Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Srebrna Łyżeczka Najlepszy wiersz 2015 rokU
Marcin Sobiecki Adrian Tujek spod (łuku) - nie myśl o niej 15 Inne kolory 5 Izabela Trojanowska Proza Z podróży 6 Justyna Szczepańska Wspomnienie 7 Mapa 16 Iwona Niedopytalska Jan Maszczyszyn to co widzisz nie jest tym na co patrzysz 8 Milczenie gapia 24 Marcin Lenartowicz Czas przebudzenia 35 Kanibalizm. 9 Justyna Lech Beata Gruszecka-Małek Żertwę swą złóż, gdzie stare czczono bogi 45 Sonet do Da ♪♪ 10 Dobra Cobra Marcin Sztelak Nieprzeparty marsz 51 Continua 11 Zagadki 12 Stopka Redakcyjna 91 Szymon Florczyk Oscura 13 Płaszcz 14
2
Herbasencja
Marudzenie Helli Czyżby zima była już za nami? Gdy patrząc przez okno widzę skapany w słońcu ogród, łatwo jest mi w to uwierzyć. Jednak wychodząc rano do pracy mam już inne zdanie. Tak czy siak, w saloniku nadal gorąco. W pierwszym tygodniu lutego wyłoniliśmy zwycięzców plebiscytu Srebrnych Łyżeczek dla najlepszego wiersza i prozy minionego roku. W poezji statuetkę zgarnął wiersz „spod (łuku) - nie myśl o niej” Marcina Sobieckiego, który przypominamy w tym numerze, w prozie natomiast konkurencję mocno z tyłu zostawiło opowiadanie „Witamy po reklamach! (Kids With Guns)” Jarka Turowskiego, do przeczytania na portalu. Bardzo miło mi stwierdzić, że frekwencja wzrosła, dzięki czemu jestem dobrej myśli co do przyszłości naszych nagród. Żeby nie uśpić towarzystwa, wystartowaliśmy już z kolejną akcją. Zapraszamy Was do konkursu, na opowiadanie utrzymane w konwencji realizmu magicznego. Temat przewodni – „Grande Valse Brillante”. Jeszcze żaden nasz konkurs nie miał (jak na moje oko) tak fajnych nagród, więc liczę, że poczujecie się skuszeni. Pomyślałam, że ten numer Herbasencji utrzymamy w konwencji miłosnej, z racji na datę premiery. Ale przecież tekstowo jakoś za bardzo się do tego święta nie przygotowaliśmy. Czy aby na pewno? I tu moje wielkie zaskoczenie: ten numer jest przepełniony miłością! Popatrzmy na poezję: znajdziemy ją i u Adriana Tujka i Izabeli Trojanowskiej i Marcina Lenartowicza. W prozie mamy dwie pokrętne wizje miłości w „Milczeniu gapia” i „Czasie przebudzenia” Jana Maszczyszyna. A już w „Nieprzepartym marszu” Dobrej Cobry miłość leje się strumieniami – i ta platoniczna, i fizyczna. Podsumowując – przypadkiem wyszedł nam numer w dużej mierze walentynkowy, ale… jak to w Saloniku – nic nie jest takie, jakie się wydaje! Miłej lektury! Helena Chaos
Luty 2016
3
Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w 1990 roku. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich (w tym Czasu Na Debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie Kulturalnej, Angorze i Helikopterze. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.
Inne kolory Nie znoszę spotykać cię w biegu, przelocie, chwili nieuwagi. Ani tego, że słońce obserwujemy w innych porach i kolorach. Choć tak samo patrzymy w jego kierunku, jakby nic więcej miało nas nie spotkać. Ale są momenty, gdy przestaję biec i uważam, że potrafię w lot złapać wszystko. I okazuje się, że ty jesteś więcej niż wszystko i ciebie sięgnąć nie mogę.
Nie znoszę spotykać cię w biegu, przelocie, chwili nieuwagi.
Luty 2016
5
Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.
Z podróży Myślałeś, że będę wcześniej. Wiem, nie było mnie bardzo długo. W książkach na chwilę odłożonych zbladły historie, nie potrafiły beze mnie rozwiązać supełków miłości połowicznie rozkwitłych. Ogród zuchwale wrastał w ściany i w twoje serce dzikim winem, ze wszystkich stron wiatr niósł tę samą wilgoć południa. Bluszcze spinały barki, a w skroniach krew pulsowała histerycznie. Ale uwierz, niczego nie mogłam zaplanować. W podróży dzieją się rzeczy nieprzewidziane. Jeszcze kolanem domykam walizkę, jeszcze zbyt mocno zatrzymują tamte piosenki i wiersze pachnące miętą. Księżyc był w pełni może milion razy, jak twoje oczy nocami. Ja też nie mogłam zasnąć, w palcach obracałam srebrny pieniądz, kuszący bardziej niż świat pełnych talerzy i parujących czarną kawą kubków. Pewnie wychodziłeś na werandę, spojrzeniem łączyłeś w linie proste wczoraj z dziś, dziś z jutrem. Wyszeptywałeś mnie z daleka. Valentine, Valentine odnajdziesz wyspy-łzy na mojej twarzy. Coraz mocniej odbijam światło. Przypływy powoli zostawiają słabe falochrony, odsłaniają uda, uwalniają kostki. Wyjdź naprzeciw, mój cień położy się za chwilę u twoich stóp.
6
Herbasencja
Wspomnienie Tamten dom ma oczy Jana Pawła. Szlachetny zapach drewna prowadzi od progu i rozwiera skrzydła szaf, wciąż skrzypiących powojenne melodie. Skrzętnie schowane skarby nie straciły na wartości. Zza bram skarbca wychyla się dziewczynka w filcowym, jaskrawym kapeluszu i zbyt dużych butach na koturnach, jak dyktuje moda po drugiej stronie muru. Mogłaby teraz znów przybierać pozy dojrzałej kobiety, być jasnym tańcem po końcówki włosów, a później położyć głowę na kolanach i pozwolić nawijać na palce muzykę. Myślała wtedy, że tamte nieporadne ręce są starsze niż węgiel, a przecież znały świat za mało. Jednodniowe motyle znikają, zanim nauczą się żyć.
Tamten dom ma oczy Jana Pawła. Szlachetny zapach drewna prowadzi od progu i rozwiera skrzydła szaf, wciąż skrzypiących powojenne melodie.
Luty 2016
7
Iwona Niedopytalska (ajw) Urodzona w zeszłym wieku w Puławach, ukochanym miejscu Izabeli Czartoryskiej. Swoją podróż w głąb siebie zaczęła na jednej z ławeczek w puławskim parku, gdzie przyroda sprzyja twórczym zamyśleniom. Kocha naturę i poznawanie innych kultur. Z licznych podróży przywozi smaki, zapachy, klimat i widoki pięknych miejsc, które przechowuje w wierszach. Wydała trzy tomiki: „Szafirową magię“ (2012), „Biały Dogon“ (2013) i „Na południe od chmur“ (2015). Obecnie pracuje nad kolejnym. Jej wiersze pojawiły się w kilku antologiach, z których dwie przeznaczone były dla najmłodszych czytelników. Publikowała w magazynach literackich takich jak: „Poezja dzisiaj“ i „ E=Sztuka do kwadratu“. Ostatnio nieśmiało uśmiecha się do prozy, a efekty tych zabiegów coraz bardziej procentują i dają nadzieję na pomyślną finalizację.
to co widzisz nie jest tym na co patrzysz zaopiekuj się sobą, pachniesz smutkiem, który przysiadł na ramieniu. maluje oczy przygaszonymi barwami. kolory ziemi rozpełzają się za horyzont. przestań wchodzić w stare, wyblakłe pejzaże. zaraz z drzew wybudzi się wiosna, wybuchnie zielenią Veronesa, a my wciąż znamy się tylko z reprodukcji. mów do mnie, słowami otwierasz przestrzenie. wyczarowuję z nich niuanse, by się nimi karmić, kiedy znowu zamilkniesz.
pachniesz smutkiem, który przysiadł na ramieniu. maluje oczy przygaszonymi barwami.
8
Herbasencja
Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.
Kanibalizm. Doszło do tego, że nawet dotyk stał się tylko kolejną hipochondrią. Papier zastępują projekcje błyskowe - światłotoczę w technologiach, jakby te mogły zastąpić kontakt z żywą tkanką. Lęk towarzyszący poparzeniom. Doszło do tego, że zbieram każdą kartkę. Każdą wzmiankę o tym, że tędy uciekłaś - paznokcie, rzęsy - szczęście zgubione gdzieś w obrębach kanap, na których poprzysiadały mrówki, gniotąc wszelkie ślady. Zbieram to wszystko razem i wyżymam do szklanki strużkę. Obecność.
Doszło do tego, że zbieram każdą kartkę. Każdą wzmiankę o tym, że tędy uciekłaś
Luty 2016
9
Beata Gruszecka-Małek (Zyrafa) Urodziłam się w 1986 r., mieszkam w Kurowie (małej wsi w województwie dolnośląskim). Z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. Inspiracji dostarcza mi przyroda, muzyka i wszystko, w czym tkwi miłość. Moje najważniejsze osiągnięcia to I miejsce w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim O Granitową Strzałę (kategoria wiersza klasycznego), nagroda specjalna w IX Mazowieckim Konkursie Literackim, wyróżnienie w XXV edycji Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka oraz nominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym Konkursie Jednego Wiersza o Puchar Wydawnictwa Świętego Macieja Apostoła. Niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.
Sonet do Da ♪♪ Ile jest talentów za niską poprzeczką, poczucia wartości, siebie jako kogoś? Zbyt niską, by wyleźć, choćby jedną nogą, lecz rozumiejących German lub Osiecką. Do cna przejmujące - przypadkiem vibrato, powtórka po radiu, niejedna oktawa, czasem wokaliza w bezwiednych przejawach: żarliwie, gwałtownie albo delicato. Muzyczne notacje, wzór jak pogrzebaczem na sercu odciskasz nuty z każdej strony. Kiedy ty się śmiejesz, wszystko we mnie płacze, bo jak to możliwe stać nieporuszonym, jeśli wokół pustka. Gdzie wszyscy słuchacze? Czemu twoja miotła nie jest mikrofonem?
Ile jest talentów za niską poprzeczką, poczucia wartości, siebie jako kogoś?
10
Herbasencja
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
Continua Na wietrze drżą potępione palce cudzołożnic. Tak chciałoby się je zamknąć w pocałunku. Jednak są tylko puste źrenice i dogasające miasto, poprzetykane chórem pijackich przekleństw. Wśród jednakowych ulic nie rozróżniam grzechów, nawet głównych. Tylko cnoty wyścielają umęczone drogi. Więc czekam zwiastowań wciąż podziwiając gibkie ciała. Niestety już bez lubieżnych myśli, te zamarzły.
Luty 2016
11
Zagadki Eugeniczne dzieci nie zadają pytań, usta zaciśnięte do krwi, czerwona kreska w sterylnym konstrukcie. Za to wykluczeni szczerzą zęby – czyż nie jest zabawne, że nienarodzone nie idą do raju, tym bardziej piekła. Dorośli dokładnie myją ręce, z głupimi minami udają (wy)znawców wszystkich rozwiązań. Później trzask zamykanych drzwi i już tylko cisza wybrzusza przestrzeń. Aż do następnych naruszeń.
Za to wykluczeni szczerzą zęby – czyż nie jest zabawne, że nienarodzone nie idą do raju, tym bardziej piekła.
12
Herbasencja
Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.
Oscura W ociężałości skrzydeł krocząca, śród siebie szumiąc i w sobie lecąc, ćma się przetacza bez tchu brzęcząca. Bezmierna, straszna, swój strach widząca; miriadooka, bielmem brzemienna ćma bez odwłoka, bez łba. Bez końca.
W ociężałości skrzydeł krocząca, śród siebie szumiąc i w sobie lecąc, ćma się przetacza bez tchu brzęcząca.
Luty 2016
13
Płaszcz Pewnego dnia stwierdziłem, że znów jest mi zimno. Wypożyczyłem więc płaszcz i wsunąłem się ostrożnie. Poczułem, jak mrowienie przenika skórę, dociera do płuc, rozwiera usta, zmusza do zaczerpnięcia i zwrócenia oddechu. * Zadomowiłem się w nim. Dopasowałem kroje, by nic nie uwierało, szorstkie swetry starły się o wnętrze. Nosiłem go niczym skórę. Topił śnieg na barkach, dźwigaliśmy chmury, wiatr szarpał, a ja kurczowo ściskałem poły. Niemal zapomniałem o zwrocie, a przecież zbliżały się ciepłe dni. Poczułem się jak złodziej albo zabójca płaszczy. Rzekłem więc zawstydzony: - Płaszczu, zrobię to tak, że nic nie zauważysz: proszę, oto wieszak - a on stał w lustrze i nawet nie drgnął.
Poczułem, jak mrowienie przenika skórę, dociera do płuc, rozwiera usta, zmusza do zaczerpnięcia i zwrócenia oddechu.
14
Herbasencja
Marcin Sobiecki (gryzak_uspokajajacy) Białostoczanin od urodzenia. Jestem aktywnym zawodowo farmaceutą, a hobbistycznie tatuchem dwójki rozkoszniaków. Pisanie to czas na powrót do samego siebie, z jednej strony relaks, z drugiej pewna summa przemyśleń z mijających dni. Nie silę się na nie, czasem wybucha samo, a co mnie łączy z poezją to jeszcze nie wiem. Dla przyjaciół - Soviet.
Srebrna Łyżeczka Najlepszy wiersz 2015 roku spod (łuku) - nie myśl o niej spokojne to jej stąpanie szronem na szynach, listopad szyję srebrzącym szalem, w nowiu włóczęgi lustrzane, spokojne to jej stąpanie i ciche, jak mrok torowiska. szumi spod piersi, gdy uszy skraplają perły na stali, a w skroniach pulsują ogniska i ciche, jak mrok torowiska. migoczą lata w sekundach pośpiesznym z jutra do wczoraj, a wszystkojedność tak bliska, w zapachu szklącej się skóry migoczą lata w sekundach. przyszła i przeszła znajoma, taniec nas w sobie rozkochał. idź, drogi uśnież, po słowach, jeszcze nie czas się całować przyszła i przeszła znajoma.
Luty 2016
15
Justyna Szczepańska (FoloinStephanus) Urodzona we Wrocławiu, silnie związana z Nadodrzem. Na co dzień tworzy grafiki i obrazy. Pasjonuje się historią Wrocławia i okolic. Wolny strzelec i podróżnik cierpiący na chroniczny brak czasu. (Postać stworzona przez Agatę i Łukasza Szczepańskich na poczet wspólnego projektu literacko-graficznego pt. „Czarne - Szare - Białe skrawki“.
Mapa
historyczne
Stare, rozklekotane węglarki wtoczyły się na Odertor. Przybysze wyglądali przez szpary i wyłamane w deskach okienka. W wagonie rozmawiano szeptem o nowym miejscu, o milicjantach krążących od jednego końca peronu do drugiego. Wystraszone spojrzenia śledziły każdy ruch. Skład zatrzymał się z piskiem. Okropny smród bijący ze środka zmusił przyjmujących transport do zasłonięcia twarzy. Rozryglowano drzwi, a milicjanci ogłosili koniec jazdy. Wreszcie setki ludzi poczęło wygrzebywać się ze starej węglarki na zakurzony peron. Jurek bez problemu zeskoczył z wagonu. Zrzucił z podestu torbę po czym pomógł zejść dziewczynce o jasnych potarganych włosach. Basia, gdy tylko stanęła na ziemi, cichutko jęknęła z bólu. Nie mogła ustać na nodze, którą jeszcze w wagonie, ktoś przygniótł ciężkim workiem wypełnionym żytem. – Dasz radę iść? – Jurek spytał z troską, pochylając się nad siostrą. Dziewczynka pokiwała energicznie głową. – No to chodźmy. Chłopak zarzucił na plecy szmacianą torbę z resztkami ubrań i jedzenia. Wziął dziewczynkę za rękę i poprowadził w stronę podziemnego przejścia. Na peronie było tłoczno. Kresowiacy zmęczeni długą podróżą wolno sunęli do podziemnych przejść. Ci bardziej zrezygnowani rozsiedli się na ziemi, pilnowali jak oka w głowie tego, co udało się zabrać z domu. Walizek, worków ze zbożem, tego co mieli na sobie. Cichemu szuraniu butów towarzyszyło gdakanie kur i syczenie gęsi. Przy końcu platformy zapiał kogut. Uwiązane do podpór zadaszenia psy i koty rozłożyły się leniwie, pragnąc jedynie odpoczynku po długiej podróży. Rodzeństwo szło powoli do budynku dworca, przeciskając się między ludźmi i tobołami. W pewnym momencie dziewczynka straciła równowagę i aby nie upaść, oparła się o ramię przypadkowej kobiety. Nieznajoma, która dotąd siedziała na walizce wpatrzona w wieżyczki dworca, zaskoczona spojrzała na dziecko. – Kasia… Och, Kasieńko – powiedziała z czułością, biorąc w ramiona dziewczynkę. – Niech pani ją puści – warknął Jurek i począł wyswobadzać siostrę. – Ona jest moja! Oddaj moje dziecko! – krzyknęła szarpiąc się z chłopcem. – Jurek! Jurek ratuj! – Basia próbowała się uwolnić. Kobieta jednak trzymała ją tak mocno, że Jurek, mimo iż pomagał mu przypadkowy mężczyzna, nie zdołał złagodzić uścisku. – Pomóżcie, ludzie! – zawołał błagalnie chłopak, lecz jego krzyk został bez odzewu. Zmęczeni i zrezygnowani przybysze przypatrywali się całej scenie, jedynie mocniej ściskając swój dobytek. Kobieta w panice zasłoniła Basi usta, a drugą ręką splotła jej dłonie na brzuchu. Z szaleństwem w oczach zaczęła się cofać w kierunku krawędzi peronu. Nagle przez tłum zaczął przeciskać się
16
Herbasencja
wysoki barczysty chłop z gęstą czupryną. Odtrącił Jurka i podszedł do kobiety. Chwycił ją za ramiona i tak mocno ścisnął, że ta wijąc się w bólu, puściła dziecko. Basia kuśtykając wróciła do Jurka. Wczepiła się w niego i ze strachem patrzyła, co zrobi mężczyzna. – Co z tobą, kobieto?! – zagrzmiał. – Kasia nie żyje, a ty jakie obce dziecko bierzesz?! Ja ci dam krowo jedna! Uderzył ją w twarz otwartą dłonią. Upadła na sąsiedni tor zawodząc. Głośny szloch ucichł dopiero wtedy, gdy kobieta zobaczyła krew ściekającą na jasny płaszcz. Mimo usilnych starań milicji ludzie rozchodzili się do bocznych wyjść. Jurek i Basia, mając dzięki temu trochę swobody, przedostali się szybko do dworcowego holu. Za niewielkimi stolikami, rozstawionymi pod nieczynnymi kasami, siedzieli urzędnicy z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Prosili o dane, przyglądali się spisom rzeczy i inwentarza. Podejrzliwie zerkali do walizek w poszukiwaniu pieniędzy, map czy nieodpowiednich fotografii. Po kontroli większość nowo przybyłych musiała czekać na przydział kwater. Jurek i Basia zgłosili się bez kolejki do jednego z urzędników. Suchy starszy pan w eleganckiej białej koszuli popatrzył na nich z niechęcią. – Kolejka – warknął, zwieszając leniwie głowę. – My bez przydziału – powiedział Jurek. – A to czemu? – urzędnik udał zaciekawienie. – Nasi rodzice już tu są. Potrzeba nam tylko transportu. Mężczyzna przyjrzał się uważnie rodzeństwu. – A dlaczego osobno? Dlaczego nie z rodzicami tu trafiliście? Jurek zacisnął pięści. Wziął głęboki wdech, po czym powiedział zachowując spokój: – Rodzice z Sybiru prosto. Z ciotką mieszkaliśmy na Wołyniu. – A co, rodzice na wycieczce byli? – zakpił urzędnik. – A ciotka gdzie? – Zmarła na suchoty – odparł ostro Jurek. Urzędnik spoważniał. Surowym tonem poprosił o karty przesiedleń. Przyjrzał się dokumentom i im bliżej był końca, tym większymi oczyma je czytał. Spojrzał na Jurka wyraźnie zaniepokojony. O nic nie pytając pospiesznie sprawdził torbę, następnie wystawił zaświadczenie i oznajmił: – Furmanki wszystkie w drodze. A i tak musicie czekać kompletu na dzielnicę. Następny! Jurek nie zamierzał dłużej zostać na dworcu. Z holu udało im się wyjść na plac. Przed budynkiem, na niewielkiej przestrzeni, przybyli tu wcześniej Polacy, zorganizowali targ. Na granitowej kostce leżały ubrania najróżniejszego kroju. Można było kupić niemieckie sukienki, dobrej jakości eseskie palta zerwane z trupów, buty czy czapki. Inni sprzedawali wędzone kiełbasy i świeże mięso. Starsze kobiety oferowały, ułożone w niedbale zbitych skrzynkach, jajka i ubite przez siebie masło. Byli też tacy, którzy krążyli między nowo przybyłymi bez słowa pokazując thiele, kinzle czy inne zszabrowane kosztowności, zaś dobrze wyglądające panienki odkrywały przed mężczyznami nieskromnie swe ciała. Jurek niewzruszony na te bogactwa przeciął szaberplac, kierując swe kroki do parku. Basia ledwo dotrzymywała mu kroku. Kuśtykała wolno za bratem, przyglądając się z ciekawością nieznanemu miejscu. – Jurek, patrz! – zawołała na widok prowizorycznego cmentarza, znajdującego się w środku parku. Na wszystkich krzyżach zauważyła jaskrawe czerwone litery N. – Przestań – burknął. – Tu pochowali samych Niemców. – Skąd wiesz? Szarpnął ją. Nie chciał, żeby głośno przyznawała się, że widzi coś więcej poza krzyżami. – Jurek, co ci? To boli! – zapiszczała, wyrywając się. – Chodź, musimy znaleźć rodziców – warknął. ***
Luty 2016
17
Franciszek został sam. Emma, dość ładna młoda kobieta, zmieniona przez niego jakiś czas temu w upiora, odeszła w końcu. Poszła pilnować swojego kochanka, błądzącego wśród żywych. Nie miał czasu ich doglądać. Franciszek zrobił to co mógł, reszta była w jej rękach. Spojrzał w górę. Biało-czerwone smugi sunęły na północ. Przez chwilę stał wpatrując się w niebo, po czym rozejrzał się po cmentarzu. Jeszcze parę grobów było nieoznaczonych, ale to była kwestia czasu. Wiedział doskonale, że Trupięgi potrzebują żołnierzy i żadnemu martwemu nie oszczędzą powrotu. Każde z leżących tutaj, kimkolwiek by nie było za życia, powróci, całe szczęście, pozbawione swych wspomnień. Książkę zawierającą listę z Gross Rosen włożył do wewnętrznej kieszeni marynarki. Franciszek musiał jeszcze pamiętać by oddać ją Wilkom i więcej nie był zobowiązany się tym przejmować. Zadowolony z obrotu spraw zwrócił się w stronę Odertor. Czarny dym unoszący się nad peronami przypomniał mu, że ma do odebrania z transportu garstkę ludzi. Nieśpiesznie ruszył w stronę dworca. Na szaberplacu zauważył kilka znajomych twarzy. Panienka lekkich obyczajów, na jego widok odwróciła wzrok. Stara Trupięga, sprzedająca ukradzione jajka, ukłoniła mu się z szacunkiem. Mimowolnie przyjrzał się jej. Spod warstw szalików i swetrów nie dało się dojrzeć gnijącej skóry, lecz Franciszek wyczuł odór psującego się ciała. – Może pan kupi? Taniutko, niemiecki macher – zaczepił go niski człowieczyna. Szabrownik podwinął rękaw skórzanej kurtki, pokazując szereg zegarków opiętych na chudym przedramieniu. Franciszek zobaczył prześwitujący między paskami numer obozowy. Zaśmiał się krótko, ignorując sprzedawcę zegarków i wszedł do budynku dworca. Urzędnicy i milicjanci zajęci odprawianiem nowo przybyłych nie zwrócili na Franciszka uwagi. Rozejrzał się więc spokojnie w poszukiwaniu znajomej sylwetki. W środku było tłoczno i cicho. Ludzie tępo wpatrywali się w czarno-białą posadzkę lub zdobienia kolumn, bezwolnie czekając na swoją kolej. W rogu, niedaleko wyjścia na perony Franciszek dostrzegł rosłego mężczyznę, z potarganymi włosami sięgającymi mu do ramion. Twarz zakrywała nieugładzona broda. Obok niego siedziała niemłoda kobieta z zakrwawionym nosem. Podszedł do nich. – Dzień dobry – przywitał się. Mężczyzna spojrzał na Franciszka nieprzytomnym wzrokiem. Dopiero po chwili dotarło do niego kto przed nim stoi. – Ach, dzień dobry! – krzyknął, po czym dodał szeptem – Myślałem, że wyślą po nas Wilka. – Niestety Hektor był zajęty, a nie znalazł on wśród swoich nikogo godnego by przyjąć ciebie, Lwie. – Franciszek odparł z przesadną uprzejmością. – Przysłali więc upiora. – Lew zaśmiał się dobrodusznie, lecz Franciszek wyczuł w jego głosie kpinę. – Dzień dobry, Franciszku. – Tuż obok nich stanął chudy wysoki mężczyzna w szarym wymiętym garniturze. – Witaj Dedusie! – Uścisnęli sobie serdecznie dłonie. – Dzień dobry Palmiro – Franciszek zwrócił się do niskiej korpulentnej kobiety o miłej twarzy i włosach przyprószonych siwizną. Palmira skinęła jedynie głową. Uważnie się przyjrzał kobiecie. Jej milczenie wydało mu się dziwne. – Wybacz jej, na Sybirze straciła mowę – Dedus pospieszył wyjaśnieniem. – Na szczęście już koniec. Wojny nie będzie. – Odwrócił wzrok, nie wierząc do końca we własne słowa. – Czas pokaże. – Franciszek uśmiechnął się słabo, nawet on nie był pewny, czy wojna ponownie nie wybuchnie. Spojrzał przez ramię na urzędników jakby czegoś szukał. – Miałem odebrać jeszcze dwie osoby. – O, to może przejdź się na peron. Widzisz ja i Lew jechaliśmy tym samym pociągiem, a dopiero teraz się widzimy. Franciszek skinął głową. Wiedział, że ich nie znajdzie, ale bez słowa udał się na peron. Nie tu powinien szukać zguby, a mimo to wśród zmęczonych spojrzeń, smrodu i brudu próbował dojrzeć coś znajomego. Jak przewidział, nie uświadczył tych, których szukał. Zrezygnowany i trochę poirytowany wrócił do Dedusa i Lwa. – Chodźmy, jak będą musieli to mnie znajdą – oznajmił oschle. – Do czasu powrotu Hektora zatrzymacie się u nas. Robota też się dla was znajdzie.
18
Herbasencja
*** Jurek i Basia po dwóch godzinach dotarli do Wolfram Strasse, pod numer dwanaście. Dwukondygnacyjna willa straszyła czarnymi oknami, spozierającymi posępnie z białej fasady otulonej czerwonymi cegłami. Z wschodniej strony dom wykończony był wykuszem, z przodu okno na poddaszu wieńczył prostokątny ozdobny szczyt. Na furtce, prowadzącej na sporej wielkości posesję, wisiała tabliczka z napisem: “Tu mieszkają Polacy”. Ogród zakwitły na wiosnę różami i tulipanami, ale niepielęgnowany, zapełnił się zielskiem. Przywiędłe kwiaty smętnie opadały na wyłamane ogrodzenie. Jurek łudził się, że zastanie rodziców pod adresem przekazanym przez nowe władze, jednak dom jak i otaczający go teren okazały się opuszczone. Nie zastali nawet Niemca. – Niech to szlag trafi! – syknął Jurek, kopnąwszy furtkę. Basia płakała oparta o resztki kolumienki podtrzymującej niegdyś płot. – Przestań płakać. To nic nie da – Jurek pochylił się nad siostrą. Spojrzał jeszcze raz na dom po czym usiadł koło niej. – Ja chcę do mamy – zaszlochała dławiąc się łzami. – Powiedziałeś, że mama będzie czekać, że tatuś też! – Basiu… – nie wiedział co powiedzieć. Przytulił ją do piersi. – Nie możemy tu zostać. Robiło się coraz później. Po ulicach krążyły wojskowe patrole, a one różniły od band szabrowników, tylko tym, że żołnierze mieli przy sobie broń. Jurek z niechęcią wyjął swoją kartę przesiedlenia. Na końcu widniał wpisany przez lwowskie władze adres, pod który mieli się zgłosić tuż po wyjściu z pociągu. To właśnie on wzbudził w urzędniku taki strach. Podobnie w Jurku nie budził dobrych skojarzeń, jednak teraz chłopak nie miał wyjścia. Poczekał aż Basia się uspokoi. Gdy już przestała łkać wziął ją na ręce i począł iść z powrotem w stronę centrum. Wolno mijali cuchnące zgnilizną ruiny i powoli odżywające kamienice oraz domy. W niektórych rejonach zaczęto już porządkować gruzy. Wiele zakładów ruszyło z pracą, by móc jak najszybciej odbudować zniszczone miasto, związać wypędzonych z nowym miejscem. W połowie drogi Jurkowi udało się namówić, wracającego na Odertor furmana by zabrał ich ze sobą. Na wozie Basia zasnęła, ale był to sen niespokojny, pełen koszmarów. – Dom był zajęty, czy ruiny wam wciśnięto? – zagadał woźnica, zmuszając krowy by ominęły wystające z gruzów belki. – Ruiny – Jurek odparł ostrożnie, odrywając wzrok od zawalonej kamienicy. Widział tylko plecy woźnicy i czarne włosy ścięte bardzo krótko. – Zdarza się. Ja po zdaniu broni… – mężczyzna zamilkł, zraz jednak znów przemówił, zmieniwszy temat. – Oni tam burdel mają w papierach. Mnie też wysłali do ruin. Na Gierymskich! – prychnął. – Co się okazało? Gierymskich było dwóch! – zaśmiał się ze swego żartu, ale Jurkowi nie było do śmiechu. Bez pozwolenia przysiadł się do mężczyzny. Furman natychmiast przestał się śmiać. Szara pomarszczona twarz stężała w zaskoczeniu. – Wracaj szczeniaku na swoje miejsce – warknął sięgając po bat. – Graf Moltke, wie pan gdzie jest? – Jurek spytał szybko, zanim woźnica podniósł rękę, w której trzymał bat. – Graf Moltke? Ta kawiarnia po Niemcu? – Mężczyzna spojrzał na Jurka z zaciekawieniem. – A co? Tam teraz wojsko pije… Czerwoni… – syknął z nienawiścią, przyglądając mu się nieufnie. – To daleko stąd? – Jurek zadał pytanie bez zastanowienia. Furman obejrzał się przez ramię na leżącą na furze dziewczynkę. Nagle w jego oczach zaiskrzyła się furia wymieszana ze strachem. Mężczyzna zaczął krzyczeć, okładając Jurka batem: – Ty psie jeden! Sprzedawczyku! Fałszywy kundlu!… Na chłopaka posypały się wyzwiska. Wrzaski obudziły Basię.
