Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja
Adam Ladziński między Bogiem a prawdą 5 Mariola Grabowska z pokłonem 6 Mirosław Sądej pieśń nad łąkami 7 Marcin Sztelak Klątwy 8 Na jałowej ziemi 9 Szymon Florczyk Szapoklaki 10 Anna Musiał Variété ‘16 11 Dorota Czerwińska miraż 12 Pogodynka 13 Karawana i psy 14 Błyskawiczny konkurs urodzinowy – Zwycięzca: esencjonalni 15
2
Proza
Jakub Zieliński Książęca tajemnica 16 Mirosław Sądej Kanikuły 20 Jacek Wilkos Za kruczoczarnymi włosami 22 Mateusz Madej Oszust boży 23 Wojtek Wilk Kontynent zaczarowanych bazarów 31
Stopka Redakcyjna 39
Herbasencja
Marudzenie Helli Powoli, ale do celu. Z jednej strony pół roku opóźnienia, ale z drugiej - interes wciąż się kręci. Dodam też, że nie jest to jedyna zaległa publikacja, nad którą prace ruszyły w grudniu. Trzymajcie kciuki i może w ślimaczym tempie, ale w końcu, dobijemy do numerów bieżących. Lipiec to przede wszystkim czwarte urodziny portalu. Na portalu obchodzone skromnie, ale były i konkursy. Efekt jednego z nich możecie podziwiać w tym numerze, kolejnego w numerze wrześniowym. Swoją drogą, czeka nas mały jubileusz... Ale nie wyprzedzajmy faktów. Lipiec to także cudowna impreza urodzinowa, zorganizowana przez grono stałych herbatkowych bywalców, którą niezmiennie uważam za jedno z najmilszych wydarzeń 2016 roku. I przechodząc płynnie do tego numeru - większość autorów z sekcji poetyckiej miałam okazję poznać osobiście. To niezapomniane wrażenie, konfrontować wyobrażenie zbudowane na rozmowach pisanych i lekturze tekstów, z żywym człowiekiem. Przekonać się, ile jest poety w poecie. I z radością odkryć, że wbrew temu, co powszechnie uważa się na temat znajomości internetowych - nikt z nas nie udaje kogoś, kim nie jest. W prozie panuje tematyka lekka, wakacyjna, a miejscami nawet upalna. Ze swojej strony najbardziej polecam „Kontynent zaczarowanych bazarów“ Wojtka Wilka, które dla mnie jest jednym z najlepszych opowiadań 2016 roku. Duszna i magiczna Afryka pokazuje swoje przerażające oblicze teoretycznie cwanemu turyście. Z jakiego powodu i z jakim skutkiem? Przekonajcie się sami! Życzę przyjemnej lektury! Helena Chaos
Sierpień 2016
3
Adam Ladziński (Abi-syn) Urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię Adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. Obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.
między Bogiem a prawdą zaiste istnieje międzyboże, swoisty stan ukryty za wiarą i sensem, kto to zrozumie ten wie, że istnieje tyle co bóg dał: dość podłe żyćko wzniosłe wysoko. nie złapiesz je za kapotę nawet jeśli podskok – prędzej opadniesz na kark. głowa mała zwłaszcza gdy świerszcz za kołnierzem tirli i smyczek smęci gałęźnie – jesiennie dla mglistot hen w przyszłość a lato współgra lipowo
głowa mała zwłaszcza gdy świerszcz za kołnierzem tirli i smyczek smęci
Sierpień 2016
5
Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.
z pokłonem moja córka nosiłaby imię Maria dumnie jak głowę w koronie z płowych warkoczy żniwny wieniec ciąży ku ziemi garbowanej piętami nim zlecą się szpaki rozdziobać ziarno rosochacieje struga pątników niecąc obłoki nie wiadomo czy dojrzą szczypie oczy i gardło nie wiadomo czy kurz
moja córka nosiłaby imię Maria dumnie jak głowę w koronie
6
Herbasencja
Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...
pieśń nad łąkami jakaż roślinochłonna i zielona przestrzeń zamknięta okręgiem nasyconej pszczoły czar pustynnej wizji drgające powietrze i ciepłe wieczory lecz na razie zbierasz na kwiecącej łące zioła odurzenia i myśli brzęczące zamyślona cieniem prześwietlona słońcem kradniesz kropki drzemiącej biedronce a trawy nie wstają tobą zachwycone odcisnęłaś w nich zapach szałwii i rumianku jak mgła płynie stęskniony powrotem bo mało było szalonych poranków cichych zmierzchów czasy srebrnozłote więc zostań i całuj przechodzące chwile przysiądź na maku stubarwnym motylem chabrem zabłękitnij osiądź pyłkiem mlecza i zostań chociaż trochę poczekaj obiecaj że poleżysz jeszcze na kwiecącej łące wchłaniając zmysłami cykladowy koncert
Sierpień 2016
7
Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).
Klątwy Piekło jest wybrukowane i tak dalej, ale stopy bolą od ciągłego dreptania pomiędzy przekleństwami.
Jedyne wyjście to posiąść wiadomości, bez rozróżnień moralnych. Później zalec przy drodze, czekając powoli zarastać spokojem.
Kolejny dzień z życia ekskomunikowanego na własne życzenie zaczyna się od próśb – nadaremnych, powszedni pleśnieje, winowajcy natrętnie walą do drzwi.
A nuż następne stulecie przyniesie odpoczynek, wieczny. Bez potrzeby rozgrzeszeń.
Pora uciekać, lecz za oknem świat bezustannie pluje przez ramię, prosto w twarz. Po trzykroć biją dzwony, kundle wyszczekują requiem.
8
Herbasencja
Na jałowej ziemi Człowiek zasiał kości przodków na ugorze, czeka na plon nieurodzajów. Wymodlone deszcze nie spadają, nędza na przednówek. Na nic krew baranka, woń kadzidła, błagalna intonacja. Pierworodni zaciskają powieki bojąc się ciemności i nieprzeniknionych oczu ojców. Matki załamują ręce piekąc chleb z garści plew rzuconych na wiatr. Obłąkani tańczą zataczając kręgi aż do upadku. Bóg nie zmienia planów, więc wypadli z obiegu toczą się po bruku – zdawkowe monety niewarte nawet spoconej ręki żebraka. Na jałowej ziemi wzeszły kościotrupy, klekoczą kośćcem odstraszając kruki. Na horyzoncie czterej jeźdźcy zawracają konie.
Matki załamują ręce piekąc chleb z garści plew rzuconych na wiatr.
Sierpień 2016
9
Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.
Szapoklaki Czy słyszałyście, dzieci, o ćmach złych, które się zowią Szapoklakami? Bo one, te Szapoklaki właśnie, dziecięcych dusz są krawcami.
Jeśli zapatrzyć się zdarzy na cień zbyt długi lub chmury, niepostrzeżenie go spuszczą jak liść jesienny, ponury;
One to gnieżdżą się w ścianach, szmer skrzydeł sypiąc – bo któż by – jak szepty starej Cyganki, co sączy w kryształ złe wróżby.
a gdy się znajdzie na głowie – choć niewidzialny – to dusza, rozleniwiona i senna, wpełznie do kapelusza.
Ich znaki – czarny szapoklak, frak takiż, razem z fularem; motyla ssawka, która nocami marzeń się żywi nektarem.
Będzie tam kryć się mała, skulona w gnieździe bezpiecznym, chociaż za ciasnym, aż może kiedyś, gdy zmory posną, nowe uwije w śnie jasnym.
A gdy nią nić snu wysnują (ciach – każdy nożyc ma parę), to wtedy z nici tej szyją czarny kapelusz na miarę.
Strzeżcie się więc Szapoklaków – choć wątpię, czy dacie wiarę w te stwory i czarny kapelusz, szyty po równo na miarę.
Potem go kładą do szafy (dużej – po tacie i mamie) albo się na was gdzieś czają, w cichej uliczce lub w bramie.
2013
10
Herbasencja
Anna Musiał (anna musial) Urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. Studiowała stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w Szczecinie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. Dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „Salonie Literackim“, „Pocztówkach Literackich Odry“ oraz w kwartalnikach „sZAFa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka fotografii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.
Variété ‘16 A co, jeśli zapomnę którędy do domu? zdarza mi się zapomnieć, że istnieje coś ponad stan. płochliwe wyrocznie ogłaszają koniec świata; pisklęta wypadają z gniazd. noszę je w dłoniach małych, które nie mieszczą nawet własnego strachu, do nowych miast. takich, gdzie nie dotarł jeszcze żaden kartograf. nie dotarł nawet internet. oszukuję każdego dnia. indeks glikemiczny wskazuje, że śmierć nadejdzie szybko. rozdrabiam więc faktury, struktury, komórki macierzyste i daję ci je w prezencie w dni bez okazji. w poniedziałki chwytam twoje rękawy, w niedzielę sen. wyjdź do mnie, popatrz na słońce. ulicami mkną srebrne samochody i kobieta w płaszczu, której wczoraj nikt nie pocałował. ona też chce do kogoś należeć. tylko ten mały ptak, pisklę bez gniazda i matki, wciąż nie wie.
pisklęta wypadają z gniazd. noszę je w dłoniach małych, które nie mieszczą nawet własnego strachu,
Sierpień 2016
11
Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.
miraż twoją drogą nie mogę być bo zasypię piaskiem oczy rozognię spojrzenie poprowadzę w pustynne przestrzenie mówisz źródło - to fatamorgana czujesz świeżość przez usta spierzchnięte spijasz gwiazdy cudowne zaćmienie
mówisz źródło - to fatamorgana czujesz świeżość przez usta spierzchnięte
12
Herbasencja
Pogodynka Słyszę nowe prognozy, pobożne życzenia, motyl przysiadł na ustach, w sercu śpiewa ptak, nie zatrzymam ich długo, wszak wszystko się zmienia. Noce teraz są parne, zimne przebudzenia, więc w ciemnościach zachłannie pochłaniam twój świat, słysząc nowe prognozy, pobożne życzenia. Kiedy powieje chłodem, użyczysz ramienia? Hen za nami są burze, a przed nami grad. Nie będę trzymać długo, wszak wszystko się zmienia. W tym chaosie porządek trudny do zrobienia, składam myśli w komórkach, rozwiewa je wiatr, snuję nowe prognozy, pobożne życzenia. Jeśli mocno uwierzysz, spełnią się marzenia. Może i nam się wyśni, gdy odejdzie strach? Nie będzie trzymać długo, wszak wszystko się zmienia. Jasny, słoneczny promień jest do uchwycenia, śmiało oślepia oczy, bije w szklany dach, widzę nowe prognozy, pobożne życzenia, nie zatrzymam ich długo, wszak wszystko się zmienia.
