Uspokój się i zjedz kaszkę, Johnny! - nakazała pielęgniarka ostrym tonem. - Nie jesteś żadnym Kubą Rozpruwaczem! Jesteś Johnny Calibri, wychowywaliśmy się razem u Sióstr Miłosierdzia, zanim uciekłeś. Nie pamiętasz, jak podtrzymywałeś mi drabinę przy zbieraniu jabłek i zaglądałeś pod spódniczkę? Wyleczymy cię i wyjdziesz na wolność, tylko zjedz tą pierdoloną kaszkę, Johnny, bo nigdy cię nie naprostują! Zamiatający celę woźny wyprostował się z głośnym trzaskiem kręgosłupa. - Teraz to każdy świr ogłasza się Rozpruwaczem, skaranie Boskie... Edith nie odpowiedziała, tylko starała się wcisnąć przynajmniej łyżeczkę pokarmu między zaciśnięte zęby Johnny‘ego. Miała łzy w oczach, bo przypominało się jej życie w przytułku u Siostrzyczek. To było dobre życie, szczęśliwe. Była najpiękniejszą dziewczyną, dlaczego więc, do jasnej cholery, nie awansowała na salony, tylko karmi czubków w zapomnianym przez Boga, zapyziałym wariatkowie?! Johnny Calibri szczekał zaś jak opętany, bo jego sny bez Ezekiela były coraz smutniejsze i coraz bardziej szkarłatne...

46

Herbasencja


Marianna Szygoń (Marianna, Salamandra) Urodziła się w epoce kolejek i deficytów. Pisze dla samej przyjemności pisania. To, co pracowicie nagryzmoli, wrzuca do szuflady albo zamieszcza na internetowych portalach literackich. Próbuje swoich sił głównie w fantastyce naukowej i mrocznych opowieściach okraszonych lekką nutą niezwykłości.

Interkom

science-fiction

„Siódemka” była jedną z wielu stacji, jakie firma przejmowała w ostatnim czasie po bankrutujących konkurentach. Zawieszona w czarnej pustce, rozświetlanej tylko nikłą poświatą dalekiego Saturna, płynęła w absolutnej ciszy, przypominając dryfujący okręt, skazany przez kosmos na zagładę. Dla Terry’ego Hazelwooda, firmowego rzeczoznawcy, stanowiła tylko nudny relikt przeszłości. Ot, kolejne zadanie, odpowiednie dla kogoś, kto w firmowej hierarchii nie zdążył zajść zbyt wysoko. Mężczyzna bez entuzjazmu dokonał dokumentacji jedynego czynnego jeszcze poziomu stacji i udał się na spoczynek. Wyjątkowo źle spał tej nocy. Pomieszczenie, które oddano mu do dyspozycji, okazało się duszną i klaustrofobiczną norą, a wysłużone łóżko skrajnie niewygodną pryczą. Przewracał się z boku na bok, mimo woli uparcie nasłuchując, bo w nieczystą ciszę, skażoną szumem wentylatorów i monotonnym buczeniem lamp na korytarzu, stacja wplatała wciąż ten sam uprzykrzony sygnał: coś, jakby dzwonek dalekiego alarmu, przenikało starą konstrukcję na wskroś. Im dłużej Terry słuchał, tym większego nabierał przekonania, że to dźwięk interkomu, nieodbieranego z niewiadomych przyczyn. Coraz bardziej zirytowany, przeklinał gapiostwo, przez które zapodział gdzieś stopery do uszu, rzecz na stacjach kosmicznych niezbędną. Po nocy nieprzerwanej męki zasnął wreszcie nad ranem, nie dany był mu jednak długi sen. O szóstej, z bezlitosną punktualnością nad jego posłaniem stanął elektryk Pulowski. – Chciałeś pan obejrzeć drugi poziom – przypomniał zaskoczonemu rzeczoznawcy, wlepiając w mężczyznę ciekawskie, ocierające się o bezczelność spojrzenie. Prawda, Terry umawiał się z nim wczoraj, zaklął więc tylko pod nosem i niechętnie wygrzebał się spod koca. Znowu zacznie dzień w wisielczym humorze – zaspał przez te nocne hałasy i teraz zostanie bez śniadania. – Okej – wychrypiał nieprzyjemnie, przecierając czerwone oczy. – Jak wy tu dajecie radę? Nawet spać się nie da. Co za palant dzwoni po nocach? Pulowski szybko zamrugał. – Że co? – Nie słyszał pan? Interkom albo coś w tym stylu, nie wiem, ale niesie się po piętrach jak wycie duszy potępionej. – A, to… Nie słyszałem. – Pracownik wzruszył ramionami. – Czyżby? – spytał rzeczoznawca zaczepnie. – Ludzie czasem gadają… Ale to stara stacja, ciągle trafiają się tu jakieś awarie – wymijająco odparł elektryk i pokracznie wycofał się ku wyjściu.

Luty 2014

47


– Co gadają? – spytał ciekawie Terry, ochlapując twarz lodowatą, mętną wodą, która ledwo kapała do małej umywalki. Pulowski jakby nie słyszał tego pytania. – Zostawiam panu aparat tlenowy – powiedział, otwierając drzwi. – Po co? – zmarszczył brwi Terry. – Filtry powietrza działają na górze jak same chcą, warto zabrać na wszelki wypadek. A skoro o tym mowa… Radzę ciepło się ubrać. Temperatura na drugim poziomie ledwo trzyma się w okolicach zera. – To żart? – Nie. Oszczędności, psze pana. Czekam za drzwiami. Chwilę później Terry kroczył za Pulowskim długimi, ponurymi korytarzami, zdającymi się ciągnąć bez końca. Wciąż zmagał się z potężnym bólem głowy i ciężarem znużonego ciała. Postanowił jak najszybciej wykonać zadanie i zniknąć z rozsypującej się stacji bez żalu, jak wielu przed nim. Frapowało go, dlaczego Pulowski wciąż tu tkwił, spytał nawet o to, gdy wspinali się wąskim, skąpo oświetlonym szybem na drugi poziom, ale nie doczekał się odpowiedzi. Widać elektryk nie lubił się zwierzać, bo bez słowa dotarł na koniec szybu, podniósł klapę włazu awaryjnego i wygramolił się na górę, zostawiając Terry‘ego sam na sam z pytaniem, krążącym wraz z echem w metalowej klatce. I wtedy gość znów usłyszał ten sam, irytujący dzwonek interkomu, tym razem bliższy i wyraźniejszy. Źródło drażniącego dźwięku musiało bić gdzieś na tym pustym, zamkniętym poziomie. Było w tajemniczym sygnale coś naglącego, coś, co przyzywało do siebie niczym syrena wabiąca dawnych żeglarzy. Hazelwooda znów ogarnęła złość, tym razem na Pulowskiego. Dlaczego elektryk udawał, że nie słyszy tego wycia? Musiał wiedzieć, skąd niesie się ten dźwięk. Niezdarnie wygramolił się z szybu i zobaczył, jak Pulowski dłubie w skrzynce rozdzielczej na ścianie, lecz gdy zwrócił uwagę na niepokojący dzwonek, usłyszał w odpowiedzi niechętne: „Rób pan swoje, mam co innego na głowie”. Elektryk pogrzebał w pudle i nagle korytarz zalało jasne światło, zastępując mdły półmrok oświetlenia awaryjnego, po czym gwałtownie zatrzasnął drzwi szafki i wziąwszy pod pachę zniszczoną torbę, ruszył w głąb korytarza, zostawiając gościa samemu sobie. – Radzę spoglądać na czujnik atmosferyczny – poradził na odchodnym. – Plan poziomu pan masz, ja będę w podstacji… Rzeczoznawca westchnął ciężko i bez entuzjazmu poświęcił się obowiązkom. Zatęchłe, przesiąknięte dusznymi zapachami powietrze poziomu drugiego szybko spotęgowało ból głowy Terry‘ego. Nie mógł się skupić na pracy i w końcu złapał się na tym, że zamiast dokumentować stan pomieszczeń, szuka źródła irytującego dźwięku, który niczym naglące wołanie wypełniał korytarze, biura, sale kontroli lotów i kwatery kierownictwa. Wiedziony słuchem, stanął w końcu przed jednymi z wielu podobnych do siebie drzwi – to zza nich dobiegał dźwięk dzwonka i tylko na nich napis głosił, że kiedyś urzędował tu naczelnik. Popchnął owe drzwi z całej siły, spodziewając się oporu, ale otworzyły się zadziwiająco lekko. Jego wzrok natychmiast padł na wiszący na ścianie interkom, wygrywający równo i jednostajnie znajomy, obmierzły sygnał. Mała, czerwona dioda błyskała rytmicznie, hipnotyzująco. Bez zastanowienia wyciągnął dłoń w kierunku aparatu. Miał zamiar po prostu cisnąc słuchawkę na stojące tuż obok biurko, ale ciekawość była silniejsza od rozsądku. Zdecydowanie podniósł ją do ucha, ze stanowczym zamiarem obrzucenia natręta wiązanką soczystych przekleństw. – Nareszcie! – rozległ się wściekły głos w słuchawce, zanim Terry zdążył się odezwać. – To ty, Hazelwood? – Tak – odpowiedział zaintrygowany rzeczoznawca. – Do jasnej cholery, Hazelwood, gdzie cię nosi, wszyscy cię szukają! – Nieznajomy z trudem przekrzykiwał potężne trzaski i łomoty. W tle słychać było tupot, ludzkie wrzaski, skwierczenie i desperackie krzyki, jakby tam, skąd dzwoniono, szalał jakiś żywioł. Terry zasłuchany w rozgrywający się dramat, nie odpowiedział, więc człowiek po drugiej stronie wrzasnął mu wprost do ucha: – Hazelwood, jesteś tam jeszcze?!

48

Herbasencja


– Taaak – wyjąkał zupełnie zaskoczony mężczyzna. – Tu Horst z inżynieryjnego, nie poznajesz? – darł się człowiek w słuchawce. – Nie damy rady! Trzeci stracony, rozumiesz? Musisz coś postanowić, bo ogień przenosi się na drugi! Słyszysz? Tam zostali jeszcze ludzie! – Gdzie? – Na trzecim! Ale nie wiemy, czy jeszcze żyją! – Przecież trzeci jest nieczynny – stwierdził pewnie Terry, ściągając gromy na swoją głowę. – Nieczynny!? Odbiło ci? Znowu chlałeś, ty zapity skurwielu! – zawył Horst, po czym zaczął się krztusić, zapewne dymem płonącego trzeciego poziomu i Hazelwood przysiągłby w tej chwili, że wyczuwa wyraźny swąd spalenizny. Już nie był pewien, że to żart, to wszystko przypominało raczej senny koszmar. Udzielała mu się cała nerwowość i desperacja tamtego człowieka, serce biło jak oszalałe. Przysiągłby, że słyszy zewsząd dobiegające odgłosy panicznej ewakuacji, że ktoś wali w drzwi, których przecież, dałby głowę, za sobą nie zamykał. Po drugiej stronie wciąż wył ogień, zagłuszający biegnące z oddali gwar, trzaski i strzępy słów i potęgujący zamieszanie. – Hazelwood, jesteś tam? – wzywał Horst coraz rozpaczliwiej. – Co mamy robić, do ciężkiej cholery? Zbierz się do kupy! Powiedz coś! – Co? – wydusił. – Każ odciąć trzeci, zanim ta parszywa stacja cała pójdzie z dymem! – Odcinajcie! – Rzeczoznawca niespodziewanie usłyszał swój głos i natychmiast przeraziła go własna reakcja, a raczej łatwość, z jaką podjął decyzję. – Odcinaj! Mamy zgodę! Odci… Nagle wszystko ucichło, jakby linia rzeczywiście była nieczynna. Terry, wciąż oszołomiony, ostrożnie zawiesił słuchawkę na widełkach, niepewny, czy znów nie usłyszy dzwonka, ale interkom milczał. Stacja po dawnemu była zatopiona w drętwej ciszy, tylko mężczyźnie ciągle szumiało w głowie, jakby był pijany i wibrował w uszach zrozpaczony głos nigdy niewidzianego Horsta. Serce wciąż biło mu mocno; zauważył też, że pomimo niskiej temperatury, zlany jest potem. Jeśli to wszystko okaże się tylko głupim żartem znudzonych pracowników stacji, to, poprzysiągł sobie, ci nieudacznicy wylądują na bruku z wilczym biletem. Już on się o to postara! Sam nie wiedział jak, ale odnalazł w końcu Pulowskiego. Pracownik grzebał flegmatycznie w pęku kolorowych przewodów, zwisających ze ściany. Gość zakaszlał, ale elektryk, pochłonięty swym zajęciem, nawet się nie obejrzał. – Pulowski! – wrzasnął poirytowany Terry, ale fachowiec i tym razem nie raczył się odwrócić. W końcu rzeczoznawca zbliżył się na tyle, by szarpnąć mężczyznę za ramię, – Głuchy pan jest? – warknął wściekle, ale gdy Pulowski spojrzał na niego ze zdziwieniem tak szczerym, że nie mogło być udawane, rzeczoznawca wreszcie zrozumiał. – Nie słyszy pan, prawda? Czyta pan z ruchu warg… Dobry pan jest. Nie zorientowałem się… Aż do teraz. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale zaskoczony własnym odkryciem mówił wolno i wyraźnie, chcąc ułatwić tamtemu zrozumienie. Cała złość na elektryka gdzieś wyparowała. Pulowski powoli skinął głową. – Tak – odparł patrząc gdzieś w przestrzeń. – Zgadłeś pan. Ale nie zawsze tak było… Parę lat temu mieliśmy tu katastrofę. Pracowałem wtedy na trzecim poziomie, wie pan, pokład startowy. – Wskazał palcem sufit. – Jakiś matoł wpakował się w stację zbiornikowcem. Manewrując holownikiem zahaczył o platformę… I tak miałem szczęście – dodał szybko – bo większość personelu zginęła na miejscu. Część wywaliło w przestrzeń, reszta spłonęła żywcem, gdy odłączyli trójkę… – Co? – Terry zmarszczył brwi; krzyk Horsta wciąż jeszcze wypełniał mu uszy. – A tak. – Pulowski sprawnie upychał kolorowe przewody w ścianie. – Musieli zamknąć na głucho śluzy i grodzie między poziomami, żeby ratować resztę stacji. Mnie się udało, ale zginęło tam czterdziestu dwóch ludzi… W tym kilku strażaków i zastępca naczelnika. Potem firma połatała trójkę, ale od tego czasu wciąż coś szwankuje… I jeszcze ten dziwny szczegół… Do tej pory nie wia-

Luty 2014

49


domo, kto wydał polecenie zamknięcia grodzi. Horst, główny inżynier, zaklinał się, że naczelnik mu kazał. Tyle tylko, że gdy doszło do pożaru, ten pijaczyna nie żył od kilku godzin. O zmarłych źle się nie mówi, ale wiesz pan, on naprawdę za kołnierz nie wylewał. Na sekcji wyszło, że nażarł się jakichś prochów i poprawił to wszystko wódą. Zamknął się w swojej kwaterze i kopnął w kalendarz, musieli potem drzwi wyważać. Nie wiadomo, z kim wtedy gadał Horst… Źle się pan czujesz? Zbladłeś pan. Trzeba było założyć aparat... Nie od razu przywyka się do zubożonego powietrza. Pulowski postukał palcem w miernik poziomu tlenu, ale ten działał bez zarzutu, spojrzał więc na gościa z troską. – Nic mi nie jest – odparł Terry mało przekonująco, po czym spytał cicho: – Ten naczelnik… Jak się nazywał? – Hazelwood, jak pan. Może ktoś z rodziny?… Nie? Więc taki zbieg okoliczności. Wracajmy już, zanim się pan pochorujesz. Gdy coraz bardziej roztrzęsiony rzeczoznawca patrzył, jak Pulowski spokojnie gasi światła na poziomie drugim i gdy tuż przed odejściem spojrzał w gęstą i eteryczną ciemność, dotarło do niego, że nic już nie mąciło ciszy zatopionego w czasie, okaleczonego stalowego potwora. Interkom nie dzwonił i nie odezwał się już nigdy potem.