Luty 2016
19
– Jurek! Co się dzieje?! – Wstała widząc jak furman szarpie jej brata. – Zostaw go! – Co pan?! Ja tylko… – Jurek próbował się bronić, ale mężczyzna był dużo silniejszy niż na to wyglądał. Strącił chłopca z wozu i kazał im się wynosić. *** Zakurzona suterena przy Schutzen jeden świeciła pustkami, nie licząc kilku spitych radzieckich żołnierzy nucących „Katiuszę”. Za barem stała kobieta w średnim wieku o ogniście rudych włosach i twarzy przeoranej bliznami. Nalewała właśnie samogonu przysypiającemu przy kontuarze wojskowemu, gdy w drzwiach stanął Franciszek. On i kobieta przywitali się bez zbędnych słów, po czym Franciszek przeszedł w głąb sali pozbawionej okien. Usiadł na końcu, tuż pod pękniętym lustrem. Po chwili podeszła do niego barmanka. Utykała, a spod lejby wystawała drewniana proteza niemieckiej roboty. – Co ci podać? – spytała od niechcenia, przy czym przejrzała się mimowolnie w lustrze i poprawiła włosy. Franciszek wyciągnął książkę zawierającą listę z Gross Rosen i położył ją na stoliku. – Dasz ją Hektorowi – nakazał łagodnie. – Nie ma go w mieście. Zresztą… – Widujesz go częściej niż ja – przerwał z ironicznym uśmiechem. Kobieta wzięła książkę i odeszła. W półmroku Franciszek nie dostrzegł wykrzywionej obrzydzeniem twarzy. Patrzył za to jak dwóch sołdatów podnosi się z trudem i wychodzi z sutereny. Po drodze potknęli się na schodach i z łoskotem wylądowali na zakurzonej podłodze. W tym momencie do baru wszedł wysoki, obleczony w czerń strażnik, ciągnąc za sobą jakiegoś starca. Strażnik bez ceregieli odepchnął nogą żołnierzy i podszedł wprost do Franciszka. – Mam coś dla pana – oznajmił. W młodej twarzy Franciszek nie dojrzał nic znajomego. – Mów! – strażnik rozkazał, sadzając dygocące ciało starca na krześle. Franciszek rozpoznał furmana rozwożącego ludzi z Odertor. – A-ale p-panie – woźnica spojrzał na Franciszka błagalnie, ale ten tylko uniósł brwi. Starzec wiercił się na krześle, młócąc w palcach bat. – No mów! – warknął strażnik. – Wi-widziałem dziewczynkę i chłopaka. Ta mała miała piętno. Bez belek i krzyżyków. Chcieli do starego Moltkego, ale ich przegoniłem. A później sfora pękła… Pręty poraniły krowy… Co ja teraz zrobię? – bredził. *** Stanęli u wylotu Peucker Strasse. Na zniszczonym Matthiasplatz pasły się wychudzone krowy. W gruzach kury wygrzebywały popiół. Poprzez kikuty połamanych drzew dało się dojrzeć zarys fontanny, z której wyciekała deszczówka, tworząc wokół sporą kałużę. W brudnej wodzie pływała kaczka z małymi. Coś zaszurało. Oboje patrzyli jak ze szczeliny w piwnicznym oknie wyłazi wygłodzony pies. Zwierzę nie miało jednego oka, a sierść i skórę miejscami powygryzaną do mięśni. Pies podszedł do Basi i polizał ją po ręce. – Uciekaj! – Jurek odepchnął go nogą. – Co z nim będzie? – Basia spojrzała na brata, jednocześnie głaszcząc zwierzę. – Nie wiem. I przestań go głaskać. Ma pchły, a my nie mamy się gdzie wykąpać. – Odciągnął siostrę i kopnął kundla w żebra. Pies zaskowyczał i uciekł z podkulonym ogonem. – Jesteś okropny – powiedziała, ale Jurek jej nie usłyszał. Chłopak zrobił parę kroków wzdłuż zachodniej pierzei. Tuż za nim szła Basia, zbierając drobne kamyczki i kawałki porcelany. Uważnie przyglądał się kamienicom. W drodze na Peucker Strasse
20
Herbasencja
zauważył, że wiele napisów z nazwami sklepów, fabryczek i restauracji zostało już częściowo zamalowanych. Na Odervorstadt jednak nikt jeszcze nie pofatygował się by zatrzeć pędzlem niemiecką obecność. Jurek z nadzieją zatrzymał się na rogu Matthiasplatz i Moltke Strasse. To tutaj pokierowała ich, spotkana, w okolicach Oberschlesischer Bahnhof kobieta. Na najniższym piętrze kamienicy numer siedemnaście oparty o parapet stary człowiek palił papierosa. Gdy spojrzał na Jurka chłopak odwrócił wzrok. Budynek tak jak i pozostałe kamienice, naznaczony był wojną: okna zabite deskami i uszczelnione szmatami; kamieniarka nierówno ozdobiona dziurami po kulach. To jednak nie było ważne. Na parterze bowiem przełamany w pół zwisał na hakach szyld Grafa Moltkego, zaś tablice niegdyś zawieszone między oknami teraz służyły za zasłony. Z wnętrza dawnej kawiarni dobiegały głośne śpiewy. Jurek z trudem rozpoznał słowa „Świętej wojny” i „Smuglanki”. Nie chciał tam wchodzić. Wątpliwości i strach, które nim targały kazały uciekać, lecz zdrowy rozsądek zmuszał do pozostania. Przyglądał się jeszcze chwilę okolicy, chcąc odwlec moment wejścia do kawiarni. Matthiasplatz powoli tonął w czerwieni zachodu. Między resztkami pomnika regimentu Peuckera Basia zrywa wysuszone kwiaty wrotyczu. Jurek na chwilę spojrzał w górę. Umalowane ostatnimi promieniami słońca kamienice spoglądały czarnymi oczami na chłopca. Niewzruszone szybko pogrążały się w cieniu. W niektórych oknach nieroztropnie zapalano już światła. Na ulice zaczęli wylegać szabrownicy. Szare ulice kusiły nierozgrzebanymi jeszcze gruzami. Grupy czarnych postaci sunęły wzdłuż kamienic. Jurek rozejrzał się ponownie. Nagle zamarł. Nigdzie nie dojrzał siostry. – Basia! – zawołał zaniepokojony. Po chwili zza rogu kamienicy wyszła Basia w towarzystwie wysokiego, chudego mężczyzny w szarym garniturze. – Chodź tutaj! – syknął do siostry wystraszony. Chwycił małą za rękę i przyciągnął ją do siebie. Basia ze łzami w oczach chciała się przytulić do brata, jednak Jurek odepchnął ją. – Ile razy mówiłem ci, żebyś nie rozmawiała z obcymi?! Tłumaczyłem ci… – Och, nic się, przecież nie stało. – Obcy uśmiechnął się serdecznie do Jurka. – Opowiadała mi skąd przyjechaliście, ale nie powiedziała dokąd idziecie. – Nie pańska sprawa! – Jurek wstał. – Przecież, gdybym chciał to, byś więcej jej nie ujrzał. – Z twarzy mężczyzny nie schodził uśmiech, lecz Jurek dostrzegł w nim coś złośliwego, a w głosie wyczuł groźbę. Chłopak nic nie odpowiedział. Szarpiąc dziewczynkę zaciągnął ją do Grafa Moltkego. *** Franciszek siedział na wytartym krześle przy niewielkim stoliku w głębi sali. Naprzeciw niego stary upiór w marynarce z lodenu przyglądał się spokojnie chodzącym po sali kelnerom. Na haczykowatym nosie Grafa ledwo trzymały się posrebrzane cwikiery, a roztrzęsiona ręka trzymała mocno laskę. Starzec co rusz przykładał do ust kufel z gęstą czerwoną mazią cuchnącą zgnilizną. *** W środku siedziało kilkunastu radzieckich sołdatów. Większość stanowili upici i rozśpiewani podoficerowie. W półmroku lamp naftowych ich twarze wyglądały jak czerwone bańki. Psu z gardła wyjęte mundury walały się po podłodze. Jurek, trzymając mocno siostrę, zaczął się przeciskać między żołnierzami i stolikami. W pewnym momencie dostrzegł ich strażnik, dotychczas siedzący przy kontuarze i rozmawiający z barmanem. – A wy dokąd? – strażnik spytał spojrzawszy na nich przez ramię. – Do Moltkego. – Jurkowi zadrżał głos na widok pustych oczu mężczyzny. Już nie mógł niczego odwołać.
Luty 2016
21
*** Ten sam strażnik, który przywlókł na Schutzen numer jeden furmana, teraz prowadził dwoje dzieci. Chłopiec wyglądał na nie więcej niż siedemnaście lat, dziewczynka mogła mieć dziesięć. Oboje lękliwie spoglądali na otaczających ich żołnierzy, bojąc się, że w każdej chwili któryś ich zaczepi. Mała kurczowo trzymała brata za rękę, a chłopak nie starał się z tego uścisku wyzwolić. W końcu stanęli przy stoliku zajętym przez Franciszka i Grafa. Starzec spojrzał na przestraszone dzieci. Zmierzył je chłodnym spojrzeniem, po czym zwrócił się do towarzysza po niemiecku: – Nie znam. Jeśli przyjechali do mnie muszą mieć list. Jak możesz załatw to sam. Franciszek skinął głową, nie podnosząc wzroku na żadne z obecnych. Starzec wstał, ostatni raz spojrzał na dzieci i odszedł. *** Jurek chwilę patrzył na drepcącego w stronę zaplecza Niemca. Był pewny, że tym który obdarzył go pogardliwym spojrzeniem, był Moltke. Zanim starzec zniknął za drzwiami Jurek usłyszał ciche acz rozkazujące: – Siadajcie. Rodzeństwo posłusznie zajęło dwa żeliwne krzesła naprzeciw nieznajomego. – Jesteście głodni? – spytał blady mężczyzna w średnim wieku, o pociągłej twarzy. W oczach Franciszka Jurek widział jedynie trupią biel. Basia pokiwała energicznie głową. Od dawna nic nie jadła. – Przynieś im coś do jedzenia – mężczyzna zwrócił się do, stojącego obok strażnika. Gdy tamten odszedł Franciszek w milczeniu przyjrzał się rodzeństwu. Dziewczynka była śliczną blondynką, z niebieskimi oczami. Jakby to powiedział Niemiec: herrenvolk. Chłopiec, przeciwnie, miał brązowe, prawie czarne włosy i ciemne oczy. Różnili się tak bardzo, że na pierwszy rzut oka trudno było przyznać im pokrewieństwo. Po paru minutach ciszę przerwał strażnik, niemal rzucając przed Jurka i Basię dwa talerze ze szkliście czarną zupą. Dziewczynka, mimo wstrętu jaki poczuła na widok papki, od razu zabrała się do jedzenia. – A ty nie zjesz? – Franciszek uśmiechnął się wzgardliwie. – Ja dziękuję. – Jurkowi ledwo przeszły przez gardło te słowa. – A teraz mapa i listy – upiór rozkazał, gdy tylko dziewczynka zjadła. *** Franciszek odebrał od chłopaka listy i wręczył mu nowe polskie banknoty i trochę waluty. – Co z moimi rodzicami? – Jurek przewracał w palcach klucze do nowego mieszkania. Miał nadzieję, że dom, który wcześniej odwiedził tylko chwilowo był pusty. – Ich umowa nie obowiązywała. Choć matkę możesz spróbować wyciągnąć z więzienia – Franciszek odparł beznamiętnym tonem. Jurek zrozumiał, że będzie musiał radzić sobie bez rodziców. Jako nowy nie miał szans skutecznie wstawić się za matką. – Ciotka na ciebie czeka pod tym adresem. – powiedziawszy to wręczył mu kartkę. – Tam przed wyjazdem nadadzą ci piętno. Tym razem z belkami i krzyżykami – zakpił. Jurek spojrzał na niego przestraszonymi oczyma. Nie chciał mieć z nim więcej do czynienia. Franciszek zaśmiał się ochryple. – Nie bój się. Raczej wątpię żebyśmy się jeszcze spotkali. – Poklepał Jurka po ramieniu. Jurek czując narastającą suchość w gardle zdołał jedynie wydukać: – Dziękuję.
22
Herbasencja
Franciszek odprowadził chłopaka do ciotki, po czym wrócił do Moltkego. Zasiadł w głębi sali, tuż pod starym lustrem w zdobnej ramie. Apatyczny kelner bez pytania przyniósł mu kufel czerwonej mazi. Po chwili niezdecydowania Franciszek upił łyk, starając się powstrzymać odruch wymiotny. Zanim odstawił kufel, na stoliku, z głośnym plasknięciem, wylądowała sterta zakrwawionej skóry. – Mogłeś to wygarbować. – Franciszek spojrzał na Dedusa, który podobnie jak fartuch ręce miał całe we krwi. Obok niego stał zadowolony Lew równie brudny co Dedus. W rękach trzymał owinięte w papier mięso. – Mapa zejdzie. Poproś Filipa żeby coś z tym zrobił – wyjaśnił Lew. Unosząc zakrwawione pakunki spytał – Mogę wziąć? Tak trudno teraz o mięso. Franciszek skinął głową. Nie obchodziło go co jedzą Wilcy. Skoro on musiał pić to zgniłe przetaczane świństwo oni mogli się karmić równie ohydnym mięsem. – Pójdziesz do niego? – Franciszek zwrócił się do Dedusa. – Obawiam się, że Filip nie przyjmie mnie zbyt dobrze. Stanowię dla niego, niejako, konkurencję. – Spojrzał na ręce Lwa. – Szkoda mi tej małej. Była całkiem miła.
Przed budynkiem, na niewielkiej przestrzeni, przybyli tu wcześniej Polacy zorganizowali targ. Na granitowej kostce leżały ubrania najróżniejszego kroju. Można było kupić niemieckie sukienki, dobrej jakości eseskie palta zerwane z trupów, buty czy czapki. Inni sprzedawali wędzone kiełbasy i świeże mięso. Starsze kobiety oferowały, ułożone w niedbale zbitych skrzynkach, jajka i ubite przez siebie masło.
Luty 2016
23
Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował również w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach”, „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze”, „Feniksie”, „Spectrum”, „Tygodniku Polskim – Australia”, „Expresie wieczornym Syd/Auc” oraz elektronicznych, takich jak: „Qfant”, „ Szortal” oraz „Herbasensja”. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”, kwartalnik ZLP „Metafora” (Kraków 2013), „Bizarro Bazar” (2013), „Bizarro Bizarro” (USA 2013), „ Toystories” (2014). Wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem Wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku „Światy Solarne”. Był wspózałożycielem klubu fantastyki „Somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce fanzin zawierający twórczość własną. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: Niedobre Literki, Fantastyka Polska.pl, Szortal, Ex Fabula, Herbatka u Heleny, Carpenoctem, Nowa Fantastyka, Qfant, Bumerang Polski, Sadurski.pl, Horroronline. Strona autorska : jahusz.com Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn oraz Swiaty-Solarne
Milczenie gapia
science fiction
1. W mieszkaniu pachniało czosnkiem, bazylią, oregano i pieprzem. Najbardziej pieprzem, może świeżo zmielonym i roztrzęsionym w pośpiechu po kuchni. Ryba smażyła się na patelni, bulgotał sos, a w nim zraziki. Jakaś pieczeń dochodziła w piekarniku. Czerwieniał ułomek ciasta wystający z formy za szybą. – Tato! – Chłopczyk miał umorusaną czekoladą buzię. Sam urabiał masę na zwieńczenie ciasta. – Mówiłem ci tyle razy… – westchnął Rick. – Mów mi Ricky! – Odwrócił się do Jamiego, opierając ubrudzone mąką dłonie o blat stołu. – „Tato” bardzo mnie postarza. Przecież za niedługo możemy zostać partnerami. – Ricku? – Pasma uśmiechu czaiły się gdzieś pod miękką skórą twarzy dziecka. – Po prostu Ricky! Tommy, ile razy mam ci powtarzać. Schrupię ci tę małą dupkę, jak się nie poprawisz. Próbował złapać malucha, ale ten uciekał ze śmiechem. Poprzestał na groźbach. Wyłączył piekarnik. Uchylił rozgrzane drzwiczki. Buchnęło gorącem i natychmiast zapachniało ciastem. Chłopczyk patrzył w rozmarzeniu na chrupiące krawędzie wypiętrzone z formy jak fale.
24
Herbasencja
– Ricky! – zaczął. – A wiesz, że wczoraj na podwórku Steve chciał mnie pocałować? – Naprawdę? Ten piegus? – Ricky mrugnął okiem do Jamiego. Ten wolno sączył drinka, oparty plecami o zimną futrynę drzwi. Uśmiechał się swoim zwyczajem. – I co? Skończyło się na jakiejś ostrej kraksie z pięściami? – Nie. Sprawa była grubsza. – Tommy przysunął taboret do stołu, na którym ojciec z pietyzmem umieścił parujące ciasto. Ono i chłopczyk byli teraz w centrum zainteresowania całego otoczenia. Dzieciaki lubią takie słodkie sytuacje. – On przedtem zaskoczył dwóch chłopaków na trzepaku – opowiadał. – Byli nadzy. Starsi. Napatrzył się i przybiegł do mnie. – Oderwał kawałek spalonej krawędzi. Trzasnęła jak deska, rozsypując czarne drobiny. – Powiedziałem mu prosto z mostu. Nie jestem łatwy. Najpierw więź uczuciowa. Wspólne rozmowy do północy. Zbliżone hobby, tematy, wiesz, te sprawy. Powoli, mówię. Do adopcji dzieci nam się chyba nie śpieszy? – No, zachowałeś się jak dorosły. Brawo! – Ricky wilgotną od pary dłonią zmierzwił mu włosy w nagrodę. Ktoś zadzwonił do drzwi. Chłopczyk zerwał się i pobiegł otworzyć. Wrócił ze swoim rówieśnikiem, Adamem. – Ho, ho, Adam, kto ci zrobił takie śliczne kolorowe pompony na pasku od spodni? – spytał Ricky, składając ręce z podziwu. Stał wypięty w swoim kuchennym fartuszku. Miał dość podstarzałą twarz, na której czas rozrzucił nici zmarszczek, kilka blizn, znamion czy niekomfortowych przebarwień skóry. Tak, czas… Czas się nie pierdoli. Jeszcze zmroził mu włosy siwizną, zasuszył i zwęził usta, ozłocił zęby, i zrobił ciału mnóstwo innych brzydkich rzeczy, o których długo by mówić. Czas. Prędko nałożył błyszczyk w łazience. Wyszło trochę krzywo i jego uśmiech pozostał ciut fałszywy do końca wieczoru. – Tata mi wydziergał – rzucił Adam w złości. – A to nie są spodnie tylko silikony! Nie widzisz, że są przezroczyste? No, widział, widział. Wszyscy widzieli. Stary piernik Carl De Bonzo chciał, żeby jego nowy syn zrobił furorę na rynku. Obleśny cyrk. Trochę pokory, dystansu i sensu. Przede wszystkim sensu, myślał Jamie. Potem zwalili się wszyscy naraz. Philly ze swoimi pięcioma chłopakami siedział cicho i jakoś drętwo. Zawsze wesoły Billy opowiadał sprośne i znane do znudzenia kawały o seksie w sklepie. Nie miał dzieci, miał za to święty spokój. Partner też wyjechał do Zelandii i w jego małym domku nad zatoką pozostały tylko pająki zapatrzone w swe ociężałe od much sieci. Noce mijały milczeniem samotności zanurzone w zimnym łoskocie fal za oknem. Kilku twarzy nie znał. Czekał. Około ósmej, kiedy towarzystwo wyglądało już na równo naprane, przyszedł Beff. Jak zwykle walnął brudnymi butami o ścianę, później wygrzebywał coś z gara równą godzinę, aż wreszcie przysiadł się do nich brudny i spocony jak, nie przymierzając, wieprz. Linia ust po spotkaniu z garem została podkreślona linią tłuszczu. Zlizywał ją potem językiem, jakby upewniając się co do jej istnienia. Potworne… Jamie wolno sięgnął po papierosa. „Co ja w nim widziałem?” – myślał. Polał wszystkim słabego drinka, paląc krótkiego marlboro. „Krótki strzał w serducho” – mówiło się o nowych smokies na mieście. Okopcił pokój. Tolerowali to. Błękitna smuga wisiała nad stołem. Nawet nie zwolnili konwersacji. Blade światło lampy igrało z cieniami na ich twarzach. Fizjonomia Beffa była ciężka do zaakceptowania. Wory pod oczami. Wielki, zasmarkany nos i bokobrody z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Odkąd nie było kobiet, niektórzy mężczyźni wyglądali jak robaczywe jabłka. Płeć piękna odeszła błyskawicznie. Śmierć nadeszła znienacka, coś jak wirusowy AIDS, morderczy atak wielopostaciowego raka, rozniesionego przez wirusy i rozpalonego w ciele jak olimpijski znicz. Jeśli przedtem do śmiechu było heteroseksualnym z powodu HIV-a, teraz homo pękali, gdy babeczki po prostu znikły z powierzchni planety, pozostawiając miliony głodnych samców. To, co przeżyło z kobiecego rodu, mieszkało pod kluczem w instytucjach ścisłego nadzoru, w podziemnych bunkrach i odosobnieniu. Oddawały tylko swoje sześć tysięcy jajeczek w pewnym określonym i dojrzałym wieku. I właściwie były już zbyteczne. W wolnym świecie nie przeżyłyby minuty. Podobno zabijała je grzybnia, jej miniaturowe spory, a ta porastała nawet ściany kościołów.
Luty 2016
25
W automatycznych bankach spermy jedno na sto jajeczek ulegało szczęśliwemu zapłodnieniu i wkrótce potem przychodził na świat nowy, męski potomek szczepu ludzkiego. Dziewczynki nie przeżywały z reguły miesiąca, ale zdarzały się szczęściary. Szły do Departamentu Rozrodu jak ciepłe bułeczki. – Ja uważam, że nowy sposób rozmnażania człowieka jest bardziej humanitarny. To jak reformacja w zapleśniałym systemie religijnym. Bóg poprzestał na stworzeniu Adama i ten podzielił swe ciało jak Chrystus rybę na dziesięć tysięcy części. – Bill wyglądał jak natchniony tego popołudnia. Miał już nową wersję Biblii na wszelki wypadek. Przez dobry kwadrans śmiał się do siebie z powodu żartu. – Yeppp… – mruknął Carl, przeciągle bekając. Miał na sobie obcisły pulower w szpic. Lubił prezentować swoją przedziwnie obficie owłosioną klatę. – Dzisiaj mój kot wskoczył na sufit i przylepił się przednimi łapami. Nie dał się oderwać. Wisiał tak przez godzinę, a potem zarósł śmierdzącym długim sianem. Uformował kokon. Mówię wam, kokon. Nic nie zapowiadało takiego zwrotu w jego życiu. – Znawcy tematu mówią, że stworzenia, które rodzą się ze zwierząt domowych, przypominają roboty do zabijania szkodników. Mordują śpiących ludzi. Zwykle wyżerają im gardła. – Powiedz, że straszysz tylko! Ralph uśmiechał się złośliwie. – Ja nazwałbym to grzybową zarazą i tyle. Ale są i tacy, którzy każą nazywać siebie Mesjaszem. Uważają, że po erze pederastów nastąpi era splitersów – powiedział Jamie i energicznie strzepnął popiół do popielniczki. Nienawidził tych filozoficznych dyskusji przy stole z wódką. W galeriach artystycznych były specjalnie wydzielone do tego miejsca. Po co mieszać ludziom w głowach po pijaku. Philly też kręcił się niespokojnie. Tym bardziej, że na stole leżała kryształowa popielniczka, którą ktoś w złości mógł komuś przypierdolić w czachę bez namysłu. Prawo w tych czasach posiadało klauzulę zezwalającą na użycie popielniczki w tak zwanym morderstwie w afekcie. – Nie wiem, po co jest ta popielniczka? – mruknął Philly. – Przecież tylko ty palisz. Możesz spokojnie wyjść z tym twoim jebanym petem na balkon. Wyraźnie się nie lubili. Może dlatego nigdy nie chodzili ze sobą do łóżka. Nawet nosili slipy w kratę, żeby nawzajem zniechęcać wzrok. Jamie wyczuwał napięcie. Dłonie Phila bezgłośnie bębniły o szklankę. – Kochanie moje niespełnione – Jamie starał się być spokojny. – Ricky wyciągnął ten element ozdobny ze swego sejfu w jakimś określonym celu. Na pewno nie dla mnie i mojego peta. – Nie kłóćcie się! Mogę ją zaraz schować. – Ricky był raczej zbyt pokojowo nastawiony. – Reagujesz jak jakaś ciota. Przecież nikt z nas się nie boi Jamiego i jego krytycznego spojrzenia na temat nowego, postmodernistycznego modelu rozmnażania. – Jamie jest ortodoksyjny. – Ralph, ten od piecyków gazowych, wybuchł dzikim śmiechem. Pozostał w nim osamotniony. – Nie umknęło naszej uwadze, że od dłuższego czasu zbyt często się czeszesz. Coś ładnego ostatnio wyrosło ci z tyłu główki? – Jamie uśmiechnął się nieznacznie. – Może opowiesz co nieco na ten temat. Dlatego jest tutaj ta popielniczka? Aby uspokoić nastroje? Wszystkim wam coś rośnie oprócz fiuta? – Tato! A Adaś mnie uszczypnął! – Chłopcy szarpali się przez chwilę. Winowajca chichotał. – Uszczypnął moje jądro. – Uspokójcie się wreszcie! Albo wynieście się do drugiego pokoju. Tam możecie sobie pograć w karty na rozbieranie. Może Adam przegra te swoje silikonowe gacie. – Ricky popchnął lekko syna w kierunku drzwi. – O, na pewno nie! – Adaś był tego pewny. Cała siódemka chłopców przeniosła się do drugiego pomieszczenia. – A co tu tyle ubrań, wujek?! Grałeś w karty z całą dzielnicą? – Opróżniłem po prostu szafę – odpowiedział, zatrzaskując drzwi. Zapadła kłopotliwa cisza. – Odkąd doszło do porozumienia z obcymi, świat zmienił się diametralnie – zaczął Billy.
26
Herbasencja
– No a ja wątpię w jakiekolwiek porozumienie. Nie ma obcych. A to, co się dzieje, po prostu znowu wymknęło się spod kontroli. Genetyczna rewolucja wylała się jak bagno. – Jamie był odosobniony w swoich poglądach. – Nasze społeczeństwo było seksualnie podzielone od zarania ludzkiej historii. – Ricky usiadł za stołem. Ciągle pozostawał w swoim kuchennym fartuchu. – Trzeba mieć wizję – dorzucił. – Wizja może być wstrząsem. Wstrząs może brzmieć jak protest i może wyryć się na materii duszy niezniszczalnym piętnem. Piętno ukształtuje na nowo charakter i personalny stosunek do rzeczywistości. Rzeczywistość to nasza skubana teraźniejszość, a teraźniejszość zmusza do refleksji i zastanowienia nad samym sobą. To zastanowienie nad otaczającym światem Dzisiaj budzi wstrząsającą wizję świata Jutra. Dewiacje duszy są ukryte, zagrzebane głęboko i skrycie istniejące jak maleńkie nowotwory ciała. Wyłażą całkiem przypadkowo i nieoczekiwanie. – Chris był pełen twórczej egzaltacji. Mówił i jednocześnie cytował samego siebie. Miał niebieską szminkę na ustach. – Do tego właśnie przekonują antyrządowe gazety. Zrozumieć siebie to rozmawiać ze sobą. – Ricky uśmiechnął się. Bawił się łyżką na pustym talerzu. – Dzielić się sobą. – W rozumieniu dosłownym chcesz się, kurwa, dzielić? – warknął Jamie. – Agencje antyrządowe utrzymują, że Obcy zajmują kilka systemów gwiezdnych i są naszymi najbliższymi sąsiadami. Z tego, co mówią, nie ruszyli się ze swego świata nawet na cal. Tylko wysyłają swoje pajęczyny informacji. I lubią nas. Dlatego że sami są, podobnie jak współczesna ludzkość, społeczeństwem gejów. – I ty, Rick, wierzysz, że geje potrafią przeprowadzić miękkiego typu inwazję? – zapytał Chris, pociągając łyk drinka. – Oczywiście, że to robią. – Jamie zgniótł peta na dnie popielniczki. – Korzystają z okazji. Przecież w obecnej sytuacji biologicznej wkrótce rasa ludzka uległaby kompletnej zagładzie, totalnemu naturalnemu wymarciu. Do tego, przepraszam bardzo, prowadzi wasza dewiacja. – A ty czujesz się różnym od nas? I co, do cholery, znaczy „wasza” w twoich ustach? – Billy był oburzony. – Ty, wyzwolony?! – Na pewno nie jestem zniewieściałym samcem! Potrafię na rzeczy spojrzeć krytycznie i z boku. – Przesłodziłeś, wiesz o tym! Mam, kurwa, migrenę od twego kłapania jadaczką. – Ricky wytarł pot z czoła. Widać, że czuł wokół jakieś napięcie, a jako gospodarzowi było mu z tym niewygodnie. – Witajcie, zamieszkujemy pobliski system planetarny i jesteśmy też gejami. – Jamie nie ustawał w atakach. – I oto nastąpiła przemiana filozoficzna. Oj! Siku! Nie jesteśmy sami. Oj! Siku! Gej to tendencja rozwojowa Drogi Mlecznej! – To nie jakaś tam transmisja. Obcy to żywa, namacalna rzecz! – Chris, mówiąc, uśmiechał się. – Ty lubisz namacalne rzeczy – skomentował Philly, ciągle osowiały i jakiś nie w sosie. Błądził wzrokiem pod stołem. – A ja uważam, że to ściema i propaganda. Są czynniki zainteresowane tego typu manipulacjami ideowymi. Nie wierzę w obcych gejów! Ktoś z tej bandy pedałów wpadł na nowy, genialny pomysł zbezczeszczenia życia na tej planecie. Tolerujecie to! W milczeniu aprobujecie zmiany! I rzygać mi się wami chce! – warknął Jamie, rzucając drugiego papierosa na podłogę. Cios popielniczką w twarz był dla Jamiego kompletnym zaskoczeniem. Nos sprawiał wrażenie odkręconego, a kałuża krwi, w jakiej leżał pod stołem wyglądała na ostateczną. Sprawca całego zamieszania hałaśliwe ubierał buty w przedpokoju. – Beffy, gdybym wiedział, po co chcesz tę popielniczkę, nigdy bym jej nie wyciągnął z sejfu! – Ricky był załamany. Oto sypała się w proch ich długoletnia zażyłość. Miłość, bez której we trójkę nie mogli żyć. – Co się z wami dzieje, do cholery? – Philly był wstrząśnięty. Na chwilę obudziła go ta awantura. – Nie zabiłem go. Rozmyśliłem się – mówił Beff, sznurując pośpiesznie buty. – Za to zajebię kogo innego! – wrzasnął ochryple. – Przytrzymaj go na kwadrans. Zaraz wracam. Wybiegł na korytarz, z rozmachem trzaskając za sobą drzwiami. Stali ogłuszeni tym hukiem. W pokoju obok płakał Adam. Pozostali ciągnęli go za włosy i za coś, co od tygodnia rosło mu z tyłu czaszki.
