Herbasencja - Marzec2016

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Stefan Buchta krótki sen o cesarzu 5 Beata Gruszecka-Małek Spacer na leżąco 6 Marcin Lenartowicz Karlikt. 7 Krystian Stefanowski wyprawianie 8 Marcin Sztelak Rozmowa z ojcem 9 Eskapizmy 10 Bismillach 11 Iwona Niedopytalska (nie)winna 12 w rozgrzanym powietrzu faluje wyobraźnia 13 Izabela Trojanowska Z czułością 14

2

Proza

Jan Maszczyszyn Szkłolud 16 Edward Horsztyński Ars moriendi 20 Mirosław Sądej Tęczowa łuna 25 Barbara Mikulska Czyste kartki 30 Dobra Cobra Na żywo 36

pO-STO-SŁOWIE

#47 – Lekarz: Renata Błażejczyk-L`Amico 43 #48 – Meduza: Anna Musiał 43 #49 – Cytadela: Aleksander LittoStrumieński 44 #51 – Turysta, kontrola: Aleksander LittoStrumieński 44

Stopka Redakcyjna 45

Herbasencja


Marudzenie Helli Coś ten pierwszy dzień wiosny niemrawy jakiś taki… Przynajmniej we Wrocławiu. Od rana leje. A tu człowiek chciałby już pohasać po trawie, wystawić się na słoneczko, schować zimową kurtkę do szafy… Ale może to i dobrze, bo tym numerem zdecydowanie żegnamy zimę. Przekonacie się o tym w prozie, gdzie Jan Maszczyszyn zmrozi Was przerażającym „Szkłoludem”, a Barbara Mikulska zafunduje bardzo nietypowe Boże Narodzenie. Pod tematykę „zimową”, można by też na siłę podciągnąć „Ars moriendi” Edwarda Horsztyńskiego. W końcu to tekst o „sztywniakach”. I to by było na tyle, bo już „Tęczowa łuna” Mirka Sądeja i hit lutego – „Na żywo” Dobrej Cobry, zdecydowanie Was rozgrzeją. Natomiast w poezji już cieplutko. Widać to szczególnie u pań. W tej tematyce zdecydowanie polecam spacery z Beatą Gruszecką-Małek oraz Iwoną Niedopytalską, dzięki którym w magiczny sposób oderwiecie się od szarugi za oknem. Na deser proponujemy drabble z naszego konkursu cyklicznego „Po-sto-słowie”. Tym razem w wykonaniu Renaty Błażejczyk-L’Amico, Anny Musiał oraz Aleksandra Litto-Strumieńskiego. Jeśli zaś chodzi o naszą bazę, czyli Salonik, to trwają wiosenne porządki, choć może nie wszystko widać na pierwszy rzut oka. Do redakcji dołączyła Anna Chudy, zwana Tjereszkową, która objęła pieczę nad recenzentami. Mamy też nowy panel – „The best of ”, w którym przypominamy najlepsze teksty naszych wybitnych autorów. Co jeszcze? Tradycyjnie - planów dużo, czasu mało. Zapraszamy więc do lektury i przypominamy, że czekamy na Wasze opowiadania na konkurs „Grande Valse Brillante”! Helena Chaos

Marzec 2016

3



Stefan Buchta (bustan) Zacząłem pisać gdzieś po 2008 roku, nie z nudów, a raczej z wewnętrznej potrzeby i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie posiadam stosownego wykształcenia i wieku (mamy przeca presję na młodzież), bowiem w maju skończyłem pięćdziesiąty siódmy rok życia. Na dodatek wywodzę się z robotniczej rodziny i właśnie w tymże 2008 roku kopalnia KWK STASZIC wysłała mnie na górniczą emeryturę. W 2012 roku wydałem jedyny (jak na razie) tomik wierszy „Pociągi osobiste“, dzięki wydatnej pomocy portalu E-literaci i jej głównodowodzącej, pani Barbary Mazurkiewicz. Od tego czasu zwiedziłem kilka portali, ostatnim był portal E-sztuka Rossakowskiego-Lloyda, który to z przyczyn mi znanych i nieznanych się rozleciał.

krótki sen o cesarzu zażądał bym oddał wszystko słowem przenikał skórę aż do zwichrowanego rdzenia lecz krew się burzyła w symbiozie z kompleksami zaczęła gęstnieć marmurowa faktura papierowych tapet już miałem je ciąć na fale i utopić wawrzynowy wieniec gdy ze zdobycznej muszli wyciekło rżenie konsula

słowem przenikał skórę aż do zwichrowanego rdzenia

Marzec 2016

5


Beata Gruszecka-Małek (Zyrafa) Urodziłam się w 1986 r., mieszkam w Kurowie (małej wsi w województwie dolnośląskim). Z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. Inspiracji dostarcza mi przyroda, muzyka i wszystko, w czym tkwi miłość. Moje najważniejsze osiągnięcia to I miejsce w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim O Granitową Strzałę (kategoria wiersza klasycznego), nagroda specjalna w IX Mazowieckim Konkursie Literackim, wyróżnienie w XXV edycji Turnieju Jednego Wiersza im. Rafała Wojaczka oraz nominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym Konkursie Jednego Wiersza o Puchar Wydawnictwa Świętego Macieja Apostoła. Niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.

Spacer na leżąco Spacer na leżąco - niezwykłe mamidło, do wieczora potrwa, potem każda praska na ząbku księżyca, o ostrze roztrzaska sztukę jak abstrakcja, inne malowidło.

Stary krzyż przy drodze - jest już prawie prochem, będą stawiać drugi, gdy zamrze agonia. Po co nowoczesny - zdziwiona piwonia pachnie niemym makiem, zapytuje grochem.

Taka sprawiedliwość - nigdy się nie uda, ale ja chcę widzieć wskrzeszone ogrody, kamienie, którymi - bawisz się w podchody, sznurki za parkanem, jakby jakieś cuda.

Jedno wciąż tak samo. To, że się tak zmienia i wraca nad ranem, niedługo po brzasku, wytropi przy ziemi choć cząstkę odblasku, zwierciadło z psiej miski, skrę z byle strumienia.

Przy rozgrzanym murze zbyt leniwe koty, ciasno pozwijane w motki szarej włóczki; grzbiet się nie wydłuża, nie w głowie im sztuczki, gdy niebo nad (s)nami rozkłada tarota.

Spacer na leżąco - niezwykłe mamidło, do wieczora potrwa, potem każda praska na ząbku księżyca, o ostrze roztrzaska sztukę jak abstrakcja, inne malowidło. Cztery pory uRoku. Wiosna cd.

Przy rozgrzanym murze zbyt leniwe koty, ciasno pozwijane w motki szarej włóczki

6

Herbasencja


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Karlikt. Szmer pęknięć, w strukturach okien. Niepodważalne prawo do jednoramowych wizyt małżeńskich, zapisane w didaskaliach, dostarczone pod próg - klaustrofobia Z konarów, pochylających ku nam mokre głowy, strząsają się wciąż jeszcze psy i zachmurzenie trzeciego stopnia. Kiedyś, kiedy rozmawialiśmy ciągle ze sobą, nazwałbyś to śniegiem - prosił, żebyśmy wybiegli wprost na chodnik i tarzali się w nim po samą śmierć nie spodziewając się, że po mnie przyjdzie najpierw. Z cyklu: Lunastus.

Niepodważalne prawo do jednoramowych wizyt małżeńskich

Marzec 2016

7


Krystian Stefanowski (ks_hp) Znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. Urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w Krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo na UJ. Wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. Słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. Czyta powieści filozoficznopsychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. Ulubioną prozatorką jest Jeanette Winterson, poetką - Sylvia Plath. Nie uznając żadnych barier, marzy o Nagrodzie Nobla w kategorii literatury.

wyprawianie Odklejają się paznokcie od siatkówek, włosy od poduszki. Nieczęsto zmieniam poszwę, wystarczy własna powłoka z przecinkami rzęs, dwukropkiem źrenic. Grawitacja zawsze pociąga tylko jedno ciało, dopóki nie wyssie zawartości i nie zrzuci skóry. Dzisiaj przenicuję u ciebie - wieloczarne sufity obsypane łupieżem z papierosów. Próbuję rzucać, a wypalam mnóstwo spojrzeń - świetlnych punktów dających poczucie bezpieczeństwa w ciemności. Ze strachu obgryzam powieki, być może uda się otrzeć oczy, aż znikną. cykl: tamponada

Grawitacja zawsze pociąga tylko jedno ciało, dopóki nie wyssie zawartości i nie zrzuci skóry.

8

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Rozmowa z ojcem Właściwie nie istniejesz zredukowany do zbitki liter. Być może przypadkowych. Mimo to mam nadzieję – w twoim piekle przytulnie, bo u mnie wszystko poukładane. Na nieodpowiednich miejscach. Chyba widzę zbyt dużo odcieni czarnego, to mogłaby być twoja wina, gdybyś kiedykolwiek otworzył usta. Niektórzy mówią, że mam szczęście w kwestii rozczarowań. Jednak szukam nigdy niewywołanego zdjęcia. Na którym szepczę tato do rozmazanej sylwetki.

Marzec 2016

9


Eskapizmy Fakt: niestabilnie umiejscowiony w czasie i przestrzeni zamykam oczy mijając upośledzenia. Takie jak krzyczące reklamy w czarnych odcieniach czerwieni. Albo brak znaków przystankowych pomiędzy wszystkimi kłamstwami * Inaczej: w każdym domu powinna być talia kart, zeszmacona, z ledwie widoczną paletą barw. Zawsze można pokazywać sztuczki, twierdząc, że to cud. Szczególnie w marnym oświetleniu, jakieś dwadzieścia wat. Albo grać, najlepiej w piki * Fakt: niestabilny emocjonalnie podpalam światy tuż przed snem. Gasną wraz z zamknięciem drzwi. Zewnętrznych. Bo w środku uspokojenie i kropki, ale nigdy na końcu. Albo wszystkie prawdy, tuż poza nawiasem alfabetu.

w każdym domu powinna być talia kart, zeszmacona, z ledwie widoczną paletą barw.

10

Herbasencja


Bismillach Podobamy się Bogu, chociaż, być może nadużywamy imienia. Jednak jesteśmy tylko środkiem do celu. Przed zaśnięciem liczymy głowy baranków, odpowiednie punkty na mapie zaznaczając krzyżykiem Pod nim ukryta wieczność, słodycz raju i gorycz piekła. Dbamy o sprawne palce oraz oczy szeroko zamknięte. Determinacja sprowadzona do prostego wyboru, tylko dla wiernych. W skupieniu przystępujemy do dzieła, wola graniczy z cudem. Na sekundę przed spełnieniem spada na nas bluźnierstwo: absolutne zrozumienie słowa przed akbar, zbyt późno.

Podobamy się Bogu, chociaż, być może nadużywamy imienia. Jednak jesteśmy tylko środkiem

Marzec 2016

11


Iwona Niedopytalska (ajw) Urodzona w zeszłym wieku w Puławach, ukochanym miejscu Izabeli Czartoryskiej. Swoją podróż w głąb siebie zaczęła na jednej z ławeczek w puławskim parku, gdzie przyroda sprzyja twórczym zamyśleniom. Kocha naturę i poznawanie innych kultur. Z licznych podróży przywozi smaki, zapachy, klimat i widoki pięknych miejsc, które przechowuje w wierszach. Wydała trzy tomiki: „Szafirową magię“ (2012), „Biały Dogon“ (2013) i „Na południe od chmur“ (2015). Obecnie pracuje nad kolejnym. Jej wiersze pojawiły się w kilku antologiach, z których dwie przeznaczone były dla najmłodszych czytelników. Publikowała w magazynach literackich takich jak: „Poezja dzisiaj“ i „ E=Sztuka do kwadratu“. Ostatnio nieśmiało uśmiecha się do prozy, a efekty tych zabiegów coraz bardziej procentują i dają nadzieję na pomyślną finalizację.

(nie)winna znów patrzysz pod słońce, sprawdzając klarowność sytuacji. jestem czysta, nie ma we mnie ciał obcych. obwąchujesz bez kręcenia kieliszkiem, ale i tak wzburzasz, uwalniając wszystkie zapachy. nie powinnam być słodka, gorzka lub zbyt kwaśna. bierzesz do ust, gdy nabieram powietrza, a potem wypluwasz, kończąc degustację. w smaku jestem winna.

znów patrzysz pod słońce, sprawdzając klarowność sytuacji. jestem czysta, nie ma we mnie ciał obcych.

12

Herbasencja


w rozgrzanym powietrzu faluje wyobraźnia czas ma tutaj wolne. obija się, spacerując sennymi uliczkami albo roztapia w słońcu godziny. siga, siga* - szepcze do ucha i czeka, aż lekki wiatr rozniesie po okolicy zapach spokoju z nutą czosnku i oliwy. domki wspinają się po zboczach, a twoje oczy po piersiach uwolnionych od konwenansów, falujących niespiesznie przy każdym ruchu dłoni, które nabierają mezedes*. karmisz się kęs za kęsem, popijając winem ze szklanki. papierowe obrusy, niewzruszone plamami, podrygują na wietrze w jednorazowym tańcu. rozmowa płynie w kierunku wieczora. słowa kołyszą łagodnie jak łódki zacumowane u nabrzeża. płynność przenosi się w biodra. _____________ *siga, siga (gr.) – powoli, powoli *mezedes – danie „na jeden kęs”

siga, siga - szepcze do ucha i czeka, aż lekki wiatr rozniesie po okolicy zapach spokoju z nutą czosnku i oliwy

Marzec 2016

13


Izabela Trojanowska (Iza T) Od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w województwie podkarpackim. Unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. Z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbardziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.

Z czułością Wsłuchuję się w kroki nieznajomych. Mają inny rytm, prawdziwą szorstkość i stanowczość wobec ziemi. Prowadzą do ogrodów, gdzie młode źdźbła traw mają odwagę być najpiękniejsze, w jasne ganki, sypialnie wchodzących w ciało światłocieni. Podobno pamięć komórek nie zanika, a jednak zapominają nas. Łapczywie starty naskórek opada z ust i zmienia się w kurz. Dłonie wycierasz o spodnie. To takie banalne. Chowam się, bo w mroku nie widać mokrej twarzy. Przewracam kartkę, z czułością czytam kolejną zmarszczkę.

Dłonie wycierasz o spodnie. To takie banalne. Chowam się, bo w mroku nie widać mokrej twarzy.

14

Herbasencja



Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował również w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach”, „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze”, „Feniksie”, „Spectrum”, „Tygodniku Polskim – Australia”, „Expresie wieczornym Syd/Auc” oraz elektronicznych, takich jak: „Qfant”, „ Szortal” oraz „Herbasensja”. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”, kwartalnik ZLP „Metafora” (Kraków 2013), „Bizarro Bazar” (2013), „Bizarro Bizarro” (USA 2013), „ Toystories” (2014). Wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem Wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku „Światy Solarne”. Był wspózałożycielem klubu fantastyki „Somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce fanzin zawierający twórczość własną. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: Niedobre Literki, Fantastyka Polska.pl, Szortal, Ex Fabula, Herbatka u Heleny, Carpenoctem, Nowa Fantastyka, Qfant, Bumerang Polski, Sadurski.pl, Horroronline. Strona autorska : jahusz.com Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn oraz Swiaty-Solarne

Szkłolud

science fiction

1 Najpierw rysunki wydały się staremu Pronowi Stamfordowi niepoważne. Później przyglądał się im z narastającym gniewem. Zaklął. Spróbował przejechać po konturach wzoru brudnym paznokciem kciuka. Pozostawił białą, szeroką linię zakłócenia. Bielała jak blizna. Nie… wstążka. Biała wstążka. Tak… Zastanawiające, co matka natura może stworzyć bardziej wizualnie wyzywającego, obrazoburczego, dogłębnie irytującego? Jak daleko można się posunąć ze zwykłą zmrożoną na szybie wodą? Wzory geometryczne? Nie. Nie trzeba było szukać innego sensu w tak przykrej dosłowności. Ścierał to z miną szaleńca. – Pron! To wezwanie poirytowanym głosem przywołało go do rzeczywistości. Odsunął rękę. Zarysy czegoś natychmiast powracały. Pismo? Hieroglify? Runy? Kod obrazkowy? Czy to była konwersacja? Kurwa… Pytania zadręczały natrętną powtarzalnością. Doprowadzały do bólu, nadciśnienia, wreszcie wilgoci nosa. Wytarł dłonią wiszącą kroplę. Krew? Nie. Śluz z odrobiną czegoś czarnego. Na pewno nie krew?