Kiedy powieje chłodem, użyczysz ramienia? Hen za nami są burze, a przed nami grad. Nie będę trzymać długo, wszak wszystko się zmienia.
Sierpień 2016
13
Karawana i psy Na pogrzebie u Władzia zebrały się tłumy, ostro świeciło słońce, każdy był czerwony na gębie i z emocji, wszak to dzień zadumy. Towarzysze kariery jeszcze za komuny, trzej synowie, ich dzieci i kolejne żony - na pogrzebie u Władzia zebrały się tłumy. Chodziły podłe plotki, pomówienia, szumy, że przed śmiercią dał Zośce (przecież był wkurwiony) po gębie i emocjach, niech ma dzień zadumy. Ksiądz dość długo przemawiał, słuchały go kumy, trochę splątał życiorys, od lat zaprawiony. Na pogrzebie u Władzia modliły się tłumy. Potem poszli na stypę wydać część fortuny, każdy wlewał w ilościach do dziś niespłaconych w gębę oraz z emocji, wszak to dzień zadumy. Stygnie surowy ojciec! Zaraz pękną z dumy, lecz wcześniej upamiętnią ten żywot skończony. Po pogrzebie u Władzia pobiły się tłumy w gęby i po emocjach, minął dzień zadumy.
Potem poszli na stypę wydać część fortuny, każdy wlewał w ilościach do dziś niespłaconych w gębę oraz z emocji, wszak to dzień zadumy.
14
Herbasencja
Błyskawiczny konkurs urodzinowy Zwycięzca
esencjonalni naparzasz będzie wrzało rozlej powoli ostygnie w dziesiątkach szklanych naczyń znowu zaczniemy sączyć dochodzić spęczniałych fusów wróżyć spragnioną przyszłość przed kolejną herbatą
naparzasz będzie wrzało rozlej powoli ostygnie
Sierpień 2016
15
Jakub Zieliński
Absolwent Wydziału Filologii Polskiej Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie (obrona pracy magisterskiej w roku 2004). Od lat fan groteski i horrorów, mający na koncie współpracę z największymi krajowymi serwisami internetowymi związanymi z tym gatunkiem (recenzje filmów i książek, artykuły itp.). Tworzy od grudnia roku 1999, w ostatnich latach dryfując w stronę esejów i mrocznych thrillerów. Wśród ulubionych autorów wymienia: Samuela Becketta, Rolanda Topora, Clive’a Barkera i Tadeusza Różewicza. Rodowity częstochowianin, od jakiegoś czasu przebywający w Anglii. Niepalący wegetarianin.
Książęca tajemnica
miniatura
Gdy odziany w szykowne futro z norek książę Waldemar Daniński, naradziwszy się uprzednio ze swym zaufanym kanclerzem ujął w palce czarną pieczęć, serca dworzan zabiły mocniej. Wszyscy w jego otoczeniu wiedzieli doskonale, co oznaczał ten konkretny symbol. I jakie będą konsekwencje zalakowania listu, wysłanego następnie do samego króla. Ostateczny wyrok. Kara śmierci, przez powieszenie bądź ścięcie głowy toporem. Z wykluczeniem amnestii dla skazańca ze strony kogoś niższego rangą niż król bądź cesarz. A zarazem, jedno z najważniejszych wydarzeń celebrowanych na pałacowym dziedzińcu. Doniosły pokaz siły i porządku. Surowych acz sprawiedliwych sądów, wydawanych w pełnym majestacie prawa. Jednakże tym razem, poważne grono ławników ani tym bardziej powszechnie respektowany sędzia, nie do końca żywiło przekonanie co do słuszności tej decyzji. Kilka dni wcześniej, gdy uwaga dworzan skupiona była na wystawnym balu, zorganizowanym na cześć urodzajnego lata, nadzorujący pałacowe izby strażnik przyłapał w jednej z nich włóczęgę. Intruz tłumaczył się wprawdzie, że był głodny i szukał drogi do kuchni, a myląc korytarze trafił przypadkiem do książęcej izby. Z powodu innego, niemal równoczesnego zdarzenia mało kto jednak dowierzał jego tłumaczeniom. Dokładnie w momencie, gdy barwny korowód tancerzy i muzyków cieszył oko i ucho widzów, żona księcia ze zdumieniem spostrzegła, iż brakuje jej drogocennego pierścionka z diamentem. I chociaż nie potrafiła przysiąc, czy miała go na ręce opuszczając pałacową komnatę, zatroskany książę uznał że mogła go zgubić w trakcie zabawy. Nakazał więc dokładne przeszukanie całego dziedzińca, centymetr po centymetrze. Zbadano nawet wszystkie kamienie przy dukcie do pałacowych bram. Wreszcie, dyskretnie i na specjalne życzenie magnata, kilku jego zaufanych ludzi wypytało o charakterystyczny fant wśród drobnych złodziejaszków i pozbawionych skrupułów handlarzy, kupujących i sprzedających co popadło. Bezskutecznie. Cenny przedmiot zniknął, niczym kamień w wodzie. I mimo tego, że nikt nie był w stanie jednoznacznie zawyrokować o kradzieży, brudny i nędznie odziany intruz uznany został za winnego i wtrącony do lochu. Tam właśnie, przykuty do ściany zimnej i wilgotnej celi, miał oczekiwać na dzień swego osądu.
16
Herbasencja
Jakież było jednak zdumienie wszystkich ludzi z gwardii pałacowej, gdy w noc poprzedzającą doręczenie listownej odpowiedzi od króla, tuż przy wejściu do celi pojawił się zakapturzony Daniński. Rozglądając się nerwowo dookoła, ostrym tonem nakazał strażnikom zachowanie swej wizyty w tajemnicy, pod groźbą śmierci. I bez zbędnego namysłu, wkroczył do celi skazańca, polecając wartownikom zamknięcie za sobą drzwi i oczekiwanie na kolejne rozkazy. Na widok znamienitego gościa, żebrak zerwał się ze swego posłania i ukłonił w pas, jednak arystokrata powstrzymał go zdecydowanym gestem dłoni. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się sylwetce więźnia, w milczeniu przygotowując się do rozmowy. Zastanawiał też gorączkowo, czy aby oswobodzony z kajdan w noc poprzedzającą egzekucję człowiek nie zechce teraz wziąć na nim odwetu? Zaatakować? Gdy jednak ich spojrzenia w końcu się spotkały, w oczach uwięzionego nie dostrzegł ani odrobiny gniewu. Ani też spodziewanej nuty smutku, przeplatanego z niesłusznym poczuciem winy. Niemalże zachęcony pokorą skazańca, książę w końcu przemówił, ważąc każde słowo: - Witaj. Chcę, żebyś wiedział jedno. Nie przyszedłem tutaj, aby cię uwolnić. Nie mam takiej mocy. - Dobry panie, nawet nie śmiałbym prosić o taką łaskę – odparł spokojnym tonem nieszczęśnik, lecz Daniński wydawał się nie słyszeć tych słów. Dotknął ramienia więźnia i spoglądając bacznie w stronę drzwi, nachylił się do jego ucha i wyszeptał przejmująco: - Obaj wiemy, że jesteś niewinny. Moja żona postąpiła nieroztropnie, oskarżając cię o kradzież. Każdy w tym księstwie to wie. Jednak boją się sprzeciwić mojej woli. A ja nie zwykłem przyznawać się wobec kogokolwiek do błędu. Dlatego jeszcze raz powtórzę – nie proś mnie o nic. Zamiast tego, przebacz. Proszę cię! Ubłagaj w ostatniej ze swych modlitw naszego Pana w niebiosach o łaskę dla mnie. I dla mojej nieostrożnej żony, która także zbłądziła... Widząc pojawiające się w oczach możnowładcy łzy, zdumiony skazaniec początkowo tkwił w milczącym bezruchu. Po chwili jednak odważył się i dotknął ręką drżącej głowy Danińskiego i łagodnym głosem obiecał: - Uczynię to, książę. Bądź tego pewien. Czy mam jednak prawo do ostatniego życzenia? Wyrażenia tego, za czym tęskni moje serce? Poruszony książę w milczeniu przytaknął i wstał z klęczek, podobnie jak uczynił to uśmiechający się dość tajemniczo skazaniec. Wskazał arystokracie małe okno w głębi celi, przez które widać było jaśniejące powoli letnie niebo. Ciszę poranka mącił jedynie śpiew dopiero co obudzonych ptaków, gnieżdżących się na drzewach obok pałacu. Odziany w brudne łachmany mężczyzna przystawił jedną dłoń do ucha, a palec wskazujący drugiej wycelował w stronę drewnianej witryny, szepcząc z przejęciem: - Chciałbym być kiedyś jak one. Jak te ptaki. Tak swobodny i beztroski. Wolny. Unoszący się w powietrzu gdzieś wysoko, ponad naszym światem. - Módl się zatem, aby nasz miłosierny Bóg dał ci w niebiosach parę skrzydeł – odparł rozgoryczony władca, wstając raptownie z klęczek. Na skutek tego, dłoń odwracającego się więźnia przypadkowo zahaczyła o zawieszony na szyi arystokraty medalion. Zerwał łańcuszek, a spadający na ziemię porcelanowy przedmiot otworzył się, ujawniając noszoną w jego środku zawartość. Mały, zardzewiały denar, wraz z przytroczonym do niego skórzanym rzemieniem. Przedmiot jaki zupełnie nie pasował do książęcego szyku i majętności. Za którego posiadanie mógł zostać nawet wykluczony z arystokratycznej kasty, na zawsze. Znak charakterystyczny, który przez całe lata nakazano nosić wszystkim pozostającym na terenie dworu żebrakom. Ich bolesne piętno i hańbiący symbol. Jej widok całkowicie zaskoczył wychudzonego skazańca. Zanim zdołał wydusić z siebie choćby słowo, wściekły książę błyskawicznie podniósł swą własność i pogroził mu palcem, ostrzegając donośnym głosem: - Zaklinam cię! Jeśli piśniesz komukolwiek choćby słówko o tym, co widziałeś, kara spotka też wszystkich twoich krewnych. Zadbam o to osobiście! - Książę, żyłem samotnie, a moi rodzice umarli w czasie plagi dżumy. Nie mam nikogo, na kim mógłbyś dokonać takiej zemsty. Bądź zatem spokojnym. Twój sekret spocznie na zawsze wraz ze mną, w zimnym grobie...