Luty 2016
27
2. Mroźny powiew huczącego metra był jak cięcie brzytwy przez twarz. Nos zaledwie trzymał się w jednym kawałku. Jeszcze krwawił. Jamie zerwał się z podłogi, gdy tylko trzasnęły drzwi. Pobiegł za Beffem w dół schodów jak szalony. Zamglonym wzrokiem odliczał po cztery stopnie naraz. Niemal oderwał poręcz, pamiętającą barwnego Sylwestra 2200 roku. Przepchał się poprzez kokony u wyjścia z korytarza. Były na wpół rozpękłe. Wyglądały jak owoce nieznanego drzewa, tylko bez miąższu i ziaren. Biło z nich ciepło. Idealnie jest wieszać się w przeciągu. Dopiero z bliska ujrzał, jak bardzo są puste. Ktoś już z nich wylazł i bawił się hałaśliwie w piaskownicy. Było ich kilku. Splitersi. Wszyscy posiadali charakterystycznie wyostrzone rysy twarzy, niczym wycięte z grubego, białego kartonu i uśmiechy wepchane w głąb głowy, błyszczące jak rozwarte ostrza scyzoryka. Wyszedł na miękki chodnik. Z nieba spadały pajęczyny. Drugi dzień z rzędu. Wirowały w porywach lekkiego wiatru. Wiły się i lepiły. Mieniły zimnym fioletem, by dotykać już ziemi oślepiającą bielą. Nie można było odnaleźć słońca. Ciężko było wyłuskać z powietrza miejsce dla czystego oddechu. Krok stawał się grząski i powolny. Trochę jak marsz w wysokiej trawie. Nie było już trawy, za to ziemia rodziła świeży grzyb. Pokrywał wszystko bielą jak śnieg. Tylko w przeciwieństwie do śniegu nie topniał, a rósł. Rósł i śmierdział. Wdzierał się tym smrodem w jaźń i irytował intensywnością. Jamie zgarniał dłonią pajęczyny z twarzy. Nie chciał się przyzwyczajać. Chciał wymiotować, uciekać i krzyczeć. Dopadł Beffa w tunelu i zaczęli się szarpać. Miał szczęście kopnąć go w brzuch. Zaraz potem ktoś ich rozdzielił. Jakiś przechadzający się silikonowy nudysta. Wymalowana ściera. Obaj nie szczędzili mu razów, mimo że prosił o litość swoim ochrypłym, męskim tenorem. Potem upadł, miotając się w torsjach. Kiedy z ciemności nadbiegli setkami splitersi, Beff odskoczył i zgubił się w tłumie normalnych gapiów. Wpadli do tego samego wagonu metra równocześnie. Stali oddzieleni setkami pasażerów, udając obojętność. Jamie czytał reklamy. Te o czekoladkach Pupkach, czipsach Chrupaczkach, czy o nowym systemie czyszczenia odbytu i antygazowaczach. Sufit mienił się kolorami. Twarz rozanielonego komentatora sportowego reklamującego krem do depilacji. Kto jak kto, ale on nie wyglądał na ciotę. Z obu boków, tuż przy oknach, zwisały z sufitu świeże kokony. Huśtały się rytmicznie wraz z ruchem wagonu. Uderzały miękko o szyby. Wtedy to coś szamotało się w środku i popiskiwało. Z dnia na dzień kokonów było więcej. Wieszały się w godzinach szczytu. Śmierdziały nieludzko, chociaż u nasady zaczepu przeświecały jeszcze rozczapierzone dłonie. Podłoga była uwalona pajęczyną. Na sznurówkach zawisła srebrną koronką. Wyskoczyli, jak tylko otworzyły się drzwi. Dobiegli do wejścia instytutu jednocześnie. Beff zablokował drzwi ręką. Jamie próbował oderwać jego palce zaciśnięte na klamce. Ciągnął ze wszystkich sił. W końcu nie wytrzymał, poddał się, a zupełnie znienacka drugą ręką wbił mu ten pierdolony nóż z kompletu stołowego Ricka. Wbił po samą rękojeść. No cóż… Nóż, którym bawił się pod stołem od początku kolacji. Tępy jak pręt. Gwóźdź wszedłby lepiej i szybciej. Beff westchnął ciężko. Ciągle wisiał na klamce, tarasując przejście. Ostrze utkwiło gdzieś w płucu, zamieniając oddech w chrypiący bełkot krwi i powietrza. Jamie wyszarpnął nóż z powrotem. Stał teraz naprzeciw dawnego kochanka, brudząc zimny, pożółkły beton spadającymi kroplami czerwieni. – Masz za swoje, wieprzu! Wiem, gdzie ją ukryłeś! Ricky wypaplał! – Rzucał w niego słowa jak kamienie. – Ricky? – Kocha mnie, cymbał, więc wyszeptał tak tylko na uszko! Chwycił Beffa i próbował oderwać od drzwi. Obaj siłowali się przez moment. Jamie powtórzył cios nożem i Beff już bez słowa protestu usunął się na ziemię. Jamie nie tracił czasu. Biegł. Spadał w dół po schodach. Pędził w oddechu palącym jak kwas. Głęboko pod budynkiem mieściło się kilka poziomów piwnicy. Pokonał je sprintem. Jak zwykle zatrzymała go sala z basenami dla niemowlaków. Patrzył przez szybę na szczęśliwe szczebioty w rękach automatów przewijających. Następne drzwi trudne były do sforsowania. Grzebał przez dobry kwadrans przy kodach. Skanery nie rozpoznawały jego oczu. Ktoś zmienił szyfr albo był to wynik za dużej dawki alkoholu.
28
Herbasencja
Dość, że po kilku nieudanych próbach zamki z trzaskiem odskoczyły. W półmroku zobaczył kształt siedzący na ziemi. Krzyknął. Podbiegł i z jakąś szaloną paniką wywlókł to coś na zewnątrz. Postać była naga, drżąca i błagalna w jękach. Jamie uniósł ją najdelikatniej, jak tylko potrafił. Utulił najcieplej, jak tylko umiał. Muskał językiem tę biedną, zmrożoną skórę. Nawet pocałował usta i nos. To była ostatnia taka istota na tej sparszywiałej planecie. Ostatnia żywa kobieta na Ziemi, skrępowana starą taśmą izolacyjną. 3. – Dobrze, że to była tylko popielniczka, inaczej miałbyś problemy z policją, gdyby dureń go zabił. – Chris podniósł skrwawiony kawał szkła z podłogi i obracał pod światło. – Wiem. Od dłuższego czasu dąsali się na siebie. – Ricky ciągle potrząsał głową z niedowierzaniem. Krzywa linia błyszczyka na jego ustach drgała nerwowo. – Ale dlaczego? – Billy poprawiał uczesanie. Grzebień z oporem przechodził przez włosy, jakby były zlepione swoiście tężejącą substancją. Smarki? – Z powodu kobiety. Tylko nie wypaplaj nikomu. – Ricky wreszcie wyrzucił to z siebie i aż omdlały mu nogi od uwolnionego ciężaru prawdy. Usiadł wycieńczony. Grdyka drgała mu w przedziwnym tańcu. Przełykał ślinę? Czy aby na pewno? – Kobiety? – zapytali niemal wszyscy razem. – Tak. – Rick założył nogę na nogę. Pod szlafrokiem były widoczne kraciaste slipy. – Była taka babka w instytucie. Służyła przez lata do pobierania jajeczek. W związku z ostatnimi wydarzeniami rząd zdecydował się na jej likwidację. Ciało spalono komisyjnie, ale te skubane żartownisie podłożyli kogoś innego. Przecież dzisiaj nie znajdzie się nikt, kto ma blade pojęcie o dokładnych różnicach dotyczących płci. Minęło dwieście lat od dnia zarazy. Wiedza na te tematy się wykruszyła. – Wszyscy mówią, że to wina inwazji. – Philly mówił przez zęby. Wydawało się, że sam w to nie wierzy, a chce wmówić innym ciemnotę. – Inwazja w tym wydaniu jest czystym nonsensem. Nie. Nie może być – zaprzeczał Chris. – Grzyby rozprzestrzeniły się za pomocą sporów i grzybni ponad całą planetą w przeciągu roku. Rosną nawet w twojej doniczce z kwiatami. – Billy uważał to za prawdopodobne. Uśmiechnął się, mrugając okiem do Ricka. – No i stąd, myślisz, bierze się nowa metoda rozmnażania? – Ricky pytał, ale widać było, że wątpi w takie wyjaśnienie. – Spory montują się wewnątrz naszych organizmów? – Nasz rząd utrzymuje, że ten nowy system rozrodu pochodzi z ziemskich laboratoriów – powiedział Ralph. – Wbrew temu krążą historie na temat dziwnych zjawisk w świecie zwierzęcym. Pojawiły się podzielne jednopłciowce, są wszędzie i wcale nie przypominają znanych nam gatunków. Raczej należą do zuniformizowanego, nowego rodzaju istot. Wkrótce nie będzie serów, bo zabraknie krowy i jej mleka. Nawet nasza cywilizacja jest wytworem zbiorowej inteligencji. Złożeniem społecznym, zespołową grą uzdolnień i talentów. Przepisem działania, opartym w dużej mierze na recepcie słowa pisanego. Zbrakło kobiety, zabrakło bodźca rozwojowego. Pozostawieni sami sobie mężczyźni, samotni wobec, powiedzmy, obcej rasy, pozbawieni pierwiastka seksualnej wartościowości, przedstawiamy się żałośnie i bezsilnie. Nawet nie mamy siły walczyć – dodał. – Pewnie, nasza cywilizacja utknęła w martwym punkcie rozwojowym. Zlikwidowano internet, szkoły i stadiony – stwierdził Bill. – Co nagle tak wszyscy dobrze mówicie o kobietach? – zapytał Chris. – Nawet pociupciałbym z ciekawości – rzucił Billy ze śmiechem. – Pojebało cię? Fuj! – Ricky wstał z krzesła. Złapał się za piersi. – Ja też myślę, że nie miałbym nic przeciwko temu. Dzisiaj pozostali nam tylko… – Ralph nie dokończył. Zrobił to Philly. – Obcy albo samobójstwo – wyszeptał. Uśmiechnął się blado. – Nam już tylko sranie wychodzi najlepiej. – W ogóle było nas zawsze więcej. Twoja chata zwykle pękała w szwach. Gdzie są wszyscy?
Luty 2016
29
– Niech Rick otworzy swoją szafę. – Philly miał niespodziewanie mocny głos, jakby wydobywał się z ust ze zdwojoną siłą. Spojrzeli po sobie. Mebel był wielki, czterodrzwiowy, łuszczący się farbą. Coś w środku łomotało jak wielkie serce. Ricky po chwili wahania sięgnął po maleńki kluczyk na zakurzonym wierzchu szafy. Z namysłem przekręcił go w zamku. Drzwi właściwie otworzyły się same, jakby stłoczony zaduch, którym wypełnione było wnętrze, odepchnął drewniane skrzydła. Przyczepione do sufitu, wisiały ludzkie ciała. Pokrywało je dziwne, sztywne włosie. Jakby ktoś wciągnął na nie worek i obkleił z dokładnością do centymetra. Mieli nogi zgięte w kolanach, a podeszwy butów lśniły niczym pokryte śliną ślimaków. Wiadomo. Taka jest sucha i srebrzysta po czasie. – Mój Boże… – Zdawało się, że powiedzieli to chórem. – Już wiszą tak od wczoraj. Dojrzewają. Linia podziału biegnie poprzez środek głowy. Tam zaczyna się rozdwajanie organizmu. Zobacz dłonie! Dłonie są najciekawsze. W tym czymś, przylepionym do sufitu, już wyodrębniają się dwie pary. Paluszki tylko małe i niewyraźne, ale dochodzą. Sztywnieją. Reszta odbywa się wewnątrz kokonu i pozostaje tajemnicą. Podobno te nowe istoty ludzkie zachowują tę samą, tylko podzieloną na dwie, świadomość. Potem następuje personalizacja poprzez łańcuch innych życiowych doświadczeń. Co ciekawe, zachowują tę samą twarz, tyle że o nienaturalnie wyostrzonych rysach. Poza tym, niestety, żadnych elementów seksu. – Czy ta przemiana jest bolesna? – Zapytaj Phila. On już nie może się czesać. Wczoraj niemal wybił sobie czwarte oko grzebieniem. – Mogę wam opowiedzieć o mojej trwodze, kiedy budzi mnie chichotem moja druga twarz. Kiedy zasmarkała mi poduszkę pierwszego dnia albo ugryzła mi rękę podczas snu. Nie wiem, czy moje drugie ja jest normalne. Nie wierzę w obcych. To my znów spapraliśmy ten świat. Przecież nie mamy radia i telewizji, żeby zobaczyć i usłyszeć prawdę. Zostały nam tylko gazety i ludzie, którzy kłamią na ulicach. Dłonie Phila drżały. Potrącił kieliszek i rozlał zawartość na biały obrus. Sam niemal runął na podłogę, szukając balansu dla ciała. Nagle jakaś siła wyprostowała mu ramiona. Ciągnęła za dłonie. Wzniósł je ponad siebie najwyżej jak umiał. Bulgotał przy tym i warczał. Ręce wiły się jak macki. Szukając oparcia, wreszcie utknęły na suficie. Wczepiły się z mlaśnięciem i podciągnęły ciało w górę. Philly zakołysał się i przestał oddychać. On chyba umarł – pomyśleli. Wszyscy już wstali. Kiedy przyjaciel zawisł, odsunęli się z odrazą. Ricky próbował zamknąć szafę. Mebel wydawał się nadęty jak balon, trzeszczał. Poprzez szpary wybiegały z niego fioletowe nici i z sykiem wplatały się w ściany i sufit, aż posypał się tynk. Pchali wszyscy razem. Na próżno. Tylko bardziej się otwierały. 4. Już bolały go ręce i brzydziły palce od szczypiącego kleju. Skóra kobiety krwawiła pod odrywaną taśmą. Trzęsła się jak galareta, tylko brakowało jej w tym przeźroczystości. Wtedy znikąd pojawił się Beff, spadł mu wprost na plecy. Potoczyli się pod ścianę. Beff przycisnął go krwawiącą klatką piersiową do ziemi. – Ja kocham ciebie. Od zawsze. Od lat. Czemu mi to robisz?! – charczał. Jamie odrzucił go, zakleszczył nogami pomiędzy sobą a framugą drzwi. Miał tyle siły w tej rozbudzonej wściekłości. Docisnął mu jeszcze głowę kolanem. – I tak będę cię kochał. Nie Ricka, nie cały świat, tylko ciebie. – Nienawidzę cię, ty szpetny, jebany wieprzu. – Jamie dusił go. – Wstałeś od stołu, bo chciałeś ją zabić, i naszego synka! Dłonie niezdarnie zacisnęły się na szyi Beffa. Zgarniał zmarzłymi palcami skórę. Docisnął ze wszystkich sił, żeby złączyła się z kręgami szyjnymi, nie pozostawiając nawet milimetra dla powietrza i przepływającej krwi. Beff przewracał oczami. Krztusił się i wreszcie znieruchomiał. Jamie odetchnął z głęboką ulgą. Wtedy Beff wydał z siebie chichot uwieńczony charkotem. – Tylko żartowałem. Nawet, kurwa, nie umiesz dusić!
30
Herbasencja
Odrzucił Jamiego jednym kopnięciem i przygwoździł ciężarem ciała do ziemi. Śmierdział gnijącym oddechem czy starą, szlamowatą krwią na dnie płuc. – Puszczaj! – Jamie wierzgnął nogami. Beff potrafił trzymać. Był dobry w gwałcie. Niejednemu połamał ręce tak dla jaj. – Ja cię kocham! Jesteś całym moim życiem, Jamie. – Z wysiłkiem chwytał hausty zimnego powietrza. – To dla ciebie tyle ryzykowałem z tą pieprzoną babką. – Podmieniłeś im jakiegoś młodego eunucha z Indii. – Jamie próbował go z siebie strząsnąć. Nawet udało mu się splunąć. – Wielki mi wysiłek logistyczny! – Myślałem, że tylko bawimy się jej ciałem. Razem! – Oczy Beffa zrobiły się szkliste. – Ja ją kocham. Nosi moje dziecko. – Oczy Jamiego wyrażały ślepą gorycz. – Mężczyzna zawsze traktował kobietę jak rzecz, Jamie. Recepta na rodzinę? Znajdź kobietę życia. Odbierz od niej dzieci i wyj peany na własną cześć przez całą resztę życia. Tego chcesz? Ty zawsze się pytasz, czy było mi dobrze. Dlaczego? Bo chcesz satysfakcjonować w imię zwiększenia własnych doznań zadowolenia i w ten sposób usunąć potencjalną konkurencję. To zasada stara jak świat. – Beff zwolnił uchwyt, zachwycił się swoją konkluzją. – Nosi moje dziecko. Nosi mojego syna! Ba! Wielkie usprawiedliwienie dla miłości. Od dwustu lat nie ma kobiet. Od dwudziestego wieku męskie nasienie traci swoje zdolności do zapłodnienia. Dzisiaj jest już nic nie warte. Wytarło się wadliwie używane. Dlatego ani ty, ani ja nie jesteśmy ojcami tego dziecka. – Wydął usta pogardliwie. – Ja ukradłem kilka fiolek spermoidu z automatów surogatów i zaaplikowałem tej dziwce, kiedy spała. Wyrósł jej brzuch jak rzodkiewka na grządce. Patrzyli na siebie w milczeniu. Kłamstwa miały swoją magiczną moc. Jamie wierzył, że to tylko kłamstwa. Budziły nienawiść. – Może jestem nienormalny w waszym społeczeństwie ojców. Może potrzebuję obecności pierwiastka matki w zwykłym biciu serca, którego ty nie masz. Może innego smaku ust, zapachu i miękkości skóry, których ci brak. – Widział w oczach Beffa prawdziwe łzy. „Mięczak, kurewski mięczak”, myślał. – Może obecność pełnych piersi i związanego z tym bezpieczeństwa dla potomstwa jest ulgą dla mojej podświadomości? Może to, że ona potrafi zbudować rodzinny klejnot, o jakim nam, pedałom, się nie śniło? Nie tylko twoje obleśne majtki i biustonosze ubierane na tyłki. Nie tylko myślenie o kwestiach zużywania się w cielesności. Ale gdzieś głęboko u zarania mojej duszy jest pytanie, jak kochać. I ona jest na nie odpowiedzią. To jest sposób dzielenia się miłością. Będę kochać ją za moich potomków. W oczach dzieci zobaczę blask jej spojrzenia. W twarzach – naszą młodość. W dotyku rąk – jej czułość. Każdy nowo narodzony dzieciak wzniesie się nową piramidą naszych miłości. – Przecież jej nie znasz! – Rozmawiałem z nią! – Ona jest głuchoniema od urodzenia. – Patrzyliśmy sobie w oczy. To była więcej niż rozmowa! – Jest niewidoma. Ci sami genetycy oślepili ją zaraz po urodzeniu! – No dobrze, więc rozmawiały nasze dusze. Byliśmy zespoleni w słowach, pełni w radości naszych myśli. Tylko duchowy związek kobiety i mężczyzny tworzy prawdziwego człowieka, faktycznie i w przenośni! Beff z rozmachem uderzył go w twarz. Dłonie miał mokre od łez. – Kłamiesz! To obrzydliwe! – Zasmarkał się przy tych słowach. Bokobrody chodziły w rytm jego szczęki. Był obleśny i jakiś połamany w tym swoim T-shircie z niedźwiedziem. – Ja kocham cię ponad wszystko! Bezinteresownie jestem ci poddany, wierny w każdym słowie i kroku. Masz we mnie oparcie od piętnastu lat. Nigdy nie opuściłem cię w dniu choroby, w godzinie złego humoru. Nie odwróciłem się do ciebie plecami w łóżku. Nigdy nie irytowało mnie twoje chrapanie, pierdzenie, bekanie, czy zwykły smród spoconej bielizny. – I to nazywasz miłością? Bezgraniczna i bezdennie głupia tolerancja? – A czym dla niej jesteś!? – Pokazał palcem skuloną na ziemi postać dziewczyny. – Bawiłeś się nią jak zabawką. Widziałem, jak rzucasz jej plasterki szynki na twarz. Ja to robię lepiej z moim psem.
Luty 2016
31
– Twój pies widzi! – Złapał się za krwawiącą pierś. – A ta twoja kobieta, czy jest dla ciebie cudowną figurą? Wymarzonym pierwiastkiem damskim w twojej miłości? Na jak długo? Czytałem, że kobieta więdnie w swoim kształcie zanim zdąży wychować jednego bachora! Ty mówisz o piramidzie? Chłopaki trzymajcie mnie! Znudzi cię wkrótce jej obcość fizyczna i nieobecność duchowa. Będziecie oboje razem, a samotni w jednym łóżku. Połączeni, a rozdzieleni na tym samym krześle. Kiedy nadejdą jej burze hormonalne, będzie jak fabryka chemiczna i wybuchnie w ciebie swoją toksycznością. To obce i trudne do zaakceptowania. Czeka cię otyła żmija na starość! Jamie szukał czegoś na podłodze. – Przerabialiśmy, kurwa, ten temat! – Uniósł głowę tak, że niemal zetknęli się nosami. Skrzyżowali oddechy. – Nienawidzę cię i poświęciłem tysiące modlitw o wszystkie choroby tego świata… dla ciebie! – A ja cię kocham takim modlącym… Rozdygotanymi dłońmi dotknął jego głowy, usiłując pocałować. Nie dokończył. Nóż wbił się w sam środek gardła. Głowa Beffa przekręciła się, poleciała gdzieś na bok wraz z usuwającym się ciałem. 5. Faktura skóry miała w sobie mieszaninę wosku i białej gumy. Biło z niej ciepło i słona wilgoć. Kobieta była nieruchoma jak rzeźba. Wbijała przerażone, niewidzące spojrzenie w ścianę. Ledwo mogła się poruszać z tym brzuchem wypełnionym nowym istnieniem człowieka. Kochał ją za ten ciężarny opór. Ociężałość ruchów zapowiadała poród. Migotania na szczycie brzucha oznaczały ruchliwość małego ciałka. Może pukania rączek, może łomot stóp. Może strach powodował wieczne upewnianie się, czy ściana oddzielająca od świata wytrzyma jeszcze, czy za wcześnie nie pęknie i… ciemność i chłód, i głód przeżrą mały organizm jak rdza. Zastanawiał się, czy teraz stanowią we trójkę uczuciową pełnię człowieczeństwa? Czy łącząca ich ponadcielesna więź jest tym punktem dążenia każdego istnienia do szczęścia? Czy odstępstwa od wiary w tę więź są deprawacją ludzkiego charakteru i zrównaniem go z atawistycznym dążeniem do zaspokojenia tylko krótkotrwałej żądzy? Pomógł jej wstać. Przytulił do siebie jej ciało. Obawiał się tych odległości. Rozpalały wyobraźnię, pożądały ciągle na nowo, mimo że była już pełna i spełniona. Nawet zużyta? Ona… Jak tonąca, łapała się rąbków jego koszuli, żeby odzyskać równowagę. W końcu oparła się całym ciałem, zawisła mu w ramionach. Delikatnie odsunął ją i odwrócił, żeby przyjrzeć się postępowi tej innej, chorobliwej przemiany. Tylna część głowy była już poważnie zniekształcona. Wyrastała z niej druga twarz. Rosła blada, zarośnięta w jakiejś dzikiej, różowawej szczecinie. Zaledwie rysowały się usta w kości czaszki, ale wargi już były gumiaste, pomimo że nie otwarte. Nos jeszcze nie działał, a już był zasmarkany. Tylko oczy patrzyły smutno. Widziały. Jamie o mało nie zwymiotował. Tego było za wiele. Obrócił ją do siebie frontem. Przynajmniej tu była jeszcze po dawnemu ślepa. Pociągnął ją za rękę i poprowadził wzdłuż ściany. Mówił, ciągle do niej mówił. Usprawiedliwiał. Oświadczał. Nawet pocieszał. Ciało ostatniej ziemskiej kobiety pokrywały niewybredne napisy, które umieścił wraz z Beffem w szaleństwie wrednego humoru. Niezmywalny mazak dodawał kłamliwe komentarze do jej cudownych kształtów. Na nogach, udach, pod pachami. Piersi miała wysmarowane kolorową szminką. Nie wiadomo, po co. Przykrył ją znalezionym w szatni płaszczem. 6. – Po co ją tu przyprowadziłeś?! – Rick był naprawdę wzburzony. – Tylko będzie straszyła dzieci tym obrzydliwym brzuchem! Chris popychał ich w stronę drzwi. Byle dalej, dalej. Dzieci właśnie stanęły naprzeciw. Skończyły swe gry i nudne popołudnie w domu Ricka dojrzewało do równie nudnego końca, a tu taki hałas i taka gratka. – To jest… Doris, chłopaki. – Jamie zaprezentował kobietę wbrew wszystkiemu. Nawet nie przeszkadzały mu agresywne ramiona, jakieś pięści i kuksańce. – Ona będzie matką! Urodzi pra-
32
Herbasencja
wdziwego człowieka, takiego, który wie, co to matczyne bicie serca i ciepłe strugi pokarmu z jej ciała! Nie jacyś splitersi! Jakaś pięść wylądowała mu na czole. Totalnie go zamroczyło, ale jak przez mgłę zobaczył wiecznie spokojnego Chrisa. Mówili coś, tyle że bardzo daleko, za szklaną, zamazana ścianą. Spróbował się koncentrować na jego ustach. Zbyt wirował świat. Ktoś odrywał palce. Odciągał w stronę drzwi. Nie popuścił uchwytu nawet na jotę i trzymał Doris dalej, drżącą, niemal przybitą na środku pokoju. – Po co je straszysz?! – Wreszcie dotarły do niego oskarżenia. – Bo to ostatnia matka na Ziemi. Niech poznają, co stracili! – Jezu, co ona ma za worki zawieszone na piersi? To boli? – Dzieci już się nie bały. Podchodziły i zaglądały ciekawie. Czytały nawet sprośne cytaty na ciele dziewczyny. – To wymiona jak u krowy, dające mleko – stwierdził Adaś. Coś wystawało mu z tyłu głowy. Wszyscy szli o zakład, że był to drugi nos. Ręce też zwisały mu dziwnie, prawie sięgając podłogi. – Takie, które potem dolewa się do kawy, żeby była biała? – zapytał ktoś nieśmiało z tyłu. – To od krowy się dolewa, durniu! – rzucił ze złością Olivier, złośliwie dmuchając Adasiowi w drugi nos. – A dlaczego my pijemy krowie mleko, kiedy mamy ludzkie? – Drugi naiwny głos należał do syna Ricka. – Dlatego, że już nie mamy ludzkiego, bo tata powiedział, że wszystkie osobniki z wymionami dawno wymarły – podsumował Adaś. Spróbował dotknąć brzucha Doris, ale zaraz odskoczył przestraszony. Kobieta wyrzucała z siebie jakiś okropny charkot i rzędy westchnień. Na pewno coś oznaczały i o coś prosiły. Przypominały brzękliwy pogłos szkła. Zrozumiał, kiedy ręce uniesione w górę zaczęły giąć się nienaturalnie, czegoś szukając. Po chwili wahania podniósł ją, żeby dłonie mogły dosięgnąć sufitu. Mlasnęło. Zachrobotało. Ręce pociągnęły ciało aż zawisło bezwładnie w powietrzu obok żyrandola. Jej brzuch kołysał się wraz z nią, wyglądał jak wrośnięty tylko przypadkiem w ciało siny balon. Przymknęła oczy i wzdychała przez moment cicho. Skóra na głowie stała się pergaminowo biała, ze środka wyrosły włosy, czy raczej długie nici. Poczęły oplatać ciało. Więcej i więcej brązów, więcej czerwieni. Włókna twardniały. Tężały z trzaskami elektrycznych wyładowań. Wisząca kobieta pokrywała się włóknistą korą. Jakby ubierało się gołe drzewo. Lekko się kołysała w tej przemianie. – Tato, co to jest? Boję się… Czy tak kiedyś rodziły się dzieci? Jamie stał rozdziawiając usta. A więc stało się. Bał się zobaczyć ją w tym stanie, chociaż oboje wiedzieli już od miesiąca, że zanim urodzi dziecko ulegnie przeistoczeniu, podziałowi na dwoje. – Nie, tak się nie rodzą prawdziwi ludzie. Nadszedł czas potworów. Zasłużyliśmy na to, żeby od teraz przychodzić na świat jak bezmózgi automat i kochać wyłącznie siebie. – Jamie rozłożył ramiona. Uśmiechnął się. – Adaś, podejdź tutaj. Wziął chłopczyka na ręce. Przysunął go w stronę sufitu, najbliżej jak potrafił. Dzieciak krzyczał. Dłonie mlasnęły. Wbrew swojej woli już wisiał. Było coś humorystycznego w tym kołysaniu się i huśtaniu jak ciężka gumowa zabawka na sprężynie. Podłoga zbliżała się i oddalała. Dłonie ze skrzypieniem wrastały w sufit. Przypominały już korzenie sinego drzewa. Sięgały bladoróżowymi żyłkami do rogów pokoju. Sypały się wzdłuż ściany jak girlandy wodorostów. Tam skapywała z nich wilgoć czy po prostu słona łza. Szafa skrzypnęła. Otworzyła się na oścież. Z wnętrza wysypały się już gotowe istoty. Jakże płaskie, dwuwymiarowe i gdakające. Prędko rosły, jak pączki w nadmiarze słońca. Jamie miał dość. Pobiegł do kuchni. Zrzucił wiszące pranie na podłogę. – Jamie, co ty do cholery robisz? – krzyczał Rick, widząc pętlę na szyi przyjaciela. Jamie nie słyszał, już pędził w stronę okna. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był pocałunek tych jakże świeżych istot na samym środku kuchni. Lizały się po twarzach i ściskały w niewiarygodnie zawiły sposób. Wtedy zdał sobie sprawę, że to nie są dziewczyny, dziewczynki, kobiety. To bez wątpienia nie byli również chłopcy, chłopczyki, mężczyźni. To coś obrazowało, materializowało
Luty 2016
33
kopię czegoś perfekcyjnie zwyrodniałego. Lustrzane odbicie organizmu z głębokiego kosmosu zwanego Ziemią, mechanizmu rokoszy powstałego poprzez idealne rozdwojenie ciała i jaźni. Było to rozwiązanie dla zmęczonej swym seksualizmem ludzkości. Kogóż można kochać bardziej, namiętniej, czulej, z bezgranicznym poświęceniem i oddaniem? U samych fundamentów każdego uczucia już istniał ten ciężar prawdy, który na przestrzeni historii trawił nas jak rak. Miłość własna. Miłość do siebie samego ponad wszystko i wszystkich. Ta siła detronizowała największe bóstwa. Ta siła zaniosła nas na dno, gdzie będziemy koić i dzielić samych siebie. I tę połówkę jutra, jaka nam pozostała do przeżycia jako rasie. Jamie wyleciał z impetem w mroźną noc. To był długi sznur na bieliznę. Szemrały na parapecie odłamywane klamerki. Nigdy nie wieszajcie się na takim sznurze! Był za długi, za ostry, za dużo było w nim plastiku i gumy. Był obrzydliwy, śmierdzący proszkiem do prania i jakimś ptasim gównem. Niegodny herold ostateczności. Jamie leciał z odłamkami szkła i kroplami własnej krwi, rozrzuconymi jak skarga w przestrzeni. Szarpnięcie. Stłumiony charkot. Drugie ostre szarpnięcie złamało mu kręgi, ale najgorsze nastąpiło potem, kiedy rąbnął nogami w okno pod mieszkaniem Ricka. Wpadł z odłamkami szkła do czyjeś kuchni, wprost na obnażoną parę gospodarzy rozciągniętych na kuchennym stole. Przeklinali go i zimno, które przyniósł.