16

Herbasencja


Rysunek na powrót wyłonił się w nieskończonym pejzażu szyby. Urągliwy. Drwiący. Napis pod nim był celną uwagą odnośnie jego genitaliów, aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Zdrapał go szybko kuchennym nożem. Skończył z piskiem szkła tuż w poszczerbionym rogu okna. Westchnął ciężko. Poszedł do kuchni po wiadro. Mógł spędzić cały dzień na ścieraniu tego świństwa szmatą namoczoną w gorącej brei, którą mu przygotowała żona Roxana. – Nareszcie się do czegoś przydasz – mówiła. – Żebyś jeszcze widział jakieś mroźne graffiti na podłodze i meblach, to miałabym w domu Lśnienie Stanleya Kubricka – dodawała z uśmiechem na dotkniętej syndromem Downa twarzy. Nigdy nie oglądała tego arcydzieła na ekranie telewizora, tym bardziej kina. Nawet nie widziała na żywo! A zawsze wynajdywała okazję, żeby pochwalić się znajomością tytułu. Pron zawtórował uwadze pożółkłym, wyszczerzonym uśmiechem. Uśmiechał się do suki i jej chytrych, okrągłych oczu, co brała za symptom uwielbienia i oddania. Poczekał aż jej grube cielsko zajęło się garami w kuchni i przejrzał, tym razem przez lupę, budujące się na nowo kryształki lodu. Kiedy usłyszał krzątanie przy piecu i uzyskał pewność, że nikt go na tym nie złapie, spróbował je zlizać końcem języka. Poczuł okropne pieczenie i jednoczesne dotkliwe zimno. Pozostawiły posmak krwi. W lustrze łazienki zobaczył, że przyciął język. I to w kilkunastu miejscach. Wrócił do sypialni. Zauważył, że tylko szyby okien zwróconych na daleką północną część ogrodzenia posiadają to szczególne oblodzenie. Inne miały te same, beztreściwe zimowe bohomazy, co zwykle. Na noc postawił dwie dmuchawy na parapetach okien. Miał dość skrobania. Pod paznokciem czuł dosłownie rosnące drzazgi. 2 – Siedział pan wczoraj całą noc w oknie, panie Pron – stwierdził policjant Jero Plait, zatrzymując go na ośnieżonym chodniku tuż przed klatką schodową. – Szedłem tylko po gazetę – wyjaśnił. Policjant złapał go za kark i ścisnął. Nawet przygiął go do ziemi, kiedy upewnił się, że wokół jest pusto. – Kiedyś, daję słowo, nie wytrzymam. I wyrżnę pańskim łbem o krawężnik. – Jego oczy były przy tym bezosobowe i puste. Był w końcu w pracy. – Pytam się o wczoraj, bo ktoś przerżnął gardło Lucy z sąsiedztwa i mógł pan widzieć, kto. Podobno całe popołudnie wycierał pan szyby swego pierdolonego okna? – Zamarzały… – Zamarzały, bo jest zima. A jeśli chciał mieć pan je czyste, to pytam się grzecznie, w jakim celu? – pytał i potrząsał nim jak szmacianą lalką. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy dotknięte tym samym syndromem Downa. – Te mroźne wyzwiska Rysunki, od których do dziś kręci mi się w głowie… Wyrazy, od których dostawałem torsji… – Widział je pan na podwórzu? – Nie, na szybie. – Stracę zaraz do ciebie cierpliwość, gnoju. Wyciągnę pukawkę i wystrzelam dziurę w małym czole. Mam!? Pron w odpowiedzi jak zwykle otworzył usta i wystawił język. – To coś… przekradło się przez ogrodzenia z grzejników… – powiedział jękliwie. Policjant puścił go, aż się zatoczył i poleciał na ścianę. – Nic chodzącego o własnych siłach nigdy nie przecisnęło się nawet przez szparę w ogrodzeniu z grzejników. Machnął lekceważąco ręką. Odszedł w stronę sklepiku, gdzie wczoraj na podobnie oblodzonym szkle zawisła Lucy z sąsiedztwa. Przylepiła się językiem do szyby. Dziwne, że wystawa sklepowa wytrzymała taki ciężar. Pron obserwował ją do rana, siedząc na ciepłym parapecie okna. Szyba sklepu wybrzuszyła się, wessała ją aż po szyję, ale nie pękła. Lucy odlepiła się rankiem wraz z odejściem supermrozu, też przeciśniętym przez szparę w ogrodzeniu z grzejników. Upadła bez głowy w śnieg.

Marzec 2016

17


3 Lód na szybie był grubszy niż poprzedniego dnia. Rósł tak jak w sklepiku. Po obu stronach okna. Szybko jak grzyb, rozkrzewiając się i pęczniejąc. Nawet nie dał się zarysować paznokciem, ale za to dawał się odłamać. Zimno nawet poprzez rękawiczki było trudne do wytrzymania. Pron zaledwie oderwał, a już musiał upuścić pełen kolorowych wzorów fragment. Rozbił się na podłodze z odgłosem pękającego szkła. Po chwili na powrót się złożył i zaledwie dostrzegalnie przesunął w kierunku okna. Żona znów wydarła się na niego z łazienki. Niechętnie ściągnął rękawiczki. Wolnym krokiem podszedł i stanął w powodzi żółtego światła. Siedziała w pianie niemal po obwisłe piersi. Wyglądała na przerażoną. Po raz pierwszy widział ją w takim stanie. – Umyjesz mi plecy? – zadała pytanie drżącymi wargami. Tak, jakby słowa nigdy nie opuściły krtani, a wymamrotała je obca siła, wykrzywiając masę drżącej skóry, napompowanej krwią i podkreślonej cuchnącą szminką. – Po co malujesz się do wanny? Romantyzm cię dopadł? W twoim wieku? – pytał, mydląc gąbkę. Pochylił się nad plecami i nagle zamarł. Czubkiem gąbki dotknął rozkrzewiającego się lodowego wzoru na plecach żony. Gąbka postrzępiła się, jakby natrafiła na ruchomą, szorstką piłę. – Co to jest? – zapytał, głośno przełykając ślinę. – Jest mi strasznie zimno, Pron. Okropnie zimno – szeptała wraz z nieopanowanym dygotem ciała. Jej kolana uderzały w chaotycznym rytmie o brzegi wanny. – Dzisiaj rano usiadłam na oblodzonych stopniach schodów przed domem. Na chwilę. Tylko żeby zawiązać małej Doris Hoffman buciki. I wtedy poczułam, że przeraźliwie zimny szkłolud przylepia mi się… – Do dupy? – Do tyłka! Pron, dlaczego zawsze musisz być taki służbiście dosłowny? Ktoś płaci ci za tę wredną, skurwysyńską ironię? Pron… – nie dokończyła. Zastygła. Znieruchomiała. Z wnętrza ciała wydobyło się ciche chrobotanie. Stukanie i syk. Jej twarz nagle pękła, jakby była tylko iluzorycznym odbiciem w lustrze, a drzazgi szkła zmieniły kolory żywe na czerwone, ruchliwe od pulsujących kropel. Jej głowa odłamała się gdzieś w okolicach nasady karku i spadła z pluskiem do wody. W środku szyja wyglądała jak zamrożone na kość mięso z zamrażarki. Takie z białymi pasmami lodu czy ohydnego tłuszczu. Śmierdziała roztopionym smalcem. To dlatego tak się darła od godziny… Wybiegł szlochając. 4 Nie wołał o pomoc. Po co? Żeby znów zezowaty policjant Jero Plait przyginał mu kark do samej ziemi w pytaniach bez końca? Zresztą żona rano wstała i przywlekła się naga do kuchni. Złapała się blatu od stołu i puszczała lawinę bąków. Nawet nie śmierdziały, tylko robiło się od nich coraz zimniej. Miała na gołej skórze mnóstwo pęknięć. Były jaskrawe, wręcz oślepiające. Jakby ktoś wsadził w nią zimną neonówkę i po tysiąckroć zapalił. Od stóp do szyi paliły się na niej dziwne ryty. Zapewne reklamy tej planety. Brzmiały mrocznym echem minionych wieków i zimowej potęgi, jaka tu niegdyś istniała, zanim przyszedł człowiek i roztopił całe to świństwo. Roxana zakołysała się. Wewnątrz jej brzucha zaszemrało coś, potem zatrzeszczało rytmicznie, jakby rozkręcał się w nim adapter ze zjechaną doszczętnie płytą. Na pozostałym kawałku szyi wykwitł jakiś twór podobny do balonika i rozpoczął swój gwałtowny rozrost. Po chwili kiwała się już na boki niestabilna, ciężka od tężejącego lodu głowa. Pigmentowe źrenice wyglądały jak wmieszane w szkło kamyki. W twarzy otwierała się setka maleńkich ust, cmokając bez ustanku. Potrząsnęła głową, potem ciałem. Tak jak to robi wychodzący z wody pies. Aż pękły piersi i zwaliły się na podłogę z łomotem ciężkich kamieni. Pron cofnął się w stronę drzwi. Istota odepchnęła się od blatu i zawróciła w jego stronę. Z wysiłkiem wydukała coś niezrozumiałego. Próbowała werbalnego kontaktu. Krzyczała. Uciekł. Na korytarz wybiegli jednocześnie. Potem klatką schodową na wyścigi. Skończyli w ślizgu na ulicy. Istota była szybsza. Zwrotniejsza w tym tańcu na lodzie. Wyglądała jak jedno przedłużone lśnienie. Już cała stała się przeźroczysta, z długimi wykrzywionymi łapskami.

18

Herbasencja


Pron upadł popchnięty w śnieżną zaspę. Krzyczał ogarnięty szaleństwem i bólem. Dotyk przepalił ubranie i zakaził skórę siną martwicą. Huknął płomień miotacza. Ogień wylał się pożogą żółci i bieli. – Mówiłem, panie Pron – odezwał się arogancko Jero Plait. – Współpraca z policją jest podstawowym obowiązkiem kolonisty. Spójrz pan za siebie na te domy – mówił, ciągle topiąc szkłoluda. – Całe puste blokowiska, aż po horyzont tej niegdyś całkowicie pokrytej lodem planety. Zaludniono ten syf takimi jak ja i pan. Niepełnosprawnymi z wrodzonym zespołem Downa. – Istota zapiszczała jak gwizdek. Materiał ciężko poddawał się temperaturze. Jakby ten rodzaj lodu generował wewnątrz struktury piekielną nieskończoność zimna. – Nie ma nikogo chętnego w galaktyce, kto chciałby w tym zamieszkać. – Przestał strzelać. Przyglądał się zaintrygowany nitkom czerwieni wewnątrz szklistego, zdeformowanego ciała. – Każdego roku armia naukowców dopala to cholerstwo na biegunie aż do ostatniej kałuży, a zawsze jakaś zawszona śnieżna kula zdoła zbiec. Migrują potem setkami na przeciwległy biegun zimna. Rozmnażają się bez kontroli jak grzyby i powracają w gigantycznych śnieżnych kulach, wzmocnieni i bardziej przebiegli. – Czemu pan nie strzela? Ten szkłolud ciągle się rusza. Policjant nie odpowiadał. Patrzył w niebo zaniepokojony. Chmury ciągnęły się sinym wałem aż po horyzont Teramii. Nieco jaśniejsze wydawały się na wschodzie, gdzie słońce rozpuszczało ten ponury nastrój nieśmiałymi odblaskami złota. Ale i tak promienie wyglądały po chwili jak białe sztylety, próbujące bezskutecznie kąsać zasłony z mroźnej ciemności. Coś rozcinały, bo wysypywało się miarowo. Grad uderzał o odległy parking jak wyrzucone jednocentówki. Słyszany z dystansu, przypominał ciche pacnięcia o ziemię, kojarzące się z gorączkowym zabijaniem muchy. Gdzieś z daleka nadleciał łopot, później ogłuszający wizg. Kilka zniekształconych, gigantycznych kul leciało wysoko, kierując się na południe. Wyglądały jak wymiętolone poduchy. Od północy nadlatywało ich więcej. – O, lecą! – wydarł się policjant. Długa smuga z miotacza ognia zlizała niebo. Stał tak i próbował przez godzinę dopaść choćby jednego. Płomień osłabł i zgasł. Śnieżne kule, podobne do zlepionego pierza, leciały dalej niewzruszone i milczące. Pron naliczył tysiące. Szły w ptasich kluczach, sypiąc w dół drzazgami lodowego szkła, które topiło słońce zanim dotknęły ziemi. – Wiosna nasza, zima wasza – wyszeptał gliniarz. Jego twarz zmiął bolesny uśmiech. Szeroko rozstawione oczy jeszcze bardziej zmiękły. Podszedł do szkłoluda. Ten ciągle stał niewzruszony. Nogi wtopiły się w chodnik, a na wykręcone ciało rzuciły się łapczywie promienie słońca. Miały w sobie więcej cierpliwości i złośliwego uporu niż człowiek. Topiły. Niszczyły. Wystawiały poza nawias ekologicznej niszy, w temperaturze nie do przetrwania. – Pora kałuż nadchodzi, skurwysynie – rzucił w niego Plait. Odpowiedział feerią rozigranych w krysztale barw. – To był autentyczny szkłolud ze szkłolodu. Teramijczyk, psia mać. Gdybym tylko wcześniej pana posłuchał… Spojrzeli za siebie z niepokojem. Puste, oczekujące kolonistów domy po drugiej stronie wzgórza były czarne od niezamieszkałego i nieoswojonego mroku. Ta zima zabrała już wszystkich. Byli tu sami.

Pismo? Hieroglify? Runy? Kod obrazkowy? Czy to była konwersacja?

Marzec 2016

19


Edward Horsztyński (Edward Horsztynski) Rocznik 1993. Okropny poeta, lepszy prozaik. Basista zespołu Whispers From Basement. Niedawno debiutował w fanzinie „Widok z Wysokiego Zamku“.