I wtedy gość znów usłyszał ten sam, irytujący dzwonek interkomu, tym razem bliższy , i wyraźniejszy. Zródło drażniącego dźwięku musiało bić gdzieś na tym pustym, zamkniętym poziomie. Było w tajemniczym sygnale coś naglącego, coś, co przyzywało do siebie niczym syrena wabiąca dawnych żeglarzy.

50

Herbasencja


Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieograniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudiowane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. Ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś próbuje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, ze tworzy wiersze. Całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

Brama – opowieść o Aaronie Wintersie

science-fiction

Ilustracje: Monika Juroszek

Płomień trzaskał, ogarniając coraz to nowe szczapki chrustu, a niewielkie ognisko wydzielało mało dymu, dając za to dużo ciepła. Aaron Winters starannie smarował pajdę chleba smalcem. Miał całkiem sporo stopionego, świńskiego tłuszczu w glinianej fasce, i to dobrego, z grubymi skwarkami, plastrami cebuli i posiekanymi ząbkami czosnku, a drugiej w ogóle jeszcze nie naruszył. Sprawdził zapasy, szykując wieczerzę: zostało też prawie trzy czwarte płata wędzonki i dwa podłużne bochny chleba, w tym jeden dopiero teraz napoczęty. Nie musiał martwić się o spyżę – w worku spoczywało jeszcze sporo jabłek, manierka do połowy wypełniona winem, duży, cynowy pojemnik pełen wody, kapciuch wypchany grubo siekanym tytoniem i nieco soli w lnianym woreczku. Dobrze wyrośnięte główki cebuli, poupychane po bokach, stanowiły uzupełnienie obfitych, zdaniem Wintersa, podróżnych wiktuałów. Jabłonie znalazł przy wąskim, zarośniętym wybujałą trawą trakcie prowadzącym przez puszczę. Rosły wśród kępy wielkich dębów, szeroko rozpościerających sękate konary. Aaron sądził, że pewnie kiedyś jakiś wędrowiec, przemierzający podłą drogę przez rozległą knieję, odrzucił w bok niedojedzony ogryzek, a potem z ciemnych pestek wyrosły dorodne drzewa, obwieszone teraz smacznymi owocami. Winters starannie zebrał z gałęzi najdorodniejsze, niespodziewanie soczyste i słodkie, napełniając do pełna worek i dodatkowo parcianą sakwę, do niedawne służącą do noszenia kul i prochowych ładunków. Okazało się, że doskonale się do tego nadaje. Winters nie zapomniał też w krótkiej, lecz żarliwej modlitwie podziękować Bogu za nieoczekiwany dar. Aaron nie miał zbyt dużo do niesienia – zapasy zapakował do prostokątnego plecaka z szelkami, a z wierzchu przytroczył zszyte baranie skóry, służące w nocy za posłanie. Posiadał teraz aż dwie takie derki – tyle przypadło dla niego wtedy, kiedy dzielono wspólny dobytek wolnej roty muszkieterskiej, dawnego oddziału Aarona Wintersa. Otrzymał też nowe buty, róg z prochem, skałkowy pistolet

Luty 2014

51


i właśnie tę porządną derkę. Dostał też nieco pieniędzy – kilkanaście monet z brązu albo miedzi – i kilka srebrnych, ukrytych teraz na piersi, w wewnętrznej kieszeni skórzanego koletu, noszonego przez Wintersa od wielu już lat. Musiał oddać muszkiet, prochownicę i forkiet. Broń sprzedano – za niską cenę. Wszyscy teraz chcieli mieć te nowe strzelby skałkowe. I mitraliezy – dziwne machiny, wypluwające nieprzerwanie dziesiątki kul, kładących ludzi pokotem. Roty muszkieterów traciły zajęcie i żaden z wolnych strzelców nie mógł nic na to poradzić. Aaron wszystko już przygotował. Znalazł dobre miejsce paręnaście kroków od traktu, w dość rozległym zagłębieniu gruntu, porośniętym mchem. Nie musiał wycinać trawy kordelasem, a sucha warstwa zielonych porostów obiecywała dobry sen. Kotlinkę porastały sosny i buki, a szpaler pnących się do góry w poszukiwaniu światła jałowców otaczał ją ze wszystkich stron. Na ziemi leżało też nieco zwalonych, przegniłych starych drzew. Jeden z odziomków potężnej niegdyś olchy, oczyszczony z narostów, służył teraz Wintersowi za wygodne siedzisko. Plecy opierał o gładki, miły w dotyku bukowy pień. Skóry leżały miedzy nim a szparko palącym się ogniem, tak, aby żar w nocy ogrzewał stopy. Nowa derka służyła Cukierkowi – takie imię nosił wielki brytan Wintersa – za posłanie, a pies lubił z niej korzystać. Cukierek dostał już swoją porcję w metalowej misce i zjadł ją zachłannie. W drugim naczyniu miał wodę – nieco zbyt mało, bo pies po dniu drogi chłeptał łapczywie, lecz Aaron dobrze pamiętał, że trzeba będzie przed snem jeszcze jej dolać. Winters starannie żuł twardawy już miękisz i wypieczoną skórkę. Zamierzał zjeść jeszcze jedną pajdę, potem ze dwa jabłka, wypić kilka łyków wina i położyć się spać. Niewiele czynności pozostawało do zrobienia – zdjąć pas i pendent, ułożyć kord z prawej strony skórzanego łoża, a kordelas i pistolet z lewej, tak, aby mógł w razie potrzeby bez ochyby chwycić broń. Rozpiąć pod szyją długi aż do kostek płaszcz, strzepnąć go i starannie się nim przykryć, a wcześniej powiesić na jakimś sęku kapelusz. I pozostawało jeszcze jedno do wykonania, o czym Winters nigdy nie zapominał – podziękować Bogu za to, że przeżył kolejny dzień. Pokornie poprosić, aby zbudził się rano. Błagać o wybaczenie za popełnione grzechy, za zabicie tak wielu ludzi, zastrzelonych, kiedy jego rota muszkieterska oddawała salwę za salwą albo po prostu zarżniętych w walce wręcz, za ciepłą jeszcze krew ofiar nieraz spływającą mu po palcach – i nieśmiało przypomnieć Panu o obietnicy sprawiedliwego sądu w dniu śmierci. Po raz kolejny gorąco podziękować za dziwny dar, otrzymany, w co Winters głęboko wierzył, od Stwórcy, umożliwiający przetrwanie wielu ciężkich starć i wyjście cało z różnorakich opresji. Dar, ciągle zadziwiający Aarona swoją mocą – umiejętność, jakiej nigdy nie spostrzegł u innego człowieka. A potem od razu zasnąć, zapaść się w niebyt głębokim snem, polegając na czujności Cukierka. Potężny brytan też posłusznie układał się na spoczynek, natychmiast zasypiając, lecz nawet wtedy wielki, czarny nos i spiczaste, zarośnięte długim włosem uszy poruszały się czujnie, rejestrując najmniejszy nawet zapach lub szmer, a w razie niebezpieczeństwa głębokie, dudniące warczenie przywoływało Wintersa do świata jawy. Pies zaskomlał prosząco, śmiesznie brzmiącym piskiem, tak, jak mały szczeniak, domagający się kolejnego przysmaku.

52

Herbasencja


Aaron lubił ten głos – przypominał mu dzieciństwo i nieistniejącą już, spaloną zagrodę rodziców. Oderwał duży kawał chleba i rzucił w powietrze, Cukierek, jak zwykle, odbił się od ziemi niczym zwolniona od nacisku sprężyna, nieomylnie go chwytając wysoko w powietrzu, kiedy ułomek pieczywa zaczął spadać ku ziemi. Winters uważał, że to dobra metoda ciągłego ćwiczenia wielkiego mastifa. Cukierek, mimo swego wzrostu i wagi, wcale nie zachowywał się ociężale – poruszał się szybko, zwinnie, skakał wysoko, a długie łapy potrafiły pokonać bez wysiłku sporo mil. Wędrując przez puszczę, Aaron często rzucał przed siebie grube, twarde kawałki uschniętych gałęzi, leżących na piaszczystym trakcie, patrząc potem z zadowoleniem, jak potężne szczęki Cukierka i wielkie zębiska prawie natychmiast miażdżą je na dziesiątki małych kawałków. Winters dawno temu zrozumiał, że zawsze powinien być gotów stanąć do walki, a pies musi posiadać tę samą umiejętność. Kawałek chleba poleciał stromym łukiem w górę, lecz brytan nie zwrócił na niego uwagi. Warczał przenikliwym, nisko brzmiącym charkotem. Długi pysk, zwrócony w stronę kępy wyrośniętych jałowców, wskazywał miejsce, niepokojące psa. Aaron chrząknął, a potem wsadził do ust resztę kromki. Przez chwilę rozważał, jak ma teraz postąpić. Za ścianą jałowców krył się człowiek, może nawet kilku. To nie mogło być duże, pewne siebie zwierzę – szukający nocnego legowiska samotny odyniec albo ciekawski wilk – gdyż Cukierek rzuciłby się natychmiast w jego stronę. Jeśliby ktoś chciał zabić wędrowca, sposobiącego się do snu, już dawno mógł to uczynić. Rzadko używano teraz oszczepów lub włóczni, sposobnych do rzucania, lecz nadal w wielu obejściach ludzie trzymali, oprócz muszkietów, łuki i kusze. Dawny muszkieter wiedział, że dla wprawnego strzelca nieruchoma postać, oświetlona płomieniem ogniska, stanowiła dogodny i łatwy cel. Winters nie miał ze sobą wielu rzeczy, mogących budzić łupieskie instynkty. Jednak ludzi zabijano z bardziej błahych powodów – nawet i dlatego, że ktoś posiadał dobry rapier, sute, ciepłe okrycie albo ładny kapelusz i wygodne rękawice z dobrze wyprawionej koźlej skóry. Aaron nadgryzł jabłko, wyciągnięte z worka. Nie zamierzał się ruszać, przynajmniej nie teraz. Gruby pień chronił plecy, a siedząc zmniejszał szanse trafienia. Jeszcze miał czas, aby zerwać się z miejsca i w pędzie, sadząc długimi susami, natrzeć na nieznanego przybysza, może przybyszów. – Kimkolwiek jesteś albo jesteście, wychodź! – wrzasnął. – Inaczej udam się do was, a wtedy nie będzie zmiłowania! Spotkacie się z Panem i zobaczycie jego oblicze – oby okazało się miłosierne! Trzymał już pistolet w prawej dłoni. Nowa broń strzelała dobrze i Winters przyznawał, że nieźle się sprawuje. Całkiem niedawno, nim zabrał się do przygotowywania posiłku, podsypał prochu na panewkę. Podciągnął nogi. Należało zerwać się z miejsca i biec, przykurczony do ziemi, najszybciej jak potrafił, a potem strzelić komuś w brzuch i zakończyć wszystko ciosami kordu i kordelasa – jeżeli tylko wcześniej nie zostanie ranny – albo też zabity. Zawsze należało się z tym liczyć. Cukierek dziwnie szczeknął, niepewnie, z wahaniem, jakby chciał powiadomić, że nie wie, jak ma się zachować. Winters dawno nauczył się rozróżniać najrozmaitsze odcienie warczenia, szczekania i ujadania wielkiego psa. Nie dziwił się dezorientacji mastifa. Dwie dziecięce postacie, powoli zmierzające ku ognisku, wcale nie wyglądały groźnie. Chłopiec, ubrany w zniszczoną sukmanę, przepasaną lnianym paskiem z krajki, wytarte i zabrudzone spodnie z grubego płótna, w podniszczonych chodakach z cholewkami do kostki – i chuda dziewczynina w zbyt dużej sukience z bufiastymi rękawami, cienkim rzemyczkiem opasującym talię, sznurkiem koralików na wątłej szyi i kilkoma pojedynczymi liśćmi wplątanymi we włosy. Trzymali się za ręce. Aaron widział, jak palce dzieciaków mocno splatają się ze sobą, jakby w ten sposób zamierzali dodać sobie otuchy. Aaron patrzył na nich w milczeniu, badawczo, taksując, czy gdzieś jednak nie czai się niebezpieczeństwo. Pies ziewnął szeroko, a potem, wodząc nosem po mchu i zawzięcie machając ogonem, rozpoczął poszukiwania niedawno rzuconego przez Aarona kawałeczka chleba.

Luty 2014

53


Wrócił po chwili. Przesuwając nosem po okryciach dzieciaków, obwąchiwał je starannie, od palców nóg po torsy. Winters spoglądał na niego w milczeniu. Wiedział, czemu mastif się tak zachowuje – pies napotkał nieznany mu do tej pory zapach i starał się go rozpoznać i zapamiętać. Aaron, zniecierpliwiony przedłużającym się badaniem, machnął dłonią. Kręcąc ogonem, brytan powrócił do poszukiwania ułomka nadjedzonej pajdy. – Mógłby nam pan, wielmożny panie, dać coś do jedzenia? W głosie chłopca zabrzmiała niepewność, ale i zdecydowanie, tak jakby raz przełamawszy strach przed nieznanym mężczyzną, pragnął uzyskać to, o co prosił. – Od dwóch dni jemy tylko jeżyny – ciągnął już śmielej. – Znaleźliśmy tez trochę malin, ale malutko. Jesteśmy bardzo głodni. – Maliny są słodkie, dojrzałe jeżyny też. - Dziewczynka uśmiechnęła się niepewnie. Mówiła o owocach leśnego runa tak, jak oznajmiał cos bardzo ważnego. – Dobre. Trochę się nasyciliśmy, ale na krótko. I nie napotkaliśmy więcej krzaków. Jestem Jennifer, a to mój brat, Jonathan. Przesunęła placami po włosach, pewnie chcąc zrzucić liście na ziemię, lecz druga dłoń nadal mocno ściskała rękę towarzysza. – Nie tytułujcie mnie wielmożnym panem. – Winters chrząknął, Delikatnie spuścił kurek pistoletu. Dobrze naoliwiony zamek nawet nie szczęknął. – Jestem Aaron Winters, dawny muszkieter, prosty człowiek. Wolny strzelec – podkreślił z naciskiem. – Moja rota, tak jak inne, nikomu nie podlegała, żadnemu wielkiemu farmerowi, hersztowi czy baronowi. To ich nazywają „wielmożnymi panami”, i tak oni nakazują się tytułować, ale to nie dotyczy nas. Sami sobie wybieraliśmy przywódców – ciągnął – zajęcie i wielkość zapłaty. Powinniście coś o tym słyszeć, mimo tego, że jesteście niedorostkami. Chłopiec kiwnął głową. Głośno przełknął ślinę. Dziewczynka zagryzła wargi. Oboje ciągle trzymali się za dłonie. – Pan mówił, że głodnego należy nakarmić, a spragnionego napoić. – Winters ponownie wyciągnął schowany już i otulony szmatką bochenek chleba, połeć wędzonki i gliniany dzbanek. – Tak powiada Pismo. Pismo – niezbyt grubą książeczkę w oprawie w twardej skóry, ze wytłoczonym znakiem krzyża na okładce – Winters nosił w wewnętrznej kieszeni wytartego koletu, owijając w kawałek płótna, żeby się nie zniszczyła. Pilnie baczył, aby cienki skrawek tkaniny, służący do ochrony woluminu, pozostawał zawsze czysty – i często go prał. Nikt nie wiedział, jak określić zbiór wielu kartek z grubego papieru, zadrukowanych drobnymi literami, więc wszyscy po prostu nazywali go Pismem. Aaron często czytał Pismo. Dobrze wiedział, że inni muszkieterzy tego nie czynią, a niektórzy je lekceważą, a wielu ludzi nie słyszało o Piśmie – ale nie on. Winters czytał Pismo, zastanawiając się nad każdym rozdziałem, przypowieścią, analizując poszczególne strony, zdania, nieomal wyrazy. Kiedyś zerwał z dębu mocno wyrośnięty liść i dla wygody włożył pomiędzy dwie kartki, szczególnie zajmujące, żeby łatwo na nie natrafić. Liść zżółkł i stracił wiotkość, stwardniał, lecz trwał, dobrze wypełniając rolę zakładki. Czasami Winters na koniec dnia przekładał go w inne miejsce, bez zastanowienia, nie spoglądając do wnętrza książeczki, ciekaw, na co natrafi w Piśmie następnego ranka. Długim kordelasem Winters ponownie rozsmarowywał świński tłuszcz. Płomień ogniska buchnął w górę, ogarniając niezajętą jeszcze ogniem szczapę. Ostrze błysnęło, oświetlone blaskiem ognia. – Pięknie lśni, jak biała smuga. – Oczy chłopca nie wpatrywały się w chleb i faskę, tylko w szeroką, dwusieczną klingę z wąską strudziną pośrodku. Dzieciak przełknął ślinę. Jego oczy też zalśniły, może poczuciem ciekawości, a może chęcią posiadania pięknie wyglądającego oręża. – Z tego powodu nazywam go Małym Smugaczem. – Aaron wręczył Jonathanowi pajdę chleba, drugą podał Jennifer. Ukroił dwie następne. – Jest wykuty z bardzo dobrej stali, tak samo, jak mój kord. Jego nazywam Smugaczem, bo też odbija promienie słońca. Kupiłem tę broń dawno, kiedy

