Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Proza
Wioleta Więcaszek Zbliżenie 18 Błażej Jacek Klajza Jakub Tomkiewicz open season 5 Sekrety psychopatów 19 Adrian Tujek Mariola Grabowska Złote buty 6 Białe o-szaleństwo 20 Największa słabość żyrafy 7 Antoni Nowakowski Małgorzata Wójtowicz Przeistoczenie 22 Żeby tylko nie spadł za wcześnie śnieg 8 Maciej Rumiancew Ewa Kłobuch Jej cień nie chciał usiedzieć w miejscu 46 korespondent 9 *** [tu byliśmy...] 10 Srebrna Łyżeczka Artur Michał Kibiłda roku Trzydzieści metrów kwadratowych 11 Najlepsze opowiadanie Marianna Szygoń Szymon Florczyk Zatarty trop 48 Sikorka 12 Cynobriada 14 Krystian Stefanowski Stopka Redakcyjna 67 lekcja przyrody 16
2016
Srebrna Łyżeczka Najlepszy wiersz 2016 roku
Izabela Trojanowska imperatyw pisania 17
2
Herbasencja
Marudzenie Helli Jeśli po lekturze spisu treści tego numeru macie lekkie uczucie deja vu, to jest ono jak najbardziej słuszne. Tak się złożyło, że powtarzają się aż dwa teksty z numeru styczniowego. Przyczyna jest prosta - są to laureaci, a raczej laureatki naszego plebiscytu o Srebrną Łyżeczkę dla najlepszych tekstów roku. Chodzi oczywiście o „Zatarty trop“ Marianny Szygoń i „Imperatyw pisania“ Izabeli Trojanowskiej, nad którymi zachwycałam się już poprzednio. Zachwyty nadal aktualne i nadal, konsekwentnie i uparcie, teksty polecam. Wybiegając w przyszłość, czy raczęj kręcąc skąplikowaną pętlę czasową, znajdziecie w tym numerze kilka tekstów, które do Srebrnej Łyżeczki nominowane zostaną rok później. Wśród nich dwa, na które głosowałam ja i które z tego miejsca chcę Wam serdecznie polecić, jako moje „thebesty“ tego numeru. Pierwszy z nich to wiersz - „lekcja przyrody“, Krystiana Stefanowskiego. Że jestem fanką Krystiana powtarzam chyba przy każdej okazji. Przez dziesięć lat w świecie literatury internetowej (boże, to już tyle?), spotkałam niewiele osób dorównujących mu talentem. I ten wiersz jest tego najlepszym przykładem. Niesamowity klimat, styl nie do podrobienia i prawdziwa pożywka dla wyobraźni. Drugi tekst jest właściwie krótki i prosty. A mimo to siedzi we mnie od pierwszego czytania. Jest to „Jej cień nie chciał usiedzieć w miejscu“ Macieja Rumiancewa. Miniatura obyczajowa z bardzo sympatycznym i nienachalnym przesłaniem. Do przeczytania najlepiej z samego rana. Na dobry początek dnia. Zapraszam do lektury. Mam nadzieję, że ten numer umili Wam końcówkę lata, a może jeszcze nawet przyłapie Was na urlopach i zahaczy o nadmorskie plaże, górskie szczyty albo leśne polany. Ale jeśli pozwoli się oderwać od rzeczywistości podczas męczącej jazdy przegrzaną komunikacją miejską, to też będzie cudownie. Helena Chaos PS. Autorką fotografii na okładce jest Rebecca Ferguson. Więcej jej prac znajdziecie na profilu hopefoundmycameras, pod adresem www.deviantart.com/hopefoundmycameras. Serdecznie polecam!
Luty 2017
3
Błażej Jacek Klajza (BJKlajza) Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.
open season zanim rozmienisz się na jednogroszówki przypomnij kim jesteś szaloną krową na kurewsko zielonej trawie ptasią grypą czy może angielskim parobkiem a ja wtedy wezmę tasak i odrąbię sobie kawałek twojego nieba przez które nocami wpadają bursztyny zwinę cię w rulonik i zdeponuję w ścianie płaczu przed którymś z nie naszych banków na przyszłość która nie nadejdzie w przeszłości której nie pamiętam po kolejnej dawce antydepresantów z lokalnej wytwórni a na koniec powieszę sobie nad łóżkiem kawałek twojego nieba przez które nocami wpadają bursztyny
a ja wtedy wezmę tasak i odrąbię sobie kawałek twojego nieba przez które nocami wpadają bursztyny
Luty 2017
5
Adrian Tujek (krolikdoswiadczalny) Urodzony w 1990 roku. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich (w tym Czasu Na Debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie Kulturalnej, Angorze i Helikopterze. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.
Złote buty Dorosło niewielu równie ładnych chłopców co tamten, zachwalasz. Być może, nie odpowiadam ci jak on. I sunę na koniec miasta, który znajduje się dalej niż kiedyś. Po drodze rozbierają budynek, więc nic z niego nie zostanie, ale nie reaguję. A gdy zaczną ściągać ciuchy z fikuśnego chłopca, co zrobić? Bo od tego zależy, co dalej. Cała ta ziemia, pusta i cenna, mogłaby należeć do mnie, niczym złote buty, w które boję się włożyć stopy i zatańczyć równie ładnie jak on.
Dorosło niewielu równie ładnych chłopców co tamten, zachwalasz. Być może, nie odpowiadam ci jak on.
6
Herbasencja
Największa słabość żyrafy Kochanie, nie jestem zazdrosny. Żyrafa z twojej przeszłości nie dorasta mi do pięt. Nawet, gdy udawała psa w nadmorskiej pościeli i płaczem gasiła płomienie, a piasek przesypywał się bardzo szybko, żar rósł z każdym uniesieniem, aż I see fire. Zwłaszcza, że kochasz moje pięty i chcesz być ziemią oraz drogą, którą idą. I jeśli to czytasz, żyrafo, no offence, możesz nie wierzyć, ale one są twoją największą słabością.
Nawet, gdy udawała psa w nadmorskiej pościeli i płaczem gasiła płomienie
Luty 2017
7
Małgorzata Wójtowicz (MWojtowicz) Urodziła się na Śląsku, w Cieszynie, obecnie mieszka na Podkarpaciu. Debiutowała w „Miesięczniku Literackim”, jej wiersze prezentowano w Polskim Radiu Rzeszów, „Nowych Myślach” i „Babińcu Literackim”. Publikowała też felietony, artykuły i recenzje na łamach „Super Nowości” i kwartalnika dla nauczycieli „W kręgu Mieleckich Humanistów”.
Żeby tylko nie spadł za wcześnie śnieg Drgający czas - wczesna zapowiedź sytych pocałunków, mokrych od śliny warg rozgryzanych do krwi i ciężkich nocy w spoconej pościeli spływających falą wzburzonej limfy. Dwa oseski przyssane do piersi, szukające miejsca na sen, na tupot nóg, a potem marszowy krok. Ziarna włożone do wilgotnej gleby, odnajdywane w pulsie, uderzeniach stóp, rosnące we mnie głodem. Czekam w chłodzie poranka, aż urosną, odpłyną. Zza okien ledwie słyszalny szmer czy może płacz, uśmiech słony od łez lub morskiej wody. I już się nie da zaspokoić głodu prośbą o ratunek, czasami krzykliwą jak stado ptaków kotłujących się nad głowami, a czasami niemą kropką w oczach czarnych dzieci. Zobacz: została tylko nieporadność, wymazany z pamięci skrawek godności, muszelka na ciepłym piasku.
Zza okien ledwie słyszalny szmer czy może płacz, uśmiech słony od łez lub morskiej wody.
8
Herbasencja
Ewa Kłobuch (Toya) Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.
korespondent nie wiem co to za miejsce między początkiem a końcem jest taki czas kiedy wszystko się odkształca kolejny dzień gaśnie w złożonych dłoniach na kolanach dopełza do zmierzchu świat kręci się gdzieś poza mną bez nas tego nikt nie dostrzega że mam już tylko listy nadal dochodzą szczeliną pod drzwiami albo dziurką od klucza do której czasem przykładam oko piszesz że niebo się wyludnia zmarli wracają na ziemię i mówią że idą święta i pewnie stąd tłok na ulicach topnieje śnieg brudną rzeką spływa do studzienek grzejnik parzy w zdrętwiałe kolana gdy przyklejeni do szyb pilnują oddechu
piszesz że niebo się wyludnia zmarli wracają na ziemię i mówią
Luty 2017
9
*** [tu byliśmy..] tu byliśmy do dziś przeprowadzasz nas z marca do lutego w metrowych zaspach grzęzną nogi na schodach strącasz mnie z ramion i muszę czepiać się poręczy by nie upaść niżej znów się mijamy przy kolejnych półsłówkach półobrotach gdy próbuję zawrócić po świeżych wciąż śladach odnaleźć tamte miejsca stół dwa puste krzesła tuż obok nadszedł czas rozwiązań podskórnych cięć i burz pod sufitem rozkołysany żyrandol jak wahadło odlicza kroki do drzwi na ścianie marcowa odwilż soplami dosięga podłogi są zimne i śliskie zimne i śliskie okno niebezpiecznie wychyla się na ulicę
na ścianie marcowa odwilż soplami dosięga podłogi są zimne i śliskie zimne i śliskie
10
Herbasencja
Artur Michał Kibiłda (aklark) Urodzony w Toruniu w 1972 roku. Absolwent University of London (kierunek: Metodyka Badań Historycznych). Wyjechał za granicę, aby wyrwać się z bloku, choć tęskni do Krakowa.
Trzydzieści metrów kwadratowych Kurczę się na trzydziestu metrach kwadratowych. Zapalam słońce rano, stwarzam wodę, sypię mannę jak dobry ojciec dóbr szybkozbywalnych. Mam niewyjaśniony stosunek do wszelkiego stworzenia pełzającego po kafelkach - raz rzeźnik niewinnych, raz mesjasz z tego samego źródła, więc chyba ten sam. Dwaj w cenie jednego: opiekun maluczkich i piewca nieba z gipsu, brudu podłogi, sąsiadów ujadających jak psy cały dzień. Bezsilnie i obojętnie, przyjmuję modły czterech ścian z prefabrykatów i wychodzę do pracy - nie trzeba mi ofiar.
Zapalam słońce rano, stwarzam wodę, sypię mannę jak dobry ojciec dóbr szybkozbywalnych.
Luty 2017
11
Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.
Sikorka Odkolorowił się zgrzebnie ziemi szal, barwy rozgonił sinobrody wiatr. Deszcz smętnie chlupiąc stąpał w błocie, mnie zaś ugrzęzła w bucie gruda. Nam tu, za oknem, spojrzenia marzły w locie. Pod czaszką chmurny areopag orzekł, że dziś jesienna rządzi nuda. Nagle – skąd, kiedy – nie wiadomo, na wietrze samym, boso, za to w lotnych tiulach, fertyczny wleciał ptaszek (szelma, chce resztki zabrać lata?), usiadł. Skrzydełkiem zastrzygł, sfrunął i kreśli owal za woalem, oczko za oczkiem pawim, zalotnie się błyska i bawi, i mieni w naszych oczach, coraz cieplej w sali. W krąg perli się szczebiot, wysrebrzając w trele – to kantylenką zwiewną, to staccato forte; i każdym akordem, zaświergnięciem każdym smyczek sylwetki się wysmukla gibko w kształty kobiece filigranów zwitką. Jak w kalejdoskopie mnożą się więc Gracje tej pinakoteki: dama w miękkim futrze, zgrabna rączka się wije, norkę gładząc; senna niczym Psyche pieszcząca Erosa, nagle – rozbudzona trzpiotka wniebogłosy kichnie srebrem w pył rozkutym z dłuta Pigmaliona.
12
Herbasencja
W twoich wszystkich krokach, w biodrach i ramionach mnie to opowiadasz: zerknięcia brzegiem cienia, muśnięcia warg bezwiedne (gdy mówić nie wypada). Wszak nie możesz wiedzieć, jakie przedstawienie dla mnie się tu dzieje. Czuję się nieomal chamem i złodziejem. Tak więc w kącie się kulę, boję, że choć tchnieniem zdradzę, dotknę cię spojrzeniem – i znów sobie kłamię, bo chcę tego właśnie, by do spółki z światłem zabłąkany oddech wplótł się w kosmyk włosów, bym przypadkiem stanął na płomiennej ścieżce, którą z lekka ścielesz - ach, maleje przestrzeń - to znów z mocą ciskasz w łunę roziskrzoną zmysłów paleniska! Widzisz, jaka we mnie wzruszeń sinusoida? Raz pląsam w luźnych kostkach, naraz – „to w głąb wali“... wierząc, że ze stali. Lecz tyś kowalowa wespół z piekareczką: z wdzięków twych li skierki wypiek migiem rośnie w posąg mej pamięci. Wtem – szarym sypnęłaś skrzydłem, w rzęsy chwyciłem palców ażurowe mgnienie pożegnalne. Może mnie dzisiaj w sny poniosą całopalne pod powiekami umoszczone ptasie cienie...? Starczą, by stajał ranek
Raz pląsam w luźnych kostkach, naraz – „to w głąb wali“... wierząc, że ze stali. Lecz tyś kowalowa...
Luty 2017
13
Cynobriada firanny opar się zwlitką stlił w chmury ocynkowany brzuch. a pobłysk cnił, rozdziewając z mgły śniadej miękkości łan. wsiąkł łodyg cyranny żal. brzmiał bąk staplany w rozdrżonej śreży; błonią jak wełen kłąb ciągnęły cwierne cerzyce z hreży, tocząc anieli łąb. tam tleń tylerajki siekły w tok, firelne zwijając merle, skrząc kirsy mignięć, kołując w lok skrzydłek najrajszym fechtem. wtem ćwisk je przeclił, trelata z leszczy wzbiła i wkoło zaterkły dźwięki, powlekły warkocz wróbelnych werbli. wiszerne wieńce, nabiegłe w czerwień, kołybią łęki modrolistnych bnin. nad sadem panny obietnicą pełne gdy wicht je otchnął, w skomne garście szły. sączyło wonie ciramejziele w kiranejkolią rozchmielony kraj, obrzmiało likrem naparstków wiele; rozmdliło ćmolię, przyprawiając wiatr ten czesał trawy, sychałki, blesze, sitwą szastając, w heń dując wisk i cynobrzmienie, bryzyjne śmienie... psliło na taflach, blask szklił się w szklicach, słoneczny cesarz ponatęczał lica, zatrzmielił płomień na jeziornych żglicach - odęła w zaduch i pękła cisza -
14
Herbasencja
wtem grom w głos rozgrzmiał i pognał w dale, rozsiadł się w chmurach stalowanych żarem, co w sprzężeń szkwale wywarły wrota i ze stu cembrów spuściły w łoskotach szumną kropel kurtynę rozsnuły złotawe palce. opadła cisza. cynobru obręcz na przecud iryd ciął. * gdy rzeźwa owilgła darń, para się cicha modliła w jasnych nieb schył.
psliło na taflach, blask szklił się w szklicach, słoneczny cesarz ponatęczał lica, zatrzmielił płomień na jeziornych...
Luty 2017
15
Krystian Stefanowski (ks_hp) Znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. Urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w Krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo na UJ. Wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. Słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. Czyta powieści filozoficznopsychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. Ulubioną prozatorką jest Jeanette Winterson, poetką - Sylvia Plath. Nie uznając żadnych barier, marzy o Nagrodzie Nobla w kategorii literatury.
lekcja przyrody Na seminarium z botaniki moja Lisette, słodka, żywiczna Lisette cięła łodyżki i dawała po zajęciach profesorowi, a on mówił: Lisette, nigdy nie miałem zdolnych uczennic, a ty nie jesteś wyjątkiem. Więc cięła łodyżki i hodowała grzyby, a ja piłam lugol jak syrop na kaszel. I nawet kiedy to wypowiadała, brzmiało, jakby krztusiła się cukrem. Więc cięła huby jak cesarskie brzuchy, a na chemii pani doktor twierdziła, że każdy ma swoje dwadzieścia jeden gramów tylko raz. I w holu moja Lisette powiedziała mi, że tyle waży słońce, kiedy stosujesz koncepcję wykładowcy od filozofii. I że mało w tym poezji, ja to wiem, bo kiedyś będę musiała napisać pracę o wpływie kosmosu na porost mchu. Lisette pomoże mi ją napisać, ale tylko za dnia, bo nocami ten kosmos za bardzo widać. Kraków, 13 IX 2016
16
Herbasencja
Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.
Srebrna Łyżeczka Najlepszy wiersz 2016 roku imperatyw pisania może teraz będę pisać z troski o ojczysty język przecież najbardziej sweet jest słodycz po polsku i kurwa najbardziej gniewna ludzie mówią że teraz inne czasy – świat ma wielkość czipa miłość można zamknąć w hasztagach a człowiek prosty jest jak emotikon mogę pisać że nieprawda – słońce wędruje jak zawsze tak samo uparcie matowi w nas młodość a czas odmienia przez przypadki albo o czymkolwiek – może jeszcze czeka na wiersz jakaś wierzba starowinka która pięknie płakała setkę lat a teraz gnije w przydrożnym rowie gdybym tylko nadal umiała – udawałabym że mam więcej sensu i wtedy z ochotą mógłbyś mnie brać w cudzysłów
Luty 2017
17
Wioleta Więcaszek (wiwi) Zaczytana Radomianka, przyszła mama :) Z wykształcenia pedagog i socjoterapeuta. Miłośniczka dobrej literatury, lubiąca słowiańskie klimaty i ceniąca sztukę regionalną, zwłaszcza rękodzieło. Nieśmiało stawia swoje pierwsze prozatorskie kroki na łanach portali internetowych. Pasję do pisania odkryła w sobie stosunkowo niedawno, podobnie jak zamiłowanie do fantastyki. Uwielbia wypoczynek na łonie natury i wycieczki rowerowe.
Zbliżenie
miniatura
Nic nie zwiastowało jej nadejścia. Poranek nie zapowiadał niczego nadzwyczajnego. Wychodząc z domu nawet nie przeczuwałem, że mogę ją spotkać… Od dawna nie mieliśmy ze sobą styczności. Zjawiła się dosłownie znikąd. Niczym grom z jasnego nieba – nagle i niespodziewanie, zresztą prawie jak zawsze. Złośliwe zrządzenie losu. Gdy zaszła mi drogę, wspomnienia powróciły z wielką mocą. Jak zwykle świeża i rześka, mimo że dziś chyba nieco bardziej niż zazwyczaj wiało od niej chłodem, przynajmniej na początku. Chwilę późnej, trochę zdezorientowany tkwiłem już w jej objęciach. Nie potrafiłem przed tym uciec, choć w głębi duszy bardzo tego chciałem. Niestety, nie dałem rady. Kolejny raz zdobyła przewagę. Zawładnęła mną zupełnie. Zalała falą nieopisanych doznań, oplotła moje ciało swoim, przyprawiając o przeszywające dreszcze. Może nie trwało to zbyt długo, ale było naprawdę intensywne. Trzymała mnie w swych ramionach aż przesiąknąłem nią do granic możliwości. Na każdym centymetrze ciała czułem wilgotny dotyk i ten niesamowity zapach, który unosił się w powietrzu z każdym powiewem wiatru. Niegdyś kochałem ją, nawet bardzo. Była dla mnie ochłodą w gorący dzień, przynosiła oczyszczenie i ukojenie. Tęskniłem, gdy długo się nie zjawiała. Prawdziwą przyjemność i odprężenie sprawiało mi już samo patrzenie na nią. Czasem mogłem to robić godzinami. Drażniła mnie jednak niestabilność, te ciągłe rozstania i powroty. Nigdy nie mogłem mieć jej na zawołanie. To ona decydowała, czy i w jakich okolicznościach się zobaczymy. Była dla mnie błogosławieństwem, z czasem została przekleństwem. I mimo usilnych uników, które próbowałem robić, zawsze wiedziała, kiedy, jak i gdzie mnie podejść. Ulegałem jej raz po raz, nie mogąc wyrwać się z czułego uścisku. Miało to miejsce i teraz. Ponownie spotkanie z nią, mimo iż przelotne okazało się opłakane w skutkach. Gdy wróciłem do domu żona od razu zauważyła, co jest na rzeczy. Mój wygląd i wyraz twarzy zdradzały wszystko. Tym bardziej, że podobne sytuacje zdarzały się już niejednokrotnie… Co prawda, Ela zawsze próbowała być wyrozumiała i tolerowała moje drobne wybryki, lecz tej nocy, jak i następnego ranka nie zbliżyła się do mnie na kilometr w obawie, że coś złapie! A tyle razy przypominała mi przecież, żebym na wszelki wypadek się zabezpieczał. Elunia zawsze jest taka rozsądna. Za parę dni czekała ją ważna konferencja, na której musiała być w pełni dysponowana. Przyszło mi więc zmierzyć się z tym w pojedynkę. Zostałem sam z podłymi dolegliwościami oraz wyrzutami sumienia. Okropnym poczuciem winy, że tego feralnego popołudnia nie posłuchałem żony… i nie zabrałem ze sobą parasola. Cholerne przeziębienie – ot, dostałem za swoje. Że też ta przeklęta ulewa znowu mnie dopadła!
18
Herbasencja
Jakub Tomkiewicz (TomK, Jot Te) Od czasu do czasu udziela się internetowo na profilu autorskim Jakub Andrzej Tomkiewicz, na facebooku, gdzie spontaniczne prowadzi również fanpage „Bezczelność bytu“. Rocznik 92‘, absolwent liceum plastycznego w Krośnie. Publikował swoje utwory w antologiach ruchu poetyckiego „Zgrzyt“, założonego w Brzozowie. „Dziennik poetycki“ (2016), „Poezja współczesna o wielu twarzach“(2017). Debiutował w antologii „Pod powierzchnią kropli“ w 2013 roku, zorganizowanej przez Koło Nauczycieli w Krośnie. Dotychczas jego książka „Kosmyk“ ukazała się jako e-book oraz papierowo w skromnym nakładzie.
Sekrety psychopatów
proza poetycka
Skrywane w sercu tajemnice psychopatów. Ból, powiesz. Trzyma w rękach moją postać. Jak kochanek. Nie poznał gniewu, ani sumienia. Dobro, wpisane w jego naturę staje się częścią mnie. Potęgowanie i zaokrąglanie. Powietrze zbyt ciężkie dla ust. Podobnie jak tajemnice. Sekrety psychopatów skrywane w myślach. Coraz bliżej im do mnie. Całe życie o krok do zatracenia. Ciągłe poszukiwanie odmiennej drogi dla rzeczy, które pragną wyjść z mojego ciała, wydobyć się na powierzchnię. Skrywane w sercu słowa i myśli. Nikt nie ma prawa wstępu. Ani ciało, ani dusza. Żadne spojrzenie nie dotknie prawdy wyrytej w kościach. Twórcy, którego dłońmi jest strach. Masz pojęcie, jak piękny jest jego dotyk? Gdy w skurczonym żołądku mieści się tylko ekscytacja? Można pomyśleć, że wszystko jest niewidzialne, nawet wiersze i pismo. Twarze, ruchy, budynki. Ruchliwa ulica, przechadzający się ludzie. Wszystko jest niewidoczne. Dlatego łatwo patrzeć na wskroś. Ale oczy, którymi to widzę, są suche jak piasek. Są już spróchniałe. Wyniosłam spojrzenie ponad ludzi i osadziłam je tuż obok słońca. Tam jasność, tam ślepota, tam upał i spopielone sny. Skryte w sercu tajemnice psychopatów. Otoczone ofiarami. Otoczone cierpieniem zadanym przez instynkt. Rzeczywistość, nie jest dla mnie. I żyć wiarą, że można ją zmienić, to umrzeć. Umrzeć, tak na wszelki wypadek, na przeczucie, że życiowa droga, która się obierze, donikąd nie prowadzi. Po prostu trzeba iść, bo jest to częścią nas, wpisanym w naturę rodzajem postępowania. Ale wyjść poza bezsens? Dałeś mi Boże dziwny rodzaj cierpienia. Dałeś mi wrażliwość. Nie chcę jej. Możesz już zabrać zaufanie, które odczułam. Nie ofiarowujesz przecież siły. To zbyt proste. Wymagasz jej od człowieka, by dostrzec, co w nas siedzi. Nie chcesz nas znać, pragniesz poznawać. Nie chcesz nas widzieć, wolisz wyłapywać. Jesteśmy czymś cennym. Cennym, bo nie panujesz nad nami. Czymś unikatowym, co od strumienia Twojej łaski wolało zatracenie zmysłów. Kochasz nas bardziej, niż cokolwiek innego. Bo jesteś Bogiem wyrzutków i samotników. Odmieńców i świrów. Nie potrzebujesz naszej wiary, rozmów, ani modlitwy, jak my ich nie potrzebujemy. Potrzebujesz naszych błędów. Bez nich jesteś pusty.
Luty 2017
19
Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.