Ars moriendi

fantastyka

Będąc dzieckiem, jak każdy mały chłopiec bawiłem się żołnierzykami. Jednak przeciwieństwie do moich rówieśników, nie bawiłem się w wojnę, tylko w sądy polowe i plutony egzekucyjne. Później zafascynowałem się samobójstwami. Każdego dnia wieszałem jedną zabawkę na sznurku, aż w końcu mój pokój wypełnił się wisielcami. Wisielcy zawsze podobali mi się najbardziej. Przez lata miałem samobójczą obsesję. Uwielbiałem pedantycznie planować swoją śmierć i kładłem się spać myśląc o sposobach w jakich mógłbym odejść z tego świata. W końcu, będąc już dorosłym, postanowiłem spełnić swoje marzenie. Wstałem rano z uśmiechem na ustach. Wypiłem przepyszną kawę, na jaką nie stać przeciętnego Kowalskiego. Po najsmaczniejszym śniadaniu w moim życiu, wypiłem bardzo drogie wino, wciągnąłem kokainę i słuchałem mojego ulubionego zespołu. Po obejrzeniu moich ulubionych filmów jakimi były „Pulp fiction” i „Reservoir dogs” założyłem garnitur, do którego sam krawat kosztował kilka tysięcy złotych i wybrałem się na obiad do restauracji. Oczywiście najlepszej w Białymstoku. Owoce morza, starsze ode mnie francuskie wino, którego nazwy nie dałbym rady wymówić. Było przepysznie, ale tu nie chodziło o jakość. Mógłbym się założyć, że nawet gdybym pił wino marki „Patyk” z rocznika „wtorek” i jadł zapiekankę z Tesco, byłoby równie przepysznie, a to dlatego, że mój nastrój był wspaniały. Gdy orkiestra skończyła grać dla mnie „Tą ostatnią niedzielę...” zostawiłem w restauracji całą swą miesięczną wypłatę i pojechałem do hotelu. Najlepszego, a jakże! I to taksówką, a nie zatłoczonym autobusem. Do hotelowego pokoju zamówiłem ekskluzywną prostytutkę. Wypróbowaliśmy tyle pozycji i zabaw wszelakich ile tylko się dało i po trzech godzinach wypuściłem ją, płacąc sowicie. Później nadszedł czas na ostatni posiłek skazańca. Bardzo wyśmienity, tak przy okazji. Ale najlepsze było dopiero przede mną. Na gramofon wrzuciłem płytę pewnej francuskiej śpiewaczki i powoli zacząłem przygotowywać linę. Jedyna rzecz, która nie podobała mi się w wisielcach to to, że puszczają im zwieracze. Dlatego wsadziłem sobie w odbyt wtyczkę analną. W końcu wszystko musiało być idealnie. Wszedłem na krzesło, założyłem pętlę na szyję i nagle ogarnął mnie jakiś żal. Żal, że samobójstwo można popełnić tylko raz. I że nie będę mógł popatrzeć na moje wiszące ciało. Niestety, było już za późno, żeby się wycofać. Wydałem zarówno wszystkie swoje oszczędności jak i pieniądze, które wziąłem na kredyt. Dnia poprzedniego zwyzywałem swojego szefa, więc i do pracy nie mogłem już wrócić. Wtem przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. I tak zostałem seryjnym samobójcą...

20

Herbasencja


*** Czekałem w limuzynie aż pani Szejman skończy się zabawiać z młodymi chłopcami. Patrzyłem niecierpliwie na zegarek. Już niedługo zacznie się przedstawienie w teatrze, a musiałem dać sporą łapówkę, żeby zorganizować specjalnie dla niej „Hamleta”. No, ale jak to się mówi: nasz klient, nasz pan. Staruszka w końcu wyszła, chichocząc jak młoda, nieśmiała dziewuszka. Wybrała chłopca, który podobał jej się najbardziej i razem z nim wsiadła do limuzyny. Wiedziała, że jej koleżankom oczy zbieleją jak przyjedzie do teatru takim autem i to z takim młodzianem. Zawiozłem ich na miejsce, a później czekałem. Przedstawienie trwało, a ja byłem odpowiedzią na hamletowe pytanie. Czekałem cierpliwie, bo co się odwlecze, to się nie uciecze, a ja byłem Kostuchą mającą cały czas tego świata. Najlepszy w życiu wieczór pani Szejman dobiegał końca. Zostawiła chłopca pod teatrem dając mu przy tym hojny napiwek i wsiadła do limuzyny, którą ja, niczym Charon zabrałem ją w podróż na drugą stronę. Staruszka nuciła i z uśmiechem wpatrywała się w szybę samochodu. W odbiciu przeleciało jej całe życie. Ten skrócony film zaprowadził ją do chwili obecnej i teraz przez szybę widziała jedynie miasto, w którym spędziła niemal całe życie. Tu przeżyła dzieciństwo, pierwszą i drugą miłość, okupację, powstanie w gettcie, komunę, „Syjonistów do Syjonu”, oraz „Polskę dla Polaków”. Bóle starości i samotności to jednak było dla niej za wiele. - To był dobry dzień, prawda? – spytałem. - Jeśli nie potrafisz wskrzesić zmarłych i zwrócić mi mej młodości utraconej, to lepszy ten dzień już być nie mógł. - I nie żal pani...? - Nie. Lepiej umrzeć pod koniec dobrego dnia, niż przez kilka następnych dni żałować, że się nie umarło. – Mówiła patrząc na wystające z torebki opakowanie silnych leków przeciwbólowych. Lepiej odejść zadowolonym, że się trochę pożyło, niż srając w pieluchy dla dorosłych i przeklinając ten świat i własną matkę za to, że na ten świat nas wydała. Zgodziłem się z nią. Tak tylko zapytałem z ciekawości, gdyż nawet gdyby się rozmyśliła, nic by to nie zmieniło. Czasem się zdarzało, że klient podczas ostatniego dnia na tym padole łez i rozpaczy dowiadywał się, że to życie jednak wcale nie jest takie złe. Krzyczeli, że chcą żyć, że zmienili zdanie, że nie chcą umierać. Raz jeden klient, który miał za sobą kilka prób samobójczych, tak się chwytał życia rękami i nogami, tak walczył o każdy oddech, że musiałem mu te ręce i nogi połamać i za pomocą liny kupionej po promocji w Liroy Merlin odciąć dopływ tlenu. Bo podpisaliśmy kontrakt. Nie był to cyrograf pisany krwią. Ja w przeciwieństwie do Diabła nie chciałem czyjejś duszy. Zobowiązywałem się zorganizować to i owo dla klienta,w zamian za jego śmierć. Oczywiście były jeszcze pieniądze, ale pieniądze nie grały roli. Gdybym się wycenił według usług, to jedynie milionerów byłoby na mnie stać. Zbawienia nie mogę zagwarantować (co zawsze podkreślam w umowie! Żadnych ukrytych kruczków!), ale dokładałem wszelkich starań, by odpowiednio zaopiekować się i dopomóc duszy klienta. Full serwis. Pani Szejman postanowiła utrudnić mi zadanie, bo postanowiła odejść za pomocą „złotego strzału”. Chciała sprawdzić co te dzieci z dworca ZOO w tym widzą, nie zabijając się przy tym na raty, tylko raz i konkretnie. Utrudniało mi to zadanie w taki sposób, że dusza człowieka, który umarł będąc otumaniony, jest trochę przytępawa i może nie trafić tam gdzie trzeba. No i oczywiście może być bezbronna wobec wszelakich złych bytów. Co prawda pani Szejman uważała że jedyne piekło jest tu na Ziemi i jako Żydowka wierzyła jedynie w Szeol, to jednak musiałem połączyć rytuały żydowskie z chrześcijańskimi. Muszę się pospieszyć, bo pani Szejman przestaje drgać... ***

Marzec 2016

21


Samochód sunął pustymi ulicami Białegostoku, a ja choć powinienem skupić się na kierownicy, myślami byłem gdzieś daleko, wśród wszelakich traktatów filozoficznych i teologicznych. Wtem ujrzałem ją, samotną postać stojącą na dachu bloku. Szybko skręciłem i zaparkowałem pod owym blokiem. Osiedle było puste, miasto pogrążone w śnie i nawet wiatr hulał gdzieś indziej za swoimi sprawami. Byłem jedynie ja i postać zadająca sobie hamletowe pytanie. Być może robiła to z powodu jakichś głupot, a może z powodu spraw nad którymi większość ludzi nigdy się nawet nie zastanawiała. Może zadawała sobie pytania, na które nie znajdziesz żadnej odpowiedzi, a prędzej zwariujesz. Nie pamiętam ile to już lat minęło od czasów, gdy byłem taki jak on i zaplatałem linę w hotelowym pokoju. Nie krzyczałem „dawaj, skacz!”. Nie dzwoniłem też po policję, strażaków, czy pogotowie. To musiała być wyłącznie jego decyzja. Ja byłem jedynie biernym obserwatorem i świadkiem czegoś pięknego. A jednak poleciał. Nie wiem, czy był to Ikar, marzyciel, czy zwykły frajer i desperat. Poleciał ku wieczności i odwiecznym tajemnicom. Jego ciało zaś wylądowało na samochodzie. Na szczęście nie moim. Śmierć ogółem to dla mnie piękno absolutne, ale ja jestem artystą i czasem muszę poprawić jakiś szczegół. Założyłem rękawiczki i lekko zmieniłem u chłopaka położenie ręki, zamknąłem jedno oko, poczekałem chwilę aż więcej krwi wycieknie mu z ust i zrobiłem zdjęcie. Bezcenne. Unikatowe dzieło sztuki. Czysty realizm, choć w niektórych przypadkach ciała wyglądają iście kubistycznie. *** Odkąd obcuję ze śmiercią, każde śniadanie smakuje mi tak, jakby to było ostatnie śniadanie w moim życiu. Tak samo jak kawa, którą popijałem czytując prasę. Pewien polityk się powiesił. Jeżeli to naprawdę było samobójstwo, niech żałuje, że nie wynajął mnie. Sprawiłbym, że z martwego polityka stałby się legendą. A jeszcze większą legendę mógłbym uczynić z Kurta Cobaina, czy Witkacego. Ale dość tych marzeń. Poranek powoli mijał, a ja miałem pracę do wykonania. Pan hrabia już dzwonił, że mu się lelki pod domem zbierają. Najpierw jednak pojechałem na pocztę. Otworzyłem swoją skrzynkę, z której wyciągnąłem trzy koperty. Przejrzałem je w samochodzie. Jedna była od emerytki, której nie starcza na leki, chciałaby już umrzeć, ale nie potrafi tego zrobić. Drugi przypadek był tragiczny. Jakiś literat o nazwisku Horsztyński, sprzedał Diabłu duszę za talent i chciałby się jakoś wywinąć z kontraktu. Niestety nic nie mogłem zrobić w tym przypadku. Trzecia koperta zaś była od 300-letniego wampira, który miał już dość nieśmiertelności. To może być ciekawe. Ale teraz muszę lecieć, bo pan hrabia czeka... Jak niektórym wiadomo, lelki zbierają się, gdy ktoś ma umrzeć. Nie mam pojęcia, po co im ludzka dusza, ale jeżeli po śmierci człowieka odlecą, to znaczy, że nie udało im się jej złapać. Jeżeli zaś wybuchną swoim lelkowym śpiewem, który przypomina śmiech, to znaczy, że złapali duszę zmarłego. Ale ja przecież jestem full service i od razu wyciągnąłem z bagażnika sprzęt odstraszający ptaki. Już moja w tym głowa, żeby zająć się panem hrabią i jego duszą. W ostatnich dniach swego życia, pan hrabia bardzo zainteresował się ars bene moriendi, czyli sztuką dobrego umierania. Ludzie w średniowieczu często wierzyli, że to nieważne, że ktoś całe życie przeżył jako łajdak, jeżeli umarł dobrą śmiercią. Pan hrabia oczywiście za młodu nie był święty, za kołnierz nie wylewał i żadnej pannie nie przepuszczał. Ale teraz chciał umrzeć śmiercią, jaką uznał za stosowną. I pogodził się z Bogiem, choć ostatniego namaszczenia nie chciał i wyraził się bardzo wulgarnie na temat księży. Zastałem go w jego pokoju, gdzie drzemał na łóżku z baldachimem. Sprawiałby wrażenie martwego, gdyby nie to, że raz na jakiś brał głęboki wdech. Jakby chwytał się życia ostatkami sił. Obudziłem go delikatnie. - Ach, to ty, mój kacie, moja kostucho. - Otworzył powoli swe błękitne oczy, w których zachował się cień młodości i kontrastowały z pomarszczoną twarzą. - Zalałeś już wannę gorącą wodą? - Jeszcze nie, panie hrabio.

22

Herbasencja


- To dobrze. Nie zalewaj. - Jak to? Więc nie chce pan odejść jak starożytni Rzymianie, podcinając sobie żyły w wannie z gorącą wodą, by śmierć była mniej bolesna? - Ty byś mi podciął żyły, kacie mój niemiłosierny. Po pierwsze ręce mi się za bardzo by trzęsły, a po drugie, i najważniejsze!, samobójstwo to przecież grzech najstraszniejszy. - Ależ oczywiście. - Nie. Nie... Chcę zginąć w pojedynku. Tak. Będziemy się pojedynkować. W ogrodzie. Zanim doszliśmy do ogrodu, pan hrabia opowiedział mi, z kim to się nie pojedynkował, o jakie to damy swego serca walczył, które kiedy przyszło co do czego, nie były warte nawet kopiejki, chociaż zachowywały się jakby były warte kufer złotych, carskich sturublówek. Zdążyłem wysłuchać bardzo wiele, bo droga do ogrodu zajęła nam szmat czasu. W końcu jednak stanęliśmy w ogrodzie, a pan hrabia drżącą ręką ujął rękojeść szabli. Z trudem ją uniósł i wziął ślamazarny zamach. Bez trudu się obroniłem, potem pozwoliłem mu sparować kilka moich ciosów, po czym zakończyłem sprawę szybko, chcąc oszczędzić wstydu panu hrabiemu. Zasalutowałem mu szablą i pozacierałem wszystkie ślady mojej bytności. Chciałbym zdążyć na obiad, więc co prędzej pojechałem pod adres jaki następny zainteresowany zostawił na kopercie. Ulica Wysockiego, cmentarz prawosławny, miejsce numer 243, krypta rodziny Miklaszewiczów... *** Pan Władek z melancholijnym uśmiechem kosił trawnik. Gdy w końcu zauważył, że robota skończona, westchnął. Gładząc obfitego wąsa, rozglądał się, czy na pewno niczego nie pominął, gdy zauważył swojego pracodawcę. - Panie Wojciechu! Można na słówko? - A, witam panie Władku – uśmiechnąłem się serdecznie. - Oczywiście. - Chciałbym porozmawiać z panem w sprawie pracy. Bardzo długo nad tym myślałem i... - Zaraz, zaraz. Chyba nie chce pan zrezygnować? Pan Władek zaśmiał się rubasznie jak to miał w zwyczaju. - Ależ skąd. Nic nie raduje mnie bardziej niż obecna fucha. Rzecz w tym, że chciałbym zająć się tym na pełny etat, że tak powiem. No, ale do sedna. Tym razem, to ja bym chciał zaoferować panu pracę. - Tak? - Tak, na stanowisku Kostuchy. Uniosłem drwiąco brew, ale zaraz spoważniałem. Przypomniało mi się, że nie takie rzeczy już się widziało. - A jak to się stało, że ktoś taki jak pan, w wolnym czasie dorabia w moim ogrodzie? Jeśli oczywiście można wiedzieć. Pan Waldek wyciągnął ekstra mocne bez filtra. Odpalił papierosa zapałką po czym nostalgicznie westchnął, wypuszczając z płuc tłusty dym. No przynajmniej teraz wiedziałem, że pan Waldek raka nie musi się obawiać. - Ta praca nie różni się wiele od mojego stałego stanowiska. Patrzę jak rośliny rosną od nasionka, czasem wyrywam chwasty, czasem muszę ściąć jakiś piękny kwiat. A czasem koszę całe trawniki, choć wojny czy dobrej epidemii od jakiegoś czasu już nie było. I tak to jakoś leci, panie. Od wiosny do zimy. Tylko że tak jak wy jesteście roślinami jednorocznymi, ja jestem jak roślina długoletnia. Widziałem już wiele wiosen i wiele zim. Już mi się znudziło. No i praca z roślinami wydaje mi się bardziej relaksująca i mnie dołująca niż z ludźmi. Niestety nie mogę zrezygnować, dopóki nie znajdę kogoś na swoje miejsce. Dlatego znając pańskie zainteresowania, myślałem, że może być pan zainteresowany. - Jak pan powiedział, wszystko ma swoją kolej rzeczy. Jak pory roku. Jak pory dnia. Dziękuję bardzo za propozycję, ale urodziłem się człowiekiem i człowiekiem chcę umrzeć – uśmiechnąłem się ciepło. - Mimo że pańska propozycja wydaje mi się kusząca, wydaje mi się również istną