54

Herbasencja


jeszcze stanowiła rzadkość, a prawie wszyscy nosili o boku ostrza z żelaza. Sporo zapłaciłem, lecz nie żałuję. – Muszkieter pokiwał głową. – Są moimi przyjaciółmi – ciągnął – i nigdy mnie nie zawiedli. Ostrożnie nalewał teraz wodę z pojemnika do metalowego kubka. Dziewczynka położyła chleb na mchu i wyciągnęła obie ręce. – Cóż właściwe robicie w lesie? Czemu nie jesteście w domu? – zapytał z ciekawością. Nieczęsto spotykał dzieci, i prawie nigdy z nimi nie rozmawiał. Widywano je rzadko, bo niewiele się ich rodziło, a jeżeli już przychodziły na świat, rodzice otaczali pociechy troskliwą opieką. Winters nigdy nie dociekał, dlaczego w wioskach, siołach i pojedynczych zagrodach, a nawet w Mieście, jest tak niewiele dziecięcych twarzyczek. Czasami tylko sięgał pamięcią wstecz i stwierdzał, że zawsze napotykał dorosłych ludzi. Tak został urządzony otaczający go świat i wszyscy to akceptowali. Tak jak nikt nie wiedział, jaką nazwę naprawdę nosi Pismo, tak nikt nie znał miana sporego skupiska domów, ulic, placów i warsztatów, dość często odwiedzanego przez muszkieterów. Książkę zawierającą przypowieści o Bogu i jego dziełach nazywano Pismem, a to miejsce po prostu Miastem, dziwny zaś, niezamieszkały budynek pośrodku plątaniny budowli, zniszczony, ze zwalonymi stropami i ułomkami murów, porosłych krzewami i drzewami – Ruinami. Aaron słyszał parę razy, ze Miast jest kilka, ale znał tylko jedno. Nie mógł pojąć, czemu dwoje dzieciaków schroniło się w rozległej, gęstej puszczy i, jak przypuszczał, błąkało się bez celu. – Uciekliśmy z takiej dziwnej karczmy – wypowiadane przez dziewczynkę słowa przerywały chwile milczenia, kiedy piła łapczywe. Podała kubek bratu. – Porwali nas jacyś ludzie, związali i zaprowadzili tam. Zabili ojca i mamusię, bo nie chcieli nas oddać. Wiem, co to jest karczma – dodała z dumą. – Mama mi opowiadała. Ponownie napełniając wodą naczynie, Winters zastanowił się przez chwilę nad tym, co powiedziała Jennifer. Przed wyruszeniem w drogę wypytał kilku kolonistów, co i kogo może napotkać podczas wędrówki do Miasta. Żaden z nich nie wspominał o istnieniu oberży czy też może zajazdu – a powinni o nim wiedzieć. Lichej i wąskiej drogi przez knieję nie przemierzało zbyt wiele wozów i ludzi, tak samo zresztą, jak i pozostałych gościńców. Karczmy stanowiły rzadkość. Budowali je najczęściej wielcy farmerzy na skrzyżowaniach kilku traktów, puszczali w arendę, czerpiąc potem pokaźne profity. Roty muszkieterskie często odwiedzały te miejsca, nieraz znajdując tam zajęcie, i to suto płatne, przy pilnowaniu budynków, odpieraniu ataków band – i niszczeniu innych zajazdów. Winters osądził, że ktoś powinien słyszeć o tej gospodzie. Nie pojmował, czemu ta wieść nie przeniknęła do innych ludzkich siedliszcz. – Niedawno ją wzniesiono. – Jonathan otarł dłonią usta. Bezwiednie uprzedził niezadane przez Wintersa pytanie. – Ojciec się z tego radował. Mówił, że pewnie każdego roku kupią część naszych plonów. Mieliśmy dobre zbiory – dodał z dumą. – W stajni stał na początku jeden wół, ale tata niedawno nabył drugiego. – I dobrą krowę. – Jennifer uśmiechnęła się. – Uczyłam się doić. Mama dawała nam do picia codziennie gorące mleko, żebyśmy stali się silni. Dobrego ma pan psa – dodała, zerkając na leżącego obok Wintersa mastifa. – Jak ma na imię? – Zwie się Cukierek – machinalnie odpowiedział Winters. Myślał o czymś innym – o opowieści dzieciaków. Brzmiała dziwnie, a jednocześnie jednak znajomo. Dawny muszkieter nie lubił opowiadać o brytanie. Mastif trzymał się tylko jego, nie spoufalając się z innymi ludźmi, a nawet od nich stroniąc. Winters uważał, że tak jest najlepiej. Lecz teraz rozmawiał z dziećmi, więc nie widział powodów do milczenia. – Znalazłem go przy drodze, w spalonej wiosce, Chyba dopiero przejrzał na oczy. – Pies na dźwięk swojego imienia podniósł łeb. – Strasznie piszczał, więc go zabrałem. Nosiłem Cukierka w torbie na ładunki, zanim dorósł. Jeżeli przychodziło do walki, kładłem szczeniaka na ziemi. – Winters poklepał sakwę, wypełnioną teraz jabłkami. – Kiedyś – wtedy jeszcze sypiał w sakwie – otrzymaliśmy część lafy w żywności, między innymi woreczek cukierków. Winters zachichotał.

Luty 2014

55


– Rzuciłem jeden mojemu psu, i bardzo mu smakował. Prosił o więcej. Dziwne. Wtedy nazwałem go Cukierkiem. Ziewnął. Usłyszał opowieść, często powtarzaną i dobrze mu znaną. Sam nieraz palił chaty i wypędzał kolonistów, buntujących się przeciwko płaceniu czynszów, zwykle wtedy, kiedy zastęp muszkieterów najmował bogaty farmer. Sam, jeszcze będąc młodzieniaszkiem, musiał uciekać, kiedy zagroda rodziców stanęła w płomieniach. Patrząc teraz na dzieciaki, łapczywie dojadające chleb z wędzonką, widział to dokładnie. Przypominał sobie też małego psa, piszczącego i biegnącego za nim. Nie chciał go zabrać – stanowiłby obciążenie. Kopnął go, tak mocno, że szczeniak zawył z bólu i zawrócił. Stanął pośrodku ścieżki, bojąc się iść dalej, lecz nadal rozpaczliwie szczekał. Kiedy Winters w spalonej wsi spotkał Cukierka, wszystko jeszcze dobrze pamiętał – i bez namysłu zaopiekował się równie żałośnie skomlącym zwierzakiem. – Pewnie nie płaciliście danin? – zapytał, znowu ziewając. Czuł w kościach zmęczenie długą drogą. – Są wysokie, wiem, a farmerzy gnębią kolonistów. Właścicieli wielkich połaci ziemi zwano „farmerami”. Najmowali parobków i dziewki, licho im płacąc albo tylko żywiąc. Rota Wintersa niejednokrotnie uderzała na nędzne, parobczańskie sadyby, wymuszając posłuch. Tak samo często atakowała zagrody i sioła kolonistów, samodzielnie uprawiających rolę, niezamierzających poddać się woli posiadaczy wielu włók gruntów, żądających haraczu. Czasami chroniła też kolonistów, jeżeli starczało im miedzi, brązu i srebra na zapłatę. Winters zadał pytanie od niechcenia, spodziewając się tylko jednej, potwierdzającej odpowiedzi. – Nie. – Jennifer pokręciła głową. – Oni chcieli nas zabrać do miejsca, zwanego Bramą. Tak o niej mówili i tak ją wszyscy w naszych stronach nazywają. Niekiedy ludzie mówią, ze jest to Przejście. – Brama? – powtórzył z namysłem Winters. Pismo nic nie wspominało o Bramie albo o Przejściu. Mówiło o Mieście, wzniesionym przez ludzi z boskiej inspiracji. O Ruinach, części Miasta, zburzonej przez ludzi, odrzucających wiarę i oddających cześć tylko życiu doczesnemu. Ale nie nadmieniało o Bramie. Pierwszy raz w życiu słyszał, że coś takiego istnieje. – Tak powiadali – potwierdził chłopiec. – Twierdzili, że to dla nas będzie dobre. Ale ojciec nie chciał nas oddać. Porwał siekierę, bo akurat stała w rogu sieni, i natarł na nich. Wpadł w gniew. Chcieli coś powiedzieć, ale ich nie słuchał. Mama chwyciła za oszczep. Zdążyła jeno rzucić mi ten pasek, a ojciec krzyknąć, żebyśmy uciekali. – Chłopiec położył dłoń na lnianej krajce, wyszywanej w proste wzory, przepasującej sukmanę. – A potem jeden z tych ludzi, człowiek o siwych włosach, strzelił ojcu w twarz. Głos chłopca się załamał. – Matkę też zabili, bo jednego z nich raniła, i nie chciała rzucić dzidy. Nas ogłuszyli pałkami i związali. Wrzucili na dziwny wóz bez kół. Tam znajdowało się więcej dzieci – dodał. – Też wziętych w pęta. Ale my uciekliśmy, bo słabo zacisnęli więzy. Nagle Jonathan zaczął płakać – rozpaczliwie łkać, nieomal bezgłośnie, lecz spazmatycznie. Odłożył niedojedzoną skibkę chleba i zakrył dłońmi twarz. – Podała ci ten pasek? Po co? – zdziwił się Winters. – Nie rozumiem tego. Nie zamierzał zbytnio dociekać, dlaczego licha przepaska na sukmanę miała jakieś znaczenie. Wypełnił obowiązek, nakazany przez Pismo. Pozostawało tylko następnego dnia odprowadzić dzieciaki do najbliższego sioła, omijając karczmę. Potem może wrócić do zajazdu, bo pewnie mógłby tam znaleźć zajęcie. Jakaś stercząca w górę, ogarnięta ogniem gałąź przełamała się wpół, podsycając płomień. Niewysoki snop iskier buchnął w górę. Oświetlił dziwnie wyglądającą twarz Jennifer – wyjadła sporo miękiszu kromki, pozostawiając z boków grube skórki. Kiedy odsunęła pajdę od łakomych ust, pewnie zamierzając coś powiedzieć, kromka wyglądała niczym dziwaczne rogi, zachodzące na policzki. Winters osądził, że spieczona powierzchnia chleba, zbita i twarda, nie poddawała się łatwo naciskowi drobnych ząbków.

56

Herbasencja


– Nie ruszaj się teraz i zewrzyj nogi – powiedział łagodnym tonem. – Nie obawiaj się, nic się nie stanie. Lewa ręka Wintersa z trzymanym w dłoni Małym Smugaczem wysunęła się do przodu, jednocześnie wykonując krótki zamach. Pierwszy cios przeciął skórki tuz przy wargach. Następne uderzenia poszatkowały resztkę chleba na drobne kawałeczki, zanim cienkie już cząstki skórek zdążyły upaść na kolana dziewczynki. Wtedy, kiedy Winters przesuwał długie ostrze kordelasa w górę i w dół, tak szybko, ze wzrok nie nadążał za ruchami dłoni, poblask ogniska rozświetlił głownię czerwonawym blaskiem. Ostrze wyglądało przez chwilę jak smuga krwi, przecinająca powietrze. Jennifer otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć. Nie zdążyła – uprzedził ja Jonathan. – Mógłby pan ich wszystkich zabić? Tych sześciu napastników? – Po twarzy chłopca nie spływały łzy. Wierzchem dłoni otarł powieki. – Zapłacimy panu. Damy to, co zbierali dla nas rodzice. Głos Jonathana brzmiał prosząco, a jednocześnie natarczywie. Jennifer od razu wpakowała sobie do ust kilka najmniejszych kawałków skórki. – Zabić? – powtórzył z namysłem Winters. – Przypomnij mi – iluż ludzi napadło waszą zagrodę? – Sześciu, policzyłam. – Jennifer zbierała resztę okrawków z podołka sukienki. – Umiem już rachować do dziesięciu – dodała z dumą. – A monety mamy w pasie brata. – Wskazała dłonią lnianą krajkę, przepasującą sukmanę Jonathana. – Rodzice zebrali już sporo grosiwa i mama postanowiła je schować. Zaszyła wszystko w tym pasku. Ja jej pomagałam. – Niech pan je weźmie. – Jonathan odsupłał węzeł przepaski i podał Wintersowi. – Niech pan to za nas wykona. My jesteśmy za mali. – Nie lękasz się, że teraz was zabiję? – Winters zważył płat tkaniny w dłoni. Nie ciążył zbytnio, lecz muszkieter palcami wyczul wiele stykających się ze sobą krążków metalu. – Dawno mógł pan to uczynić, a dał chleb i mięsiwo – poważnym, wcale nie dziecięcym tonem odpowiedziała Jennifer. – A Cukierek jest bardzo dobry. Przyjacielski. – Dziewczynka uśmiechnęła się. – Podoba mi się. Pieszczotliwie poklepała psa po grzbiecie. – Tutaj ma niezwykle twardą skórę – zauważyła ze zdumieniem. – Jest bardzo mocna. – To mieszaniec – ze zniecierpliwieniem odpowiedział Winters. – Odziedziczył po przodkach grzbiet i boki tak spoiste, że szablą ciężko je przebić. Wielu chciało go usiec i nie dało rady. Te dziwne psy, niekiedy spotykane – dodał, myśląc o czymś innym – o skórze jak z żelaza, mogą się łączyć ze zwykłymi. On pochodzi, myślę, z takiego miotu. Niespodziewanie Cukierek przewrócił się na grzbiet, odsłaniając brzuch. Jennifer delikatnie pogłaskała zmierzwione futro. – A tutaj jest mięciutki i ciepły! – obwieściła, prawie się uśmiechając. Winters nie zwracał na nią uwagi, zastanawiając się nad tym, co powiedział Jonathan. Wcale go nie zdziwiły słowa chłopca. Czasami, mając chwilę odpoczynku, wytchnienia od powszednich zajęć, sięgał pamięcią wstecz i zawsze widział obrazy walk, mordów, natarć i odwrotów, krwi, zamieszania i trupów. Zabijali już mali chłopcy. Aaron dziwił się, że żyje tak długo. Obliczał, choć nie mógł tego powiedzieć na pewno, że w tym, roku ukończy już trzydzieści lat. Może, myślał niekiedy Winters, jest to znak, dany od Pana, chcącego powierzyć mu jakąś misję, Nigdy jednak w jego życiu nie wydarzyło się nic takiego, co mógłby poczytać za wskazówkę Stwórcy. Czekał na nią, choć wiedział, że może jej nie otrzymać. Teraz, kiedy nagle prawie wszędzie pojawiły się nowe strzelby skałkowe i nieliczne mitraliezy, wzajemne walki jeszcze się wzmogły. Winters przypuszczał, że nową broń wytwarzają warsztaty w mieście, domena wielkich fabrykantów. Sądził, że to niebawem sprawdzi, starając się, w przypadku braku innych perspektyw, znaleźć tam jakieś zajęcie w grupach strażników. – Sześciu… – powtórzył wątpiącym tonem. – Za dużo. Nie stanę do walki z nimi samojeden. Zginę. – Winters potrząsnął głową. – Schowaj pasek. Przyda wam się, jeżeli tylko ktoś go nie zabierze. – Nie zdecyduje się pan? – zawiedzionym tonem zapytała Jennifer. Ciągle gładziła chudy brzuch Cukierka. Mastif fukał przeciągle. – Może to za mało, ale nie mamy nic więcej.