Sierpień 2016
17
Te słowa wprawiły zbliżającego się już do wyjścia z celi arystokratę w skrajne osłupienie. Przez całe lata nie zdarzyło się bowiem ani razu, aby którykolwiek z jego oponentów poddawał się bez walki. I pokornie godził z wyrokiem losu, zwłaszcza w obliczu nieuchronnej śmierci. Wystarczył przecież tylko jeden mały szantaż, słówko piśnięte tuż przed świtem do ucha strażnika-plotkarza, a wtedy to Daniński okryłby się wielką hańbą i musiał uciekać ze swych włości. Ton głosu oskarżonego brzmiał jednak przerażająco szczerze, wobec czego możnowładca zapukał do drzwi i mamrocząc ledwie słyszalne „żegnaj”, oznajmił strażom o końcu swej wizyty. Wraz ze świtem i pierwszymi promieniami wschodzącego słońca, skromne grono dworskich urzędników zebrało się na głównym rynku, aby uczestniczyć w akcie przełamania pieczęci królewskiego listu. Cud nie nastąpił. Wszechmocny król odmówił skazańcowi prawa łaski. Rozpoczęto zatem przygotowania do aktu egzekucji. Nim zegar na wieży wybił południe, większość mieszkańców osady zebrała się już przed drewnianym podestem z szubienicą. Obserwowali wkraczających na tą ponurą scenę losu kata, skazańca i królewskiego herolda, dokonującego następnie uroczystego odczytania treści listu od króla. Wszyscy tkwili praktycznie w całkowitym bezruchu, uważnie słuchając głosu dworskiego urzędnika. Nie było krzyków ani obelg. Żadne ręce nie złożyły się też do szyderczych braw. Tylko kilku mężczyzn zacisnęło wręcz do bólu pięści, w akcie bezsilnej frustracji. Zalęknione matki uspokajały swe cicho płaczące dzieci. A oczy najstarszych dworzan, pamiętających jeszcze akty łaski z poprzednich dekad, wypełniły się łzami smutnego wzruszenia. Poruszony tą ceremonią książę Waldemar, ku zaskoczeniu pozostałych magnatów i duchowieństwa, opuścił lożę honorową tuż przed aktem egzekucji. Nie odpowiadał na pytania i gesty mocno zaniepokojonej żony, odpychał również od siebie wszystkich zaintrygowanych jego stanem możnych. Odczytana przez herolda data przypomniała mu boleśnie o rocznicy śmierci matki, przypadającej akurat dokładnie na ten sam dzień. W chwili, w której pętla zacisnęła się na szyi niewinnego biedaka, władca odwrócił się w przeciwną stronę i zamknął oczy, nie pozwalając łzom spłynąć na drżące powieki. Słysząc mocne skrzypienie drewnianej szubienicy, na której kołysało się ciało umierającego, patrzył teraz z wielkim smutkiem na zawartość otwartego ponownie medalionu. I wspominał dzień, w którym jego matka po raz ostatni musiała żebrać, aby zapewnić przetrwanie sobie i swoim trzem synom. Zdarzyło się to krótko przed tym, jak z narażeniem własnego życia, wskazała niewłaściwą drogę ścigającym króla zabójcom. Wzruszony do głębi serca monarcha zabrał kobietę i jej dzieci z małej lepianki z przeciekającym dachem, pozwalając im zamieszkać na dworze królewskim. A niecały rok później, skromna i urodziwa niewiasta poślubiła walecznego i przystojnego księcia, przez co i jej synowie uzyskali szlacheckie tytuły. Po wielu latach, na łożu śmierci, poprosiła ich wszystkich aby złożyli jej szczerą obietnicę, że nigdy w życiu nie skrzywdzą niewinnych. I że nie będą w złej intencji wykorzystywać autorytetu władzy. Wręczyła następnie każdemu z osobna inny przedmiot, jako symbole ich dawnego ubóstwa i trudnego życia. Zaklinała przy tym, aby przypominało im to już na zawsze, kim byli. I skąd przyszli. Dwóch wyszeptało słowa przysięgi lecz Waldemar w milczeniu uciekł z pokoju, nie chcąc aby pozostali bracia widzieli jego rozpacz. I wielką rozterkę. Jak można przecież być sprawiedliwym władcą, gdy składa się taką przysięgę? Cóż to wszystko oznaczało? A jeśli takie dobre intencje w rezultacie prowadzą na przykład do rozłamu w państwie? Przelewu krwi? Wojny? Z drugiej strony – miał odmówić ostatniej prośbie własnej matki?
18
Herbasencja
Gdy powrócił do komnaty, zastał w niej już tylko martwe ciało matki z zamkniętymi oczyma... Wkrótce po jej śmierci, potajemnie nakazał spalenie wszystkich dokumentów jakie wskazywały na jego przeszłość i pochodzenie. Zakazał też oficjalnym dekretem rozmów o swej matce i królewskim geście, pozwalającym jej na lepsze życie. A gdy tylko nadarzyła się okazja, wyjechał do odległej krainy, aby tam rozpocząć własne panowanie. I zamknąć księgę przeszłości. Tydzień po egzekucji żebraka, na rozkaz księżnej, drwale zaczęli obcinać gałęzie zasłaniające widok z pałacowych okien. Jeden z nich wspiął się wysoko na drzewo rosnące tuż obok książęcej sypialni, aby zdjąć z gałęzi duże gniazdo srok. W środku, obok pękniętych skorupek jaj, puchu i drobnych liści znajdowało się także kilka drobiazgów, które ptaki najwyraźniej skradły z ludzkich domostw. Jakież było zdumienie księżnej, gdy pośród rozłożonych przed jej obliczem odzyskanych kosztowności, rozpoznała także swój rzekomo skradziony pierścień...
Dokładnie w momencie, gdy barwny korowód tancerzy i muzyków cieszył oko i ucho widzów, żona księcia ze zdumieniem spostrzegła, iż brakuje jej drogocennego pierścionka z diamentem. I chociaż nie potrafiła przysiąc, czy miała go na ręce opuszczając pałacową komnatę, zatroskany książę uznał że mogła go zgubić w trakcie zabawy. Nakazał więc dokładne przeszukanie całego dziedzińca, centymetr po centymetrze.
Sierpień 2016
19
Mirosław Sądej (mirek13) - Rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzynastej, objawionego w piątek. I skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego odbiorcy. Z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sienkiewiczowskiego, toteż szabelkę Wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. Ukończył również AWF, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. Jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. Pesymistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. Ma nadzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...
Kanikuły
obyczajowe
Dzieci wiejskie nie mają wakacji, za to ich rodzice mają dopłaty. Na ten okres przypadają żniwa, czyli jazda klimatyzowanym kombajnem marki Porsche, dyskoteki z gwiazdami disco polo (zakochałem się ostatnio w Aldonie z Blue Star) i rozbijanie na podwójnym gazie, starych maluchów i Golfów. Gdy skończyłem trzecią klasę gimnazjum, musiałam kupić sobie adidasy za trzysta pięćdziesiąt złotych, koszulkę z napisem „Fuck you, school” i dołączyć aktywnie do społeczności kółka parafialnego, które zbierało na nowego merola księdza proboszcza. Sorry, chodzi oczywiście o nowy dach na świątyni. Jak się chce być aktywnym członkiem lokalnej społeczności, to tak właśnie trzeba. Szczególnie jak są dopłaty. Na przeszkodzie w radości wakacyjnych szaleństw stanął jednak głupi świstek papieru. Konkretnie świadectwo, które matematycznie przypominało program komputerowy napisany w systemie zero- jedynkowym. Z przewagą jedynek. I jak tu zacząć prawdziwe wakacje, kiedy ojciec nie wrócił jeszcze z baru „Czar Ponidzia”, gdzie degustował krajowe wyroby przemysłu spirytusowego? Da radę przeczytać ten kretyński papierek z orzełkiem bez ataku apopleksji? To były czasy, kiedy już nie istniały kolonie. Tylko karne dla Młodzieży Wszechpolskiej i Czerwonej Młodzieżówki. Bo jakieś śmieszne wyjazdy za tysiąc pięćset jeszcze były. Oblane winem i strachem o niechcianą ciążę przygodnej miłości z grupy dziewcząt dorastających pośpiesznie. I marzyłem o tym, żeby tam już być z pominięciem spotkania wieczornego z ojcem. Niestety, o takim wyjeździe nad morze, czy za granicę mogłem tylko pomarzyć. Choć już przyszły dopłaty. Tylko ojciec... Mój kuzyn – Janek, też był niezłym zadymiarzem. - Przywiążemy butelkę do sznurka i jak twój stary będzie wracał, położymy na drodze. Pogania ją trochę, zmęczy się, a jak dopadnie i wypije, to się ulula i będziesz miał spokój – powiedział dłubiąc w zamyśleniu w nosie i zjadając gluty. - Ze dwa dni będziesz miał spokój, bo będzie leczył kaca, a potem zacznie się robota w polu.
20
Herbasencja
Geniusz po prostu albo ja w stresie i po joicie straciłem całkowicie wenę twórczą. Koło dwudziestej drugiej usłyszeliśmy „Miała matka syna”, które zbliżało się od strony knajpy. Głos przypominający Cugowskiego w okresie rui, należał niewątpliwie do mojego ojca. Rozpoczynamy z Jankiem akcję „Neutralizacja”. Zasapany staruszek dopadł wreszcie butelkę. Usłyszeliśmy chrzęst otwieranej zakrętki, przeciągły gulgot i beknięcie. - Cud – wysapał. - Teraz... ups... dajcie mi tego gówniarza. Nauczyciel od wuefu... beee... powiedział mi przy stoliku o jego ocenach. Zarazzz po...gadamy. Spojrzałem przerażony na Janka. W świetle latarni mój wzrok musiał emanować gwałtowną potrzebą ratunku, ale kuzyn spuścił skromnie oczy i pogwizdywał. Jak stary nie całkiem dopił, to dopiero będzie miał krzepę i wkurwa! Pognałem krzakami w stronę domu. Z ogrodowego krzesła złapałem siedzisko i zacząłem upychać je w spodnie. Rumor na ganku i okrzyk. - Gdzie ten de...bil??? Wysunąłem się w światło i dzielnie stanąłem przed nim. Zdjął z gwoździa rzemień i zamachnął się. Zajęczałem udawanie, a ze spodni poniósł się obłoczek kurzu. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze... Cholerne chińskie badziewie! Poduszka pękła i poczułem smagnięcie ognia na dupie. Zawyłem teraz już prawdziwie. Znowu. Wywracałem krzesła i stoliki na tarasie, a tatko gonił mnie zapamiętale, przewracając się co chwila. - Chchodź tu..., gówniarzu – wycharczał. Nagle spadł ze schodków, usłyszałem cichy trzask ii zapadła cisza. Po chwili głośny i okrzyk „O kurwa maććć!”. Matka wypadła z domu... *** Ojciec siedział przed domem, trzymając na taborecie nogę w gipsie. Cała robota w polu i w gospodarstwie spadła na mnie, a ja poruszałem się z sykiem, bowiem poprzecinana skóra na tyłku boleśnie podrażniana była przez spodnie. „Mój Boże. Po całym roku szkolnym, zamiast głowy, najbardziej boli mnie dupa i kręgosłup” pomyślałem z trudem ładując dwudziestolitrowe baniaki z opryskami na przyczepę. To będą super wakacje.