Białe o-szaleństwo
obyczajowe
W latach siedemdziesiątych kiedy dorastałam, rodziców nie było stać nawet na wakacyjne wypady do „demoludów”, co dopiero mówić o możliwościach załatwienia i kosztach wyprawy do krajów twardej waluty. Wprawdzie nie czułam się nigdy z tego powodu szczególnie nieszczęśliwa – wciąż jeszcze we własnej ojczyźnie mam długaśną listę miejsc, które chciałabym zobaczyć najpierw - jednak nie da się ukryć, że obce atrakcje kuszą specjalnym urokiem. Bez względu na dystans zaprawiony z lekka pogardą dla mniej lub bardziej jawnego snobizmu, w którymś momencie zwyczajnie miałam już dość tęczowych opowieści urlopowych bywalców wszelkiej maści europejskich, i nie tylko, kurortów. W końcu i ja postanowiłam poczuć na własnej skórze dotyk zagranicznego luksusu i zapragnęłam przetestować uroki zimowych Alp w wersji narciarskiej. Żeby nie był to skok na całkowitą głębię lepu turystycznych folderów, skorzystałam z rekomendacji zaprzyjaźnionych fanatyków szusowania, którzy mieli teren rozpoznany z poprzednich zim. Nieduże austriackie miasteczko w Kraju Salzburskim. Stary, bo z tradycją sięgającą początków dziewiętnastego stulecia, hotel w swojskim, zakopiańskim wystroju (choć, rzecz jasna, unowocześniony jak trzeba), obfite, niewymyślne, idące w setki kalorii żarcie, warunki narciarskie w pierwszym gatunku. W Warszawie pięć stopni na plusie, a tam kopy lekuchnego puchu, śnieżne czapy na świerkach, jak w disnejowskiej bajce. Cena, no cóż, mała nie była, ale w końcu raz się żyje. Siedzę teraz w stylowej restauracji przyklejonej do zbocza na skalnej półce, zawieszonej na wysokości prawie trzech kilometrów. Co jakiś czas dzielnie odpieram coraz bardziej zniecierpliwiony wzrok kelnera, który znacząco spogląda; a to na moją, strategicznie opróżnioną do połowy, filiżankę herbaty, a to na kałuże rosnące wokół nóg uzbrojonych w obłe skorupy buciorów. Siedzę tak sobie i myślę: co ja, do cholery, tutaj robię? Prawdopodobnie, gdyby moje umiejętności były na odpowiednio wyższym poziomie, imponująca infrastruktura z siecią najrozmaitszych wyciągów na czele, oplatających zbocza niczym wielobarwne łańcuchy świąteczną choinkę, zrobiłaby na mnie należyte wrażenie. Bez wątpienia, z rodzimymi odpowiednikami porównania nie ma, choć i u nas czas nie stanął przecież w miejscu. Patrzę na obcojęzyczny tłum, przyglądam się zadowolonym twarzom. Sama radocha. Najwięcej centralno-europejskich, choć nie brakuje i śniadych i skośnookich. Zdecydowanie przeważają szczęśliwe
20
Herbasencja
rodzinki. Zawsze myślałam, że to katalogowy stereotyp, a tu okazuje się – prawda. Tatusiowie z brzuszkami nielitościwie wypływającymi z obcisłych pianek, z purpurowymi nosami i policzkami, nie wiadomo, bardziej od wiatru czy kolejnej szklanicy piwska. Odchudzone do granicy wysuszenia mamusie, zadbane, w idealnie dopasowanych pod każdym względem, strojach. Wybajerowane nastolatki i wreszcie kilkuletnie maluchy, rozczulające w miniaturowych kaskach i kolorowych goglach, wyglądają jak gromadka od Gucia i Pszczółki Mai (nie wiem, czy nie Maji? No trudno, sprawdzę później). Nie znam niemieckiego ani holenderskiego, ani miejscowych dialektów, więc dźwięki zlewają się w jednym ostro-kanciastym poszczękiwaniu, dość przykrym dla ucha. Wyłapuję tylko angielskie słowa i zwroty, niekiedy rosyjskie, trafiają się też i polskie, te z oczywistych względów natychmiast ściągają uwagę. Ale spokojnie, można nie mieć kompleksów. To już nie te czasy, co dawniej. Rodacy nie wyróżniają się ani gorszym sprzętem czy ubraniem, ani skromniejszym wyszynkiem, ani hałaśliwym zachowaniem, ani w ogóle niczym. Europa. Łapię się na tym, że generalizuję, ale w rzeczy samej, wszystko wokół, cały ten tłum przypomina aktorów jakiegoś wysokobudżetowego spektaklu pod tytułem „Uwielbiamy być na nartach”. Być – niekoniecznie jeździć. Oho, teraz zaczynam się mądrzyć. Co takiego jest w tym sporcie, w tej rozrywce, w tym klimaciku, że aż tak przyciąga? Rewia mody i demonstracja gadżetów z wysokich półek? Na pewno. Kiełbaski i sznycelki, frytki i hektolitry piwa, strudle pływające w waniliowym sosie na trzech tysiącach metrów? Pewnie też. Ciekawe, ilu z tych gogusiów rzeczywiście po przypięciu nart przeistacza się w zawrotnie śmigające po czarnych trasach sylwetki, porażające lekkością i elegancją? Chciałabym to zobaczyć. Nieoczekiwanie ogarnia mnie bardzo piękny rodzaj zazdrości, całkowicie pozbawiony zawiści, bliski bezinteresownemu zachwytowi, czyste doznanie estetyczne. Nigdy nie nauczę się tak fruwać po stoku. Nigdy, żebym pękła, to jest poza zasięgiem. Patrzę na zawodowo uśmiechnięte kelnerki w ciągłym ruchu. Niezbyt im chyba wygodnie w przepisowo regionalnych, obficie namarszczonych, długich, kraciastych spódnicach, białych bluzkach z bufiastymi rękawami, haftowanych serdakach. Nieźle gorąco musi być w takim stroju, nic dziwnego, że już wyglądają na zmęczone. Parę godzin w takim kołowrocie, wariatkowie głośnej muzyki, może chyba doprowadzić do szaleństwa. No nie, łatwa praca to nie jest. Pomału zaczyna się przejaśniać. Śnieg, jeszcze godzinę temu niepozwalający widzieć dalej niż na pięć kroków przed sobą, rzednie na tyle, że postacie narciarzy jak duchy wyłaniają się z bieli, by za moment znów w niej przepaść. Dziwnie jest słyszeć „bez wizji” zgrzyt deski po lodowej skorupie, wydaje się tuż, tuż za plecami. Po kilkudziesięciu metrach nadzwyczaj ostrożnej jazdy, czy też raczej - nazywając rzecz po imieniu – asekuranckiego płużenia, dochodzę do wniosku, że nie warto strugać bohatera. Wizja długotrwałej rehabilitacji pourazowej wystarczająco sugestywnie działa na wyobraźnię. Pal licho ambicje. Pakuję się do gondolki. Odwrotnie do kierunku jazdy pozostałych, sama w oszklonym pudełku, zaczynam zjeżdżać w dół. Chmury, mgła i śnieg opatulają szczelnie. Ziemia i niebo są nierozróżnialne. Zniknęły zębate krawędzie skał, ostre iglice szczytów, najeżone świerkami zbocza, stalowe kolosy podpór. Mam klaustrofobiczne wrażenie, że jestem zamknięta w jakiejś bańce zanurzonej w jogurcie, z każdej strony tak samo jednolicie biało. A biel jest mechata, mięciutka, kusząca, całkiem inna od wczorajszej, wypolerowanej, marmurowej, skrzącej się miliardami diamentów. Nie widzę kolejnego wagonika ani przed, ani za sobą. I nic nie słyszę. A przecież wiem, że tam są. Że mijam podobne pudełka pełne żywych, rozgadanych ludzi. Cisza. Tylko lekkie kołysanie od czasu do czasu przywraca poczucie rzeczywistości. Wreszcie tuż przede mną wyrasta nieforemna bryła stacji. Jeszcze piętnaście minut ski-busem i wyląduję pod gorącym prysznicem. Bez tonowych butów, bez oblepiającej spocone ciało superoddychającej bielizny narciarskiej. Z garnczkiem grzanego wina w ręce zapatrzę się w ogień buzujący na wielkim palenisku. Pomyślę nad zakończeniem. Po dolewce zanucę Krawczykiem: Jak minął dzień, jak ci się dziś pożyło, Jak minął dzień, czy ci się coś skończyło, Czy może dziś coś się zaczęło ci - kto wie?
Luty 2017
21
Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik papierosów, cygar i kawy rozpuszczalnej – w ilościach nieograniczonych… Swoje teksty publikował w „Esensji”, magazynach grozy „Histeria” i „Okolica Strachu”, wydaniach specjalnych „Szortalu na Wynos”, w „Creatio Fantastica” oraz na portalach „Fantastyka.pl”, „Szortal” i „Herbatka u Heleny”. Dwa opowiadana, „Listy kochanków” i „Operacja Koziorożec“ znalazły się na listach najlepszych opowiadań „Esensji”, publikowanych na tym portalu w 2012 i 2015 r. Admirator Fiodora Dostojewskiego, Raymonsa Chandlera i Clinta Eastwooda, a także filmu ”Dyliżans” Johna Forda, który może oglądać w nieskończoność.
Przeistoczenie
science fiction
Przyglądając się oddziałowi, Jean Heritage odczuwał dumę i radość. Razem z nim liczył dziesięciu jeźdźców, ale mieli więcej koni. Dochodziły juczne wałachy z zapasami, dwa wierzchowce prowadzone luzem i siedem przewożących towary, w tym trzy perszerony obciążone przesyłkami. Jego ludzie zostali wyposażeni i uzbrojeni najlepiej, jak tylko mógł sobie wyobrazić. Każdy przytroczył do siodła dwa olstra z pistoletami skałkowymi z ruchomą osłoną panewki, przy pasie nosił szablę z nawęglanej stali, na plecach dźwigał łuk refleksyjny i kołczan, a wszyscy podwiązali do kulbak długie rapiery. Przyodziewek jeźdźców stanowiły kaftany, spodnie z lnu i mocne buty z wysoką cholewką. Nosili długie płaszcze, dobrze chroniące przed deszczem, śniegiem i zimnem. Do tego dochodziły nieprzepuszczające wilgoci kapelusze oraz rękawice z cienkiej skóry. Starannie dobrano konie: silne i dość szybkie, z długą sierścią, pokrywającą nawet grubokościste nogi, potężnymi grzywami i wielkimi kopytami, dzięki czemu lepiej znosiły chłody. Wysłannicy Osady na Wzgórzu wykorzystywali owoce nadal niezadawalającego wielu postępu – i Jean czuł satysfakcję, kiedy ich oglądał. Zamówione towary starannie owinięto derkami i powiązano sznurami. Przesyłki mędrców osłonięto opończami, więc srebrzysty kolor skrzyń nie zdradzał, co wiozą. Jean pomyślał, że inżynierowie mogliby opracować inne opakowania na swoje produkty. Od młodości spotykał się ze srebrzystymi pudłami różnej wielkości, w formie prostopadłościanu, sześcianu, czasami walca. Przeważnie nie imponowały wielkością – tylko dwa razy otrzymał zlecenie na dostarczenie naprawdę wielkich przesyłek. Przewieziono je na nosidłach, pomiędzy czterema idącymi w parach wierzchowcami, a transport sprawił mnóstwo kłopotów. Jean miał pewność, że inżynierowie włożyli do wielkiej paki jakąś nowo opracowaną maszynę. Pojemniki zawsze lśniły srebrzystą barwą nieznanego metalu, odpornego na uderzenia ciężkich toporów. Kiedyś Heritage podglądał przez lornetę, pamiątkę z okresu sprzed Wielkiego Zimna, jak ludzie z dzikich osad rozkawałkowali pojemnik ciosami siekier, a potem rżnęli piłami. Udało się im, ale setnie się namęczyli. Nie ulegały korozji i nie traciły barwy. Mogły się zakurzyć lub zabrudzić, wystarczyło jednak przetrzeć metal spłachciem tkaniny, aby znowu promieniowały blaskiem i wyglądały jak nowe.
22
Herbasencja
Ich barwa zdradzała jednak, co wiozą. Rabusie z dzikich osad doskonale wiedzieli, jak cenna jest ich zawartość i ile inżynierowie zapłacą za odzyskanie przesyłek – atakując wyprawę, zawsze starali się je zdobyć. Nie miały też uchwytów i zaczepów, więc z trudem mocowano je do siodeł jucznych. Posiadały za to kilka wąskich otworów w ściankach, stanowiących dodatkowy kłopot, bo szpary należało chronić przed zapiaszczeniem lub zalaniem wodą. Ale Jean Heritage nic na to nie mógł poradzić. Od kiedy pamiętał, przesyłki inżynierów i mędrców wykonywano z tego niezwykle odpornego metalu. On miał je tylko dostarczyć do miejsca przeznaczenia, a potem pobrać odrębną zapłatę: pokaźną należność w srebrnych monetach. Godziwa część sporo ważących sakiewek stawała się później jego własnością. Nadal interesowało go, co zawierają pięknie opalizujące pudła, ale tego nie dociekałm bo wiedział, że nie uzyska odpowiedzi. Czasami zastanawiał się, dlaczego nigdy nie widział w osadach, zajmowanych przez inżynierów i mędrców procesu wytwarzania srebrzystych pojemników. Sięgając pamięcią wstecz, odnosił wrażenie, ze zawsze istniały. Nie rozmyślał nad tym, bo rozumiał, że zawartość przesyłek zapewnia postęp. Stały, choć powolny rozwój. Wszystko krok za krokiem zmieniało się, a on czuł zadowolenie, że przewożąc metaliczne pojemniki przykłada do tego rękę. Oddział ujechał już spory kawałek leśnej drożyny, wytyczonej wielokrotnymi wędrówkami, więc Jean popędził konia i kłusem dołączył do reszty. Heritage lubił ten szlak, nazywany zachodnim, bo nie występowały kłopoty z ustalaniem kierunku marszu. Należało tylko dotrzeć do strumyka, którego źródło znajdowało się na stoku jednego ze wzgórz, otaczających miejsce wzniesienia Osady nad Potokiem – a potem trzymać się strugi, żeby po tygodniu wjechać do sporego skupiska domostw. Gęsto rosnące drzewa z potężnymi konarami, głazy, trzęsawiska i liczne krzewy stanowiły wielką przeszkodę dla koni jucznych, ale podczas podróży w minionych pokoleniach odnaleziono sporo dogodnych obejść leśnych gęstwin. Blade słońce zachodziło i natychmiast zrobiło się chłodniej. Wieczór zawsze przywodził na myśl okres Wielkiego Zimna. Już czas – pomyślał Heritage – żeby niebawem zatrzymać się na noc. Uśmiechnął się. Ostatni popas spędzą w schronieniu. Wiedział, że dobrze się tam wyśpią i odpoczną. Później wystarczał niecały dzień drogi, aby po południu dotrzeć do gęsto zaludnionej Osady nad Potokiem. Konie juczne chrapały z wysiłku, pokonując stromy stok wzgórza. Na jednym z perszeronów zsunęła się płachta, osłaniająca ładunek. Srebrzyste pudła, oświetlone blaskiem słońca, lśniły jak metalowe lustra, pamiątki czasu wielkiego rozkwitu dawno już umarłej ludzkiej cywilizacji. *** Ogień w żeliwnym piecyku szybko rozgrzał wnętrze zagłębionej w ziemi budowli z pni, kamieni, gliny i darni. Ilekroć Heritage zatrzymywał się w tutaj, z satysfakcją wspominał, jak pięć lat temu, widząc wielką ilość młodych buków i klonów, powalonych gwałtowną wichurą, wpadł na pomysł zbudowania w tym miejscu schronienia. Zajęło to tydzień, Potem podczas kolejnych wypraw dowożono najróżniejsze rzeczy i sprzęty. Teraz mogli spać na pryczach z siennikami, jeść przy stole, siedzieć na krzesłach i nie drżeć z zimna w nocy. Jean cieszył się, bo schronienie też świadczyło o rozwoju. Pamiętał jeszcze lekcje o pierwszej epoce lodowcowej, o ludziach, okrytych zwierzęcymi skórami, posługujących się kościanymi i kamiennymi grotami. A jego grupa w siedem dni wzniosła sporą budowlę, zapewniającą wygodny pobyt. Kończyli kolację. Jean zakarbował sobie w pamięci, że musi nakręcić swój zegarek. Zrobił tak dwa dni temu, a nie chciał, aby przestał chodzić. Ponowne dokładne określenie czasu wymagało wizyty u mędrców i wysłuchiwania drwin o braku pamięci. Luc Perrault, syn Cieśli, dołożył sobie dodatkową porcję fasoli. Łakomy i milkliwy młodzieniec zwykle mało się odzywał.
Luty 2017
23
– Panie Heritage – teraz jednak przemówił, marszcząc przy tym nos. – Po co właściwie przewozimy przesyłki? Myślę, że nasze towary w zupełności by wystarczały. Ze smakiem oblizał drewnianą łyżkę. – I mogły nam dać jeszcze lepsze utrzymanie – dodał po chwili zastanowienia. Jean się żachnął. Wszyscy wiedzieli, dlaczego transportowano między osadami przesyłki inżynierów i mędrców. Uczono o tym w szkółce osady, podobnie, jak o okresie Wielkiego Chłodu spowodowanego zlodowaceniem, następujących potem kolejnych pokoleniach ludzi, planie odrodzenia i wielu innych sprawach. Odpowiedział jednak spokojnie. – Ich przewożenie jest bardzo zyskowne. – Machnął ręką w powietrzu dla podkreślenia znaczenia słów. – Dla naszego oddziału i dla osady. Najważniejsze jest jednak coś innego: dzięki przesyłkom mamy postęp techniczny. One zawierają, tak myślę, nowe wytwory, narzędzia, fabrykaty, pewnie plany konstrukcyjne, związane z nieznanymi jeszcze technologiami. Później wdraża się ich fabrykowanie. Perrault, ciągle musimy się rozwijać! Nie stać w miejscu! Luc nie wyglądał na przekonanego. – Nic się nie zmienia… – zauważył, kawałkiem chleba zbierając z patelni resztki tłuszczu. – Teraz jest jak dawniej – i całkiem przyjemnie. Siedzący przy końcu stołu Charles, syn Andre, uchylił drzwiczki piecyka i wpakował do środka kilka gałęzi. Ogień rozjarzył się mocnym blaskiem. Heritage potrząsnął głową. – Mylisz się, Luc – odpowiedział. – Szybko się jednak przeistacza. Pamiętam, że w czasach mojej młodości narzędzia wytwarzaliśmy ze zwykłego żelaza. Łatwo się łamało i kruszyło. Teraz wszystkie fabrykujemy z twardej i odpornej na zginanie stali. Podobnie jest z bronią, narzędziami rolniczymi, budową domów, wytwarzaniem sprzętów. Kiedyś dachy domostw robiliśmy z okrąglaków obrzucanych gliną, a dzisiaj pokrywamy dachówką wypalaną w piecach. Przecież wiesz o tym… Odzież szyto ręcznie – dysponujemy już urządzeniami do łączenia płatów materiału. Z namysłem potarł palcem czubek nosa. – Inżynierowie zapowiadają – kontynuował – że w przyszłym roku wreszcie wytworzymy kosiarkę do zbóż. Postęp jest naprawdę duży, a zawdzięczamy go przewożonym przesyłkom. Wszystkie osady pracują nad postępem. Potomek Cieśli nie wyglądał na przekonanego. – Nie musimy tak gonić jak psy za suką w cieczce – powtórzył. – Po co nam te nowe, czteroskibowe pługi? Wystarczą jednoskibowe. Trochę więcej pracy, i pole zaorane. Człowiek i tak się spoci… Po cóż bierzemy z innych osad przesyłki i za nie płacimy? Wysyłajmy swoje – otrzymamy więcej srebra. Charles zaczął się śmiać. – Luc, dzięki przesyłkom wykorzystujemy technologie z innych siedlisk. Mina chłopaka wskazywała, że dla niego sprawa jest oczywista. – Kupujemy od Osady w Serraing kęsy przerobionej surówki. Fabrykujemy z niej stal, a potem narzędzia. W naszej okolicy jest za mało rudy, żebyśmy sami dali sobie radę. Naprawdę powinieneś to wiedzieć. Perrault prychnął pogardliwie. – Luc, pochodzisz z Nowej Osady na Wzgórzu – zauważył ktoś. – Tam ty i twoi rodzice to pierwsze pokolenie. Dla ciebie wszystko jest takie, jak kiedyś, a to nieprawda. Chyba nie macie właściwej perspektywy. – Panie Heritage. – Charlesa zdawał się interesować inny problem. – Nie rozumiem, czemu rozwozimy przesyłki i towary przez puszczę ardeńską. Nie byłoby szybciej i lepiej ekspediować je dawnymi drogami? Część z nich jeszcze istnieje i nadaje się do użytku. – Prosta sprawa. – Jean uśmiechnął się. – Na drogach wybudowano posterunki celne Osady Centralnej. Pobierają myto, cło, opłaty… Nazwij to, jak chcesz. Jadąc z powrotem, płacisz podatek za korzystanie z traktu. Musimy korzystać ze szlaków leśnych.
24
Herbasencja
– Ach! – Luc Perrault nie zamierzał ustępować. – Po prostu: zdobądźmy Osadę Centralną – mielibyśmy spokój. Koniec z głupimi haraczami. Milczał przez chwilę. – I nie mówcie tak, ludzie, o mojej osadzie – dodał ze złością. Gniewny ton głosu wskazywał, że wcześniejsza uwaga mocno go dotknęła. – Wojna jest najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się przydarzyć. – Heritage wstrząsnął się. – Wszystko poszłoby wniwecz. Załamałby się plan odrodzenia. Luc, wybij sobie z głowy tę myśl. Jean dobrze pamiętał, z jakim naciskiem omawiano dawne wojny w osiedlowej szkółce – i jak mocno przestrzegali przed nimi mędrcy. Uczestnicząc w wielu starciach z ludźmi z dzikich osad, szybko przekonał się, że słusznie. – Pewnie zdobylibyśmy Osadę Centralną – ciągnął powoli. – Zginęłoby kilkunastu naszych i wielu jej mieszkańców. Potem ktoś z ich nowych osad wpadłby na pomysł pomszczenia zabitych i zdobycia naszego siedliska. Może jego spalenia, po tym, jak zabraliby wszystko. Jego pamięć przywiodła widok pierwszego widzianego trupa – z głową rozłupaną uderzeniem siekiery. – Wyrzuć z mózgu te myśli, Perrault – powtórzył. – To się już zdarzyło, w trakcie Wielkiego Zimna. Ludzie walczyli o magazyny żywności, odzieży i leków. Mordowali się nawzajem, czasami po prostu dla rozrywki. Jeżeli się nudzisz, przenieś się do dzikich siedliszcz. Żyją tam bez inżynierów, lekarzy i mędrców. Kradną przesyłki, towary i konie. Będzie ci tam lepiej. Słowa Perraulta wymagały riposty i Heritage czuł zadowolenie, że to uczynił. Chłopak otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale powstrzymał go odgłos wycia, wydobywający się z wielu zwierzęcych gardeł, wyraźnie słyszalny przez grube ściany. – Wilki – spokojnym tonem zauważył Herbert Montfort. – Zwołują się na polowanie. Lepiej wyciągnąć skałkówki i sprawdzić panewki. Wilki miały w bród pożywienia w rozległych kniejach Lasu Ardeńskiego, ale wierzchowce stanowiły dla nich łatwy łup. Często próbowały nocami zagryźć któregoś. – Trzeba trzymać straż w nocy – dodał. – i stale dokładać szczap do ognisk przy koniach. Charles bez słowa sięgnął po strzelbę i róg z prochem. – Dzięki wilkom mamy więcej napadów z dzikich osad. – Heritage pokręcił głową. – Mają tam niewiele broni na proch, więc basiory atakują ich stada. Potem mieszkańcy rabują nasze bydło. Niepojęte, czemu ludzie nadal tam mieszkają. Przed snem Heritage wyszedł na polanę zobaczyć, jak wyglądają księżyc i chmury. Z wyglądu wieczornego nieba wnioskowano o pogodzie następnego dnia. Ktoś poruszał się gwałtownie w wysokiej trawie: Luc Perrault, jako pierwszy pełniący wartę. Sapiąc, zadawał wściekłe cięcia rapierem, kręcąc się w kółko. W świetle księżyca Jean widział jego twarz, zaciętą i pełną złości. – Postęp – syczał chłopak, atakując pień olchy. – Haruj od rana do wieczora i myśl o rozwoju. Dawniej mieliśmy wychodki drewniane, teraz murowane. Rozwój, tylko gówno śmierdzi tak samo. Jedna z gałęzi, ścięta silnymi ciosami, upadła na ziemię. – Słuchaj tych jebańców, oni wiedzą wszystko – Luc prawie krzyczał. – Zamiast cieszyć się życiem, pracuj dla postępu! Zabrał się za odrąbywanie następnego konaru. – Opłacaj mędrków i inżynierków, a sam babraj się w gnoju. – Perrault otarł pot z czoła. – Żyją jak pączki w maśle, a ty na nich haruj! Jean pomyślał, że dobrze się stało, że nie zaproponował wypicia po czarce wódki, wytwarzanej z żyta. Wyciągnął butelkę z sakwy, ale zapomniał o niej. Skonstatował ze smutkiem, że coraz częściej widuje takie zachowania. Coraz częściej ludzie pytali, po co przewozi emanujące srebrzystym blaskiem przesyłki. I półgębkiem rzucali uwagi, że mędrcy i inżynierowie za dużo kosztują. Jean wierzył, że przesyłki nadal posiadają wielkie znaczenie, może kluczowe. Ale wiele razy przekonywał się, ze innych ludzi już nie interesują – i myślał, że jego pokolenie traci coś bardzo ważnego. Coś, co zapewniało powrót do okresu dawnej świetności, pogrzebanej pod zwałami lodu.
Luty 2017
25
*** Wyruszyli o brzasku i dotarli do Osady nad Potokiem o trzeciej po południu. Gęsty bór, porastający łagodne zbocze wzgórza, skończył się szybciej, niż przewidywali. Jean rozejrzał się z ciekawością. Tę część kniei wycięto i wykarczowano pniaki. Wyrąb czekał na wyrównanie, przeoranie pługami i posianie trawy albo zboża. Heritage uważnie spenetrował wzrokiem dalsze partie stoku. Przybyło ogrodzeń, szatkujących przestrzeń łąk w równe kwadraty. Przy parkanie tłoczyło się sporo baranów, a w kolejnej kwaterze pasła się liczna gromada koźląt. Widział więcej szop z szerokimi wrotami, zbudowanych z bali i obsypanych ziemią – cielętników dla młodych zwierząt. W kilku pustych miejscach bydło ze szczętem wyjadło trawę, za to w innych, czekających na przepędzenie tam stada, bujnie rosła. Z odległości paruset metrów od osiedla dostrzegł wał z ziemi i bramę. Przed fortyfikacją wykopano głęboki rów, niespodziewanie kończący się kilkadziesiąt metrów dalej. Jeźdźcy skręcili i przejechali jeszcze spory odcinek, zanim dotarli do przysadzistej konstrukcji, usytuowanej przy trakcie prowadzącym do Osady Centralnej. Heritage przyjrzał się niezbyt wysokim wierzejom, zbitym z okrąglaków, wzmocnionych płatami żelaza. Nad wrotami wał zwieńczono konstrukcją z pni drzew, osłoniętą krawędziakami. Z boków platformy sterczały czubki trzech drabin, pewnie służących do wchodzenia na górę. Ocenił, że chyba ogląda stanowisko dla strzelców. Przed wjazdem stali dwaj mężczyzni, uzbrojeni w rapiery, pistolety zatknięte za pasami i strzelby skałkowe, oparte o odrzwia. Jeden palił fajkę o długim cybuchu. To są po prostu wartownicy – ze zdziwieniem skonstatował Heritage. – Witajcie! – Uchylił kapelusz w geście pozdrowienia. – Po cóż to wam potrzebne? Dłonią wskazał wysoki nasyp. Jeden z strażników wzruszył ramionami. Obaj uchylili nakrycia głowy. – Panie Heritage, to decyzja rady – odpowiedział drugi. Jean nie zdziwił się, że zna jego nazwisko: często odwiedzał bogatą Osadę nad Potokiem. – Podjęta, gdy dowiedzieliśmy się, że Osada Centralna uparła się utworzyć hrabstwo z pobliskich siedlisk ludzi. Teraz jednak rada zastanawia się, czy kontynuować kopanie fosy i formowanie wału. – Przepraszam, ale cóż zamierza utworzyć Osada Centralna? – rzucił Jean. Nie rozumiał wypowiedzianego dziwnego słowa. Szukał w pamięci jego znaczenia, ale nic mu nie przychodziło na myśl. – Hrabstwo – powtórzył człowiek z fajką. Splunął na ziemię. – Taką jakby władzę nad wszystkim siołami. Oczywiście, po prostu pragną dominować. Heritage pokręcił głową. – Stworzyć hrabstwo – powtórzył. – Po co? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Jeźdźcy ruszyli naprzód. Jechali stępa, wesoło pozdrawiając mieszkańców. Jean rozglądał się uważnie. Większość budowli pokryto już dachówkami. Późną wiosną, kiedy odwiedzili Osadę nad Potokiem, widział jeszcze stare zabudowania mieszkalne z czasów pierwszego pokolenia, półziemianki zagłębione w grunt. Służyły jeszcze jako magazyny i spichrze. Zniknęły, a ich miejsca zajęły piętrowe domy z rozległymi werandami. Nawet kilka stodół i stajni pyszniło się nowymi pokryciami. Heritage spoglądał na skrzyżowaniach w poprzeczne drogi – i w nich linia zabudowy wydłużyła się. Niedługo będą musieli stworzyć kolejną nową osadę – skonstatował. Dojeżdżali do rynku. Dalej gościniec wiódł do stacji, siedziby inżynierów i mędrców, kończąc się nad bystrym potokiem, obok tamy z kołem wodnym. Stały tam budynki huty szkła, wytwórni tkanin, folusz, garbarnia i papiernia. – Charles, weźmiesz konie z przesyłkami i pojedziesz ze mną do siedziby mędrców – zdecydował. Należało najpierw oddać przesyłki.
26
Herbasencja
– Herbercie, przenieś wszystko, co przywieźliśmy, do budynku narad. Przywitaj członków komitetu osiedlowego i przekaż, że niedługo przybędę. Herbert Montfort w oddziale pełnił funkcję jego zastępcy. Od roku zaczął narzekać na zdrowie: bolały go stawy i kości, często czuł silne bóle pod żebrami. Ale Montfort miał dwóch synów i córkę, a wyposażenie ich na dorosłe życie kosztowało niemało. Starszy syn miał odziedziczyć dom i ziemię, ale młodszy potrzebował nowego siedliska. Wiano córki przyprawiało Herberta, jak niekiedy wspominał, o ciągły ból głowy. Nadal uczestniczył w wyprawach, a jego chudą twarz rozświetlał uśmiech zadowolenia, kiedy odbierał udział w zysku. Zapowiedział jednak, że przyszłej wiosny skończy z przemierzaniem leśnych szlaków. Charlesa zajmowało obserwowanie trzech dziewczyn, w sukienkach za kolana i wełnianych pończochach, stojących na werandzie okazałego domostwa. Śmiały się i krzyczały coś wesoło, wskazując rękoma na czerwony kapelusz chłopaka, dodatkowo ozdobiony jeszcze kitą ptasich piór, to znów zakrywając usta dłońmi. Syn Andre zdjął nakrycie głowy i zamaszyście nim machał, głęboko się kłaniając. – Jeszcze znajdziesz tu sobie żonę z dobrym posagiem. – Heritage przesunął palcami po bujnym, lecz mocno już szpakowatym wąsie. Pokiwał głową z namysłem. – Z uwagi na konieczność krzyżowania się różnych genów byłoby to jak najbardziej wskazane – dodał z powagą. Młodzieniec nadal zawadiacko wymachiwał nakryciem głowy. – Dlaczegóżby nie? – Zaśmiał się. – Wyglądają na dziewczyny z naprawdę dobrymi genami. Na małym placu napotkali Paula Scarrona, naczelnego inżyniera osady. Wysoki i żylasty mężczyzna wyglądał na kogoś, kto niedawno przekroczył pięćdziesiąty rok życia. Na głowie nosił sukienną czapkę z kwadratowym daszkiem. – Nie musisz się śpieszyć, Jean. – Scarron przeciągnął dłonią po szpakowatej brodzie, przyciętej w szpic. – Członkowie rady obradują nad dalszą budową umocnień. Jeszcze trochę wody w potoku upłynie, zanim skończą. Siedzieli przy stole na werandzie jednego z budynków. Przesyłki zostały przekazane, a dostawa rozliczona. Heritage czuł w wewnętrznej kieszeni kaftana przyjemny ciężar dużej sakiewki. Inżynierowie sporo płacili. Stacja wyglądała tak, jak zawsze. Z jednej strony stały domy mieszkalne otoczone ogródkami, z drugiej kilka drewnianych i ceglanych budowli różnej długości i szerokości. Pracowali w nich mędrcy i inżynierowie, wykorzystując je jednocześnie jako magazyny. Wysoka konstrukcja ze słupów przed największym barakiem znowu trochę bardziej poczerniała od deszczy. Na jej szczycie skośnie ustawiono błyszczący w słońcu element. Przy następnej szopie nadal sterczała pokryta płatami rdzy wąska budowla z rur. – Ogniwo słoneczne działa? – uprzejmie zapytał Heritage. – Bez zarzutu… – W głosie inżyniera zabrzmiało zadowolenie. – Mieliśmy kłopoty z kablem zasilającym, ale znaleźliśmy podobny w resztkach zapasów z czasów pierwszego pokolenia. Wystarczy na bardzo długo. – Radiostacja? – Heritage, wskazując palcem na rurowatą konstrukcję, zadał drugie z trzech pytań, zadawanych zawsze, ilekroć tu przybywał. Zapiski mędrców podawały, że na początku okresu bohaterskiego działalo jeszcze kilka radiostacji – kolejno jednak milkły. Scarron zawsze podkreślał, ze uruchomienie starego nadajnika przyniosłoby wielkie korzyści. Twierdził, że na południu istnieją nieznane jeszcze osady, może dysponujące, jak to określał z uśmiechem, urządzeniami dalekomówiącymi. – Niestety, nie. – Inżynier pokręcił głową. – Brak części zamiennych. Tego urządzenia chyba już nie uruchomimy. Coś w wyglądzie jednej z szop zwróciło uwagę Jeana. Wyglądała inaczej niż poprzednio, ale Heritage nie potrafił określić zmiany.