Luty 2014

57


Brwi Wintersa uniosły się, lecz nie protestował. Wielki brytan, mogący bez wysiłku przegryźć ludzką rękę, zachowywał się jak zadowolony z siebie szczeniak, czekający na pieszczotę opiekuna. Aaron nie spodziewał się, że kiedykolwiek ujrzy taki widok. – Nie podejmę się – odpowiedział zdecydowanym tonem. – Posiadam dziwny dar, myślę, że dany przez Pana. – Muszkieter przeżegnał się, starannie wykonując ten gest. Wtedy, kiedy poznał, co potrafią uczynić jego ramiona, zaczął niekiedy myśleć o tym z lękiem. – Moje ręce działają niezależnie od siebie. Mogę pisać zarówno lewą, jaki prawą dłonią, jednakowo szybko i sprawnie. Umiem walczyć i zadawać ciosy obydwiema dłońmi, nie patrząc i nie myśląc nawet, co czyni jedna, a co druga, tak szybko, ze wzrok tego nie dostrzega. Ale sześciu to zbyt wielu. – Winters potrzasnął głową. – Czterech, tak. Może i pięciu. Ale nie sześciu. Zawsze jeden zdąży zajść mnie od tyłu i wbić ostrze w plecy. Chociaż… Zamilkł. – Chociaż… – powtórzył wolno. Podniósł głowę. Uśmiechnął się – nikłym, nieco tęsknym i niepewnym uśmiechem człowieka, czekającego na coś całe życie – i nagle zdającego sobie sprawę, że oczekiwanie niepodziewanie, się kończy – uśmiechem dziwnie nie pasującym do surowej twarzy, przeciętej na lewym policzku długą, cienką blizną. – Może to być znak, dany mnie, grzesznikowi, przez Pana. Uśmiech Wintersa się pogłębił. – Może Pan chce mnie wypróbować – ciągnął. – Zjawiliście się nocą, niespodziewanie, prosząc o sprawiedliwą pomstę. Staliście się wygnańcami, rodzice zaś żyli sprawiedliwie. I jesteście dziećmi. Cukierek gibko przekręcił się na ziemi i stanął na czterech łapach. Schylił łeb, wpatrując się w twarz muszkietera. Winters odruchowo podrapał go za uchem. – Stwórca może chcieć wiedzieć, czy sprostam temu wyzwaniu, a jeżeli tak, poprowadzi mnie dalej. – Aaron wyciągnął dłoń. – Podejmę się przejść przez tę próbę. Zabiję ich. Wszystkich. Daj pasek, Jonathanie. – Pewnie to jest niewielka lafa za tę pracę. – Chłopiec zmarszczył nos. – Rodzice mówili czasem, że ciężko jest coś zebrać. Jonathan przetarł dłonią twarz. Chlipnął. – Niewielka? – Winters złożył krajkę na kilka części, a potem wsunął do wewnętrznej kieszeni koletu, tam, gdzie zwykle nosił Pismo. – Daliście mi wszystko, co macie. Dorobek życia zmarłych. Wolno pokiwał głową w kapeluszu z wysoką główką. – To nie jest mało – to bardzo wiele, może nawet zbyt wiele – kontynuował. – Godziwa zapłata za trudne zadanie. Może i jest to kolejny znak. Dłoń Wintersa zsunęła się do wnętrza sakwy. Wyjęta osełka miała wydłużony, owalny kształt. Nawet nie patrząc na to, co czyni, Winters zaczął ostrzyć głownię Smugacza – miarowymi, pewnymi ruchami ręki, wiele razy już przygotowującej narzędzie do wykonania oczekującej je niebawem pracy. – Wrzuć do ognia bukowe szyszki – Winters wskazał głową zebrany wcześniej stosik. – Długo się palą i dają dużo ciepła. Blisko, może o parędziesiąt kroków, odezwała się sowa, głębokim, poważnie brzmiącym pohukiwaniem. Winters podniósł głowę. – Nocny wojownik daje znać, żebyśmy udali się na spoczynek. – Krytycznie przyjrzał się klindze kordu. Kamień znowu zaczął się poruszać. – Jutro czeka mnie dzień próby. Sowa znowu zahuczała, teraz już wyraźnie niedaleko, jakby ostrzegała przed trojgiem ludzi, biwakujących w ciemnościach potężnego lasu. – Dziwny ma pan kapelusz – zauważyła Jennifer, drapiąc psa za uchem. – Taki… strasznie wysoki. Trochę śmiesznie wygląda. Winters zdjął nakrycie głowy i obejrzał je dokładnie. Pierwszy raz w życiu usłyszał, że wygląda dziwacznie. Nie czuł gniewu – powiedziała to dziewczynka i w jej oczach tak mógł się prezentować. – Ma wysoką główkę, bo w środku przechowuję lont, czasami zapalony, jeżeli podczas starcia pada deszcz. – Winters wsadził dłoń do środka. Cienki, ciasno zwinięty sznur znajdował się na

58

Herbasencja


swoim miejscu. – Filc nasączamy olejem lnianym, aby chronił przed wilgocią. Może i śmiesznie wygląda, ale dobrze mi służy. Dziwnie oczywista myśl przyszła mu do głowy. Mógł wykorzystać ten zwój linki, teraz, po rozwiązaniu roty, już niepotrzebny. Osełka znowu zaczęła się rytmicznie poruszać. – Zmówmy wspólnie „Ojcze nasz”, a potem połóżmy się spać. – Winters przyjrzał się rodzeństwu. Nadal ostrzył głownię Smugacza. – Przecież odmawiacie modlitwy, prawda? Pragnął się upewnić. Wcale nie tak wielu ludzi wierzyło w Pismo. Niektórzy go nie cenili i często wyszydzali. Inni nawet się nad nim nie zastanawiali. – „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo” – uzupełniła Jennifer. Ziewając, przecierała palcami powieki. Zdawała się zasypiać na siedząco. – Mama nauczyła nas tych modlitw. Odmawialiśmy je przed snem, a czasami rano w niedzielę. – Katolicy… – zauważył Aaron. Przyjrzał się klindze i przeciągnął lekko kciukiem po brzuścu ostrza, a potem wytarł głownię połą płaszcza. Uznał, że nie musi już więcej się trudzić. Kika kropelek krwi natychmiast pojawiło się na zrogowaciałej skórze palce. – Katolicy… – powtórzył z namysłem. – To źle? – zapytała niepewnie Jennifer. – Dobrze. – Aaron chrząknął. Ssał kciuk i ślina, pomieszana z krwią, na chwilę zatamowała mu oddech. – Bardzo dobrze. Mnie i innych nazywają protestantami, nie wiem, dlaczego. Uznajemy tylko świętość Pana, a nie jego matki. Jednakże – ciągnął z ożywieniem – jest tak wielu w nic nie wierzących, nie zdających sobie sprawy, ze żyją w grzechu, nie bojących się dnia sądu, wyszydzających Pismo, że nawet inaczej wierzący zasługują na wielki szacunek. Pewnie też zaznają łaski. Pismo nie mówi o tym dokładnie – kontynuował – więc zmówię z wami „Ojcze nas”, a potem w milczeniu i z pokorą wysłucham drugiej modlitwy. Módlcie się, aby Pan mnie jutro wspomógł. Sowa znowu zahuczała przeciągle trzy razy, całkiem już blisko. Gdyby szary ptak o wielkich źrenicach zwrócił uwagę na polankę w ciemnej głuszy, na niewielki skrawek ziemi pośród potężnych, wysoko wyrośniętych drzew, z gęstwą listowia, tłumiącą nikłe światło gwiazd i sierpa księżyca, gdyby zaciekawił go nieznaczny płomień ogniska, ledwie rozświetlający mrok nocy, zobaczyłby klęczące postacie z dłońmi złożonymi na piersiach. Dziewczynkę i chłopca, poruszających wargami – i wysokiego mężczyznę z pochyloną głową, klęczącego w milczeniu. Usłyszałby piskliwe głosy dzieciaków, przechodzące w dyszkant, z przejęciem powtarzające słowa modlitwy. Zobaczyłby też ciemną sylwetkę wielkiego brytana o wysokich, sterczących uszach, leżącego na ziemi, też zdającego się z uwagą przysłuchiwać wypowiadanym słowom – jakby starał się je pojąć i zapamiętać. *** – Jonathanie, kiedy ruszę, zapalisz lont. – Winters poprawił ułożenie płaszcza. – Wybuch nic złego nie uczyni ludziom w karczmie, ale odwróci ich uwagę. Na pewno go usłyszą, choć róg z prochem jest niewielki. Wtedy uderzę. Chłopiec w jednej ręce ściskał cynowe pudełko z hubką, w drugiej krzemień i krzesiwo. Rankiem Winters dobrze naostrzył metalowy grot, żeby obficie wzniecał iskry – tak samo dokładnie, jak wieczorem minionego dnia klingi Smugacza i Małego Smugacza. Aaron zdjął już szczelną pokrywkę pojemnika z hubką. Katem oka zobaczył, jak dłoń chłopca mocno zaciska się na szorstkich, metalowych ściankach, a palce wbijają się w wypełnione szarym proszkiem wnętrze. – Trzymaj luźno dłoń, bo wszystko zamoczysz własnym potem i nic z tego nie wyjdzie. – W głosie Wintersa zabrzmiał niesmak. – Eksplozja wiele nie da, ale z pewnością pomoże. Pamiętaj o tym. Jennifer zagryzła wargi. Wielkie oczy dziewczynki z natężeniem wpatrywały się w surową twarz Wintersa. Może właśnie ten przenikliwy wzrok zwrócił uwagę Aarona. – Cóż chcesz? – Aaron odwrócił głowę. – Pomóż bratu dmuchać, kiedy w pudełku zatli się żar. – Niech pana Bóg błogosławi – niepewnie wydusiła z siebie Jennifer.

Luty 2014

59


– Błogosławieństwo Boże będzie mi potrzebne – poważnie odpowiedział Winters. Pokiwał głową w kapeluszu o wysokiej główce. – Gdybym nie wrócił – ciągnął – udajcie się do jakiejś wioski. Znajdziecie tam zajęcie. Musicie przecież wiedzieć, gdzie jest najbliższe sioło. – Rodzice mówili nam o sadybach ludzi. – Jennifer głośno przełknęła ślinę. – Trafimy tam. – Gdybym nie wyszedł… – Aaron zawahał się. Nagle zastanowił się nad czymś, co dopiero teraz narodziło się w jego umyśle. – Pewnie mnie pochowają, kimkolwiek są ci ludzie. Nie wrzucą do głębokiego kloacznego dołu, na pewno jednak zakopią mnie płytko. Możecie nocą otworzyć grób i zabrać pasek z monetami. Przyda się wam. Złożony na kilka części pas spoczywał w wewnętrznej kieszeni koletu Wintersa, prawie dokładnie na wysokości serca, tam, gdzie muszkieter przechowywał Pismo. Nieco ciążył, ale nie utrudniał ruchów. Winters sądził, że daje jakąś osłonę przed ciosem albo pistoletową kulą. Jennifer pociągnęła nosem, a Jonathan zacisnął usta. – Ciało jest tylko formą, duch człowieka wszystkim – rzucił Aaron, wyciągając Małego Smugacza z pochwy. Uważnie obejrzał długi kordelas, zdjął rękawice, wkładając je za pas, a potem zważył nóż w dłoni, jakby chciał sobie coś przypomnieć. – Nic złego nie uczynicie martwej cielesnej powłoce, a Bóg może łaskawym okiem spojrzeć na moją duszę, wiedząc, że nawet po śmierci spełniłem dobry uczynek. To może przeważyć szalę w chwili sądu. Cukierek podniósł łeb i zwrócił w stronę Wintersa. Zdawał się dawać do zrozumienia, że czas ruszyć. Aaron prawą ręką mocniej osadził kapelusz na głowie. – Ach! Zdawało się, że ruch nieosłoniętą dłonią przywiódł do jego umysłu nową myśl. – Weź rękawiczki, teraz nie są mi potrzebne. – Winters podał chłopcu długie, pięciopalczaste okrycia dłoni. – Lecz jeżeli wyjdę z powrotem, zwrócisz mi je. Są cenne. Dobrze wyprawione, cienkie i mocne. Chłopiec w milczeniu pokiwał głową. – Nie niecierpliw się, już ruszamy. – Winters zaśmiał się, jakby zachowanie Cukierka sprawiło mu radość. – Zapalaj lont! – rzucił przez ramię, odwracając się ku karczmie. Jonathan otworzył usta, może chcąc jeszcze coś powiedzieć, lecz Aaron nie słuchał. Spokojnym krokiem zmierzał w stronę wąskich i wysokich drzwi, wiodących do wnętrza zajazdu. Zawiasy skrzypnęły przeraźliwie, kiedy uchylał skrzydło mocnych podwoi, zbitych z grubych, dębowych desek. Winters zdziwił się, ale zaraz zrozumiał, dlaczego poskąpiono kilku kropli oliwy na nasmarowanie masywnych, żelaznych uchwytów. Świdrujące uszy skrzypienie ostrzegało przed wchodzącym do środka. Nie przejął się tym. Siedzący w środku ludzie na pewno widywali już muszkieterów, choć wolne roty nie liczyły wielu strzelców. Jego przybycie nie powinno nikogo zdziwić. Pociągnął mocniej za klamkę, żeby zrobić przejście Cukierkowi. Pies trzymał się blisko prawej nogi swojego pana, tak jak zwykle, kiedy przebywali w ludzkich siedzibach.

60

Herbasencja


Winters na chwilę musiał zmrużyć oczy, przyzwyczaić wzrok, tak silnym blaskiem emanowały dwie mleczne kule, zawieszone pod niezwykle wysoką powałą. Niespotykanie i zaskakująco mocny. Winters jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś takim. Płaskie sklepienie rozległej izby niczym się nie wyróżniało – grube belki i sczerniale, pokryte pajęczynami deski. Szynkwas wyglądał podobnie do innych, wcześniej oglądanych przez Aarona, kiedy rota hulaszczo świętowała dzień zapłaty za swoje trudy. Lampy świeciły tak intensywnie, że Aaron wyraźnie dostrzegał spaczenie podłogi, ciemne plamy, warstewki brudu w szparach pomiędzy niestarannie połączonymi jodłowymi tarcicami. Omiótł salę wzrokiem. Sprawiła na nim wrażenie czegoś obcego, dziwnego, jakby przeniesionego z nieznanej jeszcze Aaronowi połaci jego świata. Ten świat stale się zmieniał i Winters o tym wiedział, lecz to przeistoczenie następowało powoli. Każdy mógł je poznać, usłyszeć o nim wcześniej – i się przyzwyczaić. Sześciu ludzi siedziało przy dwóch małych stolikach – mężczyzn, tak samo dziwnie ubranych, jak odmiennie od zwykłego urządzenia oberż wyglądały zajmowane przez nich miejsca. Winters spodziewał się ujrzeć ławy pod ścianami, zydle, długaśne, ciężkie stoły, poplamione piwem, winem, sosami i wylaną zupą, a także rzygowinami – zwykły widok wnętrza zajazdu. Tutaj, oprócz szynkwasu i przysadzistego kominka z szerokim okapem nic nie wyglądało tak, jak powinno wyglądać. Koniuszek nosa Cukierka poruszał się intensywnie. Pies węszył, uporczywie, kierując pysk w różne strony. Łowił zapach, tak samo jak wtedy, kiedy Jennifer i Jonathan podeszli do ogniska. Wielki łeb odwrócił się powoli w stronę Wintersa, jakby mastif pragnął dać jakiś znak. Aaron już wiedział. Miał pewność. Brytan rozpoznał woń, inną niż zwykle, niespotykaną. Tę zapamiętaną z sukienczyny Jennifer i sukmany Jonathana. Poznał zabójców. Winters w milczeniu przyglądał się sali – i sześciu ludziom, też patrzącym na niego bez słowa powitania. Mieli na sobie obcisłe stroje – zwierzchnie okrycia nieprzypominające kaftanów, bez wyłogów i guzów, z niewielkimi, stojącymi kołnierzami, gładkie, o różnorakich, jaskrowo lśniących barwach, spływające na luźne spodnie. Silny blask lamp spowodował refleks świetlny na rękawie niewidzianej jeszcze przez Aarona kurtki, kiedy jeden z mężczyzn się poruszył. Przy najbliższym, dziwnie małym, kwadratowym stoliku siedziało dwóch ludzi, pozostali nieco dalej. Sporo butelek i szklanic stało przed nimi – i okrągłe przedmioty z uchylonymi do góry denkami. Jeden z mężczyzn grzebał we wnętrzu nieznanego Wintersowi naczynia długim widelcem. Aaron uznał, że spożywają posiłek, pewnie popijany solidnymi łykami okowity. – Jedno z tych śmierdzących własnym moczem indywiduów, zaludniających ten świat. – Mężczyzna siedzący najbliżej beknął głośno. Światło lampy odbijało się na jego prawie całkowicie łysej głowie. – Zabawny jegomość, nieprawdaż, Chris? Oczywiście, nie zdaje sobie z tego sprawy.