Czas przebudzenia
science fiction
1. To była moja Molly. Taką ją zapamiętałem. Pełne, krwiste usta, ruda grzywka ponad czołem i kilka piegów pod oczami. Same oczy były cudownie zapatrzone. Zawsze na dnie tliło się najgłębsze z możliwych spojrzeń. Potrafiła nim przenikać i pieścić, oskarżać i karcić, wyśmiewać, szydzić i kochać. Zawsze raniła mą duszę obojętnym spojrzeniem. Była mistrzynią sprawiania bólu wzrokiem. Rozdzierała jaźń na nigdy już potem niedające się złożyć fragmenty. Byłem bezsilny w ogniu jej wzroku, mały i osłabiony w brzmieniu jej głosu. Przecież kochałem ją do piekącego bólu! Jak opętany. – Przepraszam? Jej „przepraszam” wyrwało mnie z zamyślenia i gwałtownie przywróciło do rzeczywistości. Zadrżałem. Książka wypadła mi z rąk i z hałasem uderzyła o księgarski stół. Stała się nierozpoznawalna pośród setki innych. Patrzeliśmy na siebie przez długą, wieczną zdawałoby się, chwilę. Pozostało milczenie, choć dusza rwała się do wielokrotnych krzyków, a pamięć rozpalały tysiące pytań, które dotąd nie doczekały się odpowiedzi. Odwróciłem się bez słowa i oddaliłem w stronę kasy. Co niby miałem jej powiedzieć? – myślałem. Przecież weźmie mnie natychmiast za pomylonego schizo! Obsługa zawezwie policję, a oni znajdą przy mnie niedozwolony nóż, marihuanę i fałszywe banknoty z podobizną premiera zamiast królowej. Skończy się na tysiącu niechcianych pytań i nowej kartotece z odciskami moich palców. Jakby stare już dawno zżarły mole. Spotkałem ją tego poranka w księgarni „Book Grocer”, na rogu Beckett i Elizabeth Street, w samym sercu śródmieścia. Szok, jaki przeżyłem, był nieporównywalny do niczego znanego mi z doświadczenia. Byłem osłabiony, wymizerniały, byłem zdruzgotany. Natychmiast stanęły mi przed oczyma te lata spędzone u jej boku w małym mieszkanku na North Street pod numerem siedemdziesiąt trzy. Pracowałem wtedy w zakładzie mechanicznym Teda Orbisona, dla przyjaciół – Niedźwiedzia. Nabity mięśniak z tlącym się wiecznie między
34
Herbasencja
zębami papierosem i eksponowanym tatuażem flagi narodowej na bicepsie. Trzymał facet klasę. Dbał o czystość rasową. Zatrudniał tylko swoich. Brzydził się obcym akcentem i twarzami pełnymi aksamitów i ciemnych odcieni. – Ian, przyjdziesz dzisiaj na kręgle? – pytał w ten pamiętny piątkowy wieczór. – Przecież wspominałem ci już o naszym wyjeździe na koncert. Molly ma znajomą wokalistkę, która ma recital w jakimś ruchliwym pubie na południu, w Limerick czy Ballybricken. – A ten band? Jak mu tam? Blueberries? – Pytając, zapalił w szarych oczach złośliwe ognie. – Cranberries – sprostowałem. – Jedno pierdolone gówno! Ktoś wybrał się po inspirację do supermarketu? Na półce z owocami wybrał nazwę? To musiała być jakaś chuda, romantyczna cipa. – Skąd wiesz, że Dolores jest chuda? – zapytałem. – A co? Jest? Mówię ci, znam się na tym. Dlaczego nie wybrała twardych The Carrots albo długich The Cucumbers? Miałaby u mnie punkt za poczucie humoru. A ty, zamiast jeździć na koncerty do wszarzyzny na środkowym południu, lepiej poszedłbyś na jakąś porządną zadymę. Chyba jesteś patriotą-katolikiem? – Mówiłem ci milion razy, że nie interesuje mnie polityka. A jeszcze ten religijny amok zwisa mi gdzieś poniżej jąder. – To dlatego ojciec Molly sprzeciwia się waszemu związkowi? – zakpił. – Nie prosiłem o nic tego starego wieprza – stwierdziłem, już naprawdę rozsierdzony. – Nie pytałeś nawet Molly? – W rozmowach zachowywał się jak intruz. Grzebał w cudzych sprawach jak strojąca się dziwka w przymierzalni. Brakowało mu tylko bezczelnej szminki na ustach i pieniędzy za gumą w majtkach. – Prosiłeś pindę o rękę? Byłem już zniecierpliwiony niekończącym się idiotycznym wypytywaniem. Odłożyłem brudny klucz na stół z częściami. – Jeśli o to chodzi… – zacząłem, pakując brudne ręce w szmatę i wycierając resztki smaru. – To nie mamy zamiaru się pobierać – oznajmiłem, wbijając się twardym spojrzeniem w jego rozciętą uśmieszkiem twarz. – Kochamy się, do kurwy nędzy, i jak urodzi się dzidziuś, to będziemy mamusią i tatusiem bojownika ruchu oporu twojej zesiusianej armii. A to chyba wystarczy, żeby być rodziną, no nie? – spytałem z nutą rozwścieczonej uszczypliwości. – Twój Bóg też żył bez ślubu? – Tym pytaniem zawsze wyprowadzałem go z równowagi. – No dobra, dobra. Nie unoś się tak, bo ci żyłka pęknie na tym piegowatym czole. Przyjdź w poniedziałek na kręgle. – Odwrócił się na pięcie. – Ale masz być, bo ci wlepię dzień nieusprawiedliwionej nieobecności i koniec z robotą u Teddy Beara! – dodał na odchodnym. 2. Miasteczko było niewielkie. Jakieś zapatrzone we wschody i zachody słońca. Czas mijał tu leniwie. Koncentrował się wokół zakopconej fabryki i kilku pubów. W jednym z nich koncertowała przyjaciółka Molly, Dolores O’Riordan. Pamiętam jej pierwsze spojrzenie. Boże strzeż! Ile miała w nim zimna i twardości sztyletów! Kiedy śpiewała, nie była sobą. Grzęzła gdzieś pomiędzy chmurami i widokami z perspektywy miotanych słów. Molly stała w chórku, otoczona papierosowym dymem i starymi wyziewami alkoholu. Ja kilka kroków dalej z zimną butelką piwa w dłoni. Za żadne skarby nie zapomniałbym tego obrazu, tej piosenki „When you’re gone”, jazdy ciemnymi drogami i długich przerw na papierosa, którego przecież nigdy nie było. Byliśmy istotami niepalącymi, zauroczonymi sobą od lat, zgubionymi w ogniu miłości, który nigdy nawet na moment nie przygasł. Chciałem, aby ten powrót do domu, przerywany namiętnymi chwilami postoju na przypadkowych parkingach, trwał całą wieczność. Nawet noc, z jej płaszczem gwiazd, czy z nieśmiałym sierpem księżyca w tle, nie mogła się równać z ogniem gorączki naszych serc. Czerwień brzasku? Czymże mogła zachwycać, kiedy czułeś, że żyjesz w świecie rządzącym się regułami innymi niż zimne prawa fizyki i chemii. Kiedy wzrok rozbijał w puch prawa optyki i przebijał się do wnętrza czyjejś duszy i tkwił tam niewzruszenie jakby był sekretnym narzędziem dotyku lub nieu-
Luty 2016
35
suwalnym, osinowym kołkiem na wampira. Pytałem siebie po milionkroć: czy można dobrać się tak doskonale? Tak, że chwilami wydaje ci się być bezcielesnym, bezgranicznie oddanym w zespoleniu? Jak gdyby kochały się tylko dusze, zapominając o limitach ciałach, seksu, pory roku, czy dnia i nocy. 3. – Jak było? – zapytał szef, pośpiesznie dopalając papierosa. – Drętwo – odparłem, ziewając spoza codziennej gazety. Kłamałem, a jakże. Przecież nie będę mu opowiadał o lawinie pocałunków, westchnień i miłosnych uniesień. I tak by tego nie zrozumiał. Był uczuciowym chamem. – Tam zawsze jest drętwo, Ian – stwierdził jak kompetentny znawca psychologii tłumu. – Oni zrobieni są z innej gliny. Miękkie dupy i małe kutasy. Bóg, kiedy ich kleił, dłubał w nosie i pluł w ręce, tak suchy i nieplastyczny był ów materiał. – Chodzi mi o to, że nie potrafią się śmiać, reagować gwałtownością i uniesieniem. Są zimni i powolni. Przynajmniej takich miałem nieszczęście spotkać. Nie wiem, jak się kochają? – Wcale! – parsknął. Roześmiał się krótko i powiedział: – Oni to robią, Ian… Po prostu produkują dzieci jak maszyny. Przyjdziesz na kręgle? – No, przyjdę. Tego dnia poszedłem nad rzekę z Molly. Olałem kumpla. Czekaliśmy na zachód słońca. Chodziliśmy nowymi pasażami. Pełno tu było świeżego betonu, ale naprawdę świeżo pachniała tylko skoszona trawa. Ponad miastem gromadziły się burzowe chmury. Nici z pięknego zachodu… Ulewa zagoniła nas pod jakąś kładkę dla remontujących most robotników. Usta Molly były znacznie ciekawsze niż durne kręgle. 4. Tego dnia… Nie wiem, co mnie przywiodło na ową przeklętą krawędź patriotycznego uniesienia. Popędziłem rano po gazetę i przy porannej kawie rozmawialiśmy już tylko o popołudniowym marszu. Molly miała sąsiadkę, która w nocy namówiła nas do zsolidaryzowania się z ruchem oporu. Niedziela? Hm… A my byliśmy już o ósmej rano na nogach. Co więcej, staliśmy w cuchnącym smarami garażu Teda Orbisona o dziewiątej, przekrzykując się nawzajem w gęstniejącym odorze piwa. Molly opierała się o moje ramię. Boże, jaka była ciepła o poranku. Wmieszaliśmy się popołudniowy tłum. Ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Z daleka widziałem szczyty dachu kamienicy mieszczącej mój ulubiony pub po przeciwnej stronie rzeki. Wiedziałem, że pełno tam policji, żołnierzy i śmierdzących „szezdników”. Nazywano tak mieszańców Anglików i sprzedajnych Szkotów. Miejsce wyglądało na zablokowane na dobre. Nici z wolnych drinków Briana i spokojnej, fortepianowej muzyki Romeo O’Lougehlin. Na moście tłum zgęstniał. Grzmiący pomruk przeszedł przez wzburzone twarze. Miał swoje źródło gdzieś w głębi gardeł albo na samym dnie duszy. Potężniał w okresowy ryk. Poleciały jakieś butelki, wyzwiska i kamienie. Dziwiłem się sobie, że dałem się porwać takiej gorączce nonsensu. Wykrzykiwałem przekleństwa i skandowałem hasła, śmiejąc się wraz z Molly z ich bezsensu. Coraz wyraźniej widziałem po przeciwnej stronie domy i stojących, pokrytych obłokiem szarobiałego dymu policjantów. Zbliżaliśmy się. Zrobiło się gorąco i ciasno. Nagle to wszystko zawirowało… – Ian?! – krzyknęła Molly, próbując mnie złapać. Sam gwałtownie próbowałem znaleźć oparcie w balustradzie. Była tuż obok, a jednak moja zgrabiała nagle z zimna dłoń nie potrafiła w sobie wyzwolić odruchu chwytnego. Czułem, że jest mi obca. Jakby ktoś przypiął mi nagle rękę ze sklepowego manekina. Widziałem, jak końcówki palców mijają się z betonową poręczą, czułem, że podąża za nimi coraz bardziej bezwładne ciało. Musiałem potężnie wyrżnąć w chodnikową płytę, bo wokół poleciały krople rozchlapanej krwi i strzępy mojej skóry. – Ian…? Dopiero teraz ujrzałem ją na mnie i na tle uciekającego tłumu. Wielu z ludzi przewracało się tak jak ja, bezładnie, tępo waląc w ulice ciałem. Biegnący potykali się i upadali. Ale wokół nas
36
Herbasencja
zapanował nagły spokój. Wtedy, wraz z jej zrozpaczonym głosem, dotarł do mnie odległy, suchy trzask wystrzałów, jakiś złowieszczy grzechot na betonie poręczy i coraz odleglejsze wrzaski. Nie chciałem umierać! Nie chciałem wcale umierać! Nie chciałem teraz umierać! Nie mogłem oddać czegoś tak cudownego… Życia z moją jedyną, Molly… Jak można zrujnować siebie, zrezygnować, dobrowolnie czy nie, ze skarbu szczęścia i odrzucić go w czyjeś obce ramiona jak rzecz pozbawioną ważności. Dwadzieścia, trzydzieści lat pieszczoty w nieznajomych ramionach? Oddać komuś, kto nigdy nie pojmie wartości i wyjątkowości tej szczególnej kobiety? Kto najpewniej nie potrafi kochać jej i oddawać czci jak ja… Moja Molly! Nie chcę umierać! Każda cząstka mego ciała, zamknięty w uścisku mięśni marny strzęp kości wył z rozpaczy. A ja? Nie potrafiłem wrzeszczeć, mówić, szeptać, nie umiałem wydostać nawet brzmienia głoski ze skamieniałej krtani. Gardło pozostało na zimno zakleszczone. Oczy zastygły zalane szklistą masą zatamowanych łez. Usta jeszcze bardziej się zwęziły i zacięły w zamknięciu. Z kącika zmiętych warg popłynęła krew. Obrzydliwy, byłem obrzydliwy, kiedy ucałowała mnie po raz ostatni. Odsunęła kolana spod mojej bezwładnej głowy. Ułożyła ją na chodnikowej płycie. Wstała, odbiegła, kilkakrotnie się zatrzymując. Wreszcie zniknęła porwana ludzkim strumieniem uciekających. 5. Otworzyłem oczy pod wpływem szoku. Miałem ciągle bardzo wilgotne od pocałunku usta, posmak języka Molly i jej skradziony oddech. Pierwsze, co poczułem, to uczucie niesamowitej ulgi. Żyłem. Jeszcze nie wiedziałem, gdzie jestem, ale na pewno przeżyłem ten koszmar zapaści w nieistnienie. To nie była śmierć ostateczna. Mogłem się wreszcie ruszać. Uniosłem ostrożnie głowę. Rozejrzałem się z obawą dookoła, ciągle nie rozumiejąc sensu powstającego obrazu. Niewątpliwie łóżko należało do mnie. Ten pokój? Znałem go na wylot. Powstał na desce projektowej naszego nowego domu. Nagle dotarł do mnie miarowy oddech żony, śpiącej tuż obok. Ujrzałem spokojne światła głębokiej nocy w tle za wielkimi oknami sypialni. Domy w oddali otulała mgła. Mieszkaliśmy na wzgórzu i z tego punktu był doskonały widok na sąsiednie pagórki i cichą dolinę ze wstęgą przecinającej ją drogi. „A więc to jest moje prawdziwe życie – odetchnąłem w myśli. – A tamten, odległy teraz, sen o Molly? Czymże był? Jedynie pozostawionym w pamięci marnym wytworem sennej wyobraźni?” Spróbowałem przemyśleć wszystko na zimno. Zanalizowałem fakty. Prawdopodobnie sam sobie ośliniłem wargi, kiedy tak spałem chrapiąc jak gruby wieprz. Śpiąc, ułożyłem ciało w pozycji powodującej ból głowy jak po postrzale. Tak zwykle robię. Wcześnie rano nie mogę przyjść do siebie, mocując się z bólem zatok. Wkręcona w kołdrę noga kompletnie zdrętwiała. To również najzwyklejsza, chamska taktyka zagarnięcia jak największej części wytworzonego ciepła tylko dla siebie. Twarz była mokra od potu, a nie od łez. Oczywiście. Tylko dłonie pozostawały dziwnie brudne, jakbym czołgał się co najmniej po gliniastej ziemi w piwnicy albo odgrzebał trupa… A melodia zagłuszająca bez końca me myśli? „Dreaming my dreams”? Co to za piosenka? Gdzie naprawdę byłem? „Boże… – myślałem – ale historia… Trudno to komuś opowiedzieć, żeby nie stać się pośmiewiskiem”. Oczywiście nikomu nie pisnąłem słowa, mimo że miałem dwie córki, dwudziestoletnią Natalie i trochę młodszą Alice, którym zazwyczaj zawierzałem tego typu tajemnice. Jednak sen był zbyt sprośny, abym mógł go opowiadać nawet najbardziej zaufanym córkom. Milczałem dopóki… Dopóki nie stanąłem twarzą w twarz z najbardziej realistycznym duchem, jakiego widziałem w życiu. Zastanawiałem się nad gwałtownością rozpalania się wspomnień. Jak można w przeciągu sekundy doznać przedawkowania piekącej goryczy? Jak zatrzymać gorączkę pędzącą poprzez jaźń? Albo nieopanowaną chęć zagubienia się w uczuciu dopiero co poznanym? Miłość o takiej intensywności nigdy we mnie nie wybuchła. Nie posiadałem mętnego pojęcia o istnieniu takich mocy, zdawałoby się, zwykle podłego uczucia poddania się. To był miażdżący wolę, degenerujący wizję i dodatkowo zniekształcający słuch atak nieposłuszeństwa ciała!
Luty 2016
37
Musiałem to komuś powiedzieć. Byłem żądny słuchacza. Rozedrzeć przygnębioną duszę, przeciąć na pół, zanalizować i wydalić jak najszybciej to, co parzy, gnębi i uwiera. Zwykłe krótkie słowo oczyszcza umysł z napięcia. Kilka zdań opisu przywraca rozsądek, a kłamliwa relacja – równowagę psychiczną. Chciałem tej spowiedzi. Musiałem podzielić się z kimś zaufanym. Odnaleźć zrozumienie w tym słowolecznictwie. Mój wybór padł na córkę, Natalie. 6. Tego dnia odbierałem ją z centrum miasta. Kończyła kolejny rok studiów. Potrzebowała pojemnego bagażnika samochodu na stosy papierów z uniwerku. Niedaleko parkingu była ta księgarnia. Tym razem zupełnie pusta i przez to jakby wypatroszona z treści. – Wiesz, miałem tydzień temu dziwne spotkanie w księgarni „Book Grocer”. Wskazałem sklep ręką, natrafiając palcem na brudną szybę okna samochodu. Nagle zatrzymałem wóz przed przejściem dla pieszych i narożny sklep był teraz doskonale widoczny. Na kolorowych okładkach książek odbijały się światła przejeżdżających pojazdów. – Zobaczyłem kobietę z mojego snu – strzeliłem prosto z mostu. Spojrzała na mnie tym swoim pytającym, głębokim spojrzeniem, jakim mierzyła mnie od zawsze. Było w nim trochę obawy czy nawet strachu przed zwykle karcącym ojcem, jego durnymi docinkami i uwagami względem porządków i codziennego, w jego mniemaniu nagannego zachowania. Musiałem opowiedzieć wszystko od początku, a ponieważ wierzy we wszelkiego rodzaju historie opętania i duchowego zagubienia, słuchała ze wzrastającą uwagą. Gdy skończyłem, zobaczyłem, że jest wniebowzięta. Historia porwała ją i zarazem wzruszyła. Zaraz po powrocie zrobiliśmy pisemną listę faktów i zasiedliśmy za pulpitem komputera. Informacje, które posiadałem, z czasem robiły się coraz bardziej niekompletne, jakby ogarniała je gęstniejąca mgła zapomnienia. Coś wyraźnie nam przeszkadzało. Jakieś zgrzyty i trzaski przestrzeni. Jednocześnie wbrew potęgującemu się stanowi lękowemu czułem nieustające pragnienie poznania prawdy. Postanowiliśmy odszukać za pomocą Google Earth miejsca zdarzeń. Sięgnąwszy pamięcią do snu, przypomniałem sobie, że było to spore miasto ze stosunkowo ciepłym klimatem. Musiał to być kraj anglojęzyczny z charakterystyczną zabudową europejską. Pamiętam brudne podwórka i okopcone, biedne kamienice, wszystkie bardzo ze sobą splecione mgłą i dymem z wszechobecnych kominów, przypominające śląskie, stłoczone krajobrazy, skąd oryginalnie dobrowolnie się wyrwałem ponad dwadzieścia lat temu. Co ciekawe, we śnie była wszechobecna moja ulubiona palma, popularnie nazywana Cabbage Tree. Jedna z pierwszych, jakie z sukcesem wyhodowałem w swoim pierwszym ogrodzie na obczyźnie. Ojczystym krajem tej odmiany rośliny była Nowa Zelandia. Poszukiwania rozpoczęliśmy właśnie od tego kraju. Przemierzyliśmy obie wyspy. Niestety nie znaleźliśmy ciasnych bloków, brudnych ulic, spalonych po dzikiej, nocnej jeździe samochodów, czy wszechobecnych graffiti. To był nazbyt pokojowy, spokojny kraj. Nic z dzikości i agresywności ludzi spotkanych we śnie. Poza tym oboje nie słyszeliśmy tu o krwawych zamieszkach. Trop okazał się fałszywy. Po chwili zastanowienia wykluczyliśmy ten kraj. Nasze myśli powędrowały do Stanów. Ale tutaj też wszystko było jakieś inne, wyniosłe, butne i zimne. Jakoś w mojej duszy nie odnalazłem motywacji do kontynuacji poszukiwań w tym kraju. Ameryka wydała się zbyt prostacka, wypindrzona i obleśna ze swoją powierzchownością myślenia, płytką tymczasowością bijącą z każdego kąta. Dotarliśmy do Europy. Zaczęliśmy od Anglii. Tak, tak, zrobiło się swojsko gorąco. Przeszliśmy myszką z jednej wyspy na drugą i zatrzymaliśmy kursor na Irlandii. Sprawdzaliśmy miasto po mieście, przeszukując każdy most i rzekę. Korzystaliśmy z widoku panoramicznego plików zdjęciowych, przesuwając kadr po kadrze w ramie ulicy, aż tu nagle… Znaleźliśmy most! Queens Bridge! Odnalazłem się w pozycji, gdzie po raz ostatni stałem, z tym samym, pamiętanym ze snu, widokiem w tle. Byliśmy w Belfaście, na północnym wschodzie Irlandii. Wszystko stało się jasne. – Wyszukaj nazwę ulicy.
38
Herbasencja
Natalie wystukała na klawiaturze North Street, ale palce jej naprawdę zadrżały. Program przez chwilę się zawahał, ale szybko obraz przybliżył nas do żółtej linii. Jest. Spojrzeliśmy na siebie wymownie. Była taka ulica w samym centrum miasta. „I co dalej?” – pytałem samego siebie w myślach. – Zobacz, Natalie, w wyszukiwarce ogólnej, czy te sklepy na parterze budynków były kiedyś spalone i czy istniała tam między innymi popularna księgarnia? – Daddy… – powiedziała. – To się robi creepy – dodała, gdy wynurzyły się na ekranie obrazy. Rzeczywiście były tu kiedyś popularne sklepy, spalone podczas rozruchów i ponownie później odbudowane. Skąd mogłem o tym wiedzieć? Jak z niebytu wypadła piosenka na YouTube – „Zombie”. Znałem to na pamięć! Klip pokazywał bawiących się w wojnę dzieci, Irlandzką Armię Republikańską, a nawet regularne starcia, które znałem z autopsji. Teraz skoncentrowałem uwagę na zespole. Podpowiedziałem wyszukiwarce jeden jedyny tytuł, jaki pamiętałem ze snu. „Dreaming my dreams”? Była. Boże… Myślałem, że się rozpłaczę. Pozostawiłem muzykę w tle i kursorem przywiodłem nas do ogrodów na peryferiach. Rosły tam przy domach. Wszędzie… Niezgrabne palmy, które w Australii ochrzcili nazwą Cabbage Tree – Kapuściane Drzewo. 7. Następnego dnia w pracy spotkałem Rona Pringle’a, rudego, brodatego Irlandczyka, któremu opowiedziałem tę dziwną historię. Roześmiał się na całe gardło. – John, co ty palisz? Dope? – zapytał, po czym zupełnie poważnie wyjaśnił mi, że istotnie I.R.A. urządzała zasadzki na policję i wojsko. I były to właśnie mosty. Queens Bridge należał do jednego z wabików. Pamięta to doskonale, bo miał kuzyna w Belfaście i zna miasto jak własną, dziurawą kieszeń. – To znaczy, że to prawda? – zapytałem z zachwyconą miną. – Nup… – Co w jego wykonaniu oznaczało „tak”. – Nie śmiej się. – Nie dałem za wygraną, chociaż zauważyłem jego irytację, kiedy tak drążyłem w temacie. – Powiedz, gdzie stało wojsko i policja w ten pamiętny dzień. W którym kierunku szedł tłum? Bo ja wiem… – mówiłem. Milczał, patrząc na mnie swym kamiennym wzrokiem wysiedlonego bojownika Irlandzkiej Armii Republikańskiej. – Szedł na północ, na pub, prawda? Zapalił wolno papierosa i skinął głową, potwierdzając moje przeczucia. 8. Przed spaniem jak zwykle myłem zęby. Jakimś cudem do dziąsła po stronie prawego policzka przykleiło się pojedyncze włosie ze szczoteczki do zębów. Cholera… Przepłukałem usta i spróbowałem włos usunąć językiem. Niestety ta gimnastyka nie przyniosła żadnego rezultatu. Spróbowałem wyrwać go głęboko wsuniętymi palcami. Dotarłem do końcówki i zacisnąłem na nim paznokcie, ale zbyt bolało żeby gwałtownie pociągnąć. Postanowiłem posłużyć się pincetą. Szarpnąłem kilkakrotnie. Puścił wreszcie. Jednak usta zalała mi nie wiadomo dlaczego brudna krew z pobliskiego zęba. Spluwałem blisko godzinę, krzywiąc się z bólu. Przyjrzałem się szczotce. Wyglądała na bardzo starą. Mogła pochodzić sprzed drugiej wojny światowej, ale równie dobrze być kupiona w pierwszym lepszym sklepie z chińszczyzną. Wydawało mi się, ba, byłem przekonany, że wyrzuciłem ją tej nocy pierwszego kontaktu, ale następnego rana zagapiłem się i znów myłem nią zęby. Tym razem włosie masowo przylepiało się do dziąseł i wewnętrznej strony policzka. Byłem pewny, że oszalałem. Kilkakrotnie przepłukałem usta. Zawsze z tym samym negatywnym skutkiem. Przetarłem usta. Kilka kropel czarnej, rozmazanej krwi i jasna ślina pozostały na wierzchu dłoni. Tfu… Spojrzałem do lustra w szeroko otwartą gębę. Te włosy wrastały błyskawicznie. Jakbym zasadził je tym szczególnym, posuwistym ruchem szczotki. Nie wiem, czy wymiotowałem godzinę czy dwie, ale czułem je rosnące jak rybie ości w samym gardle i przełyku. Wycinanie nożyczkami nie szło mi najlepiej, więc spróbowałem maszynki do golenia. Trochę pociąłem się ostrzem, ale zgoliłem co nieco z prawego dziąsła.