Luty 2017
27
Spojrzał uważniej. Dach wieńczyła metalowa rura. Co parę minut wydobywały się z niej siwawe obłoczki. Nagle rozległ się wysoki dźwięk, przytłumiony przez ściany, ale wyraźny, przypominający przeraźliwy gwizd. – Cóż to jest, Paul? – wrzasnął Heritage, wstając gwałtownie. – Na Boga, co to jest!? – Maszyna parowa Watta. – Inżynier zatarł dłonie. W odruchu niekontrolowanej radości plasnął czapką o ławkę. – Parowy gwizdek jest zwykłą zabawką, połączoną z zaworem bezpieczeństwa – Scarron z rozbawieniem prychnął. – Nie zdajesz sobie sprawy, jakie ten zawór sprawił kłopoty, a jest konieczny. Jeszcze go nie dopracowaliśmy, ale to tylko kwestia czasu. – Wiek pary… – Heritage wolno usiadł. – Doczekałem ery pary. Niebywałe! Teraz wszystko pójdzie szybciej. Też z rozmachem uderzył kapeluszem o stół. – Lodowiec nieznacznie, ale stale cofa się – Scarron sam odpowiedział na niezadane trzecie pytanie. – Tak wynika z raportów wszystkich wypraw. I opinii mędrców. Przeraźliwy gwizd ponownie przeszył powietrze. – Temperatura kwartalna i roczna – kontynuował inżynier – nieznacznie wzrosła. Na pewno sytuacja się nie pogarsza. Ze znanych Jeanowi siedliszcz ludzi Osada nad Potokiem leżała najdalej na północ. Scarron przekazał dobrą informację, ale ona blaknęła wobec króciutkiej wzmianki o odtworzeniu maszyny Watta. – Wiek pary! – Heritage nadal nie mógł uwierzyć w usłyszane słowa. – Za mojego życia. Teraz wszystko pójdzie do przodu. – Tak, choć oczywiście nie od razu – ostrożnie przytaknął Scarron. – Kiedyż nastanie wiek elektryczności? – zapytał Jean z nadzieją w głosie. – Doczekamy? – Nie wiem – odpowiedział inżynier z namysłem. – Przypuszczam, że nie w tym pokoleniu. Posiadane ogniwo fotoelektryczne jest dla nas zagadką. Wiemy, jak je stosować i wykorzystywać, nie mamy jednak pojęcia, jak je zbudować. Heritage zamyślił się. Inżynierowie i mędrcy nigdy nie mówili wprost o postępie technicznym. Unikali wyraźnych odpowiedzi na pytania, co opracowali. Jeżeli ktoś znał daną sprawę i umiał wyciągać wnioski, chętnie dyskutowali, ale też ostrożnie. Stosowali jedną z zasad planu – nigdy nie rozbudzać zbędnych nadziei. Charles dość głośno kaszlnął. – Chłopcze, niebawem pojedziemy. – Heritage rozprostowywał kapelusz. – Jeszcze coś, Scarron. Zostaniesz mędrcem? Rozmówca zastanawiał się przez chwilę. – Myślę, że nie. – W głosie brzmiał smutek. – Za bardzo cieszy mnie możliwość tworzenia nowych rzeczy… Wiele jest niepotrzebnych albo nawet groźnych. Mędrzec musi wiedzieć, dokąd mamy zmierzać, co opracować, a czego fabrykacji nie podejmować. Widzisz, sama idea kotła parowego jest prosta i łatwa w realizacji. Po co je jednak fabrykować, kiedy możemy od razu wytworzyć silnik parowy? Efekt będzie zupełnie inny. Mędrzec musi dużo wiedzieć o postępie społecznym, nie tylko technicznym. Mnie, Heritage, najzwyczajniej w świecie cieszy wszystko, co nowe. Mędrzec umie wybierać, a ja się tego nie nauczyłem. Zamilkł na chwilę. – Dobrze wiesz – ciągnął wolno – że za pierwszego pokolenia ludzie, nazywani teraz mędrcami, stanowili grupę naukowców, ocalałych z Wielkiego Zimna. Opracowali plan, jak wrócić do czasów przed uderzeniem tej asteroidy i jak wszystko odbudować. Większość z nich doskonale znała się na wielu zagadnieniach technicznych, a pozostali rozumieli inne sprawy. Ale wszyscy w końcu umarli. Zastąpili ich inżynierowie, pojmujący, w jakim kierunku mamy podążać. Wiedzieli więcej, nie tylko to, jak uzyskać surówkę z rudy i ją obrabiać. Jestem nadal człowiekiem, cieszącym się każdą możliwością fabrykacji czegoś, co wytwarzano dawno temu, przed Wielkim Chłodem.
28
Herbasencja
Uśmiechnął się z widocznym przymusem. – Może jednak w końcu nauczę się wybierać i eliminować – rzucił. Heritage pomyślał, że Paul Scarron, oczekujący już nadejścia starości, nie ma szans, aby posiąść wiedzę wymaganą od mędrca. On sam, Jean Heritage, też zastanawiał się nad nieuchronnym zaprzestaniem wypraw. Charles ponownie chrząknął, tym razem głośniej. – Powiedz mi jeszcze – Jean wstał – o co chodzi z tym hrabstwem? Nadal ostrożnie wymawiał nieznane do tej pory słowo. – Dowiesz się na pewno od rady – oschle odparł inżynier. Jego ton głosu się zmienił. Mówił wolno, jakby ważył słowa. – Nasi mędrcy zastanawiają się nad tym. Myślę jednak, że hrabstwo to nic dobrego. Mieszkańcy osady zarzucają nam, że należało przewidzieć narodzenie takiej idei. Ale w żadnym osiedlu jej nie przewidzino. Jean pragnął dowiedzieć się jeszcze czegoś, o czym myślał od dawna, ale zawsze sądził, że na to pytanie nie uzyska odpowiedzi. Dobry nastrój Scarrona spowodował, że zdecydował się je zadać: – Jak otwieracie przesyłki? – We wszystkich stacjach jednakowo. – Inżynier uśmiechnął się szeroko. – Mamy uniwersalny klucz, a nawet kilka. Zachowały się. – Cóż to za klucz? – dociekał Jean. Scarron pokręcił głową. – Nie powiem. Kiedyś wszyscy się o tym dowiedzą, ale nie teraz. Jeszcze za wcześnie. Jadąc z powrotem, Heritage poczuł, że opuszcza go dobre samopoczucie. Zamierzał wypytać Scarrona o wiele spraw, ale zabrakło na to czasu. To spostrzeżenie spowodowało przypływ złego nastroju. Pomyślał, że każdy rok jest do siebie tak bardzo podobny. Teraz wszyscy cieszyli się ciepłym końcem lipca. Został jeszcze jakiś miesiąc dobrej pogody, ale podjął chyba ostatnią wyprawę. Może poprowadzi jeszcze jedną, jednak nie więcej. Trzeba zebrać zbiory, zwieść do spichrzy, przewieźć snopki słomy. Skosić łąki i myśleć o sianie, przygotowywać pasze, wywieźć nawóz i użyźnić pola. We wrześniu nadal nieodmiennie zaczynały padać deszcze i nadchodziło zimno. W pierwszej dekadzie październiku już gęsto prószył śnieg – do końca tego miesiąca gruba na ponad metr warstwa lodowych płatków utrzyma się ponad pół roku. Zacznie się czas zarzynania dużej części bydła, bo siana, owsa i jęczmienia nadal nie wystarczało do utrzymania stad przez długi okres mrozu. Mężczyźni będą polować na sarny, jelenie i dziki, bo nawet mędrcy nie wiedzieli, czy okres palącego skórę zimna nie przedłuży się i czy wystarczy żywności. A potem wiosną, może nawet w maju, znowu obsiać zagony. I rozpocząć pierwszą wyprawę, kiedy nocami jeźdźcy przestaną dygotać z chłodu. Mało czasu – myślał posępnie. – Tak naprawdę pozostaje niewiele dni w roku na postęp. To cud, że doszliśmy już do wieku pary. Cud… Schylił się i poklepał deresza po grzywie. – Ciebie nie zarżnę – mruknął pod nosem. – Zabija się tylko młode konie: są znacznie smaczniejsze. Miałeś szczęście, że wiernie mi służyłeś i cię polubiłem. Wielkie szczęście… My, ludzie, też. *** Dojeżdżali do rynku. Montfort rozłożył już wszystko na stołach przed budynkiem rady. Teraz sumował coś na jednym z liczydeł. Jego palce szybko przesuwały drewniane krążki. Towary na wymianę starannie ułożono pod ścianą. Heritage zauważył, że gromadzi się sporo mieszkańców, a wielu dopytuje się o ceny. Sprzedaż szła sprawnie. Kusze oglądano z uwagą: miały kilka drobnych ulepszeń, ale cena się nie zmieniła, więc szybko znajdowały nabywców. Nie kosztowały wiele, a w osadach fabrykacja
Luty 2017
29
bełtów od dawna nie stanowiła problemu. Przebierano w wystawionych siekierach, piłach, dłutach, przecinakach i świdrach. Badano różne rodzaje gwoździ, śrub, młotków i szczypiec. Kilku mieszkańców ważyło w ręku rapiery i sprawdzało giętkość kling. Luc Perrault i Charles na balu o kwadratowym przekroju demonstrowali działanie piły dwuręcznej, osadzonej w wygiętym kabłąku. W ciągu kilku minut przerznęli pokaźną belkę, z dumą pokazując gładź cięcia, pasującą jak ulał do drewnianej kątownicy. Heritage pomyślał, że mędrcy mają rację twierdząc, że łuki i kusze przestanie się wytwarzać, kiedy mieszkańcy osad nie będą stale polowali jesienią i zimą. Stanowiły tanie i skuteczne narzędzia do łowów i obrony osiedli. Strzelby skałkowe miały znacznie większą moc rażenia, ale ich cena wielu odstraszała. Poklepał z uznaniem Montforta po ramieniu. Skinął na Charlesa i Luca, pokazując, aby zabrali towary przeznaczone dla rady osiedla. Sam ze sporym wysiłkiem włożył na ramię worek, zawierający nasiona lucerny. Dwóch członków zarządu osady i jeden z mędrców już czekali. Mędrzec, Johann Miller, korpulentny mężczyzna średniego wzrostu oznaczał się tym, że nosił okrągłe okulary w oprawie w metalu, przedmiot bardzo rzadki, spuścizna czasów przed Wielkim Zimnem. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, machając rękoma i kręcąc głowami. Worek z nasionami lucerny przerwał dyskusję. Miller studiował spisany na kilku kartach papieru sposób ich fabrykacji, wysiewu i zalet stosowania. Przewodniczący rady, Hendrik Velde, wyraźnie się skrzywił, widząc cenę, żądaną przez Osiedle na Wzgórzu za miech niepokaźnych nasionek. – W liście zamieściliśmy pouczenie, jak hodować tę roślinę – Heritage z uśmiechem uprzedził jego protest. – Szybko staniecie się w tej mierze samowystarczalni. Przywieźliśmy lucernę wieloletnią. Wystarczy ją raz na kilka lat dosiewać. Ilość bydła i owiec po zimie wydatnie wzrośnie. – To prawda – drugi z mędrców osiedla, Julien Vernon, pilnie wezwany na spotkanie, potwierdził słowa Jeana. – W przesyłkach otrzymałem list w tej sprawie. Z błogim uśmiechem przesypywał zarodki lucerny. – Karmienie i utrzymanie trzody stanie się łatwiejsze. – Vernon kiwał głową. – Znowu oddalimy wciąż czające się widmo głodu. Nasiona wytworzymy później sami. Jego zdanie zadecydowało. Zakup pozostałej reszty towarów, choć nie wszystkich, prędko został zaakceptowany. Kilkanaście luf do strzelb skałkowych, mocnych i mających jednakowy przekrój, zakupiono bez targowania się. Bez wahania nabyto komplet trzech świdrów do dokładnego wiercenia luf z dołączonym opisem fabrykacji broni. Nowa głowica do tokarki i kute młotami noże skrawające wywołały poruszenie. Heritage z satysfakcją patrzył, jak mędrcy i członkowie rady czytają kolejne pismo inżynierów jego osady. – Ten przyrząd między innymi służy do fabrykacji różnorakich trybów – zauważył z uśmiechem. – One umożliwią wytwarzanie nowych maszyn. W przyszłym przyjedziemy do was z elementami kosiarki – to jeden z kilku projektów. Głowicę i noże skrawające nabyto natychmiast, z nieukrywaną radością. Listę potrzeb dla Osady na Wzgórzu załatwiono prędko. Koce, kaftany, spodnie, płaszcze, suknie, wygarbowana skóra, ryzy papieru Heritage zawsze kupował tutaj. Rada jego osiedla nakazała mu nabyć poziomy warsztat tkacki wraz z opisem konstrukcji – przyrząd miał stanowić równoważnik głowicy tokarskiej. Propozycje zakupów nie wzbudziły sprzeciwu. Heritage polecił Charlesowi, aby wezwał Herberta Montforta z jego liczydłem. Drugi członek rady starannie, podobnie jak Montfort, przesuwał drewniane krążki po drutach. – Mamy zgodne wyniki. – Montfort z uśmiechem podniósł głowę znad abaka. – Sakwę z należnością niebawem przygotujemy. – Velde szeroko rozłożył ręce. – Sporo nas wszystko kosztowało. – Podobnie jak moją osadę, kiedy przybywacie do nas. – Heritage skłonił się. – Dzięki wyprawom postęp następuje szybciej. Realizujemy plan, a to najważniejsze. Po twarzy Hendrika Velde przeleciał dziwny grymas.
30
Herbasencja
– Nie wiem, czy w przyszłym roku wyruszymy do was – stwierdził sucho. – Nie mam pojęcia, Heritage, czy wyprawisz się do nas. Chyba coś się kończy. Przetarł dłonią twarz. – Sądzę, że nastąpią duże zmiany – dodał z namysłem. – Porozmawiamy o tym przy wieczerzy – przywódca rady uprzedził pytania Jeana. – Teraz jednak powiem, o co chodzi. Zabębnił palcami w stół. – Osada Centralna chce utworzyć hrabstwo. Zamierza skupić wszystkie siedliska ludzkie w jedną całość. Stworzy u siebie dużą stację inżynierów i mędrców, pozostałe zlikwiduje. Zorganizuje wymianę handlową, ale bez wypraw. Dzięki temu, jak twierdzą, postęp stałby się jeszcze szybszy. Moglibyśmy wtedy płynnie przejść od fazy fabrykacji do etapu produkcji, już w manufakturach. Miller wydał z siebie odgłos, przypominający zgrzytanie zębami. – Jak utrzymają stację i jak opłacą mędrców? – Jean wypowiedział pierwszą sformułowaną w mózgu myśl. Wyglądało na to, że straci zajęcie. Nagle zrozumiał, że prawie je kochał. – Z podatków, panie Heritage. – Velde potarł kciukiem czubek nosa. – Wymiana pomiędzy osiedlami hrabstwa byłaby podobna do takiej, jaką mamy. Ale towary kupowaliby mieszkańcy – na targach – a osady już nie. Każde zgrupowanie ludzkich domostw płaciłoby hrabstwu podatek. Mędrców i inżynierów utrzymywano by z tych danin. Szybko realizowaliby dalekosiężne projekty. Velde uśmiechnął się. – Początkowo nie chcieliśmy się zgodzić – kontynuował, machinalnie grzebiąc ręką w worku z nasionami. – Zaczęliśmy wznosić wał. Ale są różne głosy w tej sprawie. Wymaga ona przemyślenia, bo budowa umocnień pochłania niewyobrażalnie dużo czasu – w sumie zaś niczego nie przynosi. Vernon zaczął kręcić głową. Parsknął niczym koń. – Dalekosiężne projekty powstania i umocnienia władzy – zauważył oschle. – Dzisiaj stworzycie hrabstwo, niebawem zjawią się hrabiowie – i jakaś wojna. Plan odrodzenia nic nie mówi – kontynuował – o powstaniu hrabstwa. Heritage, nic jeszcze nie zostało przesądzone – podkreślił z naciskiem. – Porozmawiamy o tym w czasie kolacji: w imieniu rady zapraszam na nią członków wyprawy. Velde potwierdzająco skłonił się głęboko. Jego uśmiech się pogłębił. Patrzył na Vernona tak, jak ojciec patrzy na małe dziecko, nie wiedzące, co mówi. Pierwszy raz w życiu Heritage widział, ze ktoś tak spogląda na mędrca. *** Wchodząc do pokoju z przygotowaną wieczerzą, Jean instynktownie schylił głowę. Zawsze cieszył się, oglądając nowe domy ze ścianami wyższymi o dwie, czasami nawet o trzy belki. To jednak nie stanowiło reguły, bo zimą taką budowlę trudniej było ogrzać. Budynek rady wzniesiono w czasach, kiedy powałę umieszczano tylko nieznacznie wyżej od wzrostu wysokiego mężczyzny. Zauważył, że przyniesiono sporo lichtarzy i świec. Wyniesiono kaganki, zawsze kopcące i dające mało światła. Zza ściany dobiegały dźwięki kilku instrumentów: ktoś stroił skrzypce i gitarę przy wtórze trąbki i bębenka. Młoda dziewczyna w szarawarach wniosła do pokoju duże naczynie z przykrywką. Jean pomyślał z radością, że zawiera zupę. Zupy przyrządzano nieczęsto. Velde wziął do ręki łyżkę wazową. Zapach zupy Heritage ocenił jako cudowny. – Wytwarzamy struny z jelit baranich. – Przewodniczący rady, starannie rozlewający zawiesisty płyn, mylnie odczytał zaciekawienie na twarzy Jeana. – Całkiem dobrze brzmią, chociaż pewnie dawniejsze dźwięczały o niebo lepiej. Velde zaśmiał się. – Któż to wie, jeżeli już nie istnieją? – Siedzący naprzeciwko Scarron pogładził się po łysinie. – Tej sprawy już nie rozstrzygniemy.
Luty 2017
31
Głos brzmiał dziwnie chrypliwie, jakby inżynier tłumił w sobie złość. Jean przyjrzał mu się uważnie. Scarron chyba myślał o czymś zupełnie innym, bo rozpinał i z powrotem zapinał rogowe guziczki koszuli albo zagryzał mocno wargi, głośno pukając przy tym palcami po stole. Wspaniały zapach zupy odwrócił uwagę Jeana. Nie umiał się powstrzymać i pierwszy zaczął łakomie jeść. Velde wskazywał półmiski z potrawami w parujących sosach. – Mamy wołowinę, koninę, sarninę i koźlinę. Gotowaną kaszę, bób, kapustę i trochę innych warzyw. Mamy też – tryumfalnym gestem odkrył pokrywkę garnka – gotowane ziemniaki. Chowamy je na zimę, ale dla was odkryliśmy kopiec. Heanowi mignęła myśl, że kolacj jest niezwykle wystawna. Zaeaz ją porzucił. Starał się jeść zupę wolno, ale przychodziło to z trudem. Z rozkoszą rozgryzał dobrze wygotowane kawałki mięsa o niebiańskim smaku. Zauważył, że Luc Perrault wylizał nie tylko łyżkę, ale i talerz. – Mam, Heritage, jeszcze jedną przesyłkę. Niewielką. – Głos Vernona zmusił Jeana do zatrzymania sztućca w powietrzu. – Jest lekka. Podał niewielki walec ze srebrzystego metalu z wąskimi otworami w płaskich zwieńczeniach korpusu. – Z przeznaczeniem dla mędrców Osady na Wzgórzu – zaznaczył z naciskiem. – Ważna. Heritage poczuł zdziwienie. Vernon łamał zasady: przesyłki skrupulatnie rozliczano, suto za nie płacąc. Pierwszy raz w życiu spotkał się z taką sytuacją. Wziął jednak walec i położył na ławie. Dziewczyna w szarawarach uchyliła drzwi wiodące do sąsiedniej izby i ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. Teraz Heritage słyszał wyraźnie skoczną melodię, wygrywaną przez kapelę. – Nie zatrzymujemy młodych ludzi, Heritage. – Ręka przewodniczącego rady wykonała szeroki gest. – Mogą iść, jeżeli się najedli. Luc Perrault, Charles i sześciu pozostałych członków wyprawy zerwało się natychmiast. Jeden z nich, Omar Savigny, starał się gwałtownie przełknąć duży kęs mięsa i zaczął się krztusić. Montfort z rozmachem klepnął go kilka razy po plecach. – Zdecydowaliśmy, że przystąpimy do hrabstwa. Ton głosu Hendrika Velde brzmiał beznamiętnie. Postukał widelcem w stół. – Dzisiejsza wieczerza jest spotkaniem pożegnalnym – kontynuował. – Może się już nie zobaczymy… Chcieliśmy, abyście mieli dobre wspomnienia. Zdecydowaliśmy przyjąć warunki Osady Centralnej godzinę temu. Nie patrzył na nikogo – spoglądał na półkę nad głową Jeana, zapełnioną starannie wyczyszczonymi przedmiotami, używanymi przed Wielkim Zimnem. Określano je bardzo różnie, jako monitory, radioodbiorniki, czujniki, pochłaniacze dymu, odbiorniki plazmowe. Na wielu leżały serwetki i stały dzbanuszki z kwiatami. Jean nie zwracał uwagi na zbiór pamiątek okresu przed zlodowaceniem. W każdym domostwie ustawiano takie przedmioty, używane w okresie pierwszego pokolenia, teraz bezużyteczne. Czyniono tak, jak sądził, ze względów sentymentalnych. Heritage powoli dojadał kaszę z kawałkami soczystej koniny. – Velde, mógłbyś wyjaśnić powody tej decyzji? – zapytał ostrożnie. – I powiedzieć, jak teraz będzie wszystko wyglądało? Velde stanowczym ruchem odsunął od siebie pusty talerz. – Jest pan mądrym człowiekiem, Heritage – odpowiedział, wyciągając z kieszeni spodni szmatkę i wycierając usta. – Wie pan, tak samo jak ja, że nieustanne zmiany technologiczne są ułudą. Oglądał spłacheć tkaniny, jakby dostrzegł w nim coś ważnego. – Ułudą! – powtórzył grzmiącym głosem. – Czy żyje się nam źle? – ciągnął. – Nie, żyjemy całkiem dobrze. – Na poziomie dawnego siedemnastego wieku – sarkastycznym tonem zauważył Vernon. – Z pewnymi odchyleniami w jedną albo drugą stronę osi czasu. – A kiedyż osiągniemy poziom dziewiętnastowieczny i kto z nas tego doczeka?
32
Herbasencja
Velde zadał pytanie podniesionym tonem. – Nikt – odpowiedział sam sobie, kręcąc głową. – Nie wydobywamy miedzi, wykorzystujemy tylko topniejące zapasy – kontynuował. – Metal zwany niklem znamy z opisów. Nie umiemy pozyskiwać rtęci. Nie wiemy, jak wygląda ruda ołowiu. Czego jeszcze nie posiadamy? Gumy, plastyku, ropy naftowej, wielkiej fury surowców. – Guma nie jest surowcem! – Scarron prychnął pogardliwie. – Wiem. – W głosie przewodniczącego rady zabrzmiało zniecierpliwienie. – Podałem przykład. Twierdzę, że propozycja Osady Centralnej brzmi rozsądnie. Nie musimy całe życie gonić za postępem, bo i tak jest nieunikniony. Nie musimy czynić z niego sensu i konieczności życia. Spokojnie pozostawmy dalsze zmiany czasowi. Mocno uderzył pięścią w stół, może chcąc podkreślić znaczenie słów. – Vernon oponował przeciwko uchwale, bo będzie musiał na starość stać się zwykłym farmerem, a tego nie zdążył się nauczyć – sarkastycznym tonem stwierdził drugi z członków rady, siedzący obok Hendrika Velde. Chudy mężczyzna o siwiejących włosach i wystającym z kołnierzyka koszuli wielkim jabłku Adama do tej pory milczał. Przez ramię przewiesił pendent do rapiera. Nagle zaczął się spazmatycznie śmiać, jakby jego własne stwierdzenie go rozbawiło. – Nauczyć się orać, siać, rozkładać gnój. Przyjmować porody cielaków i jagniąt, szlachtować świnie, a nie tylko myśleć, co i jak udoskonalić. – Przetarł dłonią załzawione ze śmiechu oczy. – Nowe doświadczenie, co, Vernon? Przestaniecie zżerać owoce naszej pracy i żyć jak pączki w maśle. Przestaniecie dyktować, jak mamy postępować. W końcu poznacie smak codzienności, dowiecie się, co znaczy liczyć każdy grosz, funt mąki i torbę ziarna. Pogrubieją wam dłonie, pasibrzuchy. W jego głosie zabrzmiało szyderstwo. Heritage przypomniał sobie jego nazwisko: Walther Wald. Zapamiętał je, bo Wald zawsze najbardziej zdecydowanie żądał obniżania cen towarów, przywożonych przez wyprawy Jeana. Ciągle narzekał, że wszystko jest takie drogie. – To, że żyjesz teraz tak, jak żyjesz, zawdzięczasz mędrcom i inżynierom. – W glosie Vernona brzmiała złość. – Zapasy żywności, leków, odzieży i surowców po okresie Wielkiego Zimna szybko się skończyły. Odtwarzaliśmy krok po kroku spuściznę dawnych czasów – nie zapominaj o tym! – Pamiętam… – Wald głęboko skłonił się nad stołem. – Ale skończyliśmy z tym. Jesteśmy już samowystarczalni. Dalszy rozwój pójdzie swoją drogą – szybciej, wolniej, ale nastąpi. W izbie zrobiło się duszno od dymu wielu świec. – Pójdzie swoją drogą… – Vernon odsunął talerz. – Najpierw utworzycie hrabstwo, później okaże się, że tam, gdzie żyją nieznani nam ludzie, powstało też coś podobnego, a oba twory zamierzają korzystać ze wspólnego źródła surowców. Rozpocznie się rywalizacja o dostęp, będą potrzebni wodzowie, baronowie, hrabiowie czy jak ich tam zwano. Rozgorzeje walka, niektórzy się wzbogacą, inni polegną. – O tak, rozwój pójdzie swoją drogą – powtórzył po chwili milczenia. – Nic tak nie przyspiesza postępu technicznego, jak piękna wojenka. Szybko się jej doczekacie. Zgrzytnął zębami – Czy ty wiesz, Wald – Scarron uderzył pięścią w stół – że przed uderzeniem tej planetoidy działała baza na Księżycu, produkująca materiały, niemożliwe do wytworzenia na naszym globie? Zabierały je statki kosmiczne bez załóg ludzkich, kierowane przez automatyczne systemy nawigacyjne. Wiesz, czym są automatyczne systemy nawigacyjne? – Orać, kosić i podrzynać świniom gardła. – Velde znów zaśmiał się zjadliwie. – Przy okazji możecie stworzyć coś nowego. Byliście kiedyś potrzebni, przyznaję to, ale teraz już nie. Wystarczy to, co mamy. Teraz z kolei Wald huknął z całej siły zaciśniętą dłonią w obrus. – Banda pasożytów, wykorzystująca pracę innych! – krzyczał. – Nie nierobów, tego nie powiem, ale pasożytów. Dość tego! Za parę lat będziemy mieli maszynę Watta! Nastanie wiek pary! On i tak nadejdzie, może za dziesięć, może za piętnaście lat, albo później. Ale do tego nie potrzeba waszej kasty, na którą pracował mój dziadek, ojciec, a i ja tyrałem całe życie.
