Tea book 2: Proza

Page 1



Tea Book 2 Proza

Najlepsze opowiadania portalu „Herbatka u Heleny“

Krzysztof Baranowski Bartłomiej Dzik Antoni Nowakowski Władysław Ryś Jarosław Turowski Bohdan Waszkiewicz

Herbatka u Heleny Wrocław 2015


Redakcja, opracowanie graficzne i skład Agata Sienkiewicz Korekta Dominika Plotzke Fotografia na okładce Agata Sienkiewicz ISBN PDF 978-83-942494-3-4 ISBN MOBI 978-83-942494-4-1 ISBN EPUB 978-83-942494-5-8 Prawa autorskie do utworów oraz zdjęć pozostają własnością ich twórców. Pracownia literacko-artystyczna „Herbatka u Heleny“ ul. Braniewska 8 54-109 Wrocław www.herbatkauheleny.pl


Słów kilka... Przed Wami zbiór najlepszych tekstów z drugiego roku istnienia Niepoważnego Portalu Okołoliterackiego „Herbatka u Heleny”. Podtytuł „proza” ma w tym wypadku bardzo szerokie znaczenie, bo teksty są mocno zróżnicowane pod wszystkimi możliwymi względami. Zaczynamy trzema lekkimi miniaturami. Pierwsze dwie, autorstwa Krzysztofa Baranowskiego, mają wydźwięk dydaktyczny (szczególnie przydatny dla męskiej części czytelników). Trzecia, autorstwa Bartłomieja Dzika, jest lekko upolityczniona. Antoni Nowakowski prezentuje się w dwóch odsłonach. Pierwsze opowiadanie, „Listy kochanków”, to uczta historyczna, pokazująca, jak wielki wpływ na dzieje może mieć tak nieistotny szczegół jak „prywatne” uczucia. „Tremo i obraz” to pozornie relacja z kolacji, wydanej przez rodzinę z „nowych wyższych sfer”. O czym naprawdę jest ta historia, nie zdradzę, nie odbiorę Wam tej frajdy. Jestem pewna, że dwa powyższe opowiadania dostarczą Wam sporej dawki emocji, więc następnie, dla oddechu i odpoczynku, zapraszam do „Fotografii” Władysława Rysia. Nastrojowej miniatury, będącej częścią autobiograficznych wspomnień. „Apostołowie upadłego świata” Jarosława Turowskiego to diametralna zmiana klimatu. Tekst tak jakby obyczajowy… Niby nieprawdopodobny, niby przerysowany, a przecież zupełnie realny. Zamykający antologię „Szkot” Bohdana Waszkiewicza to opowiadanie wyjątkowe. Zostało uhonorowane Srebrną Łyżeczką, czyli nagrodą naszego portalu dla wybranego głosami czytelników najlepszego tekstu roku. Opowieść z gatunku historycznych, przedstawia fragment młodości, a wręcz dzieciństwa, pewnej postaci, którą większość z Was na pewno kojarzy, ale którą mało kto powiązałby z tytułem. Gdyby porównać ten tom do posiłku (no cóż, lubię jeść i takie porównania jakoś łatwo mi przychodzą), to mamy tu ucztę weselną. Trochę ciasta, trochę przekąsek i kilka solidnych dań, dodających sił w trakcie całonocnej zabawy. Tego bym sobie życzyła, żeby nasz zbiorek wciągnął Was na całą noc (jeszcze tylko jedno opowiadanie…). I z tą radosną wizją przed moimi oczami życzę Wam smacznego! Helena Chaos

5


Krzysztof Baranowski

(baranek)

Znamy się mało… …więc może ja bym powiedział parę słów o sobie… …najpierw. Urodziłem się… …urodziłem się w Mrągowie… …w 1969 roku… …w sierpniu… …znaczy, w połowie sierpnia… …w drugiej połowie sierpnia, właściwie. Dokładnie – 18 sierpnia. No, to tyle może o sobie… …na początek. Do znalezienia na: http://baranekwsieci.blogspot.com/


Krzysztof Baranowski

Cała Polska czyta dzieciom To było tak... Żona musiała wyjechać. Służbowo. Do Wrocławia. Na tydzień. – Tylko nie siedź całymi dniami przy kompie – powiedziała z trudem domykając walizkę. – Zrób coś pożytecznego. I pojechała. „Może by tak zreperować kran w kuchni?“ myślałem leniwie, oglądając kolejną powtórkę przygód dzielnego J-23. „Może to lustro w łazience w końcu powieszę?“. Tak... Zajęć było mnóstwo. Jedno pożyteczniejsze od drugiego. Czas mijał, a ja wciąż nie mogłem się zdecydować. Film się skończył. Już miałem wstać i iść do piwnicy po wiertarkę, kiedy na ekranie mojego telewizora pojawiła się jakaś pani, która zaczęła mi tłumaczyć, że powinienem codziennie, przynajmniej przez dwadzieścia minut, czytać dziecku. I wiecie co? Przekonała mnie. Postanowiłem wziąć udział w tej szlachetnej akcji. Spełnić swój obywatelski obowiązek. W wojsku nie byłem, więc może chociaż to. Dzieci co prawda nie mam, ale przecież nie będę się zrażał byle drobiazgiem. W końcu, świat pełen jest sierotek, które też pewnie chciałyby żeby im ktoś poczytał. Wszystko jest kwestią dobrej organizacji. Przystąpiłem do działania. Najpierw podłubałem trochę w necie i przygotowałem spis odpowiednich lektur. Następnego dnia obszedłem wszystkie toruńskie księgarnie. Do domu wróciłem z pełnym plecakiem. I z pustym portfelem. Strasznie drogie te książki ostatnio. Ale co tam, wszystko dla dobra dzieci. Żona nie powinna mieć pretensji. Zresztą, sama mi poniekąd kazała. Ułożyłem wszystko ładnie na stoliku. „Sztukę kochania“ Owidiu-sza, „Dekamerona“ Boccacia, „Kochanka Lady Chatterlay“ Lawrence‘a, „Lolitę“ Nabokova, „Pamiętki Fanny Hill“ Clelanda, a nawet „Raz w roku w Skiroławkach“ Nienackiego. Po chwili zastanowienia dorzuciłem „120 dni Sodomy“ Markiza De Sade, a i zbiór opowiadań Masocha. Nigdy nic nie wiadomo. Wstawiłem do lodówki pół litra Absolutu (mój własny patent na zbliżenie się do doskonałości), rozścieliłem tapczan i ruszyłem w miasto na poszukiwanie sierotki. Nie szukałem długo. Już w trzecim barze zobaczyłem odpowiedni obiekt. Stała samotnie na parkiecie i strasznie się trzęsła. Pewnie z zimna, bo te skąpe łaszki, które miała na sobie niewiele skrywały i niewiele pewnie dawały ciepła. Nie wykluczone też, że po prostu tańczyła. Nie wiem, nie za bardzo znam się na współczesnych tańcach.

7


Krzysztof Baranowski Podszedłem do niej i pytam: – Jak ci na imię, moje dziecko? – Andżela – odpowiedziała sierotka i wlepiła we mnie wielkie, chabrowe oczęta. Aż coś we mnie drgnęło, tyle w tych oczach było ufności i niezrealizowanej potrzeby miłości. – Ile masz lat, Andżelo? – wydusiłem z trudem przez ściśnięte nagłym wzruszeniem gardło. – Dziewiętnaście. Idealny wiek. Nie powinna mieć kłopotu ze zrozumieniem nawet tych co trudniejszych lektur. Położyłem rękę na jej ramieniu. To znaczy chciałem położyć na ramieniu, ale mi się omskła. Na szczęście, najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. – Chodź ze mną, dziecino – wychrypiałem. Zdecydowanie zbyt łatwo się wzruszam. – Poczytam ci. Poszliśmy. W domu najpierw chciała wziąć prysznic. No przecież nie będę dziecku wody żałował! Wróciła ślicznie zarumieniona i owinięta ręcznikiem. W życiu bym nie pomyślał, że tym maciupkim kawałkiem bawełny da się cokolwiek owinąć, a tu proszę. Niezbyt może szczelnie, ale jednak. Usiadła mi na kolanach i podrapała delikatnie za uchem. Takie tam dziecinne czułości. – To od czego zaczniemy, wujaszku? Wujaszku! Od razu zrobiło się tak jakoś ciepło i rodzinnie. No i zaczęliśmy. Na początek coś łatwego. „Kamasutra“. Niewiele tekstu, dużo ilustracji. Kolorowych i niezmiernie pouczających. A o to przecież chodzi – bawiąc, uczyć. Ech, mówię wam, dzieci i ten ich dar naśladownictwa. Byliśmy właśnie na sześćdziesiątej dziewiątej stronie i czytaliśmy w najlepsze, kiedy nagle zachrobotał klucz w zamku, drzwi otworzyły się i stanęła w nich żona. Strząsnąłem z siebie sierotkę i poderwałem się z łóżka. Próbowałem się zasłonić tym cholernym ręczniczkiem. – Już jesteś kochanie? – powiedziałem głupio. – Miałaś być w środę – dodałem jeszcze głupiej. – Bo w telewizji powiedzieli, że co najmniej dwadzieścia minut dziennie – niezbyt składne to było, fakt. – No przecież sama kazałaś! – krzyknąłem wreszcie w rozpaczy. I to właściwie wszystko. Opuchlizna powoli schodzi. W przyszłym tygodniu powinienem już widzieć na prawe oko. Gips zdejmą pod koniec miesiąca. Jak tylko wrócę do domu zreperuję kran. I lustro powieszę. A wszystkie te durne telewizyjne akcje będę wspierał SMS-ami.

8


Krzysztof Baranowski

Karnawał Czerwona mgła powoli opada. Siadam na łóżku i oddycham ciężko. Zmęczyłam się. I złamałam paznokieć! Paznokieć! Właśnie teraz, tuż przed balem. Moje buty! Jak ja to doczyszczę? Przecież na delikatnym zamszu zostaną plamy. Do tego obcasy... Całkowicie i nieodwracalnie zrujnowane! Nowiutkie szpilki! Zerkam w lustro. Makijaż rozmazany, włosy w nieładzie, dwie godziny pracy, ciężkiej pracy, psu na budę. A byłam prawie gotowa do wyjścia. Wszystko przez tego idiotę! Patrzę na krwawy ochłap u swoich stóp. Żyje. Jęczy cichutko i powoli pełznie w stronę przedpokoju. Ucieka? Wstaję, pochylam się nad nim i szepczę: „Kochanie, naprawdę uważasz, że ta suknia mnie pogrubia?“

9


Bartłomiej Dzik (Dziko)

Rocznik 1975, z wykształcenia i zawodu ekonomista. Autor licznych artykułów popularnonaukowych i publicystycznych z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Regularnie pisuje krótkie formy na SZORTAL, publikował opowiadania w Nowej Fantastyce, Esensji, QFAN-cie i Fahrenheicie. Dwukrotny finalista „Horyzontów Wyobraźni“ Obecnie szuka wydawcy dla ukończonej powieści fantasy.


Bartłomiej Dzik

Meandry postępu Zza barczystych pleców Czerwonego Svena dobiegały trzaski płonących chałup, jęki mordowanych mężów i krzyki gwałconych niewiast. Śmiertelnie ranny władyka Dymitr ostatnim wysiłkiem woli uniósł głowę i spojrzał w oczy hersztowi najeźdźców. – Nie pojmuję… doprawdy, nie pojmuję skąd wziąłeś złoto na opłacenie najemników! – wycharczał. – Acz jeszcze bardziej mnie zdumiewa, czemu pozwoliłeś ujść z życiem trzeciej części grodzian… Czerwony Sven wyszczerzył zębiska w szerokim uśmiechu, rękawem wytarł z krwi poszczerbioną tarczę i podsunął ją władyce pod nos. Przy dolnej krawędzi przymocowana była niebieska tabliczka z tuzinem złotych toporków i grawerunkiem: Inwazja współfinansowana ze środków Unii Euroazjatyckiej w ramach programu rozwoju zrównoważonego barbarzyństwa.

11


Antoni Nowakowski

(RogerRedeye, FortApache)

Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieograniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudiowane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. Ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś próbuje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, że tworzy wiersze. Całe szczęście, że powstały tylko cztery.


Antoni Nowakowski

Listy kochanków „Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek” (sygnał do wszystkich okrętów, podniesiony na „Victory” przed rozpoczęciem bitwy obok przylądka Trafalgar) – Lady Hamilton jest uznaną, szanowaną kochanką admirała Nelsona, a nie żadną tam tancerką, nabierającą ciała modelką czy też zwykłą metresą. – Jarvis wydał z siebie odgłos, przypominający końskie parsknięcie. – Na Boga, Barrow, pamiętaj o tym. Wszyscy wiedzą, że Horry ostatnio kupił jej dom w Merton Place. Dał swoje nazwisko niedawno urodzonej córce. Pierwszy lord Admiralicji, stękając, poprawił się w fotelu. – Przeklęta podagra – syknął z bólu. – Panie Barrow, będę wdzięczny, jeżeli podsunie pan ten wyściełany stołek. Gruby palec wskazał dość wysoki puf, stojący obok wielkiego biurka z mahoniu. William Barrow, sekretarz Admiralicji, w milczeniu spełnił prośbę. – Łaskawie podnieś jeszcze moją lewą nogę i delikatnie ułóż na tym małym katafalku dla stetryczałych łydek dowódcy wielu okrętów liniowych. – Jarvis machnął ręką. – Powiem ci, Barrow, że gdybym wiedział, co mnie czeka na stare lata, nigdy nie zaciągnąłbym się do floty. Łamiąca moje cielsko podagra to wynik ciągłego kontaktu ze słoną wodą. Tylko nie mów, że jest inaczej. Brwi Barrowa uniosły się nieznacznie. John Jarvis, teraz hrabia i lord St. Vincent, par Anglii, dożywotni członek parlamentu, nie powinien narzekać na swój los. Właściwie, sądził sekretarz, pierwszy lord Admiralicji mógłby się martwićjedynie tym, że nie posiada Orderu Łaźni, tak jak jego dawny podkomendny, wiceadmirał Nelson. Do tej pory Jarvis zresztą nigdy tego nie czynił. Nie roztkliwiał się nad sobą. W milczeniu spełnił kolejną prośbę człowieka, kierującego flotą pływającą po morzach i oceanach całego świata. Jarvis prawie cale życie spędził na okrętach wojennych, częstokroć wpatrując się w paszcze ciężkich armat, wypluwających w salwach burtowych pocisk za pociskiem. Z pokładu rufowego spoglądał na francuskich lub hiszpańskich żołnierzy piechoty

13


Antoni Nowakowski morskiej, celujących w jego kierunku. Wykonanie życzenia admirała nie uwłaczało godności Barrowa – wyświadczał po prostu drobną przysługę schorowanemu bohaterowi zmagań ze śmiertelnym wrogiem Anglii. Sekretarz doszedł do wniosku, że reumatyczne dolegliwości muszą być wyjątkowo silne, jeżeli Jarvis o nich wspomniał. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto dzisiaj poruszyć sprawę, męczącą jego umysł od ponad dwóch miesięcy. Zdecydował, że tak. Sprawa stawała się ważna, bardzo ważna. Barrow wiedział, że nie może dłużej czekać. Zresztą, oględnie napomknął już o niej, prześmiewczo wspominając lady Hamilton. Uczynił tak w pełni świadomie. Niezależnie od humoru Jarvisa, nadszedł czas, aby Pierwszy Lord Admiralicji poznał prawdę. Admirał niecierpliwym gestem poprawił starą, przekrzywioną perukę z końskiego włosia. Mimo delikatnych namów, za nic nie chciał jej zmienić. Uważał, że i tak uczynił wielkie ustępstwo, godząc się ją nosić. Tego wymagała urzędowa etykieta i lord St. Vincent musiał się jej podporządkować. Lecz teraz zdążył się już przyzwyczaić do nielubianego nakrycia głowy. Za nic w świecie nie chciał go zmienić na bardziej modne. Wszelkie sugestie w tej sprawie zbywał pogardliwym fukaniem. Niebieskie oczy Jarvisa z uwagą studiowały kolejne pismo, wyjęte z teczki Barrowa – zamówienie na budowę dziesięciu wielkich fregat, wzorowanych na jednostkach francuskich. Lord St. Vincent starannie, bez słowa, podpisał dokument. Sprawę wielokrotnie omawiano i nie budziła wątpliwości. Anglia tonęła w długach, lecz parlament wyasygnował dodatkowe środki na nowe okręty. Brytyjczycy musieli mieć przewagę na morzu i nawet opozycja nie miała w tej sprawie cienia wątpliwości. Mowa lorda St. Vincent w Izbie Gmin przeważyła szalę. – Dopilnuj, Barrow, aby szkutnicy użyli dobrze przesezonowanego i należycie wyschniętego drewna. – Jarvis zmarszczył nos. – Nie chcę, aby kadłuby piły wodę jak gąbki. To długa wojna. Te okręty mogą być potrzebne przez wiele lat. – Oczywiście, sir. – Barrow uśmiechnął się lekko. – Wydałem już odpowiednie rozkazy. Pierwszy Lord Admiralicji podpisywał teraz polecenia dla pozostałych komisarzy floty, zajmujących się sprawami szczegółowymi. Nakazywały one odtworzenie zapasów dębiny, odlanie nowych kotwic i dział, zakupienie lin, żagli, okuć, łańcuchów, gwoździ, beczek, płatów blachy miedzianej

14


Antoni Nowakowski odpowiedniej grubości. Zlecały zwiększenie produkcji sucharów i solonej wieprzowiny w beczkach, stałego pokarmu załóg królewskiej marynarki wojennej. Przypominały o obowiązku nadzoru nad budową okrętów i baczeniu, czy wszystko jest tak, jak życzy sobie i za co płaci Admiralicja. Każdy podpis Jarvisa na starannie wykaligrafowanym dokumencie, zatytułowanym ceremonialnie „Niniejszym prosi się Pana i nakazuje”, uruchamiał skomplikowaną maszynerię, obejmującą niemal cały świat. Drwale w dalekiej Finlandii, władztwie rosyjskiego cara, nie przypuszczali nawet, że niebawem znajdą zatrudnienie, a wielowiekowe dęby legną pod ciosami ich toporów. Agenci handlowi, posługując się szablonami, sprawdzą, czy grube konary mają właściwe kształty i nadają się na krzywulce, niezbędne przy formowaniu wręg i podłużników kadłubów. Polecą je obciąć i starannie zabezpieczyć. Na zachętę sypną nieco grosza, i tak wliczonego w cenę nowej fregaty. Jarvis wiedział, że ambasador Anglii w Sankt Petersburgu uczyni wszystko, co możliwe, aby odrębne kontrakty zostały szybko zawarte. Wiele sztuk złota przejdzie przy tym z rąk do rąk, lecz konwoje drewnowców przewiozą w przyszłym roku wielkie, grube pnie do Portsmouth. Dokument za dokumentem, każdy sporządzony w dwóch egzemplarzach, w milczeniu wędrował do teczki Barrowa. Admirał przed podpisaniem kreślił na jednym z nich ceremonialny zwrot „Pański posłuszny sługa”. Skryba Admiralicji starannie wykaligrafował na każdym piśmie pełne brzmienie urzędu, piastowanego przez zwycięzcę bitwy obok przylądka Saint Vincent. Papiery bez tego dopisku stawały się kopiami, odkładanymi przez Barrowa na bok. W końcu sekretarz opróżnił teczkę. Jarvis westchnął z ulgą. Pozostawał do załatwienie drugi zestaw, wyglądający znacznie skromniej. – Sir, nie powiedziałem, że lady Hamilton jest zwykłą kochanicą admirała Nelsona. – Barrow posypał miałkim, suchym piaskiem ostatni dokument zaparafowany przez pierwszego lorda Admiralicji. – Nadmieniłem tylko, że nasza nadzieja, bożyszcze Anglii i najlepszy dowódca morski nadal traktuje ją niezwykle czułe, troskliwie, jak niedawno poznaną, czarującą kochankę, pomimo tego że nieco przytyła. Zostałem źle zrozumiany, milordzie. Nadmienię jeszcze, że przed chwilą słyszałem mowę w jej obronie, wygłoszoną przez człowieka znakomicie znającego Nelsona. Sekretarz uśmiechnął się w duchu. Krytyczne, rzucone mimochodem słowa o długoletniej przyjaciółce Nelsona odniosły spodziewany skutek.

15


Antoni Nowakowski Uczynił pierwszy krok w przedstawieniu skrywanej do dzisiaj sprawy. Uznał, że należy kontynuować. – Lady Emma Hamilton jest dla niego wszystkim – ciągnął, delikatnie zdmuchując piasek na podłogę. – Ich związek uczuciowy w niczym się nie zmienił, przeciwnie, nabrał intensywności. To silna namiętność dwóch osób, czule się kochających i niemogących bez siebie żyć. Przynajmniej do pewnego czasu tak to pojmowali i sprawiało im to radość. Sytuacja uległa teraz zmianie. Obawiam się, że zmiana może okazać się radykalna. Lord St. Vincent chrząknął niezobowiązująco. Ostrożnie poprawił ułożenie ciała w fotelu. – Kobiety! – Machnął ręką. – Emma winna się cieszyć, że Horry nadal jest w niej zadurzony po uszy. Nie jest już taka młoda. Sekretarz w milczeniu pokiwał głową. Najtrudniejszą część dzisiejszej wizyty u Jarvisa zostawił na koniec. Wzmianka o uczuciach lady Hamilton miała być tylko przygrywką do przedstawienia problemu, mającego, zdaniem Barrowa, kluczowe znaczenie do dalszych losów wojny. Mały arkusz lichego papieru, położony teraz na biurku, wcześniej spoczywał na wierzchu parunastu kartek z drugiego pakietu. – Prośba o ułaskawienie? – Jarvis z uwagą studiował petycję, napisaną kaligrafowanymi literami. – Piękny charakter pisma. – Apelacja Jacka Fincha, fałszerza kwitów depozytowych floty. Syn pastora, niestety, zszedł na złą drogę. Swego czasu pracował dla nas, z doskonałymi efektami. – Barrow zmrużył oczy. – Sąd Admiralicji skazał go na powieszenie. To przestępstwo staje się częste. Nie możemy dalej pobłażać temu procederowi. Rekomenduję jednak przychylne rozpatrzenie błagania Fincha, z uwagi na dawne zasługi. Nie został skazany za zabójstwo, więc zmiana wyroku jest możliwa. – Egzekucja zostałby wykonana na lądzie? – Jarvis umoczył czubek gęsiego pióra w kałamarzu. – Chłop ma szczęście, że nie powiesiliby go na noku rei, jak to jest w zwyczaju na morzu. Ułaskawię tego Fincha, Barrow, tym bardziej, że wstawiasz się za nim. Wyląduje na pokładzie jakiegoś okrętu Royal Navy i odkupi winy. Każdy nowy marynarz nam się przyda. Mocno dociskając pióro do papieru, lord St. Vincent napisał na prośbie „Ułaskawiam. Wcielić do floty —– jako prostego marynarza”. – Sir, prosiłbym o przekazanie Fincha na jakiś czas do mojej dyspozycji. – Barrow ostrożnie wziął do ręki dokument. Inkaust schnął dość długo,

16


Antoni Nowakowski a w miseczce zabrakło piasku. – To wiąże się ze sprawą lady Hamilton i admirała Nelsona. Jarvis spojrzał uważnie na sekretarz. Stękając, przesunął nogę na stołku. – O cóż chodzi, Williamie Barrow? – Głos szefa Admiralicji zabrzmiał twardo. – Nie znam żadnej sprawy związanej z Horrym i jego piękną kobietą, mogącą przykuć uwagę komisarzy floty. Kochają się, to wszystko. Dopóki ich miłość nie wpływa na wykonywanie przez Nelsona obowiązków, to uczucie nie ma żadnego znaczenia. Jarvis sapnął. – Podobno stale pisują do siebie listy – kontynuował rozbawionym tonem. – Dość niewinna rozrywka. Doskonale ją rozumiem, tym bardziej, że teraz pozostają w znacznym oddaleniu od siebie. Jakbyś popływał parę miesięcy po morzu, nie stawiając stopy na lądzie, zrozumiałbyś, co oznacza przybycie zaopatrzeniowego brygu czy szkunera, przy okazji przewożącego pocztę. – Idzie o niezwykle doniosłą kwestię, sir. – Barrow zabębnił palcami po gładkim jak lustro blacie biurka. Nadszedł czas, żeby bez ogródek wyjawić zamysł, mogący spowodować upadek jego kariery. Sekretarz sądził jednak, że jest to jedyne wyjście z sytuacji, napawającej go coraz większym niepokojem. Ciągnął śmiało dalej. – Zamierzam zacząć fałszować listy lady Hamilton do admirała Nelsona. Dokładniej rzecz ujmując, zlecić komuś pisanie ich we właściwym duchu. Nie wykluczam, że będę musiał podobnie postąpić z listami lorda Nelsona. Nie wiem jeszcze, komu zlecę to zadanie. Rozważam kilka kandydatur. Sekretarz zamilkł na chwilę. – Wiem jednak, że Jack Finch wykona je doskonale. To prawie genialny fałszerz. Jeżeli tego nie uczynię – wypowiadając kolejne zdania, Barrow patrzył wprost w oczy admirała – Nelson może wystąpić z floty. Wystąpić z rezygnacją, aby ułożyć sprawy z lady Hamilton. Twarz Jarvisa wyrażała tylko jedno uczucie – osłupienie. Tępym wzrokiem wpatrywał się w sekretarza. – Wtedy… – Barrow zagryzł wargi. Wahał się, czy dokończyć zdanie. W końcu je wypowiedział. – Wtedy możemy przegrać wojnę. Jest wielce prawdopodobne, że bez Nelsona nie damy sobie rady. Doświadczenie Jarvisa pomogło mu szybko się opanować. Dowódcy i oficerowie Royal Navy wielokrotnie spotykali się z nietypowymi sytuacjami. Musieli umieć je rozwiązywać, i to właściwie, a zarazem skutecznie.