Marzec 2016

23


udręką. Mógłbym wtedy smakować śmierć mnóstwa istot, ale sam śmierci nigdy bym nie zaznał. Nie dotarłbym do celu, który został mi wyznaczony wraz z chwilą poczęcia i nie odkryłbym tej wielkiej tajemnicy życia, na którą odpowiedź znajduje się na końcu drogi... A być może to wcale nie jest koniec drogi, a jedynie jeden z przystanków. Choć niektórzy może uznaliby mnie za potwora, prawda jest taka że, proszę mi wybaczyć banalność, człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce. Postanowiłem czerpać przyjemność z różnych ludzkich przyjemności, chcę przeżyć wszystko co może przeżyć człowiek, od rzeczy wspaniałych po okropne i łamiące serce, a później, gdy nadejdzie jesień, oczekiwać śmierci jak starego przyjaciela. I byłbym zaszczycony, gdyby to pan, panie Waldku po mnie przyszedł. A tak przy okazji, to skoro skończył pan już z tym trawnikiem, to proszę mi załatwić kołek z drzewa cisowego i świeżą krew baranka... *** Za zaliczkę, którą dostałem w złocie, kupiłem mojemu klientowi garnitur i teraz wyglądał iście dostojnie. Bo widok jaki zastałem w krypcie był całkiem żałosny. Manicurzystka również miała sporo roboty z jego paznokciami, które na pierwszy rzut oka ciężko było nazwać ludzkimi. Żadna prostytutka nie przyszłaby do cmentarnej krypty, więc wynająłem hotelowy pokój, do którego sprowadziłem dwie sikoreczki. W żyłach blondynki i brunetki płynęła kokaina i trochę alkoholu, tak jak zażyczył sobie klient. Obydwie były już dawno wysuszone do ostatniej kropelki, a ja i Jan Eliasz Miklaszewicz staliśmy na dachu i czekaliśmy na wschód słońca. Dla niego był to pierwszy świt od trzystu lat. I ostatni. Słońce by go nie zabiło, lecz mogłoby go poparzyć tak, że potrzebowałby roku by dojść do siebie. I tu wkraczałem ja. Gdy ból zaczął dominować nad doznaniami estetycznymi, wbiłem mu cisowy kołek zanurzony w krwi baranka. - Być... albo nie być... - rzekł słabo, lecz z zawadiackim uśmiechem. - Prawda? - Puścił do mnie oko i odszedł. Niestety nie mam pojęcia gdzie. Hamletowskie pytanie. To zabawne, że ludzie interpretują je jako życie albo śmierć, istnienie lub nie istnienie. Ale nie na tym polega ta zabawa. Śmierć czeka nas wszystkich i choć można oszukiwać jak pan Miklaszewicz, w końcu przyjdzie po ciebie niezbyt ponury żniwiarz, który w wolnym czasie pielęgnuje ogród i grabi liście. Nie, rzecz w tym, jak zamierzasz przeżyć swe życie oraz „jak ścierpieć pogardę i zniewagi świata”. Być, znaczy przyjmować je na klatę, iść z podniesionym czołem i płynąć pod prąd zamiast z prądem, jak martwe ryby. Pomimo kłód rzucanych pod nogi, wiatru w oczy i chuja w dupie iść przed siebie. Mieć wpływ na rzeczywistość i zmieniać ją, zamiast poddawać się jej biernie, jak bardzo zła by nie była. Bo być biernym, to jak w ogóle nie być. Być biernym to chować się pod parasolem kiedy los na ciebie pluje i chodzić na czworakach kiedy podstawia ci nogi. Jeść, pić, srać, pracować, spać to wegetacja, a nie życie, a wegetacja jest dla roślin. Nasz świat jest zły, żyjemy w beznadziejnym uniwersum, po złej stronie galaktyki. Możemy się temu podporządkować mówiąc „i tak przecież nic nie mogę zmienić” i wiesz co? Rzeczywiście nic się nie zmieni. Możemy też BYĆ i odcisnąć swoje piętno na tym świecie. Każdy najdrobniejszy dobry uczynek zmienia rzeczywistość na lepsze. Z zamyślenia wyrwał mnie telefon, a dzwonek „Allways look on the bright side of life” wystraszył gołębie. - Już wstałaś? Tak kochanie, już niedługo będę wracał, więc mogę zawieźć dzieciaki do szkoły...

Wszedłem na krzesło, założyłem pętlę na szyję i nagle ogarnął mnie jakiś żal.

24

Herbasencja


Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

Tęczowa łuna

fantasy

Wszystkim czarownicom i wiedźmom Wypolerowane tysiącami stóp kocie łby lśniły po niedawnym deszczu. Słońce wyszło za chmur i rozpięło tęczę na wschodnią stroną miasta. Piękną tęczę, w sukni z drgających barw. Prężyła się dumnie nad miejscem, gdzie była jej chata za murami. Okratowany wózek podskakiwał, trząsł i skrzypiał przeraźliwie niesmarowanymi osiami. Dolores trzymała się kurczowo drewnianych żerdzi. Ten chwyt sprawiał straszny ból jej dłoniom, naznaczonym próbą rozpalonego żelaza, kiedy ojciec Antonio zmusił ją do przejścia stu metrów z rozżarzonym kawałkiem w dłoni. Zresztą cała była jednym, wielkim bólem. Patrzyła na znajome kamienice, które mijała i na twarze ludzi stojących wzdłuż ulicy. Poznawała niektórych - o, tam stoi stary Miguel, któremu wyleczyła za pomocą mieszanki ziołowej, ślimaczącą się ranę na nodze.Teraz krzyczy szczerząc zęby i patrzy nienawistnie, rzucając w jej kierunku końskim nawozem. Przecież wtedy dziękował wylewnie i z pokorą kłaniał się do ziemi w podzięce. A tam mały Roberto. Miał umrzeć jako dziecko i rodzice zamówili już pochówek i mszę u proboszcza Anselma. Krzyczał straszliwie dniami i nocami, a ona przebiła srebrną igłą ropienie w uszach i chłopak był jak nowo narodzony. Teraz złośliwie się uśmiecha, stojąc na murku i pokazując wyjęty ze spodni członek, wykrzykuje: Na stos, Wiedźmo! Niech ci Lucyfer to wsadzi w dupę. Żyjesz, gówniarzu dzięki mnie! *** Trzy miesiące temu Filip wrócił z zamku jakoś dziwnie zamyślony. Usiadł przy stole, podparł pięściami brodę i patrzył niewidzącym wzrokiem w okno. Krzątałam się przy kuchni popatrując na niego kątem oka. - Coś się stało, najdroższy? Pochyliłam się nad nim i przytuliłam policzek do jego włosów. Westchnął głęboko.

Marzec 2016

25


- No, powiedz – zamruczałam mu w ucho. Chwyciłam ustami płatek małżowiny i lekko possałam. Uwielbiał to. - Zaniosłem księżnej twoje zioła migrenowe. Długo mi się przyglądała, a potem zaczęła jakoś szybko oddychać. - Wstał od stołu zaczął chodzić po izbie. - Powiedziała, że jestem pięknym mężczyzną, stworzonym do miłości... - Bo jesteś. Żachnął się. - Przestań. Dotykała mnie i sapała jak stary miech. Obrzydzenie brało. - Co jej powiedziałeś? - Że mam żonę i bardzo ją kocham. - Podszedł do mnie i przygarnął. - Bo to prawda. Ale ona wtedy powiedziała... - Tak? - Powiedziała, że nie ma nic pewnego na tym świecie, a ona jest przyzwyczajona, że dostaje co chce. A moja żona jest wiedźmą i różnie może być w tych czasach. W mieście jest mistrz Torquemalla, słynny łowca czarownic. Podniosłam głowę i pocałowałam go w usta. - Nie martw się. Nic nam nie grozi. Jestem pod opieką pary książęcej, bo dzięki mnie mają swojego jedynaka. Umarliby przy porodzie, ona i dziecko, gdyby nie ja. Bądź dobrej myśli. Wziął moją głowę w dłonie i popatrzył w oczy. - Bardziej kocham to brązowe. Zielone jest zbyt tajemnicze i niepokojące. Takie kocie. *** Teraz jest tylko brązowe. Różnobarwne oczy były jednym z argumentów na rzecz konszachtów z czartem. Torqemalla wyłupił zielone jako bardziej niebezpieczne. Nie podobał mu się kolor. Podobnie jak Filipowi. Tylko brudna szmata przesłaniała teraz ropiejący oczodół. Gwałtowne szarpnięcie, przeszywające ciało bólem, wyrwało ją z odrętwienia. Wóz stanął. Na środku rynku piętrzył się stos drewna z tkwiącym pośrodku palem. Drzwi klatki otworzyło dwóch żołnierzy, którzy wywlekli ją brutalnie i rzucili przed podestem, gdzie siedzieli państwo. Za ich plecami stał ojciec Antonio i mistrz Torquemalla. Zbliżył się dominikanin. - Wielka jest twoja zatwardziałość, dziecko. Wszystkie próby wykazały, że jesteś kochanką diabła i czarownicą. A ty zaprzeczasz. Liczni świadkowie potwierdzili twoje konszachty z nim. Czarami leczyłaś ludzi, aby zrobić z nich wyznawców zła, rzucałaś uroki i chodziłaś nocami na Czarcie Wzgórze, aby uprawiać nierząd ze swym Czarnym Panem. Świadkowie to widzieli i zeznali. Nawet tobie najbliżsi i najdostojniejsi. Opuściła głowę. Pamiętała ten straszny moment, kiedy odczytano jej zeznania Filipa. Ale nie zapłakała na to wspomnienie. Nie miała już łez nawet dla jednego oka. *** Coraz częściej wzywano mojego męża do zamku pod byle pretekstem. Wracał zamyślony i jakby duchem nieobecny. Pewnej nocy zobaczyłam na jego szyi piękny, złoty medalion. Nie śmiałam zapytać o niego. Bałam się jego gniewu. A powinnam była. Straciłam czujność wobec tego brutalnego świata, kiedy zostałam żoną Filipa. Znalazłam go dwa lata temu na gościńcu, obdartego z ubrania i ledwie żywego od ciosu nożem w klatkę piersiową. Pielęgnowałam troskliwie to piękne ciało, aż stanął na nogi i doszedł do siebie. Po pół roku powiedział, że kocha i pragnie mnie za żonę. Jakże szczęśliwa byłam! Lata samotności wyryły bruzdy na mej czterdziestoletniej twarzy. Urodzenie syna w tak późnym wieku uznałam jako wyjątkową łaskę Boga. Ludzie mnie szanowali i potrzebowali, ale żaden miejscowy kawaler nie odważyłby się zostać mężem wiedźmy. Bali się, choć podobno byłam śliczna.

26

Herbasencja


Ostatnio Filip coraz rzadziej kochał się ze mną. A ja tak bardzo go pragnęłam! Przyłapałam się, że w zasadzie zaczynam żebrać o miłość. W zaślepieniu nie chciałam dostrzegać zmiany, jaka w nim zachodziła pod wpływem częstych wizyt na zamku. Straciłam czujność. Miłość może zabić. Nawet mądrych *** - Twój mąż zeznał, że w chorobie podawałaś mu wywary, którymi opętałaś jego duszę i serce. Jaśnie pani Księżna opowiedziała nam, jak wyczyniałaś gusła i mamrotałaś zaklęcia nad nią i jej nowonarodzonym dzieckiem. Liczni mieszkańcy miasta potwierdzają takie praktyki. Jesteś winna czarnej magii i kontaktów z siłami nieczystymi, Dolores Ortega. Poniważ nie przyznałaś się na badaniach przeprowadzonych przeze mnie i mistrza Torquemallę, zostajesz skazana na stos i spalona żywcem. Proś Boga o wybaczenie i bój się jego gniewu. - Głos dominikanina grzmiał nad głowami nieruchomego tłumu. Gdzieś zakwiliło dziecko uciszane niecierpliwie przez matkę. - Nie boję się Boga. Jest dobry. Boję się ludzi. Takich jak wy – wycharczała przez pokaleczone usta. - Bluźnisz! Wielki jest twój grzech. Pozostajesz zatwardziałą, więc spłoniesz żywcem. Kacie... Wielki mężczyzna prawie zaniósł ją do pala i przywiązał starannie. Nie mogła chodzić, bo stopy przypalone były przez rozżarzone węgle. Próba ognia. Teraz będzie znowu ogień. Lubują się w nim ci sadyści. Doświadczyła również innych prób. Wszelkiego cierpienia jakie dane jest człowiekowi. Każde włókno nerwowe było czynnym uczestnikiem procesu badania prowadzonego naukowo przez ojca Antonio i realizowanego z piekielną sprawnością przez mistrza Torqemallę. Przykładał się stary wilk tak gorliwie do roboty, że niejednokrotnie spocony, musiał zdejmować kaftan i koszulę. Na przykład kiedy stosował „Stapprado” - podwieszanie do belki za związane z tyłu ręce i bicie pejczem z ołowianymi kulkami. Dyszał jak przy orgazmie, a jej wycie słyszano zapewne w górnym zamku. Dla perwersyjnych słuchaczy wyszła jakaś szalona orgia. Zresztą raz, gdy był pijany, zgwałcił ją brutalnie. Szczypcami wyrwano sutki. Na przemian mdlała i odzyskiwała świadomość, doznając bólu na granicy poznania.. Czy to usta Filipa dotykają jej piersi i dlaczego są takie zimne? Dlaczego gryzie tak mocno? Usta szczypiec i płynąca z nich ekstaza. „Drewniany koń” porozrywał ścięgna i wyłamał stawy. Mistrz głaskał się w kroczu po nabrzmiałym członku, kiedy napinał liny przywiązane do przegubów i kostek. Ćwierć obrotu i głaskanie. Kiedy usłyszał cichy chrzęst pękających ścięgien i jej nieartykułowany krzyk, mokra plama pojawiła mu się na skórzniach. Jej ciało wyglądało jak przy wysypce, pokryte drobnymi rankami od nakłuć w poszukiwaniu diabelskiego punktu. Och, jakże się ucieszył mistrz, kiedy znalazł na dole pleców znamię, a właściwie lekkie przebarwienie skóry. Dźgał je zapamiętale aż omdlała i nic nie czuła. Ten fakt został skrzętnie zanotowany w protokołach ojca Antonia. Dominikanin szarpnął za sznur pokutny zawiązany wokół jej szyi. Przysunął krucyfiks do spękanych ust. - Żałuj za grzechy, czarownico! - krzyknął i potoczył wzrokiem po zebranych. Księżna patrzyła znudzona, a w kącikach ust błąkał się uśmieszek. Dolores rozumiała go. Mówił: Widzisz, i tak osiągnęłam co chciałam. Mam twojego męża i będzie mi wiernie służył w łożu. Straszyłaś mnie wiedźmo, to teraz bój się sama płomieni. - Przyznaj się – zasyczał przez zęby zakonnik. – Oni tego oczekują. To jest potrzebne, aby wiedzieli, że Bóg łamie najtwardsze serca. Aby się go bali. Milczała. - Słuchaj, Dolores – kontynuował cicho. - Mistrz odnalazł twego syna. Jego los jest w twoich rękach... Szarpnęła się i zawyła. Tłum zafalował. - Patrzcie, ludzie. Czarny się w niej ciska – usłyszała okrzyki. Bezzębnymi dziąsłami schwyciła kraj „san benito” - pokutnej szaty z włosiennicy – i łkała. - Przyznaj się i wydaj wspólników swoich piekielnych praktyk – usłyszała poprzez szum gawiedzi, głos klechy. Rozejrzała się znowu. Wśród grupy dworzan coś zalśniło w słońcu. Medalion! Filip stał odziany w pstrokaty strój i patrzył na nią. Nie mogła rozszyfrować jego wzroku. Było w nim jakieś napięcie, wstyd, żal. Patrzyła nadal.