Luty 2017
33
Z widoczną pogardą splunął na podłogę. – Nie żyjesz w ziemiance i nie podcierasz liściem dupska dzięki nam, mędrcom i inżynierom. I dzięki planowi, tłusty, bezrozumny wieprzu. Vernon jednym ruchem zmiótł ze stołu na podłogę wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego ręki. – Posłuchaj, śmierdzący własnym moczem capie – ciągnął. – Nie chcę wstawać rano i kłaść się spać o zmierzchu, bo nadal dysponujemy tylko kagankami i świecami. Jeżeli już muszę tak żyć, to pragnę mieć pewność, że moje dzieci tak żyć nie będą. A wam sprawia przyjemność wysypianie się zimą i poza ciepłym kocem i rżnięciem żony w nocy nie widzicie dalej niż koniec własnego nosa. Zastanów się, głupcze, skąd te koce się wzięły. Kto opracował krosna? Kto wymyślił wytwarzanie kondomów z jelit baranich? Dzięki nim nie otacza was wianuszek dzieci. Chcecie po prostu wyrzucić inżynierów i mędrców, bo jesteście niedoukami. Zwykłymi wieprzami, zadowolonymi, że żrą codzienną porcję strawy. Nikim więcej. I tak możecie żyć jeszcze długo, bezrozumne barany, śmierdząc gnojem. Wald zerwał się na równe nogi. Jego chuda twarz spurpurowiała. Starał się wyciągnąć rapier z pochwy, lecz końcówka jelca zaplątała się w dziurkę pasa. Rozjuszony mężczyzna dziwacznie podskakiwał, bez skutku starając się dobyć broń. Heritage wsunął dłoń pod połę kaftana i położył na rękojeści dużego kordelasa. Zawsze go nosił, bo często się przydawał. To ta nawęglana stal – pomyślał – opracowana jeszcze w minionym pokoleniu. Wielki postęp. Myśl go zdziwiła, bo nie miała żadnego związku z kłótnią Vernona i Walda. – Dość tego! – Velde zerwał się gwałtownie. Krzesło z hukiem uderzyło o ścianę. – Jeszcze się pozabijacie! Przestańcie! Doskoczył do skrzyni pod ścianą, uniósł wieko i wyciągnął pistolet z długą lufą i profilowanym uchwytem. Pistolety, rewolwery i karabiny z czasów przed Wielkim Zimnem zdobiły ściany wielu domów, ale od co najmniej dwóch pokoleń nikt nie miał do nich amunicji. – To broń na naboje ze spalającą się łuską, załadowana. – Ochrypły głos przewodniczącego wypełnił izbę. – Moja rodzina jest zapobiegliwa: mamy jeszcze takie pociski. Nie wiem, czy wszystkie okażą się sprawne, ale część na pewno tak. Wycelował pistolet gdzieś w przestrzeń pomiędzy Vernonem a Waldem. -– Rozstajemy się w spokoju i zgodzie, głupcy – kontynuował. – Idźcie do swoich domów! Jeanowi skonstatował, że nie ma pojęcia, czym jest spalająca się łuska. Sądził, że Velde też tego nie wie. – Chodź, Julien. – Scarron, blady na twarzy, położył rękę na ramieniu mędrca. W drugiej dłoni trzymał nóż. – Nic tu po nas. Wald wyplątał w końcu jelec z dziurki pasa, lecz lufa zwróciła się w jego kierunku. Scarron i Vernon wyszli, łukiem omijając nieruchomą postać Walda. Ten powoli otarł dłonią usta. – W końcu powiedziałem, co o nich myślę – w imieniu wielu innych. Lepiej niech nie wchodzą nam w drogę, jeżeli nadal chcą tu żyć. Przeciągnął dłonią po siwych włosach i wyszedł. Heritage patrzył, jak Hendrik Velde wkłada broń do skrzyni, przekręca klucz w zamku i wsuwa do kieszeni. – Naprawdę jest nabita? – zapytał z ciekawością. – Naturalnie – odpowiedział spokojnie Velde. – Vernon i Wald wiedzieli o tym – dlatego tak się to skończyło. Moja rodzina mieszka w tym domu od kilku pokoleń. Powiedziałem już, że jesteśmy zaradni. Idźcie i wy, panowie. Montfort wstał od stołu. Do tej pory, nie zważając na kłótnię, spokojnie wyjadał z półmiska cebulki w gęstym sosie. – Szkoda, że nie doszło do walki – zauważył z nutą melancholii w głosie. – Byłem ciekaw, jak poradziłby sobie wasz mędrzec. Tęgi ma umysł, przyznaję. Walka twarzą w twarz jest jednak czymś zupełnie innym, niż opracowywanie nowych produktów. Mogłaby być całkiem niezła siekanina. – Szkoda – powtórzył, wkładając do ust ostatnią cebulkę.
34
Herbasencja
Heritage pamiętał, że Montfort, dopóki się nie ożenił, słynął jako niezły zabijaka. Miedzy innymi z tego powodu uczestniczył w wyprawach – doświadczenie w walce przydawało się w starciach z mieszkańcami dzikich osad. – Kiedyż wyjeżdżacie, jutro? Velde zadał pytanie od niechcenia, lecz nacisk w jego słowach świadczył, że zależy mu na uzyskaniu odpowiedzi. – Nie, pojutrze – odpowiedział Jean, patrząc mu prosto w oczy. – Zgodnie z dotychczasowymi zwyczajami my i nasze konie jutro odpoczniemy. – Dobrze. – Velde pokiwał głową. Przez chwilę głęboko się nad czymś zastanawiał. – W naszym osiedlu wybierają radę raz na dwa lata – stwierdził z lekkim uśmiechem. – Chcę zaproponować powołanie dożywotniego przewodniczącego: siebie. Herbercie, mógłbyś uczynić tak samo. Albo przejąć kierowanie targiem w Osadzie na Wzgórzu. Masz przecież wiernych ludzi… Czemu nie spróbować? Teraz wreszcie będziemy mieli dla siebie czas… Uśmiech Hendrika Velde się pogłębił. *** Rankiem następnego dnia Jean ze zdumieniem stwierdził, że nie może wstać z rozkosznie wygodnego lóżka. Ledwo się zwlókł z pościeli. Nie potrafił wyprostować pleców, jak dziecko ostrożnie stawiając krok za krokiem. Wreszcie wyszedł przed chatę. Herbert Montfort siedział na ławie. Ze zmarszczonymi brwiami wysłuchał opowieści Jeana. – Musisz odwiedzić lekarza osiedla – zawyrokował. – Szczęście, że ta przypadłość nie złapała cię w drodze. – Cóż mogło się stać? – zapytał Heritage, wyciągając przed siebie nogę. Mięśnie kończyny natychmiast zaczęły rwać, kiedy usiadł. – To samo, co mnie i wielu innym. – Montfort westchnął. – Masz uszkodzone kręgi. Ja wcześnie to zauważyłem i dbam o siebie. Z tego powodu kończę wyprawy. Ciebie czeka to samo. Patrzyli na siebie w milczeniu. – Przed Wielkim Zimnem – w głosie Montforta brzmiał smutek – znano sposoby uzyskania obrazów ciała. Teraz lekarz cię obmaca i obejrzy język – niewiele osiągnęliśmy. – Trudno, żeby postąpił inaczej. – Heritage potrząsnął głową. – Widoki środka naszego organizmu zaczęto wykonywać w erze elektryczności. Jedź ze mną, mogę potrzebować pomocy. Czekając na powrót Jeana, Montfort z ulgą usiadł na jednym z krzeseł, ustawionych na werandzie domostwa lekarza, położonym wewnątrz stacji. Starał się jak najwięcej siedzieć, a jak najmniej chodzić albo jeździć. Na dziedzińcu panował ruch. Obok wejścia do długiej szopy stały duże wozy. Na dwóch z nich kilku mężczyzn układało skrzynie. Czterech ludzi, stękając z wysiłku, wynosiło stalowy walec, ustawiony na drewnianej kratownicy. Mężczyźni przy furach porzucili swoje zajęcie, aby pomóc w przenoszeniu wielkiego korpusu z metalu. – Mam wysunięte trzy kręgi w odcinku lędźwiowym, a może nawet cztery. Heritage przysiadł na zydlu. – Muszę na siebie uważać. Nie jeździć konno, nie pracować ciężko, równomiernie obciążać kręgosłup, wykonywać jakieś ćwiczenia, takie, jak na rysunkach, pić ziółka na uśmierzenie bólów. Powinienem używać laski! Głos Jeana kipiał gniewem. – Tak ma postępować człowiek, prawie całe życie odbywający wyprawy – ciągnął z furią. – Na Boga, popatrz na te rysuneczki! Wetknął w dłoń towarzysza cztery karty papieru. – Nie wzywaj imienia boskiego nadaremno… Głuchy głos Montforta zabrzmiał groźnie.
Luty 2017
35
– Nie jest wykluczone – kontynuował – że to za jego sprawą ta bezimienna planetoida zmieniła trajektorię, jak opisują źródła, po czym uderzyła w Ziemię – jako kara za naszą pychę i grzechy. Nigdy więcej nie wzywaj imienia boskiego bez potrzeby. Przerwał na chwilę. Spoglądał teraz w niebo, jakby czegoś szukał. – Liczymy pokolenia po okresie zlodowacenia – ciągnął tym samym niskim i surowo brzmiącym tonem. – Wyliczamy sukcesy każdego z nich. Nazywamy okres zlodowacenia Wielkim Chłodem albo Wielkim Zimnem i piszemy dużymi literami, bo nadal się go lękamy. Wielu z nas, aby odciąć się od przeszłości, pozbyło się starych nazwisk, przybierając nazwy wykonywanych profesji, jak ojciec Luca, albo tylko imię ojca, jak Charles. Niektórzy do nich wracają, tak jak Perrault. Ale wszyscy drżymy ze strachu, żeby nie powtórzył się reb okrutny zamróz. Nie wiem, czy istota boska, nieważne, jak ją nazywamy, nie urządziła nam czyśćca za życia – jako kary za grzechy setek pokoleń. Nigdy nie wzywaj jego imienia bez potrzeby! – To się już nie zdarzy. – Jean ze skruchą pokiwał głową. Zapomniał, że towarzysz, tak jak wielu innych, jest głęboko religijny. Sam też często myślał o przyczynach katastrofy, która zapoczątkowała okres zlodowacenia. Jednak krzątanina przy organizowaniu wypraw odsuwała te rozważania na dalszy plan. W końcu przestały zajmować jego umysł. – Dobrze, ale pamiętaj o tym. – Głos Montforta złagodniał. – Nie zapomnij, bo Wielki Chłód może wrócić. Herbert rozparł się wygodnie. Odpiął od pasa metalowy bukłak. – Na pewno zalecono ci picie takiego samego naparu, co mnie. Mikstura w manierce jest bardziej wzbogacona. Kilka dobrych łyków i co najmniej przez dwa dni poczujesz tylko słaby ból. Pełen złości piskliwy głos kobiecy przepełnił dziedziniec. – Z czegóż będziemy tam żyli, mądralo? Ułóż się z radą osiedla, a dumę schowaj do kieszeni twoich starych spodni, wielki mędrcu! Obaj zwrócili wzrok w stronę Millera, przemierzającego plac w towarzystwie kobiety w spodniach, butach na wysokich obcasach i czarnym kapeluszu. – Tłumaczyłem to już! Głos mędrca brzmiał równie piskliwie. I niepewnie, jakby się usprawiedliwiał. – Zaoferujemy radzie Osady Centralnej kupno najnowszych wynalazków. Tego jest sporo, a na pewno nie mają maszyny Watta. Zaproponujemy, że podejmiemy dla nich pracę. Jeżeli okaże się, że nic z tego nie wyjdzie, wrócimy. Miller nie zważał na przybyszów z obcej osady. – Nikt przecież nie zabierze nam ziemi! – krzyknął z pasją, tupiąc nogą. – W ostateczności złożymy wszystko z powrotem do szop. Jeżeli ktoś będzie miał czas i chęć, to może sobie przy tym dłubać. Ten pawian Wald tego nam nie zabroni! – Myśl o zapasach na zimę, nie o wynalazkach! – Kobieta wzniosła ręce. – To, do czego się przyzwyczailiśmy, właśnie się kończy! Wymachując dłońmi, weszła do baraku, z hukiem zatrzaskując skrzydło wrót. Miller wolnym krokiem skierował się stronę werandy. Uśmiechał się niepewnie. – Słyszeliście słowa, wypowiedziane przez moją żonę, słowa wyrzeczone w gniewie, pewnie uzasadnionym? – zapytał cicho. Ściągnięta i szara twarz wyrażała zmęczenie. Wyglądał na osobę, mającą za sobą nieprzespaną noc. Heritage w milczeniu kiwnął głową. – Więc właściwie wiecie wszystko… Żona zarzuciła mi niezwrócenie uwagi na stan rozwoju społecznego – dziwnie spokojnym tonem ciągnął mędrzec. – Zdaje się, że słusznie. Pierwsza udana próba założenia dzikiej osady powinna nas ostrzec, ale w swoim samozadowoleniu z osiąganego postępu ją zignorowaliśmy. Spróbujemy kontynuować dotychczasowe prace – kontynuował – chociaż w sposób na pewno trudniejszy. Może się uda, bo mamy maszynę Watta. Wolno przetarł dłonią policzki. – I nie tylko ją – dodał po chwili namysłu. – Sporo interesujących rzeczy. – W Osadzie Centralnej? – Heritage chciał się upewnić. – W nowej stacji? – Kocioł ułożony płasko, zaklinowany krawędziakami i gotów do drogi.
36
Herbasencja
Niezauważony przez nikogo Scarron otrzepywał rękawice. Wyglądał na człowieka zadowolonego ze sprawnie przeprowadzonego działania. – Oczywiście, że tam – niecierpliwie odrzekł Miller. – Wydrążyli szyb, próbując wydobywać węgiel, więc silnik Watta na pewno ich zainteresuje. Z ośmiu starych osad ta jest najbardziej ekspansywna. Może i my tam się pomieścimy... Do widzenia, Jeanie Heritage i panie Montfort. – Miller zdjął czapkę i skłonił się. – Zajmę się naszymi sprawami. Może niebawem się zobaczymy. Usta naczelnego inżyniera rozciągnął niepewny uśmiech. – Miło mi się z wami współpracowało – zakończył ceremonialnie. – Doręczcie list Vernona mędrcom waszej osady. Heritage poczuł, że teraz może uzyskać odpowiedź na pytanie, męczące jego umysł od wielu lat. Położył dłoń na ramieniu Scarrona. – Paul, powiedz, co pakowaliście do tych srebrzystych pudeł? Co rozwoziliśmy przez całe nasze życie? Scarron po chwili namysłu zaczął mówić, machając przy tym ręką. – Mogę ci powiedzieć, w czym to woziliście. To naprawdę są tylko opakowania – nic innego. Kiedyś przewożono w nich to, co wyprodukowano w bazie na Księżycu. Wyobrażasz to sobie, Jeanie Heritage? Wszystko fabrykowano w warunkach idealnej próżni. – Prawie doskonałej próżni – poprawił Scarrona Miller. Nadal słuchał rozmowy. – Tak. – Scarron pokiwał głową. – Ale doskonalszej próżni niż w kosmosie chyba nie ma. Przewoziły je automatyczne statki kosmiczne. Wkładano je właśnie do tych opakowań. W tych największych przewożono elementy, przeznaczone do budowy naprawdę ultrasuperszybkich pociągów kontynentalnych, biegnących przez całą Eurazję. Podjęto ją tuz przed Wielkim Chłodem. Wyobrażasz to sobie? – Napędzanych nowymi rodzajami maszyny Watta? – z ciekawością zapytał Jean. Heritage w szkółce Osady na Wzgórzu dowiedział się trochę o pociągach, ale miał o nich niejasne pojęcie. – Sami tego nie rozumiemy… – Scarron uśmiechnął się smętnie. Włożył rękawice za pas. – Cóż w nich przesyłano za naszych czasów? – Inżynier zastanawiał się przez chwilę. – Różnie w kolejnych pokoleniach. Na początku rzadkie materiały, narzędzia, sprzęt. Wszystkiego zaczynało brakować, a jeżeli jakaś osada miała dostęp do magazynów, uzupełniano zapasy. Później przewożono coraz więcej innych rzeczy – kontynuował. – Pierwsze prototypy urządzeń i maszyn, części do poprawy, bo z ich konstrukcją nie radzono sobie. Albo od razu przeznaczone do udoskonalenia, bo wiedziano, że inni inżynierowie o właściwej specjalizacji opracują je lepiej. Modele. Sporo opisów technologii wytwarzania. Stukot butów na wysokich obcasach przerwał jego słowa. – Wysyłaliśmy też sobie zapasy żywności, jeżeli czegoś brakowało, zabawki dla dzieci, suknie dla żon mędrców. I puste pudła, żeby ciągle sprawiać wrażenie, że się rozwijamy. Wtedy kładziono do środka sztaby żelaza lub kłody drewna, upychając sianem, żeby nie łomotały. Sporo gąsiorów z okowitą ze śliwek. Powiedz im, że zawartości niektórych przesyłek z pierwszego pokolenia, spoczywających w magazynie, nie potrafimy określić. Po prostu nie wiemy, co to jest. Żona Millera trzymała w dłoniach dwie niewielkie skrzynki z uchwytami z grubych pasów materiału. – Często ekspediowaliśmy też prezenty. Wykrztuś z siebie, że szło o wywołanie nadziei, ale głównie o dostatnie życie. Powiedz tym patałachom całą prawdę! Twarz Millera zsiniała ze złości. – To zdarzało się sporadycznie! – wrzasnął. – Tylko wtedy, kiedy zgromadziliśmy większą ilość dostaw! Kobieto, dzięki przesyłkom osiągnęliśmy taki postęp techniczny, jaki mamy! Inaczej ciągle babralibyśmy się w gnoju! – Jedźmy już. – Montfort położył rękę na ramieniu Jeana. – Kiedyś może dowiemy się więcej, chociaż pewnie lepiej o nic nie pytać. Końskie kopyta uderzały miarowo w niedawno wybrukowaną drogę. – Mogłeś jeszcze zapytać o ten klucz… – zauważył Montfort, przerywając milczenie. – Scarron dzisiaj mógłby nawet go dać. Raz w życiu dowiedzielibyśmy się, co przewoziliśmy. Klucz może się jeszcze przydać.
Luty 2017
37
– Nie pomyślałem o tym. – Jean potrząsnął głową. – Widzisz sam, Herbercie, że ciągle mamy tak mało czasu na postęp. Oddaliśmy mu życie, a zdaje się, że prawie nikogo on już nie interesuje. Nasze istnienie niepostrzeżenie się przeistoczyło, i chyba stanęliśmy w miejscu… *** – Wracamy obok jęzora lądolodu. – Heritage mocniej osadził kapelusz na głowie. Białe plamy twarzy ludzi jego oddziału wyglądały w półmroku wczesnego poranka niemal tak samo, jak przymglone światełka okienek okolicznych domostw. Prawie wszyscy jeźdźcy przeraźliwie ziewali. Wstali najwcześniej z całej osady, grubo przed brzaskiem. Wsiadając na konia, Heritage poczuł tylko lekki ból barków. Niepokoił się o swoje zdrowie, ale obawa nie utrudniała koncentracji umysłu. – Krótsza, lecz trudniejsza trasa. – Jean poprawił ułożenia ciała w siodle. – Będziemy mieli tylko jedno marne schronisko na nocleg. Ale wędrujemy z mniejszym obciążeniem. Sprawdzimy też tyczki. Jeżeli utrzyma się dobra pogoda, wszystko pójdzie gracko. Luc Perrault, Omar Savigny i Charles, pochyleni w kulbakach, gorączkowo rozmawiali z trzema dziewczynami. W coraz bardziej rozświetlającym się promieniami słońca poranku Heritage widział gwałtowne ruchy rąk i głów, poprawianie rozwiewających się włosów, prędkie i niecierpliwe gesty dłoni. Koguty zaczynały przeraźliwie piać. Heritage sprawdził godzinę. Wyjeżdżając o tak wczesnej porze i poruszając się stępa, powinni przed południem osiągnąć punkt traktu, zaznaczony palem. Tam należało skręcić na południowy wschód i zanurzyć się w krzaczasty bór, pokrywający długi pas wzgórz, uformowanych przez nadciągające z północy zwały lodu. Starannie nakręcił czasomierz. – Ruszamy! – zakomenderował. Wierzchowce zaczęły parskać. Jean się ucieszył: wszyscy wierzyli, że to dobry znak. Wolno jechali drogą wiodącą do Osady Centralnej, wąskim, lecz mocno ubitym szlakiem. – Dziewczyny opowiadały, że nie będzie już takiej wymiany pomiędzy osadami, jak dotychczas… Młodzieńczy głos wyrwał Jeana ze stanu półsnu. Omar Savigny, cały czas rozmawiający z synem Andre i młodym Montfortem, podjechał do niego. W jego głosie brzmiała dziwna niepewność. – Twierdziły, że szybko powstanie hrabstwo – kpno mijały godzin jednostajnego, uciążliwego mardzu.ontynuował. – Wyprawy staną się niepotrzebne. Powiedziały, że możemy się już nigdy nie zobaczyć. Żałowały tego. Panie Heritage, mówiły prawdę? – Miały rację – z roztargnieniem odpowiedział Jean. – Możecie się już w ogóle nie zobaczyć: w naszym życiu często tak bywa. Zbliżało się południe, gdy przypomniał sobie o busoli. Niedawno skręcili w knieję i ruszyli na południowy wschód. On, Montfwort i jeszcze dwóch członków oddziału umiało wytyczać kierunek, orientując się położeniem słońca, a w nocy gwiazd. Ale i wtedy kompas okazywał się bardzo przydatny, żeby nie zboczyć zanadto z trasy, bo to nieraz przedłużało wyprawę o kilka dni. Poczekał, aż Perrault wyminie kępę dębów i zrówna się z nim. – Luc, będziesz sprawdzał, czy zmierzamy prosto do naszej osady. Heritage wręczył chłopakowi kompas, wyjęty z sakwy. – Nasz kierunek poruszania się to południowy wschód ku wschodowi. – Ja? – Perrault z niedowierzaniem odebrał kwadratowy przedmiot. – Nigdy tego nie robiłem. – Uczyłeś się tego w szkółce – uciął Heritage. – To nie jest takie trudne. Inaczej całe życie siedziałbyś w osadzie, bo zgubiłbyś się w puszczy po przebyciu kilku mil. Dasz radę. Poruszył cuglami i jego deresz ruszył naprzód. Wolno mijały godziny uciążliwego i jednostajnego marszu. ***
38
Herbasencja
Do czoła odnogi lądolodu dotarli następnego dnia przed południem. Wszyscy odczuwali zmęczenie trudną podróżą przez zalesione pagóry, tworzące galimatias kamienistych fałd terenu, urywających się nagle stromymi skarpami. Drzewa i krzaki rosły tutaj pod różnymi kątami, często prawie poziomo, tworząc rozległe gęstwiny niemożliwe do przebycia konno. Jeden z mędrców Osady na Wzgórzu wytłumaczył niegdyś Jeanowi, że lądolód, przesuwając się na południe i napotykając dawne wzniesienia, formował i wypiętrzał nowe wzgórza, tworzące poszarpaną sieć ziemnych fałd, porosłych potem knieją bez ścieżek, nieprzerwanym i niezbadanym pasmem grubych pni, zdradliwych moczarów i wybujałych krzewów. Wszystko podtapiała woda. Końskie kopyta mocno zagłębiały się w wilgotny grunt. Wierzchowce szły z widocznym wysiłkiem, a z ich nozdrzy zaczęła unosić się para, sygnalizująca zmęczenie. Teraz jednak widzieli wyraźnie czoło lądolodu. Przeszedł swobodnie dawną doliną, niwelując ją całkowicie, wypiętrzając się, aż w końcu zatrzymał się w swoim niszczycielskim pełzaniu na południe. Tyczkami nazywano długie okrąglaki głęboko wbite w stromy stok – koniec tego odcinka piaszczystego wału. W każdym palu wycięto w pięćdziesięciocentymetrowych odstępach poziome znaki, zaczernione smołą, z głęboko wypalonymi kolejnymi cyframi. Spróchniałe kłody wymieniano na nowe. Heritage wiedział, że służyły do sprawdzania, czy lądolód nie zmierza naprzód. Od kilku dni utrzymywała się ładna pogoda, ale z podstawy stoku szparko sączyła się woda. Jean zabrał się do zapisywania, do jakiego poziomu przy każdej z tyczek dochodzi ziemia. Montfort odczytywał liczby na każdej z kolejnych tyczek. Obaj uważali tę czynność za pozbawioną sensu. Wystarczało tylko uważnie rzucić okiem na pale i pojechać dalej. Ale mędrcy przywiązywali do odczytów sporą wagę, twierdząc, ze dają pewność ustabilizowania się klimatu. – Nie jestem pewien – z wahaniem zauważył Montfort – ale ten pagór chyba się spłaszczył i jest niższy, niż wiosną tego roku, kiedy też sprawdzaliśmy tyczki. – Coś wystaje u góry, tak w połowie stoku! – Omar wyciągnął rękę. – Proszę spojrzeć wyżej! Heritage podniósł głowę. Wysoko nad nim, w miejscu pokrytym piaskiem zmieszanym ze żwirem, sterczał róg metalowego przedmiotu. Błysnął, oślepiając oczy Jeana, kiedy promień słońca przedarł się zza zasłony chmur. – Zeszliśmy z podanego kursu. – Luc Perrault podszedł bliżej, trzymając kompas w wyciągniętej dłoni. – Utrzymywaliśmy dobry kierunek, ale od jakiegoś czasu już nie. Heritage miał ochotę zakląć. Perrault nie mógł być aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, że podana marszruta nie oznacza wcale, że tyczki leżą idealnie na jej osi. Po prostu przed tym miejscem należało skręcić. Powstrzymał się jednak: Luc wykonywał zlecone zadanie i mocno się do niego przykładał. – Perrault, dobrze ci idzie. – Z uznaniem pokiwał głową. – Musieliśmy nieco zboczyć, żeby tutaj dotrzeć. Podaj kierunek, kiedy ruszymy – uwzględnię zalecenie. Perrault przeczesał palcami długie loki. – Oczywiście, panie Heritage, oczywiście – mruknął. – Na pewno tak zrobię. Stanął z boku, z wyciągniętą dłonią, ciągle dzierżącą busolę. Marszcząc nos, szeptał coś do siebie, poruszając wargami. – Górny poziom ziemi obniżył się, i to znacznie, bo w końcu stopniały bryły lodu w środku. To tłumaczy ciągłe wypływanie wody u podstawy. Omar Savigny z uwagą wpatrywał się w górujący nad nimi wał ziemi. Heritage uznał, że wytłumaczenie jest zaskakująco proste i racjonalne. – To mogłoby oznaczać, że jednak zaczyna się bardziej ocieplać, niż sądziliśmy. – Montfort ostrożnie zanurzył but w strumyczku wody, omywającym kolejną tyczkę. – Wszędzie jest sporo wilgoci – kontynuował z namysłem. – Ziemia osiada, woda szuka ujścia, więc wypchnęła pakę na światło dzienne. Podniesione głosy młodych członków wyprawy odwróciły ich uwagę. – Jeżeli jest potomkiem Lewantów, a jego przodkowie tylko wygrzewali się na plażach, zauważył, że coś sterczy u góry. – Głos Perrault brzmiał zgryźliwie. – Ma czas na gapienie się, a ja mam poważne zadanie. – Nie Lewantem, tylko Turkiem – odpowiedział ze złością Omar. – Moi przodkowie przed Wielkim Chłodem przybyli z Turcji. Żebym ci zaraz nie powiedział, kim ty jesteś, nadęty ćwoku z brudnymi włosami.