17


Antoni Nowakowski – Załatwmy najpierw resztę spraw – przemówił spokojnym, chłodnym tonem. – Widzę, że pozostało ich niewiele. Wyciągnął rękę w stronę sekretarza, gotów odebrać kolejne pismo. – Oczywiście, sir. – Barrow podał od razu plik dokumentów. Pozostawił tylko jeden. – Przeniesienia. Kilka awansów na stopień mianowanego kapitana, sir. To znani dowódcy, rokujący spore nadzieje. Jednakże przy okazji poproszę, aby dalszą część rozmowy traktować poufnie, milordzie. Nalegam na to. Jarvis ponownie sapnął, tym razem z irytacją, nic jednak nie powiedział. Podpisywanie „spraw różnych” poszło w piorunującym tempie. – Mów! – Jarvis ograniczył się do wypowiedzenia tylko jednego słowa. Oparł dłonie na biurku, wpatrując się uważnie w twarz Barrowa – George Fitzpatrick, pułkownik, z irlandzkiej gałęzi znanego rodu. – Sekretarz zmrużył oczy. – Jedyny syn bardzo majętnego landlorda. Młody, inteligentny i przystojny. Od dłuższego czasu spotyka się z lady Hamilton. Jest nim zachwycona. Zaczyna pisać do lorda Nelsona coraz bardziej chłodne i zdawkowe listy. Coraz krótsze i coraz bardziej banalne. Parę razy wspomniała nawet o znajomości z Fitzpatrickiem, dość oszczędnie, lecz z wystarczająco pochlebną nutą zachwytu, żeby admirał wpadł w wściekłość. – Po prostu Fitzpatrick zawrócił jej w głowie – kąśliwym tonem zauważył Jarvis. – To się przecież zdarza, nawet, powiedzmy to tak, w rodzinach admirałów, nie mówiąc o innych. Nic wielkiego. – Nie stanowiłoby to problemu, gdyby nie fakt, że lord Nelson zaczyna się obawiać rozpadu tego dotychczas tak silnego związku – odparował Barrow. – W kolejnych listach dyskretnie dał wyraz zaniepokojeniu, w trzech ostatnich wyraźnie. Nelson kocha lady Hamilton. Jest gotów prawie na wszystko, aby uczucie przetrwało. Zamilkł na chwilę. – Rozważa rezygnację i wystąpienie z floty – ciągnął spokojnym tonem. – Zwierzył się z tego Hardy’emu, dowódcy „Victory”. Hardy oczywiście natychmiast nas o tym poinformował. Dysponuję jego raportem. Palec Barrowa uderzył lekko w okładkę teczki, nadal leżącej na biurku. Sekretarz wyjął ostatnie pismo i podał admirałowi. – Wiem, kto jest kapitanem flagowca Nelsona – poirytowanym tonem zauważył Jarvis, studiując uważnie dokument. – Powtórzę, sir. – Teraz Barrow chrząknął głośno. Nie zwrócił uwagi na słowa lorda St. Vincent. – Admirał Nelson jest już prawie gotów, aby odejść. Bez

18


Antoni Nowakowski niego możemy sobie nie dać rady. Dumna Anglia stanie się satelitą krwawego, napoleońskiego cesarstwa. Musimy uczynić wszystko, żeby temu zapobiec. Użyć wszelkich, możliwych środków, aby zatrzymać Nelsona we flocie. *** – Purée z ziemniaków, wołowina i kapusta z grochem. Do tego półkwaterek dobrze wystudzonego guinnessa. Potem, dziecko, poproszę o przypalenie cygara w kuchni. Garkuchnia nie należała do najlepszych, oferowała proste jedzenie, przeważali klienci z gminu – woźnice, stangreci, młode służące pośledniejszych urzędników – lecz Foster chciał w końcu napchać sobie brzuch. Bywał tu już od dłuższego czasu, jeżeli wpadł mu jakiś grosz, w głębi ducha przyznając, że jedzenie jest całkiem smaczne. John Foster czuł się bosko. Twarda krągłość koron mile obciążała kieszeń surduta. Uregulował czynsz za nędzny pokój pod dachem kamienicy pani Forbes. Zalegał z opłatą już od trzech miesięcy. Nawet najlepsze, najbardziej wystudiowane i przekonywające mowy Fostera nie odwiodłyby gospodyni od zajęcia jego kuferka z odzieżą i rzeczami osobistymi. Musiał się liczyć z tym, że niebawem zostanie po prostu wyrzucony na bruk, a podniszczona skrzynka, wraz z zawartością, przepadnie. Straci też ukochane książki Miltona i Drydena, tomiki poezji i powieść z czasów walk Lancasterów z Yorkami, pisaną od prawie dwóch lat. Foster nie po raz pierwszy znalazł się pod ścianą. Zastawił już wcześniej w lombardzie złoty zegarek, kilka pierścieni, a nawet najlepszy frak i kapelusz. Otrzymana od lichwiarza sumka poszła na spłatę starych długów. Tylko krok dzielił go od stoczenia się na dno. Nie miał przyjaciół. Ostatnia kochanka, Judy Brown, porzuciła go dla porucznika królewskiej gwardii pieszej, dającego jej całkiem przyzwoite utrzymanie. Oficer szczycił się tym, że jest młodszym synem jakiegoś barona, nosi piękne nazwisko, a w armii czeka go świetna kariera. Judy urządziła Fosterowi gorące i długie pożegnanie, na zakończenia wręczając kilkanaście srebrnych monet, część daru otrzymanego od nowego przyjaciela – na pamiątkę, jak to określiła, „naszej wielkiej miłości”. Zakazała jednak jakichkolwiek dalszych kontaktów. Foster ją rozumiał – Judy emanowała temperamentem i urokiem młodości, a pensja wydzielana porucznikowi

19


Antoni Nowakowski przez dobrotliwego ojca pozwalała dostatnio żyć. Dobrze też wiedział, że „pamiątka wielkiej miłości” to w istocie rzeczy zapłata za to, że będzie milczał i nie opowiadał nikomu o dawnej znajomości. Przyjął dar bez żenady, ale nie mógł się przemóc, aby poprosić byłą towarzyszkę szalonych eskapad o ponowne wsparcie finansowe. Po stracie kochanki Foster miał wyłącznie liczne grono znajomych. Los Johna obchodził ich tyle, co zeszłoroczny śnieg na szczytach gór Szkocji. Kilka dni dłużej, a musiałby szukać pracy w dokach albo zacząć żebrać – ze wszelkimi tego konsekwencjami. Zdawał sobie sprawę, że z tego upadku mógłby się już nie podnieść. Pomógł przypadek i, powtarzający się, szczęśliwy układ kart. Foster dobrze grał w wista. Często, jeżeli siadając do stolika miał wenę, oceniał, że zdarza mu się grywać fenomenalnie. Odwiedzał klub na West Endzie, jedno z licznych przytulisk wielbicieli hazardowych rozrywek. W pierwszej sali siadywali gracze w wista, toczący rober za robrem walkę w grze o niskie stawki. W drugiej królowały faraon, kości i nieczęsto spotykana ruletka. Tutaj z rąk do rąk przechodziły zwitki papierowych funtów, a często rodowe sygnety, złote zegarki i naszyjniki z drogich kamieni. Zastawił ostatni cenny przedmiot będący w jego posiadaniu – pierścionek zmarłej matki, choć przysięgał sobie, że nigdy tego nie uczyni. Starczyło na kupno kilku miedzianych żetonów. Postawił wszystko na pojedynczy numer. I wygrał. A potem miał szczęśliwą passę w faraonie. Wychodząc z sali, cały zlany potem, czuł w wewnętrznej kieszeni kamizeli przyjemny ucisk sporego zwitka pięciofuntowych banknotów – dla Fostera małej fortuny. W przejściu spotkał znajomego, Francisa Smitha, młodego poborcę podatkowego. Smith, dowiedziawszy się, że Foster para się dziennikarstwem, poprosił go kiedyś o pomoc w napisaniu kilku listów do córki jakiegoś drobnego właściciela ziemskiego. Urzędnik skarbowy szukał kandydatki na żonę. Człowiek o tak pospolitym nazwisku i zajęciu musiał się czymś wykazać, żeby zainteresować swoją osobą córkę, jakby nie było, dziedzica. Foster wypytał dokładnie Smitha o charakter ich stosunków. Napisał kilka listów. Francis oniemiał, czytając je. Hojnie sypnął wtedy szylingami. Taką samą prośbę powtórzył w klubie. Znajomość się rozwijała, lecz, jak wyjaśnił młody poborca, należałoby ją utrwalać. Foster pociągnął łyk chłodnego piwa. Smakowało wybornie. Doszedł do wniosku, że życie jest jednak piękne.

20


Antoni Nowakowski Powrócił do wspomnień wczorajszego wieczoru. Na stoliku przy wyjściu napisał od ręki sześć kolejnych listów, czułych, oszczędnych w stylu, a jednak pulsujących wyrazistą nutą miłości. Leżała tam ryza papieru, kałamarz i dobre, indycze pióra. Często z nich korzystano sporządzając weksle i potwierdzenia zobowiązań finansowych w przypadku przegranej. Kartki papieru wypełniły zwierzenia, opisy stanu uczuć wyrażające radość z powodu możliwością spotykania się z córką pana niewielkiej posiadłości, zachwyt nad jej charakterem i pięknem postaci. Foster czuł podniecenie wygraną i odmianą losu – i przypływ literackiego natchnienia. Piegowata, nijaka twarz młodego Smitha pałała wzruszeniem, kiedy czytał listy Fostera. Bez słowa uścisnął mu mocno dłoń. Dwa kolejne banknoty, wyjątkowo znaczna zapłata, trafiły do wewnętrznej kieszeni zwierzchniego okrycia. Foster nie zastanawiał się, skąd Francis ma pieniądze. Sądził, że młody poborca w porywie zadowolenia pozbył się karcianej wygranej. Porucznik marynarki wojennej i dwóch młodych midszypmenów, kandydatów na oficerów, zajęli sąsiedni stolik. Chuda dziewczynina w lichej sukience, z burzą niesfornie układających się włosów na głowie, natychmiast do nich podeszła. – Mamy całkiem niedawno wyciągnięte z kopca kartofelki, sir – mówiła z przejęciem. – Dobre kotleciki siekane. Naprawdę dobre, świeżutkie mięso, sir. Polejemy wszystko sosikiem z masełka, sir. Nałoży się sporo drobno pociętego, cebulowego szczypiorku, sir. Trochę go jeszcze zostało. Lepiej smakuje od czosnkowego. Do tego świeżo gotowana, dobrze przechowywana kapusta. Będzie smakować, sir. Wszystko dla chłopaków z marynarki wojennej, sir. Wielkie oczy w chudej twarzy z uwielbieniem wpatrywały się w opaloną twarz młodego porucznika. Policzek przecinała dobrze już wygojona szrama, może blizna po ciosie kordem, a może tylko ślad po niespodziewanym zetknięciu z nagle zwolnioną talią okrętową. Oficer z zadowoleniem pokiwał głową. – Przypalisz w końcu to cygaro? – Foster pociągnął następny łyk piwa. Smak guinnesa i tytoniowego dymu stanowiłby doskonałe ukoronowanie sutego posiłku, pierwszego od kilku dni. – Poczekaj se pan chwilkę – gburowato odpowiedziała służąca. – Oni strzegą nas przed Bonapartusiem.

21


Antoni Nowakowski Wiotka ręka wyciągnęła się w stronę trzech młodych mężczyzn. – Dzięki nim – w głosie dziewczyny zabrzmiało uniesienie – Bonapartuś nie ustawi gilotynki przed pałacem Buckingham i nie skróci dobrego króla Jerzego o głowę. Oby Bóg błogosławił królowi i admirałowi Nelsonowi. Chłopaki z marynarki pod wodzą sir Horatia dadzą se radę z Francuzikami, bądź pan tego pewny. Musisz pan się wstrzymać z paleniem, oni mają pierwszeństwo. Nie czekając na odpowiedź, pobiegła w stronę kuchni. Foster wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że będzie musiał sam pofatygować się tam, gdzie udała się obsługująca gości dziewczyna. Nie czuł gniewu, tylko zadowolenie. Frazesu o gilotynie przed królewską siedzibą, wypowiedzianego z przejęciem przez służącą, użył w jednym z artykułów w „Naval Chronicle”. Wyglądało na to, że wszyscy zaczynają się nim posługiwać. Powoli dopił resztę piwa. Uśmiechnął się sam do siebie. Coś mu jeszcze przyszło do głowy. Dawno nie odwiedzał gmachu Admiralicji. Dostawał lichutką pensyjkę z „Naval Chronicle” za solenne opisywanie zwycięskich starć z francuskimi okrętami korsarskimi polującymi na statki handlowe i pompatyczne sprawozdania z zawinięcia do portu konwojów Kompanii Wschodnioindyjskiej. Czasami wpadał mu do kieszeni niezły grosz za zredagowanie obwieszczenia, odezwy, opisu znaczniejszego starcia fregat i korwet. Gazeta drukowała raporty kapitanów, lecz czytelnicy woleli bardziej udramatyzowane, pełne życia dziennikarskie relacje. Kilku urzędnikom pomógł w napisaniu listów do kobiet ich życia i być może poproszą o sporządzenie następnych. Nie powinien zaniedbywać źródła niewielkich, lecz stałych dochodów. Mógł przecież otrzymać nowe zlecenie. Foster doszedł do wniosku, że paleniem cygara może się rozkoszować po drodze, a mała przechadzka całkiem dobrze mu zrobi. Raźno ruszył w stronę budynku przy ulicy Whitehall. Nadal przepełniała go radość. Teraz, kiedy los się nagle odmienił, będzie mógł wieczorami usiąść do pisania powieści o wojnie Dwóch Róż. W końcu kupi porządne, grube świece. Oczy, zmęczone nikłym płomykiem nędznej łojówki, przestaną łzawić. Będzie mógł skupić się tylko na tekście. Najbardziej cieszyła Fostera myśl, że funduszów wystarczy na długo. Praca przy ukochanym utworze powinna teraz pójść sprawnie.

22


Antoni Nowakowski *** – Ilu ludzi będzie wiedzieć wszystko? – Jarvis z namysłem podrapał się po brodzie. – Nie więcej niż pięciu, co najwyżej sześciu, sir – bez wahania odpowiedział Barrow. – Nas dwóch. Finch, bo on będzie na nowo pisał listy. Oczywiście człowiek układający ich treść. W sumie – cztery osoby. Zakładam jednak, że może będziemy musieli poszukać nowego literata, jeżeli próby pierwszego okażą się niezadowalające. Dopuszczam możliwość dwukrotnej wymiany, potem będziemy musieli zrezygnować, bo krąg wtajemniczonych za bardzo się rozszerzy. Admirał St. Vincent z roztargnieniem pokiwał głową. Widać było, że jego umysł systematycznie przetrawia wszystko to, co podczas długiej rozmowy wyłożył sekretarz Admiralicji. Chciał poznać więcej szczegółów, odkładając chwilę podjęcia decyzji. – Chyba jednak więcej… – Jarvis chrząknął. – Ktoś musi przejmować te bajdurzenia dwojga kochanków, nadal traktujących się jak Romeo i Julia, usuwać pieczęcie, lakować nowe listy, ekspediować. – Nie, sir. – Sekretarz pokręcił głową. – Ci ludzie nic nie będą wiedzieć. My i tak już czytamy listy Nelsona, o czym kiedyś już wspomniałem, sir, choć do tej pory nie czytaliśmy listów lady Hamilton. – Zmrużył oczy. – Chodzi o sprawy bezpieczeństwa. Admirał Nelson sporo pisze o swoich planach, posunięciach, przemyśleniach. Chciałem wiedzieć, czy nie za dużo, bo kobiety często bywają gadatliwe, a domyślamy się obecności kilku agentów korsykańskiego tyrana w otoczeniu kochanki admirała. Lecz Nelson nigdy nie przekracza w tych sprawach pewnej granicy, podobnie jak lady Hamilton. Jej listy czytamy od niedawna. Zaczęliśmy tak czynić dopiero wtedy, kiedy pojawił się ten Fitzpatrick, a admirał Nelson zaczął się skarżyć na obojętność kobiety swojego życia. – Fitzpatrick to goguś i bawidamek – sapnął Jarvis. – Damski pieszczoch. Mydłek. Oczywiście z gwardii irlandzkiej, nie mogło być inaczej. Rude włosy, niebieskie oczy, usta pełne gadaniny o miłości. – Ludzie zajmujący się sprawami, powiedzmy, pomocniczymi – ciągnął spokojnie Barrow – będą sądzić, że kontynuujemy dawną działalność. Tylko Finch i człowiek układający od nowa listy będą znali prawdę. Musiał także odnieść się do wcześniejszych słów lorda St. Vincent. Były niesprawiedliwe, a nawet niebezpieczne. Barrow sądził, że Jarvis zdaje sobie z tego sprawę. Po prostu admirał dał upust przepełniającej go irytacji.

23


Antoni Nowakowski – Fitzpatrick to lojalny poddany króla, gotowy oddać za niego życie w walce – stwierdził z naciskiem. – Szczery Brytyjczyk. Bardzo inteligentny człowiek. Zna na pamięć wiele sonetów Szekspira. Interesuje się sztuką malarską, zbiera obrazy. Jest znawcą teatru. Zwykły bawidamek nigdy nie zainteresowałby lady Hamilton. Barrow dobrze wiedział, że zarzewie buntu w Irlandii ciągle się tli, a cesarz Francuzów tylko czeka na sprzyjającą okazję, aby na Zielonej Wyspie wzniecić płomień zbrojnego oporu. Pułk gwardii irlandzkiej demonstrował przywiązanie mieszkańców tych ziem do korony brytyjskiej. Nieopatrzna wypowiedź mogła Jarvisa wiele kosztować, gdyby dotarły do niepowołanych uszu, co najmniej srogą reprymendę premiera Addingtona. – A więc przeproś go za to, co rzekłem, jeżeli go spotkasz. – Jarvis rubasznie zarechotał. – Pamiętaj tylko, że musisz dochować tajemnicy tej rozmowy, co sam wcześniej podkreśliłeś. Obaj zaczęli się śmiać. Lord St. Vincent przetarł załzawione oczy. Wiedział, że Barrow o niczym nikomu nie wspomni. – Koszta i gwarancje zachowania tajemnicy? – zadając kolejne pytanie, Jarvis oparł ręce o biurko. Barrow osądził, że admirała znudziło długie siedzenie i zamierza wstać. – Minimalne, a pewność dochowania sekretu więcej niż wystarczająca – bez wahania odpowiedział sekretarz. – Od dawna wypłacamy pensje ludziom otwierającym, fałszującym i ponownie pieczętującym różne listy i dokumenty. To dawni przestępcy, ale złożyli przysięgę wierności królowi. Za jej złamanie grozi stryczek. Za lojalną służbę czeka ich gratyfikacja. Znajdą też u nas inne zatrudnienie, jeżeli ich usługi w końcu okażą się niepotrzebne. Jarvis pokiwał głową. – Finch zostanie wcielony do floty, więc nie musielibyśmy mu dużo płacić, gdybym przystał na pańską propozycję, Barrow – stwierdził z uśmiechem. – Jednakże, oczywiście, musi otrzymywać jakieś niewielkie pobory, żeby nie świecił dziurami w spodniach na Strandzie. Odczytaj mu też od razu regulamin floty. Początek służby marynarzy na okrętach Royal Navy zawsze wyglądał tak samo – któryś z oficerów czytał na głos regulamin floty. Tę czynność powtarzano często, przeważnie na zakończenie przeglądu stanu okrętu przez dowódcę. Oznaczała jedno – podporządkowanie się twardym przepisom i drakońskim represjom nawet za drobne przewinienia. Zwrot „kara śmierci” w regulaminie floty nie należał do rzadko używanych określeń.

24


Antoni Nowakowski Barrow w milczeniu pokiwał głową. Rozmowa nieuchronnie zbliżała się do chwili, kiedy padnie pytanie o nazwisko człowieka mającego uzupełniać listy kochanków albo nawet pisać je od nowa. Sekretarz wiedział, że jest to najsłabszy punkt planu. Nie mógłby na żądanie Jarvisa podać nazwiska tej osoby. W zaciszu gabinetu rozważał kandydatury kilku znanych mu postaci z dziennikarskiego i literackiego światka, wszystkie odrzucił. Znani mu literaci mogli tworzyć dobre artykuły, obwieszczenia i odezwy, lecz nie sprostaliby niezwykłemu wyzwaniu. Skłamał, mówiąc Jarvisowi, że zastanawia się nad wyborem. Lecz Barrow nie mógł dalej działać bez akceptacji lorda St. Vincent. Czym innym było kontrolowanie prywatnej korespondencji Nelsona, zupełnie czym innym jej fałszowanie, nawet w interesie brytyjskiej korony. Gdyby okazało się, że Barrow sam podjął taką decyzję, jego kariera ległaby w gruzach. Szef Admiralicji, stękając boleśnie, z trudem dźwignął się z fotela. Kuśtykając, wolnym krokiem zbliżył się do kominka. Wrzucił do środka dwa dodatkowe polana. Wielkim pogrzebaczem starannie uformował zgrabny stosik palących się szczap. Barrow poczuł, że zaczyna się pocić. – Sir, jeżeli pan pozwoli, uchylę na chwilę okno – poprosił wielce śmiało. Wszyscy znali przywiązanie Jarvisa do mocno buzującego ognia w kominku. – Powiew wiatru znad Tamizy odświeży nasze umysły – wielkodusznie zgodził się lord St. Vincent. – Dokładnie jednak potem je zamknij. Poczekaj chwilę, zaraz znowu usadowię się na swoim miejscu. Barrow stał przy otwartym na oścież oknie, z przyjemnością wdychając świeże, nieco chłodne powietrze. Widział i doskonale słyszał dwóch ludzi, rozmawiających na dziedzińcu zaledwie trzy kroki dalej – porucznika z naszywkami oficera sztabowego na kapeluszu i kogoś, kogo sekretarz znał i czasami się z nim spotykał, lecz jego nazwiska nie potrafił sobie teraz przypomnieć. – Napisałeś mi trzy znakomite listy, Foster – głos mężczyzny w mundurze brzmiał protekcjonalnie, ale bardzo ciepło. – Przywołanie strof Miltona zrobiło na Mary bardzo dobre wrażenie. To córka handlarza skór i hurtownika mięsa, odebrała jednak staranne wykształcenie. W pewnych kręgach stajesz się sławny, John. Sztabowiec wybuchnął śmiechem. W tym wesołym, młodzieńczym chichocie dominowała jednak niekłamana nuta uznania.

25


Antoni Nowakowski – Mary wyjechała z ojcem do Szkocji. Jej rodziciel poszukuje sporej ilości wołów. Zamawiam u ciebie pięć listów. Szukałem cię, ale nie mogłem znaleźć. Dzisiaj spadłeś mi po prostu z nieba. Dogadamy się, jeśli idzie o cenę. Kordialnie poklepał Fostera po ramieniu. – Słyszałem, Foster, że piszesz jakąś powieść – rzucił na odchodnym porucznik. – Jeżeli jest tak dobra jak twoje listy, może okazać się naprawdę ciekawa. Glos lorda St. Vincent zmusił Barrowa do odwrócenia się. – Podsumujmy. – Jarvis głośno chrząknął. Barrow, uśmiechając się sam do siebie, starannie zamknął okno. Admirał nie cierpiał przeciągów. – Upierasz się przy twierdzeniu, że Horry może wystąpić ze służby, chcąc spędzić resztę życia z lady Hamilton? – Jarvis zaczął nabijać tytoniem gruby cybuch. – Tak, sir – zdecydowanie odpowiedział Barrow. – Admirał Nelson uczynił już dla Anglii aż nadto dużo. Stracił przy tym rękę. Nie widzi na jedno oko. Odniósł szereg zwycięstw, a przy okazji, o czym nie pamiętamy, nieco lżejszych ran. Ta blizna na czole… Ledwo uszedł śmierci. Ma pełne prawo zrezygnować, a nikt nie ma prawa powiedzieć mu złego słowa. Kocha lady Hamilton i uczyni wszystko, żeby jej nie stracić. A finansowo jest już zabezpieczony, mimo tego że często nękają go wierzyciele. – Hm. – W pomruku Jarvisa nadal brzmiał ton namysłu. Kciukiem starannie ubijał tytoń w fajce. – Prawdą jest, że Horatio szybko się decyduje. Umie wykorzystać szansę. Nie znam innego dowódcy na morzu, mogącego pod tym względem dorównać Nelsonowi. W tej sprawie też może błyskawicznie podjąć i wykonać taką decyzję, jaką uzna za właściwą. Westchnął ciężko. Niewyraźnie wymienił kilka nazwisk. Barrow pochylił się, żeby lepiej słyszeć. – James Saumarez, Collingwood… – kontynuował Jarvis. Prychnął i pokręcił głową. – To nie są admirałowie posiadający umiejętności i talent Horry’ego. – Po prostu, sir. – Barrow spojrzał Jarvisowi prosto w oczy. – Admirał Nelson jest nadal potrzebny Anglii. Więcej – jest niezbędny. Musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, żeby przestał wątpić w uczucia lady Hamilton, a listy kochanki muszą napawać go otuchą. Stać się źródłem nowych inspiracji. – Tak, Barrow. Masz rację, choć na początku, przyznaję, wątpiłem w nią – w głosie Jarvisa zabrzmiało zdecydowanie. – Naturalnie wybrałeś już kogoś, kto układałby listy?