I jak tu zacząć prawdziwe wakacje, kiedy ojciec nie wrócił jeszcze z baru „Czar Ponidzia”, gdzie degustował krajowe wyroby przemysłu spirytusowego?
Sierpień 2016
21
Jacek Wilkos (wilczas) Urodzony w 1984 roku w Kielcach, wieloletni mieszkaniec Krakowa. Absolwent Wydziału Inżynierii Mechanicznej i Robotyki AGH. Miłośnik horroru, fantastyki, groteski i absurdu pod każdą postacią. Publikował na takich portalach jak Szortal, Niedobre Literki, Drabble na Niedzielę, Herbatka u Heleny, Horror Online i Kostnica. Do prób drabblotwórczych zainspirowała go książka „Krótkie dni i noce” autorstwa Rafała Kulety.
Za kruczoczarnymi włosami
drabble
Nawiedzała go w snach z upiorną regularnością. Zawsze skryta w mroku lub odwrócona plecami. Mimo złowrogiej aury mężczyznę przyciągała tajemnica skryta za długimi kruczoczarnymi włosami. Pewnej nocy dopiął swego. To, co zobaczył, wzbudziło w nim grozę. Wielkie szafirowe zwierciadła odbijały obrazy, które były jego skrzętnie skrywanym sekretem. Reflektory rozświetlające nocą drogę pośród drzew. Postać za zakrętem. Ciało oblane czerwienią świateł stopu. Wystraszona twarz w lusterku. Znikający w tyle las. Obrazy powtarzanej w kółko sceny przyspieszały, zlewając się w oślepiający błysk. Na asfalt posypały się dziesiątki drobnych odłamków szkła. Po przebudzeniu mężczyznę czekało siedem lat nieszczęścia i reszta życia w ciemności.
Wielkie szafirowe zwierciadła odbijały obr azy, któr e były jego skrzętnie skrywanym sekretem.
22
Herbasencja
Mateusz Madej (Madej) Urodzony w 1997 r. Całe życie mieszkałem w Poznaniu. Od przyszłego roku akademickiego będę studentem historii, póki co zawodowo znoszę teksty w stylu „a co ty po tych studiach będziesz robił?“. W gruncie rzeczy „Klamka“ to mój debiut poza otwartymi dla każdego stronami dla pisarzy. Piszę powieść i kiedy nie biorę leków to wydaję mi się, że będzie wielka i w ogóle najlepsza na świecie.
Oszust boży
fantasy
1. Gdy miałem szesnaście lat, stałem się największym odkrywcą w całej historii mojej zapyziałej wiochy. Popłynąłem na połów w dół rzeki zamiast w górę. Trafiłem na odnogę prowadzącą do stawu, w którym jesiotry składały ikrę. Oprócz nich znalazłem też – wierzcie lub nie – mrówczego boga wojny. Nie wiem, kto był bardziej przerażony: on, bo mogłem go zobaczyć, czy ja, bo przed moimi oczami lewitowała wielka mrówa ze szkiełkami powiększającymi w miejscu gałek. Ostatecznie uznał, że skoro go widzę, to też jestem bogiem, a ja z grzeczności nie zaprzeczyłem. Wtedy, by uczynić zadość liczącej miliardy lat tradycji, przystąpił do przechwalania się swą niezrównaną potęgą w sposób godny pięciolatka, który zmyśla jak leci. Byłem lepszy w zmyślaniu. Zaprowadził mnie przed oblicze całego panteonu. A kiedy już przekonałem ich o swojej mocy, jakoś tak wyszło, że wschodnią modą zagraliśmy w kości o władzę. Niestety dla nich, niektóre ścianki moich kostek były trochę cięższe od innych… Tak zostałem wielkim przywódcą wszystkich mrówczych bogów i w ciągu tygodnia udało mi się ich wciągnąć w bratobójczą walkę, z której nikt nie ocalał. A ja oprócz ikry i jesiotrów zdobyłem też dwa lekko sfatygowane szkiełka powiększające, kryształowe krople deszczu i kilka innych rzeczy, które sprzedałem potem na corocznym targu. Czemu wam o tym opowiadam? Ano dlatego, że w tej historyjce kryje się morał. Bogowie są głupi, nie tylko ci z narządami upchanymi w dupie. Ale jest ich dużo i może się czasem wydawać, że są dużo potężniejsi. Kiedy już stracicie nadzieję, zawsze możecie mnie wezwać, najlepiej piwem i brzękiem mieszka, a ja przybędę, żeby dodać kolejny byt absolutny do kolekcji okantowanych frajerów. Uziemiałem błyskawice w rękach furiatów chcących burzyć miasta, podmieniałem łabędzie jaja tym, którzy chodzili w amory po wywarach z tych swoich świętych maków. Przyszywałem zwłokom kozie nogi (podpisali zgodę krzyżykiem, „legalny” to moje czwarte imię) i oddawałem ich za nagrodą jako daleką rodzinę. Dlatego jeśli potrzebujecie pomocy, nie wahajcie się wynająć Tibalta Boltagona y Bartallo Legal ap Toreza – jedynego w swoim rodzaju Oszusta Bożego, z autentycznymi listami polecającymi.
Sierpień 2016
23
2. Historie z reguły mają początek. Ta konkretna rozpoczęła się bez mojego udziału, ale ponieważ ktoś, kto był na miejscu, postanowił na kilka miesięcy zamieszkać w mojej głowie, prosząc mózg o drobne na alkohol, to dosyć dokładnie znam przebieg wydarzeń. W mieście Llund, stolicy niegdyś największego na świecie cesarstwa, istniało miejsce, o którym niewielu wiedziało – zamurowana dawnymi czasy prastara brama. Mijały lata, bramę rozkradziono, zamurowano jeszcze raz, a potem posadzono tam gaj pomarańczowy, by litościwie ukryć niechlubną pamiątkę dawnych złych czasów przed podróżnymi. Za bramą kryła się ślepa uliczka, pozbawiona jakiegokolwiek dostępu z zewnątrz. W uliczce nie było niczego poza wysuszoną pylistą ziemią oraz starcem. Starzec ruszał się z miejsca, tylko gdy było to konieczne, a nawet wtedy kursował jedynie pomiędzy latryną i pułapkami na szczury oraz chrząszcze. Nie odnalazł żadnej tajemnej drogi do prastarego zaułka, proces odgradzania od świata po prostu przeczekał, przycupnięty pod murem z glazurowanych cegieł, dzierżąc latarnię ze świeczkami łojowymi własnej roboty w drżącej ręce. Spędził tam większość swojego życia i zapewne spędziłby tam całą śmierć, gdyby tylko wielkie imperia opanowały zdolność do bycia faktycznie wiecznymi. Przyszedł czas, gdy krajobraz, którego kontemplacji poświęcał się starzec, na nowo nabrał świeżości. Z różnych części miasta wydostały się smoliste czerwie i zaczęły toczyć niebo. Dymów przybywało, a bijące na alarm dzwony cichły jeden po drugim. Po raz pierwszy od dawna w zaułku pojawił się ktoś nowy. Spłynął z dachu na sowich skrzydłach i podbiegł do starca, cały czas nerwowo oglądając się za siebie. Szaty, jeszcze niedawno białe i dostojne, wiele utraciły na rozpruciu oraz utytłaniu w błocie. – Hej, ty! – Llund Wszechwidzący, Święta Ręka Imperium Która Niesie Zagładę, wydarł się na żebraka piskliwym głosem. – Mmm… – Starzec otarł pomarszczoną twarz z boskiej śliny, szukając w dziurawej jak sito pamięci właściwiej odpowiedzi. – Majstrze, macie może grosz dla biedaka-nieboraka? – Słuchaj, plugawy człowiecze – wydyszał bóg, kucając. – Musimy zawrzeć układ. Potrzebuję wypożyczyć twą śmiertelną powłokę. Słuchasz, głupcze?! Po-trze-bu-ję cia-ła! – Przy każdej sylabie potrząsał za chude ramiona. – A dostanę ten grosz, majstrze? – Dostaniesz cokolwiek sobie zażyczysz! Won, rób miejsce, chamie! Llund w oślepiającym rozbłysku wdarł się do jaźni starca przez nos i uszy, wypychając pierwotnego właściciela. Zrujnowana brama rozsypywała się zapraszająco, a za nią krył się szeroki świat bez dyszącej zemstą konkurencji. Tymczasem pozostawiona samej sobie dusza starego żebraka z rozpaczą zdała sobie sprawę, że nie może przycupnąć pod murem, że coś ją ściąga w głąb stolicy, prosto ku Szansie od losu, zwanej także skacowaną głową Tibalta Boltagona y Bartallo Legal ap Toreza. Moją, znaczy. – Słuchaj, bracie, to jest właśnie to, co chcesz mieć – powiedziałem, sięgając wolną ręką po czyjeś piwo. Siedzieliśmy w piwnicznym chłodzie karczmy – ja, oficer zwycięskiej armii o bardzo tępym wyrazie twarzy i mój „sługa”, wspólnik oraz ochroniarz Adawele. Na brudnym stole z nieheblowanych desek leżał zwitek pergaminu zapisany moją specjalnością, czyli drobnym pajęczym pismem. – Wolnostan, to jest to, bracie. – Popiłem z kradzionego kufla i kontynuowałem. – Co to jest, pytasz? To nowa przestrzenna manifestacja granicy indywidualnej autonomii. Szansa, żeby wybić się z plebsu i stać się prawdziwym miejskim pionierem. Szansa na odkrycie samego siebie, poprzez konfrontację z zastaną architekturą! Rozumiesz o co mi chodzi, bracie? – Jasne, tak, tak. – Oficer stanowczo pokiwał głową. – Zobaczysz, że nie pożałujesz. Już wkrótce każdy rycerz będzie chciał mieć dla siebie wolnostan! – Ja nie jestem ry…
24
Herbasencja