Luty 2014

61


– Możliwe. – Mężczyzna, nazwany Chrisem, wpatrywał się uważnie w Wintersa, skupionym, badawczym wzrokiem. Miał gęste, mocno siwiejące włosy. – Wygląda śmiesznie, ale to nie znaczy, że nie jest niebezpieczny. Źle się stało, że nie rozwinęliśmy systemu strażniczego. Ręka człowieka o szpakowatej czuprynie przesunęła się na środek gładkiego blatu, w stronę czarnego, okrągłego przedmiotu zakończonego dziwną, prostokątną nasadką. Obok leżała duża, błyszcząca karta, pokryta znakami. – Mamy zwracać na siebie jak najmniej uwagi. – Człowiek z widelcem czknął. Nalewał przezroczysty płyn do wysokich czarek. – Sam wydałeś takie zalecenie. Winters osądził, że rozpostarty na stole arkusz jest mapą, a ciemny walec z częścią przypominającą pudełko to broń. Jego rota często korzystała w wyznaczaniu dalekich marszrut ze szkiców i planów terenu, a ta karta, przypominająca gładki pergamin, wyglądała podobnie. Wydawało się jednak, że emanuje nikłą, lecz wyrazistą poświatą. Przeniósł wzrok na człowieka imieniem Chris. Rzadko widywał dzieci – i równie nieczęsto spotykał ludzi starszych. Przyjrzał się zmarszczkom na twarzy mężczyzny siedzącego naprzeciwko, mocno obwisłym fałdom podbródka, krzaczastym brwiom, dłoni z sygnetem na palcu, pocierającej z namysłem wargi. Pismo nakazywało szacunek dla osób starszych, lecz Winters widział tylko oblicze wroga – nic więcej. Należało go zabić, może w pierwszej kolejności, bo zdawał się przewodzić pozostałym. Na twarzy Chrisa rysowało się zmęczenie, lecz ciemne oczy bystro i uważnie wpatrywały się w Wintersa, jakby go oceniał. – Przybywam w pokoju. – Winters nieznacznie skłonił głowę w geście powitania. Nie zamierzał nic i nikogo tracić z pola widzenia. – Pragnę nabyć zapasy na drogę. Może znaleźć tutaj jakieś zajęcie. Jeżeli nie, opuszczę gospodę i wyruszę dalej. Wypowiedział kłamstwo, popełniając niewielki grzech, niemający znaczenia, bo uważał, że Pan go mu odpuści. – Wypierdek niechcianej ewolucji. – Człowiek grzebiący widelcem w naczyniu zaczął się śmiać. – Oczywiście, śmierdzi okropnie, jak wszystko tutaj. W dodatku przyszedł z psem, zapchlonym i pewnie pożeranym od wewnątrz przez robaki. Sklasyfikujmy go tak – święty Franciszek, opiekun zwierząt, potomek ludzi wyrzuconych na śmietnik. Chichot nagle przeszedł w kaszel. Mężczyzna przetarł załzawione oczy. Wyglądał na prawie całkowicie pijanego. Cukierek warknął. – Uważaj, człecze, co mówisz – wolno powiedział Winters. – Pozbawiłem kiedyś kogoś dłoni, bo chciał obciąć mojemu psu ogon, tak dla zabawy. Możesz stać się następnym jednoręcznym. Powiedzcie lepiej, czemu zabiliście rodziców dwójki dzieci o imionach Jennifer i Jonathan? Dłoń mężczyzny o siwych włosach zacisnęła się na prostokątnym uchwycie okrągłego przedmiotu. – Wcale nie jest tak, jak myślisz. – Chris potrząsnął głową. Długa grzywka niesfornie ułożyła mu się na czole. Mężczyzna poprawił ją niecierpliwym gestem wolnej dłoni. – Przychodzimy im z pomocą, choć pewnie tego nie pojmiesz. Uwierz mi, proszę. Porozmawiajmy. – Z tego powodu pewnie ktoś z tu siedzących strzelił ojcu tych dzieciaków prosto w twarz – odpowiedział Aaron, wyraźnie artykułując zgłoski. – Potem zasiekliście matkę. Nie odgadnę, czego chcecie, może zbieracie dzieciaki do pracy w kopalniach. Ale wiem, co was czeka – spotkanie z Panem. Lepiej się na nie przygotujcie. – Chris, uważajmy na tę skamienielinę dawnych czasów. – W ręce człowieka z wyraźną łysiną pojawił się nagle przedmiot, podobny do leżącego na stole, tylko mniejszy. – Niektórzy z nich są bardzo niebezpieczni, wiesz o tym. – Ręce swobodnie zwisają mu wzdłuż ciała, a w dłoniach nie trzyma żadnej broni. – Człowiek o siwych włosach uśmiechnął się skąpo. – Spróbuję mu coś wytłumaczyć, może to zrozumie. Zawsze zdążymy go zabić – w razie takiej potrzeby. Łysiejący mężczyzna skierował wzrok na Wintersa – podobnie uważny i badawczy, jak spojrzenie Chrisa. W jego oczach Winters odczytał wyraz zdumienia, zaskoczenia – i strachu. Stawały się coraz

62

Herbasencja


bardziej okrągłe, zdziwione, pewnie z tego powodu, że w końcu spostrzegł, że u pasa przybysza wisi pusta pochwa kordelasu. Nie stało mu już czasu na zrozumienie, co to oznacza. Wybuch rogu z prochem pod oknem przypominał strzał z hakownicy, stłumiony przez grube ściany. Kwadratowe płaty szyb w oknie zaczęły świergotliwie brzęczeć, poruszone podmuchem. Jedna z nich pękła. Wszyscy odwrócili głowy – wszyscy, z wyjątkiem Wintersa i łysiejącego mężczyzny, nadal nic niepojmującym wzrokiem wpatrującego się w pustą pochwę puginału. Aaron cały czas trzymał Małego Smugacza w lewej dłoni, ukrytego za nadgarstkiem i kiścią ręki. Szybkim wymachem ręki rzucił kordelas, celując w gardło towarzysza Chrisa. Długi nóż świsnął. W oczach łysiejącego mężczyzny pozostał juz wyraz zdziwienia. Zdążył jeszcze uchwycić dłońmi za rękojeść sztyletu, tkwiącego głęboko w tchawicy, może chcąc wyrwać ostrze, ale już nie miał na to siły. Zwalił się na ziemię jak pień, przecięty nagłym uderzeniem topora, kopnął kilka razy nogami i zastygł w kałuży cieknącej z szyi krwi. Kiedy kordelas leciał jeszcze w powietrzu, Winters wyciągnął kord, a drugą ręką krócicę, kciukiem odwodząc kurek. Kątem oka dostrzegł ciemny, kudłaty kształt Cukierka, ze zduszonym charkotem skaczącego w stronę następnego stolika i zaciskającego paszczękę na nadgarstku człowieka z widelcem, próbującego osłonić twarz. Kości chrupnęły, miażdżone naciskiem potężnych kłów. Okrągły przedmiot w ręku Chrisa zwrócił się w stronę Aarona. Ciemny wylot metalowego walca, przypominającego lufę kołysał się w górę i w dół, coraz wolniej i ciaśniej, jakby przejęty strachem siwowłosy mężczyzna rozpaczliwie próbował uspokoić rozedrganie mięśni. Nie zdążył. Dwa długie kroki Wintersa do przodu wystarczyły, aby mógł zadać cios. Głownia Smugacza chlasnęła w rękę trzymającą broń, przerąbując ją prawie na pół. Ramię dzierżące kord cofnęło się i natychmiast wyprostowało gwałtownie, zadając pchnięcie w dół ciała. Kiedy sztych Smugacza rozdzierał skórę brzucha i wdzierał się wewnątrz, coś mlasnęło, jak bulgocze zatęchły szlam, rozwierający się po upadku kamienia. Chris jęknął – płaczliwie i cienko, jak dziecko, nagle przeszyte targającym trzewia bólem. Z wysiłkiem oparł ręce na ramionach Wintersa, może chcąc się o nie wesprzeć. Winters strzelił, kładąc pistolet na ramieniu mężczyzny, a potem głowicą kolby zdzielił człowieka o siwej czuprynie w skroń. Jeden z mężczyzn przy drugim stoliku, trafiony kulą, upadł do tyłu, na wznak, nie mając prawie połowy twarzy. Coś uderzyło w czoło Wintersa, prawie go oślepiając. Podmuch, huk, błysk, rażący źrenice plamą czerwonego światła. Potrząsnął głową. Już wiedział – nietrafiony strzał, pocisk przelatujący obok ucha. Usłyszał następny wystrzał, łomot z tyłu, za plecami, jakby coś zawaliło się na ziemię. I przeraźliwie cienki ludzki głos, przypominający kwik prowadzonego na ubój prosiaka, przeczuwającego już, co go czeka. Dał dwa dalsze kroki naprzód. Smugacz uderzył, prawie bez wiedzy Aarona, jakby dłoń sama wiedziała, co ma robić – płasko, na odlew, odrąbując komuś szczękę. Oczy Wintersa dostrzegły człowieka, siedzącego na podłodze i tulącego do piersi rękę z bezwładnie zwisającą dłonią, niemal do szczętu odgryzioną, trzymającą się na kilku włóknach skóry. W kałuży krwi pomiędzy stopami mężczyzny leżał porzucony widelec. I Cukierka, wgryzionego w twarz kogoś, opartego o ścianę, z pobielałymi z trwogi źrenicami bez wyrazu, wydającego z siebie ten jęczący, świński jazgot. Cios kordu przeciął gardło mężczyźnie patrzącemu w otępieniu na niedawno jeszcze sprawną dłoń, przypominającą teraz kawałek nie do końca przerąbanej bydlęcej kości, a następny rozwalił czerep mężczyzny, nieporadnie próbującego rozewrzeć szczęki mastifa. Brytan odskoczył.

Luty 2014

63


Człowiek przy ścianie – bez nosa, bez jednego oka, prawie bez policzków, z zalepionymi krwią włosami – wolno osunął na podłogę, już w milczeniu. Winters przetarł twarz. Brytan zniżył łeb i wyciągnął pysk w stronę niezakrzepłej kałuży obok przewróconego stolika. – Nie chłepcz krwi. – Winters wyciągnął płasko rękę, dając znak, żeby Cukierek usiadał. Pies niechętnie posłuchał. – Nie pij – powtórzył głucho. – To nie szlachtowanie świń na zimę. To ludzie. Poprawił przekrzywiony kapelusz. Dziwnym trafem stolik, niedawno zajmowany przez Chrisa i łysiejącego mężczyznę nadal stał, z rozłożoną płachtą, przypominającą mapę. Winters spojrzał na nią z góry, na szereg znaków, rysuneczków, barwnych plam, pulsujących linii, cyfr. Nie potrafił nic odczytać. Zdawało mu się, że niektóre znaki są mu znane, lecz zaraz znikały. Przez chwilę widział trzy większe, czarne rysunki, przypominające ceglane wieże, istniejące w Mieście. Dotknął dłonią gładkiego arkusza, ale wtedy obraz ściemniał. Zniknął. Pewnymi uderzeniami kordu Winters posiekał rozłożoną, dziwną kartę na strzępy, ze zdziwieniem obserwując przeskakiwanie szybko gasnących, niebieskawych iskier między coraz to mniejszymi kawałkami. – Załóż mi opatrunek.. Proszę, załóż opatrunek. Połknąłem kapsułkę regeneracyjną, ale miałem tylko jedną. Muszkieter ledwo słyszał głos mężczyzny o siwych włosach, leżącego na podłodze. Jeszcze żył. Sprawną ręką dociskał kurtkę do brzucha, chcąc zatamować upływ krwi Drugie ramię leżało bezwładnie na podłodze, z odgiętą w bok siną, ściśniętą w pięść dłonią. Głęboka rana na nadgarstku wyglądała na zasklepioną. Aaron wziął jedno z krzeseł i postawił obok. Usiadł, opierając dłonie o gardę kordu. – To nic nie da. – Winters potrząsnął głową. – Dziwne, że jeszcze żyjesz. Musisz umrzeć i dobrze o tym wiesz. Lepiej przygotuj się na spotkanie ze Stwórcą. – Załóż mi opatrunek, jeżeli masz – powtórzył Chris. – Proszę, załóż. – Jeżeli tego pragniesz przed śmiercią… – Aaron włożył dłoń za pazuchę. Nosił tam dwa bandaże z szarpi i gorczycowy kataplazm. Sprawnie rozciął kordem kurtkę, przyłożył kataplazm, a potem nałożył szarpie. Ułożył z powrotem w tym miejscu dłoń Chrisa. – To cię nie uratuje, tylko przedłuży agonię. Patrzył w milczeniu na bladą twarz umierającego. Skóra powoli przybierała już trupi odcień. – Powiedz lepiej, czym jest Brama? – Winters oblizał wargi. Miał chęć czegoś się napić, ale nie chciało mu się wstać. Krzesło okazało się niespodziewanie bardzo wygodne i Aaron z rozkoszą wyciągnął nogi. – Dlaczego porywaliście dzieci? – Są trzy Bramy. Każda z nich to przejście do innego świata. – Chris bez zmrużenia powiek wpatrywał się w twarz Wintersa. Mówił z wysiłkiem. – Początki przesmyków czasoprzestrzeni, wiodącego do naszego macierzystego globu. Dawno temu twoi i moi przodkowie przenieśli tu życie. Ludzi. Wcale nie porywaliśmy tych dzieciaków, tylko pragnęliśmy je ocalić. Rozumiesz, co mówię? – Pojmuję – wolno odpowiedział Winters – choć niektóre słowa są mi nieznane. Lecz mylisz się, może już majaczysz. Życie tutaj stworzył Bóg. Niekiedy nazywamy go po prostu Panem – albo Stwórcą. Ulepił mężczyznę i kobietę z gliny i tchnął w nich życie, obdarzając zarazem duszami. Tak samo postąpił z wami, jeżeli to, co twierdzisz, jest prawdą. – Chciałem ci wszystko wytłumaczyć, lecz nie dałeś mi żadnej szansy. – Chris oddychał z wysiłkiem. Winters dłonią przetarł mu czoło, mokre od potu. – Wasz świat to zapomniana kolonia karna. Dawno temu zsyłaliśmy tu morderców, gwałcicieli i psychopatów. Szaleńców. Osobników, będących wytworem nieudanych eksperymentów genetycznych. Prawdopodobnie jesteś – ciągnął z widocznym trudem – potomkiem kogoś o źle udoskonalonej cielesności. Ty i twoje mordercze psisko, bo przysyłaliśmy tu też zwierzęta. Zamilkł. Jęknął głośno. Dłoń Chrisa przycisnęła mocniej do ciała wybrzuszoną fałdę kurtki, zakrywającą kataplazm i opatrunek.