Luty 2017
39
Luc schwycił za rękojeść szabli. Montfort okazał się szybszy. Obiema rękoma schwycił Perraulta za dłoń, zaciskającą się na broni. – W osadzie wyjaśnicie sobie nieporozumienia… Podstarzała już twarz skurczyła się gniewnie. – A jeżeli nie, mogę zaraz posiekać was obu. Pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy potomkami ludzi, ocalałych z Wielkiego Zimna – nikim innym. Heritage machał kartą z zapisanymi danymi, aby inkaust szybciej wysechł. – To powinno wystarczyć mędrcom – zauważył, zwijając papier w zgrabny rulonik. – Lepiej sprawdźmy, co tam wystaje z ziemi. Kłótnie i walki między młodymi ludźmi zdarzały się często. Jeżeli, tak jak teraz, nie miały dalszych konsekwencji, nie zaprzątał sobie nimi głowy. – To przecież przesyłka! – Charles ze zdziwieniem wpatrywał się w odkopany przedmiot. Otarty z piachu lśnił srebrzyście. – Ciekawe, co zawiera? – Tego teraz się nie dowiemy – Heritage delikatnie przetarł rękawicą mokrą powierzchnię. – Nasi inżynierowie ją otworzą. Tkwiła cały czas tutaj, a więc pochodzi z czasów sprzed Wielkiego Chłodu. Zabierzemy ją. Ścięli kilka młodych drzew, aby zrobić z nich nosidła – paka nie należała do najmniejszych. Za to okazała się dość lekka. Bez większego wysiłku mogły ją przenosić dwa konie, ustawione w rzędzie. Ruszyli wolno, zważając cały czas na wałachy, obarczone nowym pakunkiem i szukając dla nich wygodnych przejść. Do Jeana podjechali Charles, Luc i Omar. – Panie Heritage, dlaczego zawsze wyruszamy do tych samych osad? – nieśmiało zapytał Omar. – Nie ma innych? Heritage zastanowił się nad odpowiedzią. On sam często o tym myślał. – Nic nie wiemy o ich istnieniu – stwierdził z namysłem. – Rok to akurat tyle, aby od wiosny do jesieni objechać znane nam siedziby. Ludzie z innych osiedli robią tak samo, zapewniając przyspieszenie rozwoju. Od północy mamy lądolód i niezbadaną puszczę, od strony południowej odcina nas boczna odnoga lodowca, trudna do przebycia. Heritage szukał słowa, kiedyś usłyszanego w rozmowie mędrców. Jego znaczenia nie do końca rozumiał, ale teraz wydawało się odpowiednie. Przypomniał sobie. – Żyjemy w enklawie. Do tej pory nam to wystarczało. – Na południe od nas muszą istnieć osady! – Charles przecząco pokręcił głową. – Może nawet na północy! – Na południu na pewno – przytaknął Jean. – Jednak postęp nie może być tam większy, bo już by nas odnaleźli. Kiedyś tam dotrzemy… Może w następnym pokoleniu… Huk wystrzału z muszkietu odbił się gromkim echem od drzew. Strzelono zza linii drzew i krzaków porastających jedno z bocznych pagórków. Potem zagrzmiały raz za razem trzy kolejne odpalenia. Jeana ogłuszył boleśnie świdrujący uszy potężny hałas, tworzony opętańczym wrzaskiem kilkunastu gardeł, przeraźliwym rykiem trąbek i donośnym waleniem w metalowe bębenki. – Pilnujcie jucznych koni! Trzymajcie konie juczne! – Heritage krzyczał najgłośniej, jak mógł. – Atakują towary, a nie nas! Trzymajcie perszerony! Ale komenda nic nie dała. Przestraszone wałachy już stawały dęba. Wyrwały długie lejce z rąk przewodników i rozbiegły się. W panice galopowały w różne strony, a trzy z nich zmierzały tam, gdzie jeszcze wolno rozwiewały się obłoczki spalonego prochu. Konie, przenoszące srebrzyście lśniącą przesyłkę, też poderwały się szaleńczego cwału – każdy w inną stronę. Metalowe pudło przechyliło się i zwaliło na ziemię, osadzając je w miejscu. Szarpały się, próbując zerwać wiążącą je uprząż. Kakofonia wrzasków, ochrypłe dźwięki trąbek i huk uderzeń w wibrujący metal natychmiast ustały. Sześciu albo ośmiu jeźdźców, pochylonych w siodłach, wynurzyło się zza wysokich krzaków i cwałem zmierzało w ich stronę.
40
Herbasencja
– To ludzie z dzikich osad! – Heritage widział, jak jeden z nacierających zręcznie chwyta wodze jucznego wałacha i zawraca w stronę lasu. – Odpierajcie ich! W końcu poskromił deresza. Wyciągnął rapier i ruszył w stronę napastników. Przed nim galopowali Montfort, Savigny, Perrault, Charles i jeszcze ktoś, wysoki i chudy – Jean rozpoznał syna Herberta – przeraźliwie wrzeszcząc i wymachując szablami. Ale ludzie z dzikich osad już uchodzili w stronę gęstwy drzew. Płazami białej broni popędzali dwa złapane juczne konie, dobrze obładowane. Błysnęły ogniki dalszych wystrzałów. Heritage zobaczył, że coś kreśli w powietrzu czarne rysy, jakby niewidoczny człowiek szybko przeciągał przed jego oczyma koniec patyka unurzany w smole. Wiedział dobrze, co dostrzegł: strzały z łuków, wbijające się w ziemię parę kroków przed klaczą Montforta. Herbert zawrócił konia. Nisko schylony nad łękiem siodła, krzykiem i gwałtownymi gestami wstrzymywał towarzyszących mu jeźdźców. – Nie damy rady – sapnął do nadjeżdżającego Jeana, chowając rapier do pochwy. – Wystrzelają nas z łuków i strzelb, jeżeli będziemy nadal szturmować. Znają teren i w razie pościgu przygotują zasadzkę. – Czekali na nas? – Heritage także osadził wierzchowca. – Myślę, że nie. – Montfort pokręcił głową. – Wracali z jakieś wyprawy albo odpoczywali. Zobaczyli nas i postanowili jeszcze coś zdobyć. Porwali konia z zapasami żywności i tylko jednego z towarami – dodał po chwili. – W sumie niewielka strata. Jego twarz, nienaturalnie ściągnięta i blada, spływała potem. Herbert położył dłonie na łęku kulbaki, jakby instynktownie szukał oparcia. Napastnicy z dzikiej osady chowali się już wśród pni. Ostatni z jeźdźców odwrócił się w siodle i radośnie pomachał ręką. – Cieszcie się życiem, a nie marnujcie go dla głupiego postępu! – wrzasnął. Echo powtórzyło słowa. – Barany! Zza krzewów dobiegło pogardliwe beczenie. Ludzie z dzikich osad często okazywali w ten sposób swój stosunek do mieszkańców starych siedliszcz. Montfort wolno wyciągnął bukłak z torby przywiązanej obok olstra. – Od tego cwału zaschło mi w gardle. – Jego głos brzmiał niewyraźnie, jakby mówienie przychodziło mu z trudem. – Odświeżę sobie przełyk. Wszyscy zaczęli ocierać rękawami kaftanów pot z twarzy – wszyscy, oprócz Omara Savigny. Chłopak tak długo próbował podnieść prawą dłoń, ze zdziwieniem przyglądając się brukającej rękaw czerwonej plamie, aż zwalił się z konia na ziemię. Dłoń Omara zacisnęła się na rozłożystym krzaczku jagód, a krew coraz mocniej zmieniała barwę przejrzałych już owoców. *** Dziewięć miesięcy później Jean Heritage, popijając napar z ziół, siedział na werandzie swojego domostwa. Oglądał z uwagą nowy typ siekiery – wytwarzania narzędzia podjął się niedawno Herbert Montfort. Topór miał esowato wygięte stylisko, nasączone wywarem lnianym. Świetnie leżał w ręku, a kształt rękojeści i jakość wielokrotnie przekuwanego ostrza powodowały, że siła uderzenia znacznie wzrosła. Heritage doskonale się czuł. Całą zimę wykonywał ćwiczenia zalecone przez lekarza. Unikał ciężkiej pracy, a kręglarz osady nastawił mu wysunięte dyski. Wtedy zaczął stosować różne ćwiczenia,a jedna z kobiet osiedla masowała mu plecy. Początkowo pił jeszcze wywar uśmierzający ból. Okazało się, że wcale nie musi. Wychylał tylko codziennie kubek mikstury, służącej poprawianiu ogólnych funkcji organizmu. Heritage pomyślał, że nadszedł czas, kiedy powinien zacząć zbierać towary na pierwszą wiosenną wyprawę. Sposępniał. Tego dnia, kiedy wrócili z ostatniej podróży, z ledwie trzymającym się na koniu Omarem – przestrzelona ręka ciągle sprawiała mu nieznośny ból – rozpoczęły się obrady mieszkańców Osiedla na Wzgórzu. Wysłannicy Osady Centralnej nakłaniali do utworzenia hrabstwa. Jean gorzko się uśmiechnął. Spodziewał się wyedy długiego dyskursu i odrzucenia propozycji. Przyjęto ją bez zbędnych ceregieli.
Luty 2017
41
Znaleziona na wzgórzu z tyczkami przesyłka nie wzbudziła zainteresowania inżynierów. Powiedzieli Jeanowi, że zaraz ją otworzą i zbadają niewątpliwie cenną zawartość. Ale Jean widział, że ich myśli już zaprzątają zupełnie inne sprawy. List Vernona w srebrzystej tulei Jean wręczył Igorowi Wintersowi, jednemu z mędrców. Winters wiedział już o planie utworzenia hrabstwa. Poprosił Jeana, żeby chwilę poczekał na otwarcie metalowego walca. Heritage zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, jakim szybkim krokiem zmierzał Winters w stronę swego domostwa, wymachując przesyłką Vernona. – Vernon żyje jeszcze czasem przeszłym – skwitował mędrzec pytanie Jeana o treść listu, przegładzając palcami rudą brodę, okalającą pucułowatą twarz. Tęgawy Winters zawsze nieco się pocił. Idąc albo rozmawiając, stale machał rękoma. Jego gęsta, pofalowana czupryna łączyła się z równie pokaźną brodą, przez co głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża. Heritage go lubił, bo Winters nie stronił od rozmowy. Nieraz obszernie wyjaśniał Jeanowi sprawy, zdawkowo zbywane przez pozostałych mędrców. I teraz rudobrody mężczyzna wcale nie ukrywał treści pisma. – Proponuje połączenie źródeł, archiwów i bieżących projektów technicznych. Ten krok ma przyspieszyć podjęcie fabrykacji produktów przynoszących największe korzyści – a teraz i zyski. Sugeruje połączenie prac, stworzenie wspólnej stacji. Szybkie zmodyfikowanie planu. Ale plan wydaje już ostatnie tchnienie. Winters przesuwał między palcami okrągły przedmiot, bacznie mu się przyglądając. – Vernon żyje czasem przeszłym. – Prychnął. – W sumie pisze o koncentracji, ale Osada Centralna poszła o dwa kroki dalej, jeżeli nie trzy. Julien próbuje ratować to, co złożyliśmy do mogiły. A oto i grabarz. Mędrzec położył trzymaną w dłoni rzecz na stole. Na blacie leżała mała, ale dość gruba moneta ze srebra, wcale nie wytarta i matowa, jak większość krążków ze szlachetnego kruszcu. Lśniła blaskiem nowości. – Klucz całego problemu. – Winters ponownie wziął pieniążek w palce. Uważnie się mu przyglądał. – Od samego początku istnienia Osada Centralna dysponowała znacznym zapasem przemysłowego srebra, wykorzystywanym do fabrykacji monet. – Winters założył za ucho niesforny pukiel rudych włosów. – To kapitalnie przyspieszyło rozwój. – Tego nie przewidywał plan? – z ciekawością zapytał Heritage. – Plan to przewidywał – spokojnie odpowiedział mędrzec, podając monetę Jeanowi. – Wiedzieliśmy, że wprowadzenie pieniądza jest konieczne. Upraszczało i rozwiązywało wiele spraw, głównie rozliczenia. Ale nie tylko… Już od początku drugiego pokolenia stacje poczęły odlewać monety. Dlatego zawsze dysponowaliśmy sporą ilością srebrnych, brązowych i miedzianych krążków – i wprowadzaliśmy je do obiegu. Teraz chyba z tego samego miejsca wyciągnięto kolejną część zapasu, a może znaleziono nowy. Moneta na jednej stronie miała napis „Hrabstwo Ardeny”, okolony przy brzegu ośmioma małymi podobiznami ludzkich domostw. – Przy okazji Osada Centralna rozwijała się o wiele szybciej – gawędziarskim tonem ciągnął Winters. – Więcej kupowali, korzystali z większej liczby wynalazków, tworzyli nowe osady. Okazuje się, że nabywali nawet bydło, skóry i zboże, nie mówiąc o surówce. Heritage odwrócił krążek. Po drugiej stronie wybito cyfrę dziesięć, a przy rancie niewyraźne zdobienie z przeplatających się kłosów zboża. – Stale wykorzystywali ten zapas kruszcu. – Winters odebrał monetę z rąk Jeana. - Teraz fabrykują nowe, bo wznieśli mennicę. Niestaranny wyrób – mędrzec przyjrzał się z uwagą krążkowi. – Nie ma to jednak znaczenia, bo i tak przeszliśmy do wieku pieniądza, mimo, że chcieliśmy tę chwilę maksymalnie opóźnić. Wspomnienia napływały. Jean dobrze pamiętał, jak przyglądał się mędrcowi, nie rozumiejąc, o czym właściwie mówi. Nie zapomniał kolejnego swojego pytania:
42
Herbasencja
– Cóż to zmienia? Sam powiedziałeś, że pieniądze już wcześniej fabrykowaliście. Pamiętał odpowiedź mędrca, wypowiedzianą z naciskiem: – Nie zwróciłeś uwagi na moje słowa: dzięki Osadzie Centralnej weszliśmy w wiek pieniądza. To wszystko zmienia i rodzi nowe implikacje. Niebawem wejdziemy w wiek wojny, a także hrabiów, a może książąt. Historia zatoczy koło i ponownie odrobimy jej lekcję. Pragnęliśmy temu zapobiec. Pewnie i my, mędrcy i inżynierowie, daliśmy do tego asumpt, zachowując się tak, a nie inaczej. – Wyślesz odpowiedź do Osady nad Potokiem? Heritage wstał, bo zauważył, że mędrzec szykuje się do wyjścia. Winters spojrzał na niego uważnie. – Nie wyślę, bo nie będzie już takich wypraw – odpowiedział spokojnie. – Zastąpi je wymiana rynkowa. Zrozum: na początku Osada Centralna zbuduje drogi. Najmie ludzi, może z dzikich osad, i suto opłaci. Potem wprowadzą myto. Po cóż przeciskać się przez knieję, kiedy możesz jechać gościńcem z własnymi towarami? Mając dostateczną ilość krążków kruszcu, wynajmiesz nawet inżyniera… Wielu tak zrobi. Właśnie taki jest wiek pieniądza. Ten list jest już świstkiem papieru. Mamy inne sprawy na głowie. Włożył monetę do kieszeni szarawarów. – Znacznie ważniejsze sprawy – ciągnął z namysłem. – Plan rozwoju wszystkich osad legł w gruzach, ale każda osada jakoś będzie się rozwijała. My, inżynierowie i mędrcy, chcemy wkomponować się w ten proces. – A Scarron, Vernon, Miller, pozostali inżynierowie Osady nad Potokiem? Cóż się z nimi stanie? – z ciekawością drążył Heritage. – Nie wiem – ze zniecierpliwieniem odpowiedział Winters. – Bardzo możliwe, że zostaną rolnikami, przeżuwającymi do końca dni gorycz porażki. Heritage wypił kolejny łyk chłodnego już naparu. Winters trafnie przewidywał przyszłość: niezadługo miały ruszyć prace przy budowie gościńca do Osady Centralnej. Szykowano się na wspólną wyprawę przeciwko dwóm dzikim osadom, sprawiającym najwięcej kłopotów. Wybrano dowódcę, a ten nakazał tytułować się kapitanem i zażądał sporej zapłaty. Srebrne pudła z otwartymi wiekami leżały porzucone obok nieczynnej stacji. Początkowo nikt się nimi nie interesował. Potem ktoś wziął jedną sztukę o większych rozmiarach i zamocował na wozie, wykorzystując jako skrzynię do przewożenia gnoju. Pozostałych używano do mieszania karmy dla świń. Wąskie i długie opakowanie kobiety zaniosły do domu wspólnych modlitw – potrzebowały postumentu dla emblematów religii, wyznawanych przez mieszkańców osady. Jean przyznawał, ze wygląda niezwykle majestatycznie. Kilka srebrzystych pojemników jeszcze leżało obok drogi, porastając zielskiem. Heritage sądził, że mieszkańcy i dla nich znajdą pożyteczne zastosowanie. W młodości Jean omal nie utonął. Pluskał się w rzece, niekiedy nurkując, i nagle wir wciągnął go w toń. Desperacko walczył o wydostanie się na powierzchnię, lecz kręcący się wodny lej nieubłaganie popychał ciało w głębinę. Wydostał się w ostatniej chwili, a potem bezwolnie legł na piasku, długo dochodząc do siebie. Teraz czuł się tak samo – coś go krępowało, jednoczenie spychając w ciemny obszar powtarzającej się w nieskończoność codzienności. Wstał. Powinien już zabrać się do pracy przy krowach, baranach i kozach. Dwaj synowie dobrze dawali sobie radę, ale tylko go wspierali. Wziąć się za wynoszenie obornika, pojenie zwierząt, cięcie słomy na sieczkę i wysypianie pod pierzyną. Może dobrze, że jestem wdowcem, bo pewnie też rżnąłbym żonę każdej nocy. I tak dzień w dzień, aż do końca życia – myślał z wściekłością. – Ciągle to samo aż do śmierci… Wszystko się skończyło. Dobrze już pojmował furię Vernona podczas pożegnalnego wieczoru. Szukając wideł – zapomniał, gdzie je postawił – usłyszał rżenie konia. Spojrzał w tym kierunku. Omar Savigny, Charles, Luc Perrault i syn Montforta zsiadali na ziemię. – Witajcie! – Heritage ucieszył się na ich widok. – Wejdźcie, zapraszam! Luc Perrault kroczył na czele grupy, trzymając coś w dłoni.
Luty 2017
43
– Jak ręka, Omar? – Jean ostrożnie poklepał drugiego z młodzieńców. – W końcu doszedłem do siebie. – Savigny wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dobrze, że kula przeszła na wylot i nie ugrzęzła w kości, bo użyźniłbym leśną glebę. Przydało się, że zaraz mnie pan opatrzył, a Montfort zalał ranę okowitą. Świetnie, że wieźliśmy w jukach zapas szarpi. Dobrze też, że przypaliliście ranę. Lekko westchnął. Jean ocenił, że Omar zmężniał. Dobrze zniósł widok rozgrzanego do czerwoności wyciora do strzelby, wkładanie rękojeści kordelasa między zęby, swąd palonego ciała – i ból, szarpiący tkanki ramienia. Nie krzyczał, jęczał tylko. Zemdlał, tak jak wszyscy w ten sposób chronieni przed gangreną, ale szybko odzyskał przytomność i zaraz zaczął żartować. – Najlepsze zaś to, że Montfort miał krzepką gorzałkę ze sobą – Jean pokiwał głową. – Wiesz przecież, że nie fabrykujemy jej za dużo. Przydała się: musieliśmy się napić po tym, jak zakończyliśmy zabieg. Ledwo go znieśliśmy. Goście zgodnie wybuchli śmiechem. – Zwracam busolę, panie Heritage. – Luc Perrault przecisnął się do przodu. – Zapomniałem to zrobić. – Może jeszcze się kiedyś przyda… – Jean włożył pudełko do kieszeni kaftana. – Po wytyczeniu dróg nie będzie już za bardzo potrzebna. Wiedział, czemu dawni członkowie oddziału przybyli konno: rada osiedla zarządziła rozpoznanie okolic przyszłego traktu wiodącego do Osady Centralnej. Oferowała niewielkie wynagrodzenie. Wielu uległo pokusie. – Właśnie. – Savigny przysiadł na poręczy ganku. – Nie poprowadzi pan już dalszych wypraw? – Siadajcie na ławie. – Jean wskazał siedzisko przy ścianie. – Nie – odpowiedział, sam sadowiąc się na jego skraju. – Przecież będą jarmarki. Pewnie taka wymiana to dobra rzecz, choć droga długa. Jednak wyprawy się już skończyły – kontynuował po chwili milczenia. – Każdy będzie mógł udać się na targ, musi tylko wnieść opłatę. Wy też pewnie wybierzecie się do Osady nad Potokiem. Przypominał sobie zainteresowanie młodzieńców dziewczynami, pożegnanie bladym świtem przy wtórze piejących kogutów i parskających wierzchowców. – Podczas ostatniej wyprawy wspomniał pan, że żyjemy w enklawie. Omar Savigny nie podjął tematu targów. Zaczął lekko masować niedawno wygojoną rękę. – Na to wygląda. – Heritage westchnął. Z trudem przypomniał sobie rozmowę. Pomyślał ze zdziwieniem, że Omar dobrze ją zapamiętał. – Powiedział pan – Charles podniósł palec – że gdyby ludzie z południa osiągnęli lepszy postęp techniczny, już dotarliby do nas. Jean w milczeniu patrzył na niepewnie uśmiechających się młodzieniaszków. Już wiedział, że nie przybyli przypadkowo. Czegoś chcieli, ale nie potrafił zrozumieć, o co im idzie. Przygotowali się do rozmowy i bez zająknięcia cytowali jego wypowiedziane niedawno słowa. – Tak wielu przypuszcza – odpowiedział ostrożnie. – Z drugiej strony, może oni są tak zajęci swoimi sprawami, że nie mają na to czasu? Teraz w końcu dostrzegł stylisko wideł: oparł je o poręcz ganku, a szukał nie tam, gdzie trzeba. Z dziwną dla niego samego przyjemnością wrócił do rozmowy. – Poza tym, nie mamy map – dodał. – Stare są nic niewarte. Okres Wielkiego Chłodu przewrócił wszystko do góry nogami. Żyjemy w innym świecie, niż dawniej. Charles przeciągnął palcem po wargach. Heritage pomyślał, że na pewno szuka w pamięci wcześniej przygotowanych zdań. Czekał na nie, bo gdzieś w głębi umysłu zaczynał rozumieć, do czego dąży syn Andre – chłopak nadal zamiast nazwiska używał tylko imienia ojca. – Jeżeli stoimy wyżej od tamtych ludzi, to, co przywieziemy, okaże się nowością. Chętnie kupią nasze towary. Jeżeli osiągnęli więcej w fabrykacji, to ich wytwory znajdą nabywców w naszych osadach. Jeżeli zaś jesteśmy na równym poziomie, to i tak mogą nie mieć tego, co my mamy.
44
Herbasencja
Omar Savigny plasnął dłonią w siedzisko. Teraz on zaczął mówić szybko, prawie połykając niektóre sylaby. – To może się okazać korzystne dla wszystkich. I dla postępu, tak jak nas uczono w szkółce osady. Wbijano nam do głowy, że postęp jest najistotniejszy. Uśmiechnął się niepewnie. Wszyscy młodzieńcy, jak na komendę, kiwnęli potwierdzająco głowami. – Przyzna pan – uzupełnił Omar – że przecież to wpajaliście nam przez całe życie. Mielibyśmy o tym zapomnieć? – Proponujecie wyprawę na południe? – Heritage chciał uzyskać wyraźną odpowiedź. Od dobrych paru minut rozumiał cel wizyty. – Przetarcie nowej drogi? – Tak – odpowiedział spokojnie Charles. – Pod pana dowództwem. Znajdziemy nowe szlaki do nieznanych jeszcze ludzkich wiosek. Odkryjemy sadyby ludzi z tamtej strony. Jean z uśmiechem przyjrzał się wyślizganemu od wielokrotnego używania drzewcu wideł. Już nie przywodziło złych myśli. Jak zwykle, powinien załadować zwierzęcy nawóz na wóz i uformować na polu sporą pryzmę – posłuży do użyźniania gruntów. Spokojna praca, a w jej czasie przemyśli szczegóły wyprawy – tak jak dawniej. – Zabierzemy kilka przesyłek – zdecydował nagle. – Najlepsze nasze wyroby. Opakowania mędrców uzyskamy bez trudu. Kupię od Wintersa parę tych kluczy, żebyśmy mieli zapas. Sprzeda nam, i to tanio. Mędrzec starannie rozliczył ostatnią dostawę z Osady nad Potokiem. Jean dysponował sporą ilością srebrnych krążków, jeszcze dawnej fabrykacji. Winters w najbliższych dniach wybierał się do Osady Centralnej, na zaproszenie zarządu hrabstwa. Z dziwnym uśmiechem wspomniał, że pracuje nad zamkiem strzelby powtarzalnej. – Zapakujemy do nich opisy najciekawszych technologii. Wybrane części, wymagające jeszcze dopracowania. Projekty nowych narzędzi, zestawy noży tokarskich i trybów. Dokumentację pieca szybowego ze spustem surówki – a także rozkładany model. Przemyślę wszystko. Serce Jeana przeszyło dziwne uczucie – znał je, ale nie potrafił teraz dokładnie określić. Kiedy przyjrzał się szczerzącym w milczeniu zęby przybyszom, już wiedział. Po prostu czuł radość. Powstał nowy oddział, bo nie wątpił, że znajdzie jeszcze kilku chętnych. – Zabierzmy więcej toporów ojca. – Chudy jak tyka młody Montfort radośnie zatarł dłonie. – Spisują się znakomicie, a rodziciel tanio je odstąpi. Ujął stojącą w rogu nową siekierę i rozglądał się, z miną wskazującą, że niezwłocznie pragnąłby zademonstrować siłę i precyzję uderzeń. – Jak pojedziemy do Osady nad Potokiem z produktami z odkrytej części ludzkiego świata, to dopiero będzie coś… – Twarz Omara Savigny przybrała marzycielski wyraz. – Wyobrażam już sobie, jak nas przyjmą! Luc Perrault przegładził palcami tłuste włosy. – Niech pan także weźmie pod uwagę, panie Heritage, że bardzo dobrze radzę sobie z kompasem. Z powagą pokiwał głową. – Dobrze pan wie, że jestem w tym najlepszy. Stanę się… nawigatorem. Powoli wymówił trudne słowo. – Może i o mnie kiedyś zaśpiewają pieśń – dodał po chwili namysłu – bo o panu na pewno. – O tobie też, Luc. O nas wszystkich. – Jean podał chłopakowi busolę. Ten czule ucałował pudełeczko. – Codziennie zapisuj kierunek marszu. Przebytą odległość. Zmiany marszruty. Zobaczycie, dopniemy swego! Zatarł dłonie. Czuł się tak, jakby nagle ubyło mu sporo lat. Nie wiadomo dlaczego, wszystkie konie jednocześnie zaczęły radośnie parskać. 12 stycznia 2014 r. Antoni Nowakowski
Luty 2017
45
Maciej Rumiancew (Bernierdh) Urodzony w 1995, gdzieś na Żoliborzu, a wychowany w morzu kamienic na warszawskiej Pradze. Pisze głównie o dorastaniu, w różnym sensie, bo głęboko wierzy, że dorastanie jest celem naszego istnienia.
Jej cień nie chciał usiedzieć w miejscu
obyczajowe
Ten dzień zaczął się jak każdy inny. Obudziłem się, wstałem, podrapałem po głowie, karku oraz plecach, po czym założyłem szlafrok. Podreptałem do kuchni i nastawiłem elektryczny czajnik. Gdy woda się zagotowała, zrobiłem sobie kawę. Nie smakowała zbyt dobrze, ale rozbudziła mnie na tyle, bym był w stanie dowlec się do pracy. Pracuję w bufecie pewnego biurowca. Przed wyjściem poprawiłem jeszcze włosy i umyłem zęby. Nie golę się, bo z zarostem mi do twarzy. Nie mam samochodu, więc dojechałem na miejsce tramwajem. Przez większość dnia było dość nudno. Obsługiwałem ekspres do kawy, podawałem kanapki, czasem jakieś słodkie bułki. Z radia dochodziła muzyka, zagłuszając i tak już ciche rozmowy. Gdy ktoś ziewnął, ja również to zrobiłem. I wtedy nagle weszła dziewczyna. Nie miała białej koszuli, więc z pewnością tu nie pracowała. Zamiast tego nosiła takie długie, sweteropodobne coś. Żarówiasto żółte w dodatku. Pod spodem koszulkę z jakimś bohomazem, pewnie z Cartoon Network. Różowy pasek z królikiem na zapięciu, zdecydowanie zbyt krótką spódniczkę. I buty na przewielkich platformach. Maryjo, jaki festyn. Rozejrzała się. Z jakiegoś powodu pokazała mi język. Był w nim kolczyk. Zapomniałem wspomnieć o jej włosach, które miały znacznie więcej kolorów niż jeden, a nawet więcej niż sześć. I o tatuażach. I o takich dziwnych kółkach w uszach. No ogólnie wyglądała jak koszmar rodzica kwitnącej nastolatki. Ale przyciągała uwagę. Usiadła przy stoliku, po turecku, kołysząc się na krześle. Rozglądała się wokół i sprawiała wrażenie, jakby w każdym kącie bufetu znajdowało się coś ciekawego. Co chwilę przechylała śmiesznie główkę, kontemplując z uwagą. Wreszcie podeszła i spytała czy mam może kakao. - Czekoladowe cappuccino - zaproponowałem. Powiedziała, żebym wpuścił do środka odrobinę cytryny, a potem zamieszał siedemnaście razy w lewo i trzynaście razy w prawo. Nie wiem czemu, ale dokładnie tak zrobiłem. Napisała coś w telefonie (był czerwony w czarne kropki) i czekała dalej, a ja czekałem wraz z nią. Wreszcie nadszedł jakiś starszy facet. Zupełnie typowy. Usiadł naprzeciw niej. - Wszystkiego najlepszego, tato! - pisnęła wtedy, głośno jak cholera. - Przyszłaś specjalnie, żeby mi to powiedzieć? - zapytał zdziwiony mężczyzna.