Marzec 2016

27


*** Coraz więcej osób przychodziło do domu niby na pogawędki czy po poradę. Stara Consuela nie owijała w bawełnę. - Dolores. Twój mąż cię zdradza z księżną. Mówią o tym w zamku. Pani chce go mieć tylko dla siebie. Uważaj. - Filip jest mój. Kocha mnie i naszego małego Cinti. Stara pokiwała głową. - Oj, Dolores, Dolores. Taka mądra i wiedząca jesteś, a nie znasz duszy mężczyzny. Kiedy zaświecą mu nowym cyckiem i pieniędzmi... - Przestań. Nie Filip. - Pomyśl o sobie. Do zamku przybył mistrz Torqemalla – sławny łowca czarownic. Podobno przyjechał na zaproszenie pary książęcej. Raczej nie szuka tu kwiatów. Pomyśl o sobie i dziecku – powtórzyła. Gryzłam się długo, aż poszłam do zamku. Nie chcę wspominać rozmowy z księżną Panią. Nie pomogły błagania, przypominanie o długu wdzięczności. Kiedy w desperacji zaczęłam grozić i powiedziałam coś o zaklęciach i napojach, usta zacisnęły jej się w wąską kreskę. Wtedy wyszłam. Wiedziałam już, że będzie źle. Ukryłam małego u bartników w pobliskim lesie, a sama czekałam. Nie wiem na co. Na Filipa, czy na koniec? *** Krucyfiks był z lipowego kawałka. Patrzyła na twarz Chrystusa. Miękkie drewno było popękane i rysa biegnąca od czoła aż po podbródek, nadawała Bogu jeszcze bardziej cierpiętniczy wygląd. Całość świeciła matowo od potu i śliny, która przez dziesięciolecia wżarła się w drewno. Tylu ludzi go dotykało i całowało. Spojrzała dominikaninowi w oczy. - Dobrze. Zobaczyła jak oczy zajarzyły mu się triumfem. - Ludzie – krzyknął. – Czarownica chce wyrazić skruchę przed śmiercią i wyznać swoje błędy. Zafalowało. Tłum zaczął szemrać, a księstwo spojrzało z zainteresowaniem. W oczach księżnej dostrzegła lekki niepokój. Potrząsnęła głową odrzucając z twarzy długie włosy. - Pragnę wyznać... - jej słowa brzmiały niewyraźnie przez rozbite wargi – że uprawiałam czary i szkodziłam dobrym ludziom. Chodziłam na Czarcią Górę (mój Boże, tam rosły najważniejsze zioła), aby oddać się cieleśnie Lucyferowi. Byli tam też inni, znani wam... Zapadła cisza. W powietrzu wyczuwało się ogromne napięcie. - Widziałam tam mistrza Torqemallę, jak pił z diabłem – krzyknęła, mobilizując resztkę sił w zmaltretowanym ciele. Wszystkie oczy zwróciły się na mistrza, który patrzył na nią oniemiałym wzrokiem. Nagle szarpnął się do przodu. - Ludzie! Chyba nie wierzycie wiedźmie! Kłamie, suka! Ojciec Antonio bacznie mu się przyglądał. - Jak możesz, czarownico, rzucać takie oskarżenia na wypróbowanego sługę Świętego Oficjum? Jak to udowodnisz? Poczuła zwierzęcą radość. Wprost euforię. - Widziałam jak kopulował z innymi czarownicami. Diabeł dotknął jego brzucha i zostawił ślad. Znak malutkich rogów koło pępka. Dostrzegła najpierw wyraz zdumienia, a potem przerażenia Torqemalli. - Kłamie. Kurwa diabelska! Książę, niech podpalają!

28

Herbasencja


- Chwilę, mistrzu. – Zakonnik wyciągnął rękę. – Przed śmiercią i przed Bogiem mówi się prawdę. Masz na sobie ów znak? Torqemalla zaczął się wycofywać. Na dyskretny znak księcia, dwóch rosłych pachołków schwyciło go pod ramiona i zdarło ubranie. W tłumie rozległo się westchnienie. Na brzuchu mistrza widać było niewielkie znamię w kształcie rogu. Masz, skurwysynu, za me cierpienia. Już nikogo nie będziesz męczył. Nie trzeba się było przy mnie rozbierać. - Ludzieeee! – zawodził mistrz – to diabelska sprawka! Nie wiem skąd ta wiedźma o tym wie. Ludzieeee! Jestem gorliwym sługą kościoła i dobrym chrześcijaninem. Ojciec Antonio i książę wymienili krótkie spojrzenia. Kolejny, dyskretny znak i powleczono wierzgającego Torqemallę w stronę lochów. - Sprawa mistrza zostanie zbadana – krzyknął dominikanin. – Kto jeszcze, wiedźmo? Powiodła wzrokiem po twarzach. Zatrzymała się na Filipie. Dostrzegła jego atawistyczny, zwierzęcy strach. Oczy wyszły mu na orbit. Po twarzy płynęły strużki potu. Nawet stąd było widać, że zadrżał. Poczuła straszny smutek. Mój kochany, Filip. Mój najdroższy. - Nikt więcej z żyjących czy obecnych. Był tam złotnik Cruseiro, ale czart go zabrał w ubiegłym roku. Gnida. Oszukiwał na stopach i strasznie bił żonę i dzieci. Niech sczeźnie jego pamięć. - ...Stary włóczęga, Giuseppe... Kradł niemożliwie i zgwałcił małą Eleonorę. Potem uciekł. Nie wie, co go czeka jak tu powróci. - ...Byli również ludzie dostatnio ubrani... możni... Teraz twarz księżnej przybrała kredowy kolor. Wiedziała, że Dolores zna wszystkie zakamarki jej ciała. Odbierała przecież poród. - ...ale ich nie pamiętam. Pijana byłam i odurzona czarcim oddechem. Wystarczy wam ta chwila nagiego strachu. Żyjcie z nią. Za karę. Żyj, Filipie. Nie mogłabym. *** Kiedy w drzwiach zobaczyłam ojca Antonia i strażników miejskich – wiedziałam. Nie miałam siły i determinacji by uciekać wcześniej, bo Filip kategorycznie się temu sprzeciwił. Powiedział, że jestem pod opieką księcia i nic się nie może stać. Słyszał na zamku, jak o tym mówiono. A teraz zakonnik przeczytał mi jego zeznania i wszystko we mnie umarło. Bez słowa dałam sobie założyć kajdany. Dobrze chociaż, że ocaliłam małego synka. *** - Ojcze – pochyliła się z trudem. – Czy mój syn...? - Bądź spokojna, dziecko. Przysłużyłaś się wielce sprawie kościoła, demaskując podstępnego węża na jego łonie. Obiecuję na święty krzyż. (A teraz, drogi czytelniku, powinno nastąpić coś zaskakującego i wprawiającego Cię w osłupienie. Powinny rozewrzeć się niebiosa czy przyjechać błędny rycerz, aby ratować niewinną. Ale życie jest niesprawiedliwe i prozaiczne. Rzekłbym – naiwne. Więc...) Szybkim, wprawnym ruchem kat złapał ją za kark. Trzasnęło głośno i dla Dolores Ortega zapadła zbawienna ciemność. Po chwili rozszedł się po placu wstrętny zapach palonego mięsa. Na jej ciele zaczęły wykwitać bąble, które pękając uwalniały wodę ściekającą po skórze. Szybko parowała. Cała postać zaczęła czernieć i kurczyć się. Zapłonęły na chwilę jej piękne, jasne włosy. Twarz popłynęła jak maska z wosku. I koniec. - I kto nas teraz będzie leczył? - Wymruczał stary Miguel, drapiąc się po bliźnie na nodze.

Marzec 2016

29


Barbara Mikulska (BasiaM, bemik) Jestem rodowitą Warszawianką, ale od ćwierć wieku mieszkam w Laskach, na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej. Mogłabym być babcią, ale dwójka moich dorosłych dzieci nie zamierza mnie na razie obdarzać wnukami. Dlatego przelewamy z mężem nadmiar uczuć na zwierzęta domowe: sunię husky (Karmelek), kocura (Żabę) i koteczkę (Badyl). Piszę od paru lat, a szczególne upodobanie mam do literatury fantasy. Jak każdy debiutant zaczęłam od powieści, potem nieco okrzepłam, a zlana paroma kubłami zimnej wody na pewnym portalu internetowym, nabrałam dystansu do swojej twórczości. Kilka moich opowiadań ukazało się w zbiorkach „Transgeniczna mandarynka” i „Człowiekiem jestem” opublikowanych przez wydawnictwo Morpho oraz jedno opowiadanie w „Świątecznym wydaje” e-wydawnictwa wydaje.pl.

Czyste kartki

postapo

Powiedziałeś kiedyś, że uratował mnie kwiatek, który miałam wpięty w klapę kurtki. Róża. Nawet nie wiedziałam, że tak się nazywa. Wielu rzeczy nie wiedziałam, nie umiałam nadać im imienia. Nauczyłam się tego od ciebie. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego zabrałeś ze sobą takie nic. Wiem, raźniej we dwoje, ale z dzieckiem? No tak, nie stawiałam warunków ani żądań. Ale kiedy mnie znalazłeś, nie rokowałam nawet, że przeżyję. Byłam zawszona, brudna, śmierdząca wymiocinami i gównem. Ale zaryzykowałeś, bo wyglądało, że na kupie gnoju wyrósł kwiat. Mamy też nie pamiętam. Dała mi tę różę i chyba ją nazwała, ale ja zapomniałam. Tak samo, jak jej twarz. Pamiętam tylko dłonie i piosenkę, którą śpiewała, także wtedy, gdy ledwie mogła wydusić z siebie głos. Jak to było? Czekaj, już wiem: Lulajże Ewuniu, moja perełko, Lulaj ulubione, me pieścidełko. Lulajże Ewuniu, lulajże, lulaj A ty ją matulu w płaczu utulaj. Powiedziałeś, że tam było inne imię, znowu zapomniałam, ale przecież to nieważne, o jakim dziecku śpiewam, prawda? Najważniejsze jest, że to dziecko urodziło się i żyje. Kiwałeś wtedy głową i z uśmiechem mówiłeś, że rosnę na filozofa. Nawet nie wiedziałam, co to znaczy. Teraz też nie wiem, ale przynajmniej już się nie złoszczę. Nie mogę się na ciebie złościć, kiedy tak patrzysz. Znowu coś kombinujesz, chcesz mi coś powiedzieć, czegoś nauczyć, ale tak, żebym nie wiedziała, że to lekcja, prawda? Zupełnie jak wtedy, gdy zaczynaliśmy z czytaniem. Podstępna bestia z ciebie. Że też chciało ci się ukrywać te karteczki. Wiem, wiem, inaczej bym nie zerknęła, a tak myślałam, że szukamy skarbu. Sraty taty. Tym skarbem była książka. Pamiętam to pierwsze słowo, które odcyfrowałam na pożółkłym ze starości strzępku papieru. Strach. Nauczyłeś mnie bać się, ale tak, żeby to uczucie prowadziło do czegoś dobrego. Nie paraliżowało, a dawało kopa do działania. Mówiłeś, zawsze jest jakieś wyjście. Gorsze lub lepsze, ale takie, które ja wymyślę, a nie jakiś bandzior. Cholera, miałeś rację. Teraz też się boję.

30

Herbasencja


Jak to czego? Że zostanę sama. Wiem, ale oni są inni niż ty. Nie chcą ze mną rozmawiać, chcą mi zabrać wszystko, co mam. Różę też. Powiedziałeś, że ma aksamitne płatki, a ja nie wiedziałam, co to aksamitne. Tak samo było, gdy przeczytałeś mi tamten wiersz. Nadal nie wiem, jak wygląda groszek, ale mogę sobie wyobrażać. Opisałeś mi wszystko, ale jak pojąć piękno czegoś, czego nigdy w życiu nie widziałeś? Za to refren zrozumiałam doskonale i nauczyłam się go na pamięć. Takaś mała, a łzy takie ogromne Takie ciężkie, że aż głowa się chyli Opadają te łzy twoje w dół pionem Tak najprościej ku głębokim dnom chwili* To nie było takie trudne, kiedyś często płakałam. Sama nie wiem, dlaczego. Teraz też nie wiem. Wiedziałam, że kiedyś odejdziesz, ale myślałam, że to stanie się później. Nie tak szybko, bo przecież cię potrzebuję. Jak to do czego? Kto mi wyjaśni, jak pachnie groszek? *** Patrzyłem na Ewę i naprawdę było mi jej żal. Łzy płynęły po policzkach i wycierała je wierzchem dłoni, rozmazując brud i gluty. - Ewa, umyj się! Wyglądasz jak ostatnie nieszczęście! - A jak wygląda ostatnie nieszczęście? - spytała, ale posłusznie wstała. Jakimś dziwnym trafem w toalecie ocalała część z sedesem. Mieliśmy go tylko do swojej dyspozycji, służył wyłącznie jako ujęcie wody pitnej. Nie wiem, jakim cudem, ale też nie zastanawiałem się nad tym zbytnio. Może działały jakieś pompy ciśnieniowe? Nigdy się na tym nie znałem. Dziewczyna wróciła. Z umytą twarzą wyglądała jeszcze młodziej. Dałbym jej jakieś trzynaście lat, ale liczyła sobie co najmniej szesnaście. Kiedy ją znalazłem, miała chyba cztery. Leżała koło matki i nuciła kolędę. Nawet się zdziwiłem, dlaczego akurat Lulajże Jezuniu, ale kiedy wsłuchałem się dobrze, zrozumiałem, że ona mamrocze Ewuniu. Zabrałem ją, choć ledwie żyła. Kobieta zmarła na jakąś chorobę, tego byłem pewien. Nie miała na ciele żadnych obrażeń, natomiast na pewno wymiotowała i robiła pod siebie, bo czułem to na odległość. Myślałem, że mała też padnie, ale dała radę. Jak ją nakarmiłem i zaaplikowałem aspirynę, moje lekarstwo na wszystko, którego kilkadziesiąt opakowań dostałem od jakiegoś desperata za wodę, odzyskała wigor. Pełno jej było wszędzie, aż czasem żałowałem, że ją zabrałem. Nie, chrzanię głupoty, nigdy nie pożałowałem. Dzięki małej na nowo zapragnąłem żyć. Zabawny z niej dzieciak, ciągle o coś pytała. Nareszcie czułem się ważny i potrzebny. Wiedziałem, że im więcej jej przekażę, tym więcej mnie zostanie. Zawsze byłem nieprzystosowany społecznie, aż dziw, że tu udało mi się przez tyle czasu przeżyć. Może dlatego, że nie wiedziałem, co się tak naprawdę wyrabia? Wszyscy chowali się do metra, to i ja zszedłem. I już tu zostałem. Bez niczego przydatnego dla innych. Pewnie dlatego pozwolili mi żyć. Jeden tomik wierszy nie był wystarczającym powodem. Na dodatek nie była to prawdziwa książka, tylko zeszyt z wklejonymi albo przepisanymi ręcznie utworami, które kiedyś zrobiły na mnie wrażenie. Od razu na początku zabrali mi kurtkę i kartę kredytową. I tylko trochę obili twarz; ja się nie stawiałem, a oni jeszcze nie całkiem zatracili człowieczeństwo. To stało się później. Ale wtedy też już byłem inny. Zbyt wiele śmierci wokoło, zbyt wiele bestialstwa i bezmyślnego okrucieństwa, żeby zostać tym samym człowiekiem. Nauczyłem się schodzić im z drogi. Właściwie to żyłem w pasie granicznym między dwiema grupami. Tolerowali mnie, bo nie stanowiłem zagrożenia. Parę razy pokazali, kto tu rządzi. Ci od Borysa byli zdecydowanie mniej niebezpieczni. Siedzieli na stacji Młociny, mieli ustaloną hierarchię. Był Borys, a potem długo,