64

Herbasencja


– Straciliśmy nad wami kontrolę – podjął po chwili. – Wyzwoliliście się. To, co nazywacie ruinami, to pozostałości dawnych więzień. Zakładów psychiatrycznych, nie wiadomo już nawet do końca, czego. Chcieliśmy uratować dzieci, bo one mają jeszcze szansę na zmiany. Wyrwać je stąd. – A reszta? – Winters spojrzał uważnie na blednącą twarz. Nie chciał wierzyć w to, o czym mówił Chris. Nie chciał, ale dobrze wiedział, że umierający człowiek nie kłamie. Znał to. Wielokrotnie już słuchał urywanych zdań konających. – Cóż się miało stać z nami? – Nie mogliśmy was wszystkich zabrać, więc mieliście się wzajemnie wybić – z trudem odpowiedział Chris. – Dostarczaliśmy wam przez Bramy nową broń. – Jesteśmy przecież ludźmi, tak jak wy. – Winters nagle poczuł zmęczenie. – Mamy Pismo, wierzymy w Boga. Jesteśmy ludźmi. – Pismo… – powtórzył Chris. Wydawało się, ze próbuje się uśmiechnąć. – Pismo – ciągnął z cieniem szyderczego uśmiechu w kąciku bezkrwistych warg – a tak, zostało przez nas stworzone. Ktoś wpadł na pomysł, aby spróbować ucywilizować ten świat. Dać wam jakiś wzorzec postępowania. Więc stworzono Pismo, zbiorek przeróżnych opowieści z najrozmaitszych religii, dość przy tym prosty – żebyście nie męczyli się przy czytaniu. Palce Aarona Wintersa zacisnęły się na rękojeści Smugacza. – Pismo… – powtórzył człowiek, leżący na podłodze. – Naprawdę w nie wierzycie? – Łżesz, mówiąc o Piśmie. Po prostu kłamiesz, nawet w chwili śmierci. Może nie znasz prawdy. Nie wiesz, czym jest prawda. Bluźnisz. Głos Wintersa przepełniał gniew. Wstając, kopnięciem przewrócił krzesło na podłogę. W niekontrolowanym porywie furii zadał cios. Splótł dłonie, wzniósł kord i uderzył z całej siły, przebijając ciało na wylot. W spazmatycznym odruchu lędźwie mężczyzny niespodziewanie poderwały się do góry, a potem zsunęły po ostrzu w dół. Chris jeszcze coś szeptał, nieoczekiwanie wyraźnie. Aaron nachylił się, aby lepiej słyszeć. – Nawet, jeżeli nie pojmowałem znaczenia Pisma, to teraz je w końcu zrozumiałem… Oczy mężczyzny o siwych włosach stały się szkliste. Na ustach zastygł lekki, dziwnie szczęśliwy uśmiech. Nieoczekiwanie czułym i delikatnym gestem Aaron Winters zamknął powieki niewidzących już źrenic. Drzwi ponownie skrzypnęły, kiedy muszkieter wychodził na podworzec. Dwie dziecięce sylwetki, siedzące pod szopą, zerwały się z miejsca. Zaczęły biec. – Oddaj rękawice – Aaron wyciągnął rękę do chłopca. – Nie będą ci potrzebne, a mnie się jeszcze na pewno przydadzą. ***

Trupy pochowali wspólnie. Aaron wykopał głęboki grób pod jedną z szop, Jonathan nazbierał sporo kamieni, a Jennifer wyszukała dwa mocne, suche konary różnej długości i związała je starannie długim rzemieniem, tworząc krzyż. Wcześniej Aaron wyciosał dwa wgłębienia, aby złączenie stało się spoiste. Dziewczynka uważała, że ma za mało pracy, więc, oblizując wargi, usunęła jeszcze Małym Smugaczem korę i nierówności drewna, starając się, aby powierzchnia stała się możliwie jak najbardziej gładka. Potem ponownie zaciągnęła supeł, spajający zwykle kawałki drewna w jedność, tak zdecydowanie, ze skórzany sznurek wpił się w jej drobne dłonie. Jonathan dziwił się, po co Wintersowi potrzebne są polne otoczaki i ułomki skał, tkwiące w ziemi. Aaron wytłumaczył mu, że idzie o dzikie zwierzęta. – Nie wyciągną ciał na powierzchnię i nie rozszarpią ich na strzępy – stwierdził, kiwając głową. – Zabiłem morderców, takich jak ja, ale zmarłym należy się szacunek. Pamiętaj o tym. Wspólnie z Jonathanem ułożyli zwłoki w dole. Nie rzucali – ułożyli. Jennifer nakryła je grubymi płaszczami z kapturami, uszytymi z tej gładkiej i śliskiej tkaniny, znalezionymi w małej izbie z tyłu głównego budynku.

Luty 2014

65


Winters zasypał mogiłę i ubił rydlem ziemię, chłopiec osadził krzyż, a dziewczynka odmówiła modlitwy – „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Jeszcze wcześniej, zaraz po tym, jak Jennifer przyniosła te dwa związane ze sobą konary, Winters czubkiem głowni Małego Smugacza wyrzezał na poziomej części krzyża, po lewej stronie, imię „Chris’, a po prawej pięć małych krzyżyków. Uczynił to starannie, najlepiej, jak umiał, tak jak starał się czynić wszytko w swoim życiu. Literki wyszły nieco koślawo, lecz dało się je bez kłopotu odczytać. Potem umyli ręce i twarze. Winters dał dzieciakom po jabłku – dużo jeszcze miał ich w sakwie. Przysiedli na kilku grubych balach, leżących pod ścianą jednego z budynków. Wtedy Aaron opowiedział wszystko to, co przekazał mu człowiek o siwych włosach. Nie opisywał walki – jeszcze wczoraj tak by uczynił, aby nauczyć Jonathana, jak ma postępować. Może nawet pozwoliłby mu wykonać kilka prostych cięć Smugaczem. I jakieś pchnięcie, na całą długość ramienia, z nachyleniem torsu do przodu. Ale już nie teraz – nie teraz, kiedy dowiedział się, jaki naprawdę jest otaczający go świat – Powinniście przejść przez Bramę – zakończył. – Porzucić to miejsce. – Ręka Wintersa wykonała szeroki gest, obejmujący karczmę, stodołę, dwie przysadziste szopy i niepokaźny grób z spacerującymi obok gołębiami. Kilka z nich gruchało głośno, może dlatego, że znalazły pożywienie, a może bez powodu, po prostu ciesząc się ciepłotą ładnego dnia. – Traficie do innego świata, sądzę, że lepszego. Prędko zapomnicie o tym, co was kiedyś otaczało. Chris w tym miał rację – jesteście jeszcze dziećmi. Usta Jonathana zacisnęły się w wąską szparę. Jego siostra w milczeniu grzebała chodakiem w ziemi. – Oni zabili naszych rodziców – zauważył chłopiec, wypluwając skórkę soczystego owocu na ziemię. Jeden z gołębi podreptał w stronę dzieci. Cukierek leniwie podniósł łeb. Pies wyglądał tak, jakby miał zamiar ułożyć się do drzemki. – Niczym się od nas nie różnią – kontynuował Jonathan. – Dobrze o tym wiesz, Aaronie. Miejsce za Bramą może być takie samo. – Zostali za to ukarani, tak jak pragnęliście. – Winters marszczył brwi. – Otrzymali sprawiedliwa odpłatę. Postępowali niegodziwie, lecz ich zamiary w stosunku do małych dzieci nie stanowiły grzechu. Pragnęli odpokutować za spowodowane zło. Chcieli uczynić dobrze, tylko nie potrafili powiedzieć, dlaczego tak postępują. I ich pokuta miała lichą, niepełną miarę. Znowu osądzali, kto jest sprawiedliwy, a kto nie. Nie posiadali takiego prawa. Cukierek wyciągnął się wygodnie, podkulił przednie łapy pod brzuch i ziewnął. Zaczął chrapać. – Nie posiadali - powtórzył Winters. – Żyli w pysze – ciągnął – i to ich zgubiło. Natomiast… Twarz Wintersa stężała w grymasie gniewu. – Natomiast – ciągnął – Bóg nie przebaczy im tego, co zamierzali uczynić z pozostałymi – wzniecenia wzajemnej rzezi. Nienawiści. Starając się zadośćuczynić za zło, godzili się z tym, że popełnią następne. Nie znali też prawdy o istocie ludzkiej. Sądzili, że my tutaj, dorastając, stajemy się bydlętami. Gniewny glos muszkietera obudził brytana. Podniósł się, wpatrując się uważnie w swojego pana.. Milczeli przez chwilę. Jennifer ssała palec, Jonathan rzucał przed siebie drobnymi kamyczkami. Aaron wskazał dłonią na Cukierka, siedzącego obok niego. – Nie znali nawet prawdy o zwierzętach – zakończył, spluwając na ziemię. – Ten oto pies, istota bez duszy, więcej wie i rozumie, niż oni pojmowali. Ale tam, za Bramą, będzie wam lepiej. Pozbywali się naszych przodków, bo chcieli mieć świat bez grzechu. Więc – tam taki pewnie jest. Wierzę w to. Kilka długich, wąskich obciosów pni leżało obok stóp Jennifer. Machinalnie wzięła jeden do ręki. Cukierek zerwał się miejsca. Dziewczynka zamachnęła się i rzuciła kawałek drewna – najdalej, jak tylko umiała. Pies, podskakując, pobiegł za nim, złapał w wielkie zęby i, kręcąc łbem, wrócił z powrotem. Ułożył szczapę przed Jennifer, jakby czekał na ponowny machnięcie dziecięcej ręki i okazję do zabawy. Zaniepokojone gołębie zerwały się miejsca i odfrunęły. Zatoczyły kolo w powietrzu, a potem wróciły i przysiadły na grobie. Dwa największe wybrały sobie miejsce na poprzeczce krzyża. – Lękasz się odejścia stąd. Powiem jedno. – Winters uważnie przyglądał się wielkiemu mastifowi. Brytan do tej pory nigdy tak się nie zachowywał. Wyciągnął palec w kierunku Jennifer. – Ciebie niebawem zgwałcą. Zostaniesz dziewką u jednego z farmerów, i będziesz tyrać u niego od świtu do nocy. Umrzesz młodo, tak jak większość z nas, tak jak skona twój brat.

66

Herbasencja


Palec powędrował w stronę Jonathana. – Ciebie zatłuką w jakieś bójce, albo ktoś cię zarżnie, bo połakomi się na nowy kaftan, będący łaskawą zapłatą za pracę, przedmiot twojej dumy. Wiedz o tym. Winters zaśmiał się. – Wypierze go – ciągnął z namysłem – i będzie w nim paradował do czasu, aż komuś następnemu się nie spodoba. Tak tutaj toczy się życie. Ale to się zmieni. Kawałek drewna znowu śmignął w powietrzu. Pies pobiegł za nim pędem, tym razem nieco podskakując. Aaron Winters nie powiedział dzieciakom jednego – nie sądził, aby należało to uczynić. Myślał o tym, kiedy znosił zwłoki na podworzec, kiedy kopal grób i potem, gdy dziewczynka z przejecie, odmawiała modlitwy, czystym, jasno brzmiącym głosikiem. Wtedy się zdecydował. Nie uważał jednak, ze Jennifer i Jonathan powinni coś wiedzieć. Coś, co mogło jednak, mimo wszystko, skalać ich dusze. Uczynić ich zabójcami. – Rodzice starali się, jak mogli, abyśmy żyli inaczej, jak oni. – Jennifer grzebała chodakiem w ziemi. Zdążyła już wyryć niewielką dziurkę. Cukierek zaczął ją obwąchiwać, pewnie zaciekawiony tym, czego szuka dziewczynka. – Czasami mama mi o tym mówiła. Bardzo nas kochali, wiemy o tym. Opuściła wiotką dłoń z niedojedzonym jabłkiem. Niespodziewanie Cukierek zamaszyście polizał jej palce. Raz, a potem drugi. Zdążył już wrócić i ponownie ułożyć w tym samym miejscu trzymany w pysku odłamek drewnianego kloca. – Mówiłem już – tamci ludzie w karczmie chcieli postąpić dobrze, lecz źle to wykonali, bo ich umysły opanowała pycha. – Winters przeciągnął dłonią po wąsach. – Moi rodzice tez pragnęli żyć w pokoju. Myśleli, że stanę się ich podporą na starość. Nie pojmowali tylko, że stali się ludzką mierzwą. Nie wiedzieli o tym, lecz stanowili po prostu mierzwę. Za Bramą możecie tego uniknąć. W głosie Aarona, wspominającego młodość, zabrzmiała gorycz. – Tam – mówiąc to, Winters wskazał dłonią wąski trakt – przestaniecie być ludzkim gnojem. Aaron miał pewność, ze ten szlak prowadzi do przejścia, wiodącego do innego świata. Drogę wykonano niedawno. Nie nosiła żadnych śladów i szybko kryła się w kniei. Tam, gdzie się nieco obniżała i w czasie dreszczów mogły tworzyć się rozlewiska wody, wzmocniono ją starannie ułożonymi, płaskim kamieniami. – Aaronie, naradzimy się – Jonathan wstał. – Może i masz rację. Odeszli kilkanaście kroków. Cukierek pobiegł za nimi, kręcąc ogonem, z kawałkiem drewna w pysku. Winters patrzył na nich uważnie. Nie słyszał słów – widział tylko ruchy rąk, kiwanie albo kręcenie głowami, wiercenie przez Jennifer chodakiem w ziemi, machnięcia reki dziewczynki, a potem chłopca, kiedy rzucali patyki Cukierkowi. Pies się o to dopominał, coraz częściej donośnie szczekając. Potem to ustało. Wracali powoli, Jennifer płakała. Aaron znał już postanowienie podjęte przez rodzeństwo. Tak, jak przypuszczał, dziewczynka kiwnęła głową. *** – Idzcie już do Bramy. – Winters ręką pokazał kierunek. – Na pewno jest blisko. Miejsce na karczmę wybrali świadomie. Nie może znajdować się w wielkim oddaleniu od Przejścia. Znajdziesz Bramę bez trudności, Jonathanie. Sakwę chłopca – mały worek z doszytym pośpiesznie przez Jennifer sznurem – wypełniały chleb, sporo wędzonki i kilkanaście tych dziwnych, okrągłych puszek, zawierających jedzenie. Aaron dał mu jeszcze nóż, znaleziony przy jednym z trupów, i całkiem dobre krzesiwo, krzemień i hubkę, po prostu leżące na okapie kominka. Chłopak przeszukał też obejście, zabierając znaleziony w szopie toporek i stary koc, walający się na zatęchłym sianie w stodole. Winters sądził, że mocno już dziurawa tkanina służyła kiedyś spętanym dzieciakom za przykrycie w nocy, a potem ktoś cisnął ją w róg sąsieku. Miała ją nieść Jennifer. Aaron podarował rodzeństwu nową, skórzaną derkę, uznając, ze Cukierek może się bez niej obejść. Zrolowana i związana rzemieniami, leżała na ramieniu Jonathana.

Luty 2014

67


Skończyli przygotowania i teraz dzieciakom, gotowym do drogi, pozostawało tylko jedno – odejść, tak samo, jak Wintersowi, także gotowemu udać się w przeciwną stronę. Patrzyli na siebie w milczeniu. Jennifer i Jonathan z zadartymi głowami przyglądali się górującej nad nimi wysokiej postaci o długich nogach i rękach, w sutym, fałdzistym płaszczu do kostek, wytartym kolecie i przewieszonym przez ramię znoszonym pendencie, podtrzymującym pochwę Smugacza. Patrzyli na szerokie, silne dłonie o długich palcach, wsparte o rękojeść kordu. Na śmieszny, wysoki kapelusz z małym rondem, surową twarz z orlim nosem, krzaczastymi brwiami, rudawymi wąsami i policzkiem przeciętym prawie zarośniętą już blizną. Winters przypatrywał się twarzom dwóch małych postaci stojących pośrodku gościńca, zaczerwienionym i zapuchniętym oczom dziewczynki, niepewnej minie Jonathana, pociągającego nosem, jakby chciał je dobrze zapamiętać. – Ruszajcie. – Winters machnął dłonią. – Idźcie. Dzieci odwróciły się i poszły. Cukierek pobiegł za nimi, żwawo, podskakując i kręcąc łbem. Szczekał. Dwoje dzieci zmierzało przed siebie, a pies im towarzyszył, teraz wolnym, miarowym truchtem. Raz tylko Jennifer odwróciła się i pomachała ręką. Winters stał w milczeniu, z zaciśniętymi ustami. Patrzył na zmniejszające się sylwetki, na mastifa, idącego już z przodu, tak jak zwykle podczas marszu. Ręka muszkietera kurczowo zacisnęła się na gardzie Smugacza. Nagle Cukierek stanął. Odwrócił się i pędem puścił w stronę Wintersa, tak szybko, jak tylko potrafił. Zziajany dobiegł do muszkietera i usiadł przy nodze. Dłoń Aarona rozprostowała się i zsunęła na pas. – Dobry z ciebie pies – powiedział chrypli-wym, nisko brzmiącym głosem. – Prawdziwy przyjaciel, a mam cię dzięki łasce Pana. Wilgotny koniuszek nosa mastifa drgał, chłonąc jeszcze zapach oddalających się figurek, jakby chciał je dobrze zapamiętać. Brytan pisnął. Dwie małe sylwetki zbliżały się już do zakrętu drogi pomiędzy niewielkim wzgórkami. Trwało jeszcze chwilę, zanim człowiek i pies stracili je z oczu. – Już ich nie spotkamy. – Winters obrócił się na pięcie. – Mamy, Cukierku, pracę do wykonania, a ty mi w niej pomożesz. Lecz najpierw coś ci wyznam. Coś, o czym nigdy nie mówiłem. W głębi mojej grzesznej duszy – ciągnął – modlę się po cichu każdego wieczoru, aby wtedy, kiedy zginiesz, tak jak i ja zginę, Bóg dał ci duszę. Wiem, że może tak uczynić. W głosie Wintersa zabrzmiała niezachwiana wiara. – To wielka prośba, może nawet i bluźniercza. Lecz Pan może ją spełnić, jeżeli wykonam powierzone zadanie – z uniesieniem ciągnął Winters. – Wtedy, kiedy po śmierci odpokutuję winy, będziemy się mogli znowu spotkać – i wspólnie strzec Pana przed jego nieprzyjaciółmi. Mastif przekrzywiał łeb. Może ten niski i poważny ton głosu Wintersa, pełen tłumionej namiętności, zwrócił jego uwagę.