– Ale z pewnością wkrótce zostaniesz. Pomyśl, jesteś chłop na schwał, a wolnostan zrobi z ciebie prawdziwego, twardego skurwysyna. Kupno jednej, taniej parceli zmieni całe twoje życie, zmusi do egzystencjalnego wysiłku i wykuje nowego człowieka! Dopiłem piwo, jednocześnie delikatnie przesuwając dokument bliżej przyszłego rycerza, nadczłowieka i wielkiego pana, który nie marnując czasu postawił koślawy krzyżyk, stając się szczęśliwym posiadaczem wąskiej szpary między łaźnią a kamienicą we wschodniej dzielnicy. Mieszek został przekazany z rąk do rąk i zanim oficer się obejrzał zniknęliśmy w pociągniętym dymem tłoku. Trafiło mnie w zaułku, gdy wracaliśmy do stajni, w której trzymaliśmy konie. Nagle oczy zaszły mi mgłą, a z ust pociekła strużka śliny. Noc jakby zgęstniała, nabierając konsystencji skwaśniałego mleka, a rzeczywistość rozedrgała się, rozpadła, a potem zatańczyła kankana. Duch torował sobie drogę przez mózg, próbując się czegoś chwytać, gdy opór trząsł nim na wszystkie strony. Metafizyczna ręka ledwo na chwilę pacnęła układ nerwowy, ale wystarczyło, żebym spróbował biec po ścianach. Adawele z westchnieniem chwycił mnie pod ramię i zaciągnął do stajni. Właściciel przyglądał nam się z zakłopotaniem. – Czy coś się stało? – zapytał, uchylając się przed nagłą erupcją parsknięć i kropelek śliny. – To nic takiego, proszę się nie przejmować. – Adawele machnął ręką. – To tylko… drobne problemy żołądkowe. Zaraz temu zaradzimy. Posadził mnie przed lustrem, mocno trzymając moją, próbującą okręcać się wokół własnej osi, głowę. – Jesteś najlepszym sługą jakiego miałem, wasza wysokość – powiedziałem, otrząsając się. Mimika na chwilę urwała się z łańcucha i prezentowała całą gamę niebezpiecznych dla wiązań mięśniowych min. – Nie miałeś innego sługi. A mi nie płacisz, więc chyba też nim nie jestem. – Adawele podał mi buteleczkę wyciosaną z kwarcu. – Dwa łyki. Tylko dwa. – Dlaczego to zawsze spotyka mnie? – Wypiłem całą zawartość jednym haustem i odetchnąłem głęboko. – Zaraz się dowiem, czego chce ten pieprzony opętywacz. – Masz na myśli, kiedy odzyskasz przytomność, ty ćpunie? – Pszesiesz jeśliii sztrace pszytomnoszć to nie będe-ę czucz upływu czaszu, nie? Szyyyyli to besie szarasz. – Rąbnął plackiem na podłogę, staczając się w ciemność. 3. Ludzie często pytają mnie: jakim cudem tak łatwo przychodzi ci znajdywanie tych wszystkich bogów? Cóż, odpowiedź jest prosta i banalna, ale mało kto wierzy. W sprawach bogów wszystko jest, że sobie pozwolę na żarcik, kwestią wiary. Prawda jest bowiem taka, że oni są głupi. Jak buty. Załóżmy, że z jakiegoś powodu musisz szybko odnaleźć ukrywającą się boską istotę. Nie wiem, kto normalny chciałby to robić, ale to tylko przykład… Pierwszą rzeczą, jaką należy wykonać jest próba określenia, co doprowadziło do ucieczki. To prostsze niż się wydaje, bo mówimy o istotach pozbawionych wyobraźni. Możliwości jest niewiele – głównie chodzi o takich, którzy mają zbyt nerwowe żony i zbyt mało dyskretne kochanki. Czasami chodzi o nagłą zmianę statusu w boskiej hierarchii. W pierwszym przypadku sprawa jest stracona, bo albo ona dopadnie go pierwsza, albo on schowa się tak dobrze, żeby nawet ona nie mogła go znaleźć. Tak czy siak, jeśli koniecznie musisz go odszukać, to módl się do niego, żeby pilnował gdzie i co wkłada. Teraz, kiedy już wiemy, że ma przesrane, łatwo się domyślić co zrobi. Zawsze to robią, wszyscy. Będzie się „wtapiał” w tłum. Przybierze ludzką powłokę, prawie przestanie korzystać z mocy (o ile jakaś mu jeszcze została), a potem ucieknie w odludne miejsce i spróbuje przejąć władzę. Czemu to robią? Chyba po prostu tak mają. Z reguły chcą po prostu wszystkim pokazać jacy są silni. Wyciągają miecze z kamieni, odstrzeliwują jabłka z głów i robią całą resztę bohaterskich czynów, a wszystkie są do siebie strasznie podobne, najczęściej makabryczne. Powtórzę się, ale naprawdę trzeba to zapamiętać, jeśli ktoś chce przetrwać – bogowie są głupi i pozbawieni wyobraźni. Przejawiają inwencję tylko, gdy się pieprzą i gdy zastanawiają się jak cię zabić tak, żeby to było jak najzabawniejsze.
Sierpień 2016
25
Musisz po prostu być sprytniejszy, co nie jest trudne, dopóki ktoś nie próbuje rozerwać cię na połowy przywiązując do dwóch sosen. 4. Nie ma nic gorszego niż bycie opętanym. Mówię tak, chociaż miałem kiedyś trzy teściowe naraz. Dla dobra mojego zdrowia psychicznego musieliśmy znaleźć Llunda. To znaczy – ja musiałem, ale Adawele zgodził się towarzyszyć. Istniała dla mnie jedna, jedyna deska ratunku. Słowa: „Dostaniesz cokolwiek sobie zażyczysz!”. Dwaj kretyni nieświadomie zawarli umowę. Jeśli tylko udałoby mi się odnaleźć boga i zmusić go, żeby wysłuchał życzenia dziadygi, to wszystko byłoby z powrotem na swoim miejscu. Dziadzio niczego bardziej nie chciał niż powrotu pod swój mur w swoim własnym ciele. Od tygodni byliśmy w drodze, pokonując codziennie wiele mil. Z ubitych traktów pełnych pyłu i smrodu zjeżdżaliśmy w leśne dróżki, którymi rzadko uczęszczały więcej niż trzy osoby do roku, po to, żeby odnaleźć drogę do zapomnianych już imperialnych szlaków – wybrukowanej rzeki ciągnącej się w nieskończoność. Jednego dnia brodziliśmy w gęstym jak cement błocie, a innego kopyta naszych koni miażdżyły ziemię uprażoną przez słońce na sucho. Mijaliśmy pola, miasta, wrzosowiska oraz wielkie połacie niczego. Wszystko po to, by znaleźć kolejnego trupa i kolejny ślad. Llund przybrał sobie bardzo oryginalną tożsamość – Złotego Rycerza. Jednak w miejscach, które minął na swojej drodze do sławy i wielkości, nazywano go głównie Wesołym Rzeźnikiem. Publicznie przysiągł, że zabije setkę najstraszniejszych bandytów w całym królestwie i póki co wykazywał się dużą inwencją przy wykonywanych obowiązkach. Nie mogliśmy być zupełnie pewni czy to on – pomimo nagromadzenia bezmyślnej przemocy i dopasowaniu do wzorca – dopóki po dwóch miesiącach tropienia nie natknęliśmy się na prawdziwy dowód. Na rozdrożu stała figurka Llunda. Dokładnie ociosana, smukła. Wiatr i deszcz nie zdążyły jeszcze odcisnąć na drewnie szarego piętna. I nie zdążą, bo bóg, którego przedstawiała stracił wszystkie wpływy i musiał uciekać. Już wkrótce ludzie przyjdą by opluć jego wizerunek, a potem pewnie spalić. Być może to właśnie dla nich zostawił tam po sobie pamiątkę. Zwłoki. Puste, wypalone oczodoły spozierały z niemą grozą w nicość. Deformacja rozsadziła głowę, pierś, wykrzywiła kości. Długi płaszcz wisiał na skarlałym ciele jak całun. Wyraz maski, w jaką przemieniła się napęczniała twarz, to w jaki sposób układały się teraz rysy, to, co przedstawiały wymykało się zamknięciu w klatce prostych pojęć. – Dobrze, trafiliśmy. Au. – Gałki oczne spróbowały rozpaczliwej ucieczki. Chyba dostałem pilną wiadomość od głowy. – Wygląda na to, że mój dziki lokator rozpoznał swoje ciało. Myślisz, że mogę je kopnąć? – Zmarłym w taki sposób należy się szacunek – westchnął Adawele, bez wielkich złudzeń. Przycisnął moją stopę swoją, zanim zdążyłem kopnąć. Prawie straciłem przez to równowagę, a zaraz potem delikatnie, acz stanowczo zostałem odsunięty na bok. – Zamiast robić takie głupie rzeczy powinieneś pomyśleć, co tu się stało. – Wyobraź sobie, że umiem kopać i myśleć jednocześnie. Dobra, nieważne. Nasz mały bożek postanowił się przeprowadzić do czegoś lepiej urządzonego. Bez znaczenia, tożsamości nie zmieni, co najwyżej gabaryty. Może mordę ma teraz bardziej wyjściową. – Więc… pościg trwa nadal. – Nie mam zamiaru znosić tego dziadygi w głowie dłużej niż to konieczne. Przez niego śni mi się jedzenie chrząszczy, a kiedy patrzę na kobiety zaczynam myśleć o glazurowanych cegłach! Jechaliśmy dalej, przedzierając się przez żółto-niebieskawe pole urzetu barwierskiego. Wiatr przyganiał z pobliskiej wsi zawiesisty smród fermentującego w kadziach barwnika. – Dlaczego ciągle musi mnie coś takiego spotykać? – Dlaczego zawsze musisz na wszystko narzekać? – Bo… dlaczego nie? Ja chcę tylko jeździć po świecie, utrzymując się z drobnych oszustw. Taki był mój plan na życie. Niczego od niego nie wymagałem, a ono i tak kopie mnie w dupę i wiecznie kieruje na kłopoty. – A może jesteś nieokreśloną zmienną, którą system próbuje usunąć z równania? Wiesz, wirusem.