26


Antoni Nowakowski – Oczywiście, sir – bez wahania opowiedział sekretarz. – To John Foster, jeden z naszych dziennikarzy, znawca twórczości autora „Raju utraconego” i początkujący, lecz bardzo obiecujący pisarz. Barrow dawno już przypomniał sobie imię mężczyzny rozmawiającego z porucznikiem ze sztabu. Miał świetną pamięć do twarzy, imion i nazwisk. – W pewnych kręgach jest uważany za znakomitego fachowca w dziedzinie pisania listów do kobiet – dodał z uśmiechem. – Nie wątpię, że da sobie radę ze tworzeniem czułych i pełnych miłości wyznań niewiasty do mężczyzny. Jestem przekonany – w głosie sekretarza zabrzmiało rozbawienie – że z przyjemnością przyjmie nowe, nieoczekiwane zlecenie. *** – Finch, co sądzisz o takiej frazie: „Najukochańszy Horatio, wiem, że wszyscy oczekują od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek. Niepokoi mnie, co może się wtedy stać z Tobą.”? Barrow podkreślił ją falistą linią. John Foster odczytał na głos wyimek listu lady H. Goniec Admiralicji przyniósł epistołę rano, wraz z kolejnym zestawem ksiąg rachunkowych i kwitów depozytowych Admiralicji. Listy lady Hamilton określano „listami lady H.” Pisma admirała Nelsona do kochanki „listami Horry’ego”. Nikt nie pamiętał, kto pierwszy je tak nazwał. – Pompatyczne i suche. – Finch pokręcił głową. – Nasz pryncypał ma rację, podkreślając ten fragment. Środek niezły, ale początek i koniec – fatalne. Finch starannie wypisywał na karcie papieru szeregi kolejnych złączeń liter „t” i „h”. Wierne ich odwzorowanie znowu, zdaniem Fincha, zaczęło sprawiać pewien kłopot. Przypuszczał, że lady Hamilton zaczęła się posługiwać nowomodnym wynalazkiem, indyczym lub gęsim piórem z osadzoną na końcu złotą stalówką, i stąd wzięła się niewielka, lecz wyraźna zmiana charakteru pisma. Całkiem niespodziewanie Finch stał się doskonałym pomocnikiem Fostera. Syn pastora odebrał staranne wykształcenie, nigdy jednak nie zamierzał pójść w ślady ojca. Pragnął zostać malarzem. Pilnie studiował rysunek, zasady perspektywy, kaligrafię, stale ćwiczył pewność ręki. Próbując malować pierwsze portrety, zaczął przebywać w środowisku dziewczyn, między innymi zajmujących się profesją modelek. Może i dlatego świetnie znał kobiety.

27


Antoni Nowakowski – Słyszałem ciągle rozmowy tych panienek i wiele się przy tym nauczyłem – skwitował kiedyś ze śmiechem uwagę Fostera. – „Najukochańszy Mój” brzmiałoby chyba lepiej – Foster podrapał się po nosie. – „Mój” pisane dużą literą, jak to jest przyjęte. – „Mój Ukochany”. – Finch podniósł palec. – „Ukochany” dużą literą. Tamten początek pisała w miarę troskliwa metresa. Ten – kochająca kobieta. Wielka litera w wyrazie „Ukochany” pokazuje siłę jej uczucia. Pisze szczerze, od ręki, nie bawiąc się w znajdywanie ładnych określeń. Akcentuje miłość. Tak pisze osoba kochająca. Napijemy się herbaty? – Z przyjemnością – radośnie odpowiedział Foster. Finch pomógł rozwiązać kolejny problem. – Czemu kwestionujesz koniec tego zdania? – „Drżę ze strachu, co może się wydarzyć” – mruknął Finch, stawiając czajnik na żeliwnym piecyku. – „Mdleję na myśl, że może Cię, Ukochany Skarbie, trafić kula wroga.” „Przenika mnie zimno, kiedy myślę, co może Tobie, Ukochany, się przytrafić”. To byłoby to, o co nam chodzi. Policz wyrazy, Foster. W nowym zakończeniu musi ich być mniej więcej tyle samo. – Podane przez ciebie zdania wypisałem sobie na liście zmian, oczywiście nie w identycznym brzmieniu. – Foster zatarł dłonie. – Mam ich jeszcze dziewięć. Wybiorę najlepsze. Jesteśmy na dobrej drodze. Nie podoba mi się też środek. „ Wszyscy oczekują…” Gdzie w tym zdaniu jest lady H.? Ona nie oczekuje? Można odnieść wrażenie, że opisuje to, co usłyszała od innych. – Na przykład od tego niedoszłego irlandzkiego kochasia – ironicznie zauważył Finch. – I tak dobrze, że pisze w liczbie mnogiej, dość bezosobowo. On i Foster wiedzieli, kim jest George Fitzpatrick i znali jego rolę. Listopad rozpoczął się opadami deszczu ze śniegiem. Prawie nie zauważyli, że minęło ponad pól roku od czasu, kiedy dowiedzieli się o czekającym ich zadaniu. Padało prawie bez przerwy i nie wyglądało na to, że pogoda się poprawi. W niskim, obszernym pomieszczeniu nie odczuwali jednak chłodu. Sporej wielkości żeliwny piecyk dawał przyjemne uczucie ciepła. Mieli pod dostatkiem drewna i obficie z niego korzystali. Wszystko od samego początku układało się dobrze. Foster sądził, że znaczną rolę mógł odegrać w tym przypadek. Przyznawał jednak, że wiele zawdzięczają doświadczeniu i wiedzy Fincha, a także organizatorskim umiejętnościom Barrowa. Sekretarz Admiralicji znalazł dla nich świetne locum —– dwa pomieszczenia z tyłu stoczniowego budynku, zajmowanego przez kwestora Admiralicji, odpowiedzialnego za rozliczenia finansowe

28


Antoni Nowakowski i jego nieliczny zespół urzędników. Miejsce posiadało sporo zalet. W budynku zbierano listy i przesyłki służbowe dla floty, więc przejmowanie i ponowne ekspediowanie pism Nelsona i lady Hamilton nie nastręczało trudności. Barrow niezwłocznie wydał polecenia i dopilnował, aby ich korespondencja spływała do londyńskiego portu, nawet wtedy, kiedy szybciej dotarłaby do adresatów przez Portsmouth, główną bazę floty. Ponadto pokoje miały odrębne wejście. Barrow zastanawiał się nad sposobem zamaskowania działalności Fincha i Fostera. Pomysł Fincha okazał się genialny w swojej prostocie. – Sprawdzamy księgi rozrachunkowe floty, a także kwity depozytowe, czy przypadkiem nie zostały podrobione – rzucił z krzywym uśmiechem podczas jednego z wielu spotkań. – To miejsce idealnie się do tego nadaje. Gońcy Admiralicji regularnie dostarczali i odwozili do archiwum grube księgi i powiązane paczki dokumentów finansowych. Foster rozpakowywał kilka przesyłek, po czym po upływie kilkunastu dni równie starannie je zawiązywał. Starał się niczego za bardzo nie przekładać, nie chcąc zburzyć idealnego porządku ich ułożenia. Nikogo nie dziwiły większe i mniejsze lupy, leżące na stole – badanie prawdziwości kwitów depozytowych w pełni uzasadniało ich posiadanie. Tak samo nikogo nie dziwiła obecność dwóch żołnierzy przy wejściu – strzegli ważnych dokumentów Admiralicji. Szybko utarł się sposób postępowania z nadchodzącymi listami. Otwierał je Finch przy użyciu rozpalonego do czerwoności noża, z wielką maestrią usuwając lakową pieczęć. Okazało się, że nie jest potrzebny żaden dodatkowy pomocnik – syn pastora świetnie sobie radził. Nie chciał zdradzić, gdzie posiadł tę umiejętność. – Rozgrzewasz ostrze, z tym że sztych musi być plaski i dość cienki – poinstruował kiedyś Fostera. – Przedtem ostrożnie schładzasz pieczęć i papier wodą. Nie za dużo płynu, aby nie przesiąkł do środka i nie rozmazał atramentu. Delikatny, ale zdecydowany ruch tuż nad powierzchnią, i ostrze przechodzi przez wosk jak przez masło. Lak albo wosk się rozgrzewają, ale nie na tyle, żeby uszkodzić kartkę. Jeszcze ciepłym czubeczkiem rozwieramy pozostałości nadal miękkiej pieczęci. Spójrz tylko! Foster zafascynowany przyglądał się leżącej na stole krągłej, płaskiej bryłce laku z nadal nienaruszonym odciskiem metalowego znaku nadawcy. – Dokument delikatnie osuszamy nad piecem, kładziemy na stole, przykładamy coś ciężkiego, żeby papier się nie pomarszczył. Będzie taki, jak

29


Antoni Nowakowski poprzednio – gładki. Pozostałości na złączeniu pokryje ponowne lakowanie. Ten sposób pozwala też na uzyskanie kopii pieczęci – z uśmiechem dodał Finch. —– To nic trudnego, jeżeli ma się do dyspozycji czytelną odbitkę. Pieczęcie używane przez lorda Nelsona i lady Hamilton wykonał zaufany grawer Admiralicji. Od razu Barrow ustalił też, że lady H. i Horry nie sporządzają kopii listów. Foster szybko przekonał Barrowa, jak bardzo rozszerza to możliwości zmiany treści. – Projektując nowy rozdział mojej powieści, mam w głowie prawie wszystko, łącznie z tym, co kto komu powie – stwierdził zdecydowanie. – Po dwóch dniach zostaje mi tylko osnowa zdarzeń. Oni będą pamiętać, co chcieli napisać. Nie będą pamiętali, jak to uczynili. Słowa szybko ulatują. Oczywiście, muszę zachować umiar i ostrożność. Sekretarz Admiralicji dał Fosterowi wolną rękę. Po otworzeniu listu Foster uważnie go czytał. Na odrębnej karcie notował spostrzeżenia i sugestie. List niezwłocznie wędrował do Whitehall. Wracał jeszcze tego samego dnia, z uwagami sekretarza Admiralicji. Podkreślenie jakiejś frazy i znak zapytania oznaczały, że Barrow akceptuje treść, jednakże należy ją nieco zmienić. Wzmocnić znaczenie, uczynić czulszą. Linia opatrzona wykrzyknikiem informowała, że konieczna jest zdecydowana przeróbka. Faliste podkreślenie zawiadamiało, że zaznaczoną frazę należy napisać od nowa. Te znaki Barrow stawiał nie tylko przy źle brzmiących zdaniach, ale też przy pojedynczych wyrazach. Na odrębnej karcie sekretarz wypisywał uwagi, czasami konkretne propozycje. Już po pierwszym liście opatrzył podkreślenia drobno stawianymi cyferkami, powtarzającymi się później na „karcie sugestii”. Tak Foster nazwał to, co pisał do nich Barrow. List wracał do niepozornego budynku na tyłach londyńskich doków. Foster, uwzględniając życzenia Barrowa, pisał nowy. Bardzo często sam wprowadzał dodatkowe zmiany, rozszerzenia i uzupełnienia. Czasami pisał list prawie od początku. Tworzył coś, co enigmatycznie określano „próbką”. „Próbka” lądowała na biurku sekretarza Admiralicji. Barrow dość często nanosił ołówkiem kolejne uwagi. Wtedy Foster sporządzał drugą „próbkę”. Przeważnie okazywała się wystarczająca, choć niekiedy ich zwierzchnik jeszcze sugerował zmiany. Bywało, że treść przeróbek i uzupełnień stawała się przedmiotem sporów, z konieczności szybko rozstrzyganych.

30


Antoni Nowakowski Po ostatecznym uzgodnieniu zmian Jack Finch przystępował do pracy. Pisał list kilka razy, porównując tekst z oryginalnymi listami lady H. lub Horry’ego. Nie niszczono ich – Finch potrzebował wzorców. W końcu sporządzał list, jak to określał, „na czysto”, lakował i odciskał pieczęć. Foster podziwiał maestrię pracy Fincha. Mimo używania lupy, nie potrafił odkryć żadnych różnic w charakterze pisma. Pewnego dnia Finch wyjaśnił Fosterowi istotę popełnianych przez niego przestępstw. Chyba wziął pod uwagę, że towarzysz i tak mógłby poznać prawdę z ust Barrowa. – Flota wojenna to wielki i skomplikowany mechanizm. – Finch uśmiechał się skąpo, opowiadając o tym, jak wysłano go na deski szafotu. – Potrzebuje beczek, gwoździ, żywności, mąki, prochu, lin, płótna, cebuli, czosnku i grochu. Mnóstwa rzeczy. Jesteś dostawcą beczek. Wykonałeś zamówienie na pięćdziesiąt sztuk. Nie dostajesz od ręki zapłaty. Otrzymujesz kwit depozytowy na umówioną sumę. Podpisany, opieczętowany, zatwierdzony. Dopiero z nim udajesz się do urzędu kwestora, wtedy kiedy chcesz. To wygodne, bo odracza płatność, umożliwia kontrolę. Dla ciebie też – kwit ma określoną wartość, możesz go sprzedać. Jest właściwie pewnym wekslem, płatnym od ręki. Czemu jednak nie dostarczyć stu beczek? To znaczy, wypisać dokumentu, potwierdzającego następną dostawę? – To trudne? – zapytał z ciekawością Foster. – Bardzo – spokojnie odpowiedział Finch. – Wszystko musi się zgadzać. Podpisy, pieczęcie, papier. Zatwierdzenia. Nazwisko dostawcy. Daty. Kwoty nie mogą być za duże, bo wzbudziłyby podejrzenia. Jedno na pewno jest nieprawdziwe – tych kolejnych pięćdziesięciu beczek flota nigdy nie otrzymała. Pojmujesz to? Skąpy uśmiech Fincha pogłębił się. Foster nie zamierzał dociekać, skąd Finch tak dokładnie wiedział o różnych dostawach. Od Barrowa usłyszał kiedyś, że w trakcie procesu nie chciał niczego ujawnić. Może i dlatego, sądził Foster, otrzymał tak surowy wyrok. – Wydała mnie moja modelka – rzucił na zakończenie rozmowy Finch. – Postanowiłem się z nią rozstać, a ona mnie zdradziła. Z zemsty, jak to kobiety. Teraz Finch nalewał herbatę do filiżanek. – „Ukochany Mój, wiem, że Anglia oczekuje od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek. Drżę jednak na myśl, co może Ci się stać.” – Foster przeczytał dwa zdania. Przed chwilą zapisał je ołówkiem na kawałku papieru. – Znacznie lepiej to brzmi.

31


Antoni Nowakowski – Popracuj nad tym jeszcze. – Finch podał mu wyszczerbiony kubek. – Mamy świeże suchary. Dość smaczne. W milczeniu pili herbatę. Finchowi, formalnie marynarzowi, przysługiwało prawo do racji żywnościowych. Raz na jakiś czas otrzymywali niewielki worek sucharów. – Osiągamy spore postępy – zauważył Foster, sięgając po następny wytwór jednego z londyńskich piekarzy. – Rzeczywiście, niezłe. Dobra mąka. – To stan równowagi. – Finch potrząsnął głową. – Uczucia lady H. już nie gasną, ale też nie stają się gorętsze. Jeszcze sporo nam brakuje do sukcesu. Widzisz – jego oczy błysnęły – ona stanie się z powrotem kochanką admirała, kiedy wyśle mu, na przykład, kilka tych nowych piór. Drobny podarunek zakochanej kobiety dla mężczyzny, sprawiający jej satysfakcję, rozumiesz? Tak postępuje osoba zakochana. Dawanie drobnych prezentów miłości życia sprawia radość. Pamiętaj o tym. – Wtedy – Finch odstawił filiżankę na stół – będziemy mogli stwierdzić, że wykonaliśmy zadanie. *** – Mamy silny, pomyślny wiatr z lewej ćwiartki rufowej. – Nelson mocniej osadził na głowie kapelusz. – Nie musimy halsować. Jeżeli się nie zmieni, do Tulonu dopłyniemy rankiem jutrzejszego dnia. Może uda się wyciągnąć z portu kilka fregat. On i Thomas Hardy stali na rufowym pokładzie „Victory”. Wielki trójpokładowiec kołysał się mocno pod naporem porywów śródziemnomorskiego powietrza, lecz obaj nie trzymali się relingu, bez wysiłku utrzymując równowagę. – Większość okrętów patrolujących redę Tulonu odpływa – ciągnął Nelson, z uwagą obserwując chorągiewkę, pełniącą rolę wiatrowskazu. – Wyglądać to będzie na koncentrację sił do wykonania innego zadania. Potem upozorujemy wypadek. Na jednym z nielicznych slupów pierwszej linii rekonesansu pęknie zużyty bramsel. Oczywiście, nasza eskadra ukryje się za łukiem widnokręgu. Zadbam o to, aby obserwatorzy z lądu nie mogli dostrzec topów naszych masztów. Hardy dobrze znał admirała. Wiedział, że oczyma wyobraźni widzi całą sytuację. Słuchał z nieudawaną ciekawością – kiedyś sam mógłby wykorzystać ten pomysł.

32


Antoni Nowakowski – Aroganccy Anglicy – ciągnął Nelson – zamiast odpłynąć na bezpieczną odległość, zaczynają wymieniać żagiel pod nosem baterii brzegowych, oczywiście tuż poza zasięgiem strzału. Spuszczają reję na pokład. Francuzi mogą zechcieć ukarać zuchwalca. Proporczyk załopotał kilka razy i zmienił położenie. Wiatr zaczynał dąć z nieco innego kierunku. – Brasować marsle! – głos Hardy’ego wypełnił rufę. Dowódca nie musiał jeszcze używać tuby. – Z życiem, ludzie! Przeraźliwy świergot gwizdków i krzyki bosmanów wywoływały wachtę. Zrogowaciałe, bose stopy załomotały na pokładzie środkowym. Twarde ręce ciągnęły brasy, grube liny, umocowane do końców ciężkich rej, zmieniając ich położenie tak, aby żagle ustawiły się idealnie w osi wiatru. Inni marynarze, walcząc z naporem mas powietrza, ciągnęli za szoty, przywiązane do rogów płótnisk marsli, korygując ich ustawienie. Porucznik wachtowy z zadartą głową uważnie oceniał pracę żagli. Machnął ręką. – Obkładać! – zakomenderował. Kilkakrotnie przełożono liny na kołkownicach. Jedna z wielokrotnie wykonywanych dzisiejszego dnia czynności została zakończona. Nikt nie mógł przewidzieć, czy za paręnaście minut nie trzeba będzie jej powtórzyć. – Mogą się na to nie nabrać, sir – spokojnie zauważył Hardy. Przerwali rozmowę, w milczeniu obserwując wysiłki marynarzy. – Wielce prawdopodobne. – Nelson wzruszył ramionami. – Nie są głupcami. Ale każda okazja jest dobra – ciągnął z widocznym ożywieniem – aby podnieść ducha walki. Ostatecznie wyjdzie na to, że przeprowadzimy ciekawe ćwiczenie. Zapamiętaj, Hardy – nakażę, aby na pokładzie tego slupa mierzono czas. Myślę, że ustanowią rekord szybkości wymiany żagla. To też się przyda w przyszłości. Podmuchy powietrza wzmagały się, powoli przechodząc w wichurę. Kątem oka dowódca „Victory” dostrzegł biel pierwszego grzywacza na coraz to wyższej fali. Niebawem należało wydać polecenie refowania marsli. Jeszcze miał na to nieco czasu. Siła wiatru wzrastała w jednostajnym tempie. – Jak się czuje lady Hamilton, sir? – zapytał. Od wielu dni admirał przejawiał niezwykłe ożywienie. Rozpierała go żądza czynu. Wypad pod Tulon stanowił zaledwie tylko jedną z wielu akcji starannie opracowywanych przez Nelsona.

33


Antoni Nowakowski Długi okres przygnębienia admirała zdawał się nieodwracalnie odchodzić w przeszłość. – Bardzo dobrze, Hardy. – Zęby Nelsona błysnęły w uśmiechu. – Ostatnio otrzymałem od niej wspaniały prezent – aż cztery pióra z tymi złotymi stalówkami. Wspaniały wynalazek – łatwo się pisze, atrament nie brudzi palców, stalówka wystarcza na długo. Weź jedno, Emma ucieszyłaby się, wiedząc, że ci je ofiarowałem. Sprawna ręka Nelsona zanurzyła się w wewnętrznej kieszeni mundurowej kurtki. – Dziękuję, sir. – W głosie Hardy’ ego zabrzmiało wzruszenie. – Cudowny i niespodziewany dar. – Ja też tak odebrałem tę przesyłkę. Cóż za podarunek! – Nelson przeszedł kilka kroków. – Otrzymałem też inny. Napisała w jednym z listów coś takiego: „Anglia oczekuje od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek”. Zamierzam użyć tego zdania w nieco innej formie. Jeżeli w końcu dojdzie do starcia z Francuzami i Hiszpanami, przed walką polecę podnieść sygnał: „Anglia oczekuje, że wszyscy spełnią swój obowiązek”. – Może jeszcze coś zmienię – dodał z zadumą. – Może pani mojego życia coś mi podpowie. Sądzę jednak, że ta fraza naprawdę dobrze brzmi. *** Mieli mniej pracy, więc coraz częściej rozmawiali ze sobą. Znajdowali nawet chwilę na omawianie plotek, na przykład tej, że admirał Jarvis zamierza ustąpić ze stanowiska. Krążyły słuchy, że premierem ponownie zostanie William Pitt. – Hrabia St. Vincent odejdzie, Barrow pozostanie. – Finch krótko skomentował niespodziewaną wieść. – Jest zbyt cenny i za dużo wie. Zobaczysz, w końcu otrzyma tytuł szlachecki i ozdobi drzwiczki swojej kolaski całkiem zgrabnym herbem. W rozpieczętowanych listach nie widniały już liczne podkreślenia ołówkiem. Zniknęły faliste linie. Foster prawie że od ręki pisał nowe wersje kwestionowanych zdań i wyrazów. Finch doszedł do takiej wprawy, że wystarczała jedna próba, aby napisał tekst ”na czysto”. Właśnie tym się teraz zajmował. Foster przeglądał słowniczek zwrotów, najczęściej używanych w korespondencji pomiędzy lady H. a Horrym. Zaczął go dla wygody

34


Antoni Nowakowski tworzyć już dość dawno, chcąc uniknąć powtórzeń, a teraz przypominał sobie jego treść. – Czasami zastanawiam się, czemu zajmujesz się tym, czym się zajmujesz – rzucił od niechcenia. Od kilku miesięcy próbował zrozumieć, co skłoniło Fincha do zostania fałszerzem. Do tej pory nie potrafił sformułować odpowiedzi. Podrapał się za uchem. Obaj z Finchem nie nosili peruk, a Barrow na to nie nalegał. – Poprosiła mnie Admiralicja – spokojnie odpowiedział Finch. Akurat skończył jedną stronę i mógł sobie pozwolić na rozmowę. Listy stawały się oraz bardziej obszerne, a Finch zaczynał szczycić się tym, że potrzebuje zaledwie jednej próby do przepisania kolejnej epistoły, opracowanej przez Fostera. – Fałszowałem francuskie pisma urzędowe. Sporo paszportów. Polecenia. Z tego Barrow bardzo się cieszył. Często też relacje i listy. Różnie. Zamilkł. Nieznacznie przesunął kartę pierwszej, fałszerskiej próby listu lady H. Poruszając bezgłośnie ustami, wodził piórem po papierze. – Przecież do tego trzeba znać francuski. – Foster pokręcił głową. – Mówić jak rodowity Francuz. Mało, myśleć jak mieszkaniec równin nad Sekwaną, Finch nie odpowiedział. Wydawał się, że w ogóle nie zwraca uwagi na to, co mówi Foster. Stalówka skrzypiała na welinowym arkusiku. Minuta upływała za minutą i tylko jednostajny, cienki odgłos mocno dociskanego pióra zakłócał ciszę. Finch przerwał pisanie. Ostrożnie umoczył pióro w kałamarzu. Jednym pewnym, śmiałym ruchem dłoni skreślił podpis. – Niech wszystko wyschnie. – Wstając od stołu, kręcił głową dla rozluźnienia mięśni szyi. Twierdził, że przy dłuższej pracy zaczynają go boleć. Uważał, że to uboczny, nerwowy efekt skupienia i napięcia. – Ona nie używa już piasku. Może czyta list jeszcze raz, zanim inkaust wyschnie, bo pewne słowa zaczyna podkreślać, innym kolorem atramentu. To kolejny, dobry znak. Coraz bardziej angażuje się emocjonalnie. Wróciła do Horry’ego, to pewne. Foster pokiwał głową. Rozmawiali już o tym parę razy. Barrow oszczędnie wyraził kilka słów uznania. Zastanawiał się nad tym, co powiedział Finch. – Urodziłem się i wychowałem na Guernsey. – Finch kawałkiem irchy wycierał stalówkę. Lubił porządek. Wsadził pióro do dzbanuszka z chińskiej

35


Antoni Nowakowski laki. – Tam jest bardzo wielu Francuzów. I Francuzek, łącznie z moją matką. Jednocześnie uczyłem się mówić i pisać po angielsku i francusku. Z matką rozmawiałem tylko w języku Moliera, Pascala i Woltera. Znasz „Myśli” Pascala? Foster skonstatował, że Finch ma ochotę na nieco zwierzeń. Może chciał coś z siebie wyrzucić. – Nie, choć o samym autorze słyszałem. – Pokręcił głową. – Naprawdę twój ojciec był pastorem? – Prezbiteriańskim. – Finch wzruszył ramionami. – Stary głupiec. Interesował się tylko Panem Bogiem, niczym więcej. Chciał, żebym dobrze prawił kazania, bo jemu to nie wychodziło. I przez całe życie, tak jak on, udawał się raz w miesiącu na proszony obiad do miejscowego dziedzica, zajmując miejsce przy końcu stołu. Może przez to wszystko zapragnąłem zostać malarzem. Ciągnął dalej w zamyśleniu. – Jedyna mądra rzecz, jaką ojciec uczynił w życiu, to przeniesienie się do Londynu, zresztą dzięki protekcji dalszej rodziny. Znaleźli mu lichą parafię. Inny krewniak zaprotegował mnie do Admiralicji. Potrzebowali tłumacza. Wiesz – oczy Fincha błysnęły – przejmowaliśmy wiele dzienników nawigacyjnych, przesyłek, listów, pism ze zdobytych okrętów francuskich, głównie korsarskich, bo papierów nie zdążono wrzucić do morza. Barrow otrzymywał też sporo tego z kontynentu. Nazywał to „literaturą”. – Zaśmiał się. – Zabawne określenie. Ciągle wspominał, że dobrze byłoby zacząć tworzyć francuskie dokumenty o odpowiadającej nam treści. Foster słuchał w napięciu. Spodziewał się podobnej historii. Uchylała ona szerzej zasłonę nieznanego dotychczas świata. On też znalazł w nim miejsce wtedy, kiedy przystał na propozycję sekretarza Admiralicji, nie za bardzo się jeszcze orientując, o co właściwie idzie, i dał słowo honoru, że dochowa tajemnicy. – Pewnego razu – mówiąc to, Finch wygodnie wyciągnął nogi – z ciekawości spróbowałem przepisać jakiś list. Doskonała próba! Jego śmiech wcale nie brzmiał wesoło. – Potem już coraz częściej wykorzystywano moje umiejętności. Ćwiczyłem je. Szybko okazało się, że niewielu może mi dorównać. Jeżeli zaś idzie o dokumenty w języku francuskim, to nikt. Foster pokiwał głową. – Sprawdź, czy pismo wyschło – zauważył. – Zalakujemy list. Skrzeszę ogień, żeby zapalić świecę.