Marzec 2016

31


długo nic, a wreszcie Urzędnicy. Naprawdę, tak siebie nazywali. Może dlatego, że nie byli zwykłymi zbirami. Potrafili myśleć, a nie tylko brutalnie tłuc wszystko, co się rusza. Koło nich pętały się kobiety. Trzymały się tej grupy dobrowolnie. Przynależność określali zwyczajnie – jestem od Borysa. To wystarczyło za wszelkie tłumaczenia. Przywódcą drugiej grupy był Władysław. Nie wiem, czy nazywał się tak naprawdę, czy ktoś wymyślił mu taką ksywkę, ale dużo i głośno gadał, zaciągając w dość charakterystyczny sposób. Jego klan nosił dumne miano Wolność i Swoboda, ale było tak tylko z nazwy. Władysław i trzech jego najbliższych współpracowników trzymali wszystkich za mordę. Kacper, Melchior i Baltazar mieli potężne karczycha i rozumki wielkości orzecha włoskiego, ale ich zaletą było to, że ślepo słuchali przywódcy. Na tych musiałem szczególnie uważać. Kaprys któregoś mógł kosztować mnie życie. Trzymałem się bliżej Borysa. Często spałem w niewielkim oddaleniu od ich obozowiska. Pozwalali mi na to, bo kiedyś ostrzegłem ich przed napaścią. Przypadek, który udało mi się dobrze wykorzystać. Potwornie bolał mnie brzuch, pewnie zeżarłem coś zepsutego, choć tak po prawdzie to nie pamiętałem, kiedy miałem coś w gębie. Jakoś ludziom przestały się podobać moje usługi. Nie mówiłem? Miałem brzytwę i nożyczki, strzygłem i goliłem każdego, kto miał czym zapłacić. Nie wychodziło mi zbyt dobrze, właściwie sznyt był jeden – na łyso. Tak było najrozsądniej mniej insektów. Sprzęt znalazłem w pobliżu rozszarpanego faceta. Nie wiem, co albo kto go tak potraktował, ale na wszelki wypadek nie zabawiłem długo w tamtym miejscu. To było w okolicach Śródmieścia. Tam podobno przez długi czas były wyjścia na zewnątrz. Dopiero później je zawalili. No więc brzuch mnie napierdzielał pewnie z głodu. Kucnąłem w jakieś wnęce i kiwałem się, bo miałem wrażenie, że wtedy mniej boli. I usłyszałem ich. Siedziałem cicho, dopóki mnie nie minęli. Potem przygotowałem się do ucieczki, ale pomyślałem, że mogę pomóc Borysowi. Niby zawsze wystawiali straże, ale ja dałbym im więcej czasu na przygotowanie obrony. Zanim dałem w długą, narobiłem takiego wrzasku, że chyba nawet umarłego poderwałbym z grobu. Zaplusowałem. A potem znalazłem łazienkę. Wszystko zaczęło się od butów. Moje własne były w kiepskim stanie; nie stanowiły żadnego zagrożenia, w sensie, że ktoś zechce je ze mnie zedrzeć. To było pewnie jakiś rok po. Szukałem trupów, żeby zabrać im to, czego już nie potrzebowali, ale takich jak ja było wielu. Szedłem wzdłuż torów, gdy usłyszałem podniesione głosy, krzyki i śmiech. Wiedziałem, że idzie jakaś banda i że muszę się jak najszybciej ukryć. Rzuciłem się w bok i wlazłem na sam szczyt gruzowiska. Przylgnąłem płasko, żeby być jak najmniej widoczny i wcisnąłem się między kamienie. A wtedy poczułem, że wpadam gębą w coś miękkiego. Zemdliło mnie, ale wytrzymałem, bo bałem się, że odgłosy rzygania ściągną mi na łeb tych gości z dołu. Nie wytrzymałem tylko, jak jakiś robak próbował mi się wcisnąć do ust. Wyplułem go z obrzydzeniem, ale na szczęście tamci byli zbyt zajęci, żeby zwrócić uwagę. Kiedy oddalili się wystarczająco, zacząłem obszukiwać truchło. Natrafiłem na skórzane buty. Nawet się nie zastanawiałem, czy rozmiar jest odpowiedni – zawsze można wymienić. I kiedy prawie złapałem szczęście za nogi – dosłownie i w przenośni – jeden but wymsknął mi się i wpadł gdzieś w szczelinę. Kląłem na czym świat stoi, ale zaparłem się. Odrzucałem gruz, raniąc ręce i wkopywałam się coraz głębiej, aż wreszcie wpadłem w dziurę. Nie skręciłem karku, a tylko poobcierałem się i potłukłem. Za to nagroda była lepsza niż siedemdziesiąt siedem hurys dla muzułmanina. Chyba znajdowałem się w najnowszej części metra, której jeszcze nie zdążyli ukończyć. Pomieszczenie było prawdopodobnie przeznaczone tylko dla budowniczych, bo gdyby zostało naniesione na plany, nie miałbym czego tu szukać. Silniejsi zajęliby je przede mną. Najważniejsze, że była też woda. Ciurkała cieniutką strużką do muszli klozetowej. Miałem nadzieję, że jest czysta, z jakiegoś głębinowego ujęcia. A potem znalazłem Ewę. No, może nie tak zaraz potem. Chyba za parę lat. Tak sądzę. Nauczyłem się już nie widzieć tych wszystkich słabszych ode mnie. Omijałem ich skrupulatnie. Wiedziałem, że dając kawałek suchara czy konserwę przedłużam im życie o dzień lub dwa, ale sam mogę na tym zakończyć swoje. Ją też bym ominął, ale śpiewała o Jezusie. W tym popierdolonym świecie, gdzie śmierdziało gównem i zgnilizną, gdzie wielu młodych ludzi nie wiedziało jak wygląda śnieg czy choinka, ona śpiewała kolędę. Zbliżyłem się i od razu wiedziałem, że stara nie żyje. Nie trzeba do

32

Herbasencja


tego kończyć akademii, wystarczy parę lat pod ziemią. A ta mała wtulała się w bok matki i szemrała sobie po cichutku, przebierając paluszkami po szkarłatnej róży, takiej, jaką dziewczyny przypinały do sukienek, idąc na bal maturalny. - Kurwa! – zakląłem dość głośno, a dopiero potem rozejrzałem się, czy nie ma kogoś jeszcze w okolicy. - A ja Ewunia! - Usłyszałem dziecięcy głosik i już wiedziałem, że jej nie zostawię. Zaśmiałem się, kiedy poprosiła, żebym powtórzył swoje imię. - Grzegorz, Grzesiek – powiedziałem, ale ona pokręciła głową. - Przedtem inaczej mówiłeś. - Chodź. - Wziąłem ją na ręce, a ona spytała: - A mama? - Mama tu zostanie. Zasnęła i nie może z nami iść. Wtedy zaczęła płakać i wyrywać się, ale byłem silniejszy. Dałem jej kawałek suchara i obiecałem, że wrócimy, ale najpierw pójdziemy po wodę dla mamy. Jeszcze przez kilkanaście dni przypominała sobie matkę, potem coraz rzadziej, aż wreszcie całkiem zapomniała. No, prawie. Sprawiało mi radość troszczenie się o to dziecko. Chroniłem ją jak mogłem. Chyba przez rok nie pozwoliłem Ewie wychodzić z naszej łazienki, ale potem zrozumiałem, że robię tym krzywdę dzieciakowi. Musiałem nauczyć ją, jak przeżyć w tym popapranym świecie. Dobrze że mieliśmy wodę. Sporo rzeczy mogłem za to dostać, ale mogłem też przez nią zginąć. A teraz nareszcie znowu zapragnąłem żyć. Sprzedawaliśmy wodę, niewiele, tyle tylko, żeby przeżyć i nie wzbudzać zainteresowania. Za konserwy i suchary. Wszyscy sądzili, że jestem szalony i wychodzę gdzieś na powierzchnię. Nie odważyłbym się. Słyszałem kiedyś, że tam żyją już tylko monstra; psy są wielkie jak konie i rzucają się na wszystko, co się rusza. Bajki? Może, ale wolałem nie ryzykować, tym bardziej że miałem Ewę. Lubiłem organizować dla niej zabawy. Chciałem, żeby nauczyła się czytać, ale po co? Dla tego jednego zeszytu, który trzymałem koło posłania? Chyba tak. Bo w tym kajecie zgromadziłem wszystko, co dla mnie ważne. Tyle że działo się to w innych czasach. Teraz najważniejsze było, żeby przeżyć. Choć czasem sam zastanawiałem się, czy warto? Poszukiwania skarbów sprawiły, że powoli poznawała litery i uczyła się, jak chodzić po metrze. Eksplorowała okolicę, wsłuchiwała się w odgłosy, dowiadywała się o zagrożeniach. Na pierwszej karteczce, którą odczytała, napisałem strach. To było najważniejsze uczucie. Żeby żyć i żeby przeżyć. Szybko pojmowała, czego od niej wymagam. Była inteligentna i sprytna, jak małe zwierzątko, które wie, że nie może polegać na sile. Zmieniła wady w zalety. Drobna i zwinna potrafiła ukryć się w okamgnieniu albo wdrapać na niedostępne dla innych zawalisko. I wreszcie nauczyła się czytać. Wtedy siadywaliśmy razem i przy jakimś ogarku świecy najpierw sylabizowała, a potem coraz wprawniej recytowała wiersze. I co chwila zadawała pytania. A co to jest groszek? A jak pachnie? Czy jest ładny? O matko, czasem naprawdę bywałem tym zmęczony. Aż kiedyś kupiłem za wodę kilka czystych kartek i ołówek. Wreszcie mogłem jej rysować, a nie tylko opowiadać kształty. Gorzej było z zapachami. Jedyny ładny aromat odnalazła w kawałku mydła lawendowego. Więc porównywaliśmy do tego – było albo ładniejsze, albo brzydsze. Potem jeszcze trafiła mi się fiolka z kawałkiem wanilii. Ten zapach ją zauroczył. Opowiadałem jej o świętach, choince i ciastach, a ona trzymała otwarty flakonik pod nosem i wąchała z zamkniętymi oczami. Powiedziała, że już wie, jak pachnie taki prawdziwy dom. I wtedy zapragnąłem zrobić jej niespodziankę. Nie wiedziałem, kiedy ma urodziny, nie wiedziałem, kiedy są święta, bo nikt nie martwił się kalendarzem. Zresztą uznałem, że nie ma to większego znaczenia. Ale chciałem, żeby poznała to uczucie, kiedy dostajesz opakowaną pięknie paczkę, rozrywasz papier, a serce łomocze w oczekiwaniu na to, co się wyłoni. Po kryjomu plotłem z drutów i drucików, sprężyn i sprężynek drzewko bożonarodzeniowe. Każdy ogarek odkładałem do puszki nieco wcześniej niż zwykle. Tak, żeby zostało jeszcze trochę palenia, kiedy przystroję nimi moją nietuzinkową choinkę. Z narażeniem życia szukałem kolorowych papierków, sreberek i innych drobiazgów, które mogłyby robić za ozdoby. A na koniec rozmyślałem nad prezentem. Chciałem jej podarować sukienkę, taką naprawdę dziewczęcą, najlepiej różową i z całą masą koronek, ale o tym mogłem tylko pomarzyć. Żebym nawet sprzedał hektolitr wody, ten towar był nieosiągalny.

Marzec 2016

33


*** W grupie Borysa zostało już tylko pięć bab. Na początku było ich znacznie więcej, ale wykruszały się. Zachodziły w ciążę jak niedożywione kotki, ale nie udawało się im przeżyć porodu. Dzieciom z reguły też. Zostały najsilniejsze kobiety. I jedna dziewczynka. Kiedy zachorowała, jej matka zaczepiła mnie o aspirynę. Na wymianę obiecała niezapisany pamiętnik, oprawiony w beżową imitację skóry. Dałbym jej lekarstwo i bez tego, przez wzgląd na dziecko, ale gdy pokazała książeczkę, od razu wiedziałem, że będzie idealnym prezentem dla mojej Ewuni. Wymiany dokonaliśmy tego samego wieczora poza terytorium Borysa. Stary dureń! Tak się cieszyłem, że straciłem czujność. - Dawaj to! - Jednocześnie usłyszałem i poczułem ciężką łapę Baltazara na ramieniu. Przez chwilę udawałem, że nie wiem, o co chodzi. - Ale co? - Książkę – ryknął i dodał mocy słowom przez walnięcie mnie w potylicę. Padłem na kolana, kątem oka zauważyłem jeszcze uciekającą kobietę. - Królu złoty – pomyślałem – na co ci to? Przecież ty nawet nie umiesz czytać? Chociaż nie wypowiedziałem swoich kąśliwych uwag na głos i tak dotkliwy kopniak w żebra sprawił, że odechciało mi się żartować. Przez chwilę nie mogłem złapać oddechu, a od bólu pociemniało mi w oczach. - Stawiasz się? - Gdzieżbym śmiał... - Na szczęście kaszel nie pozwolił mi mówić dalej, bo zapewne dostałbym kopa, tym razem prosto w zęby. - To oddawaj książkę – polecił, stając nade mną w rozkroku. Nadepnął na mnie stopą, zmuszając, żebym rozpłaszczył się na podłożu. - To nie jest książka – próbowałem wyjaśnić ćwokowi. – To pamiętnik, na prezent. Taki notes, książka z niezapisanymi kartkami. Na nic ci się nie przyda. - Ja też zrobię prezent. Władysław się ucieszy. Szlag mnie trafił. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nigdy o nic nie walczyłem, bo zawsze wiedziałam, że w sumie stracę o wiele więcej niż zyskam. Tym razem jednak coś się we mnie zagotowało i nie pozwoliło zachować zwykłej strategii przetrwania. Udałem, że odwracam się na plecy, żeby wydobyć zza pazuchy notes, ale w dłoni już ściskałem kawał betonu. Chciałem znienacka przywalić mu w jaja, a potem poprawić w łeb. Ale nie zdążyłem. W końcu Baltazar całe życie nic innego nie robił, tylko walczył. Ból, jaki przeszył mi klatkę piersiową, nie da się z niczym porównać. Zacisnąłem powieki, szykując się na powtórkę ciosu, ale nie nastąpiła. Coś się nade mną zakotłowało i poczułem lekkie szturchnięcie w bok. - Żyjesz? - Usłyszałem obcy głos. Nade mną stał Borys, a niedaleko leżał Baltazar, wciąż zaciskając w dłoni zaostrzony pręt zbrojeniowy. Pokiwałem tylko głową, bo nie mogłem wydobyć głosu. - To spierdalaj stąd – powiedział ciepło. - Wyrównaliśmy rachunki. *** - Jak to ma wyglądać? - pytała ciągle, ustawiając drucianą choinkę. Tłumaczyłem, choć z każdym oddechem ubywało mi sił. Wreszcie zawiesiła wszystkie ozdoby i zapaliła świeczki. - Jest cudnie – wyszeptała i spojrzała na mnie. Tylko się uśmiechnąłem, bo mówienie sprawiało mi ból. Przywołałem ją gestem i wskazałem oczami, gdzie ma jeszcze szukać. Znalazła paczkę natychmiast. - To dla mnie? - spytała jakby znowu była malutkim dzieckiem. Wyczułem drżenie jej głosu. Przymknąłem powieki. Zrozumiała. Patrzyłem, jak najpierw podnosi paczuszkę do nosa i wącha. Znowu się uśmiechnąłem – wiedziałem, że tak będzie. Ale nie pachniała, przynajmniej nie tak, jak powinna. To nie te czasy. Kiedyś pewnie opakowałbym jej prezent ślicznym papierem w kwiatuszki, z aromatem róż albo goździków. Teraz miałem dla niej tylko szary papier pakowy, który też kosztował majątek.