26
Herbasencja
– Znowu widujesz przyszłość, Adi? – Tylko trochę. Mniej niż w domu. – Bez urazy, bracie, ale twoje królestwo składa się głównie z niskich drzewek, czerwonych kamieni i jeszcze bardziej czerwonego błota. Wszystko wygląda tak samo. Nic dziwnego, że wytwarzasz sobie dar widzenia czegoś ciekawszego – parsknąłem, zsiadając z konia. – Teraz cały czas słucham twoich narzekań. Nic dziwnego, że wraca do mnie dar słyszenia czegoś ciekawszego. – Tym razem… wygrałeś. – Musiałem zrobić naprawdę kwaśną minę, bo Adawele odsłonił śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. Wspięliśmy się na mały pagórek, głównie by rozprostować kości, ale także żeby mieć lepszy widok na rozciągającą się w dole równinę. Jakieś dwieście lat wcześniej właśnie na tę równinę przybył prorok z dalekich krajów i wbił w ziemię swoją laskę. Z laski wyrósł krzew i wkrótce został otoczony kultem. Zbudowano tam klasztor, w którym mile widziany był każdy pielgrzym, który nie próbował twierdzić, że pomiędzy gałęziami widać zbutwiały kij, a krzew wyrasta wokół niego. W końcu jednak stronnictwo od kija wygrało, kult upadł. Klasztor częściowo rozebrano i przeniesiono kamienie kilka mil dalej, za rzekę, gdzie budowano właśnie schronienie dla pielgrzymów przybywających, by dotknąć wielkiego czarnego kamienia pokrytego runami. Teraz po obu niegdyś potężnych ruchach religijnych zostały tylko pozieleniałe od mchu i bluszczu ruiny oddzielone wąską strugą wody. Nie znaczyło to jednak, że miejsce pozostało opuszczone. Trawa była tu zielona, ziemia równa i bez dołów – wkrótce zaczęto tu organizować turnieje rycerskie odbywające się raz na dekadę. Wielki turniej Keiryd Glas był dwutygodniową rewią zdrad, spisków, pojedynków, wielkich bitew, małych bitew, uczt i wielu innych trudnych do zliczenia zabaw zmieszanych z brutalną walką o władzę pomiędzy rycerskimi rodami. Zaprawdę, jeśli ktoś chciał wykazać swoją wielkość, nie było lepszego miejsca niż Keiryd Glas. – Nic dziwnego, że nasz mały rycerzyk tu przyjechał. – Wyciągnąłem z kieszeni lunetę. – Wypruje trochę flaków, utnie kilka rzeczy i ma zagwarantowaną pozycję. – Nigdy nie zrozumiem, czemu uznaliście, że to jest właśnie droga wyboru elity… – Adawele zabrał mi lunetę i sam zerknął na spore miasteczko z namiotów ogrodzone taborami i prowizoryczną palisadą. – To bardzo proste, bracie. Wybrali ją ludzie, którzy wiedzieli, że w ten sposób dostaną się do elity. Dobra, zjedźmy na dół i zobaczmy co może pójść nie tak, jak powinno. 5. No, to szukamy boga. Wiemy mniej więcej, gdzie jest, ale co dalej? Jak to co? Poświęcamy się trudnej sztuce pozyskiwania informacji, którymi ktoś niekoniecznie chce się podzielić. Zadziwiające, jak wiele można się dowiedzieć od ludzi, jeśli wygląda się jak tępak, ale zachowuje jak ktoś dobrze poinformowany. Będąc pozornie krok za innymi zawsze jest się faktycznie dwa kroki do przodu. Czy może w takim przypadku trzy. Rozważmy więc sytuację, gdy poszukuje się kogoś w dużym skupisku ludzi – jest to zjawisko straszne dla każdego tropiciela. To jak szukanie najgrubszego pasemka siana w ogromnym, płonącym stogu siana, mając do dyspozycji tylko widelec z jednym zębem. Jednak każde takie skupisko stwarza alternatywy dla żmudnego tropienia. Ponieważ zawsze należy zakładać, że cuda to coś, co przydarza się innym, nie wolno liczyć na to, że jest tam akurat ktoś, kto wisi nam przysługę. Jeśli dawny druh nie wchodzi w grę, pozostaje nam odbyć pielgrzymkę do jednej z krynic mądrości znanych także jako miejsca, w których przesiaduje element przestępczy. Pierwsza nazwa jest krótsza, a więc zalecana. Szulernie, mordownie, areny bokserskie, a czasem po prostu kradzione skrzynki pod jakimś murem. Tam właśnie należy szukać informacji. Wcześniej jednak trzeba podjąć odpowiednie kroki, by wtopić się w otoczenie w sposób, który nie będzie budził podejrzeń, że próbujemy wtopić się w otoczenie. Nigdy nie warto udawać, że jest się stąd, nie warto próbować niczego… szpiegowskiego. Bleh.
Sierpień 2016
27
Najważniejszą zasadą zadawania pytań jest: nigdy nie zadawaj pytań, które pozwolą ci na zdobycie informacji, których szukasz. Tak naprawdę jedyne co w ten sposób uzyskasz to badawcze spojrzenia i wyproszenie z towarzystwa. O ile masz szczęście. Może skończyć się to nożem pod żebra. Rozmowa musi przebiegać organicznie, twoje wypełnione rtęcią kości powinny czynić magię, a trunek spływać w gardła. Bogowie zawsze starają się wywrzeć wrażenie i prędzej czy później ktoś zacznie opowiadać o dziwnym, mówiącym bardzo głośno przybyszu, wyciągającym miecze z kowadeł albo robiącym inne podobne bzdury. A wtedy masz skurwiela w garści. 6. – Jak my go znajdziemy? Tibalt? – Adawele szturchnął mnie łokciem. – Co? – Otrząsnąłem się, parskając głośno. – Uch, podaj mi flakon. – A gdzie „proszę”? – Bardzo ładnie proszę. Siedzieliśmy w cieniu rzucanym przez coś, co wyglądało jak stary żagiel rozwieszony na tyczkach. Dookoła roznosiły się zapachy jednej z wielu turniejowych garkuchni, serwującej smażone mięso, pieczone skowronki i dziczyznę podlewaną winem. Konkurencja krążyła po okolicy sprzedając paszteciki z kapłona i zachęcając do zmiany lokalu. Podobno kucharze i kuchciki nosili na takie okazje specjalne krzywe noże w kształcie pazurów, by móc szybko podrzynać gardła innym kucharzom i kuchcikom. Wybrałem właśnie takie głośne i pełne chaosu miejsce na zaplanowanie następnego kroku z powodu tłoku, zamieszania oraz długich wspólnych stołów. Żaden przygodny szpicel nie mógł nas w takich warunkach podsłuchiwać. A przynajmniej nie mógł tego robić tak, żebym nie zauważył. – Tibalt, żyjesz? – Adawele szturchnął mnie po raz kolejny. – Tak, już. Moment, bo mnie bierze opętanie jak cholera… Kiedy ty zajmowałeś się szczotkowaniem koni, za co ci jestem swoją drogą bardzo wdzięczny, ja pozyskałem kilka informacji… – Ograłeś jakichś biednych ludzi w kości. – Ograłem jakichś paskudnych ludzi w kości – sprostowałem, sięgając ukradkiem po czyjeś piwo. – Tak jak mówiłem, dowiedziałem się kilku rzeczy. – I? – I wiem, na którym turnieju na pewno pojawi się nasz rycerzyk. Jutro niezamężni panowie z wielkich rodów staną ze sobą w szranki, by walczyć o rękę najpiękniejszej wdowy na świecie. – Przez najpiękniejszą masz na myśli, że ona jest piękna, czy że jej złoto i zamki? – Myślę, że to drugie. Nie wiem, nie widziałem jej na oczy. Będziesz miał okazję się przekonać, gdy wjedziesz na pole chwały, by wrazić swą kopię… – Chwila – przerwał Adawele. – Co? Mógłbym mu po prostu powiedzieć, ale łatwiej było od razu pokazać. Będzie miał mniej czasu na zastanawianie się czy to dobry pomysł. – Przejdźmy się, bracie. Mimo, że pogoda dopisywała, obozującym i tak udało się zamienić ziemię w nigdy nie schnące błocko, spijające coś, czego większość nie nazwałaby nawet wodą. Jak każde większe skupisko ludzi Keiryd Glas było brudne i śmierdziało. Było to winą zarówno rzeszy chłopów z wszystkich okolicznych wsi, jak i możnych, żyjących w głębokim przekonaniu, że wylewając na siebie wiadra perfum nie trzeba się myć. Torowaliśmy (no dobra, głównie Adawele torował) sobie drogę łokciami, starając się unikać punktów największej koncentracji ciężkiego smrodu. Jakoś udało nam się wreszcie dotrzeć pod jeden z nieszczęsnych klasztorów. Ruiny zaadaptowano na kwatery dla najlepszych rycerzy, tworząc hybrydę z namiotów i kamienia. Roiło się tam od kolorowo ubranej służby i giermków, krzątających się wkoło. Kilku wartowników przysypiało przy ścianach. – Tam na lewo są kwatery niejakiego sir Gillisa skądśtam. – Wskazałem. – Przypadkiem wiem, że jesteście tych samych mniej więcej gabarytów. A w hełmie nikt się nie pozna, że twoi przodkowie za dużo czasu spędzali na słońcu.