36


Antoni Nowakowski Ciepła, prawie letnia aura spowodowała, że rzadko palili w żeliwnym piecyku. Za każdym razem do zapalenia łojówki Finch albo Foster musieli używać krzesiwa i hubki. Nie chcieli korzystać z kaganków, tlących się w sąsiednich pomieszczeniach, żeby ograniczyć nieuniknioną konieczność towarzyskiej pogawędki z pracującymi za ścianą urzędnikami komisarza Admiralicji. – Starczało ci na życie? – Foster zadał od niechcenia kolejne pytanie, pracowicie dmuchając w rozżarzającą się wątłym płomykiem wysuszoną podpałkę w cynowym pudełeczku. – W Admiralicji nie płacą za dobrze. – Mnie płacili suto. A poza tym, szybko opanowałem sztukę wykonywania stalorytów, miedziorytów i drzeworytów. Ludzie to kupują. – Finch się uśmiechnął, tym razem z wyraźną dumą. – Karykatury i rysunki dla dzienników. Nie narzekałem. Ciągle uczyłem się czegoś nowego. Przy okazji ćwiczyłem pewność ręki. Namalowałem też trochę pejzaży. Jeden nawet sprzedałem – stwierdził z wyraźną satysfakcją. Finch zamyślił się. – Pewnie nadal wisi w jakimś salonie – dodał z zadumą. Ogieniek zaczął żwawiej pełgać. Foster przyłożył knot. – Jeszcze adresat. – Finch ponownie wziął pióro do ręki. Jego twarz przybrała wyraz skupienia. Wypisanie adresu należało do najłatwiejszej części pracy dawnego pejzażysty. Sposób kreślenia liter prawie wcale się nie zmieniał. Mimo to Finch zawsze wykonywał ostatnią czynność niezwykle starannie. – Finis coronat opus – mawiał przy tym. – Poza tym, są to pierwsze wyrazy widziane przez odbiorcę. Należy o tym pamiętać. – Nie za bardzo jednak wszystko rozumiem. —– Foster rozgrzewał czubek pałeczki laku nad płomieniem świecy. – Wyrzucili cię z Admiralicji? Za co? Często pieczętował listy. Prosta, zwykła czynność nie wymagała żadnych specjalnych umiejętności, tylko nieco uwagi. – Pokój w Amiens w tysiąc osiemset drugim roku, ponad dwa lata temu. – Finch wykrzywił wargi. Foster pomyślał, że jeżeli jest to uśmiech, to dość gorzki. – Po prostu znalazłem się na bruku. Z dnia na dzień przestałem być potrzebny. Na pewno też to źle przeżyłeś – ciągnął Finch. – Rozpuszczano całe załogi. Okręty stały puste. Marynarze się cieszyli, oficerowie już nie. Też zaczynali wegetować na połowie pensji, bez perspektyw dalszego zajęcia. Milczeli chwilę. Foster dobrze pamiętał tamte lata. Liczył wtedy każdą pięciopensówkę, zanim ją wydał. Przypomniał sobie, z jakim zapałem

37


Antoni Nowakowski opisywał starcie lugra straży celnej z łodzią przemytniczą, przewożącą kontrabandę z Francji – głównie brandy, koniak i jedwabne pończochy. Czuł się taki szczęśliwy, że ma przez dwa dni zajęcie. Padł tylko jeden wystrzał i sześciu przemytników z łodzi, odciętej w zatoce, natychmiast się poddało. A on opisywał niewartą nawet wzmianki utarczkę tak, jakby szło o sporą operację morską. Przypomniał sobie, jak się uradował na wieść o zawiązaniu się kolejnej koalicji antynapoleońskiej i wybuchu wojny. Życie wróciło do normalnego biegu i znowu często pracował do późnego wieczora. – Musiałem znaleźć źródło dochodów. Wykorzystałem tylko swoje umiejętności. – Finch pokiwał głową – Najgorsze, że nie potrafiłem we właściwym momencie zakończyć. A ty, Foster, jak zostałeś fałszerzem? Foster zamrugał. Nie pojmował, o co pyta Finch. Cieszył się z nowego zlecenia. Miał nadzieję, że nie zakończy się zbyt szybko. – Ja jestem tylko narzędziem. – Fosterowi zdawało się, że Finch tłumi wybuch śmiechu. – Ty i Barrow – mózgami. W sumie, wykonujemy to samo. Foster nie zamierzał podejmować tego tematu. – Wszystko zawdzięczam matce – stwierdził z zadumą. – Ojca właściwie nie pamiętam. Zostawił po sobie nieco grosza i niewielki domeczek z ogródkiem. W przeciwieństwie do twojego, będąc poborcą podatkowym, zajmował się sprawami najzupełniej doczesnymi. A matka nie wyszła ponownie za mąż. – To ciekawe. Czemu? – Finch słuchał z uwagą. – Pewnie nie chciała, żebym został niechcianym pasierbem – z namysłem odpowiedział Foster. – Miała tylko mnie jednego. Pięcioro sióstr zabrała ospa, rok po roku. Ciężko to przeżyła. Obaj dobrze wiedzieli, że śmierć rodzeństwa dziennikarza ”Naval Chronicle” nie stanowiła nadzwyczajnego wydarzenia. Ospa zbierała obfite żniwo wśród dorastających dzieci. – Bardzo jej zależało, żebym stał się kimś znanym – ciągnął Foster. – Zrobił karierę. Nie chciała, abym odziedziczył zajęcie ojca. Łożyła sporo na moją naukę, a spadek topniał. Imała się różnych zajęć – dama do towarzystwa, guwernantka, nauczycielka w szkółce parafialnej. Coraz niżej i niżej, ale pewnie chciała też być między ludźmi. W końcu zmarła na suchoty. Foster rzadko myślał o przeszłości. Żył teraźniejszością i podobało mu się to. Nie chciał wracać do wspomnień. Nagle, w czasie rozmowy z Finchem, okres dzieciństwa i dorastania stanął mu przed oczyma.

38


Antoni Nowakowski – Sprzedałem domek – mówił powoli. – Starczyło na pokrycie kosztów pogrzebu, opłacenie utrzymania grobów i beztroskie życie przez dłuższy czas. Teraz żałuję – miałbym, oprócz kuferka z odzieżą i książkami, coś swojego. Uśmiechnął się smętnie. Przypomniał sobie, że niedawno mógł bezpowrotnie utracić nawet i tę pospolitą, drewnianą skrzynkę, właściwie cały jego majątek. Nie chciał o tym myśleć. Wolał odpowiedzieć do końca na pytanie Fincha. – Jak już mocno chorowała – kontynuował opowieść – napisałem sporo wierszy. Bardzo się jej podobały. Wybrała jeden i powiedziała, że jest najlepszy. Włożyłem jej do trumny. Prosiła mnie o to. – Słyszałem, że piszesz książkę? – Finch wstał i rozłożył szeroko ręce. Na dzisiaj skończyli pracę. Foster musiał jeszcze tylko odnieść list do Barrowa. – Jestem już bardzo daleko. – Dziennikarz „Naval Chronicle” uśmiechnął się z dumą. – Prawie skończyłem. Wiesz, pół roku temu zacząłem pisać powieść od nowa. Powiem szczerze – praca tutaj wiele mnie nauczyła. Konieczność wynajdywania nowych wyrazów, innych zdań, nasycenie tekstu uczuciem… Zwięzłość opisu. Wykorzystałem to. Nawet motyw otwierania listu, w sposób opisany przez ciebie. Ręce Fostera wykonały w powietrzu kilka nieskoordynowanych ruchów. – Sądzę, że jest teraz zdecydowanie lepsza. Zadedykuję ją matce. Może i dlatego zacząłem ją tworzyć. Chciałem pewnie pokazać, że jej starania nie poszły na marne. – Z pewnością byłaby szczęśliwa. – Finch pokiwał głową. – Byłaby z ciebie dumna, Foster. Znowu przez chwilę nic nie mówili. Wargi Fostera ułożyły się w niepewny, trochę zakłopotany uśmiech. – Kuter celny przechwycił ostatnio kontrabandę z kontynentu. – W jego głosie wyraźnie brzmiało wahanie. – Kupiłem od załogi kilka butelek dobrego, hiszpańskiego wina. Zawitasz do mnie któregoś wieczoru? Przeczytam ci kilkadziesiąt stronic. – Z przyjemnością. – Finch zatarł dłonie. – Nieco odmienności bardzo się nam przyda. Szykowali się do wyjścia. Pozostawało jedynie zwolnić żołnierzy, nadal cierpliwie pełniących wartę, odnieść list i klucze od pomieszczeń. Jeżeli nie czynili tego gońcy, obowiązek ten obarczał Fostera. Finch nie chciał się tam za bardzo pokazywać.

39


Antoni Nowakowski – Poczekaj chwilkę, zanotuję coś. Pewna myśl przyszła mi do głowy, a wolałbym, żeby nie uciekła. – Gotowy już do opuszczenia pokoju Foster położył kapelusz na stole, wolno kreśląc litery na górnej karcie ryzy lichego papieru, leżącej na sekreterze. Zawsze mieli do dyspozycji kilkadziesiąt kart, wykorzystywanych na notatki, szkice listów i cyzelowanie poszczególnych zdań. – „Wiem, Ukochany, że nie pozwolisz, aby wrogowie Anglii wylądowali na łąkach Dover, paśli konie w Covent Garden i wyprawiali te okropne rzeczy z prostymi niewiastami” —– mówił głośno do siebie, jakby sprawdzał brzmienie wyrazów. Dociskane do papieru pióro skrzypiało mocno. – Naturalnie „Ukochany” dużą literą – dodał po chwili, zacierając radośnie dłonie. – Może być. Zdecydowanym ruchem zamknął wieczko pojemnika z inkaustem. – Bardzo proste zdanie – zauważył Finch wątpiącym tonem, starannie wiążąc pod brodą węzeł szala. – Lepiej użyj zwrotu „Miłości moja” – bardziej tkliwy. – Za to wyraźnie sugerujące, że może uczynić prawie wszystko. – Dziennikarz „Naval Chronicle” wzruszył ramionami. Pokiwał głową. – Oczywiście, wymaga dopracowania, ale pewnie je wykorzystam. Pamiętaj: Anglia oczekuje, że każdy z nas wykona swój obowiązek. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. – Wynajmiesz łódź czy dotrzesz do mostu? – zapytał Foster, wkładając kapelusz. Finch mieszkał po drugiej stronie Tamizy. – Uczę się oszczędzać. – Zaśmiał się dawny malarz. – Za przejście przez most płaci się tylko pół pensa. Kawałek drogi, ale co tam. Idąc w stronę mostu westminsterskiego, Jack Finch przypomniał sobie, że dzisiaj znowu nie zaproponował Johnowi czegoś, o czym myślał od kilku tygodni – mówienia sobie po imieniu. Instynktownie czuł, że Foster przystanie na tę propozycję. Mamy na to czas – skonstatował w myślach. – Mamy na to jeszcze naprawdę sporo czasu. *** Trzewiki prochomistrza i jego dwóch pomocników, chłopców okrętowych, wolno kłapały po pokładzie „Victory”. Filcowe nakładki, wzute na buty, przypominały po prostu nieporęczne bambosze i w zetknięciu

40


Antoni Nowakowski z kołyszącym się śródokręciem, zlanym już wodą i posypanym piaskiem, wydawały mlaskający odgłos, drażniący uszy. Utrudniały też chodzenie nieprzyzwyczajonym do nich ludziom, więc, chcąc nie chcąc, szli wolno, podobni nieco do dzieci, próbujących dokonać pierwszych samodzielnych stąpnięć w życiu. Stojący na pokładzie rufowym Nelson, Hardy, pozostali oficerowie i midszypmeni odprowadzali wzrokiem wolno człapiącą grupkę. Dobrze znali ten widok i oglądali go wiele razy. Tylko dwaj marynarze, mocno trzymający w zrogowaciałych dłoniach uchwyty koła sterowego, nie zerkali w stronę nieporadnie poruszających się postaci, bacząc na pracę żagli i starając się wyzyskać najmniejszy nawet podmuch wiatru. Każdy z kroczącej nieśpiesznie trójki trzymał w dłoni mosiężną lampę o trzech litych ściankach, ze szklaną przesłoną zamiast czwartej, osłaniającą osadzoną w środku świecę. Ruchomy pierścień, przymocowany u góry, ułatwiał niesienie – i zawieszanie, a w kieszeniach bluz tkwiło jeszcze sporo zapasowych łojówek. Zmierzali do komory prochowej – ciemnych pomieszczeń w głębi kadłuba, położonych pod najniższym pokładem bateryjnym, wypełnionych baryłkami z prochem. Tam, w zaduchu dolnych partii korpusu okrętu i półmroku, rozświetlonym tylko płomykiem grubej świecy lampy, dla bezpieczeństwa postawionej w bocznej klitce za zasłoną z serży, będą podczas bitwy napełniali i wydawali ładunki chłopcom okrętowym, donoszącym je potem do ciężkich armat —– nieśpiesznie i starannie, zważając na to, aby niczego nie rozsypać. Filcowe nakładki na chodakach zabezpieczały przed poślizgiem w chyboczącym się pomieszczeniu. Chroniły też przed skrzesaniem iskry. Buty często nabijano metalowymi ćwiekami, a te w zetknięciu z gwoździami, wiążącymi deski międzypokładów z poprzecznicami, zawsze mogły spowodować pojawienie się maluteńkiej skry – prawie niezauważalnej, zwykle nieistotnej, lecz tutaj bardzo groźnej. Prochomistrz i jego podwładni podczas starcia uważali na wszystko, unikając rozsypania prochu, lecz nie zawsze okazywało się to możliwe na okręcie, niejednokrotnie, bez chwili przerwy, wstrząsanym uderzeniami ulewy okrągłych kul, ważących po kilkadziesiąt funtów. Ludzie patrzący w milczeniu na ten powolny przemarsz dobrze wiedzieli, co stanie się potem. Przed opuszczeniem dolnej kazamaty działowej i zejściem w mrok najniższych części okrętu podoficer prochowy zapali świeczkę, wykorzystując

41


Antoni Nowakowski jeden z kilku długich lontów, tlących się już w pojemnikach, umieszczonych w cebrzykach z wodą. Tutaj, tak jak wszędzie, wychluśnięto na pomalowane na czerwono deski wiele wiader morskiej wody, aby zmniejszyć ryzyko pożaru i rozsypano piasek, żeby krew rannych i zabitych nie utrudniała kanonierom poruszania. Przy schodni wiodącej do magazynu amunicyjnego stanie czterech uzbrojonych żołnierzy, przepuszczających w dół tylko chłopców odbierających prochowe ładunki – i nikogo więcej. Tyle samo mężczyzn w czerwonych kurtkach zajmie pozycję przy innym luku – przejściu w dół kadłuba. Ci umożliwią zejście niżej tylko ledwie wyrośniętym młodzikom, służącym w flocie, mającym obowiązek znoszenia ciężko rannych – i nikomu więcej. Jeżeli świeca prawie się wypali, jeden z pomocników prochomistrza od ogarka rozżarzy następną, w drugiej lampie. Potem może w trzeciej – i osadzi nowe łojówki w dwóch pierwszych. Wszyscy o tym wiedzieli, lecz pomimo tego w milczeniu i z widoczną fascynacją patrzyli na nieśpieszny pochód trzech ludzi, obwieszczający koniec przygotowań do boju. Wykonano wszystko: zwalono przepierzenia, wyniesiono meble z kajut, wygaszono piec w kambuzie, a barkasy, szalupy i gigi wypełniono aż pod dulki morską wodą – stanowiły teraz zbiorniki przeciwpożarowe. Reje dodatkowo podwiązano do masztów ciężkimi łańcuchami – stropami, a w koszach na śródokręciu tkwiły piki, kordy i pistolety. Starannie nabito działa, wiedząc, jakie znaczenie ma pierwsza salwa. Głęboko w dole kadłuba zestawiono skrzynki midszypmenów, tworząc z nich stoły operacyjne, a chirurg rozłożył narzędzia i przygotował wiadra na odcięte kończyny. Żołnierze piechoty morskiej stali już wzdłuż burt, pocąc się niemiłosiernie i zastanawiając, kiedy użyją swoich muszkietów. Pozostawało tylko jedno – czekać. Nelson rytmicznie zabębnił palcami po balustradzie relingu. Odwrócił głowę w stronę dowódcy „Victory”, stojącego obok. – Nie wiem dlaczego, kapitanie Hardy, ale zawsze wydawało mi się, że stąpanie pana podkomendnych, tak dziwacznie obutych, przypomina kroki Nemezis. – Admirał potarł palcem koniuszek nosa. – Przyznaję, że to dziwne wrażenie, bo nikt nigdy nie sprawdził, jak poruszała się bogini przeznaczenia. Być może, jeżeli ktoś zaczął się nad tym zastanawiać, oznaczało to początki tworzenia czegoś, co obecnie nazywamy poezją. Chociaż sądzę też – ciągnął admirał z lekkim, lecz wyraźnym uśmiechem

42


Antoni Nowakowski – ze stąpnięcia Nemezis zapewne charakteryzowała lekkość, wdzięk, może i piękno – i jednak niesłyszalność. – Niewykluczone, sir – poważnym tonem odpowiedział dowódca „Victory”. – Mniemam jednak, że teraz bardziej przydałoby się nam przybycie Eosa, boga wiatru. Jego chyże kroki przybliżyłyby nas do Francuzów i Hiszpanów – szybciej przełamalibyśmy ich szyk. Zdałaby się pomoc władcy powietrza. Dzisiaj jest jednak wyjątkowo niełaskawy. Nelson przeszedł dwa kroki w stronę sterburty. Pokiwał głową. W kąciku ust admirała nadal igrał kpiarski uśmieszek. – Mają taki sam wiatr, jak my, Hardy, dobrze o tym wiesz – zauważył sucho. Powoli wyjmował coś z wewnętrznej kieszeni kurtki mundurowej. Spojrzał uważnie na złożoną na kilka części, nieco pogiętą kartę papieru. Twarz admirała spoważniała. – W końcu dopadliśmy Villenuowe’a – i już się nam nie wymknie – rzucił, rozprostowując arkusik. – Przełamiemy w dwóch miejscach linię wroga, a potem rozprawimy się z nim. Z pewnością nie okaże się to tak łatwe i przyjemne, jak przejażdżka łodzią w wiosenny poranek po Tamizie, ale poradzimy sobie. A teraz – ciągnął – dysponujemy chwilą wolnego czasu, więc rzucę okiem na niedawno otrzymany list lady Hamilton. W natłoku zdarzeń ostatnich dni nie mogłem dokładnie go przestudiować, a nie wykluczam, że nie zaistnieje już taka możliwość. – Oczywiście, sir. – Hardy natychmiast się cofnął. Jego twarz przybrała wyraz zatroskania, w przeciwieństwie do Nelsona, znowu łagodnie się uśmiechającego. Obaj tak beztrosko rozmawiali, bo, tak jak zwykłym marynarzom, też pozostawało im tylko czekanie. I zajęcie się czymś, najgęściej nonszalancką pogawędką, pełną dezynwoltury, jak sugestia admirała, że może zginąć. Pozostawało zimne ukrywanie emocji i szarpiące nerwy wyglądanie chwili, kiedy czołowe okręty dwóch kolumn angielskich liniowców wreszcie zbliżą się na odległość strzału do długiego szeregu jednostek przeciwnika, a w kadłub i maszty „Victory” uderzy grad ciężkich pocisków. W niekontrolowanym geście Hardy, zwolniony z obowiązku rozmowy z Nelsonem, mocno zacisnął wargi. Uważnie rozglądał się na boki, a potem spoglądał przed siebie, jakby chciał dojrzeć niewidoczną z rufówki drewnianą statuę bogini zwycięstwa,

43


Antoni Nowakowski umocowaną na dziobie. Widok jednak pozostawał niezmienny, taki sam jak ciągle słabo dmący wiatr. Dwie kolumny angielskich liniowców, prawie trzydzieści tróji dwupokładowych okrętów, parły przed siebie kursem na zachód, rozpaczliwie wolno, z rozwiniętymi wszystkim żaglami, wykorzystując najmniejszy nawet ruch mas powietrza. Długa linia ponad czterdziestu francuskich i hiszpańskich okrętów, w tym kilka czteropokładowych, zwrócona burtami w stronę nadciągającego wroga, równie ospale zmierzała na północ, jeszcze próbując się wymknąć. Usta Hardy’ego zacisnęły się mocniej, na podobieństwo wąskiej kreski przecinającej twarz. – Porażą nas pełnymi salwami, waląc jak w tarczę strzelniczą – wyszeptał do siebie. – Czym im odpowiemy? Jeszcze ten słabieńki powiew… Zanim się przebijemy, zmasakrują nas. Kapitan ”Victory” wyglądał tak, jakby gdzieś w gęstwie kadłubów i masztów widniejącej na horyzoncie długiej linii przeciwnika, pośród wielu setek kwadratów furt działowych dojrzał Nemezis, nieubłaganie zmierzającą w stronę jego okrętu. Ujrzał boginię przeznaczenia, pragnącą unicestwić żaglowce dumnego Albionu. – Wygłoszę mowę do załogi – oczekiwanie się wydłuża. U wielu rodzi się niepewność, więc rozwieję ją. Wszystkim to się przyda. Głos Nelsona zabrzmiał pewnie i stanowczo. Z uwagą wpatrywał się w twarz Hardy’ ego, jakby odkrył coś, co go zaniepokoiło. – Przemówi admirał! – kapitan stanął na skraju tylnej nadbudówki. – Werbel! – zakomenderował, chcąc mieć pewność, że wszyscy skierują wzrok ku rufówce. – Oficerowie, marynarze i żołnierze króla! Synowie Anglii! Głos Nelsona, zaprawiony do wydawania rozkazów podczas huczącego wiatru i ryku fal, zabrzmiał donośnie na całym pokładzie. Opalone twarze zwróciły się w stronę szczupłej sylwetki, stojącej obok schodni. – Płyniemy ku bitwie, wiecie o tym! Francuziki i Diegowie uciekają przed nami, lecz nie dadzą rady nam umknąć. Admirał zawiesił na chwilę głos. Nabrał powietrza w płuca. – Przełamiemy ich szyk w dwóch miejscach, odcinając najsilniejsze jednostki – ciągnął. Nadejdzie chwila, może nawet dość długa, kiedy będą mogli strzelać ze wszystkich pokładów, a my odpowiadać tylko

44


Antoni Nowakowski z dziobowych pościgówek. Nadleci sporo okrągłych kuferków. – Głos przybrał sarkastyczne brzmienie. – Naprawdę dużo. Znacie to. Uderzą i popękają na wiele większych i mniejszych kawałków. Sprawna ręka Nelsona wykonała okrągły gest w powietrzu. – Łapcie je i zabierzcie sobie! Na to zezwalam! Osiągną wysoką cenę na Picadiilly i w Portsmouth, naprawdę znaczną, bo staną się pamiątkami wielkiego zwycięstwa. Każdy je nabędzie – sporo na nich zarobicie! Wybuch serdecznego śmiechu przerwał mowę. Wszyscy doskonale wiedzieli, co może uczynić żeliwny pocisk armatni. Prawie wszyscy już oglądali, niektórzy wielokrotnie, jak rwie ciało ludzkie na strzępy krwawiącego mięsa – i dobrze pamiętali plamy, a nawet kałuże krwi, brukające pokłady podczas walki. Wszyscy, spoglądając na wyprostowaną, szczupłą postać, rozumieli, że admirał najlepiej się o tym przekonał. Słowa Nelsona zabrzmiały tak absurdalnie, że reakcją mógł stać się tylko rozładowujący napięcie rubaszny rechot. – Jednak wtedy, kiedy zaczniemy przepływać pomiędzy nimi, sytuacja się zmieni – kontynuował admirał. – Przeorzemy im tyłki salwami z obu burt, od ich dziobów aż do ruf. Celujcie dobrze, odpalajcie działa w dolinie fali! Zalejemy ich potokami naszych pocisków —– a oni znowu poznają, cóż oznacza starcie z Brytyjczykami! Pamiętajcie też o jednym! Nelson machnął w powietrzu sprawną ręką. – Musimy zwyciężyć i zwyciężymy, aby pogrzebać na dnie morza głupie nadzieje cesarza Francuzów. Bonaparte już nigdy po naszej wiktorii nie pomyśli o tym, o czym marzy – o przepłynięciu Kanału Angielskiego i podboju naszej ojczyzny. Dzisiaj wybijemy mu to z głowy, a okręty mogące tego dokonać, staną się naszym łupem! Cennymi pryzami! Ktoś z obsługi dziobowej armaty dziewięciofuntowej zaczął machać kapeluszem, a po nim inni. – Anglia oczekuje, że każdy z nas wypełni swój obowiązek – od chłopca okrętowego aż po mnie, admirała. – Głos stwardniał. – Oczekuje tego od nas, bo wtedy bandy Francuzów, Włochów, Holendrów, Polaków i innych dziwnych nacji nie zdepczą zielonych łąk starej Anglii, nie będą paść koni w Covent Garden i gwałcić naszych niewinnych kobiet, a krwawy korsykański tyran, cesarz Francuzów, zrozumie wreszcie, że nigdy nie zapanuje nad dumnymi synami wielkiego Albionu!