46
Herbasencja
- No ba. Wyszedłeś zanim wstałam. Wiem, że mogłam napisać, ale szkoda mi esów na ciebie. No i musisz oszczędzać te stare oczy. Znów pokazała język. Potrajkotali przez chwilę, dopiła napój i poszła. Zostawiła na podłodze tęczowe ślady. Gdy ja wychodziłem, starałem się po nich stąpać. *** Następnego dnia obudziłem się i przeciągnąłem. Trzeszczałem głośno, aż wszystkie kości ułożyły się wygodnie, mrucząc z zadowoleniem. Potem wygrzebałem zaspanie z włosów na głowie, pod pachami i w kilku innych miejscach. Otrzepałem palce i kazałem zaspaniu się schować, by wieczorem znów mogło wejść do mnie przez ucho. Owinąłem się szlafrokiem, puchatym i mięciutkim. Popatrzyłem w lustro. Wyglądałem przytulnie, jak bok śpiącego psa. Pyknąłem sobie elektryczny czajnik, a gdy on odpyknął, pyknęliśmy sobie wspólnie kawusię. Była gorzka, smakowała jak cmentarz i przez chwilkę żałowałem, że nie kupiłem ciut lepszej. Ale kij, grunt, że dawała power. Poprawiłem włosy, umyłem zęby, a gdy gulgotałem, starałem się robić to jak najdłużej, w wyniku czego oplułem sobie bluzkę. Było warto. Pobiłem rekord. Nie ogoliłem się, bo piękniej i tak już wyglądać się nie da. Do pracy pojechałem tramwajem. Lubię to robić. Patrzeć przez okno na biegnący świat, śpieszący się gdzieś nieziemsko, jak biały królik z zegarkiem. Myślałem o jego norce, patrząc na okna piwnic. Widziałem jak jakiś kot w niej zniknął. Wtedy doszło do mnie, że będę miał dobry dzień. 17.12.2016
Zapomniałem wspomnieć o jej włosach, które miały znacznie więcej kolorów niż jeden, a nawet więcej niż sześć. I o tatuażach. I o takich dziwnych kółkach w uszach. No ogólnie wyglądała jak koszmar rodzica kwitnącej nastolatki.
Luty 2017
47
Marianna Szygoń (Marianna, Salamandra) Literatka-hobbystka. Z upodobaniem grafomani po godzinach, prezentując swoje opowiadania na portalach literackich, w niezależnych zinach oraz na stronie fantastykaodzaraz. wordpress.com
Srebrna Łyżeczka Najlepsze opowiadanie 2016 roku Zatarty trop
kryminał
– Jedź! – rozkazał. Beth nie wykonała polecenia, ogarniając zbaraniałym wzrokiem spoconą twarz obcego mężczyzny, który właśnie wpakował się na fotel pasażera. Wysadziła Ethana przed szkołą, ale nie wpadła na to, by zablokować drzwi, gdy dzieciak wysiadł. Światła zmieniły kolor na zielony, kierowcy z tyłu zaczęli wściekle trąbić, a ona zdołała wydobyć z gardła jedynie krótki, żałosny jęk: – Ale… – Ruszaj, kurwa! – ryknął intruz, wciskając jednocześnie pod jej żebra zimny przedmiot o wąskim, ostro ściętym końcu. – Już! Wyraźnie poczuła go przez cienki materiał lekkiej bluzki. Pistolet czy nóż? Nie ośmieliła się spojrzeć w dół. Stopa sama odnalazła pedał gazu, samochód ruszył z piskiem opon, ponownie witany jazgotem klaksonów, tym razem ze strony tych, którym przecięła drogę. Od zderzenia z pędzącą furgonetką dzieliły ją milimetry. – Przejechałaś na czerwonym – zagrzmiał, głębiej wbijając twardy przedmiot w bok Beth. – Na drugi raz rób, co mówię! Instynktownie odchyliła ciało w bok i wstrzymała oddech, zagryzając wargi aż do krwi. Na przekór bólowi i przerażeniu, wyciskającym łzy z oczu, radio beztrosko mruczało pretensjonalną piosenkę o miłości. Why won’t you release me – podpowiadał refren. – Mam syna… Puść mnie – wyjąkała. – Bierz auto i jedź, dokąd chcesz! Niespodziewanie cofnął dłoń. Kątem oka dostrzegła, jak ukrywa pod kurtką pistolet, wciąż jednak kierując lufę w jej stronę. – Nie jestem złodziejem. Ty pojedziesz. – Odsunął się, wygodniej siadając w fotelu pasażera, po czym dodał: – Nie utrudniaj, bo dzieciak zostanie sierotą. I tak zostanie, przemknęła jej przez myśl ponura wieszczba. Zagryzła wargi jeszcze mocniej i nerwowo zacisnęła palce na kierownicy. Kolejne skrzyżowanie powitało ich czerwienią. Pierwszym, co przyszło jej do głowy, był pomysł, by pchnąć drzwi, zerwać się
48
Herbasencja
z fotela i uciec. Musiałaby jednak wpierw odpiąć pas. Czy on naprawdę strzeli, gdy tylko zacznę mocować się z zamkiem?, rozważała przez długie niczym wieczność sekundy pozostałe do zmiany świateł. Nie starczyło jej odwagi, by to sprawdzić. *** – To twoja matka? Ethan nieznacznie skinął głową. Przywykł do obojętnych, wyzbytych z ciekawości spojrzeń, jakimi postronni obdarzali pogniecione zdjęcie. Fotografia zatrzymała czas dla niespełna czterdziestoletniej okularnicy, odzianej w bury, równie niemodny jak fryzura sweter. Nie pamiętał matki innej niż na tym zdjęciu, jakby kawałek papieru, poprzecinany rysami zagięć, zawłaszczył całą jego pamięć. – Dawno było robione? – Piętnaście lat temu. – No, to mamunia wygląda teraz zupełnie inaczej. – Sprzedawca w minimarkecie przy stacji paliw z ironicznym skrzywieniem warg, mającym uchodzić za uprzejmy uśmiech, oddał zdjęcie. – Świeższego nie masz? – Nie. – Chłopak złożył je na pół i schował do kieszeni. Czuł, że nieuprzejmy Metys zaraz zada jeszcze jedno rzeczowe pytanie, a odpowiedź, której Ethan będzie musiał mu udzielić, sprawi, że grubas w brudnym mundurku z logo dużej sieci paliwowej przestanie traktować go poważnie. Nic nowego. Zdążył przywyknąć. – A kiedy niby miała bywać w tej okolicy? – spytał miejscowy, widząc markotną minę chłopaka, raczej po to, by przyspieszyć koniec rozmowy niż ze szczerej chęci pomocy. – Właśnie wtedy. Wypłaciła gotówkę z bankomatu naprzeciwko – padła odpowiedź. – Potem prawdopodobnie tu zatankowała. – Byłaby na nagraniu. Też mamy kamery. – Sprzedawca ukrył dłonie w kieszeniach uniformu i znudzony, zaczął wypychać je pięściami. – Wtedy mieliście awarię. Metys zamrugał kilka razy, po czym wydął usta i wodząc mętnym spojrzeniem między pustawymi półkami, przyznał: – Tak, rzeczywiście… Faktycznie, przypominam sobie… Serce Ethana zabiło mocniej, choć rozsądek podpowiadał, że to kolejny fałszywy alarm. – Taak – ekspedient dokończył po chwili namysłu. – Rzeczywiście tam kiedyś był bankomat. Ale zlikwidowali, przecież wszyscy teraz płacą paypassem. Chłopak odwrócił się na pięcie i wypadł ze sklepu, w odwecie zrzucając po drodze towary z mijanych regałów. Minimarket był ostatnim miejscem, które miał odwiedzić w tej mieścinie. Ścigany wrzaskami oburzonego sprzedawcy, rozchlapując pośniegowe błoto, dopadł zdezelowanego mustanga i z rykiem silnika wyjechał na szosę prowadzącą do mostu na rzece Columbia. Znowu wyszedł na idiotę. Przez nią, pomyślał z wściekłością. Rzuć to w cholerę, usłyszał w głowie głos ciotki. By go zagłuszyć, podkręcił głośniej odtwarzacz. Otworzył szeroko okno; mroźne powietrze studziło rozpaloną skórę, nerwy też puściły szybciej, niż się spodziewał. Nie wrócę więcej do Vantage, obiecał sobie. Nie pierwszy raz. *** – Uuu, biednie – orzekł, zaglądając do czerwonej portmonetki. Wysłużony chevrolet Beth przemykał główną ulicą niewielkiego miasteczka, ale szeroko rozlokowane schludne domki i scenki z życia na prowincji niewiele obchodziły porwaną. Od
Luty 2017
49
dobrej chwili obserwowała ukradkiem, jak porywacz przegrzebuje jej wielką workowatą torebkę. Z początku uważała, że robi to z nudów, ale szybko pojęła, że poszukuje czegoś konkretnego. Pieniędzy. A podobno nie jesteś złodziejem, pomyślała z przekąsem. – Czas skorzystać z debetu – oznajmił w końcu. – Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem. Łypnęła okiem w bok – trzymał kartę kredytową pomiędzy dwoma palcami tak, jak trzyma się papierosa, by następnie wsunąć plastik do kieszeni na piersi. Lekko oblizała spieczone wargi i z wysiłkiem przełknęła zgęstniałą ślinę. Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem, powiedział. Czyżby czekała ich długa podróż? – Chciałabym papierosa – wymamrotała przez ściśnięte gardło. – Kolejna paląca mamuśka. – Facet zanurzył rękę w torbie i wygrzebał stamtąd pomiętą paczkę winstonów, wyjął jednego i zapalił. Resztę schował do kieszeni, ignorując prośbę kobiety. – Moja była taka sama. Wredna, samolubna suka. Uwielbiała kurzyć w pokoju dziecinnym. Pamiętam, jak podpalała podczas karmienia. W jednej ręce fajka, na drugiej siostra. – Głęboko zaciągnął się dymem i ostentacyjnie strząsnął popiół do torebki. – Przyznaj, Matko Święta od Nieustającego Jarania, twój dzieciak też już jest nałogowcem. – Nie – jęknęła cicho, czując łzy napływające do oczu. Straciła ochotę na papierosa. Powędrowała spojrzeniem ku zegarowi na tablicy rozdzielczej. Za parę godzin mały skończy lekcje i będzie na nią czekał. Do tej pory zawsze odbierała go na czas. Chrząknęła dla dodania sobie odwagi i zaczęła cicho: – Pozwól mi zadzwonić do bratowej… Ktoś musi pojechać po Ethana do szkoły. Proszę… Nadal palił, leniwie podnosząc papierosa do ust i ze stoickim spokojem na twarzy strzepując popiół. Wyglądało na to, że rozważa prośbę. Albo że wcale nie słucha. – Proszę – powtórzyła. – Nie powiem ani słowa o tobie, przysięgam. – Zatrzymaj się – powiedział nagle i wskazał przestronny parking przed samotnym pawilonem handlowym. – Tam. Skwapliwie wykonała polecenie. Drżącymi palcami przekręciła klucz w stacyjce, po czym obróciła głowę i spojrzała z nadzieją na porywacza. – Pozwolisz mi? Mogę zadzwonić? – pytała gorączkowo. – Mogę? – Najpierw pójdziesz do bankomatu. – Zrzucił torbę z kolan i wepchnął ją stopą w niszę pod deskę rozdzielczą. Potem wyciągnął z kieszeni kartę kredytową. Papieros między palcami drugiej dłoni nieubłaganie zamieniał się w rolkę popiołu. – Wyciągniesz, ile zdołasz. Później zobaczymy. Z ociąganiem sięgnęła po plastik. Zahipnotyzowana przez przenikliwe ciemnobrązowe oczy patrzące spod krzaczastych brwi, nie zauważyła, że mężczyzna wcale nie podaje jej karty. Krzyknęła z bólu, gdy zamiast twardego tworzywa poczuła żar gaszonego we wnętrzu dłoni niedopałka. Nie pozwolił jej cofnąć ręki, przytrzymując przegub trzema wolnymi palcami. – Nie będziesz uciekać ani z nikim gadać. – Rzucił jej kartę na kolana i dobył broni. – Nie wchodzisz do środka. Załatwiasz bankomat i wracasz. Wytniesz mi jakiś numer, to strzelę w plecy. Tobie i każdemu, z kim zamienisz choćby słowo. Rozumiesz? W milczeniu skinęła głową. Łykając łzy, wysiadła z samochodu. *** – Zadzwoniła koło południa. Nie zdążę przyjechać po małego, spóźnię się. Tak powiedziała. Odbierz go ze szkoły, okej? Wrócę późno, mówiła. Wyrodna suka! Nigdy nie wróciła. I Ethan wcale nie był pewien, czy w ogóle to obiecywała. Słowa ciotki, relacjonujące ostatnią rozmowę telefoniczną z młodszą siostrą męża, brzmiały za każdym razem podobnie, choć z biegiem czasu wkradała się między nie dysharmonia fałszywych wspomnień. Piętnaście lat to szmat czasu, a pamięć potrafi płatać figle. Jedno pozostawało niezmienne:
50
Herbasencja
nagranie z monitoringu bankowego. Dość marnej jakości, ale matkę dało się na nim rozpoznać. Emerytowany detektyw, który udostępnił chłopakowi film, bez przekonania życząc powodzenia, sam prawie od razu poszukiwań zaprzestał. Oficjalnie nie wykreślono jej z list osób zaginionych, nie uznano też za zmarłą, choć z rzeki na granicy rezerwatu Coeur d’Alene wydobyto należący do niej wóz. Ethan odwiedził wszystkie szpitale w okolicy, ale w tamtym czasie do żadnego nie przyjęto Beth Dembowsky ani mogącej za nią uchodzić Jane Doe. Jakby zapadła się pod ziemię. Wielokrotnie pokonywał drogi prowadzące z rodzinnego Ellensburga przez Vantage do granicy stanu i dalej, przez rezerwat, aż do miejsca, w którym znaleziono samochód. Odwiedzał stacje paliw, przydrożne bary, kościoły i motele, wszędzie wypytując o starych pracowników, bo tylko oni mogli coś pamiętać. Omijał zagubione w dolinach farmy, kluczył wśród lesistych, łagodnie falujących wzgórz, z respektem spoglądając ku górom na horyzoncie. Wybierał trasy, które podpowiedziałby mu GPS, gdyby z niego korzystał, bo przecież matka, jako prawdziwa mieszczka, nie wyszukiwałaby dróg trudnych i niebezpiecznych. Zakładał, że po wyjeździe z Vantage wybrała główną szosę prowadzącą na północny wschód i nie porzuciła jej, dopóki nie musiała wjechać na teren rezerwatu. Czego tam szukała, nie wiedział. Nie mieli indiańskich przodków. Może się zgubiła? Może że to nie była ona, tylko ktoś, kto przemocą zabrał jej samochód? Ale o tym wolał nie myśleć. Nie miewał przeczuć. Wierzył, że kiedyś, choćby przypadkiem, trafi na szlak, który przemierzała piętnaście lat wcześniej. Nie miał innego wyjścia. Podporządkował poszukiwaniom życie osobiste, rzucił szkołę, odtrącił dziewczynę, poświęcił pracę, popadł w konflikt z rodziną. Bywało, że miał ochotę dać za wygraną. Czasem, rozgoryczony ludzką niepamięcią, jechał przed siebie, byle dalej od miejsca, w którym nie było już śladu po zatopionym samochodzie matki. Tak jak wtedy, gdy pędził szosą numer dziewięćdziesiąt pięć na południe, gnany wibrującym w głośnikach growlem, prawie nie zdejmując nogi z gazu. Gdyby nie matka, mógłby tak jechać aż do Las Vegas. Gdyby nie matka. Ciemny radiowóz policji stanowej pojawił się znikąd. W słabym świetle gasnącego słońca lśnił prawie idealną czernią, odblask migającego koguta zajaśniał we wstecznym lusterku jak błyskawica. Zamiast grzmotu zabrzmiał jednak krótki, urwany ryk syreny, więc Ethan posłusznie zjechał na pobocze. Bez słowa podał niewiele starszemu od siebie funkcjonariuszowi prawo jazdy; obojętnie czekał, aż tamten zeskanuje umieszczony na dokumencie kod QR. Wiedział, że za chwilę czytnik nieco większy niż popularne smartfony pokaże dane osobowe, informacje na temat samochodu, a nawet wykaz niezapłaconych mandatów czy wykroczeń drogowych. Uwidoczniłby również listę niedawnych użyć karty płatniczej oraz listę miejsc, w których Ethan poprzednio przebywał, gdyby nie… – Brak aktywnego połączenia z siecią – zauważył policjant, podnosząc znad wyświetlacza surowy wzrok. – Coś nie tak z pańskim urządzeniem mobilnym, panie Dembowsky? – Właśnie. – Chłopak z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Telefon mi padł. – Pół roku temu? Wtedy system lokalizował pana ostatni raz. Ethan zrobił minę zbitego psa. Tak, wtedy, zimą, przypomniał sobie. Jeszcze w Ellensburgu, gdy ostatni raz dzwoniłem do ciotki. – Nooo… Widzi pan, taka sprawa… Coś tam się spieprzyło w elektronice, a szczerze mówiąc, nieszczególnie mi się ostatnio wiedzie. Nie stać mnie na naprawę. Pełne dezaprobaty spojrzenie funkcjonariusza zastygło na fantazyjnych tatuażach zdobiących przedramiona chłopaka, prześlizgnęło się po misternych pierścieniach ze stylizowanymi na satanistyczne symbolami, dekorujących każdy zaciśnięty na kierownicy palec, by na koniec powędrować ku licznym kolczykom znaczącym oba łuki brwiowe. – Rząd bezpłatnie wymieni panu na nowy – oznajmił zimno. – Tak? – bąknął Ethan, patrząc w taki sam sposób na wypolerowane guziki i błyszczącą gwiazdę na jego piersi. – Naprawdę? Niezrażony lekceważeniem mundurowy zaczął recytować wyuczoną formułkę:
Luty 2017
51
– Wystarczy zgłosić się do najbliższego urzędu burmistrza. Na razie dostanie pan ode mnie tymczasowy lokalizator. Jego wydanie wiąże się z koniecznością uiszczenia ustawowej kaucji w wysokości stu dolarów, która zostanie panu zwrócona w biurze lokalnego szeryfa. – Uhm – z ust chłopaka wyrwał się dźwięk, od biedy mogący uchodzić za zgodę. Strata stu dolarów nie bolała go tak bardzo, jak perspektywa korzystania ze Statesbooka, aplikacji od niedawna obowiązkowej dla wszystkich obywateli, i jak fakt, że bycie offline zajmowało przedstawicieli prawa bardziej niż wykroczenie drogowe. – Mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości w stanie Idaho… Funkcjonariusz dalej recytował wyuczone kwestie, ale chłopak nie słuchał. Gdy mundurowy wrócił po lokalizator do radiowozu i na moment spuścił Ethana z oczu, ten zrobił najgłupszą i najbardziej ryzykowną rzecz w życiu. Bez zastanowienia uruchomił silnik, przycisnął pedał gazu i przeciął pustą szosę, wpadając w objęcia bocznej drogi, zdającej się prowadzić donikąd. *** – Skręć tutaj. Beth bez szemrania wykonała polecenie, zjeżdżając w boczną uliczkę. Krótko mknęli międzystanową szosą numer dziewięćdziesiąt pięć, by znowu zanurzyć się w plątaninie mało uczęszczanych dróg. Z początku dziwiła się, że porywacz kazał wyłączyć nawigację i sam wiódł ją sobie tylko znaną trasą pomiędzy niewielkimi miejscowościami. Sprawiał wrażenie, że czuje się w tych okolicach tak pewnie, jakby właśnie stąd pochodził. Pytanie o cel podróży zbył milczeniem. Gdyby nie niemrawo szemrzące radio, cisza stałaby się nieznośna. Godziny mijały jedna po drugiej i Beth zrozumiała w końcu, co było nie tak: bardziej niż milczenie towarzysza niepokoił brak dzwonków komórki. Nie jej własnej, bo tą po krótkiej rozmowie z bratową porywacz rozbił o kamień, usunąwszy wcześniej kartę SIM. Wyglądało na to, że sam też nie posiada smartfona. Ani razu nie sprawdził przychodzących wiadomości, nie surfował po necie, nie odbierał ani nie wykonywał połączeń. Nie tylko dlatego bała się coraz bardziej. Okolica wyraźnie zmieniała charakter – znikały trawiaste pagórki, coraz większe połacie terenu zaczynał zajmować las. Szosa przeszła w wąską, wyboistą, gruntową drogę i myślami porwanej nieubłaganie zawładnęło przypuszczenie, że skończy jako kolejna ofiara seryjnego mordercy. Zagryzała wargi coraz boleśniej, oddychała jeszcze szybciej i płycej, a drżenie, opanowujące stopy, przenosiło się na pedał gazu. Melodia silnika straciła równy rytm, samochód zgasł raz i drugi, ale jedynym, co usłyszała od porywacza, było oschłe i, jak się jej zdawało, mocno cyniczne: – Weź no się w garść, kobieto. Już niedaleko. Nie uspokoiło jej to ani trochę; brzmiało jak groźba. Serce waliło jak młot. Zaschło jej w ustach, ale jakby na przekór suchości bluzka lepiła się do spoconego ciała, a słona wilgoć bezlitośnie żarła oparzelinę na dłoni. Gehenna trwała aż do momentu, w którym las zrzedł nagle, przechodząc w znajomy pofalowany krajobraz, ze skrytą za fałdami pagórków mieściną. Felton Creek, położone nad strumieniem o tej samej nazwie, powitało ich krzątaniną popołudniowych powrotów z pracy. Zaszokowana Beth, nie wierząc w tak nagłą odmianę losu, przy okazji krótkiego postoju przed przejściem dla pieszych spojrzała pytająco na porywacza. – Co? – Zmarszczył karcąco brwi. – Przecież mówiłem, że niedaleko. Otworzyła usta, ale zaciśnięte gardło nie pozwoliło na wypowiedzenie choćby słowa. Rozważała, czy lekki uśmieszek błąkający się po jego wargach należał do bawiącego się własną nieczystą grą sadysty czy pospolitego, choć groźnego kpiarza. Nie pozostawił jej zbyt wiele czasu na roztrząsanie niuansów swojego charakteru, każąc zatrzymać samochód na parkingu obok zabytkowego budynku lokalnego banku. Jasny parter kontrastował z piętrem z ciemnoczerwonej cegły, a kunsztowne łuki okien przywodziły na myśl styl kolonialny. Zaskoczona Beth pozwoliła silnikowi zgasnąć. – Nie mam tu konta – wyjąkała, nerwowo poprawiając okulary.
52
Herbasencja
– Masz – odparł, rozbawiony. Odwróciła głowę. Trzymał w dłoni płaski srebrny klucz. – A dokładnie skrytkę depozytową na twoje nazwisko – wyjaśnił. – Interesuje mnie jej zawartość. Pójdziemy tam razem. Jeśli spytają, przedstawisz mnie jako swojego goryla, narzeczonego, brata, wszystko jedno. Pamiętaj, żeby grzecznie odpowiadać na pytania i nie kłapać niepotrzebnie dziobem, bo ktoś zginie razem z tobą. Rozumiesz? – Ale… przecież nigdy tu nie byłam… Skąd nagle… depozyt? – Steve otworzył go na twoje nazwisko. – Wysiadł z auta, po czym pochylił się i zajrzał do środka, spoglądając na Beth ponaglająco, zdziwiony, że wciąż siedzi w fotelu. – No dalej, idziemy. – Nie widziałam sukinsyna od dziewięciu lat – szepnęła, skonsternowana, i uniosła wysoko brwi. – Kiedy to zrobił? – Właśnie wtedy – warknął, sięgając po jej torebkę. Następnie obszedł samochód i otworzył drzwi po stronie kierowcy. – Wysiadaj, do jasnej cholery. Niedługo zamykają. Wykonała polecenie. Zamyślona, mechanicznie odebrała torbę z jego rąk i zablokowała centralny zamek. Porywacz chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą w stronę banku. – Dobrze go znasz? – odzyskała głos, zasypując towarzysza pytaniami. – Gdzie jest teraz? Dlaczego nie daje znaku życia? Czemu tak nagle zniknął? Żyje z inną? – Zamknij się. Miałaś nie kłapać dziobem, pamiętasz? – Zniecierpliwiony, zatrzymał Beth nagłym szarpnięciem i patrząc jej prosto w oczy, przypomniał szeptem: – Masz zadanie do wykonania. Jak się dobrze spiszesz, może powiem coś więcej. Może. Zamilkła, usiłując wyczytać prawdę z zimnego wzroku, drgających nerwowo szczęk, ściągniętych brwi i niewielkich kropli potu zbierających się na czole i grzęznących w ciemnym zaroście, który zaczynał kiełkować na nieogolonych policzkach. Bał się, zrozumiała. Czego? Demaskacji, ochrony banku, zdrady z jej strony? Stali tak, milcząc, na środku trotuaru, obojętnie omijani przez przypadkowych przechodniów, mocując się spojrzeniami. Wreszcie Beth powoli skinęła głową. – Zrobię, co każesz. Ale potem powiesz. – Może – powtórzył. Czując, że uścisk palców na jej ramieniu zelżał, odwróciła się i pchnęła ciężkie skrzydło przeszklonych drzwi banku. Porywacz podążył za nią jak cień. Powie, pomyślała. Wiem, że powie. Nie była tylko pewna, czy to, co chciałaby usłyszeć. *** Gnał wąską gruntową drogą, ścigany przez nieustępliwego funkcjonariusza policji stanowej. Samochód podskakiwał na wybojach, gałęzie krzewów cięły karoserię na zakrętach, raz czy dwa prawie ocierał się o drzewa. Las gęstniał niebezpiecznie, serce Ethana dudniło jak dzwon. Chłopak podejrzewał, że droga za chwilę skończy się przepaścią, jak w słabych filmach akcji klasy B. Ostre, niespodziewane zakręty nie wróżyły nic dobrego, a pokonując każdy kolejny, czuł, że bezpowrotnie wyczerpuje zapas farta, przewidzianego na całe życie. Bywało, że mijał o włos porzucone na poboczach pnie i słupy znaków ostrzegawczych. Po jednym z takich karkołomnych łuków Ethan odkrył, że nieodstępujący go radiowóz gdzieś przepadł; zapewne uparty sukcesor Johna Wayne’a ze srebrną gwiazdą na piersi ugrzązł na poboczu. Zapatrzony we wsteczne lusterko, nie zauważył kolejnego leśnego wirażu. Huk gniecionego metalu utonął w grzmocie eksplodującej poduszki powietrznej. Oszołomiony chłopak nie odważył się poruszyć nawet wtedy, gdy kątem oka zaczął dostrzegać złotawe błyski, a jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodziło mu do głowy, był pożar. Warkot towarzyszący tajemniczemu światłu nie przypominał jednak skwierczących płomieni. Niespodziewanie do wnętrza samochodu wtargnął zimny i ostry powiew; ktoś otworzył drzwi i o coś pytał, ale dudnienie w uszach sprawiło, że Ethan nie zrozumiał ani słowa. Potem ostrożnie poruszył głową i choć postać mówiącego dwoiła mu się w oczach, z ulgą odkrył, że zamiast
Luty 2017
53
nadgorliwego gliniarza ma przed sobą starszego faceta w kombinezonie roboczym. Potem powoli sięgnął do zatrzasku pasa bezpieczeństwa i po omacku trafiając palcami, uwolnił ciało z jego okowów. Podtrzymywany przez nieznajomego, wysiadł z samochodu. Źródłem złotego blasku okazały się reflektory starej półciężarówki. Chłopak pozwolił poprowadzić się do niej jak dziecko. Szoferka śmierdziała tytoniem, tak jak i cała barczysta postać człowieka, który pośpieszył z pomocą. Nieoczekiwanie zapach papierosów przypomniał Ethanowi matkę. – Lekarza w mieście… – tylko tyle zrozumiał z nieustającej paplaniny nieznajomego. Czuł, że powinien odmówić, ale skojarzenie z dzieciństwem sprawiło, że nie protestował, zwłaszcza że silnik pick-upa zagrał znajomo, kojąco. Uspokajał sterane nerwy autsajdera nawykłego do nieustającej podróży. Drzewa wkrótce zniknęły, a w oddali, tańcząc w rytm podskakującego na wybojach samochodu, zajaśniały światła małego miasteczka. Felton Creek. Zagubiona wśród lasów miejscowość miała nawet niewielką lecznicę, na wyrost określaną mianem szpitala. Przypadkowy ratownik dopilnował, by przyjęto chłopaka w pierwszej kolejności. Nikt z oczekujących pacjentów nie oponował, wyglądało zresztą na to, że wszyscy dobrze się znali. Przyjaznej atmosfery nie zmąciło nawet przybycie zastępcy szeryfa, postawnej kobiety o niezaprzeczalnie indiańskich rysach twarzy, noszącej na naszywce pospolite nazwisko White. Familiarnie gawędziła z personelem, nie zważając na spoconego ze strachu Ethana, i chłopak już zdążył nawet pomyśleć, że nie przybyła do lecznicy z jego powodu, gdy poufale klepnąwszy w plecy lekarza, wypaliła: – Idź na kawę, Joe. Muszę zamienić dwa słowa z naszym królem szos. Siedzący na leżance Ethan odprowadził zrozpaczonym wzrokiem wychodzącego z gabinetu lekarza. Musiał wyglądać jak dziecko, które rodzice po raz pierwszy pozostawiają samo w szkolnym autobusie, bo groźna kobieta w mundurze uśmiechnęła się wyrozumiale. – Narozrabialiśmy, co? – zagaiła i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie martw się, synu. Stronghorse przyholował twój wóz. Miałeś cholerne szczęście, że na paru guzach się skończyło. Skończyło? Czyżby nie wiedziała, przed kim uciekał? Nerwowo przełknął ślinę, czując nieśmiały przypływ nadziei. – Wyciągnął również z rowu jednego narwańca z policji stanowej. Też zarobił parę siniaków, a jego wóz jest w o wiele lepszej kondycji niż twój. Zapewne bardzo cię to cieszy, synu? Spochmurniały chłopak niezdecydowanie skinął głową. Nadzieja matką głupich, pomyślał. – Powiesz mi, czym sobie tak nagrabiłeś? – Byłem offline – wychrypiał. – Tylko? Tylko? Co to, do jasnej cholery, znaczy? Zdziwiony Ethan zmarszczył brwi. – Było jeszcze przekroczenie prędkości – przyznał ponuro. Mundurowa sięgnęła po leżący na biurku kapelusz. – Zgadza się – powiedziała, zakładając go. – Po wyjściu ze szpitala zameldujesz się u mnie. Zatrzymuję twoje prawo jazdy, na razie nie wolno ci opuścić Felton Creek. – Zamilkła na chwilę, widać było, że miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale dopiero na progu dodała z surową miną: – Dla twojego własnego dobra. I nie rozrabiaj, bo cię zamknę. To spokojne miasto, ostatnią strzelaninę mieliśmy tu piętnaście lat temu. Piętnaście lat temu? Ethan początkowo z wysiłkiem przetrawiał usłyszane słowa, po czym nagle zerwał się z leżanki i wypadł z gabinetu, by pobiec korytarzem za zastępcą szeryfa. – Proszę pani! – Dogonił kobietę przy drzwiach lecznicy. – Ta strzelanina, kiedy to było? Przez szeroką twarz White przemknął grymas zdziwienia. – W dwa tysiące trzynastym. Co za różnica? – Kiedy dokładnie? Pamięta pani? – Bodajże we wrześniu, ale… – Ktoś zginął? – Jakaś kobieta. Nietutejsza – wyjaśniła.