Luty 2016
39
9. Zwykle rano biegam z psem. Ale tego dnia pies wyglądał na ospałego. Nie chciał biegać i nie otwierał oczu, a z długiego pyska leciały mu wielkie strzępy żółtawej piany. Kiedy taki widok powtórzył się przez kilka następnych dni, postanowiłem działać. Nie chciałem niepokoić żony. Na pewno z lada powodu pobiegłaby do weterynarza, a ja płaciłbym za sukinsyna paraliżująco wysokie rachunki. Wydawało się, że wcale nie przeszkadzają mu zamknięte oczy. Znów wyglądał rześko, merdał ogonem przy każdym moim bliższym podejściu, szczekał wesoło. Zdecydowałem się odpruć oczy wielkiego, pluszowego misia w pralni i w największej konspiracji przylepiłem mu je klejem bezpośrednio na powieki. Wyglądał nienadzwyczajnie, ale współczesny, zagoniony człowiek nie zwraca uwagi na takie szczegóły jak pysk zwierzęcia. Raczej skupia się na jego tyłku i swoim wypicowanym, przydomowym trawniku. W kolejną noc spotkała mnie kolejna dziwna historia. W głębokich zakamarkach naszej kołdry odnalazłem stare skarpetki. Sięgnąłem po nie z prawdziwym obrzydzeniem. Powąchałem. Skrzywiłem usta. Spojrzałem uważniej na wzór. Spody były twarde, dokładnie zjechane i wręcz szkliste od starości i brudu. Nie znałem tej marki. W ogóle nie znałem takich drachów w mojej kolekcji. Namacałem je nocą, przewracając się w łóżku na drugi bok. Nie przejąłem się zbytnio. W nocy wszystko wydaje się przedziwnie zagadkowe, a pierwsze światło brzasku prostuje ponure widoki z mroków. Ale rano namacałem wilgotne, męskie majtki. Nie powiem, żeby przyjemnie po tym spotkaniu pachniała moja ręka. „Jeszcze tego brakowało” – pomyślałem naprawdę już zdenerwowany. Przenigdy nie uwierzyłbym, że moja święta Martha przyjmuje kogoś w tym samym łóżku w godzinach mojej nieobecności w domu. Ogarnęło mnie przerażenie. No bo niby jak? Moja Molly, irlandzka dziwka, jak nazywała ją żona po naszej przelotnej konwersacji na ten temat, narodziła się w naszym wspólnym łóżku, to skąd nagle pojawia się tajemniczy facet z jego obrzydliwymi gadżetami? Szuka jej? A moje zarastające włosami usta? Czym są? Pozostawiłem wątek obcych majtek bez komentarza. Patrzyłem tylko na żonę cały dzień podejrzliwie. Jednak następnego dnia powróciła do łazienki dziwna szczoteczka do zębów. Była pokryta mydłem lub pianą, jakby dopiero co została użyta i pośpiesznie pozostawiona. Zapytana Martha wyśmiała moje podejrzenia. – Ładna – stwierdziła. – Musi być stara – dodała z tajemniczym uśmiechem. – Lata sześćdziesiąte? – zapytałem, podejmując jej sarkastyczny ton. – Znasz jakiegoś faceta, który kocha się w dentystycznych antykach? – Zdurniałeś? – Jej oczy wyrażały zatamowaną złość. – To skąd się znalazła w moim kubku z pastą do zębów? – wyrzuciłem szybkie niby-oskarżenie. – Nie wiem – powiedziała. Widziałem w jej oczach szczerość. – Zapytam jutro dzieci – dodała, uspokajając mnie obojętnym machnięciem ręki. Nie zapytała. Zapomniała w natłoku wydarzeń. Była zła z powodu moich zabłoconych butów pod kołdrą. Przysięgałem jej, że nie oszalałem, że pozostało w moim starym mózgu zbyt wiele sprawnych części, aby pozwolić sobie na takie schizofreniczne szaleństwa. Nie uwierzyła. Śmiała się cały tydzień. Tym bardziej, że odkryła przylepione oczy psa. Nie przyznałem się. Przełknąłem tylko głośno ślinę na widok rachunku za interwencję weterynarza. Wyciął psu w powiekach dziury dokładnie wielkości źrenic. Boże, to było jeszcze bardziej chore. Zwykle widziałem tam przeświecające białka. Przecież sprawdzałem, ten pies nie miał źrenic już od miesiąca. 10. W piątek odkryłem płaską walizkę, dociskającą głębiej cały nasz śmietnik pod łóżkiem. Chowaliśmy tam zapasowe dywaniki, obrazy, ozdoby choinkowe i całe pudełka papieru do pakowania świątecznych prezentów wraz z gustownymi kokardami. W tym bałaganie walizka wyglądała jak uporządkowany intruz. Otworzyłem ją bez wahania. Wnętrze wypełniały męskie, pomięte koszule i brudna bielizna. Nie zdążyłem zapytać żony o właściciela. W nocy jakaś potwor-
40
Herbasencja
na, wewnętrzna siła kazała mi ubrać jedną z koszul, wciągnąć na siebie te obleśne, mokre majtki z wielkim niedomkniętym rozporkiem i założyć sztywne od brudu skarpety na stopy. Dziwiłem się, że brakuje mi spodni. Umyłem zęby wspomnianą szczoteczką do zębów, stojąc w całkowitej ciemności naprzeciw lustra. Ten obraz wstrząsnął mną do samej głębi. Miałem zamknięte oczy, a jednak widziałem. W środku nocy panował dzień? Czy spałem? Czy tylko śniłem? Kilkakrotnie sprawdzałem opuszkami palców powieki, czy czasem rozzuchwalony weterynarz nie wyciął mi z polecenia żony otworów na źrenice. Ale nie – były w porządku. Tylko z ust wychodziły mi nieprzycięte, mokre od śliny kołtuny rosnących na dziąsłach włosów. Zbliżyłem twarz do powierzchni lustra. Z moich ust wydobył się szept. Nic gorszącego. Kilka wyrazów odbiło się od tafli. Czy rozumiałem? Oczywiście, że nie wyłowiłem z tego komunikatu nawet pojedynczego słowa. Był jakiś zwierzęcy, perwersyjnie bezczelny. Czułem, że to istnienie we mnie pragnie nagłego wywrócenia. Jakby moje ciało było dwustronną kurtką, którą na życzenie można przewrócić z zewnątrz do wewnątrz i na odwrót. Czułem, że zaraz zwymiotuję, a potem zemdleję. Boże, co to było za piekielne uczucie… A może…? Wiedziałem już teraz, skąd te włosy wewnątrz moich ust. Miał w nich nieogolony podbródek, miękki jak moje dziąsła? W jaki sposób ten demon pętający moje zmysły działał? Co za typ? Skąd się wziął? Nie wiedziałem, ale przeczucie podpowiadało mi odpowiedź. Jazda samochodem w środku nocy nie była niczym przyjemnym. Mokre, zabłocone buty za każdym nadepnięciem pedałów sączyły z wewnątrz dziwną, czarną, podobną do smoły ciecz. A stanie naprzeciw ciemnego domu w strumieniach ulewy, i to w dodatku bez spodni, również nie wzbudziło mojego zachwytu. Nagle usłyszałem w jaźni szczególne wycie i jakby niedokończone, rytualne słowa wezwania. Boże, ile było w nich rozpaczy! Wtedy w rozświetlonym oknie poruszyła się zasłona i przez moment za szybą zamajaczyła znajoma, kobieca sylwetka. Poznałbym ją na końcu świata. Moje serce zabiło żywiej. To była nasza… Molly. 11. O sprawie szczoteczki do zębów wspomniałem tylko Natalie. Oboje staliśmy przez kwadrans w łazience, dokładnie przeglądając miękkie włosie. To nawet nie była Colgate. – Nie wydaje ci się, że one rosną? – zapytałem zaniepokojony. – Co? To włosie? – odpowiedziała pytaniem mieszczącym się niemal na krawędzi paniki. – Tato, nie strasz mnie. Nigdy nie widziałam takiej szczoteczki. Przecież to prawie pięć centymetrów włosia i zobacz jak bardzo jest skrwawione. Wyrzuć to. Wyręczyła mnie w tym ruchu. Szczoteczka powędrowała do kosza na śmieci tuż obok umywalki. Chodziłem tam całą noc powodowany jakimś dziwnym przeczuciem. Nie myliłem się. Kilka opadłych na umywalkę włosów nie dawało się oderwać. Najspokojniej w świecie porastały też kosz. Maszynką do golenia udało mi się zgolić porcelanową powierzchnię umywalki, ale gorzej było z koszem. Pobiegłem do kuchni po plastikowy worek i zakopałem to wszytko jeszcze tej samej nocy w ogrodzie. Rankiem kilkakrotnie, niemal z obsesyjną dokładnością, sprawdzałem, czy przypadkiem włosy nie wyrastały ponad wysokość trawnika. Na szczęście były miękkie i niewyczuwalne. Wróciłem do domu z mocnym postanowieniem. Wyrzuciłem walizkę wprost do kubła na śmieci, stojącego tego dnia przed domem. Po chwili coś kazało mi po nią wrócić. Niechętnie posłuchałem. Otworzyłem ją ze złym przeczuciem. Przeglądałem rzeczy, kiedy mój wzrok padł na to zdjęcie. Łzy stanęły mi w oczach. To było dawne zdjęcie Molly z epoki naszych randek w centrum Belfastu. Nawet pamiętałem dokładnie ten pomnik, domy i katedrę w tle. Zatrzasnąłem wieko ze złością i zaniosłem wszystko do bagażnika samochodu. Tej nocy miałem spokój. 12. Ale następnej doznałem jakiegoś szału. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Niedbale ubrany wybiegłem w ciemną noc. Metrem dotarłem do City, a stamtąd tramwajem i autobusem gdzieś
Luty 2016
41
w dzielnice nadmorskie. Znalazłem się w tanim mieszkaniu komunalnym. Wydawało się mi, że jestem tu sam, pozbawiony ciężaru przyczepionego do mnie ducha. Molly rozpoznała mnie i oddała się szaleństwu. Nigdy nie widziałem jej tak podnieconej, tak bardzo poddającej się i tkliwej. Sam dygotałem na widok jej nagiego ciała, rozigranych w świetle świec, falujących piersi, wierzgających w dzikim pożądaniu nóg, roztańczonych, przyciągających, szarpiących i czułych dłoni. Miłość, która nie była w końcu moją wybuchła w głębi naszych wspólnych serc z mocą atomowej bomby. Zawładnęła jaźnią, obudziła nienasyconą gorycz z faktu upływu chwili. Chłonąłem każdą sekundę i liczyłem minuty, smakowałem je w myślach ponownie i zapisywałem na każdym wolnym skrawku pamięci, wyrzucając z niego wszystko to, co było na nim przedtem. Oszalałem? Zapewne tak. Wspomnienie odnotowane w chwili bieżącej potęgowało jego odczuwanie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jednak we mnie JEST, że śmieje się i kpi z mojej chęci oszustwa i wzywa mnie do zdrady. Wiem już, do czego ten upiór jest zdolny. Jaki potrafi być podły, nikczemny i zboczony. Nie mogłem narzekać, odczuwałem jego rozkosz i satysfakcję. W końcu byłem jakąś istotną częścią monstrualnej jaźni tragicznie zmarłego i jego gry zmartwychwstania. Przecież od niego przejąłem wiedzę o każdym szczególe ciała tej kobiety, o jej wymaganiach i źródłach przyjemności. Znałem każde załamanie skóry, obite w dzieciństwie kolano, rozpoznawałem specyficzny układ dłoni na moim torsie, spodziewałem się zakrzywienia serdecznego palca, gdy ustami rozpoczynała muskanie mojego nieogolonego podbródka. To on zezwalał na rozkosz odczuwania i rozumienia. Musiałem to przyznać z niemałym bólem. Dlaczego? Kto lubi się czuć sterowaną marionetką, nawet kiedy uczucie wydaje się twoje i tylko twoje. – Czy pamiętasz? – zapytała Molly, wyrywając mnie z zamyślenia. – Plaża w Jordanstown, na Loughshore Caravan Park? – odpowiadał pytaniem duch. – Pewnie, że tak – potwierdzał, a mi drętwiały od tych konwersacji usta. Jakby je mroził słowami. 13. Te twarde skarpetki stały się synonimem mojego ślizgu w inny – drugi – piękny świat. Przecież ci dwoje pociągali mnie bardziej niż całe moje drugie, dotychczasowo nudne życie. Rozumieli konieczność mojego bytu i towarzystwa w tych roznegliżowanych, intymnych sytuacjach. Podzielili chwile własnego szczęścia z kimś tak przypadkowym i dotąd bezimiennym, i teraz bezmiernie szczęśliwym jak ja. Czekałem już od świtu, od każdego rana wypatrywałem zmroku. I niemal wyłem z rozpaczy, kiedy z jakiegoś niewyjaśnionego powodu seans spotkania jednak nie następował. Zawsze poprzedzała go dziwna seria trzasków przestrzeni. Jakby ktoś przekręcał pokrętło kontaktu na ścianie i manipulował w nie reagujących przewodach. Czekałem. Czasami był to pełny tydzień, czasami zaledwie dni i fragmenty rozbitej na czekania doby, które tkwiły we mnie jak niepotrzebny zadzior. Samo wymykanie się nocą z domu przepełniało mnie drżeniem niezwykłego podniecenia. Albo jazda z zamkniętymi oczyma! Zakręcenie i pokonywanie skrzyżowań na krawędzi głębokiego snu i przy pełnym gazie. Dopiero przecież od niedawna mój duch zezwolił mi na rozbudzenie świadomości. Ale robił to celowo. Dokonywał podejrzliwych inwersji percepcji i wtedy to już nie byłem ja. Czułem, że zatracam się, że nie kontroluję już całości przeżywanych chwil, że ten zawistny, zazdrosny typ coraz więcej z mego życia pochłania tylko dla siebie. Odcinał mnie od wielu chwil, maskował rzeczywistość, ubarwiał, kłamliwie relacjonował. Z wolna przejmował i podporządkowywał sobie moje życie. Zmusił mnie do rezygnacji z dobrze płatnej posady. Bez mojej wiedzy obmacywał moją żonę i córki. Byłem bezradny i zagubiony. I wściekły… 14. Tej nocy w mieszkaniu Molly nie byliśmy sami. Był jeszcze ktoś. Ktoś, kto z ogromnym okrucieństwem dokonał mordu na naszej Molly. Ktoś, kto stał w kącie z jeszcze broczącym krwią ostrzem, wpatrzony we mnie zrozpaczonym wzrokiem? Nie, nie. Nie patrzący. Niewidomy. Ślepy? Przyskoczyłem bliżej z wykrzywionymi jak zwierzęce szpony dłońmi. Pochwyciłem to kruche ciało i przewróciłem jednym silnym pchnięciem na zimną podłogę. Czułem się bezkarny, lekki
42
Herbasencja
i swobodny w tym, co robię. Jednak jakaś potworna siła zmusiła mnie do odwrotu. Pociągnęła do tyłu i szarpała, walczyła z oszołomioną wolą. Ręce osłabił dziwny prąd. Kiedy zadrżały po raz kolejny, wolno je wycofałem. Nie potrafiłem zmiażdżyć tej drobnej szyi. Te dobre oczy, pomimo że pod przymkniętymi, drżącymi powiekami obudziły we mnie ciągle potężniejące echo wzburzenia i oporu. Przecież znałem tę drobinę i kochałem ponad wszystko w mym prawdziwym życiu. Wiedziałem, że popchnął ją do czynu motyw miłości dziecka. – Co tu robisz, Alice? – zwróciłem się z pytaniem do córki. Zrobiłem to wbrew wypełniającej krtań dławiącej sile milczenia. Ten upiór we mnie szalał z bezsilności, wił się i skomlał w niemocy. Ale był już w odwrocie, zwyciężony, osłabły i niezdecydowany. Poczułem wkrótce, że opuszcza mnie z wrzaskiem. Goni za umykającą duszą Molly. Odczepia głęboko wrośnięte w jaźń szpony, zwija wirującą sieć opętańczej energii. Potem z sykiem rozpryskuje się na drgające, wątłe nici. – Tato – powiedziała – ona miała osiemdziesiąt lat. Nie mogłem uwierzyć. Klęknąłem przy zwłokach. Przecież kochałem młodą, jędrną dziewczynę… Energiczną, żywotną kobietę z szalonym poczuciem humoru, a nie stetryczałą jędzę z potem podobnym do przezroczystego, rozsmarowanego masła. Ale pomarszczone ciało leżące w kącie było więcej niż wymownym dowodem jak bardzo się myliłem. Przesunąłem palcami po skórze. W tej chwili napłynęło opamiętanie. Przyjrzałem się uważnie. Rzeczywiście skóra posiadała fakturę łusek bagiennego węża, pełna wzorów tak znanych mi z opowieści snutych przez naocznych świadków cielesnych materializacji. Noga, przy bliższej analizie, składała się z mikroskopijnych kadrów filmowych, złożonych w chropawą w dotyku skórę. Aż bałem się pomyśleć, co jest we wnętrzu tej istoty i jak skomplikowana jest jej zdolność samoprojekcji. Oficjalne gazety roiły się od artykułów spekulujących na ten temat. Szukały powodów tych nazbyt częstych w ostatnich miesiącach procesów. Oficjalna propaganda przekonywała o winie nowych środków farmakologicznych, tak zwanych betasleeperów. Wspominano o „zarazie nieprzebudzenia”, ciężkiej chorobie dotykającej marzących sennie, atakującej mózg, a w dalszej kolejności narządy ruchu, seksu i trawienia. Ja jak zwykle o zmowę podejrzewałem wszędobylskie sex-shopy i przedsiębiorstwa pogrzebowe, poszukujące źródeł łatwego zarobku na ożywionych projekcjach zmarłych krewnych, lub – w przypadku sex-shopów – gwiazdach filmowych, robiących wszelkie świństwa na życzenie. Jedni i drudzy przechwalali się sukcesem w nowej technologii. Materializowali nawet postacie historyczne. Głośnym echem odbił się przypadek ganiającego po parku gwałciciela w osobie młodego Adolfa Hitlera. Mogły to być też zaginione rzeczy, psy, nawet stara, ulubiona ciężarówka albo zwykła rybka z dziecinnego akwarium na złośliwie kopiące prądem baterie. Wszystkie przedmioty z certyfikatem oryginału, doprowadzające do uczucia wszechobecności i jego skrajnego natręctwa. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero córka. – Amerykanie właśnie testują swój gigantyczny komputer kwantowy, obejmujący działaniem całą atmosferę ziemską – zaczęła. – To jest jak bezczelne pierdnięcie. W końcu wszyscy żyjemy w tej atmosferze. Z programów wykluwają się te upiorne, żywe projekcje. Niektórzy ludzie nie potrafią tego znieść, dlatego chorują na „zamknięte oczy” – wydukała jak telefoniczny automat. – Na ulicach pełno jest „nieobudzonych”. Sam się sobie dziwiłem, że wcześniej na to nie wpadłem. Choroba, przecież czytałem o tym w necie tysiące razy. Jak mogłem być tak zaślepiony? Ale psychoza wyjątkowości własnej percepcji i sama moc doznania uczucia wyjątkowej ważności w miłości przerastała i detronizowała logikę. – Zabierz nóż z podłogi – zażądałem od córki. Zirytowała mnie tą celnością diagnozy. Pochwyciliśmy ciało i zgodnie zaciągnęliśmy pod balkonowe drzwi. Oboje wiedzieliśmy, że mord ujdzie nam na sucho. Sądy nie radziły sobie z wyzwaniem nowych czasów. Policja bezradnie rozkładała ręce. Czuliśmy się silni i bezkarni. Ale przypuśćmy, że nas złapią… Kto będzie przekonany o naszej winie? Kto wie, może obarczymy winą chorobę i tę nieustającą transmisję zarąbistych snów? A może ten zawsze niewinny, koguci i strojący fochy rząd Stanów Zjednoczonych? Nowa zaraza rozprzestrzeniająca się we śnie i rozlewająca na rzeczywistość? To mnie,
Luty 2016
43
mówiąc szczerze, przeraziło. Prawda realna, która powoli ginie w przepychance z wszechkomputerem, reprezentującym interesy największego, najbogatszego mocarstwa i postawionym w randze Boga ponad światem maluczkich. Urojenie stające się faktem? Postanowiliśmy zrzucić ciało wprost z balkonu do wielkiego śmietnika na gruz w dole, a potem jakby nigdy nic wrócić do domu. Molly uderzyła szczęką o metalową krawędź. Jej zęby posypały się na ziemię i potoczyły jak rozerwane korale. Na ten dźwięk wybuchnęliśmy z córką głośnym śmiechem. Jeszcze jadąc samochodem chichotałem i dokładnie, co do kropelki, oblizałem krawędź tego dziwnego noża. Nalot smakował jak pozostawiony po smarowaniu kanapki dżem z Molly. Do samego końca podróży nie otwierałem oczu. Swoisty rekord ostatnich dni. Frontowe drzwi otworzyła żona. Trzymała małą walizkę pełną dziwnych, obszarpanych biustonoszy, którą za wszelką cenę próbowała przede mną ukryć za plecami. Szeptała coś z łagodnym uśmiechem towarzyszącym słowom. Z jej ust wystawały rosnące na dziąsłach włosy, a na zamkniętych powiekach pyszniły się modne, otoczone linią brokatu otwory na źrenice. Tak fachowo nie wyciąłby tego najzdolniejszy weterynarz. Byliśmy naprawdę chorzy…
Wydawało mi się, ba, byłem przekonany, że wyrzuciłem ją tej nocy pierwszego kontaktu, ale następnego rana zagapiłem się i znów myłem nią zęby. Tym razem włosie masowo przylepiało się do dziąseł i wewnętrznej strony policzka. Byłem pewny, że oszalałem. Kilkakrotnie przepłukałem usta. Zawsze z tym samym negatywnym skutkiem. Przetarłem usta. Kilka kropel czarnej, rozmazanej krwi i jasna ślina pozostały na wierzchu dłoni.
44
Herbasencja
Justyna Lech (Mirabell)
Zgodnie ze słowami Hessego jest „intelektualistką, molem książkowym i nie wykonuje żadnego praktycznego zawodu“. Polonistka i religioznawczyni, miłośniczka zwierząt i koneserka irlandzkiej pogody. Feministka i typowa matka Polka z tendencją do przekarmiania najbliższych. Bez czytania nie wyobraża sobie życia. Pisywała już w przedszkolu, w liceum planowała szybko zacząć karierę pisarską, ale literaturoznawcze studia nieco ostudziły jej grafomański zapał. Do pióra wróciła niedawno i wciąż podchodzi do niego ostrożnie i nieśmiało.
Żertwę swą złóż, gdzie stare czczono bogi
baśń
Owego roku w dziady niebo ludziom nie sprzyjało i zawierucha gasiła święte ognie po rozstajach. Świat jesiennił się już od dawna: nagi był, mokry i zmarznięty, jak wtedy, kiedy go Diabeł z Bogiem z wody dopiero co wyłowili. Wychudzone dusze do spółki z wilkami snuły się po polach, a wieczorami podchodziły blisko domów, rozsuwały zasłony mgieł i zaglądały w oświetlone okna. Przykazał Wiesław Mokoszczuk żonie swojej stać na progu i dziada wędrownego wypatrywać. Aleć nie musiała Bogna przez deszcz na drogę i mostek zerkać, bo przechera sam wiedział, gdzie najlepiej stół zastawiony będzie. Hryciukowie spoglądali nieufnie, ale w końcu chyba uznali, że dziad to dziad, chociaż nieznany. Swojego zgubili gdzieś po drodze razem z resztą wsi, kiedy ich w Strehlen, to jest w Strzelinie, w inną skierowali stronę – oni sami byli spod Lwowa, ale już w Polsce trafili do transportu z tymi z okolic Brześcia i tak zostało. Wiesław nic przeciwko sąsiadom nie miał, zawsze to swój w tej przeklętej ziemi, ale jak ich do tego samego dokwaterowali domu, to mu się Hryciukowie przestali podobać. Szukali Mokoszczuki w Strzelinie sprawiedliwości, bo nie może tak być, że jedna chałupa na tyle osób, ale nic nie wskórali. Powiedziano im, że nie ma dla lwowiaków miejsca już nigdzie, a zresztą i tak niedługo będzie kolektywizacja i wszystko inaczej ma wyglądać. Chcąc nie chcąc, musieli się Wiesław z rodziną z Hryciukami jakoś dogadać. A że Mokoszczuki pierwsi byli na tej gospodarce i więcej mieli we wszystkich sprawach do powiedzenia, patrzyła na nich druga rodzina wilkiem. Siedzieli zatem Hryciuki w kuchni, kiedy Bogna dziada karmiła. Guślarz Dobromir, zapluty i na jedno oko ślepy, zjadłszy sutą porcję kaszy z omastą domowi Wiesławowemu błogosławił, duchom żertwę jego polecając. Kiedy starzec jadł, skóra na jego twarzy marszczyła się jak woda w wietrzny dzień, a wyblakłe oczy rzucały po izbie uważne spojrzenia. Bogna wystawiła zmarłym kąski za próg i na wszelki wypadek przeżegnała się trzy razy, a dziad, pomlaskawszy z zadowoleniem, odezwał się do Wiesława: – A tego nie chcieliście zdjąć, haspadar? – I wskazał na wiszący w jadalni portret mężczyzny o ostrych rysach i ponurym spojrzeniu. Obraz jak obraz, kilka ich w domu znaleźli – trzy pejzaże i jedno monidło w sypialni – ale jakoś tak ten Niemiec patrzył, że się człowiekowi zimno robiło, jakby kto drzwi w grudniową noc nie domknął. – Nie wasza rzecz – mruknął Wiesław. Zdjąć to by może i zdjął, ale lwowiacy też się jakoś malowidła bali – Hryciukowa żegnała się za każdym razem, jak przechodziła obok – i z czystej
Luty 2016
45
złośliwości postanowił gospodarz Niemca na ścianie zostawić. – Zmówcie jeno modlitwę i nie swoich spraw nie dociekajcie. – Jak sobie chcecie. Baczcie ino na ten mostek, pono tu siła Niemców Ruskija w rzeczce utopili. I nie patrzcie tak na mnie! – charknął Dobromir, zerkając na pobladłą z nagła Bognę. – Nie chciał ja was straszyć. Ale trza by sprawdzić, czy droga nie zaminowana. – Nie bójcie się, wozy tędy codziennie przejeżdżają i nic – uciszył go Wiesław. Dziad uśmiechnął się krzywo, po czym złożył dłonie, szorstkie i pełne plam jak skóra ropuchy. Uniosła się modlitwa Dobromirowa i poleciała z wiatrem przez zmarznięte pola, przez trzęsawiska mgłą spowite niby pajęczyną, przez ognie płonące na rozstajnych drogach. Wydawało się Wiesławowi, że widzi, jak dobre słowo nad żertwą zmówione krąży pod powałą i uchodzi w zawieruchę, rozsrebrzając się między kroplami deszczu i karmiąc otwarte dzióbki duchów i nawii. I miał gospodarz szczerą nadzieję, że ta kasza guślarzowi darowana i ofiara, i modlitwa, równowagę w jego domu przywrócą i żyć pozwolą spokojnie. Bo chociaż w żadnych niemieckich topielców nie wierzył, jakoś mu było nieswojo w obcej ziemi; szczególnie gdy na portret diabelski zerknął. Tylko czy te obce, niemieckie dusze polską zrozumieją modlitwę i obiatę? Przyszedł po dziadach listopad i rozbłocił się na polach Ziem Odzyskanych, a po nim grudzień skuł mrozem ścierniska. Przestały ciągnąć przez mostek furmanki wyładowane ludźmi – zakutane baby, wąsate chłopy i dzieci umorusane nie zaglądały już w Wiesławowe okna. Ułożyli się jakoś z lwowiakami i nikt nikomu w drogę nie wchodził, ale wciąż nie czuli się u siebie na tej ziemi, gdzie zamiast trumien ojców obce spoczywały kości. Najbardziej Mokoszczukowi przeszkadzał portret: czuł, że wzrok Niemca dotyka go jak zimna dłoń wetknięta nagle za kołnierz. Bogna z Dalejką dziurę Wiesławowi w brzuchu wierciły, żeby straszydła się pozbył, a Hryciukowie chyba tylko przez czystą złośliwość nie spalili płótna po kryjomu. W okolicy Bożego Narodzenia powziął zatem gospodarz postanowienie, że malowidło w końcu zdejmie i wyrzuci. Aleć kiedy wszedł Wiesław do izby, gdzie obraz wisiał, zdjęła go nagła groza i zimny dreszcz przebiegł po ciele: w ciężkiej ramie widniało namalowane szarawe tło z kawałkiem kwiecistej zasłonki; bohater portretu znikł. Dwa dni później zmarła Hryciukowa. Stara już była i nikt działania sił piekielnych w tym nie podejrzewał, może poza Bogną, która we wszystkim diabelski widziała palec, osobliwie odkąd obraz niemiecki opustoszał. Dalejka, Wiesławowa córka, poszła Hryciukowym dzieciom pomóc ciało obmyć. Ksiądz miejscowy mszę odprawił i spoczęła lwowianka w niemieckiej ziemi, a Mokoszczuka dziwne uwierało przeczucie. Jakieś czarne toczyły go myśli, nie ufał księdzu młodemu i wydawało mu się, że coś ta śmierć niedokończona była i niedomknięta jak należy. Lato wzeszło piękne i słoneczne, ale w Wiesławowym gospodarstwie jakiś zatęchły mrok panował, jakby zima nie dała się stamtąd wypędzić. Ojciec rodziny Hryciuków zachorował i po dwóch miesiącach męczarni do swojej zmarłej żony dołączył. Tym sposobem ich synowie sami zostali na gospodarce, a atmosfera między nimi a Mokoszczukami jeszcze bardziej się stała napiętą. Pierworodny był bowiem popędliwy i denerwowało go, że dzielić się musi z Wiesława rodziną. Młodszy zaś, choć milszy i często maślanym wzrokiem na Dalę spoglądał, niewiele miał do powiedzenia. Pogrzeb odbył się w połowie lipca i znów miał Wiesław wrażenie, że jakiś dziwny się nad tą śmiercią zapach unosi. Kiedy stary Hryciuk leżał jeszcze chorobą zmożony, poszedł do niego gospodarz sprawy podziału pracy w domu omówić, bo obiecany PGR do tamtego czasu nie powstał i trzeba się było jakoś do zimy przysposobić. Hryciuk spał, chrapiąc głośno, blady i chudy, jakby śmierć już się za niego zabrała, nie mogąc się ostatniego doczekać oddechu. Przy łóżku zaś stał mężczyzna, ogorzały i żylasty, o ciemnych włosach i pomarszczonej twarzy. Niemiec z portretu. Podleciało Mokoszczukowi serce aż do gardła i tam utknęło. Przylgnął plecami do ściany. Chciał uciekać, ale nogi zdawały się być przyrośnięte do podłogowych desek. Niemiec milczał, wpatrując się w lwowiaka, jakby życie z niego samym wzrokiem wysysał. Wiesław przeżegnał się, grozą zdjęty, a wtedy zjawa uśmiechnęła się, jakby szyderczo, i znikła.