34

Herbasencja


- Dla Ewuni – przeczytała i przycisnęła na chwilę do piersi. - Dla mnie! Prawdziwy prezent! Powoli rozwiązała sznureczek, zwinęła i odłożyła na półkę, jak ją uczyłem. Wszystko się może przydać. Potem delikatnie, żeby nie uszkodzić, odwinęła papier. Patrzyłem na nią, nie odrywając wzroku, bo bałem się, że coś mnie ominie. Widziałem, jak łapie powietrze rozchylonymi wargami. W świetle choinki spostrzegłem nawet, że na jej twarz wypłynęły kolory, a w oczach zabłysły łzy. *** - Ty, debilu – powiedziałam i poczułam, jak stalowa łapa strachu zaciska mi żołądek. - To dlatego umierasz? Warto było? Czasem miałam wrażenie, że w tej rodzinie to ja jestem ta dorosła, bardziej przewidująca. Stąpałam ostrożnie po gruncie najeżonym pułapkami, podłościami, omijając wszelakie gówno, a on bujał gdzieś między wersami poematów, wciąż widząc we mnie to dziecko, które znalazł przy zwłokach matki. - Nie, nie było. Lepiej ci teraz? – wycharczał. Ten pieprzony Baltazar przebił mu płuco metalowym prętem. Na to aspiryna nie pomagała. - Mogłeś mu to oddać! - krzyczałam i miałam ochotę obić mu tę parszywie uśmiechniętą gębę. - Żyłbyś wtedy. - Każdy musi kiedyś umrzeć. Teraz jest dobry czas dla mnie. - Żaden czas nie jest dobry, głupku! Co ja zrobię bez ciebie? - Wszystko. Nauczyłem cię wszystkiego, już ci nie jestem potrzebny. Dasz sobie radę. - Nie dam – wydukałam, bo poczułam się znowu jak mała dziewczynka. - Przestań się mazgaić. Usiądź tu koło mnie i zaśpiewaj tę piosenkę – poprosił. - Będzie prawie jak w święta. Usiadłam i chwyciłam jego dłoń. Ścisnął mi palce, dodając otuchy, więc zanuciłam: Lulajże Grzesiuniu, moja perełko… Śpiewałam w kółko tę samą piosenkę, świeczki na choince gasły jedna po drugiej i wreszcie jego ręka opadła bezwładnie na posłanie. Wtedy otworzyłam mój prezent i bezmyślnie wpatrzyłam się w czyste, niezapisane kartki. Najpierw wzruszyłam tylko ramionami, a potem pomyślałam, że on zawsze wiedział, co dla mnie dobre. *** Łzy, jak na złość, utknęły gdzieś w gardle i nie chcą wypłynąć. Gdyby udało mi się wyrzucić je z siebie, byłoby łatwiej. Ale kto powiedział, że zawsze musi się udać? Tylko ty wierzyłeś, że gdzieś w tym popapranym świecie jest miejsce na uczucia. Nie kłóciłam się o to, bo nie chciałam cię krzywdzić. Byłeś moim nauczycielem, prawie ojcem, ale to ja widziałam brudną rzeczywistość. Ty oglądałeś ją przez pryzmat tych swoich wierszy. Naiwniak. Myślałeś, że mi pomagasz. Nie słyszałam większych bzdur. Po co mi ta pieprzona wrażliwość, o której tyle gadałeś? Żeby bardziej bolały ciosy? Chciałeś mnie ukształtować na swoje podobieństwo. Całe szczęście, że ci się nie udało, bo pewnie już bym nie żyła; wczoraj o mało nie wpadłam w łapy trzech króli. Ledwie udało mi się uciec. Sama nie przetrwam, pójdę do Borysa. Jestem młoda i zdrowa, chyba mu się nawet podobam. Poproszę o opiekę, ale o wodzie nie powiem od razu. Muszę mieć jakiegoś asa w rękawie. To często powtarzałeś. Nie wiem, co zrobić z tym cholernym pamiętnikiem. Najchętniej bym go wyrzuciła, ale przecież to najdroższy prezent na świecie. Kosztował życie. Może zacznę spisywać historię tego miejsca. Jeśli będzie warto, a jeśli nie, zostawię czyste kartki. * Wiersz Andrzeja Trzebińskiego

Marzec 2016

35


Dobra Cobra

Ukrywający się pod pseudonimem autor nieco surrealistycznych opowiadań, publikowanych od wielu lat z dużym powodzeniem na Herbatce u Heleny, realizuje w swojej twórczości motto Bohumila Hrabala: Życie jest straszne, ale ja postanowiłem, że jest piękne. Różnorodny humor (od swojskiego począwszy - na abstrakcyjnym kończąc), dynamiczna fabuła, zaskakujące zwroty akcji i nieprzewidywalne zakończenia – to cechy charakterystyczne dzieł Dobrej Cobry, które w głębszej warstwie znaczeniowej poruszają istotne dla współczesnego czytelnika problemy społeczno-obyczajowe. Niezwykła wyobraźnia pisarza sprawia, że jest on porównywany przez niektórych do francuskiego surrealisty Borisa Viana.

groteska

Na żywo

Notorycznie wracam z pracy przemęczony. Zrzucam w przedpokoju buty, biorę duży łyk piwa, siadam na kanapie i włączam telewizor. Na ekranie od razu pojawia się ładna prezenterka wiadomości: - Telewidzowie w całym kraju już od godziny z zapartym tchem oczekują odpowiedzi na najważniejsze pytanie dnia: co znana aktorka, Bernadetta Wurszoń - gwiazda tabloidów i prasy kolorowej - kupi dziś w supermarkecie? Za chwilę wózek z zakupami pani Bernadetty zbliży się do linii kas… Od razu nabieram chęci do dalszego życia. - Jestem znana z tego, że jestem znana - mówi nieco zachrypłym głosem panna Wurszoń, z niewiadomego mi powodu zwana w tabloidach Śląską Torpedą. Podobno tak po raz pierwszy nazwał ją jej ówczesny narzeczony, piłkarz z jednego z najlepszych klubów w kraju. Oczekiwanie na prezentację koszyka zakupów ulubionej celebrytki znów doprowadza mój żołądek do rozstroju. Z zapartym tchem chłonę każde jej słowo, dobiegające z telewizora: - Chciałabym być wegetarianką, ale naprawdę lubię mięso. Dobra Cobra przedstawia opowieść piorunującą i zarazem porażającą, pt. Na żywo Wypełniam instrukcję od Boga - rzekł James Ellroy, pisarz amerykański. - Pewnego razu ukazał mi się i powiedział: „Ellroy, jest robota dla ciebie: opisz życie takie, jakie jest”. Odpowiedziałem: „Tak, Panie!” - Chciałabym być wegetarianką, ale tak naprawdę lubię mięso. Dlatego zapakowałam dziś do koszyka następujące produkty… Program zostaje nagle przerwany: - Proszę państwa, za chwilę połączymy się z naszym wozem transmisyjnym. Nasz reporter, Krzysztof Alebski, natknął się w Krakowie na człowieka z siekierą zmierzającego w nieznanym kierunku. O, widzę, że już mamy połączenie. Halo, halo Krzysztof, czy nas słyszysz? Po chwili pauzy, na ekranie ukazuje się dziennikarz ubrany w gustowny czerwony krawat: - Witam państwa. Jak już zostało zapowiedziane, kilka minut temu na jednej z krakowskich ulic natknęliśmy się na zupełnie nietypową sytuację. Obok naszego wozu transmisyjnego,

36

Herbasencja


przechodził mężczyzna trzymający siekierę w ręku. To pan Tymoteusz Zawigrodzki, zatrudniony na nieeksponowanym stanowisku w lokalnym kombinacie PPP - Polski Przemysł Plastikowy, należącym do Indyjskiego funduszu hedgingowego Ralya Sabha. Sytuacja jest na tyle niecodzienna, że zdecydowaliśmy się poprosić Pana Zawigrodzkiego o kilka słów do kamery. Wywiad ten będzie nadany wyłącznie w naszej stacji informacyjnej. Kamera pokazuje mężczyznę, z którego twarzy bije zaciętość i zdecydowanie. - Proszę nam zdradzić, gdzie się pan udaje z tą siekierą? Człowiek w ortalionowym płaszczu chorobliwie kaszle i krzywo patrzy w oko obiektywu: - Ehm, ale dostanę pieniądze za to, że się będę uzewnętrzniał przed telewizorem? - No, tak, jak ustaliliśmy. - I dostanę tę kwotę pięciu tysięcy złotych, o których pan żeś mówił? Reporter z zażenowaniem patrzy na bruk krakowskiej ulicy: - No, tak. Wszystko tak, jak ustaliliśmy. Podpisał pan przecież stosowne dokumenty. Zawigrodzki bierze głęboki oddech: - Idę zajebać tę kurwę Helenę. No tę, co mnie zdradziła i się kurwiła z Mietkiem, znaczy z naszym brygadzistą, kurwa!- oświadcza ze wzburzeniem w głosie. - A… ale jak to? - Jedynie na tyle jest stać zdziwionego sprawozdawcę. - Ni mam czasu, kurwa! Tylko nie oszukać i przesłać te pieniądze do mojego banku! - Grozi siekierą tuż przed oczami zzieleniałego ze strachu dziennikarza i odpycha mikrofon. - Tak nie można, panie! - krzyczy jakiś staruszek stojący w tłumie gapiów. - Nie można? - dziwi się siekierowy. - A kto panu dał prawo osądzania co można? Co, kurwa? - To… nieobyczajne po prostu! - A wal się pan z tą obyczajnością!- Zawigrodzki odwraca się na pięcie i szybkim krokiem rusza w swoją stronę, pozostawiając za sobą rozentuzjazmowanych ludzi. Kamera podąża za idącym. - Proszę państwa, jesteśmy świadkami nietypowego zachowania. Nie wiemy nawet, czy ten człowiek mówi prawdę… - Pewnie, że nie nawijam! - Daje się słyszeć głos z oddali. - Zatem teraz połączymy się ze studiem… Przed oczami wyskakuje plansza oglądanej stacji telewizyjnej, a ładnie ubrany prezenter komentuje to, co przed chwilą obejrzałem: - Nie wiemy, co się dalej wydarzy, ale wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi rozwoju wypadków. Po krótkiej przerwie na reklamę, połączymy się powtórnie z naszym wozem transmisyjnym. Zostańcie państwo z nami. _____________________________________________________________ PUK PUK PUK Fjołek - mydło do golenia. Jedyne mydło do jednej nogi. Fjołek. Bez niego się nie obędziesz. Fjołek - mydło do golenia. Jedyne mydło do jednej nogi. www.fjołekfjołek.pl Zalecane dla kuternóg i ludzi z wyraźnym i natarczywym problemem jednonożności. PUK PUK PUK

Marzec 2016

37


_____________________________________________________________ Korzystam z chwili przerwy i robię sobie parę kanapek. Biały chleb jest trochę czerstwy, ale, jak się odgrzeje w piekarniku, z parówkami i ketchupem jak najbardziej przejdzie. Otwieram kolejną puszkę lokalnego piwa i z rosnącym zainteresowaniem oczekuję ciągu dalszego. Po chwili na ekranie pojawia się znany mi już prezenter: - Witamy ponownie po przerwie. Za chwilę połączymy się po raz kolejny z naszym reporterem w Krakowie, który jest od niedawna świadkiem bardzo nietypowej sytuacji. Mieszkaniec tego miasta przemierza ulice z siekierą w ręku, aby dokonać aktu zemsty, prawdopodobnie na swojej konkubinie. Przed kolejną transmisją dodam, że oglądalność naszej stacji w ostatnich minutach bardzo wzrosła. Według niezależnego Instytutu Obserwacji Mediów w tej chwili mamy ponad czteromilionową publiczność. Zachęcamy do dalszego oglądania naszego programu. W związku ze sprawą pana Tymoteusza Zawigrodzkiego, zaprosiliśmy do naszego studia ekspertów: komendanta policji pana Jerzego Śmudę, znanego psychologa Jacka Gonciarka i młodą, zdolną aktorkę, doskonale znaną naszym telewidzom z serialu „Żyto“- Nikolinę Silver. Goście kłaniają się telewidzom. *** - Na początek pytanie do pana Śmudy: czy ten człowiek ma szansę przeprowadzić swoją wendettę w kraju prawa i sprawiedliwości? - Proszę pana. Stróże porządku publicznego zdecydowanie nie dopuszczą do sytuacji zagrażającej zdrowiu i życiu pojedynczego obywatela. Dlatego jestem pewien, że słowa pana Zawigrodzkiego to tylko puszenie się przed kamerami, być może wypływające ze stanu upojenia alkoholowego lub emocjonalnego rozchwiania. Policjanci z pewnością zbadają stan trzeźwości tego obywatela i - w razie pozytywnego wyniku testu - nałożą nań odpowiedni mandat lub skierują sprawę do kolegium do spraw wykroczeń. - O, mamy już ponownie połączenie z naszym reporterem, Krzysztofem Alebskim. Krzysiu, co zaszło w ciągu ostatnich kilku minut? - Witam państwa ponownie z pięknego, acz dziś nieco wietrznego Krakowa. Pan Zawigrodzki szybkim, zdecydowanym krokiem przemierza ulice miasta. Staramy się za nim nadążyć naszym wozem transmisyjnym. Prognoza pogody na wieczór zapowiada możliwość lekkich opadów na południu kraju. Temperatura w nocy spadnie do osiemnastu stopni. Na ekranie pojawia się chaotyczny, nieco rozmazany obraz nagrywany w ruchu. Bohater transmisji zatrzymuje się przed sklepem spożywczym. - Zgłodniał żem. Kupie se bułkę - odzywa się do kamery. Po chwili powraca na ulicę z dużym bajglem w ręku. - Panie Tymoteuszu, gdzie nabył pan tę siekierę? To wyjątkowo duży model jak na dzisiejsze standardy. - Kupił żem ją u Pupka, w tym sklepie ogrodniczym na Kazimierza Wielkiego, co mają wieczne promocje. - Czy mają tam duży wybór narzędzi ogrodniczych? - O tak, kurwa! A siekier to już od zajebania! Hehehe! - Zawigrodzki łapczywie zjada bajgla, poruszając przy tym szeroko swoją żuchwą. _____________________________________________________________ PUK PUK PUK Cześć piesku. Jak się nazywasz? Skąd się tu wziąłeś? Chcesz kawałek kanapki? Mmm, dobra, nie? A znasz to? To chrupki zmieniające psy w ludzi firmy Człekopies. Spróbujesz? Hał hał hał!