45


Antoni Nowakowski Głos Nelsona zabrzmiał jeszcze donioślej. – Bonaparte nie ustawi gilotyny przed pałacem Buckingham i nie skróci dobrego króla Jerzego o głowę! To zależy właśnie od nas, oficerów i marynarzy króla. Nigdy do tego nie dopuścimy! Musimy tylko się z nimi rozprawić! Gdzieś w głębi świadomości człowieka z jedną tylko sprawną ręką zatliła się myśl, że dobrze wie, skąd bierze zwroty, tak łatwo schodzące mu z ust, ale nie miał czasu się nad tym zastanowić. Nie w tej chwili – nie teraz, kiedy wszyscy go słuchali i na niego patrzyli, a on z pasją zagrzewał ich do walki. – Powtórzę to! – ciągnął z uniesieniem. – Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek! Jeżeli tak uczynicie, zwyciężymy – i na zawsze pogrzebiemy w morskim mule śmieszne marzenia Francuzów. I pamiętajcie – w Londynie albo w Portsmouth, jeżeli zejdziecie na ląd, zabierzcie ze sobą kawałki tych okrągłych kuferków! Będą w cenie, większej od pryzowego, sami się przekonacie! Głośna salwa śmiechu przetoczyła się przez pokład. Dłonie mocno uderzały o wręgi, podłużnice i dębowe tarcice nadburcia. Kanonierzy zawzięcie stukali wyciorami i ciężkimi handszpakami, grubymi drągami służącymi do nataczania armat na cel, w spiżowe korpusy dział. – Trzy razy „hurra” na cześć lorda Nelsona i starej Anglii! – Jeden z nich wskoczył na karonadę usytuowaną tuż przy uskoku rufowym. Miał długie, siwawe włosy i sporej długości baki. Marynarze i podoficerowie krzyczeli i wiwatowali. Admirał wytężył wzrok. Starał się przypomnieć sobie nazwisko starego już marynarza. Dla bardzo wielu angielskich dowódców ludzie obsługujący armaty, ciągnący liny, bez przerwy rozpinający i zwijający żagle stanowili bezkształtną, nierozpoznawalną masę – bez nazwisk, bez historii, nieomal bez człowieczeństwa. W razie potrzeby, przynajmniej na początku służby, bezlitośnie gnano ich knutami na maszty. Ale nie dla niego – szczupły mężczyzna rozumiał, że tak jak on zwykli członkowie załogi decydują o losach bitew. Starał się ich zapamiętać. – Johnie Hodson, starszy marynarzu, pamiętam cię z wielkiego starcia pod Abukirem. – Postać o jasnych włosach, wystających spod ronda trójgraniastego kapelusza pokiwała głową. – Spraw się dziś tak samo dobrze, a zostaniesz podoficerem. Wiwaty nie ustawały. Wzmagały się.

46


Antoni Nowakowski Hardy chrząknął głośno. Jego twarz straciła wyraz zasępienia – teraz się uśmiechał. Nelson mocnym kiwnięciem głowy i machnięciem dłoni dał znak, że skończył. – Zajmijcie z powrotem stanowiska! – zakomenderował kapitan „Victory”. – Dajcie im, kiedy przerwiemy ich linię! I wcześniej! Ręka Nelsona z nadal tkwiącym w uścisku palców listem powędrowała do góry, pewnie po to, aby włożyć go z powrotem do kurtki. Zatrzymała się. Admirał jeszcze raz coś odczytywał, bezgłośnie poruszając wargami. – Kapitanie Hardy – głos Nelsona zabrzmiał sucho, oficjalnie, jak winien brzmieć głos zwierzchnika zwracającego się do podkomendnego. – Nada pan sygnał do wszystkich okrętów floty. Podyktuję go. – Tak jest, sir. – Thomas Hardy wyprostował się. Przyłożył dłoń do kapelusza. Często on i Nelson rozmawiali przyjacielsko, lecz Hardy nigdy nie zapominał, jaka przepaść dzieli kapitana od człowieka mającego admiralski stopień, kierującego dziesiątkami, a czasami setkami okrętów i tysiącami ludzi. – Porucznik wachtowy! Przygotować się do nadania sygnału! Młody oficer z twarzą naznaczona blizną – może śladem po uderzeniu kordem, a może tylko po niefortunnym zetknięciu się z nagle zwolnioną talią okrętową – wykonał kilka kroków, gotów zanotować treść rozkazu rysikiem na tabliczce. Do tej pory, tak jak pozostali, stał po nawietrznej stronie pokładu rufowego. Stronę zawietrzną tradycyjnie rezerwował sobie dowódca – i admirał. Midszypmeni przy stermaszcie już otwierali skrzynie, mieszczące flagi kodowe. Sprawna ręka Nelsona zniknęła za zapięciem mundurowej kurtki. – Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek – wolno dyktował admirał. Kolejne chorągiewki szybko wędrowały do góry na jednej z lin otaklowania bezanmasztu, utrzymującego ciężkie i grube pale drewna, złączone ze sobą, w pozycji pionowej, a potem spływały w dół. Wiadomość wcale nie zadziwiała długością – Wielokrotnie przekazywano znacznie bardziej skomplikowane polecenia. Na „Royal Sovereign”, okręcie Cuthberta Collingwooda, admirała dowodzącego drugą kolumną, najszybciej podniesiono pojedynczy proporzec, oznaczający przyjecie i zrozumienie sygnału.

47


Antoni Nowakowski – Potwierdzający, sir. – Hardy odsunął lunetę od oka. – Podnoszą flagi! – dodał z wyraźnym zdumieniem. – Sir Horatio, przyznam, że nie wiem, kto pierwszy to uczynił. Na wszystkich żaglowcach prawie jednocześnie zaczęto wciągać w górę masztów wielkie flagi z herbami Anglii, Szkocji i Irlandii, używane rzadko, przy wyjątkowych okazjach. – No cóż, zróbmy to samo. – Nelson uśmiechnął się lekko. Nie patrzył na okręty. Spoglądał na coraz wyraźniejszy szyk francuskich i hiszpańskich liniowców, widoczne już najniższe partie żagli i kadłuby z coraz bardziej wyraziście ciemniejącymi plamami ambrazur. Jeszcze nikt, okiem niewspomaganym przez lornetę, nie mógł dostrzec armatnich luf, tak samo, jak i krzyży zdobiących topy masztów hiszpańskich liniowców. – Niech zobaczą nasz zapał i gotowość do walki. Już blisko, Hardy – ciągnął Nelson. – Przekonamy się, czy porównanie dziwacznego sposobu poruszania się naszego prochomistrza do kroków Nemezis okaże się trafne. Nelson zaśmiał się. Stał bokiem do Hardy’ego i nie mógł dostrzec, co kapitan „Victory” trzyma w dłoniach. – Płaszcz, sir. Niechże pan założy płaszcz – przerwał mu wielce śmiało dowódca „Victory”. Nikt nie pozwalał sobie na przerywanie słów, wypowiadanych przez jakiegokolwiek admirała, a tym bardziej Nelsona. I nikt nie ważył się czegoś od niego żądać, tak jak przed chwilą uczynił Thomas Hardy. – Proszę, sir. Pańskie życie jest zbyt cenne dla Anglii. Teraz jego słowa nabrały właściwej formy. Wyciągnął rękę do admirała. Podawane okrycie trudno byłoby nazwać eleganckim płaszczem. Hardy chciał wręczyć Nelsonowi sutą, długą opończę o nieokreślonej barwie, nieco już zrudziałą od deszczu i mgły, używaną wtedy, kiedy z nieba lały się potoki wody, a gwałtowny wiatr, łamiący grzywacze, ciskał na deski pokładu bryzgi fal. Gruba tkanina, nasączona olejem lnianym, dobrze chroniła przed wilgocią i wichurą, a teraz, w jaskrawym blasku słońca, równie skutecznie mogła ukryć złote szamerowanie kurtki admiralskiej, rzucające się w oczy galony i przetykane złotą nicią guzy. Mogła uczynić admirała jedną z niewyróżniających się postaci licznej grupy osób, zgromadzonych na pokładzie rufowym – tam, gdzie mieli obowiązek pozostawać w czasie bitwy. – Jeżeli tak uważasz, Hardy… – Nelson nie dokończył zdania. Wyciągnął dłoń, aby odebrać sztormiak. Hardy stał nieruchomo – wszyscy wiedzieli, że admirał nie znosi prób pomocy przy ubieraniu.

48


Antoni Nowakowski Człowiek w bogato zdobionym złotem mundurze nadal trzymał w palcach już złożoną kartkę, tak jakby nie mógł się z nią rozstać, a może też po prostu zapomniał ją wsunąć do wewnętrznej kieszeni kurtki. Przyjrzał się welinowemu zwitkowi papieru i pewnym gestem umieścił za mankietem rękawa. – Mamy dzisiaj wyjątkowo piękną pogodę. – W kąciku ust admirała znowu zaigrał kpiarski uśmieszek. – A nie wydaje mi się, kapitanie Hardy, abym cierpiał na przeziębienie, chociaż niektórzy twierdzą, że mój stan zdrowia nie jest najlepszy. Dziękuję za troskę i ją doceniam, lecz zabierz to. Rzucę okiem – ciągnął – na zespół Collingwooda, czy trzyma odpowiedni kurs. Proszę wykonać namiar – chcę wiedzieć, czy przetną szyk Francuzów w wyznaczonym miejscu. Nikt nie słyszał słów Nelsona, wypowiedzianych cicho do siebie, kiedy podnosił do oka teleskop. Czułego tonu jego głosu, kiedy szeptał prawie niesłyszalnie: – I cóż jej napisałbym? Że kryłem się jak szczur za plecami innych? Cóż napisałbym mojej pani, miłości mojego życia, tak mnie kochającej i piszącej cudownie piękne listy, będące dla mnie nieustannym źródłem inspiracji? *** – Ktoś straszliwie wrzeszczy – cierpkim tonem rzucił Finch, z uwagą oglądając w lusterku swoje długie baki. – Miejmy nadzieję, że nie wybuchł pożar. Pewnie przy gaszeniu zniszczyłbym moje doskonałe buty i nowe pończochy. Zerknął na złote klamry niedawno kupionych trzewików. Szczupłą, zwykle pochmurną twarz dawnego pejzażysty rozświetlił uśmiech szczerego zadowolenia. Przez uchylone okno niepokaźnego budynku dobiegał gwar podnieconych głosów i i niezrozumiałe okrzyki. Nie ustawały, a nawet nasilały się, niczym wzbierająca fala przypływu. – Pewnie marynarze odbierają pryzowe. – Foster, doskonale znający zwyczaje panujące w Royal Navy, przecząco pokręcił głową. Wzruszył ramionami. – Zawsze tak okazują radość. Oczywiście, potem większość się upije. Żebyś tylko wiedział, iluż ludzi wzbogaciło się na pryzach… Każdy statek albo okręt wroga zdobyty przez królewską marynarkę wojenną formalnie stawał się własnością załogi. Admiralicja natychmiast go odkupywała, płacąc pryzowe według ściśle określonych reguł. Korzystali wszyscy – od kapitana do chłopców okrętowych, łącznie z admirałami

49


Antoni Nowakowski i komodorami, jeżeli tylko ich flagowce znajdowały się w polu widzenia załogi zwycięskiej jednostki. Wielu na pryzowym zbiło bardzo pokaźny majątek, stając się legendami floty. Kanonier albo marynarz, patrzący na nieprzyjacielski żaglowiec widział w nim źródło pewnego dochodu, obiecującego – co prawda nieraz za cenę krwi lub kalectwa – godziwe profity. Foster westchnął – fałszerz odrywał go od pracy. Z uwagą studiował zapiski Barrowa na aktualnej „próbce”. W kolejce czekały jeszcze dwa listy, wyjątkowo długie. Barrow pilił – żądał, aby nic nie odrywało Nelsona od jego obowiązków. Miał bez zwłoki, regularnie, otrzymywać wyznania miłości swego życia – i podobnie lady Hamilton. Niezbyt mocne poczucie irytacji ugasił solidnym łykiem madery. Ocenił, że smakuje doskonale. Całkiem niedawno – i zupełnie niespodziewanie – otrzymali sowite gratyfikacje: pokaźne zwitki papierowych funtów i sakiewki ze srebrnym koronami. Sekretarz starannie odliczył jeszcze kilkanaście sztuk złotych gwinei, wyjętych z sekretery, podzielił na równe części i z uśmiechem wręczył każdemu z nich. Finch, ubierający się jak dandys, natychmiast kupił tuzin jedwabnych pończoch z ekstrawaganckimi zawiązkami, wytworne trzewiki ze złotymi klamrami i wchodzące w modę nakrycie głowy – niezwykle szykownie wyglądający cylinder. Nabytki uzupełniły wzorzyste kamizele, przeszywane złotą nicią i hebanowa laseczka ze srebrną gałką – część stroju członków wyższych sfer, robiąca furorę za sprawą księcia Walii, wyroczni męskiej mody. Finch sporo też wydatkował na gruby i miękki kobierzec, wytwarzany w Indiach. – Moja nowa kochanka uwielbia wraz ze mną tarzać się nago po dywanie – z rozmarzonym uśmiechem odpowiedział na uwagę Fostera, że zaczyna szastać groszem. – Narzekała, że ma za twardo. Spełniłem tylko jej życzenie – razem przeżywamy cudowne chwile. Przekonałem się – ciągnął z mocno teraz ironicznym wyrazem twarzy – że życie ludzkie może nieoczekiwanie szybko się zakończyć, w niezbyt przyjemnych okolicznościach – więc korzystam z niego najlepiej, jak umiem. Wierz mi, jesteśmy niezwykle zadowoleni z nowego sprawunku. Foster, podobnie jak Finch, uzupełnił garderobę, ale wydał niewiele. Banknoty i gwinee ułożył na dnie swojej skrzynki, wraz z tym, co dawno już temu wygrał w klubie na West Endzie. Raz na jakiś czas starannie wszystko przeliczał, ciesząc się, że oszczędności przybywa. Barrow wyznaczył mu

50


Antoni Nowakowski przyzwoitą pensję, a Foster, pochłonięty pracą i pisaniem powieści, nie miał czasu, żeby, tak jak dawniej, trwonić pieniądze bez umiaru. Nie zaniedbywał też źródeł dodatkowych dochodów – zgłaszali się starzy i nowi klienci proszący o napisanie listów do kobiet ich życia. Odbył rozmowę z Barrowem po pierwszej takiej propozycji, kiedy już zajmował się tworzeniem listów lady H. i Horry’ego. – Twoi znajomi sądzą, że Admiralicja wyciągnęła jednego z lepszych dziennikarzy z finansowej ruiny, proponując bardzo potrzebne, ale niezwykle nudne zajęcie – stwierdził sekretarz po długiej chwili milczenia. – Przy okazji upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu – znalazła niewolnika do odbębniania przez nikogo niechcianego zajęcia… Przyjąłeś propozycję, bo stoczyłbyś się na dno – i chcesz się wykazać, aby ponownie pozyskać względy lordów–komisarzy floty. Dyskretnie, ale stanowczo potwierdzam te przypuszczenia, a za mną inni. Swoim zwyczajem uśmiechnął się skąpo. – Bardzo dobrze. Korzystaj z próśb kandydatów na mężów, kochanków, lowelasów i admiratorów cnotliwych dziewic. – Wolno pokiwał głową. —– Byłoby dziwne, gdybyś je odrzucał. Wszyscy będą sądzić, że nic się zmieniło. Możemy na tym nawet skorzystać: poszerzenie źródeł inspiracji wydaje się cenne. Przy okazji mocno ponarzekaj na nudę i trywialność nowego zlecenia. Strumyczek dodatkowych profitów wartko płynął do trzosika Fostera. Wszyscy, nawet sekretarz Admiralicji, prorokowali, że wojna szybko się nie zakończy. Foster też tak uważał: na lądzie wojska Napoleona ciągle szły od sukcesu do sukcesu. Przewidywał, że niebawem uzbiera tyle, iż kupi coś własnego – zaciszną parcelę z niewielkim domkiem i ładnym ogrodem. Planował, że wtedy szparko weźmie się za kontynuację powieści – i wzorem Miltona, większość dzieła napisze, siedząc pod jakimś rozłożystym drzewem owocowym. Przyszłość, jak sądził, rysowała się w bardzo różowych barwach. Finch zaraz po otrzymaniu nagród zaproponował, żeby wspólnie nabyli nieco wyposażenia i wiktuałów. W lombardzie kupili przyzwoity serwis do kawy, eleganckie sztućce, kilka karafek, poręczny młynek, a John zakrzątnął się nad dostarczeniem, jak je określił Finch, „artykułów prowiantowych”. Teraz dysponowali parunastoma gatunkami herbaty i kawy, sporym zapasem cygar i kilkunastoma butelkami świetnych win i brandy.

51


Antoni Nowakowski Dawny malarz z lubością mieszał poszczególne gatunki herbat, uzyskując niezwykłe efekty smakowe. Sprawa dodania lub odjęcia szczypty jakiegoś rodzaju indyjskiego produktu stawała się niekiedy przedmiotem wcale niekrótkiej dyskusji. Foster zakonotował sobie w pamięci, że powinien uzupełnić zapas madery – kończył się, a bardzo przypadła mu do gustu. Tak jak dawniej, nadal korzystali z dostaw darmowych sucharów – i nawet je polubili. Otwarte z rozmachem skrzydło drzwi wejściowych huknęło głośno, uderzając o mur. – Otrzymaliśmy wiadomość! Wielkie zwycięstwo pod Trafalgarem! Lord Nelson zginął. Twarz żołnierza pałała podnieceniem. Bezceremonialnie oparł karabin o stół, a łokcie na otwartej księdze rozrachunkowej Admiralicji. – Szkoda admirała. Łebski był z niego gość – ciągnął z wyraźnym walijskim akcentem. – Wybaczcie szczerość, dżentelmeni, bo pewnie nimi jesteście: zajmujecie się tutaj tą nudną, chociaż na pewno ważną pracą, więc wszedłem, żeby was rozweselić. Cóż za sukces! Boniuś dostał naprawdę solidnego łupnia. Jednym haustem wypił resztę wina z kieliszka Fostera. – Bardzo przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. – Otarł dłonią wargi. – Już wracam na posterunek. Jakież zwycięstwo! Finch wolno zakręcił wieczko kałamarza z zielonym inkaustem. Od paru miesięcy lady H. używała atramentów o różnych barwach, nawet seledynowej. Barrow dostarczył spory ich zapas. Dawny fałszerz kwitów depozytowych narzekał na jakość zielonego: twierdził, ze zdecydowanie różni się odcieniem. Dzisiaj zamierzał sprawdzić nową partię – właśnie się do tego zabierał. Patrzyli na siebie w milczeniu. – Cóż teraz? – rzucił Foster, starannie składając nieprzeczytaną do końca „próbkę”. Nagle zdał sobie sprawę, że stała się bezwartościowym i nikomu niepotrzebnym świstkiem papieru. Powstrzymał chęć jej zmięcia i wrzucenia do skrzyni na odpadki i śmiecie. – Może teraz zajmiemy się sprawdzaniem ksiąg rozrachunkowych i kwitów depozytowych? – Na pewno nie… Skończyliśmy… – wolno odpowiedział Finch. Pokręcił głową. – Po prostu skończyliśmy – odnosząc sukces. Ocaliliśmy ich miłość i zatrzymaliśmy Nelsona we flocie – kontynuował z widocznym

52


Antoni Nowakowski namysłem. – Wykonaliśmy zadanie. Pewnie jeszcze parę dni zajmie wywożenie wszystkiego z powrotem, a potem Barrow odbierze od nas przysięgę milczenia. Za jej złamanie grozi stryczek, o czym oczywiście nie omieszka poinformować. Uśmiechnął się krzywo. – Skąd wiesz, że tak postąpi? – Foster zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy, chociaż myślał o czymś innym. Dziwnie przykre spostrzeżenie zaabsorbowało jego umysł – wcześniej zastanawiał się nad nim już kilka razy, ale zawsze porzucał rozważania, odsuwał od siebie, tłumił. – Tak postąpił ze mną, kiedy zawarto pokój w Amiens i wyleciałem na bruk. – Finch starannie przeczesał szylkretowym grzebieniem włosy. – Z innymi, parającymi się podobnym zajęciem, uczynił podobnie. Opowiedziałem ci trochę o mojej przeszłości, bo zajmujemy się tym samym, a dałeś sekretarzowi słowo, że nic nie zdradzisz. Przekonasz się, że prędko podpiszemy jakiś pompatycznie brzmiący dokument. Wygodnie wyciągnął nogi. – Gdyby Nelson wystąpił z floty, mógłby żyć. – Foster zmienił temat rozmowy. – Może i długo. Pewnie też uratowałby miłość lady H… Mam wrażenie, że prowadziliśmy go ku śmierci. Poczuł ulgę. Nareszcie głośno wypowiedział myśl, od jakiegoś czasu męczącą jego mózg. Finch z uwagą przyglądał się zestawowi kałamarzy pośrodku stołu. Porządkował je, ustawiając w jednej linii. Nieco przesunął dzbanuszek z chińskiej laki – nadal przechowywał w nim pióra – jakby dotychczasowe położenie ładnego pojemnika psuło symetrię ułożenia narzędzi jego pracy. – On sam wybrał przeznaczenie – odpowiedział po długiej chwili milczenia. – Pomogliśmy mu ocalić miłość Emmy, a tego właśnie pragnął. Dobrze o tym wiesz. Wybrał uczucie – i o nie walczył – ale wybrał też wojnę. Sam dokonał wyboru. Chciał, aby ciągle otaczał go nimb sławy. Chwały. Też o tym dobrze wiesz – poznaliśmy Horry’ego, czytając jego listy, a potem je przerabiając. – Lorda Nelsona – poprawił Foster. – Horrym stał się tylko dla nas i dla Barrowa. To się już skończyło. Jednakże, gdyby zgłosił dymisję, żyłby. – Niechże tak będzie… – Finch ostentacyjnie wzruszył ramionami. – Lorda Nelsona. Posłuchaj mnie – nasilił głos. – Otrzymał wszystko, czego pragnął. Mógł zginąć w każdej chwili. Sam nieraz opowiadałeś o takich zdarzeniach. Mogła go zmyć fala z pokładu, zdruzgotać armata urwana

53


Antoni Nowakowski z uwięzi podczas sztormu, powalić złamany maszt, zabić źle przymocowany linoblok. Mogła go trafić przypadkowa kula wroga – i tak się pewnie stało. On wybrał, czego chce. I otrzymał, a my tylko pomogliśmy. Wiedział, co może go spotkać. Dobrze znał ryzyko zawodowe, a jednak nie zrezygnował, kiedy ona do niego wróciła. Sam wybrał los. W zamyśleniu przyjrzał się kałamarzom, jakby w ich ustawieniu jeszcze dostrzegł skazę. Minimalnie przesunął jedną z buteleczek, a potem zdmuchnął z blatu niewidoczny pyłek. Finch pisanie ostatecznej wersji „próbki” nieodmiennie zaczynał od dokładnego wytarcia blatu – twierdził, że najmniejszy nawet brud go dekoncentruje. – Nie myśl już o tym wszystkim: nie warto – podjął po chwili. – Przejdźmy się lepiej do Barrowa po dyspozycje. Na pewno wie już wszystko. Pochowaj to, co przeznaczono tylko dla naszych oczu. Sekretarz Admiralicji niedawno wyposażył pomieszczenia w kilka bardzo przydatnych sekreter. W trzech z nich znajdowały się dobrze zabezpieczone i trudne do wykrycia skrytki. Uważał, że tak będzie bezpieczniej – coraz częściej Fincha i Fostera odwiedzali sąsiedzi zza ściany, pragnący zawrzeć ściślejszą znajomość z nowymi urzędnikami Admiralicji. Teraz przed opuszczeniem niepozornego budyneczku chowali we wnętrzach masywnych mebli oryginalne epistoły kochanków, listy sugestii, próbki i jeszcze nieskończone czystopisy Fincha. Rankiem wyjmowali wyłącznie to, nad czym aktualnie pracowali – i pilnie baczyli, aby ukryć karty papieru w opasłych tomach ksiąg rozrachunkowych. Jedną ze skrytek wypełniały równo ułożone pierwotne listy Horry’ego i lady H. Foster dość często po nie sięgał – do przypomnienia sobie czegoś, porównania, znalezienia opisywanego wspomnienia, a także pobudzenia swojego literackiego natchnienia. Rankiem też wyjął jeden z nich. Nazwał schowek bardzo zwięźle – „archiwum”. Z każdym tygodniem pęczniał. – Dobra myśl. – Foster szybko się zdecydował. Poumieszczał listy i pismo Barrowa we właściwych miejscach i starannie pozamykał sekretery. – Pewnie jeszcze dzisiaj wrócimy, więc nie zwolnię wartowników. Szli szybko. Finch jak zwykle kręcił laseczką zawadiackie młynki. Foster uważał, że dawny pejzażysta zbytnio się popisuje swymi umiejętnościami, ale nie zamierzał zwracać mu uwagi – sądził, że w ten sposób Finch rozładowuje napięcie. Formalnie nadal pozostawał marynarzem i za parę dni mógł wylądować na pokładzie jednego z królewskich okrętów.