46
Herbasencja
Później przyszły żniwa i wszyscy pracowali od rana do wieczora, ale nad Mokoszczukami i Hryciukami wciąż coś złego wisieć się zdawało. Którejś nocy obudził się Wiesław zmorą przyduszony, zdyszany i zlany potem. Rozejrzał się po izbie – księżyc wlewał się sino przez otwarte okna, rozsnuwając trupią poświatę na ścianach i meblach. Przy wielkiej, starej szafie stał Niemiec z portretu, a obok niego inni: młodzi i starzy, o bladych twarzach, skórze odchodzącej od kości, w zjedzonych przez robaki ubraniach i o resztkach włosów lepiących się do nagich czaszek; milcząc, szczerzyli zęby albo ściągali usta w wyrazie dezaprobaty. Wszyscy, których rysy dało się jeszcze rozróżnić, podobni byli mężczyźnie z obrazu, wszyscy – jedna trupia rodzina. Zesztywniał Wiesław ze strachu, serce ścięło mu się w piersi jak woda na mrozie, i niewiele myśląc, z łóżka wyskoczył i do ściany przy oknie przywarł. Wielkimi oczami patrzył na zbiegowisko widm, szepcząc gorączkowo „Ojcze nasz” w nadziei, że oprzytomnieje i mara zniknie; ale wtedy coś zimnego dotknęło jego szyi, cuchnąca woda pociekła po rozpalonej skórze: parapet obsiadła chmara topielców o nabiegłych fioletem wargach. Wyciągali ku Wiesławowi dłonie napuchłe, o rozmiękłych paznokciach, patrzyli wodnistymi oczami i szwargotali coś po niemiecku, gramoląc się do izby i znacząc podłogę śmierdzącymi stęchlizną kałużami. Wrzasnął Mokoszczuk na całe gardło i wycofał się z powrotem w kierunku łóżka, gdzie wciąż spała niczego nieświadoma Bogna. Widmowa rodzina także zaczęła się ku niej zbliżać, pomrukując w tym samym co topielcy języku. Tamci zaś przeszli do śpiewu i zaczęli podskakiwać rytmicznie, rozbryzgując w tańcu krople wody po ścianach. Między trupami dojrzał gospodarz starych Hryciuków, bladych i równie jak on przestraszonych – obijali się o topielczy korowód, który gniótł ich jak kamienne żarna i wydawało się, że lwowiacy nie mogą się wydostać z tego tłumu potępieńców. Więcej Wiesław nie zobaczył – przytomność utracił i padł jak długi na ziemię. I chociaż później żona jego twierdziła, że żadnego krzyku w nocy nie słyszała, to obudził się gospodarz poobijany na podłodze, a ściany w sypialni poznaczone były plamami od wychlapanej wody. Przenieśli się z Bogną do Dalejkowego pokoju i spali odtąd we trójkę, ale wiedział Wiesław, że to nic nie da, póki Niemiec z obrazu na swoje miejsce z powrotem nie wsiąknie. Im bardziej słoneczne lato przechodziło w jesień, tym mroczniej płynęło w domu przy mostku życie. Od powały po podłogę chałupa wypełniła się dziwną, pachnącą pleśnią ciszą. Domownicy zasiadali do stołu i żuli ją wraz z nitkami kapusty jak zgrzytający między zębami, wilgotny piasek. Jakaś groza wypełniała chatę niby czarna maź i wszyscy chodzili cisi i struci. W końcu cały dom lepił się od niewypowiedzianego i poczuł Wiesław, że dalej tak być nie może. A że okrągły rok już od zakończenia ich tułaczki minął i zbliżał się dzień dziadów, poszedł szukać Dobromira, któren w okolicy gdzieś winien przebywać. Zaprosić go chciał, żeby znowu żertwę duszom polecił i modlitwę zmówił, jeno tym razem tak, żeby lepiej jakoś podziałała. Zaprzągł konie i furmanką do wsi Mikoszów pod Strzelinem pojechał, bo usłyszał, że tam guślarz u jednych gospodarzy za parobka robi. Odnalazłszy dziada sprawę swoją mu wyłuszczył. Spojrzał na niego Dobromir koso i rzekł: – Ja do ciebie w dziady nie pryjdu. Wasza wieś przeklęta, niemieckie pryvidy pałętają się po ścierniskach. – A tu się nie pałętają? Tak samo w Mikoszowie i w Głuchej, w Kazanowie i w Muchowcu. Wszędzie Niemcy naszych, a my z Ruskimi Niemców mordowali. – Prawyś. Każda wieś ma swoją tragedię, ale wasza jakaś inna – powiedział dziad, palec w mentorskim geście wznosząc ku górze. – Tam coś jest jeszcze, czego ja wypędzić nie dam rady. Ksiądz może by mógł albo cadyk, taki, jacy w Brześciu bywali; ale tutaj to nie ci sviatary, oj, nie ci. – To co ja mam robić? – zapytał Wiesław, zrozpaczony. – Poradźcie mi co, zanim niemieckie upiory wszystkie z nas siły wyjedzą! Pokiwał Dobromir głową i odezwał się w te słowa: – Zwykły człek tu nic nie pomoże. Ksiądz by się zdał, ale prawdziwy, porządny, a tacy to za Bugiem na cmentarzach zostali. Ale są takie siły, co wiedzą więcej niż ludzie. To jest niemiecka ziemia, ale Boh ten sam i duchy tak samo głodne. Za ostatnimi domostwami w waszej wsi jest bór, a dalej
Luty 2016
47
mokradła, gdzie różne duszki i licha mieszkają. Tam pytaj, ale strzeż się, bo diabelstwo sprytne jest i na duszę twoją łase, osobliwie to niemieckie. Bacz, że to nie naszych przodków duchy się tu po polach snują. Weź krzyż ze sobą, jeśli dasz radę. Z początku nie chciał gospodarz dziada posłuchać, jednak kiedy wrócił do domu, zobaczył, że Bogna w łóżku leży, a Dala chłodne okłady matce do czoła przykłada. Podbiegł do żony i jął pytać, co jej jest, ale stara jeno podniosła na niego oczy gorączką błyszczące. W tych źrenicach, zdało się Wiesławowi, odbijała się postać Niemca z portretu i blade cienie topielców z rzeczki za domem. Zląkł się Mokoszczuk i przeżegnał trzy razy. Mary znikły, ale męcząca Bognę gorączka pozostała. Sam się tedy swojej dziwiąc przeważności, poszedł Wiesław za Dobromirową radą przez bór ku mokradłom. Krzyż wziął, ale kiedy tylko wszedł między drzewa, trzymany w ręce krucyfiks zaczął palić żywym ogniem dłonie gospodarza. Odrzucił Mokoszczuk krzyż i kroczył dalej przed siebie bez bożej ochrony, z nożem jedynie za pas wetkniętym. We wsi już rozpoczęto obrzędy: święte ognie płonęły przy rozstajnych drogach, ludzie żertwy duszom szykowali i zapraszali dziadów na posiłek, baby zaczęły zamawiania, a ksiądz schował się na plebanii i okiennice zamknął, żeby tego wszystkiego nie widzieć. Szedł gospodarz przez bór powoli, z zimna się trzęsąc. Patrzyły na niego drzewa przez szorstkość kory, patrzyły ptaki spomiędzy gałązek. Czuł na sobie ciężar dziesiątek ukrytych w gęstwinie oczu, a im bardziej w bagna się zapuszczał, im gęstsza podnosiła się mgła, tym bardziej robiło mu się dziwnie i nieswojo. Wydawało mu się, że pniaki spoglądają nań pusto jak odcięte głowy, a trawy falują w stojącej wodzie niby wyblakłe włosy topielców. Trzymał ręce na piersi, jakby miał dzięki temu utrzymać w niej trzepoczące ze strachu serce i szedł wciąż przed siebie. W końcu zobaczył, że w gęstwinie migocze mdłe, brązowawe światło. Już pomyślał Wiesław, że to co najmniej błotnik albo nocnica chce go w bagna wciągnąć i przestraszył się nie na żarty, ale wtedy z zarośli wyłoniło się drugie światełko i poznał, że to żółte ślepia licha tak we mgle błyskają. – Witajcie, gospodarzu. Coś mi się zdaje, że po radę do mnie przyszliście. Zdumiał się Mokoszczuk, że djabal niemiecki po polsku się odzywa, ale nic nie rzekł. Patrzył w czarcie oczy świecące, głęboko osadzone na włochatej twarzy i czekał. – Pewno się dziwicie, że waszą mowę rozumiem? – domyślił się diabeł. – Jam jest Dydko, demon prastary! Byłem tu, zanim jeszcze Niemiec nastał i zanim Słowianie skakali przez ognie na Sobótce. Byłem, jak pan mój, Diabeł, Boga próbował z pierwotnej ziemi zepchnąć, kiedy ten usnął. Wszystkimi mówię językami i chętnie ci na pytania odpowiem, ale nie za darmo. – A wiesz, dlaczego demon się na mój dom uwziął i Bognę chce mi zabrać? – Wiem. Ale powiem ci dopiero, jak mi dasz swoje lewe ucho. Wiedział Wiesław, że niedobrze jest z czartem układy zwierać, ale też z wielkiej był potrzebie. Dobył więc noża zza pasa i odjąwszy sobie ucho, lichu je podał. Rana broczyła krwią gęstą jak syrop, posoka sączyła się po szyi na watowany kołnierz. – Uczciwa cena. – Dydko pokiwał głową z ukontentowaniem. – To ja ci teraz powiem: upiór jest Niemiec – Kurt na imię mu było – do którego twoja należała gospodarka. Kiedy przyszła na te ziemie Armia Czerwona, chcieli się ostatni niemieccy żołnierze w borze schronić i przyszli poprosić gospodarza domu przy mostku o pomoc, coby im drogę wskazał i prowiantu dał, ile może. Kazał im Kurt czekać, wziął konia i pognał do sąsiedniej wsi, gdzie już Ruscy stacjonowali, żeby im pobratymców wydać. Zdało mu się, że go dzięki temu czerwonoarmiści oszczędzą. Później tamtych namówił, żeby się w szopie u niego przespali, bo długa przed nimi droga. Nakarmił, napoił i czekał. Nocą przyszli Rosjanie z Polakami, Niemców pojmali i nawet za jeńców nie wzięli, jeno na miejscu, bez sądu, zabili. Topili ich w rzeczce, niełatwo było, bo płytka dość, ale amunicji im było szkoda, poza tym niezły przy tym topieniu ubaw mieli. A później Kurta z rodziną w ich własnej powiesili szopie. Teraz byli gospodarze spokoju zaznać nie mogą, a topielce ścigają ich nocami, zemsty pragnąc. I tak to w domu twoim trwa wojna między duchami, a że duchy złe z żywych czerpią siłę, to i chorobom nie ma się co dziwić. Zląkł się Wiesław nie na żarty, pot zimny polepił mu ciało jak pajęcza sieć. Pomniał znów, że niedobrze jest diabła o radę pytać, ale wyjścia nie miał.
48
Herbasencja
– Szto rabić? – wydukał. – Powiem ci, ale musisz mi więcej zapłacić. Jeśli chcesz wiedzieć, co robić, musisz mi oddać wszystkie palce prawej dłoni. Wahał się Mokoszczuk, ale przypomniał sobie, że diabły przy wszystkich układach ludzi oszukują i że zawsze na duszę dybią, choćby nie wiadomo, jak się od tego wykręcały. – Na co ci moja dłoń? Stary jestem już i gośćcem zdjęty, do niczego ci się nie nada. – Mam ja swoje kopyta, nie musisz się obawiać – zaśmiał się Dydko. – Nie do używania chcę twoich palców, ale po to, żeby cię ich pozbawić, i żeby rada moja nie przyszła bez zapłaty. Wyszczerzył się przy tym, błyskając zębami gładkimi jak odpustowe korale, a Wiesław, w ostatnim, desperackim wysiłku, rzucił się na niego, próbując pochwycić i groźbą odpowiedź wymusić. Ale licho nie w ciemię było bite – nie zdążył gospodarz rąk zacisnąć, a już w miejscu czarta znalazły się jeno pył i mgła. Dydko zaś siedział na drzewie, nogami majtając i śmiejąc się okrutnie. Pojął Wiesław, że nie ma innego wyjścia. Znów dobył noża zza pasa i mozolnie zaczął sobie palce jeden po drugim odcinać, żeby Dydce je oddać. Pierwsze krople deszczu kapały mu na twarz, spłukując rzęsisty pot. Kiedy diabeł dostał w końcu swoją dolę, odezwał się w te słowa: – Ta ziemia była niemiecka, ale była też polska i wasi tu mieszkali bogowie. Niedaleko stąd jest trzebiszcze, gdzie czczono stare bogi; Peruna i Swaroga, i Mokosz, i Welesa, zmarłych przewodnika. Do nich musisz się zwrócić po radę, im ofiarę złożyć. Dobry dziś jest dzień na żertwę: w dziady duchy po polach hulają, świętują zmarli, a bogowie dawni budzą się ze snu. Zanieś im swoją modlitwę, zanieś Bogu na niebie, któren jest ich wszystkich zwierzchnik, a złe duchy opuszczą twój dom. – Ty mnie, czarcie, radzisz, do Boha się modlić? – zdumiał się Wiesław, ale odpowiedzi nie uzyskał. Zanim się obejrzał, licho znikło, a na jego miejscu zebrały się upiory blade, spróchniałymi zębami uśmiechnięte. Wytrzeszczały na Mokoszczuka puste oczodoły i wyciągały ku niemu palce sine, chude, rozcapierzone. Ponad zwierzęcym wyciem zjaw unosił się złowróżbny śmiech licha. Rzucił się Wiesław do ucieczki i pokulał przez bagna. Gałęzie drzew smagały go w twarz, krople deszczu rozmiękczały zasychającą na szyi posokę. Poczuł gospodarz, że nie może dalej biec. Lewą ręką dobył noża zza pasa i obejrzał się, gotowy stawić zjawom czoła. Aleć za sobą zobaczył jeno bór i mokradła deszczem sieczone: upiory znikły. Odpoczął chwilę Wiesław, znalazł sobie mocną gałąź i poszedł dalej, na kiju się wspierając, drogę za sobą znacząc krwawymi kałużami. Nie wiedział, dokąd iść, ale ufał, że go bogowie poprowadzą. I rzeczywiście w końcu, w głębi bagien, stare trzebiszcze odnalazł. Ulewa wzmogła się – pioruny rozrywały ciężkie chmury, jakby bóg nieba w gniewie swoim biczował łachy mokradeł. Patrzył na Wiesława posąg Welesa – niedźwiedzia, władcy krainy umarłych, gdzie ptaki odlatują na zimę, a dusze jedzą chleb ze sporyszu; patrzyły zwalone na ziemię i mchem oblazłe kumiry Peruna, Swaroga i Mokosz. Klapnął gospodarz kolanami w mokrą trawę, sił już nie mając. Czuł na sobie jakiś wzrok obmierzły, jakby starzy bogowie przyglądali mu się złośliwie spomiędzy drzew. Podniósł oczy i zobaczył postać. Kobieta w obszarpanym, cieknącym od deszczu ubraniu spoglądała na niego wielkimi oczami. Miała brudną, wychudłą twarz, a płaszcz na jej grzbiecie był dziurawy i jakby przegniły. Głowa jej była pokryta strupami, dłonie zaś czarne jak Święta Ziemia. – Hospodzie, pamiluj! – wymamrotał Wiesław. Przyjrzał się nieznajomej; mimo strasznego wyglądu kobiety poznał szybko, że nie jest żadną upiorzycą, jeno żywym człowiekiem. – Bitte... – wyszeptała. Wzdrygnął się Wiesław. Niemka. Więc to taką tajemnicę mokradła w sobie chowały. Jak jej się udało przeżyć tyle miesięcy w borze, tego nie wiedział; nie miał też pomysłu, co robić. Zmęczony był, obolały, krwawiący. W jednej chwili poczuł się Mokoszczuk bardzo stary i zrozumiał, że jest jak te rosłe drzewa, które przesadzone z korzeniami w inne miejsce umierają. – Sie sind werwundet! – krzyknęła cicho i rzuciła się jego głowę oglądać. Wyjęła skądś szmatę niemożliwie brudną i próbowała nią wciąż sączącą się krew zatamować. Odsunął gospodarz kobietę łagodnie, ale stanowczo.
Luty 2016
49
– Nein – szepnął. Więcej słów po niemiecku nie znał, ale mówił dalej: – Za borem jest wieś, pewnie znasz. Koło mostku jest chata, tam pójdziesz i o pomoc poprosisz. Dadzą ci coś ciepłego, może jakoś ukryją. Ostatni ludzki zrobię uczynek, zanim złożę za spokój mojej rodziny starym bogom ofiarę. Nie wiedział, czy pojęła; on sam w jednej chwili, na stare patrząc posągi, zrozumiał wszystko. I tę rozmowę z diabłem, któremu ucho i palce jako zadatek obiaty oddał, i ten korowód upiorów, który z jego domu nie chciał odejść, i to zapomniane trzebiszcze, gdzie w kumirach wciąż mieszkali bogowie. Mieszkali i domagali się ofiary, czuł to. Gdzie, jeśli nie tu, i kiedy, jeśli nie w dziady, mógł ją złożyć i z tą nową, odzyskaną połączyć się ziemią? Zanim Niemka zdążyła cokolwiek przedsięwziąć, dobył Wiesław ostrza i wbił go we własną klatkę piersiową. Popłynęła posoka ciepła jeszcze i gęsta, a Mokoszczuk ostatkiem sił żebra swoje rozwarł i serce na nóż nadziane spomiędzy nich wyjął. I chociaż świadomość powinna go dawno odejść, uniósł strzęp krwawy, jeszcze bijący, wysoko nad swoją głowę i modlić się zaczął, kiedy krew ciekła strumieniem po ręce, skapując na poznaczoną kałużami ziemię. – Boże, któryś stworzył niebo z kamienia, a człowieka ulepił z chleba, zlituj się nade mną. W imię Peruna i Mokosz, w imię Welesa sprawiedliwego i ognistego Swaroga, Marzanny i Dziewanny, bogów dnia i nocy, sług Czarnoboga Szatana i Jezusa, stworzyciela nieba i ziemi. *** Pół roku po śmierci Bogny, która z gorączki już nie wyszła, odbył się ślub Dali z młodszym Hryciukiem. Zostawił im starszy gospodarkę, bo sam postanowił do armii wstąpić i nowy kraj pomóc budować. Zostali tedy w domu prawie sami: oni i ta kobieta, która przyszła z lasu w ojcowym płaszczu. Pomagała ziemię obrabiać za strawę i ciepły kąt, a że ani polskiego, ani ruskiego nie znała, tedy we wsi powiedzieli, że niemowa. Podejrzewali może co sąsiedzi, ale każdy swoje miał zmartwienia na głowie, a donosić na sąsiada, kamrata zza Buga, nie po bożemu przecie. Patrzyła Dalejka czasem na ojca portret, na honorowym miejscu wiszący. Tylko ona już pamiętała, że kiedyś z malunku wyzierała poważna twarz Niemca, nie zaś Wiesława Mokoszczuka tajemniczy uśmiech. Cały rok obraz był tylko obrazem, jeno w dziady jakiegoś dziwnego blasku nabierał, kolorów jakiś, jakby stary gospodarz wracał, żeby dom swój wzrokiem ogarnąć. I wiedziała Dala, że ojciec czuwa nad nimi, wszelki mrok z domu odpędzając.
Jakieś czarne toczyły go myśli, nie ufał księdzu młodemu i wydawało mu się, że coś ta śmierć niedokończona była i niedomknięta jak należy.
50
Herbasencja
Dobra Cobra
Ukrywający się pod pseudonimem autor nieco surrealistycznych opowiadań, publikowanych od wielu lat z dużym powodzeniem na Herbatce u Heleny, realizuje w swojej twórczości motto Bohumila Hrabala: Życie jest straszne, ale ja postanowiłem, że jest piękne. Różnorodny humor (od swojskiego począwszy - na abstrakcyjnym kończąc), dynamiczna fabuła, zaskakujące zwroty akcji i nieprzewidywalne zakończenia – to cechy charakterystyczne dzieł Dobrej Cobry, które w głębszej warstwie znaczeniowej poruszają istotne dla współczesnego czytelnika problemy społeczno-obyczajowe. Niezwykła wyobraźnia pisarza sprawia, że jest on porównywany przez niektórych do francuskiego surrealisty Borisa Viana.
Nieprzeparty marsz
groteska
- Idę umyć rączki, by nie mieć rzeżączki - zażartował Sprytny Radek, mężczyzna poznany całkiem niedawno w nocnym barze U Ludwika. Anabela Figarska posiadała mocne ciało, stworzone w sam raz do uprawiania miłości. Masa i ciężar zapewniały wręcz idealną stabilizację podczas damsko - męskich zabaw. Chude wywłoki nawet nie zdawały sobie sprawy, jak bardzo były narażone na maltretowanie, przemoc fizyczną, rzucanie po ścianach, obijanie o drzwi, zwichnięcia i złamania, co Anabeli nigdy nie groziło i grozić nie mogło dzięki jej puszystym kształtom. Duże ciało potrafiło wytrzymać zadziwiająco wiele szaleństw i wyszukanych cielesnych eksperymentów. Dziewczyna zdjęła koszulę i położyła się na boku. Powoli przesunęła dłonią po wydatnych kształtach, by na koniec mocno ścisnąć pośladek. Obecność Sprytnego Radka sprawiała, że jej uda wilgotniały. Był żylastym facetem, a takich lubiła najbardziej. Tacy nie odpadają podczas podniecających mocowań na tapczanie, jak większość mamisynków z brzuszkiem. którzy do niej najczęściej startowali. Znała ich wszystkich na wylot jak zły szeląg. Słabiaki! Anabela rozłożyła szeroko nogi. Pragnęła być najpierw dokładnie wylizaną, co zawsze dawało jej cielesne spełnienie. Jeśli mężczyzna spisał się na tym polu, była gotową zgodzić się na wszystko, czego tylko partner zapragnął. Na dodatek podobało jej się Radkowe poczucie humoru. - Idę umyć rączki… - przypomniała sobie żart i uśmiechnęła się szeroko. Po chwili nerwowo zmieniła pozycję. Leżąc na brzuchu pomyślała, że przecież nie każdy facet lubi, jak od razu pokazuje mu się szeroko rozwarte wrota do raju. Niektórych to wręcz odstręcza! Co za świat, każdy facet inny i do każdego trzeba znaleźć właściwy kluczyk. Może w tym wypadku kusząco wypięta pupa będzie najlepszą opcją? Ujęła ją rzadka Radkowa przypadłość: polidaktylia przedosiowa, czyli nadliczbowe kciuki. Był więc mężczyzną wprost wymarzonym do lajkowania na fejsie! Ponadto codziennie dojeżdżał do pracy czterdzieści dwa kilometry na rowerze - co było niechybną oznaką męskości, siły i zwierzęcej witalności. Czyżby jednak dzisiejszy partner zrejterował? Minęło już przecież dobrych kilka minut od czasu, gdy wszedł do łazienki. Może podgania swego malucha, by wyjść z nim dumnie sterczącym,
Luty 2016
51
niczym stylisko od łopaty? Narcyz! Da mu jeszcze trochę czasu, nigdzie się przecież nikomu nie śpieszy. Oczekiwanie spełnienia powodowało u niej coraz większy dreszcz emocji. Anabela usiadła na tapczanie i przez dłuższą chwilę nasłuchiwała. Zaniepokojona narzuciła na siebie koszulkę i ostrożnie zastukała do łazienki. Nie lubiła takich sytuacji. Może nie chce mu stanąć? A może podgonił za bardzo i jest już po robocie? Oj, to by nie było dobrze! Przez dłuższą chwilę nikt nie odpowiadał. Dziewczyna zrobiła cierpiętniczą minę, spojrzała błagalnie w górę i powoli nacisnęła klamkę. W środku nie zastała nikogo. Po ścianach nadal biegała nieuporna pląsawica oczna Sprytnego Radka. Szeroko otwarte okno wpuszczało chłodne, wieczorne powietrze. Zdziwiona Anabela ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. To, co zobaczyła w chwilę później zapamięta do końca swoich dni. W niekontrolowanym, pierwotnym przerażeniu krzyknęła najgłośniej, jak tylko umiała. Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść akcji, na poły jednak nieco fantastyczną o - dla większej zmyłki - nieco pompatycznym tytule: Nieprzeparty marsz Jeśli zanurzasz wiadro w morzu i wyławiasz samą wodę, to nie znaczy, że ryby nie istnieją. 2 Szpital psychiatryczny, położony w Skurwysynowie Dolnym - jednym z najbrzydszych miast w północnej części Polski - był taki sam, jak całe miasteczko: potwornie brzydki i odstręczający. Utworzony wiele dekad temu według wizji jakiegoś komunistycznego kacyka, pobłogosławiony przez partię oraz naród, przyjmował przypadki lekkie, acz nie beznadziejne. Rozdwojenia jaźni, schizofrenia, zagubienie płciowe - tym zajmował się wyspecjalizowany zespół lekarzy i pielęgniarek. Zapomniane przez resort lecznictwa miejsce latami trwało jako placówka lecznicza tylko dzięki wielkiej sile socjalistycznego podpisu. Dyrektorka placówki, wraz z wiernym żeńskim personelem medycznym, przez całe wakacje zajęta była grą w kapsle. Codziennym zawodom na świeżym powietrzu towarzyszyły wielkie emocje. Każda z pań dysponowała sześcioma kapslami, które symbolizowały drużyny narodowe. W ferworze zmagań sportowych czasami zapominano nawet o codziennych szpitalnych obowiązkach. Ale te przecież mogły poczekać, wobec wrażeń związanych z wyścigami. - Płaczesz i jedziesz! - pokrzykiwała Dyrektorka na ślamarzące się po asfalcie podwładne. Pacjenci najczęściej sami musieli zajmować się sobą. Solidne, choć stare ogrodzenie chroniło ich od niebezpieczeństw świata zewnętrznego, a wielki, zarośnięty park, zachęcał do spacerów w nieznane. Chutliwa Eliza tańczyła pod drzewem, zdejmując w rytm kroków kolejne części ubrania. Gdy była już całkiem naga, poszła do kotłowni, by odwiedzić palacza Marcelego. Nad ranem w całym ośrodku znów zabrakło ciepłej wody. Szmergnięty Tadeusz - wiejski sierota pod pięćdziesiątkę, któremu swego czasu pomieszały się klepki w głowie - z zapałem haftował serwetki. Z nim też nie było nigdy żadnych, nawet najmniejszych problemów. Wystarczyło podać mu dwa razy dziennie zapisane leki. Nie lubił tylko cowtorkowego czyszczenia odbytów, nadzorowanego przez Dyrektorkę. Raz przywalił salowemu tak mocno w twarz, że w miejscu, gdzie uderzył, przez dwa tygodnie nie rósł zarost. Fiśnięty Romuald, niegdyś zapowiadający się na wielkiego polityka, pacjent szpitala niemal od początku jego powstania szpitala, był ślepo zakochany w Dyrektorce. Raz, pytając o coś, dotknął ramienia kobiety, na co ta zaczęła przeraźliwie krzyczeć:
52
Herbasencja
- Zboczeniec! Ratunku i pomocy! Od tamtej pory mężczyzna unikał ludzi. Poza sezonem grzewczym mieszkał we własnoręcznie zbudowanym domku na drzewie. Pewnego razu skądś przyplątał się do niego bury kot, ale jak tylko Romuald go pogłaskał, zwierzę zaraz zdechło. Na to wszystko ze swojego łóżka, postawionego pod zakratowanym oknem, spoglądała skulona wariatka Adela. Przywieziona przez rodzinę kilkanaście lat temu i zostawiona sama sobie, bała się opuszczać bezpieczną salę, pomalowaną na biały kolor. Była nader baczną obserwatorką szpitalnego życia. - No, to naprzód! - zawołała Dyrektorka na cały głos, rozpoczynając kolejną rundę kapslowych zmagań. Panie pochyliły się nad wytyczonym kredą torem, pełnym zdradliwych zakrętów i podstępnych chodnikowych dziur. Nie mogła w nich wziąć udział pielęgniarka Aldona. Poprzedniej nocy bowiem zaszła w ciąże i od tej pory musiała się bardzo oszczędzać. 3 Z doliny rabskiego potoku, położonego nieopodal bieszczadzkiego Baligrodu, wychodzili pojedynczo. Jeden za drugim. Powoli. Szli w rzędzie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Przemieszczali się jakby w transie, z jednakowo pochylonymi ku ziemi głowami. Byli podobni do ludzi, no, może trochę od nich szczuplejsi i nieco niżsi. Gdy po dwóch dniach czoło marszu zbliżało się do Rzeszowa, na drugim jego końcu z wody wychodzili następni. I następni. Jeden za drugim w nieprzerwanym pochodzie gęsiego. Pierwszym człowiekiem, którego Istoty napotkały, był Sprytny Radek. Akurat wyglądał przez okno łazienki, szczerząc zęby i starannie myjąc pachwinę szarym mydłem o zdrowym zapachu. Mężczyzna zdziwił się niepomiernie, gdy tylko je zobaczył. Nigdy bowiem czegoś takiego nie zaobserwował na własne oczy. Natychmiast przerwał pucowanie krocza, próbując sobie przypomnieć, czy służby mundurowe z najbliższej okolicy nie ogłaszały ostatnio jakiegoś masowego protestu. Może policjanci? Listonosze? Albo inkasenci elektrowni? Wszyscy z przybyłych byli bowiem koloru niebieskiego. Sprytny Radek zdał sobie sprawę, że z powodu blokady układu nerwowego, a może zaczarowania przez nadchodzących, nie mógł postąpić ani jednego kroku do przodu lub do tyłu. W tym momencie nie myślał w tej chwili o Anabeli, obiecująco oczekującej na tapczanie. Nie myślał też o kierowniku zakładu, w którym pracował. Nie zaprzątał sobie głowy codziennymi rozmyślaniami egzystencjalnymi, ani wynikami meczów, ani niespełnionymi marzeniami o używanych samochodach produkcji niemieckiej. Nie chciało mu się też w tym momencie palić. Po prostu stał, jak ten przysłowiowy baran. Gdy pierwszy Niebieski zetknął się z jego ciałem, poczuł zimno. A w chwilę później również mokro, gdy istota przeszła przez niego i pomaszerowała dalej w sobie tylko wiadomym kierunku. A Radek nadal stał jak wmurowany, nie mogąc zrobić kroku. By po chwili upaść. 4 - Czy dobrze znała pani pana Radosława? Anabela miała już tego wszystkiego dość. Bo ile ciosów losu może znieść porządna dziewczyna w jeden ranek? Najpierw nie doczekała się upragnionego seksu, później fatygant zmienił kolor na niebieski, przestał gadać i leżał, jak słup soli, a na koniec ten przygłupi policjant usiłował wyciągnąć z niej zeznania. Ale o czym tu opowiadać? Przemiana Sprytnego Radka przeraziła ją do żywego. Co mogła zrobić w takim momencie? Co na jej miejscu mógłby zrobić ktoś inny? Lecieć do księdza? A może do psychologa? Do sołtysa? Wybrała policję. - Powtórzę pytanie: czy znała pani dobrze pana Radosława? - Był moim…no, znajomym moim był. Niedawno poznanym znaczy.