28
Herbasencja
– Świetny plan, naprawdę. I co, pewnie będziesz moim wiernym giermkiem. – Nie wydaje ci się, że jestem trochę za stary na bycie giermkiem? – Masz rację, musisz być strasznie nieudolny, że aż do teraz cię nie pasowano. – Zasłużyłem sobie. – Pokiwałem głową z rezygnacją. – Tak czy siak musi się pojawić, a ja muszę być wystarczająco blisko, żeby pewna podmurkowa glizda z mojej głowy mogła wypowiedzieć swoje życzenie. Rozumiesz? – Pewnie, że tak. Ty cały czas narzekasz, a ja nie mogę? – Dobra, dobra. Musimy się tam wślizgnąć. – Byle cicho – mruknął Adawele, nieznacznie wskazując na przechodzący niedaleko patrol. – Właśnie dlatego powiedziałem „wślizgnąć” a nie „wjebać”. Mam już nawet pomysł. W sumie to ty się będziesz wślizgiwał. Ja odwrócę uwagę. –Zakasałem rękawy. – Wiesz co się dzieje, kiedy próbujesz gdzieś wejść bez pozwolenia? – Zabierają cię do środka – odparł z uśmiechem. Transkrypcja przesłuchania Tibalta ap Toreza (prawdziwe imię nieznane) Śledczy: Dlaczego nie chcesz podać imienia, co? Przesłuchiwany: Byłeś kiedyś na wsi, bracie? Wszyscy mają tam głupie wsiowe imiona jak Ryjek, Spój, albo, kurwa, Filostat. Czasami trafi się Bestialstwo. Ś: Co? P: Bestialstwo. Imię dobre i dla chłopca i dla dziewczynki. Bardziej popularne niż wypada. Wsioki nie mają gustu. Dlatego zdecydowanie preferuję moje nowe, lepsze imię. Nie wydaje ci się, że zbaczamy z tematu? Ś: Ee… P: Miałeś mnie oskarżyć… o co właściwie? O co można mnie oskarżyć, co odbiega od normalnego zachowania w Keiryd Glas? „Za mało okrutny, coś musi być z nim nie tak, może to samobójca”. Ś: Wystarczy. (Uderzono przesłuchiwanego). Podajesz się za giermka sir Gillisa. Jesteś wystarczająco bezczelny, by twierdzić, że to prawda, nie mając na sobie nawet jego barw, nie wspominając o solidniejszych dowodach. P: Tak, ciekawe czemu to zrobiłem. Chyba musiałem być szalony. Ś: Knujesz coś, pewnie nie sam. Dowiemy się z kim. Będziesz śpiewał jak… P: O, będziecie mnie torturować. Czym? Niech no się obejrzę… tym wygodnym fotelem? Poduszkami? O bogowie, przyznaję się, przyznaję! Ś: W co ty grasz? P: Odwracam twoją uwagę, kretynie. [Dalsza część protokołu nieczytelna z powodu plamy krwi, należącej zapewne do protokolanta.] 7. – Przypomnisz mi, dlaczego się na to zgodziłem? – Adawele krążył po pokoju, kręcąc młynki mieczem. – Bo jesteśmy przyjaciółmi. – powiedziałem. Byłem odziany w beżowo-niebieski tabard. Ogolony i ostrzyżony, wyglądałem jeszcze bardziej szczerze i prostodusznie niż zwykle. Wróciłem właśnie z drugiego namiotu, w którym trzymaliśmy pozwiązywaną służbę i sir Gillisa we własnej osobie. Mało dostojnie teraz wyglądał – z podbitym okiem i bez przednich zębów. – A. Racja. – Daj spokój. – Spróbowałem objąć go ramieniem, ale było na to trochę za krótkie. – To twój moment, żeby lśnić. – Miejmy tylko nadzieję, że nasz młody bóg nie nauczył się, czym jest dramatyzm. Tylko tego brakuje, żeby sprowadził deszcz. – Po prostu go rozwal, a ja załatwię resztę.
Sierpień 2016
29
– „Po prostu”? – Adawele odgarnął kotarę i wskazał palcem na giganta, szalejącego właśnie na arenie. – Wygląda tak, jakby zjadł wszystkie kotlety świata, a potem przez dziesięć lat zajmował się tylko podnoszeniem ciężarów. – Jest głupi. Zawsze łatwo takich pokonać. Zaraz twoja kolej. – Taa. – Szczęknęła zatrzaskiwana zasłona hełmu. – Bierz go, tygrysie. Widownia zawyła Adawelemu na powitanie. Łomot i tumult niósł się echem przez całe mile. Chłopi obrzucali właśnie herolda całym spektrum zgniłych warzyw za to, że zbytnio przeciągał introdukcję. Llund, Złoty Rycerz, lider turnieju, czekał już, nie fatygując się nawet, by zmyć krew poprzedniego przeciwnika z ostrza. Przez otwory w przyłbicy strzelały kłęby pary. Poranek był wyjątkowo mroźny mimo rozgorączkowanego entuzjazmu tłumu, który, zdawało się, powinien zamienić arenę we wnętrze wulkanu. „Sir Gillis” wszedł w wytyczony palisadą krąg ubitej, pokrytej szronem ziemi. Zasalutował przeciwnikowi mieczem, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Nie zraziwszy się tym, wykonał ukłon w stronę trybuny dla wyżej urodzonych. Złoty Rycerz ze zniecierpliwieniem machnął wielką dłonią, zrobił krok naprzód. Adawele pozdrowił także widownię, choć musiał przez to ze stoickim spokojem rozciąć rzuconego weń pomidora. Mógł jednak w ten sposób dokładnie rozejrzeć się wokół. Llund ruszył z gardłowym wrzaskiem. Rzucił się na niego z wysoko uniesionym mieczem, jakby chciał go rozrąbać na połowy. Adawele chwycił ostrze wolną ręką i zasłonił się. Tuż przed tym nim stal zderzyła się ze stalą, zaczął się obracać. Potężny atak zamiast wbić mu jego własny miecz w głowę, tylko się po nim ześlizgnął. Sztych Złotego Rycerza gruchnął o zmrożoną ziemię. Adawele rąbnął głowicą w hełm i zaraz karkołomnie przetoczył się za plecy przeciwnika, podcinając mu ścięgno w kolanie. Ponownie uderzył głowicą, tym razem od góry, prosto w ciemię. Tłum zaczął wiwatować nim jeszcze Llund bezwładnie osunął się na ziemię. Podbiegli do niego pomocnicy turniejowego medyka. Tak się złożyło, że mój tabard był niemal identyczny z tymi należącymi do felczerów. Chwyciłem nieprzytomnego boga pod pachy, żeby razem z pozostałymi wynieść go z areny. Pozwoliłem na chwilę, by dziadyga przejął kontrolę i wyszeptał swoje życzenie. – Wynoś się stamtąd i zrób mi miejsce. Coś pyknęło i po raz pierwszy od dawna byłem ze sobą sam na sam we własnej jaźni. Pasemka niemalże niewidzialnej mgiełki wypełzły mi z nosa i wpłynęły pod hełm Złotego Rycerza. Bóg wyfrunął i pomknął gdzieś daleko. Ulżyło mi, chociaż musiałem mocować się z potężnym ciałem zapakowanym w ciężką jak cholera zbroję. Wtedy, taszcząc je z mozołem, coś do mnie dotarło. „Sir Gillis” krążył po arenie z rękami uniesionymi w geście tryumfu. Kiedy mnie minął, zawołałem go. Przez hałas w ogóle mnie nie słyszał. Albo nie chciał usłyszeć. – Adawele, do cholery! – Czego, Tibalt? Daj mi się chwilę nacieszyć wygr… – Czy tu nie chodziło o czyjąś rękę? Na chwilę zapadło pomiędzy nami milczenie. Na krótko, lecz wydawało się, że trwało wieki. – O kurwa. Epilog W mieście Llund, stolicy niegdyś największego na świecie cesarstwa, istniało miejsce, o którym niewielu wiedziało – zamurowana dawnymi czasy prastara brama. Mijały lata, bramę rozkradziono, zamurowano jeszcze raz, a potem posadzono tam gaj pomarańczowy, by litościwie ukryć niechlubną pamiątkę dawnych złych czasów przed podróżnymi. Za bramą kryła się ślepa uliczka, pozbawiona jakiegokolwiek dostępu z zewnątrz. W uliczce nie było niczego poza wysuszoną pylistą ziemią oraz wielkoludem, który ruszał się z miejsca, tylko gdy było to konieczne, a nawet wtedy kursował jedynie pomiędzy latryną i pułapkami na szczury oraz chrząszcze. Był z tego powodu niewymownie szczęśliwy.
30
Herbasencja
Wojtek Wilk (Klapaucjusz, Waranzkomodom) Student socjologii i psychologii na Uniwersytecie Warszawskim. Pisanie ćwiczy od niedawna - niecałe pół roku - ale inspiracje zbiera od lat, dzięki brzydkiemu zwyczajowi podsłuchiwania w tramwaju. Czas wolny dzieli też między pozostałe pasje - gotowanie, wielkie bańki mydlane i sport. Wszystkim, ale w szczególności dziewczynom, poleca najwspanialszą dyscyplinę zespołową na świecie - Ultimate.
thriller
Kontynent zaczarowanych bazarów Kiedy tylko wyszedłem na ulicę, uderzyła we mnie pierwsza fala gorącego powietrza. Wraz z nią nadeszło całe tsunami zapachów, dźwięków i kolorów. Poczułem się trochę jak synesteta. Smaki mieniły mi się przed oczami, a wonie rozchodziły po ustach – aż przełknąłem ślinę. Muzyka stojącego nieopodal bębniarza w przyjemny sposób wibrowała w brzuchu. Chwilę zajęło, zanim przyzwyczaiłem się do białego światła odbijającego się od jasnych budynków. Naprzeciwko stał stragan uginający się od owoców. Sterty pomarańczy i szaronów, żółtych bananów i cytryn oraz zielonych awokado bardzo mnie kusiły. Spod prowizorycznej markizy zwisały jeszcze warkocze fig i moich ulubionych – daktyli. Ale lepiej nie ryzykować niczego surowego – bo ameba. Obok stary mężczyzna zręcznymi ruchami przyklejał do ścianek pieca podpłomyki. Te upieczone, wyłożone na ladzie, pachniały obłędnie. Brzuch zareagował zniecierpliwionym burkotem. Ktoś podstawił mi pod nos papierowy rożek wypełniony gorącą cieciorką z przyprawami. Nie miałem siły się już dłużej bronić – zapłaciłem i ruszyłem ulicą chrupiąc nasiona. To był dobry ruch, bo w końcu zacząłem dostrzegać coś więcej niż jedzenie. Na straganie, wokół którego krzątało się dwóch nastoletnich chłopców, zobaczyłem niezwykle piękną bransoletkę z czarnego hebanu. Przedstawiała kota gotowego opleść rękę swoim błyszczącym ciałem. – How much? – One thousand dollars. – Fifty. – Nine hundred fifty. – Hundred. – Oh noo. It’s a killi killi price. My father will kill me – zawołał piskliwie chłopak i zabawnie załamał ręce. Piękna, ale tysiąc to trochę za dużo. Odszedłem kawałek i kończyłem smakowitą przekąskę, obserwując jak na ulicy idzie handel. Większość sprzedawców targowała się twardo. Podniesione głosy zlewały się w intrygującą muzykę targowiska. Czasem w melodii swahili krył się język angielski, ale łatwo było go przeoczyć. Czas poświęcony na obserwację ludzi rzadko jest zmarnowany. Nie inaczej było tym razem. Zauważyłem, że młodszy chłopak zazwyczaj schodzi do niższej ceny. Ruszyłem w jego kierunku, ale kiedy już podchodziłem, zobaczył mnie starszy.