54


Antoni Nowakowski – Wyjątkowo piękny dzień jak na październik – skonstatował lekkim tonem Finch. – Bardzo odpowiedni na wspaniałą wiadomość o wielkim tryumfie. Prawie jak na zamówienie… Koniec hebanowego trzonu kreślił w powietrzu skomplikowane figury. – Nawet Barrow nie posiada takich możliwości. – John wzruszył ramionami. – Chociaż, lepiej teraz go znając, nie wykluczyłbym, że podjął próbę przekupienia Pana Boga. Oczywiście, w interesie brytyjskiej korony. Jak myślisz, co Barrow postanowi? Finch przystanął, ale zaraz ruszył dalej. – Wrócisz do swojej profesji. – Delikatnie pogładził się po brodzie. – Wojna jeszcze długo potrwa – jedna jaskółka nie czyni wiosny. Myślę, że nie będziesz narzekał na brak zajęcia, zwłaszcza teraz. Proklamacje, odezwy, artykuły żałobne, wspominki o bohaterze… Możliwe, że spłodzisz nawet jakąś mowę pogrzebową – kto jak kto, ale my chyba najlepiej znaliśmy Nelsona. Barrow to wie – i wykorzysta, a życie potoczy się zwykłymi koleinami. – Cóż stanie się z tobą, Finch? – Dawny dziennikarz westchnął. Ostrożnie sformułował myśl, że przyzwyczaił się do towarzystwa znawcy kobiet i źle przeżyłby rozstanie. – Pamiętaj: nadal pozostajesz marynarzem. – Nie zapomniałem. – Jednym ciosem laseczki Finch ogołocił gałąź mijanego drzewa z kilku liści. – Za paręnaście dni mogę trafić na pokład jakiegoś zapchlonego slupa. Powiem szczerze: nie zniósłbym tego. Nie wytrzymałbym spania w hamaku, cegiełkowania pokładu i znoszenia bez słowa razów jakiegoś bosmana albo chłosty kilkurzemiennym biczem. Najpewniej po pierwszym takim doświadczeniu skoczyłbym do morza. Trzema uderzeniami sprawnie ściął rozległą kępę wybujałych pokrzyw. – Sądzę jednak, że nasz pryncypał wykorzysta moje umiejętności – nadal jestem najlepszy i wątpię, aby ktoś szybko mi dorównał. Pewnie będę dla niego tworzył literaturę... – Finch prychnął. – Najgorsze, że trzyma mnie na krótkiej smyczy – jestem zdany na jego łaskę. – Nie będzie ci płacił tak suto, jak kiedyś… – Foster poprawił fontaź. – To i tak o wiele lepsze od wspinania się na maszt, kiedy grabieją ci dłonie z zimna, a masz wrażenie, ze wicher, jak żywa istota, chce jednego – cisnąć cię w dół. Foster wielokrotnie przy biesiadach w oberżach i gospodach, wspominanych przez niego z przyjemnością, wysłuchiwał opowieści midszypmenów i młodych poruczników o początkach służby. Zapamiętywał

55


Antoni Nowakowski je, bo przydawały się przy tworzeniu dziennikarskich relacji. Każdy z tych zuchów śnił, że kiedyś dochrapie się admiralskiej rangi. Traktowano ich inaczej, ale zaczynali tak samo, jak zwykli marynarze – od opanowania podstawowych umiejętności. Wspinali się na maszty, refowali żagle, ciągnęli brasy, skakali z pokładu do chyboczącej się łodzi, mającej wykonać pilne zadanie. Za przewinienia poznawali smak bosmańskiej trzciny, jeżeli kapitan tak zdecydował. Przytoczył jedno ze stale powtarzających się wspomnień. – Jest na to za mądry. – Finch pokręcił głową. – Pewnie wysupła mniej koron z królewskiego trzosa, ale całkiem pokaźną ilość. Ale może mnie wysłać z misją do Francji, może i Hiszpanii. Wiesz, że mówię jak rodowity Francuz – parę lat temu już to dobrze sprawdził, i to kilka razy. Nie mógłbym teraz odmówić, bo sam przez zbytnią pewność siebie wykułem topór, wiszący nad moją głową – a on trzyma w ręku stylisko. Nie wiem, czy śmierć na gilotynie jest lepsza od zawiśnięcia na szubienicy, ale nie zamierzam tego sprawdzać. Starannie wytarł batystową chusteczką laseczkę, zabrudzoną zielskiem, a potem niespodziewanie cisnął spłacheć pięknej tkaniny na ziemię i zdeptał butem. – Nie rozmawiajmy o tym – zdecydował zwykłym dla niego, spokojnym i nieco ironicznym tonem. – Niebawem wszystko się wyjaśni. Kroczyli dalej już w milczeniu, swobodnym krokiem młodych dżentelmenów, śpieszących na spotkanie, dla rozrywki korzystających z przechadzki i uroku wyjątkowo słonecznego dnia. Zatrzymali się, kiedy przy ulicy Whitehall napotkali szpaler ludzi – dziewczyn w lichych sukniach, służących w liberiach i perukach, niepewnie rozglądających się na boki wyrostków nierozumiejących, cóż się dzieje, grupę murarzy z zabrudzonych wapnem kaftanach. Wzrok Fostera napotykał jednak i członków innych klas społecznych – fircyków w pięknych strojach, rozmawiających o czymś przyciszonymi głosami, damy w kapeluszach z woalkami, oficerów w mundurach błyszczącymi bogatymi szamerowaniami. Mężczyzn i kobiet, starannie, ale pospolicie odzianych, wyglądających na najzwyklejszych mieszczan, nieśpiesznie ze sobą gawędzących. Wymieniali jakieś uwagi. Wszystkich łączyło jedno: w skupieniu zdawali się cierpliwie na coś czekać. Wśród najbliżej stojącego grupki świetnie wyglądających młodych mężczyzn z rąk do rąk krążyła złota, ładnie inkrustowana tabakierka. Oni też zachowywali się dziwnie poważnie.

56


Antoni Nowakowski Tłum gęstniał z każdą minutą. Człowiek w tabaczkowym surducie i sztylpach, wyglądający na pomniejszego dziedzica, raz po raz zerkał na zegarek, a potem machał rękoma, jakby tymi gestami potwierdzał podejmowaną od nowa decyzję o pozostaniu na miejscu. Konstable Jamesa Shawa, tegorocznego Lorda Mayora Londynu, przechadzali się wolno, utrzymując pusty środek traktu. Foster ocenił, że mają bardzo zdezorientowane miny. Parunastu żołnierzy wspomagało ich starania. Kilkanaście eleganckich koczy stało z boku, wzdłuż ulicy, ale kozły ziały pustką – najwidoczniej stangreci także dołączyli do tłumu. Literat i fałszerz patrzyli w milczeniu, nie rozumiejąc przyczyny dziwnego zbiegowiska. – Czyżby miał przejeżdżać król? – Foster zwrócił się do stojącej bokiem chudej dziewczyny w lichej sukience. Miał wrażenie, że skądś ją zna. Jerzy III, od czasu kiedy zapadł na dziwną chorobę będącą przedmiotem dysput całej Anglii, rzadko pokazywał się publicznie. Odwróciła się. Po szczupluteńkich policzkach spływały łzy. Wolno otarła oczy. Teraz dawny dziennikarz ją poznał – służącą z garkuchni, obsługującą gości. W czasie nędzy i poniewierki napychał tam brzuch. Już w niej nie bywał – stołował się w dobrej jadłodajni, często odwiedzanej przez znaczniejszych urzędników i dowódców okrętów. – Ona przejedzie… – prawie wyszeptała. Chlipnęła. – Ona – powtórzyła głośniej i śmielej. W głosie dziewczyny zabrzmiała niezachwiana pewność, że wszyscy wiedza, o kim mówi. Kilka twarzy obróciło się w stronę młodziutkiej pracownicy lichej gospody dla gminu. Nasz król, poruszony wieścią o śmierci sir Horatia, wysłał powóz po lady Emmę. – Słowa przerywało łkanie. – Osobiście złoży jej kondolencje. Biedaczka jeszcze nic nie wiedziała o tej wielkiej bitwie. Wiadomość ją poraziła, jak piorun z nieba. Szlochała coraz głośniej. Foster podał chusteczkę ozdobioną monogramem. Dwa tuziny niezbędnego uzupełnienia stroju nabył wraz z pozostałymi częściami garderoby, a zmyślna i fertyczna pomocnica modystki, mieszkająca nieopodal kamienicy pani Forbes, drobniutkim ściegiem wyszyła jego inicjały. Foster hojnie jej zapłacił – miał wobec młodej szwaczki bardzo sprecyzowane zamiary.

57


Antoni Nowakowski – Zabierz sobie – rzucił, machając ręką. – Przyda ci się. Przejedzie lady Hamilton? Nie wiedział, co sądzić o słowach młodej służącej. Spojrzał na Fincha, jakby u niego szukał wyjaśnienia dziwnej wiadomości. Ten zdecydowanie pokręcił głową, dając znać, że też nie rozumie, dlaczego Jerzy III tak zdecydował. – Możliwe, że to kolejny nawrót szaleństwa… – stwierdził z namysłem dawny malarz. – Nelson nigdy jej przecież nie poślubił. Możliwe jednak, że królem wstrząsnęła jedna sprawa: Anglia zwyciężyła, ale bohater i zwycięzca zginął… Ostry dźwięk trąbki przeciął powietrze, jeszcze daleki, ale już wyraźnie słyszalny. – Dziękuję, paniczu. Śliczna. – Dziewczyna otarła mokre policzki. Z zadowoleniem oglądała kawałek batystu. – Jakież wielkie uczucie! Moja znajomka z Merton Place – ona sprząta w domostwie admirała – czasami opowiadała, jak pani Emma głośno czytała do siebie listy sir Horatia. Czasem sobie pogadywałyśmy w niedzielę, kiedy znajomka mnie odwiedzała. Jak ona go kochała, żebyś pan wiedział! Mocno pociągnęła nosem. Dźwięk fanfary przybliżył się. Stępa nadjeżdżał foryś w liberii dynastii hanowerskiej, niespodziewanie skocznym sygnałem obwieszczając przejazd królewskiej karety. – Jedzie! Nareszcie! Człowiek w tabaczkowym surducie i sztylpach nieco podniósł głos. Kilka osób zwróciło się w stronę człowieka zamykającego wieczko zegarka, mierząc go wzrokiem z widoczną dezaprobatą. – Uspokój się pan! – syknął jeden z młodych fircyków, wolno zdejmując kapelusz. – Oddaj w milczeniu hołd jej nieszczęściu i bólowi, kiedy wszyscy szaleją ze szczęścia. Zza zakrętu wyłoniła się kareta zaprzężona w czwórkę czarnych koni z białymi pióropuszami nad łbami. Herold przystanął ściągając wodze i czekając, aż zbliży się wolno przemieszczający się pojazd o wielkich szybach lśniący w promieniach słońca. Młody koń, pewnie znudzony wielokrotnie powtarzającym się postojem, niecierpliwie uderzał kopytem o bruk. Woźnica i dwaj lokaje w liberiach przepasanych wstęgami czarnej satyny, stojący na podeście z tyłu karocy, wyglądali jak zastygłe ludzkie statuły, ozdobione suto posypanym pudrem perukami i ciemnymi kapeluszami z białymi lamówkami. Tylko nieznaczne pociągnięcia pęku wodzy zdradzały, że stangret zwraca uwagę na ruchy karych ogierów.

58


Antoni Nowakowski W środku pięknego ekwipażu siedziała kobieta w sukni z krepy, z misternie ułożonymi puklami długich włosów, bladą twarzą bez rumieńców – i wzrokiem wbitym w arkusik papieru, zaciskany w dłoni ułożonej na podołku. Poruszała ustami. Siedząca obok młoda dziewczyna, też w ciemnym stroju, trzymała na kolanach kapelusz z woalką. Wpatrywała się w twarz swojej pani, tylko niekiedy przenosząc wzrok na bok, na szpaler mężczyzn i kobiet, w milczeniu obserwujących przejazd. Pewnie widziała, jak mężczyźni zdejmują kapelusze i czapki. Dziewczyna z garkuchni, mnąc w palcach chusteczkę Fostera, przeżegnała się ukradkiem. Drżącym głosem zaczęła się modlić, a potem, nawet się nie odwróciwszy, dołączyła do tłumu, idącego za powozem. – Który list trzyma w dłoni? – Foster patrzył uważnie na piękną karetę. Zadał pytanie szeptem, ale miał pewność, że stojący ramię w ramię Finch dobrze je słyszy. – Wydaje się, że z minionego piątku. Pewnie dzisiaj go otrzymała. Dobrze pamiętam treść... Niespodziewanie poczuł dłoń Fincha na ramieniu. – Chyba tak… – równie cicho odpowiedział towarzysz. – Zostały jeszcze trzy w naszym budynku, i to obszerne. Po opracowaniu je wyekspediujemy – za dużo osób o nich wie. Wieści i wyznania zza grobu, znane tylko mnie, tobie i Barrowowi… Jeżeli napisali nowe, pewnie trafią do pieca, jak cała reszta. Popiół nic nie zdradza. Uścisk ramienia zelżał. Dokładny i precyzyjny Finch od dłuższego czasu prowadził szczegółową ewidencję listów —– z datami napisania, przechwycenia przez ludzi Barrowa, sporządzenia nowych wersji i ponownego wysłania. Założył książkę bardzo ułatwiającą orientację w coraz obfitszej korespondencji dwojga kochanków. Sekretarz Admiralicji przyznawał, że Finch wpadł na doskonały pomysł. Teraz duże, szare oczy dawnego malarza wpatrywały się w twarz towarzysza. Finch, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał, odruchowo pocierał kciukiem lewej dłoni czubek nosa. Teraz uczynił tak samo. – Chodźmy, Foster – rzucił, zdejmując swój piękny cylinder. Wsadził laseczkę pod pachę. – Chodźmy. Zostawmy wszystko na parę naprawdę długich chwil i dołączmy do ludzi idących za tym pięknym powozem. Decyzje Barrowa mogą poczekać do jutra – nic się nie stanie. Raz zróbmy coś dla siebie i dla niej, a nie tylko dla Anglii. Jej się to po prostu należy – zwłaszcza od nas, a może przede wszystkim od nas.

59


Antoni Nowakowski – Masz rację. – John także zdjął kapelusz. – Finch, jak zwykle masz rację. Ona na to naprawdę zasługuje. Odprowadźmy ją w ciszy i skupieniu do pałacu Buckingham. Jej się jednak coś od nas należy. Tak jak inni, wolno ruszyli za karetą. Narastał tupot stąpnięć wielu ludzi, idących w milczeniu, krok za krokiem, za królewską karocą. Dołączali inni. Grube kopyta czwórki koni głucho łomotały o kamienie bruku. Strumień milczących postaci płynął powoli za pojazdem z siedzącą nieruchomo kobietą w czerni i bladą twarzą, ciągle kurczowo zaciskającą palce na gęsto zapisanym arkuszu pięknego welinowego papieru. *** Po twarzy Williama Barrowa ściekały kropelki potu. W ciągu dzisiejszego dnia, a może nocy, postarzał się o pięć lat. W kominku tlił się wątły ogień, obszerny gabinet zionął chłodem, lecz Barrow ocierał czoło chusteczką. Od wczoraj wszędzie naklejano na murach obwieszczenia: ”Wielkie zwycięstwo pod Trafalgarem”, ”Flota francusko-hiszpańska całkowicie zniszczona”. Wydrukowany mniejszą czcionką napis głosił: „Admirał Horatio Nelson poniósł śmierć w walce”. Jeszcze drobniejsze rzędy liter informowały o przebiegu bitwy. Idąc w stronę Whitehall Finch z satysfakcją zauważył, że pojawiają się płachty papieru ze zmienioną treścią trzeciej informacji. „Admirał Horatio Nelson oddał życie za Króla i Anglię” – tak teraz brzmiał napis. Pomyślał, że sugestię Fostera natychmiast wcielono w życie. Siąpiła październikowa mżawka, lecz mimo deszczu ludzie ciągle gromadzili się przed proklamacjami. Na rogu ulicy ktoś, otoczony wianuszkiem pilnie słuchających osób, przejętym głosem czytał treść odezwy. Finch przybył do gmachu Admiralicji na wezwanie posłańca. Wcześniej pracował sam w budyneczku w londyńskich dokach, ekspediując księgi rachunkowe i pakiety kwitów depozytowych. Barrow natychmiast po otrzymaniu wieści o zwycięstwie zabrał rozpieczętowane listy Nelsona i jego żony, słowniczek oraz przechowywane w sekreterze ”próbki”, więc tym Finch nie musiał się kłopotać. Foster wcześniej uzyskał od Barrowa dwa dni wolnego. Natrudził się ostatnio przy redagowaniu zawiadomień i po prostu chciał odespać zaległości. Teraz Finch siedział przed biurkiem Barrowa. Cierpliwie czekał na pierwsze słowa sekretarza Admiralicji. Nie za bardzo rozumiał, po co

60


Antoni Nowakowski Barrow go wezwał. Sprawa listów Horry’ego i lady H. została zamknięta. On i Foster stali się niepotrzebni – co do tego Finch nie miał złudzeń. Na blacie biurka leżał postrzępiony, przybrudzony kawałek papieru. Wydawało się, że sekretarz Admiralicji myślami jest bardzo daleko. Czasami jego wargi zaciskały się w dziwnym, spazmatycznym skurczu. – Mam dwie bardzo złe wiadomości. – Najważniejszy urzędnik Admiralicji w końcu przerwał milczenie. – John Foster nie żyje. Wczoraj po południu wpadł pod koła furgonu przewożącego beczki z soloną wieprzowiną do magazynów portowych. Szedł w stronę doków. Zdaje się, że zmienił zdanie i chciał ci pomóc w pracy. Dowiedziałem się o tym dziś rano. Nadal nie mogę uwierzyć w jego śmierć. – Jak się to stało? – Finch potrząsnął głową. Przedwczoraj umówił się z dawnym dziennikarzem „Naval Chronicle” na czytanie kilkudziesięciu dalszych stron jego powieści przy dobrym winie, kawie i cygarach. A dzisiaj dowiedział się, że autor „Wojny Dwóch Róż” zmarł. Nic nierozumiejącym wzrokiem wpatrywał się w Barrowa. – Głupi przypadek. – Sekretarz głośno wytarł nos. – Konna orkiestra regimentu gwardii irlandzkiej jechała ulicą wiodącą do portu. Grali marsze żałobne. Zdaje się, że ćwiczyli przemarsz podczas pogrzebu admirała Nelsona. Wszyscy wiedzieli już, że zwycięzca spod Trafalgaru zostanie uroczyście pochowany w londyńskiej katedrze św. Pawła. – Orkiestra pułku z Zielonej Wyspy? – tępo powtórzył Finch. – Tak. – Barrow pokiwał głową. – Pobliską uliczkę przemierzał ciężki furgon z beczkami zaprzężony w czwórkę silnych koni – ciągnął z widocznym trudem. – Zwierzęta wystraszyły się muzyki i poniosły. Możliwe, że nigdy nie słyszały wojskowej kapeli. Tak twierdzi woźnica. Foster przechodził na drugą stronę, czytając list. Ten. Palec sekretarza wskazał na postrzępiony karteluszek, leżący miedzy nimi. – To ostatni list lady H. – kontynuował Barrow. – Już nie ma potrzeby go wysyłać. Zaprzęg poniósł nagle. Foster nie zdążył uskoczyć. Stratowały go perszerony. Potem przejechały po nim dwa kola. Zginął na miejscu. Westchnął ciężko. – Przykro mi, Finch. Zdaje się, że John Foster został twoim przyjacielem. – Chyba trochę się polubiliśmy – wolno powiedział dawny fałszerz kwitów depozytowych floty. – Wspólna działalność mocno nas zbliżyła. To prawda, że często zabierał pracę do domu. Twierdził, że wieczorami lepiej mu się myśli. Możliwe, że po drodze jeszcze sprawdzał, czy list ma właściwą treść, choć wcale już tego nie musiał czynić.

61


Antoni Nowakowski Finch nie chciał pytać, w jaki sposób pogięta karta papieru znalazła się tak szybko w rękach jego zwierzchnika. Zdawał sobie sprawę, że nie uzyska odpowiedzi. Barrow nieruchomym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Nadal głęboko się nad czymś zastanawiał. – Druga wiadomość, sir? – cicho zapytał Finch. – Właściwie ona ciebie nie dotyczy. – Sekretarz potrząsnął głową. – Niepotrzebnie o niej wspominałem. Dowiedziałem się dzisiaj, że mój najstarszy syn, Patrick Barrow, zginął w bitwie pod Trafalgarem. Przeszedł kilka kroków. – W ostatnim liście napisał do mnie, że został wyznaczony na dowódcę obsady marsa grotmasztu – mówił z trudem Barrow. – Mieli tam działko. Na okręcie podczas bitwy nie ma bezpiecznych miejsc, wiem o tym, ale to należało do bezpieczniejszych, oczywiście, pod warunkiem, że nie wali się maszt. Trochę się z tego cieszyłem. Przerwał na chwilę. Głośno przełknął ślinę. Z wyraźnym wysiłkiem, powoli, zaczął formułować kolejne zdania. – Wraz z innymi pochowali go w morzu. A teraz – głos sekretarza Admiralicji nagle się załamał – nawet nie będę mógł iść na jego grób. Twarz mu stężała, jakby chciał powstrzymać paroksyzm bólu. – Przykro mi, sir. – Jack Finch nie wiedział, co powiedzieć. – Ryzyko zawodowe, sir. Nagle przypomniał sobie, że zaledwie kilka dni temu w rozmowie z Fosterem też użył tego określenia. – Tak – potwierdził sekretarz. – Po prostu – ryzyko zawodowe. Już zdążył się opanować. Stał się z powrotem chłodnym, pewnym siebie wysokim urzędnikiem Admiralicji. – Pozostała do załatwienie jedna sprawa – teraz mówił już wyraźnie. – Trzeba sprawdzić mieszkanie Fostera. Może mieć u siebie jakieś dokumenty związane z naszymi pracami. Nie mogą się dostać w niepowołane ręce. Udasz się tam, Finch i przejrzysz wszystko. Przynieś skrzynkę z jego rzeczami. Chyba miał coś takiego. Chcę ją obejrzeć. Oto adres. Z szuflady biurka Barrow wyjął podłużny pasek papieru. – Jak wiesz, mieszkał blisko. Weźmiesz dwóch żołnierzy piechoty morskiej dla podkreślenia, że to oficjalna wizyta. Spojrzał przez okno. – Przejaśniło się, więc nawet nie zmokniecie. – Uśmiechnął się skąpo. – Właścicielką domu jest niejaka pani Forbes. Sądzę…

62


Antoni Nowakowski Przerwał i krytycznym wzrokiem przyjrzał się Finchowi. – Myślę, że ubrania Fostera pasowałyby na ciebie. Jesteście podobnej postury i wzrostu. John nie miał rodziny. Zabierz je potem. Pewnie Foster byłby z tego zadowolony. – Może i tak. Dziękuję, sir. Wiem, gdzie on mieszkał. – Finch wstał. Ciągle miał przed oczyma widok rozpędzonych koni i wielkie koła bezlitośnie miażdżące ciało Fostera. Zastanawiał się, cóż takiego mogło znajdować się w liście lady Hamilton, że Foster czytał go z takim zainteresowaniem. Nie pytał – wiedział, że Barrow już nie udzieli odpowiedzi. – Załatwię to szybko, sir – powiedział zdecydowanym tonem i wyszedł. Pani Forbes, pospolita kobieta w niemodnym czepku, wyróżniająca się tylko otyłością, nie stawiała oporów. Widok czerwonych mundurów i karabinów z bagnetami przekonał ją natychmiast, że Finch jest przedstawicielem Admiralicji. Posłusznie wyszła z ciasnego pomieszczenia na poddaszu, gdy tylko Finch powiedział, że chciałby zostać sam. Równie prędko zjawiła się, kiedy ponownie otworzył drzwi. – Bardzo dobry lokator. Bardzo dobry najemca – podkreślała teraz z emfazą. – Strasznie zasmuciła mnie wiadomość o jego śmierci. Od dawna regularnie otrzymywałam czynsz, chociaż poprzednio często z nim zalegał. Parę razy chciałam go nawet wyrzucić. Jednakże od ponad roku płacił naprawdę bardzo sumiennie. Nie uiścił jeszcze opłaty za ostatni miesiąc, ale otrzymałam od pana należność, więc wszystko w porządku. Będę musiała poszukać nowego użytkownika. Nalane oblicze właścicielki domu przybrało niekłamany wyraz zatroskania. Myślący o wszystkim Barrow wręczył Finchowi na zakończenie rozmowy sakiewkę z kilkunastoma sztukami srebrnych monet. Okazały się potrzebne. Finch nieuważnie pokiwał głową. Przejrzał już wszystko. Rzucił okiem do wnętrza drewnianej skrzynki. Przez chwilę przyglądał się kilku sakiewkom i paru zwitkom banknotów, ale nawet ich nie dotknął – nie chciał brać ich do ręki. Starannie poskładał kilkanaście sztuk odzieży wiszących w szafie i na hakach w ścianach, umieszczając je w zniszczonym kufrze Fostera. Nie znalazł żadnych papierów. Przyjrzał się trzem indyczym piórom ze złotymi stalówkami leżącym na lichym stoliku przy równie lichym łóżku i wsadził do kieszeni kamizeli. Chciał mieć pamiątkę. – Zmarły trzymał w tym pokoju swoją powieść – szorstko przerwał wynurzenia pani Forbes. – Gdzie ona jest? Chcę ją zabrać.