Luty 2016
53
- Niedawno poznanym… - zamyślił się funkcjonariusz. - Więc nie wie pani, czy… hmm, przemieniony nie miał czasem ciągot do koloru niebieskiego, prawda? - A skąd niby miała bym to wiedzieć? Jak się ludzie poznają, to zapewne ostatnią rzeczą byłoby gadać o kolorach, gdy… - To pani interpretacja. - Niech pan władza pozwoli, że go spytam: czy jak pan władza poznał swoją przyszłą żonę, to też na początku z nią znajomości nie myślał o niczym innym, jak… - To nie ma żadnego znaczenia w śledztwie! - przerwał jej szybko oficer. - A czy może podczas ostatniego wieczoru w barze U Ludwika przedmiot śledztwa, czyli pan Radosław, nie konsumował francuskich serów pleśniowych w podejrzanym kolorze? Może popijał niebieską wódkę? - dociekał. - Proszę pana, U Ludwika nie podają wódek w tym kolorze. Z tej prostej przyczyny, że tutaj nie sprzedają się takie wielkomiejskie wynalazki. Tutaj ludność… - Proszę nie zbaczać z tematu, droga pani. A może podejrzany… to jest: denat… To jest… przepraszam: przemieniony. Czy zatem pan Radosław, dalej zwany przemienionym, cierpiał może na brak kontaktów międzyludzkich. Bo rozumiem, że państwa spotkanie… - Teraz jest dwudziesty pierwszy wiek, i ludzie, żeby się przespać ze sobą, nie potrzebują zgody rodziców czy księdza! - wypaliła obrażona Anabela. - Rozumiem - mruknął policjant, skrobiąc coś z zapałem w służbowym notesie. - Czyli obywatel przemieniony nie przejawiał ciągot do koloru… - A skąd, do jasnej cholery, mam to wiedzieć! Nie rozumie pan, że poznałam przemie…. to jest Radka poprzedniego wieczoru i nijak nie mogłam tego… - Może kręciła go niebieska flaga Unijna? - Z tego, co mówił, był zagorzałym przeciwnikiem tego zlepku krajów, które zrzekły się swojej suwerenności, by… - A więc pani coś jednak wie! - Gówno tam wiem… - Proszę się nie wyrażać przy funkcjonariuszu. Upominam panią! - Panie policjancie - westchnęła. - Z całych sił staram się pomóc w pańskim śledztwie. I tak głęboko myślę, co mogło wpłynąć na to, że… - przerwała. - Chwileczkę… Coś sobie chyba jednak przypominam… - Tak? - Radek wspomniał, że się strasznie wkręcił z turecki serial o średniowiecznych Turkach, lecący w telewizji. - Aha! Mamy więc poszlakę! - tryumfował śledczy. - Od tego się niewinnie zaczyna! Niebieskość zaczyna się od takich właśnie anomalii i drobiazgów. A później powoli się rozprzestrzenia, by w końcu wybuchnąć i… 5 W domowym zaciszu żongler cyrkowy Patafian Śmiłobłędzki przygotowywał przebojowy numer na nowy sezon artystyczny: żonglowanie sześcioma jeżami. Oczami wyobraźni już widział zachwyconą publikę, bijącą gromkie brawa. Zauroczone dzieci, uradowane matki, ojcowie, babcie i dziadkowie… Nadchodzący sukces zapewne otworzy też oczy dyrektorowi cyrku i Patafian z pewnością wreszcie dostanie przyczepę do własnej dyspozycji. I nigdy już więcej nie będzie narażony na nocne ataki gazów otyłego tresera słoni. Nagle do pokoju przez ścianę weszła niebieska postać. - Jak to możliwe? - zbaraniał Śmiłobłędzki. Istota zbliżyła się powoli, by po chwili wejść w ciało artysty cyrkowego. Patafian poczuł chłód i wilgoć. A po chwili upadł na podłogę, wypuszczając z rąk cztery z sześciu jeży, które szybko poukrywały się po ciemnych kątach pokoju. ***
54
Herbasencja
- Ja też kiedyś byłam dziewicą - westchnęła Bronisława Chmuć, wpatrując się w obraz Najświętszej Panienki, zawieszony w bocznej nawie kościoła pod wezwaniem Świętego Maurycego z Tarnowa. - Ale kiedy to było… Lekko dygocąc, z powodu porannego chłodu, emerytka niespokojnie oczekiwała na rozpoczęcie rorat. Ksiądz coś się dzisiaj opóźniał, a tu wierni marzną. Może to i prawda, co ludzie gadali, że proboszcz nadzwyczajnie lubił wódeczkę i ostatnio z coraz większym trudem wykonywał posługę duszpasterską? - Przepraszam, że spytam - Bronisława Chmuć kontynuowała cichy monolog z obrazem - ale jak to robisz, że ciągle jesteś nazywana Dziewicą, pisaną przez duże D? Bo przecież stoi jak byk w Ewangelii, żeś miała jeszcze innych synów, oprócz naszego Pana, nie? Tylko żadni księża jakoś dziwnie nie chcą o tym rozmawiać… Naraz z zakrystii wyszły niebieskawe postacie. Powoli rozejrzały się wokoło, i gdy zauważyły samotnie siedzącą na ławce emerytkę, skierowały kroki w jej stronę. - Janiołowie… - jęknęła kobieta, popadłszy w zachwycenie. *** Marian już piątą godzinę leżał z siekierą wbitą w środek głowy. Minie jeszcze pięć dalszych godzin, gdy odnajdzie go lokalny leśniczy i bardzo się zdziwi. Grzybiarz Marceli wyszedł z lasu i stanął na środku drogi. Bogacz Mateusz mknął przed siebie pięknym autem marki Bugatti. Właśnie wracał ze stolicy, gdzie dokonał kolejnego przeglądu okresowego, kosztującego go dokładnie siedemdziesiąt osiem tysięcy złotych. Wymienił też zużyte specjalne opony, których zmianę producent zaleca co dziesięć tysięcy przejechanych kilometrów. Podczas jazdy z maksymalną prędkością mogą się one zużyć w około piętnaście minut. Dał za nie równo sto pięćdziesiąt tysięcy. Niestety, przy co czwartej wymianie - co właśnie miało miejsce w samochodzie Bogacza Mateusza - trzeba też kupić nowe obręcze za całe sto osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Pieniądze zobowiązują. Ale co tam! Kto bogatemu zabroni? Przecież na jego dobrobyt pracują na śmieciowych umowach tysiące sprytnych polskich mrówek. Nagle Bogacz Mateusz zauważył stojącego na szosie faceta. - Co za skurwysyn staje mi na drodze? - pomyślał kierowca i zdjął nogę z gazu. Zatrzymał się obok stojącego i już miał go zjebać, niczym burą sukę, gdy z przerażeniem zobaczył, że koleś jest od stóp do głów niebieski. 6 - Wiesz, co mnie zawsze weseli? Nabijanie się z pH skóry innych ludzi - zaśmiał się głęboko naukowiec, profesor Tadeusz Czaja. - Wcale nie wiedzą, jak zachowywać odpowiednią równowagę kwasowo - zasadową! - Ależ pan to jest - odpowiedziała, może nieco zbyt głupiutko, jego piękna asystentka Katarzyna Wahacz. Od kiedy rozpoczęła pracę w ośrodku naukowym u boku profesora Czai, zakochała się w nim bez pamięci. By zwrócić na siebie uwagę ubierała kuszące stroje, wysoko odkrywała obłędne nogi, zakładała coraz ściślejsze push-upy, które sprawiały, że jej piersi prawie wyskakiwały z dekoltu. Wszystko na nic! Profesor był całkowicie oddany tylko i wyłącznie nauce. Katarzyna nie raz zakradała się wieczorami pod dom przełożonego, stojący na uboczu pod lasem, mając nadzieję, że może w ten sposób będzie mogła znaleźć się „przypadkiem” w jego alkowie. Jednak nocami profesor z poświęceniem polował na jednorożce, by później je doić i pić ich ciepłe mleko. A Wahacz miała - niesłabnącą mimo wieku i obietnic lekarzy - alergię na nabiał. Wpadała jednak często na poranną jajecznicę, którą uczony smażył z dwunastu wiejskich jaj, i którą chętnie dzielił się z asystentką. Po takiej potrawie krew jeszcze szybciej buzowała w żyłach dziewczyny. Wtedy asystentka mocna ściskała udami podstępnie poświęconą w Wielkanoc prezerwatywę, którą zawsze trzymała w pasie od pończoch.
Luty 2016
55
Jednak szczęście i spełnienie nie nadchodziło, mimo, że dwa razy dwa w tym równaniu wynosiło dokładnie cztery, z siedmioma zerami po przecinku. Przynajmniej według wyliczeń Katarzyny. 7 Od samego rana na placu szpitala psychiatrycznego Dyrektorka pokrzykiwała na pracownice. - Rysujemy nowy tor! Szybko! Tamten był już do dupy i się rozmazał! Ruchy, dziewczynki. Raz, raz, raz! Rehabilitantka Bożena, terapeutka Wiesława i pielęgniarki z zabiegowego uwijały się, jak w ukropie, by za pomocą szkolnej kredy dokładnie przenieść pomysły przełożonej na chropowaty asfalt. - I tak deszcz weźmie i to wszystko zmyje - mruknęła wariatka Adela, spoglądając na niebo. Na razie nie było na nim ani jednej chmurki, ale niezawodny ból w nodze alarmował o realnej możliwości nagłej zmiany pogody. - Płaczesz i jedziesz! - pokrzykiwała z oddali Dyrektorka. W poczekalni ambulatoryjnej pojawili się Kopnięty Zenon Brzuch i Kazik Wałach, zwany Świrem. Oczekiwali na zalecony przez lekarza pomiar ciśnienia. Niestety, pielęgniarka Roksana, odpowiedzialna za to badanie, zajęta była emocjonującą grą w kapsle. - I wtedy zadzwonił do mnie dentysta. Już się przestraszyłem, że może zostawił w jamie ustnej jakieś narzędzie, ale na szczęście chodziło tylko o mojego psa - opowiadał koledze pełen emocji Fiśnięty Romuald. - Zoofil?- zadrżał Szmergnięty Tadeusz. - E, to jeszcze nic, kurna. Jak raz Dyrektorysia się ze mnie wyśmiewała, że mam babskie majtki, kurna, to przytuliłem ją do muru, by ją uspokoić, nieszczęśliwie rozcinając sobie przy tym rękę. Pojawia się krew, kurna, a ta piłuje na cały głos, że mam cieczkę i że chcę ją przelecieć. Widzę, że lecą sanitariusze, więc, kurna, luzuję uścisk, bo z wariatką to nigdy nic nie wiadomo. A ona nieoczekiwanie zrywa ręcznik ze sznurka, zarzuca mi go na głowę i krzyczy „pokaż co potrafisz, buhaju!” To co byś pan zrobił na moim miejscu? Naraz na mężczyzn spadł deszcz monet. - Naaaaa! Geld Umtauschen! GELD UMTAUSCHEN!!! - darł się wniebogłosy skrzywiony psychicznie dawny nauczyciel niemieckiego, znany wszystkim pod ksywką: Na. - Geld Umtauschen! Jego leczenie będzie musiało potrwać o wiele dłużej niż początkowo zakładano. Podczas wieloletniej pracy w szkole zawsze nosił przy sobie procę oraz finkę, dobrze ukrytą w dużym bucie. Pewnego dnia, w przypływie impulsu - oraz dlatego, że jeden z uczniów zaczął się stawiać i nie miał pracy domowej - pociął mu sznurówki na bardzo krótkie kawałeczki. 8 Radio i telewizja nadawały coraz dramatyczniejsze relacje z terenów objętych marszem Niebieskich. Wglądało to na pełną grozy, tajemniczą epidemię, w wyniku której każde zetknięcie z obcą Istotą kończyło się dla człowieka zmianą koloru i natychmiastowym omdleniem. Policja, wojsko i gwardia narodowa próbowały schwytać choć jednego najeźdźcę, lecz bezskutecznie. Każdy z zatrzymanych z powodzeniem oswobadzał się z pułapki, przechodząc przez metalowe kraty, ściany drewnianych skrzyń, krępujące go liny czy szklane zapory. Obcy zbudowani byli najprawdopodobniej z substancji podobnej do wody. Z tą różnicą, że bez problemu potrafili przechodzić przez mury czy blachę. Od razu pojawiły się prawicowe porównania do istot niematerialnych, które być może przybyły z zaświatów, by zniszczyć mieszkańców Ziemi za ich grzechy. Inni obserwatorzy wskazywali na atak sił rosyjskich, bliżej nieokreślonych separatystów, terrorystów czy mafii. Tylko nieliczni upatrywali w tych zdarzeniach podstęp Unii Europejskiej. Wszak ona miała dokładnie takie same barwy w swojej fladze. Dzwony w kościołach waliły na trwogę od rana do wieczora. Księża z pianą na ustach wykrzykiwali z ambon o zmaterializowanej sekularyzacji, za którą z pewnością stał duch niewiary, chcąc ją zaszczepić w ducha jedynie słusznego i jedynego, polskiego katolicyzmu.
56
Herbasencja
Partie prawicowe oskarżały przeciwników politycznych o prowokację. Ateiści czuli wewnętrznie, że zgubiła ich niewiara. Sybaryci znów byli pewni, że z tego powodu odebrane im zostaną: zbytek, wygody i przyjemności życia. A tajemnicze Istoty szły nieprzerwanie naprzód, zostawiając za sobą opustoszałe tereny. Z doliny Rabskiego Potoku, wciąż wychodzili nowi Niebiescy. Idąc w milczeniu, rządkiem, jeden za drugim, budzili grozę wśród całego społeczeństwa. Żadna z Istot nie podnosiła przy tym głowy ani nie wydawała żadnego, najcichszego nawet dźwięku. Specjalne jednostki, z zachowaniem najwyższych środków ostrożności, zabierały omdlonych ludzi do specjalnych stref, gdzie próbowano przeprowadzać pierwsze badania ich stanu zdrowia. Poza tym, że byli niebiescy i nieprzytomni, nic innego im nie dolegało. Przynajmniej do tej pory. Ludzie w wielkiej panice masowo opuszczali zamieszkane tereny, tratując się nawzajem, ginąc w wypadkach drogowych i odchodząc od zmysłów. Ogłoszono stan klęski narodowej. W sprzedaży zabrakło produktów spożywczych i benzyny. Apteki były szturmowane przez społeczeństwo, które latami przyzwyczajano do ciągłego brania lekarstw na każdą, nawet wyimaginowaną lub wmówioną, dolegliwość. Wierzono więc powszechnie, że i na tę plagę z pewnością wymyślono jakieś pastylki. Najgorszy jednak był permanentny brak wódki i piwa. W ramach solidarności NATO zrzuciło z wysoko lecących samolotów parę półtonowych bomb na dolinę, skąd wychodzili Obcy. Ale i to nie zdołało zatrzymać przerażającego pochodu Niebieskich. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. 9 - Dziś nadarza się pierwsza okazja, by przetestować „w boju” antyterrorystyczny system komputerowy, który otrzymaliśmy od Amerykanów - zakończył krótką przemowę Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pułkownik Gromisław G. Gromek. Zebrani w tajnej kwaterze kontrwywiadu mężczyźni pokiwali głowami ze zrozumieniem. - Zaraz wrzucimy do maszyny wszystkie zebrane przez służby dane i otrzymamy właściwy wynik. Jestem pewny, że urządzenie odpowie nam na pytanie, kto lub co stoi za tymi strasznymi wypadkami, które dotknęły naszą nieszczęśliwą Ojczyznę. Pułkownik zbliżył dłoń do dużego, czerwonego przycisku, umieszczonego w centralnej części konsoli. Przez chwilę zastanawiał się, co to będzie, gdy maszyna nic nie wymyśli. Zapewne powstanie straszny skandal na poziomie międzynarodowym. Sojusznik zrozumie, że nie potrafimy obsługiwać urządzenia i je zabierze, albo - co bardziej pogrążające - przyśle swoich operatorów. Polecą głowy… - Co tam dumać! - zganił się w duchu Gromek. - Trzeba wziąć przyszłość w swoje ręce! Pułkownik - bez dalszego zbędnego w tych okolicznościach wahania - nacisnął przycisk. Przez chwilę nie działo się dosłownie nic. Później nieco przygasły światła, coś zabuczało, by na końcu na ekranie pojawiło się jedno nazwisko. ĆWIĄMIKLACZ HENRYK. SYN JERZEGO I AURELII Z DOMU NOWAK. - Ha! Mamy oskarżonego, jak na tacy! - krzyknął radośnie Gromisław G. Gromek. - Ćwiąmiklacz Henryk, syn Jerzego i Aurelii! To jego szukaliśmy! Skurwysyn jeden… Jak śmie burzyć ład i dorobek naszej Ojczyzny?! Złapać go! Schwytać natychmiast, aresztować, osądzić w tajnym procesie i skazać na powieszenie… to jest, teraz nie można dawać kar śmierci… - zasmucił się pułkownik. A więc wsadzić go do najbardziej tajnego pierdla na Mazurach. Niech ten skurwysyn terrorysta do końca swych parszywych dni nie zobaczy najmniejszego nawet odblasku światła słonecznego. Ani tym bardziej kogokolwiek z tej żałosnej bandy obrońców praw człowieka.
Luty 2016
57
10 Cesiek Dostawczak sunął powoli bocznymi drogami przez ukwiecone wsie i senne miasteczka. Co sto kilometrów stawał w odosobnionym miejscu, by wyciągnąć z kolejnej kryjówki nowe blachy i papiery wozu. Tylko w ten sposób, przejeżdżając pół kraju, nigdy nie zwracał na siebie uwagi. Bo kto będzie sprawdzał samochód lokalsa? Ten, kto wpadł na taki pierwszorzędny pomysł przykrycia ich działalności, powinien dostać co najmniej nagrodę Nobla. Albo chociaż filmowego Oscara. Te małe skurwysyny na pace znów zaczęły się tłuc. Mimo związania rąk i nóg co pewien czas dawały głośny koncert krzyków i łomotań. Cesiek walnął mocno pięścią w tył szoferki i z trzaskiem włączył agregat chłodniczy. Może minus osiemnaście trochę osłabi życiowe zapędy wiezionego na pace bachorstwa. Przez nikogo nie niepokojony Dostawczak przemierzał kolejne kilometry z maksymalnie dozwoloną szybkością. 11 Asystentka Katarzyna Wahacz przez całe życie marzyła, żeby móc się polizać językiem po oczach. Do tej pory, mimo wielogodzinnych ćwiczeń w każdym tygodniu, nie dokonała zbyt wielkiego postępu w tej dziedzinie. Ponadto w treningach skutecznie przeszkadzała jej jeszcze jedna paląca sprawa. - Nasz Naród czeka na ocalenie! - wykrzyknął naraz do niej profesor Tadeusz Czaja, unosząc wysoko do góry palec wskazujący. - Tak? A dlaczego? - Czy nie ogląda pani dzienników? - spytał zdumiony naukowiec. - A… ależ… dziennik? - No i co pani wyniosła z ostatnich wiadomości? - Wiem! - ucieszyła się dziewczyna. - Mówili, że w całym kraju zabrakło apaszek firmy Jonider! - Apaszek? - Tak! Ten kultowy produkt jest masowo wykupowany przez wszystkie modystki. Następna dostawa niepokojąco oddala się w czasie. - To nieprawdopodobne - szepnął pod nosem Czaja. I nieco głośniej dodał: - A jeśli to nie ten, hmmm… Wielki Problem, to co jeszcze zwróciło pani uwagę? - Co jeszcze? - dziewczyna była zbita z tropu. - Co jeszcze… Wiem!Wiem! Bardzo prawdopodobne, że w najbliższej dostawie będą tylko apaszki w kolorze różowym! - ucieszyła się. Profesor Czaja powtórnie podniósł palec wysoko do góry: - Zostaliśmy jako Naród napadnięci przez tajemnicze Istoty w kolorze niebieskim, droga pani! - Niebieskim? To ten kolor jest teraz modny? - Modny? Doprawdy nie wiem, czy jest modny… W każdym razie musimy poczworzyć nasze działania, by uratować kraj. - Ale jak? Skoro w żadnym ze sklepów nie ma apaszek? Mimo opacznego gadania swojej asystentki Profesor Czaja czuł nieprzeparty moralny obowiązek, by za wszelką cenę pomóc Ojczyźnie. Obowiązek taki zawsze był złożony na osobach wykształconych, znających języki i zajmujących wysokie stanowiska. Reszta narodu nadawała się tylko do wykonywania planów narzuconych z góry. Jeśli oczywiście przy okazji nie udało im się czegoś zepsuć. 12 - Panie Tadeuszu! Niech pan natychmiast przestanie figlować z fauną - krzyknęła na pacjenta stojąca pod drzewem terapeutka Wiesława. - Nie można się tak ograniczać i uzależniać od….no, od innego, bardziej… surowego typu miłości. - A myśli pani, że ja bym nie chciał innego typu miłości? - jęknął Szmergnięty ze swojego domku, drżącą dłonią zapinając rozporek.
58
Herbasencja
Ruda wiewiórka z gracją skoczyła na odległy konar. - Trzeba mieć nadzieję i wierzyć, że prawdziwe uczucie nadejdzie, kiedy przyjdzie odpowiedni czas i kiedy pan na to zasłuży. - A pani? - mężczyzna z zainteresowaniem wychylił się z okna. - Czy pani zechciałaby obdarzyć mnie miłością? Czy zasłużyłem na panią? - Ja? - żachnęła się terapeutka. Ja… ja się nie liczę, bo tak do końca nie jestem kobietą… - Przecież ma pani cycki i to drugie też, bo wyraźnie widać nawet stąd napięty wzgórek pod legginsami. - Źle pan o mnie myśli, panie Tadeuszu. Ja nie mogę się zakochać bo… Bo… Bo czeka na mnie w domu listonosz z wielkimi wąsami. I byłby niezadowolony, gdybym się w panu zakochała… I wtedy mógłby chcieć bardzo na pana nakrzyczeć, gdybym tylko się w panu zadurzyła. - Aha - mruknął pacjent. - Jeśli tak sprawy stoją… - Dziewczęta, jedziemy! - wołała Dyrektorka. - Już, tylko trzeba podać popołudniowe lekarstwa panu Romualdowi… - I to na uspokojenie też mu dajcie, bo dziś, jak się przepychał po korytarzu, to znowu złapał mnie za cycki! Pożąda mnie! - dodała z satysfakcją. - To musi nadciągać jakiś totalny kataklizm - pomyślała wariatka Adela. Noga rwała ją, jak jeszcze nigdy dotąd. Od tej pory jeszcze uważniej lustrowała szpitalne otoczenie. Postanowiła też nie sypiać nocami. Temu wszystkiemu zza krzaków przyglądał się bacznie Fiśnięty Romuald. Już dawno opracował wielki, a zarazem idealny plan polityczny, jak uratować kraj i wyprowadzić go z marazmu i bezrobocia. Tylko on mógł zbawić naród, jednak obywatele - z nieznanych powodów - nie poparli go masowo z listy, z której startował w wyborach. - Przeklęta lista numer sześć, miejsce sześćdziesiąte czwarte - mruknął pod nosem Romuald. Porażka w wyborach była jego największą tragedią życia. - Płaczesz i jedziesz! - krzyczała na podwładne Dyrektorka szpitala. 13 W dużych miastach wybuchły gorączkowe rozruchy listonoszy, pod dowództwem Longina Purćko, wrocławskiego doręczyciela - ekspresisty z dwudziestoletnim stażem. Ich podłożem były insynuacje jednego z tabloidów, który udowadniał, że plaga tajemniczych Istot pojawiła się z winy pracowników Poczty. Bo kto jeszcze nosi dziś niebieski kolor? Oskarżenia wywołały zdecydowaną reakcję. Listonosze tłumnie wylegli na ulice. Do ich stanowczego protestu przyłączali się policjanci, inkasenci gazowi i konduktorzy. Niestety, z powodu prywatnych niesnasek w ruch poszły kamienie, płyty chodnikowe i inne ruchomości, tak bardzo pożądane w gwałtownej bójce. Centra miast zamieniły się w regularne pola bitewne. Jakby nie było dość zamieszania, protest podniosły też żony strajkujących. Zaniedbania, zdrady, stosunki cudzołożne z klientkami, drobne kradzieże czy kłamstwa - o to kobiety oskarżały swych mężów. - Tak nie można dłużej żyć! - wykrzykiwały, niosąc w pochodach tablice z reakcyjnymi hasłami. - Jak mamy wychowywać dzieci, skoro nasi mężowie w tak ohydne sposoby spiskują przeciw rodzinie? Wystąpienia kobiet przyciągnęły obywateli o prawicowych poglądach. - Jak to może być - krzyczeli - że kobieta rządzi mężczyzną? Z całą stanowczością żądali przywrócenia praw patriarchalnych i powrotu do chrześcijańskich korzeni, gdzie kobieta, w obowiązkowym nakryciu głowy, tradycyjnie krząta się przy kuchni i ogarnia dzieci. W tej intencji odprawiano modły, śpiewano pieśni i rozdawano ulotki. Wśród strajkujących dawały się też zauważać coraz silniejsze podziały: listonosze, pracujący u rynkowego potentata tego typu usług, zaczęli coraz gorzej odnosić się do kolegów po fachu,
Luty 2016
59
zatrudnionych w prywatnych firmach doręczeniowych. Lżono ich, że nic nie umieją, wałkonią się i tylko wyciągają ręce po kolejne podwyżki. A przesyłki i tak docierają do adresatów z coraz większymi opóźnieniami. Silna grupa kurierów różnej maści: samochodowych, motocyklowych, nożnych i rowerowych także zdecydowanie przystąpiła do walki z niesłusznymi oskarżeniami. A jako, że ta grupa zawodowa gromadzi zwykle ludzi młodych, silnych i bezkompromisowych - rzeź na ulicach przybrała katastrofalne wręcz rozmiary. Media ponad miarę podgrzewały i tak już niespokojną atmosferę. Mistrz świata Bolesław Sałata, najlepszy doręczyciel z 13. Międzynarodowych Mistrzostw Świata Listonoszy, odbywających się ostatnio w Kuala Lumpur, pierdnął przeciągle. - Co za skurwysyny - mruknął pod nosem. Oczami duszy wyraźnie widział, że te niesnaski nie przyniosą niczego dobrego jak i korzystnego dla jego zawodu. Jeśli doręczyciele się wytłuką, trzeba będzie w sposób natychmiastowy sprowadzić tysiące adeptów zawodu z Meksyku. A tam panowało w tym fachu jeszcze większe lenistwo, tumiwisizm i donosicielstwo, niż w rodzinnym kraju. Poznał ich, jak zły szeląg, na ostatnich zawodach w Malezji. 14 Ale podejrzanego o niebieski terroryzm Henryka Ćwiąmiklacza nigdzie nie można było znaleźć! Służby w ekspresowym tempie dotarły do jego domu, który okazał się być pustym. Poszukiwany żył od wielu lat ze skromnej renty i był osobnikiem zamkniętym w sobie. Sąsiedzi nie potrafili jednoznacznie wskazać, gdzie mógł obecnie przebywać. Na dodatek Ćwiąmiklacz nie posiadał telefonu komórkowego, konta w banku ani karty kredytowej, nigdy nie zdał też egzaminu na prawo jazdy. Nie używał komputera i nie miał tabletu, nijak nie można go więc było namierzyć po numerze IP, PIN czy tablicach rejestracyjnych. Nie władały nim też żadne nałogi, nie był więc uzależniony od odwiedzania miejsc, gdzie mógł je zaspokajać. Jednym słowem nie pozostał po nim żaden ślad. Kontrwywiad dostał natychmiastowej sraczki z pianą na ustach na dodatek. Padały obraźliwe słowa i wzajemne oskarżenia służb, poleciały głowy… Nijak bowiem, choć bardzo się starano, nie potrafiono znaleźć najniebezpieczniejszego terrorysty nowożytnej Polski. Poszukiwanego widziano ostatnio kilka dni wcześniej, jak kupował dwie bułki i tłuste mleko z czerwoną naklejką w małym sklepiku U Zuzy, gdzie czasami zachodził w celu skąpego uzupełnienia zapasów spożywczych. Wysnuto z tego mądry wniosek, że na pewno nie planował żadnej dalszej podróży. Zatem musiał przebywać gdzieś w najbliższej okolicy. Tylko gdzie? 15 Jakiś młody chłopak wyjechał z drogi podporządkowanej wprost na auto Ceśka. Sprawca wypadku otarł się o zderzak Dostawczaka i wpadł do rowu. - Już ja ci pokażę, skurwysynu jeden! - krzyknął Cesiek i popędził za uciekającym w pole kukurydzy. Po kilku minutach złapał młodego i zaczął go lać w mordę. Żadne mandaty i znaki drogowe nie uczą tak szybko szacunku dla innych użytkowników dróg, jak nadzwyczaj skuteczna perswazja cielesna. Gdy Dostawczak wyszedł z kukurydzy, przy jego aucie niespodziewanie zaparkowała policja. Nogi się pod nim ugięły. - A skąd to jedziemy, panie kierowco? - spytał sierżant. - Z Baniochowa, panie policjancie - łgał w najlepsze. - A teraz wszedł żem w kukurydzę za dużą potrzebą. - A to auto, zaparkowane w rowie? - Jak stawałem, to już tu było - odrzekł z niewinną miną kierowca. Policjanci dokładnie przejrzeli papiery Ceśka.