68

Herbasencja


Aaron odwrócił się. Ruszył przed siebie, długim, miarowym krokiem dawnego muszkietera, potrafiącego maszerować bez zmęczenia przez cały dzień. Droga przez szachownicę łąk i pól sprawiała wrażenie bardziej uczęszczanej – piach i żwir ubiły kopyta koni i wołów, a w paru miejscach Winters dojrzał wąskie wgłębienia, pozostawione przez metalowe obręcze drewnianych kół chłopskich wozów. Sądził, że trakt szybko zaprowadzi go do jakiejś wsi, może i niewielkiej osady. Wielka knieja ciemniała na widnokręgu, coraz bardziej się oddalając. Winters nie powiedział psu jednego. Uważał, że wierny brytan może tego nie zrozumieć. Mogłoby być to dla niego zbyt trudne. Zamierzał odnaleźć i wysadzić w powietrze wszystkie trzy Bramy, a potem uczynić otaczający go świat sprawiedliwym, tak jak nauczało Pismo. Wiedział, że będzie musiał zabić wielu ludzi – miał tego świadomość i czuł się na to gotowy. Nie uważał, żeby wyszukanie i zniszczenie Przejść okazało się szczególnie trudne. Proch dużo kosztował, lecz kilka rot na pewno dysponowało jeszcze sporymi jego zapasami. Zwerbuje jedną z nich. W pobliżu Bram musiały znajdować się magazyny ze strzelbami skałkowymi i tymi nowymi machinami – mitraliezami. Ich sprzedaż okaże się wielce zyskowna, przyniesie nowe środki. Opłaci towarzyszy – i wtedy powie im, co zamierza później uczynić. Daleko, na linii lizjery lasu, dostrzegł kilkanaście postaci. Wytężył wzrok. Aaron doskonale widział. Nikomu o tym nie wspominał, lecz potrafił – tak mu się wydawało – dostosować patrzenie źrenic do odległości. Spotkał już kilku takich ludzi. Inni równie dobrze słyszeli z daleka, tak, jak on dostrzegał z oddali wiele drobnych szczegółów. Spoglądał na niewielkie figurki ludzi, zmierzające w jego kierunku, wędrowców w długich płaszczach i wysokich kapeluszach. Policzył je – dwanaście postaci, idących raźnym krokiem. Pewnie – pomyślał – to jakaś cząstka dawnego wolnego zastępu, poszukująca nowego zajęcia. Bóg ich sprowadził w to miejsce. Łącznie z Cukierkiem będę miał trzynastu towarzyszy. Poczuł radość. Uniesienie, czyniące go dziwnie lekkim, a to, co zamierzał uczynić, oczywistym i prostym. Człowiek o imieniu Chris nie znał prawdy, mówiąc, że Pismo jest zbiorem historii, skleconych naprędce dla garstki morderców, gwałcicieli i ludzi obłąkanych, rozpaczliwie szukających znaku ocalenia duszy. Chris nie kłamał, wypowiadając te dziwne słowa parę chwil przed śmiercią. Po prostu nie znał prawdy. Winters przyspieszył kroku. Wierzył, że Bóg, sprowadzając w pobliże karczmy – i Bramy – strzelców z podobnej roty daje kolejny znak. Sygnał, że chce, aby Winters zrealizował swój zamiar – pragnienie, aby tacy ludzie, jak rodzice Jennifer i Jonathana, a także jego bliscy, koloniści i wszyscy pozostali, przestali być zwykłą, ludzką mierzwą, a otaczający go świat stał się sprawiedliwy, zgodnie z naukami Pisma. W umyśle człowieka w skórzanym kolecie i długim płaszczu, w wysokim kapeluszu na głowie, nieśmiało kołatało się pytanie, czy Pan nie wybrał go jednym z proroków. Nie śmiał tego rozważać, bo byłoby to bluźnierstwem, a miał pewność, że, jeżeli tak jest, Stwórca jakoś mu to przekaże. Może nawet zezwoli na napisanie kolejnej przypowieści i dołączenie jej do Pisma. Winters nie chciał głębiej rozważyć tej myśli. Pomyślał, że wcale nie musi się spieszyć. Pan da mu znak. Miał teraz chwilę czasu na zerknięcie w karty Pisma, a dawno już tego nie czynił. Przystanął. Starannie rozwiązał węzeł na spłachciu białej tkaniny, chroniącej wolumen. Poszukał dębowego listka. Zwykle Winters czytał pierwsze wersy stronnicy z lewej strony, zawsze ciekaw, czego doświadczy, wnikając w treść przypowieści. Wolno, wyraźnie akcentując zgłoski, tak jak wtedy, kiedy zwracał się do mężczyzny grzebiącego widelcem w dziwnym naczyniu, teraz już martwego, przeczytał na głos pierwsze dwie linijki tekstu: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.” Mastif spoglądał na niego uważnie. Na ciemnym pysku uwydatniały się liczne, rdzawe plamki – zaschnięte krople ludzkiej krwi. 10 grudnia 2012 r.

Luty 2014

69


Po-sto-słowie Zwycięzcy

Wyzwanie #13 - PIĄTEK 13-TEGO oraz WYSIĄŚĆ W BIEGU

Marcel Chrust (Oscylator) Piszę z miejsca, do którego doprowadził mnie wynik sumy tych wyjątkowych dni. Nie byłem ostrożny, nie przykładałem wagi do zdarzeń, w których trzynasty dzień miesiąca pokrywał się z ostatnim roboczym. Zresztą trudno dostrzec ledwie widoczne momenty powstawania diabelskiego grawerunku. Osobliwe znamię ujawnia się u kresu drogi. Przerażający obraz. W te dni zdejmowane są wszelkie zasłony, nie ma prywatności. Piątki nie są pechowe tylko intuicja podpowiada, że jest inaczej i w roztargnieniu popełniamy błędy. A to On patrzy. Można mieć wpływ na rękę czyniącą znamię? Tak. Ale nawet gdyby dano mi drugą szansę, nie zrobiłbym tego. Nie wyszedłbym z siebie, żeby...

Wyzwanie #14 - FILTROWANIE

Elżbieta Dobkowska (miki) Sławek z dużą wprawą przygotowywał potrawę. Danie wyglądało apetycznie. Słynął wśród znajomych z kulinarnych umiejętności. Zapiekanka wylądowała na stole. Gospodarz z dumą patrzył jak potrawa znikała w ustach rozsmakowanych biesiadników. Do szklanek rozlał poncz. Zerkał na Zosię, która sączyła alkohol przez zęby, a potem ze smakiem wyjadała łyżeczką, przefiltrowane owoce... Czy doczeka jeszcze takiej chwili? Mocno zaciskał oczy, chciał obrazek zatrzymać jak najdłużej. Ale nowa myśl silniejsza i niemoralna, wypierała sielankowe wspomnienie... może właśnie dziś, ktoś mocniej naciśnie pedał gazu, nieostrożny, rozpędzony, roztrzaska się o przydrożne drzewo. Sławek usłyszy wyczekiwane słowa. Jest dawca! Przestaną filtrować krew i przeszczepią mu nerkę

70

Herbasencja


Wyzwanie #15 - SKANDAL

Agnieszka Wasilewska (snowflake) Psychopatka Beata obudziła się stanowczo za wcześnie, było jeszcze ciemno. Ale z podniecenia nie mogła dłużej leżeć w łóżku. Dzisiaj wraca Marcin. Nie widziała go tylko trzy dni, ale dla zakochanej kobiety to wieczność. Beata wzięła prysznic, zrobiła delikatny makijaż, założyła seksowną bieliznę i krótki szlafroczek. Włączyła nastrojową muzykę, szampan już się chłodził. Dzwonek do drzwi. Nareszcie jest. - Przywieźliśmy męża. - Proszę zanieść go do sypialni i położyć na łóżku. W sypialni Beata otwiera trumnę i ze zdziwieniem patrzy na Marcina, który ubrany w czarny garnitur leży nieruchomo, jak najbardziej umarły. - To jest skandal! W zakładzie pogrzebowym powiedzieli, że będziesz jak żywy.

Wyzwanie #16 - ZBRODNIA I KARA

Anna Chudy (Tjereszkowa) Wzbił się pod niebiosa. Słońce świeciło niemiłosiernie, ale on leciał niezrażony, nie spuszczając oczu z celu. Bolały go ramiona, po plecach ściekały strużki potu, ale nie dawał za wygraną. Szczyt skały był już blisko. W końcu doleciał. Gniazdo było wielkie, mógłby wygodnie spędzić tu noc. Nie namyślając się wiele, wziął się do roboty. Wyrzucał jaja jedno po drugim. Z uśmiechem słuchał dźwięku, z jakim rozbijały się o skały. - No i? To już sześćdziesiąt osiem słów! A gdzie kara? - Jaka kara? - Choroba! Wydaję krocie na korepetycje, a nadal żeś baran. Jaki jest temat?! - Jaki? No... „Zbrodnia Ikara“.

Luty 2014

71


Wyzwanie #17 - TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ I SZEŚĆ

Agnieszka Wasilewska (snowflake) Sprzątanie Beata obudziła się ze strasznym bólem głowy. Wczoraj naprawdę za dużo wypiła, nawet nie pamięta ile. Jedyne co pamięta to, że Jacek wrócił do domu i zaczęli się kłócić. Beata ma trzydzieści sześć lat i sześć ostatnich zmarnowanych w tym nienormalnym związku. Jedyne co pozwala jej przetrwać to trzydzieści sześć papierosów i sześć szklanek wódki dziennie. Beata wstała, wzięła zimny prysznic, połknęła tabletki od bólu głowy. Ale w tym mieszkaniu burdel, wszędzie mokro i śmierdzi. Beata zabrała się za sprzątanie, umyła ściany, podłogę, noże. Teraz tylko wyrzucić śmieci- sześć toreb, a w nich ciało Jacka pokrojone na trzydzieści sześć kawałków.

Wyzwanie #18 - EKSPERYMENT

Ewa Grześkow (Azazella) - No przecież już cię przepraszałem... - Stul dziób, debilu! Słowa Sonii zelektryzowały go. Nigdy nie podejrzewał, że mogłaby używać takich słów. Kurde, mógł przy niej nie przeklinać. Spojrzał w oczy ukochanej, ale na darmo usiłował odnaleźć w jej brązowych oczach dawną ufność. - Idiota, co cię podkusiło, żeby to robić? - No wiesz, jestem naukowcem. Wszyscy mówili, że się nie da, to tym bardziej chciałem spróbować... Sonia parsknęła śmiechem. Wzdrygnął sie słysząc ten dźwięk. Brzmiał groteskowo. Powinien był poświęcić jej więcej znacznie czasu. - Przecież wiem! Za kogo mnie masz? Doświadczenia, badania - łapię, ale żeby eksperymentować na mnie? Co teraz zrobisz z gadającym psem?

72

Herbasencja


Wyzwanie #19 - Strona internetowa jest niedostępna

Anna Chudy (Tjereszkowa) Gonił mnie czas, projektowałem stronę dla ważnego klienta. Mimo to, myślałem o niej cały dzień. Wyobrażałem sobie jak będzie spoglądać, uśmiechać się, jak, w odpowiednim momencie, zsunie sukienkę, ale zostanie w szpilkach. Jak obróci się i będę mógł patrzeć do woli na wyraźnie zarysowane łopatki, nadające jej rozczulającej kruchości. Ponętne ruchy, karminowe usta i lśniące włosy - zostaną w pamięci do następnego razu. Zawsze celebruję nasze spotkania i dawkuję je sobie ostrożnie, żeby za szybko nie wkradła się nuda. Nalewam szklaneczkę whisky, bo dziś będzie na ostro. Wyobrażam sobie jak nadchodzi, kręcąc biodrami. Czekam, ale co to? - „Strona internetowa jest niedostępna“.

Wyzwanie #20 - PLACKI ZIEMNIACZANE

Ewa Grześkow (Azazella) Ludzie wstali oklaskując nowego prezesa na stojąco. Dziesiątki dłoni stronę chciały uchwycić prawicę najlepszego z najlepszych. Każdy pragnął podać mu rękę. Oczy spragnione kontaktu, słowa gratulacji. Sława oraz wszelkie jej smaki nareszcie były dostępne. Pełnia szczęścia! Potem oferty pracy posypały się hurtem, telefon nie przestawał dzwonić, a skrzynka mailowa pękała w szwach. Tylko jedna rzecz nie dawała mu spokoju, niszcząc pełnię samozadowolenia - gryzący odór spalenizny. Oto marzenia idą z dymem... - Przypalasz! - Co? - Nie co, tylko proszę. Obiad przypalasz. Lepiej przestań marzyć a zacznij smażyć, dobrze? Zero ambicji, zero chęci. Nawet placków zrobić nie umiesz. Kuchcik od siedmiu boleści. Oddaj fartucha!

Luty 2014

73


Wyzwanie #21 - MORDERSTWO

Anna Chudy (Tjereszkowa) Westchnęłam głośno. Tu zwykłe „chcenie“ nic nie da. Trzeba się zabrać do tego metodycznie. Najpierw po dobroci. Wanna, piana, płatki róż. Albo bez płatków. Sama piana z jakimś zapachem, żeby za poetycko nie było. Potem masaż czymś stymulującym. *** Powiedzmy sobie szczerze, po dobroci się nie da. Koszulka, spodenki i heja na balkon. Bez papci! Mróz zrobi swoje... potem trochę obłaskawić... herbatka, cytrynka, kocyk... Ta! I sen murowany! Mój wzrok padł na szufladę z nożami. Nie... to przesada będzie. A może jednak? Tylko jedno cięcie... to może zadziałać. Nie! Przecież nie jestem psycholem. To koniec, poddaje się. Azazello, zabiłaś moją wenę.

Wyzwanie #22 - GENDER

Przemek Morawski (podstuwak) Odwieczne prawo natury - Przecież to natura decyduje o wszystkim. - David wrzucił do szklanek kostki lodu i uzupełnił whisky. - Tylko idiota może z tym polemizować. Jessel przytaknął. David podał mu drinka i kontynuował: - Jakby to miało wyglądać? Nagle zaczniemy robić to samo? Wykonywać tę samą pracę? Może w ogóle zamienimy się miejscami? - Jego usta skrzywił uśmiech. - Są już w wojsku, są w polityce. Co jeszcze wymyślą? Przecież nie mogą robić wszystkiego. Z biologicznego punktu widzenia. Nie możesz być kimś innym, niż się urodziłeś! Jessel pokiwał głową. - W pełni się zgadzam. - powiedział. - Czarnuch to czarnuch. Nawet jeśli założy garnitur i będzie zachowywał się jak biały.