63


Antoni Nowakowski Być może – pomyślał – to najcenniejsza rzecz, jaką John pozostawił po sobie. Właściwie jedyna. Twarz właścicielki wyrażała zakłopotanie i niepewność. – Mówi pan o jego pisaninie? – Kobieta głośno westchnęła. – Często siedział do późna w nocy i coś tam skrobał na papierze. Zużywał jednak tylko swoje świece – zaznaczyła z wyraźną satysfakcją. – Pocięłam to wszystko na części, pozwijałam i sprzedałam do dwóch okolicznych szynków. Przydadzą się do zapalania fajek i cygar. – Nie wiedziałam, że ktoś zapłaci czynsz za pana Fostera – nadmieniła pośpiesznie obronnym tonem. – Chciałam trochę zrekompensować stratę z tego miesiąca. – Skręcone zwitki papieru służące do przypalania cygar – głuchym głosem powtórzył Finch. Potrząsnął głową. Nic już nie mógł uczynić. – Potrzebny mi będzie ktoś do przeniesienia skrzynki pana Fostera – stwierdził po chwili. – Młody Andrew z sąsiedztwa z chęcią pomoże – rzeczowym tonem stwierdziła właścicielka domu. – Za kilka pensów przeniesie pozostałości po panu Fosterze tam, gdzie tylko pana zechce. Nigdy się już nie dowiemy, co napisał John Foster – pomyślał Finch, miarowym krokiem zmierzając w kierunku budynku Admiralicji. Musiał jeszcze zdać relację, a Barrow podjąć decyzję o jego dalszym losie. Rudy wyrostek, trzymając skrzynkę Fostera na ramieniu, ze szczęśliwą miną dziarsko maszerował obok żołnierzy piechoty morskiej. Czekał go niespodziewany zarobek, a mina chłopaka wskazywała, że już teraz rozważa, na co wyda pieniądze. Mógł być jednym z najlepszych pisarzy angielskich. – Finch nagle poczuł – w ustach gorzki smak. – Nawet Barrow już tego nie sprawdzi. Wiemy tylko, że Foster umiał pisać naprawdę piękne listy, ale o tych najlepszych i najczulszych i tak nikt nigdy się nie dowie. I nigdy nie zwrócę się do Johna po imieniu. Coś spłynęło mu po policzku. Mała kropla wilgoci. Chyba nie uroniłem łzy – pomyślał. – Nie ja, Jack Finch, człowiek długo stojący o krok od szubienicy. Człowiek wiedzący, że jego umiejętności zostaną wykorzystane, chroniący wspólników, z zimną krwią czekający na łaskę. Najlepszy fałszerz Admiralicji. Starł ją ruchem dłoni. Podniósł głowę. Ucieszył się, że znowu zaczął padać deszcz. Czerwiec 2012 r. —– listopad 2013 r.

64


Antoni Nowakowski

Tremo i obraz Niedawno kupione przez Adama tremo wyglądało wspaniale. Umieszczone w westybulu fascynowało gości swoją doskonałością, budząc u wchodzących uczucie pokornego onieśmielenia. Tremo nie zajmowało całej przestrzeni pomiędzy dwoma wysokimi oknami, mimo tego że zwierciadło imponowało wielkością. Początkowo Adam nieco się tym martwił. Dla Anny narzekania męża nie miały znaczenia: wolna przestrzeń pozwoliła na umocowanie bocznych lamp, świecących teraz łagodnym, mlecznym blaskiem. Adam poświęcił sporo czasu na znalezienie pięknych, secesyjnych opraw z brązu przystosowanych do montażu żarówek. Równie dużo trudu włożył w wyszukanie odpowiednich kloszy. Właściwie, wcale nie zajmował się tym osobiście – zlecił zadanie wyspecjalizowanej agencji. Sprawiła się doskonale, przedstawiając szereg propozycji, a on z namysłem wybrał najlepszą. Przedsiębiorstwo antykwaryczne słono policzyło za usługi, lecz Adam zadowolony podpisał rachunek bez grymaszenia – od dawna mógł sobie na bardzo wiele pozwolić. Niezwykle wysokie i szerokie lustro trema łączyło się z palisandrową konsolą, kunsztownie odnowioną, opalizującą w świetle czterech kinkietów. Powierzchnia konsoli stanowiła arcydzieło sztuki intarsji. Nieznany mistrz wykonał ją z wielu dziesiątków kawałeczków szlachetnego drewna przeróżnych gatunków połączonych w gładki blat. Różnorakich kształtów i kilkudziesięciu odcieni większe, mniejsze i całkiem mikroskopijne elementy tworzyły skomplikowane wzory, biegnące w najrozmaitszych kierunkach, łączące i splatające się ze sobą. Zdawały się nie mieć początku ani końca. Oczy patrzącego odkrywały motywy kwiatów, zwierząt, linii życia albo śmierci – zależnie od tego, jak padało światło, jak rozkładały się stonowane, kolorystyczne akcenty i jak wielką fantazję posiadał widz. Tremo kosztowało niewielką fortunę. Obrót akcjami i kilka skomplikowanych operacji finansowych oraz wykorzystanie przewalającej się przez giełdy fali spekulacji natychmiast zrekompensowały wydatek, przysparzając jeszcze dodatkowe profity, tak duże, że mąż Anny twierdził, że zakup trema przyniósł nieoczekiwany zysk. Adam nie okazywał, że stał się prawdziwym bogaczem, choć śmiało mógł się tak określać – z jednym wyjątkiem: urządzania rodzinnego siedliszcza,

65


Antoni Nowakowski dawnego pałacyku znanej rodziny magnackiej, paręnaście lat temu jeszcze zrujnowanego, a od dłuższego czasu pieczołowicie odnawianego i krok po kroku restaurowanego. Niekiedy Adam żartobliwie napomykał, że stary pałacyk, już w chwili powstania rozległa i okazała budowla, obecnie stał się po prostu pałacem, coraz bardziej imponującym, budzącym podziw i zazdrość – i nikt przeciwko temu nie protestował. Kiedyś tremo zdobiło wielki hall – zresztą niejeden, bo wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk – wielkopańskiej rezydencji starego rosyjskiego rodu. Sąsiadowało z pociemniałymi portretami bojarów o długich brodach i srogim spojrzeniu i nowszymi, ludzi we frakach, żabotach i perukach, o nadętym wyrazie twarzy. Potem zmieniało wielu właścicieli, aż w końcu trafiło na aukcję antyków w Londynie. Powiadano o zwierciadle, że przynosi nieszczęście, lecz kolejni posiadacze, zachwyceni wyglądem i imponującym majestatem lustra, ramy i podstawy, zbywali te opowiastki wzruszeniem ramion i śmiechem, pełnym politowania dla bezrozumnych bajań ciemnej tłuszczy. Ocalało nienaruszone z wielu pożarów, buntów i rzezi, dziwnym trafem tak szczęśliwie, że wielkiej kryształowej tafli i postumentu nie pokryła nawet zmarszczka stopienia od żaru buchających płomieni. Niekiedy kolejni właściciele półgębkiem wspominali legendę o tym, że zwierciadło wyszło bez szwanku nawet z zamętu i krwawych rzezi buntu Pugaczowa. Podobno Jemielian Pugaczow polecił przewozić tremo na specjalnie wykonanej, wielkiej furze, zaprzężonej w dwie pary wołów. Z obrzydzeniem przypominano, że ustawiano je w miejscach kaźni dziedziców i dworskich oficjalistów, wbijanych na pal albo rżniętych piłami, żeby, przynajmniej na początku, kiedy jeszcze nie stracili przytomności, dobrze widzieli, co się z nimi dzieje. Wódz ludowego powstania nakazał zasłaniać potem lustro trema opończą zszytą z końskich derek i nigdy nie chciał się w nim przejrzeć, lecz jego towarzysze czynili tak często, śmiejąc się i twierdząc, że oprócz swoich brodatych twarzy nic nadzwyczajnego nie ujrzeli – a więc trzeba iść dalej, mścić się za oprymowanie ludu, wycinając szlachtę w pień. Nieodmiennie opowieść tę kończono przypomnieniem ciekawostki, że jednak Jemielian jeden raz przejrzał się w zwierciadle trema – na dziedzińcu moskiewskiej turmy, kiedy już wyprowadzono go na egzekucję, jak sądzono, długą, krwawą i pełną męczarni, planowaną dla zaspokojenia wściekłości carycy Katarzyny. Zwierciadło ustawiono celowo, wycierając je starannie z kurzu, tak aby Pugaczow dobrze się widział – i przestraszył się obrazem

66


Antoni Nowakowski długiej śmierci wśród katuszy, a potem może począł skomleć o litość. Przywódca włościańskiego buntu, blady jak ściana, śmiało podszedł do lustra, i zaraz pokłonił się przed zwierciadłem w pas, krzycząc rozradowany: ”Na życzenie Katieńki użyją tylko katowskiego topora, jakież to szczęście!” – a za chwilę sam, z hardo zadartą głową wdrapał się na wózek, mający dowieść go na deski szafotu, cały czas zachowując się dumnie, jak przystało dońskiemu Kozakowi. Już w nie tak bardzo odległych czasach konterfekty książąt rosyjskich, przodków posiadaczy lustra, rozsiekały na strzępy bagnety i szable bolszewików, a modlących się zsiniałymi wargami właścicieli zwierciadła powieszono na ulicznych latarniach, lecz tremo nienaruszone trwało dalej. Ktoś twierdził potem, może jakaś służąca, że zwierciadło odbiło postacie, kręcące się wolno na sznurach, przewiązanych przez szczyty słupów oświetleniowych, choć ustawienia lustra uniemożliwiało ten widok. Nikt w to jednak nie wierzył, traktując opowieść jak ludową bajdę prostaków, wstrząśniętych rozmachem krwawego terroru, podobnie jak i legendę o widzeniu Pugaczowa. Mąż Anny dowiedział się o tremie od jednego z zaufanych londyńskich marszandów i natychmiast je nabył – uczynił to zresztą bez większych trudności – gdyż olbrzymie zwierciadło wspaniale wieńczyło renowację pięknego budynku, a nadto wiązało się z nim sporo legend i opowieści – tak jak zawsze bywa z pięknym i starym dziełem sztuki. Opowiadano o zwierciadle, że zdobiło nawet przedsionek ukrytej w głuszy leśnej daczy jednego z wodzów nowego, proletariackiego porządku. Przypadło mu bardzo do gustu, tak dalece, że kiedy aresztowano go pod zarzutem zdrady rewolucji, poprosił o umożliwienie powrotu – tylko na chwilę – do tej cichej sadyby. Uzyskał łaskawą zgodę na zaspokojenie dziwacznej, bardzo burżujskiej fanaberii, skrzętnie zresztą odnotowanej w akcie oskarżenia, jako dowód zaprzedania się drobnomieszczańskiemu stylowi życia. Człowiek ten pragnął niezwykle mocno jeszcze raz się w nim przejrzeć, może chcąc przez kilka sekund sycić umysł pięknem i majestatycznością trema, albo może też upewnić się, jakiż los go czeka – choć już wtedy wydawał się pewny, że niebawem pistoletowa kula przewierci mu mózg. Niekiedy cichaczem wspominano, traktując to jak starą klechdę, z nieodłącznym uśmieszkiem pobłażania rozciągającym mięśnie twarzy, że tremo pokazuje przyszłość, tak jak podobno przedstawiło ją Pugaczowowi.

67


Antoni Nowakowski Nikt w to za bardzo nie wierzył, bo człowiek pewny śmierci mógł wiele widzieć w nieskazitelnie gładkiej tafli kryształu, ale może właśnie i dlatego tak o nie dbano. Stojąca przed wysokim zwierciadłem kobieta uwielbiała historie związane z potężnym lustrem. Nie tylko uwodziły ją zawikłane dzieje trema – Anna niemal kochała przyglądać się matowej plątaninie wzorów i wodząc placem, tak jak wiele osób przed nią, szukać nowych symboli skrytych w gąszczu dziesiątków drewnianych kwadracików, prostokątów, elips i owali. Fascynowała się tym, jakby powierzchnia konsoli kryła tajemnicę, a może dziwną zagadkę, trudną do odgadnięcia, a przecież istotną. Nieraz sama naśmiewała się z siebie, ale potem wracała, i wodząc paznokciem po lekko opalizującym blacie i coś szepcąc, szukała odpowiedzi na nigdy niesformułowane głośno pytania. Teraz jednak z natężeniem spoglądała w lustro. Widziała w kryształowej tafli odbicie płomyków świec lichtarzy ustawionych na stole w salonie, nieskazitelną biel atłasowego obrusa, różnokolorowe refleksy światła w kieliszkach z rżniętego kryształu, postacie córki i syna przynoszących talerze. Lśniąca porcelanowa zastawa odbijała blask wielkiego, sufitowego żyrandola. Anna oglądała w zwierciadle tak bardzo przez nią kochany świat. Kochała Adama. Ubóstwiała dzieci, Andrzeja i Monikę. Uwielbiała niezwykle okazałe domostwo, będące rodzinnym światem – i życie w nim. Uśmiechnęła się do siebie – szeroko, radośnie, najszerzej, jak tylko potrafiła. Olbrzymie lustro wiernie odwzorowało wygięcie pięknie wykrojonych warg. Błysk drobnych, foremnych zębów. Połysk drogiej szminki. Ruch języka wolno oblizującego usta. Adam zawsze tak zapobiegliwie zbierał antyki – pomyślała z zadowoleniem. – Już wtedy, kiedy dopiero zaczynał karierę. Teraz wszyscy podziwiają wnętrze domu. Po wejściu do środka zamieniają się w słupy soli. Jakżeż to zabawne wygląda! I w końcu, koronując wszystkie wysiłki, zakupił tremo. Naprawdę pysznie. Przyjrzała się swojemu odbiciu. Doszła do wniosku, że nadal wygląda bosko. Ogarnęło ją poczucie szczęścia. Wciąż miała doskonałą figurę, przyciągającą wzrok, kuszącą. Czarna, delikatnie mieniąca się sukienka z dekoltem w kształcie łezki świetnie uwydatniała kształty. Kupiła ją tydzień temu, kiedy Adam telefonicznie przekazał wiadomość o swojej nominacji. Kreacja kosztowała tyle, że Anna postanowiła nigdy nie wspominać mężowi o cenie.

68


Antoni Nowakowski Adam zawsze oszczędzał, z czego ona niejednokrotnie się śmiała, uważając, że ma bzika na tym punkcie – a im bardziej się bogacił, tym bardziej to już niezrozumiałe skąpstwo pogłębiało się. Wydawali coraz więcej, a Adam trząsł się nad cenami nieistotnych drobiazgów. Istniało jednak usprawiedliwienie tej rozrzutności. Anna niedawno podpisała umowę na przetłumaczenie wyboru opowiadań współczesnych pisarzy rosyjskich. Szczęśliwie powróciła do wykonywania zawodu, będącego pasją jej życia. Nagle poczuła, że pochłania ją coś dawno zapomnianego – pospieszne, ranne wstawanie, wertowanie słowników, sięganie do książek bardziej lub mniej znanych pisarzy, żeby odszukać nowe znaczenie jakiegoś wyrazu, początkowo bezpłodnie denerwujące, a później coraz bardziej udane budowanie zdań, akapitów, w końcu rozdziałów. Odkryła z rozkoszą, że prawie na nic nie ma czasu, bo pochłania ją prawie zapomniana, sprawiająca jednak niesłychaną przyjemność najzwyklejsza, wytężona krzątanina przy ulubionej pracy. Poprawiła włosy. Starannie pociągnęła usta pomadką. Szeroką i grubą ramę zwierciadła pokrywało kłębowisko finezyjnie wyrzeźbionych postaci amorków. Każdą odtworzono inaczej, a żadna twarz się nie powtarzała. Niektóre ze skrzydlatych cherubinków dęły w trzymane przy ustach trąbki, inne napinały łuki, dobywały strzał z kołczanów lub trzymały palec na buziach. Kilku śmiało się figlarnie. Anna przesunęła palcem po zamyślonej twarzyczce drewnianego cherubina. Tylko on miał zaciśnięte wargi. Skrzywione usta i zmarszczone czoło tchnęły wyrazem posępnego smutku. Jeżeli odnalazło się dziwnego aniołeczka w gęstwie roześmianych twarzyczek, przyciągał wzrok. Kobiecie stojącej przed imponującą taflą srebrzonego szkła przypominał uwięzionego w masywnej obejmie zwiastuna niewypowiedzianej tajemnicy, przerażającej dla słuchacza. – Nie frasuj się tak. – Ułożyła palec na podbródku twarzyczki. – Mamy dzisiaj wielkie święto. Wiesz, nominacja Adama. Mój przekład. Cóż za szczęście! Opuścimy cię, ale będziemy powracać. Chociaż raz mógłbyś się uśmiechnąć. Szurgot na okiennej szybie odwrócił uwagę Anny od zwierciadła. Coś uderzyło we framugę. Mocny pogłos dziwnie łatwo przeniknął przez dźwiękoszczelne okno do obszernego hallu. Anna wzruszyła ramionami. W tym roku cieszyła się z urodzaju włoskich orzechów w ogrodzie. Skonstatowała, że pewnie wiatr cisnął wyrośnięte

69


Antoni Nowakowski owoce w twardych skorupach wprost w grube szkło, a jutro będzie musiała je pozbierać. Przycisnęła przycisk w ścianie. Na zewnątrz metalowa żaluzja zsunęła się, szczelnie przesłaniając okienny otwór. Kobieta odwróciła się. Czuła się tak szczęśliwa, że musiała jakoś to okazać. Pragnęła coś uczynić, dziwny gest, nawet szalony, może zatańczyć – albo zacząć się śmiać, perliście, radośnie, prawie już zapomnianym młodzieńczym śmiechem beztroskiego i radosnego uniesienia. W jednej chwili zdała sobie sprawę, że nie potrafi uczynić nic więcej od pospolitego, trywialnego ruchu rąk, jakby umysł i ciało krępowała przezroczysta substancja, przyjemna w dotyku, ale pozwalająca tylko na określone zachowania. Podniosła ręce. Na nic więcej nie umiała się zdobyć. Przez chwilę czuła żal, że nawet wtedy, kiedy jest sama, stać ją tylko na to. Poczucie jakiegoś niespełnienia, a może zniewolenia, szybko jednak uciekło, a Anna natychmiast o nim zapomniała. Klaszcząc w dłonie, tanecznym krokiem wróciła do salonu. Przez ułamek sekundy w jej umyśle przewinęła się myśl, że zna ten sposób poruszania się, gdzieś go widziała, może w jakimś filmie, że coś ją kiedyś niezauważalnie spętało, a ona z radością się temu poddała. Nie zastanawiała się jednak dłużej – czekało ją jeszcze sporo zajęć. Gdyby odwróciła się, rzuciła okiem na majestatycznie wyglądającą płaszczyznę lustra, na kryształową taflę, zobaczyłaby, że uśmiech smutnego cherubinka się pogłębił, a wąskie wargi mocnej wykrzywiły. Posępny aniołek jakby odprowadzał wzrokiem kobiecą postać. Może pragnął jej powiedzieć – gdyby tylko mógł – że nie powinna się tak bardzo radować oczekującym ją szczęściem. Być może, zamierzał opowiedzieć o jej poprzednikach, też śledzących w nieskazitelnie gładkiej powierzchni uczucie radości, rozświetlające ich twarze, a potem widzących u siebie tylko rozpacz. Albo pragnął ją przed czymś przestrzec – lub coś przypomnieć. *** – Nigdzie nie mogę się zalogować. Niepojęte. Andrzej siedział na starej, perskiej otomanie, wpatrując się ze zdziwieniem w ekran laptopa.

70


Antoni Nowakowski – Dzieje się coś dziwnego. Mignęła wiadomość, że coś prasnęło w Afrykę. Potem połączenie się przerwało. Anna znowu wzniosła ręce. Przez chwilę pomyślała, że ciągle powtarza ten ruch i nikt nie zwraca na niego uwagi. – Nie możesz spędzić życia przed komputerem, nawet studiując w Oxfordzie – Z dezaprobatą pokręciła głową. – Zwłaszcza dzisiaj, kiedy mamy ten dzień. Nasze święto. Lepiej zrobisz, jeżeli odłożysz tę czarodziejską skrzynkę. Pomóż Monice. W głosie Anny brzmiał nacisk, co zdarzało się rzadko. Od dawna tonowała słowa. Może chciała jeszcze powiedzieć parę ostrych zdań, ale się powstrzymała. –- Ostatnimi czasy w Afryce zawsze coś wybucha. – Monka odęła z niesmakiem wargi. – Albo mamy zamach, albo rewolucję, a potem imigrantów, tak jak zwykle. Twarz Moniki zastygła w wyrazie skupienia. Wzniesionymi palcami wykonywała drobne gesty, podobne ruchom dłoni dyrygenta, patrzącego na partyturę nieznanej symfonii i bezwiednie zarysowującego linię melodyczną wyimaginowaną batutą. – Pierwszym daniem będzie zupa rakowa? – Monika odwróciła głowę w stronę matki. – Tak – potwierdziła Anna. – Gdybym wiedziała, że raki gotuje się żywcem, zrezygnowałabym. Boże, nie mogę zapomnieć widoku ich oczu, wyłażących ze skorup. Okropieństwo. Wstrząsnęła się z obrzydzeniem. – Przysięgam, że nie wiedziałam, że skorupiaki żywe wrzuca się do wrzątku. Dla podkreślenia szczerości słów Anna położyła dłoń na piersi, mocno dramatycznym ruchem, jednak pełnym gracji. – Dobrze, że do przygotowań najęliśmy zaufaną kucharkę. – Monika prychnęła przez zęby. – Uciekłam do swoich pokojów, kiedy dowiedziałam się, jak gotuje się taką zupę. Nie wiem, czy ją zjem. Córka formułowała zdania podobnie jak Anna – wyraźnie, dźwięcznie, z wyraźną nutką afektacji, a każde brzmiało tak, jakby zamierzała obwieścić coś niezwykle istotnego. Monika niejednokrotnie grymasiła, oceniając usługi osób utrzymujących w porządku dom i ogród albo przygotowujących przyjęcia. Rauty, jak coraz częściej powiadał Adam.. Niektórych pracowników pielęgnujących pokoje i sad jednak ceniła, twierdząc, że zdobyli jej zaufanie – i że ich lubi.

71


Antoni Nowakowski – Na pewno okaże się niebywale smaczna. – Andrzej ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w ekran. Rysy jego twarzy nadal układały się w wyraz zdziwienia. – Na koniec spróbujemy pewnie ostryg, a to też żywe stworzenia. Umierają w twoich ślicznych ząbkach, jeżeli o tym nie wiesz. Ja też je lubię, oczywiście, z odpowiednim dodatkiem świeżej cytryny. Zamilkli na chwilę. Zdawało się, że Monika nie wie, co odpowiedzieć. Uwielbiała jeść małże, popijając dobrze schłodzonym szampanem. Dwa lata temu ukończyła z wyróżnieniem studia finansowe w Londynie, a w nieodległym czasie miała uzyskać dyplom historyka sztuki. Adam zamierzał kupić córce spory antykwariat, potem zamienić go w duży dom aukcyjny, pozwalając Monice rozwinąć dochodową i ciekawą działalność. Palce Andrzeja poruszały się bez chwili przerwy po ekranie. Nie czekał na słowa siostry. – Nieprawdopodobne. Nadal nie wchodzę do systemu. Zatrzasnął pokrywę. Potem znowu ją odchylił. – Chciałem sprawdzić, co piszą o nominacji ojca – dodał tonem usprawiedliwienia. – Komentarze pewnie brzmią fantastycznie. Ojciec wiedział, że go wybiorą, ale dla wszystkich to sensacja. Dla tego plebsu, ciągle zajmującego się gonieniem za każdą złotówką – w głosie Andrzeja zabrzmiała pogarda – ojciec stanie się w końcu osobą naprawdę znaną. Będą znowu o kimś gadali, pisali i rozważali, jak można osiągnąć szczyt. Zdałbym wstępną relację: byłby zadowolony. Gdyby ktoś posłuchał rodzinnych rozmów w okazałym pałacu, lśniącym teraz świeżym połyskiem miedzianego pokrycia dachów, zorientowałby się, że Andrzej zawsze mówi o Adamie „ojciec”, stale z tą samą nieudawaną nutą szacunku, a nawet bojaźni, dziwną, jak na blisko dwudziestosiedmioletniego mężczyznę, absolwenta renomowanej uczelni, dodatkowo studiującego jeszcze prawo. Anna plasnęła w dłonie. Zręcznym ruchem przełożyła laptopa na sekreterę ustawioną obok wezgłowia otomany. – Bierzmy się za ustawianie! – zakomenderowała. – Pośpieszmy się! Dałam wszystkim ludziom wolne – chciałam, żebyśmy zostali sami. Wiem, że jagnię jest naprawdę smaczne wtedy, kiedy nie za długo piecze się na wolnym ogniu. Do tej potrawy specjalnie kupiłam nowy piec gazowy. Wolno rozkładała błyszczące w blasku żyrandola talerze na obrusie. – Wspaniała nominacja Adama! – Jeszcze raz pokręciła głową. – Nadal w to jeszcze nie wierzę. Zastępca prezesa centrali banku w Paryżu!