60
Herbasencja
- Mówi pan, że wraca na pusto, a tu agregat chłodniczy chodzi. Dlaczego? Dostawczaka natychmiast oblały gorące poty, grywał jednak czasami w karty na pieniądze, potrafił więc zachować kamienną twarz. - O, cholera! Zapomniałem wyłączyć. Ile paliwa się zmarnowało… Sierżant przyjrzał mu się uważnie i po długiej chwili rzekł: - Proszę już jechać. Pewnie żona czeka z obiadem. 16 Policja namierzyła i schwytała importera farb, Patryka Pestkę, mieszkańca Bąkowa. Podejrzany był o sprowadzenie wielkich ilości farb, w tym także koloru niebieskiego. Terroryzm to w dzisiejszych czasach poważne oskarżenie. Brawurowe przesłuchanie na modłę amerykańską - z podtapianiem i zamykaniem w małej klatce - musiało jednak ulec zakończeniu po około godzinie, kiedy to do miasta weszły Istoty. W ciągu niecałych trzech tygodni prawie cała powierzchnia kraju opustoszała. Tajemniczy Obcy skutecznie przepędzali ludzi sparaliżowanych wielkim strachem. Jeśli ktoś zostawał, był przemieniany na niebiesko i upadał nieprzytomny. Do tej pory nikt się jeszcze z tego omdlenia nie ocknął. Oszalałe tłumy Polaków ciągnęły na północ. Niestety, dalej było już tylko morze. Tysiące ludzi tonęło, wepchniętych do zimnych i burych wód Bałtyku. Niektórzy w swojej głupocie próbowali je pokonać na chińskich materacach dmuchanych, szybko pomnażając i tak już zastraszającą liczbę ofiar. Władza, ludzie wpływowi i majętni, kler oraz przestępcy już dawno uciekli z kraju samolotami, helikopterami i długimi limuzynami z przyciemnianymi szybami. Torowali sobie drogę immunitetami, pieniędzmi, wyklinaniem oraz siłą pięści. O zwykłych obywateli nikt się nie zatroszczył. Oni zawsze byli potrzebni tylko, by głosować zgodnie z podpowiedziami, płynącymi z zarządów wszystkich partii politycznych czy Kościoła. Później na wyborców zrzucano ewentualną winę za niepowodzenie tego lub tamtego. Wierchuszka zawsze miała czyste ręce, to przecież naród tak chciał, nieprawdaż? Wyborcy niezbędni byli też do wydawania ciężko zarobionych pieniędzy, ku radości działów sprzedaży ponadnarodowych koncernów różnej maści. I do składania darów na dalszy rozwój nienasyconego w żądaniach Kościoła. Uciekinierzy zostawiali za sobą krajobraz jak po jakiejś wojnie. Zapchane pustymi samochodami drogi i autostrady, porzucone domostwa, błąkające się bezpańsko zwierzęta. Ludzie ile sił w nogach drałowali na wschód, północ i zachód. Byle dalej od potwornego zagrożenia. Nie wszystkim udawało się uciec. Wielu ginęło torując sobie drogę przez leśne ostępy, inni tonęli w bagnach i korytach rzek, jeszcze innych tratowano. Wielu utopiło się w wielkich zbożowych silosach. Morderczy marsz byle przed siebie pociągał za sobą coraz większą liczbę ofiar, liczoną już teraz w setkach tysięcy osób. Nikt nie wiedział, ilu zemdlonych i zamienionych w niebieski kolor pozostało z tyłu. 17 Emeryt Szczęsny za wszelką cenę nie chciał umierać. Od lat przygotowywał się na taki rozwój wypadków. Z historii znał bowiem doskonale przekleństwo narodu polskiego, który od początku państwowości zawsze musiał przed kimś uciekać. Jak nie Niemcy, Turcy czy Szwedzi, to Rosjanie i Austriacy - zawsze ktoś nas gonił i przeganiał. Emeryt Szczęsny przez ponad pół życia trenował biegi, jeździł na rowerze, brał zimne kąpiele i odżywiał się nadzwyczaj zdrowo. Dzięki temu jego serce biło, jak w zegarku, a rozciągnięte mięśnie były przygotowane do dużych wyzwań i obciążeń. Szczęsny postanowił poruszać się lasami i nie wychodzić na drogi, gdzie mógłby być szybko dostrzeżony. Z dnia na dzień jednak droga dłużyła się coraz bardziej, a zabrany prowiant znikał z zastraszającą szybkością. Czy w ogóle może mu się udać uciec? I w którą stronę powinien iść?
Luty 2016
61
18 To śmieszne obserwować jak baby wcale nie umieją prowadzić dużych samochodów. I te wszystkie głupie wysiłki, by za kierownicą za wszelką cenę zachowywać się jak kobieta i zawsze mieć bezwzględne pierwszeństwo. Henryk Ćwiąmiklacz był właśnie świadkiem, jak jedna dęta paniuta, wyłażąc z auta, niespodziewanie puściła siarczyście soczystego bąka. Kobieta gorączkowo rozejrzała się dookoła, a napotkawszy męskie, roześmiane oczy, oblała się rumieńcem. Szybko jednak przeszła do kontrataku. One to umieją, jak nikt! - Dobry człowieku! - krzyknęła, by przykryć niezręczność sytuacji. - Podejdź no tutaj, gdyż chcę ci coś podarować. Ćwiąmiklacz nie miał nic do stracenia, więc powoli zbliżył się do niej. Powolność mężczyzny wyraźnie ją zdenerwowała. Nie wszystko szło tak, jak zaplanowała. Jednak zdołała zdusić nienawiść w zarodku. One to umieją, jak nikt! - Przybyłam tu z dosyć daleka, aby kupić ci, dobry człowieku, co tylko zapragniesz. Henryk podrapał długą, drwalską brodę, z której był dość dumny, i po chwili namysłu odrzekł: - Chciałbym przeczytać w zaciszu domowym najnowszą prasę kolorową, a także tę czarno - białą. - Prasę? - odparła wielce zdziwiona. - Jesteś pewien? A nie łyknąłbyś wódeczki albo zajarał fajki, albo… - Jestem pewien, droga pani. Jeśli chce pani zetrzeć niepozytywne wrażenie po pierdnięciu, proszę mi zakupić najświeższą prasę w tym oto kiosku. Kobiecie wykwitł na twarzy czerwony rumieniec. Opanowała się z wielkim trudem - one to umieją, jak nikt - wyciągnęła z portmonetki pięćdziesiąt złotych i rzuciła je Henrykowi prosto w twarz. Po czym odeszła dostojnym krokiem do długiego auta, kiepsko zaparkowanego pod sklepem. - No, pierdnij sobie raz jeszcze. Proszę! - błagał w duchu Ćwiąmiklacz. Jednak jego życzenie nie zostało z jakichś powodów wysłuchane. Dziana baba trzasnęła nerwowo drzwiami auta i zaczęła bezładnie manewrować, by wyjechać z małego parkingu, usytuowanego przed lokalnymi mini delikatesami. Po kilku próbach zaklinowała terenówkę na dobre. W pobliżu pojawili się zaraz przygodni mężczyźni, podśmiewając się i próbując doradzić, jak skutecznie uwolnić samochód z pułapki. Ale kobieta nie była już w stanie przyjąć jakiejkolwiek pomocy. Gorące łzy poniżenia kapały na jej wykwintną bluzkę. Przekroczyła już pewną granicę. Henryk obserwował, jak jeden z facetów podał jej rękę i wysadził na pobocze. W chwilę później dwoma szybkimi manewrami odblokował miejsce postoju. Gdy paniuta wreszcie odjechała, Ćwiąmiklacz chuchnął na otrzymany banknot, po czym nieśpiesznie udał się do pobliskiego kiosku. 19 - Aaaa! Kurwa, Helena! - Cesiek z impetem wyskoczył z łóżka. - Helena!!! Z powodu ciemności wpadł na stolik, boleśnie walnął palcem o jego nogę, przewrócił się i uderzył nosem o krzesło. - Kurwasz jego mać! - zaklął siarczyście na cały głos. - Co, Cesiek? Co się stało? - Kurwa, zapomniał żem wyłączyć agregat! - emocjonował się z wielkim przejęciem. - Pewnie te małe skurwysyny już wzięły i pomarzły na amen! Helena przybiegła z kuchni, przytuliła go do piersi i czule pogłaskała po głowie. Tak, jak lubił. - Już nic. Już nic - uspokoiła go. - Jak żeś zasnął po ruchaniu, to zara zamkłam te kurwy w piwnicy i nawet dałam im trochę kartofli z obiadu, żeby coś se szamnęły i nam tu nie pozdychały. - O, kurwa, to dobrze! Uff. Bom się we śnie tak strasznie przelękł, że te jebane skurwysyny pomarły i tym razem nie będzie prowizji. A nam tak są potrzebne pieniądze na nową obórkę. - Już nic, nic. Ciiii malutki… W grubych ramionach żony serce Dostawczaka uspokajało rytm. Mężczyzna poczuł się nagle tak bezpiecznie, jak za młodu na rękach matki. A na dodatek ciepło kobiecego ciała spowodowało szybko postępującą erekcję. Powoli wsadził gorącą łapę za powyciąganą nocną koszulę żony, gdzie czekały na niego cyce wielkie jak donice, gdy…
62
Herbasencja
- Aaaa! - Nie bój nic - zarechotał Cesiek. - Już żeś nie dziewica to i boleć nie powinno! A poresztą to i krzyczeć też nie ma co, bo… - Patrz… tam! - ze zgrozą wydukała kobieta. Za oknem, w blasku świtu oboje dojrzeli niebieską postać, idącą niezdarnie przez ogród w stronę domu. - Wampiry! Spierdalajmy! - To nie wampiry, Cesiu, tylko te kurwy, co na kraj nam napadły. W telewizorze wczoraj opowiadali. Dostawczak wybiegł na podwórko z drugiej strony domu i drżącymi rękoma odpalił auto. - Helka! Wsiadaj! Szybko! Ale ona już nie wsiadła. Zdążyła jeszcze wypaść z domu, ale na oczach przerażonego małżonka została dotknięta przez niebieską Istotę, by po chwili upaść i zmienić kolor z ludzkiego na niebieski! - Aaaa! - przerażony Cesiek wcisnął gaz do dechy, rozwalił w kawałki pordzewiałą bramę wjazdową i zygzakiem wypadł na ulicę. Popędził przed siebie, ile tylko dała na liczniku fabryka. Po dłuższej chwili udało mu się opanować pojazd i ze strachem spojrzał we wsteczne lusterko. Obcy nie podążyli za nim. Przynajmniej na razie. - Hela… Helenka… - płakał w wielkiej niemocy. - Helunia! 20 Emeryt Szczęsny czuł, że nie wykrzesze już z siebie więcej sił. Stres, nerwy, ciągła czujność, by nie napotkać Niebieskich i dziesiątki przebytych kilometrów dosłownie go wykończyły. Spazmatycznie łapiąc powietrze omiótł wzrokiem miejsce, w którym przystanął. Las, drzewa, krzaki, zarośla i… Dziura! Nie wierzył własnym oczom. Dziura w metalowym płocie. Ostrożnie przelazł nią na drugą stronę. Profesor Tadeusz Czaja, wraz ze swoją asystentką Katarzyną, od pewnego czasu już się znajdowali po drugiej stronie owej dziury. Nieporadnie schowani za rogiem jakiegoś obskurnego budynku czujnie obserwowali okolicę. Był to jakiś zapuszczony, choć z pewnością zamieszkały teren. Znaleźli się tam zaraz po przejściu pewną dziurą w metalowym ogrodzeniu. Inną, niż ta, którą właśnie pokonał Emeryt Szczęsny. Cesiek Dostawczak z okrzykiem grozy przyjął brak paliwa w zbiorniku. Silnik zakrztusił się kilka razy i zgasł. Mężczyzna wyskoczył z szoferki jak oparzony, pozwalając samochodowi powoli wpaść do zarośniętego rowu. W panice przykucnął obok drogi, szukając jakiegoś wyjścia z podbramkowej sytuacji. Podskórnie czuł, że Istoty za nim podążają. Jakże mogło być inaczej. Takie kurwy zawsze wiedziały, gdzie człowieka znaleźć. Nie raz widział to na filmach grozy. Naraz zauważył pordzewiały, metalowy płot. A w nim kuszącą dziurę. Była to jednak inna dziura, niż ta, którą przeszedł Emeryt Szczęsny. I inna, niż ta, którą przedostali się profesor Czaja i jego asystentka.Wszystkie trzy prowadziły jednak do tego samego miejsca. Nie namyślając się długo Cesiek - przez nikogo nie niepokojony - też przez nią przeszedł. 21 Dwóch mężczyzn wpadło do komina. Ten, który leciał pierwszy, wymorusał się cały i był czarny, jak święta ziemia. Drugi wcale się nie ubrudził. Który z nich zatem poszedł się umyć? Ten niepodbrudzony. Bo jak zobaczył stan swojego kolegi pomyślał, że on pewnie wygląda dokładnie tak samo. A tak nie było. Z tej lekcji można wyciągnąć dla siebie kilka wniosków. Po pierwsze: nie należy zbytnio i na siłę porównywać się do innych. Każdy z nas bowiem jest z natury inny i to jest piękne. Szanujmy indywidualizm.
Luty 2016
63
Po drugie: śniadanie powinno być najpożywniejszym posiłkiem dnia, ponieważ to z rana zbieramy energię na cały dzień. Tak przynajmniej mówią. A po trzecie: bobry to piękne zwierzęta, lecz nie każdy to widzi. Tylko dlaczego te juchy wcale nie tykają czerwonego barszczu z kartoflami? 22 - Boję się! - pisnęła asystentka Katarzyna, wpijając pazurki w szeroką pierś profesora Czai. Była wręcz idealnie stworzona tylko do jednego. Pomimo, że dwa razy dwa w tym równaniu nadal wynosiło dokładnie cztery - z siedmioma miejscami po przecinku - jej szef nie korzystał z daru, tak hojnie podstawionego mu pod sam nos. Miast tego, naukowiec z coraz większym niepokojem obserwował placyk oraz asfaltowe dróżki, na których ktoś wyrysował kredą wiele torów, służących do przeprowadzania wyścigów w kapsle. Przy jednej z ławek leżała półnaga dziewczyna. Nie mógł wiedzieć, że była to chutliwa Eliza, upita spirytusem etylowym, który od znajomego na kolei załatwił w dobrej cenie szpitalny palacz. Czaja zdawał sobie sprawę, że jego podwładna ma silny instynkt wewnętrzny, ostrzegający przed różnego rodzaju niebezpieczeństwami. Dlatego - mimo ograniczoności i nadzwyczajnej głupoty ciągle była jego asystentką. Nie raz potrafiła bowiem ocenić możliwe zagrożenie z o wiele większą trafnością, niż cała droga aparatura naukowa, zgromadzona w laboratorium. Wariatka Adela doskonale widziała wszystkich intruzów: dwoje schowanych za rogiem pawilonu C, jednego starszego, ukrytego dzielnie pod samochodem i jakiegoś trzęsącego się łajzę w krzakach. Jako pierwsza dostrzegła też Niebieskich. Nieco później zobaczył ich także profesor Czaja. Niestety, na chwilę obecną nie znał żadnej broni, która mogła by ich powstrzymać. Mógł jedynie próbować nieco opóźnić marsz tajemniczych Istot. - Pani Katarzyno - zwrócił się do asystentki - proszę aby pani podeszła do tego pierwszego Obcego i uniosła rękę, mówiąc… - Ale ja się boję! - Proszę mi zaufać. Wszak wie pani, że zawsze rozsądnie kalkuluję niebezpieczeństwo każdego eksperymentu, prawda? - No niby tak, ale teraz… - Żadne niby! Proszę do nich podejść i unieść rękę w geście przyjaźni. Gdy tylko pani to zrobi, Obcy się zatrzymają. - Na pewno? - Na pewno! - No, nie wiem… Trzeba było szybko wymyślić coś, co skłoni Katarzynę do podjęcia heroicznej próby zatrzymania przeciwnika. - A jak pani wróci, natychmiast oświadczę się pani! - rzekł dramatycznie naukowiec, używając argumentu ostatecznego. - Naprawdę? Ale na poważnie? No, normalnie nie chce mi się wierzyć, bo tyle lat i już takie sygnały wysyłałam panu, a pan ciągle tylko te jednorożce i ich mleko, zamiast… - No, niech pani już idzie! - Czaja pchnął ją stanowczo w kierunku placyku, gdzie stanęli Niebiescy. - Naród na panią liczy! 23 Asystentka Katarzyna podeszła do Obcych, odłożyła pomidora - trzymanego z jakiegoś nieznanego powodu w dłoni - i rzekła głośno: - Przychodzę w pokoju.
64
Herbasencja
W chwilę później jedna z Istot weszła w nią, powodując jej zniebieszczenie i omdlenie. Z gardła profesora wyrwał się zduszony okrzyk przerażenia. Teraz już nic nie pomoże! Nic nie można zrobić, nie ma żadnej nadziei. - Geld umtauschen! Geld umtauschen! Były nauczyciel niemieckiego zaczął rzucać w najeźdźców kamieniami. Wariatka Adela bez wyraźnego lęku stanęła naprzeciw pierwszego Niebieskiego. Przez dłuższą chwilę trwali nieruchomo. Wreszcie najeźdźca powoli zbliżył się do niej. Kobieta wyjęła ręce z kieszeni. Profesor Czaja głośno wciągnął powietrze do płuc. Obcy przeszedł przez Adelę, ale ona… stała dalej. Przeszedł po raz drugi, to też nie zmieniło koloru ciała kobiety ani nie spowodowało omdlenia. Spróbował po raz trzeci. - To koniec! - wrzasnęła Dyrektorka, kopiąc w tyłek Fiśniętego Romualda. - No dalej, łamago, przecież mnie pożądasz. Ratuj swoją Dyrektorysię! Ex polityk szybko ocenił sytuację, odwrócił się na pięcie i świńskim truchtem uciekł do budynku. - Dam ci dupy, tylko mnie ratuj! - pobiegła za nim, błagając. Widząc zachodzące na placu wypadki, kopnięty Zenon Brzuch - z powodu niemożebnie paraliżującego strachu - zabił się własną pięścią. Tym razem skutecznie, w odróżnieniu od nieskutecznej próby, podjętej wiele lat temu po dramatycznym i pełnym emocji definitywnym rozwiązaniu Męskiego Chóru Na Rowerach. To jednak nic w porównaniu z wyczynem jego matki, która przez całe życie zawodowe pracowała w jednym z zakładów przemysłu owocowo-warzywnego, gdzie była zmianową naklejarką etykiet na słoiki. Z tego powodu jej język rozrósł się do wielkich rozmiarów. A pewnej mglistej nocy zadławiła się nim tragicznie na śmierć. Wariatka Adela zamyśliła się głęboko nad zachodzącymi przed jej oczyma wydarzeniami. Dlaczego akurat jej udało się powstrzymać inwazję Obcych? Czyżby to z powodu wpadnięcia w młodości do wielkiej kadzi z ciepłą jeszcze jodyną? 24 Niebiescy znikali w szybkim tempie, wybuchając strumieniami wody niczym fontanny. Reakcja łańcuchowa przechodziła z jednego na drugiego. Po niepowodzeniu zniebieszczenia wariatki Adeli Obcy zaczęli się rozpływać. W trzy dni cały kraj był wolny od tajemniczych Istot. Na szpitalnym placu tańczono z radości. Adela za zasługi w bohaterskiej walce z tajemniczym wrogiem została udekorowana ogromnym wieńcem z polnych kwiatów. - Hahaha! Hahaha! - Pacjenci skakali wespół z obsługą, a na dziedziniec z ciekawości wychynął także palacz z kotłowni. Śmiechom, krzykom i dzikim gonitwom nie było końca. Emeryt Szczęsny z niedowierzaniem macał łatwe do zdobycia kształty Chutliwej Elizy, leżącej półnago opodal krzaka w pełnym alkoholowym zamroczeniu. - Ona jest moja, ty skurwysynu - warknął palacz, bijąc starszego mężczyznę w kły tak mocno, że po tym ciosie Szczęsny już nigdy nie powstał. Kazik Wałach, zwany Świrem, pędem wyskoczył przez ogrodzenie i pognał w stronę najbliższej stacji kolejowej. Był udającym pacjenta szpiegiem, nasłanym przez ZUS, by od środka poznać warunki, układy i uchybienia panujące w zapomnianym szpitalu. Nie wiedział jednak - bo i skąd - że w obecnie zaistniałej sytuacji nie miał już komu zaraportować alarmujących wyników tajnego śledztwa.
Luty 2016
65
Profesor Tadeusz Czaja ukląkł nad zemdlonym niebieskim ciałem asystentki Katarzyny, jakby dopiero teraz dostrzegając jej nieziemskie kształty. Nauka i postęp wymagały ofiar, co naukowiec rozumiał bardzo dobrze. Jednak w tej chwili poczuł na sercu smutek. Tak piękna kobieta mogła dać mu wiele radości życia. Może niepotrzebnie przez tyle lat zamykał się na jej cielesność i bezgraniczne wręcz oddanie? Bo w sumie, czyż nie najważniejsze w życiu jest mieć ładną i wierną żonę, która da ładne i zdrowe potomstwo, zamiast największych nawet osiągnięć i sławy? Po pewnym czasie spadł deszcz, rozmywając ciało jego współpracownicy na zawsze. Profesor zapłakał gorącymi łzami nad powstałą kałużą. Podobnie w całym kraju opady deszczu zamieniły w wodę wszystkich zainfekowanych niebieskością. I już ich więcej nie było. 25 Na opustoszałe tereny Polski pierwsza wkroczyła Rosja, argumentując historycznie zabór należnych im ziem. Zajęli cały wschodni kawał kraju od gór aż do morza. Nieco później niepostrzeżenie i bez zbytniego rozgłosu Niemcy zaanektowali całe Pomorze i pas ziem, ciągnący się od Gdańska przez Poznań do Bielska Białej. Górale, powracający na południe z ucieczki, na wieść o tych rozbiorach, skrzyknęli się i szybko proklamowali powstanie Katolickiego Państwa Góralskiego (w skrócie: KPG), mającego ze wschodu granice w Tarnowie, z północy w Krakowie, a na zachodzie w okolicach Żywca. Zgodnie z naprędce napisaną w Zakopanem konstytucją, w jego granicach mogli mieszkać, pracować i przebywać tylko ochrzczeni katolicy. Zaanektowany teren - dla wzmocnienia ochrony wiary - dodatkowo ogrodzili wysokim murem, zwieńczonym zwojami drutu kolczastego. Na Pierwszym Wielkim Sejmiku Katolickiego Państwa Góralskiego bogobojni mieszkańcy tego państewka ze zgrozą skontestowali, że wedle starodawnego, wałaskiego zwyczaju, na swoich odświętnych kapeluszach mają nanizane muszelki znad morza. A to niechybnie oznaczało wolę Bożą, by w Jego imieniu podbijać kolejne tereny na Jego chwałę i ku Jego czci. W trybie natychmiastowym przegłosowano oraz wydano odpowiednią uchwałę i w szybkim tempie zaczęto kuć lemiesze na wyprawę nad morze. Wito też grube powrozy, by słusznie pętać nimi niewiernych, którzy śmieli mieć inny światopogląd i inne zapatrywanie na życie. Dla odmiany półwysep helski, po burzliwej i zaciętej batalii z Niemcami, zajęli sobie Szwedzi. Tak, ze względu na sentyment dawnych dobrych lat i szwedzkiego Potopu. Reszta kraju pozostała pusta. To znaczy wszyscy tak myśleli. Nie wiedziano bowiem nic o tajemnym rajdzie Tatarów, którzy często pod osłoną nocy i mgły cichaczem pozajmowali resztę wolnych terenów, do których nikt się tymczasowo nie przyznawał. Najeźdźcy wreszcie mieli dość żyznych terenów do wypasu zwierząt hodowlanych, zasiewów i upraw, od których Polska masowo odstąpiła zaraz po wejściu do Unii Europejskiej. Ziemia to bogactwo, którego się z własnej woli wyrzekliśmy, oddając naszą suwerenność, niepodległość i ufność ograniczonym biurokratom z Brukseli. Na terenach dawnej Polski dość szybko pojawili się także uciekinierzy z Unii, bandyci, szukający dobrego schronienia, a także poszukiwacze przygód, motocykliści, neo hippisi i uchodźcy z krajów, zagrożonych różnymi mniej lub bardziej niebezpiecznymi totalitaryzmami. Zbieranie złomu - oprócz pasterstwa i uprawy ziemi - stało się głównym i na dodatek wielce intratnym zajęciem nowych mieszkańców. Choć z czasem Niemcy, na zajętych przez siebie terenach, zaczęli powoli stawiać gospodarkę na nogi. NATO zadbało tylko o jedno: z powietrza zalano betonem cała dolinę jeziora, położonego niedaleko Baligrodu, z którego wychodzili Obcy. W tym bowiem materiale pokładano na Zachodzie wielką ufność. Bo co innego, niż nie cement, powstrzymało kataklizm czarnobylski?
66
Herbasencja
Nie zdołano zbadać i dociec skąd naprawdę przybyli Niebiescy. Nieznana pozostała też przyczyna najazdu oraz wybór Polski, jako kraju ataku. Naród zaczął się powoli acz skutecznie rozwadniać poprzez asymilację z ludnością wielu ościennych państw, w których żyło się zdecydowanie lepiej i dostatniej niż w dawnym kraju. Ponadto tamtejsze kobiety były fajniejsze w łóżku i umiały udawać lepsze orgazmy. Potrafiły też zachowywać większą higienę osobistą i nie krzyczały tak bardzo na swoich partnerów. A wszystko po to, by utrzymać mężczyznę przy sobie, jak taki wierny i oddany, a nie zniechęcać go i ciosać mu kołki na głowie. 26 Jak wielkie było zdziwienie Henryka Ćwiąmiklacza, gdy po ponad miesiącu powrócił do rodzinnej wioski i znalazł ją opustoszałą. Czas ten spędził beztrosko nad jeziorem, a że pogoda była po byku i ryby dobrze brały - nie śpieszyło mu się wcale z powrotem do cywilizacji. Z niedowierzaniem zaszedł we wszystkie kąty, by po godzinie - wielce utrudzony - stanąć na środku wyasfaltowanej wiejskiej drogi. Z pewnością wokoło nie było żywej duszy. Na początku ta myśl nie mieściła mu się w głowie, lecz z kwadransa na kwadrans - pod wpływem ciężkich procesów myślowych - twarz Henryka coraz bardziej rozjaśniał radosny uśmiech. Poszedł do porzuconego w pośpiechu sklepu i wyjął z plastikowej skrzynki ulubionego browara. Z okazji otaczającej go wielkiej ciszy z rozkoszą przełknął pierwszy łyk nieco zbyt ciepłego napoju. Ale kto by się przejmował takimi szczegółami? Teraz był już pewien, że podczas niebytności w okolicy musiało zajść coś wielce tragicznego i dramatycznego zarazem. Może jakiś nowy Czarnobyl zgładził cały znany mu świat? Ale… w sumie czy to źle? Po drugim ciepłym piwie miał już gotowy plan na całą najbliższą przyszłość, która jeszcze przed nim: zasieje i zasadzi na swoje potrzeby zboże, kartofle, marchew, cebulę i co tam jeszcze trzeba. Będzie zbierał plony, spożywał dary pól, rzek i lasów, rozpalał zapałkami ogień i żył, tak, jak chciał od zawsze: na luzie i bez zbędnego pośpiechu. I pił piwko, dopóki go wystarczy w sklepowych magazynach! A to wszystko bez kręcących się wokoło głupich ludzi. Oraz bez wszechwładzy skurwysyńskiego, wszechwiedzącego i tak bardzo znienawidzonego urzędu skarbowego. A także bez pojebanych polityków, wpierdalających się ludziom we wszystko i robiących im z życia piekło. Ćwiąmiklacz miał nadzieję, że te czasy już nigdy nie powrócą. Z tą pokrzepiającą myślą otworzył trzecią puszkę nieco zbyt ciepłego złocistego napoju. W zamyśleniu zanotował, że trzeba je będzie zacząć przechowywać w pobliskiej rzece. KoNiEc Dobra Cobra, wrzesień 2014 Motto opowiadania „Jeśli zanurzasz wiadro w morzu i wyławiasz samą wodę, to nie znaczy, że ryby nie istnieją” - pochodzi z ust Jill Tarter, amerykańskiej astronomki, wypowiedziane w sprawie poszukiwania pozaziemskich cywilizacji.
Luty 2016
67
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Ajw http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=731 dobra cobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 FoloinStephanus http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=746 gryzak_uspokajajacy http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624 Iza T http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 KROLIKDOSWIADCZALNY http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 Mirabell http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=703 Simon Alexander http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=613 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 ZYRAFA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197
Skład i fotografia na okładce: Agata Sienkiewicz
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
w w w . h e r bat k au h e l e n y . p l Luty 2016
69