Sierpień 2016
31
– One thousand – pogroził palcem. Zawróciłem i stanąłem trochę dalej. W końcu przyszedł właściwy moment i bransoletkę kupiłem za sto dolarów. Na zbiórkę przed autokarem przyszedłem w świetnym nastroju – to był naprawdę udany interes. We śnie głośno rozbrzmiewały bębny. Ich rytm był tak hipnotyzujący, że chociaż bardzo chciałem, nie mogłem przestać tańczyć. Krążyłem wokół ogniska, poddając się muzyce. Nagle ogień zniknął, a w jego miejsce zaczęło się materializować coś innego. Kiedy zdałem sobie sprawę, co to – krzyknąłem głośno. Miałem nadzieję, że to jeden z wrzasków, które wydane we śnie, brzmią nawet na jawie. Wtedy ktoś przyszedłby i mnie obudził. Ale nie. Podskakiwałem dalej, teraz wokół głowy chłopca, nabitej na metalowy pręt. Szyja była poszarpana od krzywego cięcia. Spod czarnej skóry wystawała czerwona tkanka. Różowe usta chłopca zaczęły się otwierać, a ja krzyczałem, ile sił w płucach. Ze strachu i żeby zagłuszyć słowa sprzedawcy. – Mówiłem. Killi Killi price – powiedział tym razem po polsku. – Jedno killi już się stało, a dla kogo drugie? Może dla ciebie? Spojrzał na moją rękę, obejmowaną przez czarnego kota. – Chyba coś złapał. Mniam, lubię zabawę w mysz w pułapce. Obudziłem się w fotelu autokaru. Mocno skulony, ściskałem dłonie udami. Odkleiłem od ciała mokrą koszulę. Wjeżdżaliśmy właśnie do kolejnego miasta. Z głośnika popłynął głos przewodnika – postój, godzina przerwy. Wciąż czułem się lekko roztrzęsiony, więc postanowiłem zostać w fotelu i porozwiązywać krzyżówkę. Kiedy jednak ostatnie osoby opuszczały autokar i zapanowała w nim cisza, zmieniłem zdanie. Szybko podbiegłem do wyjścia i ruszyłem między stragany, żeby znowu dać się zalać bodźcom i zapomnieć o nieprzyjemnym śnie. Dosyć miło spędziłem czas, chociaż cholerny kot nie chciał się prześlizgnąć przez dłoń, co trochę mnie stresowało. Kłopoty zaczęły się, kiedy postanowiłem wrócić do autokaru. Chociaż rękę dałbym sobie odciąć, że bardzo dobrze zapamiętałem drogę, każda próba powrotu kończyła się na placyku, na którym mieścił się bazar. Że placyk był ten sam, nie miałem wątpliwości – dredziarz w białym, zwiewnym stroju przechodził pod prętem ułożonym na dwóch półtoralitrowych butelkach po wodzie. Wyginał się w tak nienaturalny sposób, że ten widok mocno zapadał w pamięć. Metodyczne próby znalezienia drogi wyjścia zacząłem od najszerszej ulicy. Nie jeździły nią żadne samochody oprócz matatau, lawirującego wśród turystów i miejscowych. Niebieski busik przewoził ludzi ściśniętych mocniej niż w tokijskim metrze w godzinach szczytu, po interwencji panów w białych rękawiczkach. Na szybach rozpłaszczały się nosy i policzki osób, które starały się obrócić tyłem do współpasażerów. Po kilku minutach wszedłem na bazar od drugiej strony. Próbowałem chodzić różnymi ulicami, skręcać zawsze w prawo, innym razem zawsze w lewo. Zawsze z tym samym rezultatem – wracałem do punktu wyjścia. Żar lał się z nieba. Zmęczony zatrzymałem się przed odrapaną kamienicą. Z okna wychylał się sprzedawca i wesoło nagabywał przechodzących. Zachwalał świeżą lemoniadę (ameba!), ale sprzedawał też inne napoje. Poprosiłem o wodę w butelce i usiadłem na ziemi, przemyśleć dalszy plan działania. Pociągnąłem pierwszy łyk. Obrzydliwy smak i suchość wypełniły mi usta. Płyn zamienił się w piasek. Część udało się wypluć, ale to nie takie proste, kiedy ma się gardło wyschnięte na wiór, więc krztusiłem się dłuższą chwilę.
32
Herbasencja
Nigdy nie należałem do osób szczególnie opanowanych. Tym razem też błyskawicznie zacząłem się nakręcać. Łapałem szybko wielkie hausty powietrza i biegnąc truchtem, jeszcze raz sprawdzałem kolejne ulice. Wszędzie dookoła są ludzie, nic mi się nie może stać – uspokajałem się. Jednak widmo odwodnienia bardzo działało na wyobraźnię. Wiedziałem jak szybko postępuje przy takim upale i jak poważne mogą być konsekwencje. Roztrącając ludzi, podbiegłem do mężczyzny sprzedającego owoce. Rzuciłem mu kilka monet i złapałem dużą pomarańczę. Obrałem ją i zapominając o amebie, uniosłem pierwszą cząstkę do ust. Zanim zacisnąłem zęby, soczysty miąższ rozwiał wiatr. Tego było już za wiele. Zacząłem krzykami wzywać pomocy. Zła strategia – głos natychmiast utonął w setkach innych i zdawało się, że przechodzący ludzie wolą mnie nie dostrzegać, pewnie wyglądałem na wariata. Dlatego wybrałem konkretną osobę – zwróciłem się do młodego, białoskórego mężczyzny, ubranego po europejsku. Poprosiłem, żeby zaprowadził mnie do parkingu, na którym zatrzymują się autobusy turystyczne. W zasadzie wystarczyłoby dowolne miejsce, byle daleko od budzącej coraz większą klaustrofobię plątaniny uliczek, biegnących między niskimi kamienicami. Uśmiechnął się i skinął ręką. Szliśmy w milczeniu. Ja w tym czasie zaczynałem się uspokajać i rozumieć absurdalność napadu paniki. W pewnej chwili zagapiłem się na dziwne zbiegowisko, a przewodnik zniknął w tłumie. Kolejne próby zawsze kończyły się tak samo. Raz dałem się rozproszyć wrażeniu, że ktoś krzyczy moje imię. Raz potknąłem się, a raz obejrzałem na wyjątkowo piękny uśmiech. Życie na ulicy toczyło się zupełnie normalnie. Nie miałem złudzeń, że problem jest we mnie. W jaki sposób nie dać się tej dziwnej sile, która w najważniejszym momencie niszczyła moją koncentrację? Musi być jakiś. Przerażenie powracało. Wargi miałem zupełnie suche i pragnienie zaczynało robić się naprawdę dotkliwe, co przypominało o nieubłaganym upływie czasu. Kiedy biegałem, spocona koszula obtarła mnie pod pachami. Miałem tego wszystkiego dosyć. Najchętniej położyłbym się na ziemi i dał się wysuszyć słońcu, na pył, który wiatr będzie gonił po ulicach. Snując się apatycznie, prawie wpadłem pod matatau. Kierowca zdążył jednak wyhamować i nieprzyjemności ograniczyły się do siarczystego zwymyślania. Picie zamieniało się w piasek, a przestrzeń została w jakiś dziwny sposób zapętlona. Prawie zostałem przejechany i niewiele brakło, a już nigdy więcej nie zobaczyłbym się z bliskimi. W końcu do mnie dotarło – to nie mogło się dziać naprawdę. Po prostu dalej spałem w autokarze. Nie ma co tracić energii na poszukiwanie wyjścia. Trzeba w jak największym komforcie doczekać do przebudzenia. Kopniakiem otworzyłem drewniane drzwi, któregoś z domów. Od razu ogarnął mnie przyjemny chłód. Już miałem usiąść, kiedy zobaczyłem właściciela mieszkania, idącego w moją stronę. Wyglądał na naprawdę wściekłego. Pięści ułożył trochę jak bokser. Na ten widok odechciało mi się sprawdzać, czy to faktycznie sen. Wybiegłem na ulicę, co jakiś czas oglądając się, żeby ocenić dystans do goniącego mnie mężczyzny. Po jednym z takich zerknięć, z przerażeniem stwierdziłem, że nie zdążę wyhamować przed równiutkimi stożkami przypraw, które właśnie skończył usypywać jeden ze sprzedawców. Wbiegłem w nie, wzbijając chmury żółtej kurkumy, czerwonej papryki i czegoś białego, równie piekącego w oczy jak reszta. Mrużyłem załzawione powieki i ledwo co widziałem. Przebiegłem przez jakiś stragan, chyba z rękodziełem, bo pod stopami coś chrzęściło jak pękając gliniane skorupy. Nogami ledwo już przebierałem ze zmęczenia, a cała skóra paliła mnie od gorąca. Sapiąc jak astmatyk skręciłem w stronę rynku. Zaraz za rogiem zobaczyłem matatau. Rzuciłem się na ziemię i wturlałem pod pojazd. Tak schowany, w końcu wziąłem kilka solidnych wdechów. Na szczęście kolejka wsiadających była na tyle duża, że zgiełk pogoni ucichł, zanim busik odjechał.
Sierpień 2016
33
Jeszcze chwilę pooddychałem spokojnie i wysunąłem się spod pojazdu. Na dachu, przywiązane jakąś siecią, gdakały kury. Jedna z nich prawie narobiła mi na ramię. Cholerne matatau. Matatau! Jeśli już wsiądę, to moment rozproszenia nic nie da rady zmienić, może uda mi się wyjechać poza ten przeklęty obszar! Nie bez trudu, ale wcisnąłem się do zatłoczonego wnętrza, między lepkie i ciepłe ciała, które brudziłem resztkami przypraw osiadłych na ubraniu. Starałem się wepchnąć jak najgłębiej w duszne trzewia busika, żeby nie dało się mnie wypatrzyć z zewnątrz. A pojazd stał, trzymając mnie z wciągniętym brzuchem, łapiącego hausty pachnącego potem powietrza tak rzadko, jak to tylko było możliwe. Nie wiem w jakim celu, skoro nikt więcej zwyczajnie już by się nie zmieścił. Kiedy w końcu ruszyliśmy, z ulgą poczułem, że kot obejmujący mój nadgarstek zrobił się jakby luźniejszy. Mysz uciekła z pułapki. Kolejny niepojęty epizod w moim romansie z Afryką. Za tę nieprzewidywalność ją kocham.
Nagle ogień zniknął, a w jego miejsce zaczęło się materializować coś innego. Kiedy zdałem sobie sprawę, co to – krzyknąłem głośno. Miałem nadzieję, że to jeden z wrzasków, które wydane we śnie, brzmią nawet na jawie. Wtedy ktoś przyszedłby i mnie obudził.
34
Herbasencja
Stopka redakcyjna Profile autorów:
Abi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39 Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Anna Musial http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=871 jakub zielinski http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=579 klapaucjusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=466 Madej http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=804 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 mirek13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560 Simon Alexander http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=613 szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 wilczas http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=590
Skład:
Agata Sienkiewicz
Grafika na okładce: Szymon Florczyk
Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)
www . h e r bat kau h e l e n y . pl
Sierpień 2016
35