74

Herbasencja


W SALONIKU

Wujek Julek Salonikowe opowieści

Wujek Julek poczuł się głodny, więc złożył gazetę, wstał z fotela i założył ciepłe kapucie z koziej wełny. Rozejrzał się po salonie, jakby pierwszy raz go widział w życiu i rzeczywiście tak było, gdyż dookoła panował nieopisywalny bajzel. Wszędzie brykały jakieś zwierzaki, goniąc się wzajemnie, koty obsikiwały właśnie jakiś futrzasty tłumok w lateksie, leżący przy kominku, a pod kapuciami chrzęściły chomicze bobki. - Co do...? - zamruczał do siebie Julek, próbując dostrzec w tym chaosie Helę. Po chwili udało mu się wyłowić wzrokiem kanapę, na której jakiś pasiasty stwór pochrapywał donośnie. - No tak, jak zwykle śpi. A obiadu pewnie nie ma - rzekł niby do siebie, niby do nadaktywnej postaci, siedzącej tuż obok przy monitorze. Na małym podręcznym stoliku porozrzucane były różnokolorowe tabletki, pigułki i kapsułki, które postać co jakiś czas łykała garściami. Wykonywała przy tym tak szybkie i nerwowe ruchy, że aż dwoiła się w oczach. - Ech, co za menażeria, - Nie zdziwił się Julek i poczłapał do kuchni, w nikłej nadziei odnalezienia jakichś produktów spożywczych. W drzwiach nieomal zderzył się nosem z czyimś dekoltem. Spojrzał wysoko do góry i przekonał się, że posiadaczką dekoltu jest całkiem przyjemnie wyglądające dziewczę. - To i drużynę koszykarską zakładamy? - mruknął tym razem całkiem już do siebie, gdyż nijak nie mógł być słyszany na wysokościach. Lodówka była oczywiście przestronnie pusta, nie licząc koziego mleka i czegoś gumiastego o nieokreślonym kolorze - pewnie jakiś sojowy wynalazek. Julek spojrzał łakomie na wielką marchew, krzątającą się przy kredensie. Przez chwilę zastanawiał się, czy natknie się też na proporcjonalnie wielkiego królika ale szybko mu przeszło. Do kuchni wtargnęła koza, za nią puma, czy coś w tym stylu, a za nimi jakieś dziwne stwory nieznanego gatunku, a po chwili do menażerii dołączyła dziewuszka w zielonej koszulce z napisem „Love Elf “, trzymająca w ręce ni to różdżkę, ni kijek do pasania bydła. Zrobiło się trochę ciasno, więc Julek wrócił do salonu. Założył płaszczyk i zszedł do sklepu po paryską z makiem. Zjadł całą, zanim zdążył wrócić, więc jak wrócił, to tylko zgasił światło i zasnął. *** Kudłaty tłumok, leżący przy kominku, poruszył się niespokojnie a potem niespodziewanie obudził. Wilk pociągnął czujnie nosem. Nieco waliło kotem, ale nie przejął się tym zbytnio, wszak to nie pierwszy raz. Wstał, poprawił lateksowe stringi i rozejrzał się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Nie wiedział, która jest godzina, ale ponieważ wszyscy spali, wywnioskował, że jest około południa. Oczywiście natychmiast zgłodniał, więc pomyślał o kozie. Niespodziewanie zauważył ją nieopodal, wtuloną w czarną panterę, która z kolei wtulała się w dziewczynkę czule miętolącą przez sen sporych rozmiarów kulkę. Tuż obok pochrapywała Alis, otulając głowę kolorowym magazynem z roznegliżowaną grupą chłopaków, robiących sobie nawzajem nieprzyzwoite rzeczy. Poprzez donośne chrapanie, dobiegające z kanapy, przebił się żeński głos odliczający skrupulatnie: piętnaście, szesnaście, siedemnaście... To Lady rozpoczynała poranny rytuał szczotkowania włosów. Wilk od razu nabrał ochoty, by się z nią przywitać, ale wtedy spod łap wytoczyła mu się butelka dżeka danielsa, co sprawiło, że zapomniał o bożym świecie. Niedługo potem zasnął ponownie.

Luty 2014

75


a j nz

Marek Łuszczyna e c Re „Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię“ Wydawnictwo Naukowe PWN Warszawa 2013

Gdy myślę o II Wojnie Światowej przed oczami pojawiają się obrazy biedy, nędzy, upodlenia i beznadziejnej walki. Tysiące cierpiących ludzi, szarość, czerń i tyrania. Rzadko kiedy zwracam swoje spojrzenie w stronę tych, którzy o wolność walczyli na froncie niedomówień, zagadek i cichego wyciągania informacji, decydujących o być albo nie być ówczesnego świata. Jest to oczywiście wielki błąd. Po pierwsze bez tych ludzi nie doszłoby do wielu wygranych walk, po drugie należy im się pamieć, po trzecie życie takich person jest szalenie intrygujące. W szczególności, gdy czytam o tajnych agentkach. Kobietach, które przygody fikcyjnego Bonda przeżyły na własnej skórze.

76

Herbasencja


Czy zwykła kura domowa może ukrywać oblicze odważnego szpiega? Szlachcianka z dobrego domu jest na tyle odporna, aby stawić czoło hitlerowskiemu oprawcy? Czy inteligencja i hart ducha dorównają odwadze i sprytowi? Jak wielką moc ma przypadek? Swojego czasu było mi dane zachłysnąć się historią jednej z polskich tajnych agentek. Krystyna Skarbek, ukazana w powieści „Miłośnica” Marii Nurowskiej, spędzała mi sen z powiek przez wiele nocy. Również w „Igłach” mogłam podziwiać jej charyzmatyczną postać. Jednakże tym razem czytanie było o wiele bardziej frapujące i ekscytujące, gdyż oprócz ulubienicy Churchilla, pojawiło się morze innych nazwisk, godnych niejednego filmu sensacyjnego. Marek Łuszczyna jest dziennikarzem, który poprzez „Igły” wykreował, przypomniał i sprawił, że na nowo ożyły zapomniane przez świat patriotki, gotowe służyć z pełnym poświęceniem słusznej sprawie. Nie oczekiwały zaszczytów, pochwał i nagród. Za swoje zasługi nie zostały wyróżnione, odchodząc cicho w czeluście niepamięci. Często źle rozumiane przez społeczeństwo, w spokoju musiały uporać się z odrzuceniem i wyzwiskami. Dziesięć niezwykłych kobiet, asów szpiegostwa, które walkę toczyły na salonach, w biurach, czasem też na froncie. Uwodziły, czarowały, zdobywały informacje, krzyżując plany Hitlera. Ich działania często były podyktowane silnymi emocjami, miłością do mężczyzny, dzieci, nienawiścią do oprawcy, potrzebą wykonywania zadań podnoszących adrenalinę ponad stan. Pierwszą z przedstawianych agentek jest Halina Szwarc. Poznajemy ją tuż po wojnie, gdy prowadzi praktykę lekarską. Stopniowo ujawnia przed nami swoją szokującą, naznaczoną bólem przeszłość. Agentka AK, działająca na terenie Rzeszy. Tak wiarygodna, że oszukała jednego z najważniejszych dygnitarzy niemieckich. Ufał jej bezgranicznie, nie bacząc na to, że dokumenty trzymane w biurku ktoś skrupulatnie bada. Historia Benity von Falkenhayn pokazuje, jak bardzo człowiek potrzebuje ekscytacji zabijającej rutynę nudnej pracy. Ukazała moc pieniądza i uzależnień, dla których człowiek jest gotowy poświęcić wszystko. Nawet tajemnice własnego kraju, których ujawnienie grozi torturami i śmiercią. Siatka szpiegowska, którą zbudowała dla swojego kochanka, opierała się na chciwości, strachu i podniecie. Do czego doprowadziła ją fatalna miłość? Zgłębiając losy tajnych agentek możemy się przekonać, że w raportach znajdują się informacje, iż kobieta “ocieka seksem” (Malwina Gertler), potrafi zagrać na sumieniu papieżowi (Maria Sapieżyna), ratuje życie fantastycznie udając Niemkę (Elżbieta Zawadzka), swoimi manierami sprowadza do parteru niejednego oprawcę (Klementyna Mańkowska), czy też potrafi w pełni poświecić się dla innych istnień (Anna Lauise „Lone” Mogensen). Na końcu pojawia się wspominana wyżej Krystyna Skarbek. „szpieg, który kochał”, sprowadzając na siebie tragiczną śmierć. Każda z tych historii mogłaby uciec w zapomnienie, okazać się klapą, gdyby nie styl, w jakim są nam podane. Autor prostymi, rzeczowymi zdaniami ukazuje losy agentek. Jednocześnie wyposaża je w duży ładunek emocjonalny, momentami grożący wybuchem. Nie brak też miejsca na plastyczne opisy salonów, więzień czy niebezpiecznych lotów. Skupiając się na najważniejszych chwilach z życia kobiet-szpiegów, sprawia, że czujemy się z nimi silnie związani. Dobrym zabiegiem okazało się przedstawienie postaci kata, który czyhał na niejedną z opisywanych pań. Tytuł również jest bardzo adekwatny do roli, jaką odgrywały opisywane kobiety – każda z nich była igłą w okrutnych planach Hitlera i jego podwładnych, często niszcząc je z kretesem. Dla mnie lektura „Igieł” jest szkieletem, wstępem do szerszych poszukiwań. Obudziła głód dokładniejszego poznania losów opisywanych kobiet oraz wyszukania innych, znaczących dla historii tajnych agentów. Czytajcie, bo warto. To nie jest książka, która tylko i wyłącznie ładnie prezentuje się na półce (choć przyznaję, że okładka mnie oczarowała), ale dużo daje z siebie, na długo pozostając w pamięci. Monika wyrazoneslowami.wordpress.com

Luty 2014

77


a j nz

e c Re

Andrzej Chodacki „Opowieści ze świata“ Wydawnictwo LENA Wrocław 2013

“Gdyby nie było możliwości wyboru, dobro byłoby pozbawione znaczenia.” Simon Sebag Montefiore, Saszeńka

OBRAZY ŚMIERCI O autorze: Andrzej Chodacki urodził się 31 maja 1970 roku w miejscowości Brzesko. Z zawodu jest lekarzem internistą. Śpieszę jednak donieść, że pana Andrzeja można spotkać również poza gabinetem lekarskim. W wolnych chwilach pisze poezję, prozę, a nawet fotografuje. Jego wiersze można przeczytać w tomiku „Pejzaże tęsknoty”. Od pięciu lat gra w zespole poetyckim z poetą i kompozytorem muzyki, Marcinem Kowalczykiem oraz kontrabasistą - Lechosławem Tarkowskim. Wiele jego opowiadań zostało wyróżnionych w konkursach literackich (w samym roku 2013 doliczyłam się pitnastu nagród, ale kto wie, czy nie było ich więcej!). Jest również współautorem trzech antologii z poezją i prozą. „Opowieści ze świata” to zbiór opowiadań wydanych w roku 2013. [źródło informacji: http://www.libertas.pl/chodacki_andrzej.html]

78

Herbasencja


Albert Einstein napisał kiedyś: „Śmierć nie jest kresem naszego istnienia - żyjemy w naszych dzieciach i następnych pokoleniach. Albowiem oni to dalej my, a nasze ciała to tylko zwiędłe liście na drzewie życia.” Andrzej Chodacki w swojej książce pokazał, że doskonale rozumie słowa wielkiego fizyka. Opowiadania, które mamy możliwość przeczytać, są różne. Tak jak i różni są ludzie, których możemy spotkać. Jest jednak jeden wątek, który łączy te wszystkie elementy w całość. Jest to życie… Nieraz zdajemy się być uwięzieni w czterech ścianach. Nie wiemy dokąd pójść. Nie wiem jak postąpić. Wszystko, co nas otacza, jest ponure i szare. Czy można się od tego uwolnić? Czy można wyzwolić swoją duszę spod ciasnych kajdan? Historie, jakie przyjdzie Wam przeczytać, wprowadzają czytelnika w mroczny świat, w którym raz podjęte decyzje nie mogą być cofnięte. Śmierć wylewa się na kartkach. Jest wiele opisów z gatunku naturalizmu, które aż wzdrygnęły całym moim ciałem. Ale to właśnie te opisy, sposób prowadzonej narracji, a przede wszystkim historie prostych ludzi, wplątanych w trudne sytuacje, chwytają za serce. Muszę przyznać, że od czasów szkolnych, kiedy to lektura opowiadań Tadeusza Borowskiego o czasach obozowych, wojennych, o zdarzeniach ciężkich i trudnych do wyobrażenia w XXI wieku, nie czytałam tak prawdziwych, a zarazem i bolesnych nowel. Andrzej Chodacki w dużej mierze zawarł ramy czasowe w obrębie zarówno XX-lecia międzywojennego, jak i okresu wojny i okupacji. Były to epoki, w których narastało poczucie zagrożenia. Człowiek bał się o swoją rodzinę. Nierzadko odmawiał udzielenia pomocy Żydom. Chował się w skorupie. Został uwięziony nie tylko przez system, jaki został mu narzucony. Więziło go również poczucie strachu. Autor swoim zbiorem chciał uzupełnić historię o nową interpretację, nowe spojrzenie. Kładzie nacisk między innymi na takie słowa jak: moralność, życie, śmierć, wyrok, egzystencja, rodzina, potomstwo, miłość… Pokazuje nam jak ważna jest bliskość nie tylko drugiego człowieka, ale i Boga, który w epokach trudnych dla wiary i moralności, wciąż jest obecny. Niestety są kwestie, które nie pozwalają mi bardzo wysoko ocenić tej pozycji. O ile w opowiadaniach Tadeusza Borowskiego mamy do czynienia z klamrą i dany zbiór opowiadań jest ze sobą ewidentnie połączony, to tu mam wrażenie niedopracowania. Nie chodzi o konkretne opowiadania, bo nie przeczę, autor w tej kwestii nie jest debiutantem i sprawnie i żywo relacjonuje kawałek trudnej codzienności. Ale jako czytelnikowi brakuje mi powiązania w wyborze tych opowiadań. Ponadto w opowiadaniu „Wśród aniołów umieranie” postać lekarza zdecydowanie wydaje się być przerysowana. Od razu mam skojarzenia z filozoficznym Judymem i szklanymi domami Cezarego Baryki. Nie znaczy to jednak, że to opowiadanie w ogóle mi się nie podoba. Bo jest w nim lekcja nadziei i wiary, którą, jako czytelnik, z pokorą przyjmuję. Widać, że autor na poczet książki nie zrezygnował ze swojego zawodu. Historie choroby, pobyty w szpitalu i wszelakie opisy z tym związane są skrupulatne. Narracja w tym wypadku jest naprawdę rzetelnie prowadzona. Ma w sobie nieco reportażowy styl, który wciąga czytelnika od pierwszych linijek. Aż czasem szkoda, że te opowiadania są takie krótkie… Po zamknięciu książki miałam też wrażenie, że zbiór ma znamię trochę autobiograficzne. Cechuje go głębokość przemyśleń i przekaz, który od kilku dni nie potrafi się ze mną rozstać. W dodatku do każdego opowiadania jest osobna ilustracja, która sama w sobie wywołuje wrażenie smutku i niepokoju. W połączeniu zaś z treścią stanowi spójną całość. (O ile ktoś ma duszę poetycką, jak ja, i potrafi sobie niektóre sytuacje dokleić.) Czy polecam Wam książkę „Opowieści ze świata”? Tak, zdecydowanie. Jest to ten rodzaj literatury, w którym można poznać historię, swoje korzenie. To dobrze, że znajdują się w życiu pisarze, którzy wciąż na warsztat biorą losy zapomnianych. W świecie, gdzie nieustannie biegnie się naprzód z zegarkiem w ręku… „Opowieści ze świata” są szlabanem, który każe nam się zatrzymać przed przejazdem kolejowym. Czasami trzeba złapać oddech. Przypomnieć sobie, co jest w życiu najważniejsze. Katarzyna Sternalska recenzencki.wordpress.com

Luty 2014

79


80

Herbasencja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Anna Onichima http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=411 Azazella http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=68 Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 eyesOFsoul http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=167 FortApache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 Hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 jakub http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=21 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 Miki http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=255 Oscylator http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=88 podstuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 Salamandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 smaug http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=418 snowflake http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=131 tentyp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=67 Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 Wujek Julek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=4

Skład:

Agata Sienkiewicz

Fotografia na okładce:

Aleksandra Wazia http://dethangel91.deviantart.com/ Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl

Luty 2014

81


k

Jedyny w Polsce magazyn grozy i hor roru !!!

OPOWIADANIA, WYWIADY, FELIETONY, ARTYKUŁY

zamówienia: www.horrormasakra.pl

„W nocy nie pozwolimy wam zasnąć, zaś za dnia zmienimy wasze życie w koszmar!”


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.