54
Herbasencja
Przymrużywszy powieki, patrzyła, jak chłopak drżącymi dłońmi przeszukuje kieszenie. Skóra wokół jej oczu pokryła się siatką zmarszczek, sprawiając, że funkcjonariuszka wyglądała na starszą, niż była w istocie. – Ona? Powoli wyjęła z dłoni młodego człowieka pogniecione zdjęcie i przez długą chwilę studiowała je uważnie, zanim stwierdziła: – Nie wiem. Nie było mnie wtedy w Felton Creek. Ale sprawdzę. – Schowała fotografię, po czym podniosła wzrok na przejętego chłopaka, szukając podobieństwa. – Matka? – Tak – bezgłośnie poruszył wargami. – Sprawdzę – obiecała, nim zniknęła w przyczajonym na zewnątrz mroku. Ethan został, patrząc na swoje zdeformowane odbicie w szklanych drzwiach, potem powoli obejrzał się za siebie. Nikt go nie pilnował, nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozsądek podpowiadał, by prysnąć; nawet na piechotę, powinien do rana dotrzeć do międzystanowej. Wpadł na ślad, może przecież wrócić do Felton Creek, gdy sprawa przycichnie. Czuł jednak, że nie powinien teraz uciekać. I że wcale nie chce tego zrobić. *** Sprawa w banku poszła gładko. Zbyt gładko, sądząc z pośpiechu, z jakim porywacz parł do samochodu. Zawartość skrzynki bankowej przyniosła Beth niemałe rozczarowanie – zamiast spodziewanych, równo ułożonych zielonych banknotów znalazła w środku jedynie jakąś płytę CD bez opisu. Towarzysz po krótkim namyśle wrzucił dysk do torebki zakładniczki, mrucząc pod nosem coś w rodzaju: wezmę potem. – Co to jest? – spytała, gdy tylko opuścili budynek. – Nieważne – mruknął, ciągnąc Beth za rękę. – Nie ma czasu, nie teraz. Rozglądał się przy tym nerwowo na boki, choć życie w mieście płynęło rytmem równie leniwym, jak przed wizytą w banku. – Skoro masz, czego chciałeś, nie jestem ci już potrzebna – zauważyła, spoglądając ponad dachem samochodu na spiętą, spoconą twarz mężczyzny. – Jedź dalej sam. Uniosła dłoń; w ranie zaszczypało, metal kluczyka brzęknął o dach. – Wsiadaj – warknął. – Teraz zaczną polować także na ciebie, nie rozumiesz? – Kto? – spytała, ale porywacz zniknął w środku. – Kto? – powtórzyła, wsiadając. – Ruszaj – ryknął, wyrywając jej torbę z rąk. – Już! Przestraszona, uruchomiła silnik. Samochód, podskakując na nierównościach niedbale uklepanej ziemi, wytoczył się z parkingu na drogę. – Dokąd? – zapytała cicho, zrezygnowana. – Na północ – odrzekł spokojniej. – Jedź. Prowadziła w milczeniu, zerkając kątem oka, jak mężczyzna nerwowo spogląda za siebie, choć na drodze nie działo się nic podejrzanego. Jego zachowanie coraz mocniej pachniało paranoją i Beth postanowiła, że musi uciec. Nie ma innego wyjścia. Ale najpierw dowie się paru rzeczy. – Skąd znasz Steve’a? – zadała pytanie, zakładając równocześnie, że przy okazji odwróci uwagę porywacza od wyimaginowanego zagrożenia. – Znałem – sprostował, sięgając po broń. – Jadą za nami. Sprawdziła we wstecznym lusterku: z bocznej uliczki wyjeżdżała właśnie zwykła półciężarówka. Beth przełknęła ślinę, czując wzbierający niepokój. – Znałeś? Co to znaczy? – Właśnie to, co myślisz – odparł z roztargnieniem, gapiąc się w tylną szybę. – Nie wiesz, co myślę. – Podniosła wzrok; pick-up podążał ich śladem, ale przypisywanie temu faktowi dodatkowych znaczeń wciąż jeszcze uważała za objaw paranoi. – Obiecałeś, że mi powiesz. Zrobiłam to, czego chciałeś, więc… – Później – syknął, nie wyjaśniając niczego. – Szybciej!
Luty 2017
55
Wóz miejscowych zjechał na pobocze. Ciemnoszary sedan, który musiał jechać za nim, wyraźnie przyspieszył. Beth nie zauważyła go wcześniej. Instynktownie nacisnęła na pedał gazu, ale dystans między nimi wcale się nie zmniejszał. Coraz rzadziej rozrzucone zabudowania powoli ustępowały miejsca połaciom pustych, trawiastych przestrzeni. W oddali majaczyło ciemne pasmo lasu. Dotrą do niego w ciągu kilku minut. Co będzie dalej, skoro ten świr zdobył już to, na czym mu zależało? – Myślę, że po prostu gówno wiesz. Może nawet wcale nie znałeś Steve’a, a ten klucz zdobyłeś przypadkiem – powiedziała, usiłując opanować drżenie głosu. – To, że ktoś za nami jedzie, też pewnie jest zbiegiem okoliczności... – Zamknij się! – Podniósł głos. – Przyspiesz! Nie pozwól mu wyprzedzać! Szary samochód znalazł się tuż za nimi, przygotowując się do manewru mijania. Beth nerwowo zagryzła wargi, decydując się na ryzykowny krok: nieznacznie zmniejszyła nacisk na pedał gazu i prędkość nie wzrosła. Porywacz to poczuł; odbezpieczył broń i wcisnąwszy go pod podbródek zakładniczki, wycedził: – Szybciej! Dotyk zimnego metalu na skórze zmusił ją do działania. Silnik zawył, auto pomknęło przed siebie, zostawiając pościg w tyle. Ale tylko na moment; sedan dogonił ich w mgnieniu oka. Kidnaper wycofał dłoń z pistoletem, wciąż jednak opierając ją o fotel blisko ucha porwanej i w ostatniej chwili zajechał tamtemu drogę, znienacka skręcając kierownicę. Oszołomiona Beth nie zdołała odbić tego desperackiego pchnięcia i samochód wypadł na pobocze, grzęznąc w piachu. Ciemny sedan też nie utrzymał się na szosie, lądując w porośniętej usychającą trawą skarpie. Zakładniczka skamieniała, z trudem łapiąc dech. Jak z oddali docierało do niej szczęknięcie otwieranych drzwi i pośpieszne kroki na asfalcie. Z odrętwienia wyrwał ją ogłuszający huk; odruchowo zakryła uszy dłońmi. Mimo strachu spojrzała za siebie: porywacz otworzył ogień do ludzi z szarego wozu, oddając strzał za strzałem. Tamci odpowiedzieli tym samym. *** Nie przypuszczał, że kiedykolwiek z własnej woli wsiądzie do radiowozu. W samochodzie zastępcy szeryfa nie czuł się pewnie, ale chwilowo cała niechęć, jaką żywił do przedstawicieli prawa, zeszła na dalszy plan. Nie umieli, nie chcieli przecież znaleźć jego matki i od zawsze miał im to za złe. Nie zależało im, wiedział to aż nazbyt dobrze. Jedynie Indianka z Felton Creek przejęła się swoją rolą i nie zbyła Ethana wzruszeniem ramion, a teraz miała mu coś do powiedzenia. Nie zdradziła co, ale i tak przeczuwał, dokąd jadą. Krótka przejażdżka nie przyniosła mu rozczarowania, potwierdzając to, czego podświadomie oczekiwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przystanęli przed miejscowym cmentarzem. Dozorca zaprowadził ich do jednego z nagrobków, gdzie wszystkie wątpliwości Ethana rozwiały się jak dym. W zawstydzenie wprawił go tylko fakt, że najpierw poczuł ulgę, dopiero potem żal. – Tu ją pochowano. – Słowa zastępcy szeryfa niosły więcej smutku, niż potrafił wykrzesać z siebie syn zmarłej. – Na jej własne życzenie. – Jak to? – bąknął chłopak, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po starannie przyciętej, choć już zeschłej trawie i zadbanych płytach nagrobnych. Nawet mogiła obcej dla miejscowych kobiety nie różniła się od reszty. – Podobno przed śmiercią zastrzegła, że chce zostać w Felton Creek. – Nie rozumiem. – Zatrzymał wzrok na funkcjonariuszce i marszcząc czoło, spytał: – Nie prosiła, żeby powiadomić rodzinę? Poza tym była na stanowej liście osób zaginionych. Nikt nie skojarzył nazwiska? Przecież piętnaście lat temu internet był już dość powszechny, nie? White zmarszczyła brwi w zdziwionym grymasie.
56
Herbasencja
– Nie. Nasza społeczność do dzisiaj obywa się bez tego wynalazku – odrzekła zimno. – Mamy specjalne zezwolenie Kongresu. Na tych samych zasadach dla amiszów zrobiono wyjątek przy ubezpieczeniach społecznych. Tyczy się to jednak tylko enklawy Felton Creek. Zaskoczony Ethan zastygł z półotwartymi ustami. Tak, faktycznie, teraz zdał sobie sprawę, że ani w szpitalu, ani w mieście nie widział tabletów, laptopów, smartfonów. Tutejsi nie stronili od elektroniki, ale wszystkie urządzenia, których używali, miały swoje lata, jakby czas tutaj zatrzymał się pod koniec dwudziestego wieku. Krótkofalówka ponad okazałymi piersiami zastępcy szeryfa zabrzęczała przeciągle. – Powinieneś to rozumieć, sam wolisz być offline. – White sięgnęła do urządzenia, wysłuchała komunikatu, po czym dodała: – Wracamy. Przyjechali po ciebie ze stanowej. Chłopak po raz ostatni obrzucił ponurym spojrzeniem grób matki. Bez oporu wsiadł do policyjnego samochodu, rozmyślając o czymś intensywnie. – Skoro umarła tutaj, to dlaczego jej wóz znaleziono na granicy rezerwatu? – spytał w końcu. – Nie wiem, synu – odparła mundurowa. – Musiałbyś spytać Burta Stronghorse’a. On wtedy kierował tutejszym posterunkiem. – Nie zdążę – mruknął ze złością Ethan, odruchowo zaciskając pięści. – Nie zdążysz – przyznała lakonicznie. – Więc niech pani coś zrobi. Cokolwiek, żeby mnie nie zabrali. Jeszcze nie teraz. – Nie mogę tak, synu. Ale obiecuję, że pomogę ci, gdy tu wrócisz. Bo wrócisz, prawda? Chłopak nie odpowiedział. Nie odezwał się więcej, nawet wtedy, gdy przekazywała go oficerom policji stanowej. Odjechał, żegnając Felton Creek zaciętą miną i wściekłym spojrzeniem. Funkcjonariuszka wiedziała, że pod płaszczykiem gniewu skrywał niepewność, strach i gorycz, że cała jego wyczerpująca krucjata znalazła tak rozczarowujący finał. Dla White sprawa nie zakończyła się równie szybko. Nie narzekając na nadmiar obowiązków w spokojnej mieścinie, coraz częściej wracała myślą do wątpliwości zasianych przez chłopaka. Wreszcie, któregoś piątkowego popołudnia, pękła i zaczęła przetrząsać archiwum w poszukiwaniu dokumentów dotyczących zajścia sprzed lat. Choć poświęciła na to nie jeden, lecz kilka wieczorów, nie znalazła żadnej wzmianki o jedynej strzelaninie w mieście w przeciągu piętnastu lat. Przeczuwała, że sprawa musiała mocno śmierdzieć. Na upragniony trop trafiła dopiero w kartotece biura lokalnego koronera. Raport z sekcji wyglądał na kompletny. Wynikało z niego, że przyjezdna kobieta postrzeliła się sama w hotelowym pokoju i umarła niedługo po nieudanej próbie samobójczej. Jedyne zachowane zdjęcie zwłok mogło przedstawiać kobietę z fotografii Ethana, ale niecelny strzał w skroń zniekształcił rysy twarzy. Skąd wzięła się legenda o rzekomej strzelaninie, pozostawało zagadką. *** Przeraźliwy hałas rozpryskującej się tylnej szyby wyrwał Beth z odrętwienia. Bez zastanowienia przekręciła kluczyk w stacyjce i wcisnęła gaz. Koła zabuksowały w piachu, silnik zawył jak opętany i wóz z najwyższym wysiłkiem wytoczył się na szosę, by następnie pomknąć przed siebie z otwartymi drzwiami po stronie pasażera. Nie myślała o tym, że uciekając, pozbawia kryjącego się za samochodem porywacza jedynej osłony przed kulami. Zerknęła we wsteczne lusterko tylko raz – mężczyzna leżał na jezdni, być może postrzelony lub martwy. Gdy ciemny sedan zniknął za zakrętem, zatrzymała auto, ale tylko po to, by zamknąć drzwi. Potem czym prędzej ruszyła przed siebie. Prowincjonalna, wąska szosa wiodła brzegiem ciemniejącego z minuty na minutę lasu, coraz częściej przerywanego pustymi połaciami pól. Beth mknęła nią z duszą na ramieniu, bojąc się zatrzymać przy rozrzuconych z rzadka farmerskich domostwach. Wyglądało jednak na to, że nikt jej nie ścigał. Skrzyżowanie zaskoczyło ją po zmierzchu. Ponad wzgórzem o łagodnych stokach niebo wciąż czerwieniało. Niepewna kierunku, w którym miałaby podążać, odważyła się wysiąść z samochodu i rozejrzeć wokoło, pośpiesznie wypalając papierosa. Kierunek wybrała na chybił trafił; jak mniemała,
Luty 2017
57
szczęśliwie. Po niespełna kwadransie jazdy minęła radiowóz. Przystanęła natychmiast, bez zastanowienia prosząc funkcjonariusza o pomoc. Wydawało się, że to koniec kłopotów: mundurowy poprosił o wsparcie i kazał jej czekać. Uspokojona, przysiadła na kanapie w tyle policyjnego auta. Niepokój powrócił, gdy zamiast kolejnego radiowozu pojawił się zwykły ford, bardzo podobny do tamtego ciemnoszarego wozu, który ścigał ich w Felton Creek. Wysiedli z niego dwaj poważni, oficjalnie wyglądający mężczyźni. Przypominali agentów federalnych, nie przedstawili się jednak, a już pierwsze usłyszane od nich pytanie sprawiło, że trzymająca papierosa dłoń Beth zaczęła nerwowo drżeć. – Gdzie jest Matthew Juarez? – Kto? – Zamrugała, jakby papierosowy dym nagle zaczął gryźć ją w oczy. – Nie udawaj głupiej. Facet, z którym podróżowałaś. – Został w Felton Creek. Wpadł w szał, zaczął strzelać… Uciekłam. – Nie został w Felton Creek – oznajmił drugi agent. – Mówił, dokąd się wybiera? Beth dopiero teraz poczuła, jak zimny nastał wieczór. Dreszcze zaczęły wędrować po jej zmęczonym ciele. – Nic nie mówił. Nawet jak się nazywa. To skończony świr. – Na pewno? Westchnęła, szukając w pamięci czegokolwiek, co zadowoliłoby rozmówców. – Tylko to, że jedzie na północ. – To znaczy dokąd? – Nie wiem! – wybuchnęła. – Mam to gdzieś, chcę wrócić do domu! – Radziłbym współpracować – oświadczył pierwszy ostro. – Juarez zabił dwoje ludzi w Felton Creek, a na razie nic nie wskazuje, że nie byłaś z nim w zmowie. – Że jak? – Papieros wypadł z palców Beth na jezdnię. – Ja? – Razem opróżniliście skrytkę bankową. Co zrobiliście z zawartością? – On… – urwała i naraz poderwała się z miejsca. – Wrzucił mi do torebki, powinna jeszcze tam być. Mam w wozie, pokażę! Najbliżej stojący agent skinął głową, ale ciemność sprawiła, że wyraz jego twarzy pozostawał zagadką. Kątem oka zauważyła, że drugi dyskretnym ruchem sięgnął pod pachę. – Dobrze, pokaż – powiedział, po czym zwrócił się do policjanta: – Pan jest wolny, dziękujemy za powiadomienie. Mundurowy czym prędzej odjechał. Beth niepewnym krokiem podeszła do samochodu i przysiadłszy w fotelu kierowcy, sięgnęła po torebkę. Gorączkowo przeszukała zawartość, ale nie znalazła zmatowiałego ze starości plastikowego pudełka. Ponowiła próbę, wyrzucając wprost na jezdnię co tylko wpadło jej w ręce, by w końcu wytrząsnąć wszystko, ale płyty CD pomiędzy rozrzuconymi na szosie przedmiotami nie było. – Skurwiel musiał ją zabrać – wyjąkała, łapiąc się za głowę. – Tak więc wracamy do punktu wyjścia – usłyszała. – Gdzie on jest? – Skąd mam wiedzieć? Nie spodziewała się tego, co nastąpiło zaraz potem. Agent znienacka schwycił ją za ramię i wywlekł z samochodu. – Gdzie, kurwa? – wrzasnął Beth wprost do ucha, przygniatając ją do szosy i boleśnie wykręcając rękę. – Gadaj, suko! – Nie wiem! – zawyła płaczliwie, czując wżynający się w skroń drut okularów. – Nie wiem! Bardziej zgadła, niż zobaczyła, że drugi mężczyzna przykuca obok. Gdy czoło zmroził jej zimny dotyk metalu, na moment przestała oddychać. – Dokąd pojechał? – Nie… nie… – charczała, łykając łzy. – Proszę… Naraz nacisk ustał. Silne ramiona agenta uniosły Beth w powietrze i pod stopami znów poczuła twardy grunt. Zanim zrozumiała, czemu zawdzięcza zmianę, obok przemknął samochód. Hamował; jaskrawy blask reflektorów rozmazywał się w jej załzawionych oczach. Sępy zlatują się na żer,
58
Herbasencja
pomyślała. Czerwień szybko przeszła w białe światła cofania, agenci odzyskali rezon i pociągnęli kobietę do swojego auta, ale szybko zatrzymali się w pół kroku. Jadący na wstecznym pojazd z impetem ugodził przód ich służbowego wozu. Ruszył, zahamował, nabrał rozpędu, by uderzyć po raz drugi. Obaj sięgnęli po broń. Beth odzyskała wolność, ale przytomności umysłu starczyło jej tylko na to, by wpełznąć za własne auto i zastygłszy w ciemności, liczyć, że nie ona jest celem ataku. Gdy oddali pierwsze strzały, samochód desperata zmienił kierunek, ruszając wprost na tajniaków. Jeden z przeraźliwym krzykiem padł na jezdnię, pchnięty zderzakiem, lecz wkrótce, miażdżony kołami, zamilkł. Drugi, ukrył się za służbowym pojazdem i nie przestawał strzelać, dopóki agresor, uderzając przodem w bok jego wozu, nie przygwoździł go do drzewa. Zamroczony, oślepiony reflektorami, na moment stracił orientację. Szczęk otwieranych drzwi i odgłos odbezpieczanej broni zlały się niemal w jedno. Po strzale, który go dobił, zapadła cisza. Tym wyraźniej zabrzmiały kroki kogoś, kto pokonał agentów. Beth wstrzymała oddech, ukryła głowę w ramionach i wbiła paznokcie w kępę wysuszonej trawy na poboczu. Pomyślała, że powinna uciekać między drzewa, ale nie zdążyła wprowadzić tego w czyn. Zaciśnięte na pożółkłych źdźbłach dłonie niespodziewanie wydobył z ciemności snop światła podręcznej latarki. – Wyłaź – usłyszała znajomy głos i przeszył ją dreszcz. – Pomożesz mi. Znowu on. Jak nazwali go agenci? Matthew Juarez? Poczuła uścisk w gardle i przez chwilę z trudem chwytała powietrze, zanim niepewnie wstała, przytrzymując się samochodu. – Po co wróciłeś? – bąknęła, zdezorientowana. Pociągnął ją za sobą na szosę. – Wolałabyś, żeby cię zabili? Miałem cię zostawić jak ty mnie w Felton Creek? – spytał drwiąco, szukając latarką stratowanego agenta. – Pomożesz powsadzać ich do samochodów i będziesz wolna… Snop światła wydobył z mroku zmasakrowaną postać. Z wysiłkiem unosiła pistolet z drżącej dłoni. W tej samej chwili padł wymierzany w źródło światła strzał. Trafiony Matt krzyknął i przypadł do ziemi. Latarka potoczyła się po szosie. – Kryj się! – wykrztusił zdławionym głosem. Nie mógł widzieć, że przerażona Beth już wycofała się na pobocze. Kolejna kula świsnęła tuż obok jego głowy. Na chwilę przezwyciężył ból, z wysiłkiem sięgnął po broń i zaczął naciskać spust, celując na oślep w skrytego w mroku przeciwnika. Przestał dopiero, gdy opróżnił magazynek. *** – Cześć, Burt. – White zdjęła kapelusz i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Norma powiedziała, że cię tu znajdę. Starszy mężczyzna, pochylony nad silnikiem wysłużonej półciężarówki, wyprostował plecy i sięgnął po szmatę, by wytrzeć umazane smarem dłonie. – Przychodzisz służbowo czy prywatnie? – spytał. – Raczej prywatnie – odparła, nieco zdziwiona. – Z mundurem rzadko się rozstaję, wiesz. Stronghorse nigdy wcześniej nie witał jej w ten sposób. Wyglądał na zmęczonego, wręcz przybitego, i White pomyślała, że coś mu dolega. – Raczej – powtórzył, zupełnie jakby spodziewał się po tym słowie ukrytych znaczeń. – Dobrze, niech będzie prywatnie – sprostowała i podeszła bliżej. – Bez „raczej”. Znowu pompa? – zainteresowała się uprzejmie, zerkając na odsłonięty silnik. – Znowu – potwierdził i zamknął maskę. – Chodź, pogadamy w domu. – Wolałabym nie – odparła w sposób zdradzający, że odmawia bardziej ze względu na Burta niż na siebie. – Zresztą sprawa, z którą przychodzę, nie zajmie wiele czasu. I na pewno ma wiarygodne wyjaśnienie. Starszy człowiek oparł się o samochód i skrzyżował dłonie na piersi.
Luty 2017
59
– To znaczy? – spytał bez krzty ciekawości, jakby wiedział, o co chodzi. – Pamiętasz tamtą strzelaninę sprzed piętnastu lat? – zaczęła White. – Wygląda na to, że szlag trafił większość dokumentacji. – Co chcesz wiedzieć? – Jak było naprawdę. Tylko tyle. Wyblakłe, szkliste oczy Burta pociemniały. – Nie było żadnej strzelaniny. Jakaś przyjezdna piła do lustra w hotelu, a potem palnęła sobie w łeb tak nieudolnie, że prawie odstrzeliła pół twarzy. Umarła tego samego dnia. White skinęła głową ze zrozumieniem. – Skąd więc ta historia? – Przez lata ułożyła się z ludzkich fantazji. Zresztą, ta biedaczka sama miała nielichą wyobraźnię. Twierdziła, że to nie ona strzelała, chociaż zastaliśmy drzwi i okna zamknięte od wewnątrz. I ślady prochu na jej dłoniach. Wiesz, jak u nas jest. Jedna pielęgniarka opowiedziała drugiej, ta siostrze czy matce, wieczorem każda mężowi… To, co tamta Dembowsky mówiła przed śmiercią, tylko podsycało sensacyjne plotki. Mundurowa otworzyła szeroko oczy. – Co takiego? – Że przewozi coś cennego, że przed kimś ucieka, że po nią przyszli… Sprawdziłem to, co nosiła przy sobie. Pospolite przedmioty, nic niezwykłego ani wartościowego. – Ale nie zawiadomiliście rodziny. – Twierdziła, że żadnej nie ma. Zobowiązała mnie do zachowania w tajemnicy jakichś sensacyjnych materiałów, które zdobyła. Twierdziła, że mogą zniszczyć ten kraj, a tak naprawdę… Zawiesił głos i pokręcił głową z dezaprobatą. – Co to było? – White z przejęciem obróciła kapelusz w dłoniach, myśląc jednocześnie, że jak na kogoś, kto prawie odstrzelił sobie pół twarzy, Dembowsky była podejrzanie gadatliwa. – Płyta CD z nagraniem jakiegoś ślubu. Marnej jakości. Z tego, co pamiętam – z początku wieku. – Burt potarł palcami piekące powieki, zamknął maskę auta i utykając, ruszył ku drzwiom warsztatu. – Wejdź do domu, Iris, napijemy się kawy. To stara sprawa. Nie warto jej rozgrzebywać. White starannie założyła kapelusz. – Tylko jest jeden problem: ta kobieta była wtedy i wciąż figuruje na liście zaginionych stanu Waszyngton. Wiesz, że muszę zawiadomić tamtejsze służby? Stronghorse zatrzymał się na progu, zagradzając jej drogę. – Nie musisz. Dasz okazję tym na górze. Tylko czekają na pretekst, by zabrać nam nasze przywileje. Chcesz, tak jak reszta kraju, nieustannie być online? Podniosła głowę i twardo spojrzała mu w oczy. – Nie. Ale chcę obejrzeć to, co zostało po tej Dembowsky. Burt wydął wargi. Wyglądał, jakby rozważał, czy warto. – Poszukam – powiedział w końcu. – Podrzucę z rana na posterunek. Przeczucie jednak mówiło White, że stary nic nie znajdzie. Nie zamierzał nawet próbować, co zrozumiała, obserwując z oddali, jak pośpiesznie opuszcza posesję rzekomo niesprawnym starym dodgem. Poczeka do rana, po czym zada mu jeszcze jedno pytanie: jak samochód Beth trafił do rzeki St. Maries? *** – Potrzebujesz lekarza. – Długo mknęli w ciemności, ale w oddali zamajaczyły światła ludzkich siedzib, więc Beth ponowiła prośbę. – Poszukajmy pomocy. – Nie. – Oddychał ciężko, walcząc z bólem. Plama krwi z rany pod lewym obojczykiem powiększała się z minuty na minutę. – Nie ma mowy. – Wykrwawisz się. – Co z tego? – warknął. – Zależy ci?