38

Herbasencja


Aaaa! Nie duś, nie duś… Chrupki Człekopies zmieniające psy w ludzi. Jedyne dla twojego psa. Człekopies. I twój pies jest człowiekiem! www.człekopiestotakże_ty.pl PUK PUK PUK _____________________________________________________________ - Przenosimy się do studia. Są z nami zaproszeni eksperci, którzy pomagają nam lepiej zrozumieć i ocenić zaistniałą sytuację. Spytam teraz naszego kolejnego gościa, znanego psychologa, pana Jacka Gonciarka. Panie Jacku, czy takie groźby słowne są często realizowane w życiu? - Proszę państwa, trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że tego typu groźby, wypowiadane w afekcie, bardzo rzadko bywają realizowane. Uzasadniona obawa zachodzi tylko wtedy, gdy pokrzywdzony, realnie oceniający sytuację, potraktuje groźbę poważnie i uwierzy w możliwość jej realizacji. Jednak nie wiemy, czy pani, do której udaje się nasz rozmówca, tak tę sprawę, prawda, widzi. - Przestępstwo groźby karalnej polega na grożeniu innej osobie popełnieniem przestępstwa na jej szkodę lub szkodę jej najbliższego - wtrąca mądrze komendant policji. - Przedmiotem gróźb są przeważnie zapowiedzi aktów przemocy, dokonanie szkód na mieniu bądź ujawnienie kompromitujących informacji - o ile takie ujawnienie naruszyłoby przepisy prawa. Czyn taki ma charakter umyślny. Artykuł. 190 Kodeksu Karnego, paragraf 1 stanowi: „Kto grozi innej osobie popełnieniem przestępstwa na jej szkodę lub szkodę osoby najbliższej, jeżeli groźba wzbudza w zagrożonym uzasadnioną obawę, że będzie spełniona, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch“. - Zatem - według panów - powinniśmy być spokojni o przebieg dalszych wydarzeń? - Zdecydowanie. Sam udział tego pana w programie jest wystarczającą nobilitacją, ażeby… - Muszę panu przerwać, gdyż dostaję sygnały, że nasz bohater właśnie doszedł do celu swej wędrówki. Łączymy się z naszym wozem transmisyjnym. Krzysztof? Halo, halo Krzysztof, czy nas słyszysz? *** Po chwili pauzy na ekranie pojawia się znana postać w czerwonym krawacie: - Proszę państwa, jesteśmy już na miejscu, do którego chciał dotrzeć pan Zawigrodzki. Według jego słów, to tutaj, na czwartym piętrze mieszka pani Helena oskarżana przez pana Tymoteusza o niewierność. Przed budynkiem kręci się tłum fotoreporterów i gapiów, błyskają flesze… Na dolnym pasku czytam, że oglądalność programu osiągnęła w tej chwili prawie dziesięć milionów widzów. Dopiero teraz zauważam, że nie wiedzieć kiedy wypiłem całą puszkę piwa. Otwieram lodówkę i biorę następną. - Łączymy się z Chicago - na ekranie jest już celebryta i zarazem gwiazda stacji, Alex Fruk, w ekspresowym tempie ściągnięty z domu w celu dalszego prowadzenia relacji. - Tam do naszego mobilnego studia zaprosiliśmy dwóch wybitnych polonijnych specjalistów od rozrywki. Prosimy o komentarz do wydarzeń. Z Chicago nadaje Albert Mróz. Albercie, czy nas słyszysz? - Tak, słyszymy was dobrze. - Na ekranie pojawia się rumiana postać amerykańskiego korespondenta. - Witam państwa z Chicago. Jesteśmy tu wraz z moimi gośćmi - Jerrym Podeshwą i Georgem Chlaśniakiem - pod wielkim wrażeniem, tego, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w relacji na żywo z Krakowa. Panowie - pytanie to kieruję do naszych gości - czy kreowanie wizerunku gwiazdy w programie publicystycznym nie wyklucza zaproszenia takiej osoby do jakże popularnego

Marzec 2016

39


w naszym kraju, a nadawanego z serca polskich gór programu „Taniec z Gazdami“? - Asolutely nie - zaczyna Podeshwa ze swoim śmiesznym, polsko-amerykańskim akcentem. Nasze amerykańskie experience mówi nam, że to nawet jeszcze better jest. Here, aby zdobyć sławę i uznanie publicity, należy dokonać czegoś wręcz spectacular. - Zgadzam się z Jerrym - dodaje Chlaśniak. -Wasz show business potrzebuje takich brave menszczyźni jak ten Axe-Man z Kraków City. - Musimy oddać głos do studia w Warszawie. Dziękuję panom za przybycie. _____________________________________________________________ PUK PUK PUK Mamo, jestem czysta! Instytut badania opinii publicznej ogłasza: W dzisiejszych czasach pierzemy ubrania głównie w celu ich odświeżenia. Rzadko kiedy brudzimy odzież tak bardzo, by trzeba było używać do prania silnych detergentów. Dlatego wiodąca na rynku proszków do prania firma Rapucho zaproponowała unikalny środek do prania czystych rzeczy - Czystol. Tato, już jestem czysta! Czystol - jedyny dostępny środek do prania czystych rzeczy. Jako żel, tabletki i proszek. Kaziu… znów jestem czysta! Czystol jest dostępny w większości sieci drogeryjnych na terenie całego kraju. Rapucho, twój przyjaciel w domu. Jestem czysta! Niemożliwe, córeczko. Czystol od Rapucho. Życie jest czyste. PUK PUK PUK _____________________________________________________________ Atmosfera w Krakowie staje się coraz bardziej napięta. Na ekranie widzę wchodzącego po schodach Zawigrodzkiego z nieodłączną siekierą w ręku. - Co pan teraz zamierza? - No co, jak żem mówił już przecież idę zajebać tę kurwę, Helenę. Nie? Obraz przenosi się do studia, gdzie siedzą zaproszeni eksperci. - Pani Nikolino, czy według pani coś się teraz wydarzy? Czy zostaniemy czymś zaskoczeni? Aktorka z uśmiechem poprawia się na wygodnej kanapie, pokazując swoje duże, klinicznie białe zęby: - Uważam, że to jest prowokacja i nic takiego się nie stanie. Człowieczeństwo to przyjaźń i miłość między ludźmi i zwierzętami. Tego naucza mnie buddyzm, który… Ekran dzieli się na pół: na jednej części widzimy gości siedzących w studiu, a na drugiej kręte schody krakowskiej kamienicy, słabe, drgające światło i rozmazane obrazy. Wkrótce kamera zatrzymuje się przed drewnianymi drzwiami.

40

Herbasencja


- Otwieraj, ty kurwo! - krzyczy przez nie Zawigrodzki. Cisza. W telewizji pokazują, jak nasz bohater z całej siły uderza siekierą. Rozlega się huk, drzwi wypadają z zawiasów, tynk sypie się ze ścian. Mężczyzna, naładowany adrenaliną, wchodzi do środka. Kamera za nim. Leżąca obok mnie komórka dzwoni denerwującą melodyjką. Szybko odbieram połączenie: - Też oglądam. Dzięki za cynk! Trzym się stary… *** Na drugiej połowie ekranu Nikolina Silver, nie zauważając wydarzeń w Krakowie, kontynuuje swoją głęboką wypowiedź: - … bowiem trzeba państwu wiedzieć, że ahimsa zawsze stoi na stanowisku pokoju i… ahimsy, czyli niezadawania bólu, co z kolei oznacza… - Aaaa! - Z telewizora dobiega potworny krzyk kobiety. Zawigrodzki uderza ex partnerkę siekierą w głowę. Tryska krew. Panuje straszne zamieszanie. Po chwili obraz znów jest stabilny i mogę obserwować akcję. Kobieta szamoce się ze swoim oprawcą. - Ty kurwo! - frenetycznie krzyczy intruz. Ze studia słychać niczym niezmąconą dalszą część wypowiedzi Nikoliny Silver: - … pokój ludziom i zwierzętom. To jest podstawowa zasada, według której żyję i… - jej głos zamiera. Z przerażenia otwiera usta, obserwując przekaz z Krakowa. - Należało ci się, kurwo jedna! - krzyczy morderca, pochylając się nad swoją ofiarą. - Teraz tu zdychaj, kurwa, zdychaj! - kończy i wychodzi z mieszkania. Kamera ukazuje leżącą w krwi kobietę. W warszawskim studiu celebrytka Nikolina Silver gwałtownie wymiotuje przez swoje zrobione usta kawałkami czegoś modnego - być może wielkomiejskiego sushi - a zaproszeni eksperci siedzą jak skamieniali. Za nimi biegają realizatorzy transmisji na żywo, która wymknęła się spod kontroli. Obraz zanika, by pojawić się po krótkiej chwili. W telewizorze widać plecy idącego po schodach Zawigrodzkiego. - Panie Tymoteuszu, co teraz? - dopytuje dziennikarz w czerwonym krawacie. - Nie wiem, kurwa. Ale powinniście mi wypłacić teraz tę forsę, coście obiecali, bo jak nie… - Mężczyzna przystawia siekierę do głowy reportera i powoli przeciąga ostrzem w dół po szyi, zostawiając krwawy ślad. - O… o…oczywiście, pieniądze zostaną przekazane na pa… na pańskie konto! Zdecydowanie zostaną przekazane! _____________________________________________________________ PUK PUK PUK Większość ludzi go nie znosi. Ty możesz być wyjątkiem! Spróbuj szczęścia z nowym, soczyście jabłuszkowym sokiem Pupa-A. Pupa-A. Tak słodka, jak moja. Soczyście jabłkowa. Pupa-A dostępna we wszystkich sieciach sprzedaży detalicznej. Pupa-A.

Marzec 2016

41


PUK PUK PUK _____________________________________________________________ Po reklamie skrót ostatnich wydarzeń. Szybko nalewam sobie jeszcze jedno piwo. Jak ten program wciąga! Na ekranie znów widać studio, ale już bez zaproszonych gości. Transmisja zostaje wznowiona. - Panie Tymoteuszu - wdzięczy się reporter z prowizorycznie owiniętą bandażem szyją. Czy weźmie pan udział w naszym popularnym programie „Taniec z Gazdami“? - A zapłacita? - Nooo, tak… - A ile? - Z pewnością dostanie pan stawkę gwiazdorską... - Czyli? - No, myślę, że będzie to kwota odpowiadająca cenie dwóch nowych samochodów średniej klasy. - Pytam, kurwa, ile! - Zawigrodzki groźnie potrząsa siekierą. Reporter bezradnie patrzy w oko kamery, jakby szukając tam pomocy, po czym rzuca znaną mu stawkę: - Tak jakieś ponad 200 tysięcy złotych... - Dla takiego szmalu, kurwa, jeszcze ciebie zaciukam, ty telewizyjna papugo ty! Z niedowierzaniem obserwuję wbijającą się w plecy reportera siekierę. Zawigrodzki uśmiecha się, powoli liże zakrwawione ostrze językiem i odchodzi. Wśród ekipy telewizyjnej panuje wielka panika. Każdy trzyma przy uchu komórkę i coś do niej krzyczy. W tym momencie w mieszkaniu gaśnie światło. Wyglądam przez okno. Widzę, że znów wyłączyli prąd w mieście. Z emocji wypijam jeszcze jedno piwo i padam na łóżko. Nie wiem nawet, kiedy zasypiam. *** Ze snu gwałtownie budzi mnie walenie do drzwi wejściowych. Zanim zdążę zareagować, futryna wpada do środka, sypie się tynk, w pyle staje siekierownik z Krakowa we własnej osobie! Rozpoczynam paniczną ucieczkę. Po chwili gwałtownie zderzam się z szybą w regale. Hartowane szkło rozcina mi twarz na dwie części. Wszędzie pełno krwi. Krzyczę ze strachu jak opętany, czując, że morderca jest tuż za mną. Wpadam na ścianę i nie mogę dalej biec. Próbuję uciec, ale nogi tylko kręcą się w miejscu. Trę zakrwawionymi paznokciami po ścianie. Słyszę, jak intruz staje za mną i gwałtownie wciąga powietrze. Zaraz wbije we mnie śmiertelne ostrze i będzie po wszystkim! Spadam z łóżka, boleśnie tłukąc głowę. Po chwili rozglądam się wokoło: w mieszkaniu jednak jest pusto. Znów włączyli zasilanie i kino domowe z całą mocą dźwięku transmituje straszne krzyki Heleny, po raz kolejny zaciukiwanej siekierą na śmierć. To mnie obudziło. Przecieram mokrą od potu twarz i wyciągam z lodówki piwo. Żywię nadzieję, że zaraz po powtórce zobaczę, co też znana aktorka, Bernadetta Wurszoń gwiazda tabloidów i prasy kolorowej - zakupiła wczoraj w supermarkecie. Jednak nie jest mi to dane. - Przerywamy program, by podać najnowszą elektryzującą wiadomość: na rynku w Zamościu w województwie lubelskim, niespodziewanie wylądował… KoNiEc DoCo grudzień 2015

42

Herbasencja


Po-sto-słowie Zwycięzcy

Wyzwanie #47 - Lekarz

Renata Błażejczyk-L`Amico (Rebla) Z czarnej beemki wyskoczył facet, którego spotkanie nocą było koszmarem porządnego obywatela. Pocierając kwadratowy kark, obejrzał zniszczenia. Łukasz z mięsistej wypowiedzi wychwycił, że spisanie oświadczenia nie usatysfakcjonuje dryblasa. Uniósł ręce w górę. - No nie, kurwa, jakiś pierdolony pacyfista mi przyjebał. - Lekarz – sprostował drżącym głosem – a my nie… - Chodź, pan, na stronę – warknął. - … my nie możemy bić ludzi. Przysięga nie pozwala. – Próbował strząsnąć dłoń zaciśniętą na ramieniu, jednak coś w oczach napastnika, mówiło, że łatwo nie odpuści. Po chwili znaleźli się za śmietnikiem. - Jak żeś, pan, doktor, to powiedz, czemu mi ten… tego, no wiesz, pan, czemu… karabin mi nie strzela?

Wyzwanie #48 – Meduza

Anna Musiał (annamusial) Kiedy w końcu odważyła się podnieść wzrok, wszystko stało się jasne. Nie była tym, za kogo się podawała. Jej spojrzenie uwidoczniło prawdę wyraźniej niż trzymany w dłoni rewolwer i oto zrozumiałem, że nasza miłość była jak ta winorośl w czasie suszy. Pięła się w cieple słońca, dojrzewała, lecz nigdy nie wydała owoców. Skazana na porażkę jawiła mi się teraz jako zbrodnicza fantazja człowieka, który zbyt długo pozostawał w oddaleniu od domu. Zbyt wiele nocy spędził na modlitwach o powrót do miejsca, które już od dawna do niego nie należało. Moje wino, moje serce. Meduza. Odeszła bez słowa, zostawiając pustą skorupę.

Marzec 2016

43


Wyzwanie #49 – Cytadela

Aleksander Litto-Strumieński (Gorgiasz) Nie miała oczu, aby widzieć rozciągnięte u jej stóp niepokorne miasto. Nie miała uszu, aby słyszeć gwar uliczny, nawoływania przekupek i odgłos kroków maszerujących żołnierzy. Nie miała nozdrzy, aby czuć zapach prochu otulający częste zamieszki i ostrą woń końskiego potu, tłumiących je oddziałów kawalerii. Miała jednak poczucie własnej potęgi i wartości. Była cytadelą, gwarancją władzy i porządku, a jej armaty mogły obrócić w perzynę każdy dom i każdą dzielnicę. Wiedziała o tym, nie pamiętając jednak dlaczego. Ale i tak rozpierała ją duma. Lecz gdyby nieznany Stwórca obdarzył ją jednak wzrokiem, mogłaby dostrzec swe tekturowe mury, drzemiące w mrocznej, muzealnej sali.

Wyzwanie #51 – Turysta, kontrola

Aleksander Litto-Strumieński (Gorgiasz) Przystanąłem. Przede mną wznosiły się monumentalne, kamienne łuki mostu Czinwat. Troskliwie otulone promieniami gasnącego już dnia i wtopione w otaczające powietrze, nabierały jego lekkości i przejrzystości, migotliwie drżąc w błękicie podmuchów przelotnego wiatru. Strzegący przejścia Ormuzd, energicznie stukał w klawiaturę laptopa. - Witaj. Gdzie Mitra? - zagadnąłem. Podniósł niechętnie głowę. - Turysta? Milczałem, może jednak odpowie. Odpowiedział. - Na chorobowym. Tydzień zwolnienia. Pewnie ma was dość, grzesznicy. - Taaak... I pewnie jest po tamtej stronie? - A gdzie ma być? - No dobra, otwieraj przejście. - Co!? Bezczelność! Jakim prawem, nędzny śmiertelniku!? - ryknął z wściekłością. - Takim – warknąłem z nieukrywaną satysfakcją, podsuwając pod jego boski nos, legitymację kontrolera ZUS.

44

Herbasencja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Ajw http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=731 Annamusial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527 BASIAM http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=528 Bustan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=689 dOBRA COBRA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495 EDWARD HORSZTYNSKI http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=440 Gorgiasz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=639 IzA t http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 KS_HP http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 MIREK13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 rEBLA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=608 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 ZYRAFA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197

Skład I fotografia na okładce: Agata Sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www . herbatkau helen y . p l

Marzec 2016

45


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.