60
Herbasencja
Nie odpowiedziała. Prowadziła samochód w milczeniu przez pogrążoną we śnie miejscowość, która okazała się niewielką osadą z kilkoma zaledwie domostwami. – Widzisz? – zauważył z satysfakcją. – Nie mają tu nawet weterynarza. – Przychodzi ci do głowy jakieś inne wyjście? – spytała. – Teraz w lewo – polecił tylko w odpowiedzi. Szosa wkrótce zniknęła w lesie i Beth instynktownie zwolniła. Po lewej, spoza drzew wyłoniła się jasna fasada kościoła. Zdjęła nogę z gazu i zerknęła pytająco na Matta. – Nie – odpowiedział. – Tu też nie będziemy bezpieczni. – Próbował wziąć głęboki oddech, ale pierś przeszył potężny ból. – Znam miejscowego… kolegę z wojska. Był sanitariuszem… Tylko jemu zaufam. Jedź. Przyspieszyła. Ciemne pnie drzew, wydobywane z mroku przez reflektory, umykały coraz szybciej. Przed oczami Beth stanął obraz dwóch płonących samochodów, a na wspomnienie stratowanego kołami trupa, którego na polecenie porywacza zawlekła do jednego z aut, żołądek wciąż podchodził jej do gardła. Czuła też na sobie smród benzyny, rozlewanej na porzucone pojazdy. Jednym z nich przyjechał Juarez; dałaby głowę, że ten właśnie ford wcześniej brał udział w pościgu. Oparzona dłoń pulsowała bólem. – Zabiłeś tamtych ludzi na drodze z Felton Creek, prawda? – spytała cicho i nie czekając na potwierdzenie, dodała: – Co to za jedni? – ACID. Advanced Cyber Intelligence Division. Wywiad elektroniczny, skierowany przeciwko wrogom wewnętrznym, to znaczy – obywatelom. Nam. Zmarszczyła brwi. – Nigdy o nich nie słyszałam. – Nie ty jedna. Myślała przez chwilę, po czym ponuro rzekła: – Zabiłeś agentów rządowych. To jak zamordować policjanta, nie darują ci. – Nam – sprostował. – Nie uwierzą, że dokonałem tego wszystkiego bez twojej pomocy. Zagryzł wargi, zmrożony przez światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Instynktownie sięgnął po broń, ignorując lepką wilgoć, spływającą z rany na brzuch. Odetchnął z ulgą, gdy pojazd minął ich i zniknął w mroku. – Powiedz mi przynajmniej, co jest na tej płycie – zażądała po chwili. – Powinnam wiedzieć, przez co zamieniłeś moje życie w szambo. Juarez przez moment zbierał siły, zanim zaczął mówić: – Nagranie z dwa tysiące trzeciego roku. Rozmowa wysoko postawionego urzędnika federalnego z pewnym pomysłowym studentem Harvardu. – Odetchnął i kontynuował: – Parę miesięcy później zaczął działać pewien nowatorski serwis społecznościowy… i szybko opanował rynek. Eh… Początkowo zakładali, że za darmo będą szpiegować naszych gówniarzy… Zaskoczyło ich to, że równie łatwo można inwigilować cały świat… Za jego zgodą. – Rozumiem, ale zabijać przez coś takiego? – chrząknęła z niedowierzaniem. – To chore. – A jednak właśnie tak zginął Steve – wyjaśnił zduszonym głosem. – Nie… Nieprawda – wyjąkała zaszokowana. – Drań uciekł z jakąś zdzirą. Porywacz uśmiechnął się smutno. – Uważaj na słowa, to była moja siostra. – W jednej chwili spoważniał i dodał: – Ją też zabili… Dzięki temu, widzisz, prawie jesteśmy rodziną. Nerwowo poprawiła pokrzywione okulary. – Chrzanisz – odparła, tym razem ze złością. – Jesteś zwykłym świrem. Nie wierzę w ani jedno słowo. Ani jedno, rozumiesz? – Twoja sprawa – wymamrotał. Zerknęła we wsteczne lusterko – w oddali zajaśniały dwa świetlne punkty. Z biciem serca śledziła je wzrokiem, ale utrzymywały dystans, by wkrótce zniknąć. Pewnie skręcił w jedną z licznych bocznych dróg, pomyślała. Juarez jęczał, z trudem chwytając powietrze. Trzeba było odwiedzić tamten kościół. Co zrobię, jeśli drań mi tu umrze?
Luty 2017
61
Chociaż taka ewentualność byłaby jakimś rozwiązaniem skomplikowanej sytuacji, myślała o niej z niewytłumaczalną niechęcią. – Wytrzymaj – powiedziała z nieskrywanym napięciem w głosie. – Jeśli odpłyniesz, nigdy nie znajdę tego sanitariusza. Nie wiem, gdzie mam go szukać. Słyszysz, Juarez? Potrząsnął głową i wycharczał coś, co brzmiało jak adres na przedmieściach St. Maries. Las wyraźnie się przerzedził, drzewa zastąpiły trawiaste pobocza, czasem gdzieś w mroku błyskały okna samotnych domostw, takich jak to, które z początku minęła obojętnie, przeoczywszy zjazd z drogi stanowej. Wściekła na siebie, długo kluczyła, zanim znalazła właściwy budynek. Zatrzymała samochód na podjeździe; lampa na froncie domu zapłonęła automatycznie. Gdzieś z oddali dobiegało ujadanie psów. Dopiero wtedy odważyła się odezwać do towarzysza. Jego głowa, oparta o piersi, kiwała się nieznaczne. – To tutaj? – Dembowsky delikatnie trąciła ramię porywacza. – Juarez, to ten dom? Zarzęził cicho. Wszystko jedno, pomyślała. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanęła kobieta w szlafroku. Beth wysiadła pośpiesznie. – Proszę mi pomóc – zawołała błagalnie. – Wiozę rannego, potrzebujemy lekarza! Gospodyni postawiła kilka niepewnych kroków. Żwir chrzęścił pod jej stopami, gdy podchodziła z ociąganiem, a ze skrytej w mroku twarzy nie dało się niczego wyczytać. Beth czuła, jak bardzo jest przerażona. Rozumiała to; sama byłaby, gdyby jacyś pokiereszowani podróżni wyrwali ją późną nocą z łóżka. – Błagam! – skamlała, coraz bardziej zdesperowana. – Pani mąż służył w armii, prawda? Był sanitariuszem! Znał tego człowieka. Niech pani coś powie, na litość boską! – Podbiegła i otworzyła drzwi pasażera. – Przeniesiemy go do domu, pomoże mi pani? – Dddobrze – wyszeptała wreszcie kobieta. Beth zanurkowała w aucie, by odpiąć pas bezpieczeństwa Juareza, zauważając, że porywacz oprzytomniał. Wpatrywał się przed siebie szklistym wzrokiem i mamrotał coś pod nosem. Zastygła, nasłuchując. – Pies – powtarzał. – Pies… kobieto, popatrz… Ten pies… Skonsternowana, podążyła spojrzeniem w tym samym kierunku, co on: na granicy między zasięgiem świateł reflektorów i mrokiem leżało na żwirze duże, łaciate bydlę. Ze zranionego łba leniwie sączyła się krew. W jednej chwili zrozumiała wszystko: brak pościgu, szczęśliwą ucieczkę, strach gospodyni i martwe zwierzę. Nie odpięła pasów Matta. Bez zastanowienia zatrzasnęła drzwi pasażera, odepchnęła przerażoną kobietę i czym prędzej wróciła na fotel kierowcy. Jeszcze zanim uruchomiła silnik, z domu wypadli uzbrojeni ludzie. Ruszyła na wstecznym, wypadając z podjazdu. Kanonada strzałów i ciemność sprawiły, że zamiast wybrać wyjazd na drogę stanową, skręciła w drugą stronę, na nieznany szlak. Chwilę potem na wiejską szosę wytoczył się ciężki SUV, błyskając lampami ostrzegawczymi. Głowa Juareza ponownie opadła na piersi, podskakując przy każdej nierówności. Błękitne reflektory pościgu zdawały się we wstecznym lusterku z każdą chwilą rosnąć. Beth włączyła długie światła i widząc przed sobą prosty odcinek, przyspieszyła. Przemknęła obok kilku cichych domostw, prawie nie rejestrując ich istnienia, i zupełnie obojętnie minęła przysadziste bryły zabudowań gospodarskich, leżących na łuku drogi. W tym momencie samochodem zatrzęsło jeszcze bardziej. Zniszczona szosa urywała się nagle, przechodząc w ubity polny trakt, wiodący między drzewa. Dembowsky nie zdjęła nogi z gazu aż do chwili, gdy zobaczyła odbłyski świateł w ciemnej toni. Ostro przyhamowała, zastygając centymetry od brzegu pogrążonej w mroku rzeki. Silnik zgasł, a ona siedziała bez ruchu, dysząc ciężko jak po forsownym biegu. Czuła, że powinna otworzyć drzwi i uciec, ale nie dała rady zmusić ciała do jeszcze większego wysiłku. Nogami wstrząsały nieskoordynowane skurcze, podniesienie drżącej ręki do twarzy okazało się prawie niewykonalne, a serce zdawało się rozsadzać nie tylko pierś, ale i metalową puszkę nadwozia. Wkrótce zresztą było już za późno. Spoza drzew wytoczył się potężny wóz pościgu, natychmiast włączając oślepiający szperacz.
62
Herbasencja
– Otwórz powoli okno i wysuń przez nie obie ręce – usłyszała ryk z głośnika. Wtedy poczuła na udach jakiś kanciasty kształt. Zerknęła w dół. Płyta CD w wymazanej krwią plastikowej obwolucie. – Weź… Przechowaj to dla mnie… Wrócę… Z czarnych, nieubłaganie mętniejących oczu Juareza wyzierała bezgraniczna rozpacz. Słaby szept Matta utonął w kolejnych wezwaniach agentów. Beth wyciągnęła rękę, zanurzyła dłoń w kędzierzawych włosach porywacza i pochyliła się, składając na jego ustach długi, pożegnalny pocałunek. Płyta zsunęła się z jej kolan, wpadając pod fotel kierowcy. Potem wysunęła dłonie za okno. W odpowiedzi szczęknęły otwierane drzwi rządowego SUV-a, a pod stopami agentów zachrzęścił piach. Nadciągali ostrożnie, z bronią gotową do strzału; oczekiwanie ciągnęło się jak tortura. W ostatniej chwili cofnęła dłoń i sięgnęła do hamulca ręcznego. Mimo przeszywającego bólu oparzonej dłoni, zwolniła go i zamknęła oczy. Samochód powoli staczał się do rzeki. *** – Wychodzisz, Dembowsky – usłyszał. – Na jakiś czas, więc nie ciesz się za bardzo. Spojrzał na strażnika spode łba. – Jak to? – Biuro szeryfa hrabstwa Latah wypożycza cię na czas dochodzenia i obiecuje zwrócić w stanie nienaruszonym – zażartował niemłody, zgorzkniały funkcjonariusz. – Bardzo zabawne – mruknął ironicznie Ethan pod nosem. – Jakiego dochodzenia? – To już ty lepiej wiesz. Nie miał pojęcia, ale gdy zobaczył podpisującą jakieś papierzyska White, zrozumiał. Zdziwiło go tylko, że nie nosiła munduru zastępcy szeryfa. W burej kurtce i ciasnawych jeansach wyglądała jak pierwsza lepsza prowincjuszka. Strażnik wycedził coś do krótkofalówki, jedna, potem druga krata z leniwym pomrukiem wsunęła się w ścianę, gumowe podeszwy tenisówek miękko zaszurały o podłogę. Strażnicy nic więcej nie wyjaśnili, a z kamiennej twarzy funkcjonariuszki też nie wyczytał niczego. Na zewnątrz czekała go kolejna niespodzianka: White przyjechała nie radiowozem, a prywatnym, niemożliwie zabłoconym jeepem. Skołowany, spytał opryskliwie: – O co znowu chodzi? – Wizja lokalna, synu – odparła enigmatycznie, zdejmując mu kajdanki. – Przecież nic nie zrobiłem. – Wiem. Tym razem to ona milczała przez całą podróż. Ethan ostentacyjnie odwrócił głowę i tępo wpatrywał się w przemykające za mokrym oknem rolnicze krajobrazy. Z początku dziwiło go, że nie podążali w stronę Felton Creek, ale na północ międzystanową numer dziewięćdziesiąt pięć, ku zalesionym terenom okalającym rezerwat Coeur d’Alene. Nie okazał jednak zaskoczenia, podobnie jak wtedy, gdy skręcili w jedną z bocznych dróg, obojętnie minęli jasne farmerskie domy i budynki gospodarskie, by zanurzyć się w ciemnozielonym iglastym lesie. Zaniepokoiło go, gdy White zatrzymała terenówkę obok przechylonej ku ziemi, pordzewiałej skrzynki na listy. – Nie lubi gości – wyjaśniła, gasząc silnik. – Kto? – spytał, wysiadając, ale nie doczekał się odpowiedzi. Rozmiękła po deszczu gruntowa droga poprowadziła ich do zaniedbanego, przypominającego skrzynię budynku. Nie miał w sobie nic z oszczędnej, prostej elegancji rolniczych domostw ani z wypieszczonych szeregowców z przedmieść. Przywodził na myśl wielką przyczepę kempingową, a otaczający go nieład potęgował to wrażenie. Tuż przy drzwiach zastygło w godnej pożałowania pozie trójnogie, okaleczone krzesło, gdzieś obok porzucono samochodową kanapę. Spod wyleniałej tapicerki wyłaziła żółta gąbka. Ethan obrzucił pełnym niechęci spojrzeniem dziurawe wiadra, rozmiękłe kartonowe pudła i rozbity telewizor, z wnętrza którego nieufnie wyglądał kot, by w końcu zatrzymać skonsternowany wzrok na White.
Luty 2017
63
– Czyj to dom? – Ty mi powiesz. – Nigdy tu nie byłem. – Wiem. Zastukała; z wnętrza najpierw dobiegło miauczenie, przeraźliwy rumor, skrzeczenie: „Spieprzaj stąd!”, a potem wrzask uderzonego czy przepędzanego zwierzęcia. Drzwi pozostały jednak zamknięte. – Pani Smith? – zawołała White najłagodniej, jak umiała. – Proszę otworzyć, chcemy tylko porozmawiać. Nie zajmiemy wiele czasu. Ethan zmarszczył brwi i pokręcił głową. Czy tylko po to wyciągnęła go z aresztu? – Coś za jedna? – usłyszeli. – Iris, kuzynka Burta Stronghorse’a– skłamała na poczekaniu funkcjonariuszka. Zachrobotał klucz i drzwi rozwarły się nieznacznie. Kobieta o rzadkich siwych włosach założyła okulary ze sklejonym brudnym plastrem noskiem i wlepiła w White nieprzytomne spojrzenie. – Czego? – wychrypiała. – Nie znam cię. Młody Dembowsky poczuł, jak pomimo zimna i siąpiącego deszczu ogarnia go gorąco. Twarz gospodyni, choć zdeformowana blizną ciągnącą się od skroni przez policzek aż do ust, wyglądała bardzo znajomo. – To ona – wykrztusił przez ściśnięte gardło. – Teraz mogę ci powiedzieć – szepnęła do niego Iris. – Dokonaliśmy ekshumacji: w grobie twojej matki spoczywają zwłoki sporego psa. Burt Stronghorse, przyparty do muru, przyznał, że pomagał w upozorowaniu śmierci. Podobno błagała o to, twierdząc, że jest śledzona. Choć, jestem pewna, że chronił raczej naszą społeczność niż swój czy jej tyłek – dodała, po czym powiedziała głośno: – Niemożliwe. Burt na pewno o mnie wspominał. Przecież był tu niedawno. Nie zapowiadał, że wpadnę? Właścicielka domu przymrużyła powieki, jakby coś sobie przypominając. Nagle otworzyła drzwi szerzej i ponagliła, zaaferowana: – Coś wspominał. Wchodźcie. Szybko, szybko! White weszła pierwsza. Zaraz uderzyły ją pomieszane wonie zwierzęcych odchodów, brudu, stęchlizny. We wnętrzu zawalonym kartonami, szmatami i pustymi opakowaniami po produktach spożywczych harcowały koty. Ethan z nieskrywaną przykrością zastygł na progu. Beth wciągnęła go do środka, energicznie zatrzaskując drzwi. Potem bezceremonialnie pchnęła syna na zarzucony podartymi szmatami fotel i gniewnie mamrocząc coś pod nosem, zaczęła gorączkowo przetrząsać swój marny dobytek. – Proszę pani? – zagaiła policjantka. – Szuka pani czegoś? – Tak, tak. – Gospodyni zrzuciła na podłogę kolejny karton. Ze środka wysypały się pożółkłe gazety, wzbudzając chmurę kurzu. – Kawy. Gdzieś miałam kawę. I placek. Przecież wypada poczęstować gości, no nie? Chłopakowi na samą myśl o jedzeniu zebrało się na wymioty. Już prawie wstawał, by wybiec na zewnątrz, gdy zauważył w dłoniach matki broń. Zanim zdążył choćby jęknąć, strzeliła dwa razy w szeroką pierś White. Podłoga jęknęła głucho pod ciężarem padającej policjantki; na bluzie Iris zaczęły rosnąć dwie ciemnoczerwone plamy. Uzmysłowił sobie, że okazję do ucieczki stracił bezpowrotnie. *** Chwilę trwało, zanim zrozumiała, że to krople spadające z gałęzi drzew tak natarczywie stukają o maskę starego chevroleta. Otworzyła oczy i rzuciła nieprzytomnym wzrokiem na deszcz, gęsto obsiadający przednią szybę. Na zewnątrz szarzało; zerknęła na zegarek. Tak, bez wątpienia wstawał świt. – Juarez? – wybełkotała, masując palcami zesztywniałą szyję. Druga dłoń, wyciągnięta ku miejscu, w którym powinna trafić na ramię porywacza, zawisła w powietrzu. Dopiero wtedy Beth powoli odwróciła głowę, spoglądając z konsternacją na pusty fotel pasażera. No tak, przecież go zabrali. Skurwiele.
64
Herbasencja
Mechanicznym ruchem zdjęła okulary i ukryła twarz w dłoniach. Załkała, przytulając policzek do kierownicy. Biedny Matt. Aresztowali go… Zapewne jej też nie spuszczą z oka. Nie powinna tkwić tu zbyt długo, nie mogła dłużej podróżować tym samochodem. Bezwładną, jakby obcą dłonią pchnęła drzwi, postawiła stopę na mokrym piasku i wyjrzała na zewnątrz. Auto wciąż stało na brzegu. A przecież pamiętała, jak luzuje ręczny hamulec. Stchórzyła, czy agenci w ostatniej chwili udaremnili jej próbę? Mętna toń rzeki St. Maries, smagana strugami deszczu, powoli zmieniała barwę ze smolistej czerni na przygnębiającą szarość. Beth zastygła, bezradnie oparta na drzwiach, i rozważała, co ma robić dalej. Przeklinała w duchu niezdecydowanie i pustkę w głowie. Wiedziała jedno: do dawnego życia nie może wrócić. Zbyt wielkie zagrożenie sprowadziłaby na bliskich. Na w wspomnienie Ethana po jej policzku popłynęła ciepła łza, lecz szybko ostygła, tłamszona zimnymi kroplami deszczu. Beth czuła zresztą, że wracać nie chce. Że powinna, musi, pójść tropem Steve’a. Dowiedzieć się, dlaczego drań porzucił ją i dziecko. W czym od niej była lepsza ta latynoska zdzira, z którą uciekł? Jak zwykły mechanik wszedł w posiadanie tak niebezpiecznego nagrania? Dlaczego właśnie Beth zostawił w spadku straszliwą tajemnicę, ukrywając ją w małym banku zagubionej w górzystych pustkowiach mieściny? I co łączyło go z Felton Creek? Felton Creek. Przecież Matt obiecał, że wróci. Sięgnęła pod siedzenie kierowcy, odnajdując oddaną jej na przechowanie płytę. Nawet w półmroku deszczowego poranka dobrze widziała na plastikowym futerale krwawy ślad palców Juareza. Przycisnęła go do piersi jak drogą sercu pamiątkę, wyczuwając bijące od niej ciepło. Tak, Matt. Przechowam ją dla ciebie. Cierpliwie zaczekam na twój powrót. Zanim zluzowała ręczny hamulec, zabrała z wozu torebkę. Przez chwilę stała na brzegu, usiłując dłonią osłonić przed deszczem ledwo tlący się płomyk zawilgotniałego papierosa. Samochód majestatycznie tonął w mętnych wodach. Tamta wizja musiała być przeczuciem, zrozumiała. Proroctwem, podprogową podpowiedzią losu. Papieros zgasł na dobre. Rzuciła go w błoto, poprawiła na ramieniu pasek torby i ruszyła w drogę powrotną. Dzięki uczynnym kierowcom dotarła w końcu w okolice Felton Creek i za resztę pieniędzy wynajęła w miejscowym hotelu pokój. Następnego ranka zacznę pytać o Steve’a, obiecała sobie, ale mimo zmęczenia nie potrafiła zasnąć. Zawartość odziedziczonego po Juarezie dysku nie dawała jej spokoju. Nie wytrzymała długo. Późnym wieczorem zeszła do recepcji i poprosiła o możliwość przejrzenia nagrania. Uprzejmy właściciel udostępnił jej wysłużony odtwarzacz i zaglądał przez ramię, gdy z tężejącą z żalu twarzą uruchomiła amatorski film ze ślubu Steve’a Halla i ciemnookiej zdziry o mocno przeciętnej urodzie. Jej Steve’a. Nie obejrzała filmu do końca. Zostawiła płytę w kieszeni odtwarzacza i poruszona, bez słowa wróciła do pokoju. Juarez mnie oszukał, myślała, automatycznie pokonując stopień za stopniem skrzypiących schodów. A może sam nie wiedział, co naprawdę zawiera nagranie? Nie. Przystanęła na półpiętrze, do bólu wbijając paznokcie w drewnianą poręcz. To agenci musieli podmienić dysk. Tam, nad rzeką. Przecież mieli na to czas. Wytarty dywan w korytarzu miłosiernie tłumił jej kroki, klucz donośnie chrobotał w nieczęsto używanym zamku hotelowego pokoju. Nie zapaliła lampy, neon za oknem i tak dawał aż nadto światła. Beth, nie zdejmując zabłoconych butów, rzuciła się na łóżko, wbijając nieprzytomny wzrok w barwne smugi na suficie. A może… Ale jestem głupia. Zostawiłam płytę, a przecież… Łóżko zaskrzypiało przeraźliwie. Podrywała się z myślą, że właściwy przekaz z pewnością został zakodowany. W tej samej chwili gdzieś z ciemności w rogu pokoju padł strzał. *** – Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz – wymamrotała. Pistolet drgał w jej kruchych, przedwcześnie postarzałych dłoniach o pokrzywionych przez gościec palcach. – Czekałam na ciebie, suko. To ty do mnie strzelałaś w hotelu. Dobrze cię zapamiętałam.
Luty 2017
65
Beth podeszła do White, nie przestając do niej mierzyć. Przestraszone hukiem koty jeden po drugim czmychnęły na zewnątrz przez zabezpieczony klapką otwór w drzwiach. – To nie tak – wybełkotał Ethan. – Ona jest… – Wiem kim – przerwała mu. – Wystarczy mi twój strój. W natłoku zdarzeń chłopak zupełnie zapomniał, że nosi więzienny uniform. Matka tymczasem ponownie rzuciła się w wir poszukiwań. – Potrzebujesz normalnego ubrania – gadała niby do syna, niby do siebie. Wreszcie wygrzebała ze sporej sterty szmat w rogu dwie zleżałe części męskiej garderoby i rzuciła nimi w chłopaka, by zaraz zniknąć w klitce pełniącej funkcję sypialni. – Przebieraj się. Szybko, ktoś mógł słyszeć strzały! Z odrazą zrzucił z kolan śmierdzące stęchlizną łachmany. – Nie… Nie – wybełkotał, wstając ostrożnie. – Poradzę sobie. Jęk sprężyn starego fotela zabrzmiał jak ryk alarmu, ale nie zwrócił uwagi rodzicielki. Ethan śmielej postawił na skrzypiącej podłodze pierwszy krok. Byle prędzej dopaść drzwi. Uciec, korzystając z chwili nieuwagi tej starej wiedźmy. Nie myślał już o niej jak o matce. Nim przekroczył leżące na środku salonu zakrwawione ciało White, zerknął do sypialni: wariatka klęczała; odsunęła jedną z desek i poczęła grzebać pod podłogą. Korzystając z okazji, kucnął przy policjantce, by odnaleźć kluczyki do samochodu. Drżące palce, wędrujące w pośpiechu od kieszeni do kieszeni, natrafiły na skrytą pod kurtką kaburę i instynktownie wyrwały z niej pistolet. Szarpnięcie ocuciło Iris – z trudem uniosła powieki, a widząc chłopaka, poruszyła wargami w cichym błaganiu: – Pomóż… synu… Zabierz mnie… Zaniemówił. Sądził, że policjantka nie żyje. – Masz broń? – Usłyszał kroki, a zaraz potem głos matki: – Świetnie. Żeby cię tylko z nią nie złapali, Juarez. Samochód też musisz zmienić, ale w tym jesteś całkiem dobry. Juarez? Kto to, do kurwy nędzy, miał spytać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Podniósł na matkę zbaraniały wzrok. Stała tuż obok, w nogach umierającej Iris; zauważył z ulgą, że zostawiła gdzieś pistolet. – Trzymaj. – Rzuciła na brzuch White pomiętą i poplamioną papierową torebkę z ledwo już widocznym logo Burger Kinga i dodała: – Przechowałam to dla ciebie. Piętnaście lat pilnowałam. Tak jak kazałeś. Raz tylko spuściłam z oka, ale dobrze się złożyło. Inaczej by znaleźli. Z ociąganiem podniósł papier i zajrzał do środka: pomiędzy wyblakłymi kartkami jakiejś gazety jaśniał krążek przestarzałego nośnika danych. Na takich zapisywano dawno temu pliki. Brązowe ślady na obwolucie z przezroczystego tworzywa przypominały zaschniętą krew. Nic nie rozumiał z bełkotu matki, ale przytomnie nie spytał, co zawiera dysk. – A ona? – Wskazał ruchem głowy na zastępcę szeryfa. – Ja się nią zajmę. – Beth z nienawiścią kopnęła kostkę konającej. – Jedź, zanim wpadnie tu jej wsparcie. No już! – wrzasnęła, widząc niezdecydowanie chłopaka. – Na co czekasz? Znowu cię zgarną, jak wtedy, nad rzeką! – Ethan… – Głos Iris przechodził w rzężenie. – Proszę… Pomóż… – Tak nie można – powiedział, przykucając za głową zastępcy szeryfa. Potem umieścił za paskiem broń, wsunął dłonie pod pachy rannej i z niemałym wysiłkiem pociągnął ją za sobą. – Jadę z nią do szpitala, rozumiesz? – Mowy nie ma! – Beth tupnęła nogą i zniknęła w pomieszczeniu obok. Mocując się z ciałem postawnej policjantki, nie przestawał podejrzliwe zerkać na sypialnię. Spomiędzy dobiegających stamtąd złorzeczeń i rzężenia Iris bezbłędnie wyłowił odgłos przeładowania pistoletu. Gdy matka wróciła, był gotów. – Nigdzie z nią nie pojedziesz, Juarez. Nigdzie! – wychrypiała, ponownie celując w pierś White, ale nie zdążyła pociągnąć za spust. Broń w dłoni syna wystrzeliła pierwsza.
66
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Aklark http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=853 Ania ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 bernierdh http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=715 BJKLAJZA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=842 FORTAPACHE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 IZA T http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 Jot te http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=851 krolikdoswiadczalny http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609 ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95 mwojtowicz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=852 SALAMANDRA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 Simon alexander http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=613 toya http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=833 wiwi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=850
Skład:
Agata Sienkiewicz
Fotografia na okładce:
Rebecca Ferguson www.deviantart.com/hopefoundmycameras
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
w w w . h e r bat k au h e l e n y . p l
Luty 2017
67