72


Antoni Nowakowski Teraz, przez króciutką chwilę, znowu poczuła coś natrętnie codziennego, zwykłego i sztucznego – nieumiejętność wypowiedzenia innych niż zawsze słów, jakby poruszała się w jednym zasobie zwrotów, bez przerwy używanych, do szczętu zużytych, podobnych do tych pustych i ciągle takich samych ruchów rąk i głowy – odartych ze znaczenia gestów. Tylko przez ułamek sekundy, bo zaraz o tym zapomniała. Andrzej niechętnie wstał. – Opanowują sytuację. – Uśmiechnął się z rozbawieniem. – Ostatnia wiadomość. Po prostu przybysz z przestworzy uderzył w tereny obok Johannesburga. Pewnie kawałek asteroidy. Nic wielkiego. Przeciągnął dłonią po gładko wygolonym podbródku. – Piszą, że właśnie stąd wzięły się wszystkie perturbacje – dodał po chwili namysłu. Prychnął. – Niebawem powrócimy do normalności. Patrzyli na siebie z uśmiechem i nie zwrócili uwagi, że na obrazie, wiszącym w salonie naprzeciw wejścia do westybulu, Jezus Chrystus miał przez chwilę dziwnie odwróconą głowę, może chcąc spojrzeć w rozległą przestrzeń pomieszczenia zajmowanego teraz przez trzy osoby – a lustro trema wiernie oddało ten nieznaczny, ale przecież wyraźny ruch. Nie spostrzegli, że policzki Zbawiciela nabrały rumieńców. *** Adam kupił replikę malowidła dawno, kiedy zaczynał urządzać dom. Obraz odtworzył hiszpański kopista, Jose Manuel Santamaria, mieszkający na obrzeżach Madrytu, malarz obdarzony wielkim i lekceważonym przez wszystkich talentem. Santamaria tworzył doskonałe dzieła realistyczne, mieszając style i obficie korzystając z odkryć Caravaggia, Velazgueza, Goyi i wizjonerstwa Boscha. Nikt ich jednak nie kupował. Twierdzono, że są manieryczne i epigońskie, uważając je za zręczne naśladownictwo starych mistrzów. Proponowano Santamarii zajęcie się sztuką performance, wróżąc mu w niej wielką przyszłość, ale Hiszpan oceniał performance jako błazeństwo. Jeden z nielicznych agentów malarza wpadł na prosty pomysł: niechże Jose tworzy kopie znanych dzieł bliskich mu twórców, a jego świecący gołą skórą portfel szybko się zapełni. Santamaria spisywał się doskonale w nowej roli, mając mnóstwo zamówień. Nie potrzebował się niczym martwić – żył hulaszczo,

73


Antoni Nowakowski tarzając się, wzorem Caravaggia, w wyuzdanych orgiach, coraz bardziej uzależniony od alkoholu i narkotyków, pewnie mających stłumić drążące go poczucie niespełnienia. Tak twierdzili nieliczni znajomi, podkreślając jednak rosnące mistrzostwo Hiszpana, pewność ręki i niebywałą sprawność. Ten okres trwał jednak krótko, bo Santamaria począł malować kopie doskonalsze od oryginałów. Przekonał się o tym jeden z nabywców, znawca sztuki, zainteresowany repliką obrazu Vermeera. Odkrył, że to, za co suto zapłacił, ceniąc umiejętności Jose, jest malarsko o wiele lepsze od pierwowzoru. Santamaria w obrazie inaczej rozłożył światłocienie, nadał twarzy kobiecej postaci mało uchwytny, jakby domyślny, ale wyrazisty rys drapieżności, może i tłumionego okrucieństwa, wzbogacił kolorystykę, wkomponował kilka świetnie odtworzonych, niepokojących widza szczegółów. Nabywca nie protestował, zorientowawszy się, że dzieło Hiszpana może mieć znaczną wartość. Ale innym poprawki i samowola Santamarii nie przypadły do gustu – i malarz gwałtownie tracił klientów. Adam potrzebował do pałacu akcentu artystycznego, podkreślającego szacunek do wiary. Zwrócił uwagę na reprodukcję obrazu Melchersa „Wieczerza w Emmaus” – solenną pracę, niespecjalnie porywającą, choć niezłą. Uznał, że się nada, bo malunek Melchersa nie epatował religijną ostentacją. Czasy się zmieniały i taki element miał znaczenie podczas rozmów o coraz większych interesach. Adam twierdził, że dyskretny, ale wyrazisty symbol religijny w salonie będzie jak najbardziej właściwy, a dzieło amerykańskiego twórcy świetnie się do tego nadawało. Santamarię polecił właściciel niewielkiej firmy z Zurychu, specjalizującej się w sprzedaży cennych drobiazgów i bardzo starannie wykonanych replik obrazów. Podczas lunchu w jednym z przytulnych klubów szczerze – tak wydawało się Adamowii – przedstawił sytuację. – Jose sam się wykańcza – stwierdził z uśmiechem jowialny Szwajcar, dolewając parę kropel koniaku do kawy. – Ale maluje nadal fantastycznie. Ogarnia go coraz większe, kompletnie niezrozumiałe szaleństwo. Właściwie jedno trzyma go przy życiu i wkłada w to całą swoją skołataną duszę – malarstwo. Nie wiem, o co mu chodzi. Mówią, że miewa jakieś wizje, a on sam powiada, że doznał iluminacji. Agent parsknął urywanym śmiechem – Zapłaci pan niewiele, naprawdę, jak dla pana tyle co nic, nawet doliczając moją prowizję – kontynuował. – Widzi pan – oczy pośrednika

74


Antoni Nowakowski błysnęły – ten człowiek dożywa swoich dni, bo coś go opętało. Jego obrazy, te niby kopie, tak doskonałe – w głosie agenta zabrzmiała pewność kogoś, kto prawie całe życie strawił na handlu dziełami sztuki i się na nim dorobił – osiągną po śmierci Jose znaczną wartość. Perspektywicznie jest to świetny interes. Przerwali na chwilę. W milczenie obaj zajadali się pysznymi lodami. – Przyznam, że trochę pomagam Jose. Nie wiem, dlaczego. – Szwajcar ze smakiem oblizał łyżeczkę. – Może to sentyment do naprawdę dobrej sztuki, a może po prostu go lubię. On jest kimś jakby przeniesionym z dawnych czasów. Może wie o czymś, o czym już zapomnieliśmy. Ale będzie pan zadowolony, to pewne. Otrzyma pan więcej niż replikę. Dużo więcej. Dłoń z łyżeczką wykonała szeroki gest w powietrzu. Adam bez wahania podpisał czek. Parę miesięcy później, wertując specjalistyczny periodyk, z krótkiej notatki dowiedział się, że Santamaria nie żyje. Zmarł w swoim domu, w niesprzątanej od dawna willi. Udusił się własnymi wymiocinami. Znaleziono go po kilku dniach od zgonu, leżącego pod sztalugą, pośród pustych butelek po ordynarnym samogonie, fiolek i pogiętych strzykawek. W dłoni trzymał pędzel, może chcąc, zanim wyda ostatnie tchnienie, nałożyć kolejną warstwę farby. W pokojach nie znaleziono żadnego obrazu, czemu Adam się nie dziwił – szwajcarski agent wyglądał na człowieka przezornego i zapobiegliwego – oprócz jednego, tego na blejtramie: kolejnej kopii obrazu Melchersa. Gdyby Monika, lubiąca dzieło Santamarii, przyjrzała mu się dokładniej, pewnie dostrzegłaby, że palce Zbawiciela zaciskają się teraz o wiele mocniej na owocu, trzymanym w uniesionych dłoniach – tak silnie, że zaczyna z niego kapać płyn, przypominający jednak nie sok, a prawdziwą krew, plamiącą stół. *** Adam starannie wmasowywał żel w podbródek i policzki. Miał bardzo silny zarost. Pragnął dzisiejszego wieczoru wyglądać jak najlepiej, więc ponownie się ogolił. Przyzwyczaił się już do konieczności dwukrotnego używania golarki w ciągu dnia. Uważnie i krytycznie studiował odbicie rysów twarzy w łazienkowym lustrze. Widział nadal przystojną twarz osoby radzącej sobie w życiu – i bardzo bogatego człowieka, tak majętnego, że jego nazwisko od kilku

75


Antoni Nowakowski lat notowano w corocznych zestawieniach ludzi dysponujących wielkimi fortunami, co prawda jeszcze na końcu list, ale – jednak już wpisywano. Teraz jednak o tym nie myślał. Po prostu oceniał swoją twarz, systematycznie i starannie. Miał na to czas i zamierzał dobrze go wykorzystać – tak jak zawsze. Widział mocno zarysowany, kanciasty i wydatny podbródek, chude policzki, ładnie wykrojony, lekko zadarty nos. Kilka razy zmarszczył długie, nieco siwiejące brwi. Z satysfakcją stwierdził, że całkiem nieźle wyglądają. Niewielkie worki pod oczyma przydawały twarzy wyrazu spracowania i zmęczenia, jednak zbytnio nie raziły. Zmierzwił dłonią gęstą, szpakowatą czuprynę. Ciągle cieszył się, że twarde jak druty włosy stawiają mocny opór palcom. Zakola nad czołem znowu się uwydatniły, jednakże umiejętnie zaczesana czupryna znakomicie maskowała początki łysinki. Szare tęczówki w lustrze patrzyły twardo i badawczo. Zdawały się oceniać każdy szczegół. Gdyby ktoś chciał określić charakter Adama po wyglądzie twarzy, od razu zwróciłby uwagę na przenikliwe spojrzenie dużych, szarych oczu. Osoba studiująca fizjonomię niedawno golącego się mężczyzny szybko zdałaby sobie sprawę, że umysł kryjący się za bystro, bez zmrużenia powiek, patrzącymi gałkami ocznymi jest równie przenikliwy jak wzrok. Umie prędko i trafnie wyciągać wnioski – i potrafi natychmiast je realizować. Uśmiechnął się do swojego odbicia. Trudne lata dochodzenia do wielkiej fortuny nie pokryły warstwą sadła nadal szczupłej sylwetki. Adam często powiadał, że wszystko, co spożywa, po prostu natychmiast spala, w pędzie działania, w kręcącym się młynie dziesiątków ryzykownych operacji finansowych. Ze śmiechem wspominał, jak nieraz tygodniami zajadał się talerzami frytek i golonkami, polanymi jeszcze suto tłuszczem – i chudł. Zaczął się powoli, a potem coraz szybciej bogacić dawno temu, kiedy ukończył studia matematyczne i zabrał się do pisania doktoratu. Wszystko się zmieniało, a on, jak wielu, dostrzegł w przemienianiu rzeczywistości swoją szansę. Pożyczał pieniądze, początkowo niewielkie, i obracał nimi. Szczęśliwie, choć zakonotował kilka porażek – a prędko coraz znaczniejszymi sumami: dziesiątkami tysięcy dolarów, setkami tysięcy, w końcu milionami. Pomagał mu jego ścisły umysł, przypominający, jak Adam nadmieniał ze śmiechem,

76


Antoni Nowakowski dobrze zaprogramowany mózg elektroniczny. Zajmował się wszystkim, czym się dało – spirytualiami, surowcami, tekstyliami, lekami, potem akcjami i papierami dłużnymi. Nigdy nie przekraczał granic prawa, sprytnie je tylko, z pomocą nielicznej grupy zaufanych osób, omijając. Czasami, z zaciśniętymi zębami i furią w sercu, musiał się opłacać dziwnym ludziom, próbującym ściągać od niego haracz. Wycofywał się wtedy natychmiast, od razu znajdując kilka nowych sfer działania, jeszcze nie zagospodarowanych, ryzykownych, lecz zarazem nieprawdopodobnie dochodowych. W pewnej chwili zorientował się, że właściwie za niczym nie potrzebuje gonić – zgromadził tak dużo, że coś, co eufemistycznie nazywał „rodzinnym kapitałem” samo się gwałtownie pomnażało – wystarczało właściwie zarządzać aktywami. Dokończył prawie już zapomniany przewód doktorski i zajął się tylko jednym – obrotem kapitałem i finansami. Teraz, kiedy badał przez długą chwilę twarz, minione lata nagle stanęły mu przed oczyma. Oparł palec na lustrzanym koniuszku nosa. – Szczęściarzu – przemówił łagodnym tonem. – Dopiero teraz nacieszymy się życiem. Wszystko jeszcze przed nami. W zamyśleniu patrzył w lustro. Adam zawsze się śpieszył i nie poświęcał przy goleniu zbyt wiele uwagi ocenie swojego oblicza. Z uśmiechem zadowolenia studiował wygląd czoła, warg i policzków zastępcy dyrektora centrali wielkiego banku, mającego oddziały w całej Europie i w większości krajów świata. Nowego konglomeratu, ekspansywnego, zamierzającego przejąć paręnaście innych spółek finansowych i rozszerzyć strefę wpływów. Dzisiaj rano odebrał nominację rady nadzorczej. Zaczynał się wspinać po szczeblach drabiny wielkiej kariery. Będziemy musieli przenieść się do Paryża – pomyślał, zakładając koszulę. – Boże, Anna będzie taka szczęśliwa. Wiązał teraz muszkę. Smokingowa marynarka wisiała na uchwycie obok drzwi. Adam zazwyczaj, jeżeli koniecznie musiał włożyć smoking, po prostu go wypożyczał. Kiedy dowiedział się o wielkim awansie, kupił taki strój. Nie chciał na rodzinnej uroczystości wystąpić w nie swoim ubraniu. Długo dobierał krój i rozmiar, ale teraz z przyjemnością oglądał ubranie. Nabył od razu dodatkowo tuzin smokingów, nieco różniących się od siebie. Firma dawała spory rabat za tak znaczny zakup, a więc nie omieszkał

77


Antoni Nowakowski z niego skorzystać – po prostu wszystko kosztowało znacznie taniej. Uważał, że jest to ważne. Włożył do kieszeni spodni skórzane etui z kluczykami nowego auta. W drugiej umieścił elektronicznego pilota. Limuzyna prezentowała się doskonale. Adam miał pewność, że Anna oniemieje na jej widok. Piękny samochód najwyższej klasy, przeznaczony dla niej. Tylko to się teraz liczyło. Ponownie wyciągnął ze spodni niewielki pokrowiec. Zamierzał coś sprawdzić, jak zwykle dokładnie. Patrzył na niego w zamyśleniu. Wrażenie niemalże doskonałości małego etui pogłębiło się – odpowiedniej grubości, wspaniale wyprawiona i barwiona bawola skóra, potrójne szycie, specjalne nici, kształt doskonale pasujący do dłoni. Ekskluzywny wyrób, dyskretnie doskonały – tak jak wszystko, co go otaczało. Przedmiot znowu przywiódł natrętnie pojawiającą się ostatnio w głębi tak sprawnego mózgu myśl, że jednak coś stracił – coś ważnego. Miał poczucie, że niesie go – bez jego woli – niewidzialna, słodko pachnąca i miła dla duszy breja wielu takich drobiazgów, ciągle tych samych głupio idyllicznych, do niczego nie zmuszających dni – i pogłębiającej się samotności. Chowając wytworne etui, Adam pomyślał, że przed snem rzuci okiem w zwierciadło trema. Przejrzy się w nim. Znał jego historię na tyle, na ile dało się ją odtworzyć. Przeczytał podczas jednego z lotów do Singapuru dossier wspaniałego antyku, pieczołowicie przygotowane przez agenta domu aukcyjnego. Wiedział, że najważniejszą część wykonał wenecki mistrz, opętany ideą stworzenia lustra doskonałego, tak perfekcyjnego, że odwzorowywałoby dokładnie wszystko, bez najmniejszej skazy. Historia trema obfitowała w wiele luk i niejasności, ale podkreślała, że twórca trema włożył w pracę wszystkie umiejętności – i całą duszę, oczywiście, nie osiągając zamierzonego efektu, będącego tylko mirażem jego wyobraźni. Krótka wzmianka stwierdzała sucho, że twórca lustra sądził, że jego dzieło może nawet pokazywać przyszłość.Los Wenecjanina kompendium kwitowało zdawkowo – niektórzy z jego czeladników twierdzili, że oszalał i zakończył żywot w przytułku dla obłąkanych. Pozostali powiadali, że stał się eremitą i do końca swoich dni, samotny, w ciszy i skupieniu pustelni tworzył nowe lustra, jeszcze doskonalsze. Więcej informacji dossier przynosiło o twórcy ramy – zwykłym rzemieślniku, ale o wielkim talencie, ogarniętym od dzieciństwa pasją rzeźbienia i, podobnie jak Andriej Rublow w malarstwie,

78


Antoni Nowakowski chcącym przekazać w twarzyczkach i postaciach cherubów chwałę i moc boską. Snycerz pewnie nawet nie wiedział o istnieniu Rublowa, ale, jak wielu ludzi niekończących się równin Rosji, ogarniętych przenikającą ich dusze nieposkromioną pasją tworzenia, kierował się tą samą ideą. Znano tylko jego imię: Wasyl, więc określano go Wasylem Bezimiennym. Rama trema należała do mało znanych wytworów rąk Wasyla. Nagły powiew powietrza z uchylonego okna łazienki musnął policzek Adama. – Ucieka ciepło, trzeba domknąć szybę – mruknął pod nosem. – Zawsze należy oszczędzać. Ze zdziwieniem przyjrzał się kilkudziesięciu drobinom pyłu, osypujących się po szklanej tafli, o wiele większych niż zwykłe ziarenka piachu niesionego wiatrem. Opuszkami palców wyczuł, że są twarde, wilgotne i szorstkie w dotyku. Nieuważnym gestem strzepnął wszystkie na parapet. Starannie zamknął okno. Zakonotował sobie w pamięci: przejrzy się w wielkiej tafli zwierciadła trema. Adam miał pewność, że jeżeli nawet rzeczywiście lustro coś pokazuje, coś wykraczającego ponad zwykłe, symetryczne odbicie rzeczywistości, jemu ukaże szczęśliwą przyszłość i spełnienie zamiarów. Sprecyzował myśl: odzyskania miłości Anny i wspięcia się jak najwyżej, w tej kolejności. Zamykając drzwi, już nie usłyszał kolejnych, silnych uderzeń gęstych tumanów piachu w okna i mur. *** – Świece cudownie pachną – zauważyła Monika, pociągając nosem. – Sama wybierałam. Kupiłam najlepsze. Andrzej nachylony nad wazą z zupą rakową wdychał zapach potrawy, a może poszukiwał w zawiesistym płynie śladów po oczach czerwonych skorupiaków. Zatarł ręce, jakby widok wnętrza naczynia wzbudził w nim apetyt. Monika zręcznie nakładała szparagi na talerzyki. – Od dłuższego czasu wszystko nam się udaje. – Adam pokiwał głową. Uważnie nalewał wino do kieliszków. – Cieszmy się z tego. Kwestia, jaki rodzaj wina jest właściwy do zupy rakowej, stał się wcześniej przedmiotem, nie do końca rozstrzygniętej, dyskusji pomiędzy Anną i Moniką. – Teraz czeka nas Paryż. – Anna westchnęła. – Już na stałe.

79


Antoni Nowakowski – Zacznę tam zbierać obrazy. – Adam zaśmiał się. – Od dawna o tym marzyłem. Teraz, przy moich zarobkach, powiedzmy szczerze, potężnych dochodach, możemy sobie na to pozwolić. Oczywiście w granicach rozsądku, pamiętam o tym. Wstrząs zasygnalizowało drżenie stołu i lekko kołyszący się wielki żyrandol. Kryształowe wisiorki sufitowego świecznika zadźwięczały przeciągle. Ich głos brzmiał dostojnie, a jednocześnie świergotliwie, jak kląskanie ptaków. Kiedyś wieloramienny, złocony żyrandol wisiał pod sklepieniem dużej kaplicy jednego z kościołów. Teraz, wyposażony w elektryczne żarówki doskonale imitujące świece, rozświetlał każdy zakątek wielkiego salonu – i wcale nie raził wielkością w obszernym i niezwykle wysokim pomieszczeniu, wręcz przeciwnie, pięknie wpisywał się w rozległy przestwór salonu, dawnej sali balowej. – Jejku, jak ślicznie brzęczą. – Monika zadarła głowę. – Przypominają melodyjkę pozytywki kupionej przez tatę, kiedy ledwo odrosłam od ziemi. Przecudownie grają. Twarz Moniki rozpromieniła się w uśmiechu. Trzymając w dłoni widelec z kęsem jagnięciny, z zachwytem wpatrywała się w coraz wolniejszy ruch rzucających refleksy światła szklanych ozdób. Odgłos powoli zamierał. – Cóż się stało? – Anna pospiesznie otarła usta chusteczką. – Wybuch gazu w sąsiedztwie? Musimy kogoś powiadomić. Jej twarz wyrażała niepewność podszytą odcieniem lęku. Może Anna bała się, że jakieś zdarzenie z otaczającego pałac świata zepsuje nastrój rodzinnego spotkania. Uważnie spojrzała na przysadzistą komodę w rogu. Po południu położyła na blacie mebla, wyrobu Chippendale’a, spory stos kartek papieru – kompletny już przekład. Zamierzała się nim pochwalić mężowi i dzieciom jeszcze podczas kolacji. – Chyba nie. – Andrzej sceptycznie pokręcił głową. – Słyszelibyśmy. Niedaleko jakaś firma prowadzi wiercenia badawcze i pewnie natrafili na coś w ziemi. Pracują po południu, to się często zdarza. Stłumiony grubością murów jęk syren przywołał z powrotem uśmiech na twarzy Adama. Odwrócił głowę, przysłuchując się cichnącemu zawodzeniu trzech klaksonów alarmowych pojazdów przejeżdżających nieodległą ulicą. Płomyki świec nadal się chybotały. Knoty zaczęły skwierczeć. Andrzej nieco przesunął pokrętło palnika, podgrzewającego tuszę jagnięcia. Niebieskawy płomyczek przydusiły krople tłuszczu, intensywnie kapiące w jedno miejsce.

80


Antoni Nowakowski – Ktoś zareagował. Bardzo dobrze. – Adam przerwał wysysanie zawartości sporego brzucha raka. – Pyszne mięso. Z uwagą spojrzał na wielkie odnóża skorupiaka, może zastanawiając się, czy warto je gryźć. – Wisiorki tak pięknie błyskają. – Monika westchnęła. Ciągle patrzyła w górę. – A ja jeszcze pamiętam tamto brzmienie. Zaczęła naśladować zapamiętane z dzieciństwa łagodne akordy muzycznego mechanizmu. – Stary przyrząd nadal działa. – Adam z zadowoleniem zatarł ręce. – Zepsuliście go dawno temu, ty i Andrzej. Niedawno oddałem do naprawy rozregulowaną przez was pozytywkę. Rozstroiliście ją do imentu. Andrzej pstryknął przyciskiem pilota telewizora. Wielki ekran wiszący na ścianie błysnął ostrym kontrastem kolorów. Na płaskiej powierzchni mężczyzna w źle zawiązanym krawacie bezgłośnie poruszał ustami. Kamera przeskoczyła na obraz kulistego wykresu pokrytego pofałdowanym siatkami. Wykres przecinały dwie linie – prosta o czerwonej barwie wyraźnie odchylała się od drugiej, zielonej. Obraz przesłoniła męska dłoń z sygnetem na serdecznym palcu, trzymająca wskaźnik. Koniec strzałki przesuwał się po czerwonej, uciekającej w dół linii. – Nie ma głosu. Kolejny raz dzieje się coś dziwnego – ze zdziwieniem stwierdził Andrzej. – Nie potrafię tego zrozumieć. Położył nóż na talerzu. – Poszperam w sieci i zaraz czegoś się dowiemy. Poczekajcie, to potrwa chwilę. W stojącym w westybulu tremie odbijały się postacie czterech osób siedzących przy stole. Ich szczęśliwe twarze. Uśmiechy. Oszczędne albo gwałtowne gesty dłoni. Poruszające się wargi. Błysk zębów. Smużki oparów unoszących się z korpusów wypalonych do połowy świec. Refleks od płomienia podgrzewacza, nadal delikatnie muskającego upieczone wcześniej jagnię i nadającego bardziej nasyconą barwę jego brązowawej skórce. Nieliczne już krople ciągle wytapianego zwierzęcego tłuszczu, kapiące na owalną podstawę urządzenia wykonaną ze złoconego brązu. – Zgaszę trochę świateł. – Anna podniosła się z krzesła. – Lichtarze najzupełniej wystarczą. Adam uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem. Pewnie chciał to zaproponować, ale żona go ubiegła.

81


Antoni Nowakowski Cień, padający na twarzyczkę zamyślonego cherubinka w oprawie zwierciadła, pogłębił wyraz smutku ukryty w jego zmęczonych oczach. Z każdą gasnącą żarówką półmrok, powoli okrywający malutką postać z palcem na ustach, stawał się głębszy, ale drewniane oblicze wcale nie znikało – nabierało teraz wyrazistości, jakby oświetlał je nieistniejący snop światła. – W Afrykę uderzyła druga część tej asteroidy. – Andrzej wykonał niepewny ruch dłonią. – Ziemska oś chyba zmieniła położenie o kilka stopni. Wolno pokręcił głową gestem wyrażającym zdziwienie. – Tak przypuszczają naukowcy – dodał z wahaniem. – Kurwa, ale piszą też, że to się w ogóle nie mogło zdarzyć. Nawet duża asteroida nie jest w stanie wykrzywić ziemskiej osi. Po prostu taki przybysz ma za mała masę. Kurwa, nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi! To jest… niemożliwe. Widać było, że Andrzej nie umie dobrać zakończenia ostatniego zdania. Bezgłośnie poruszał wargami, może szukając właściwego słowa. – Synu, opanuj się – głos Adama brzmiał zimno. Lekko karcąco, jak wtedy, kiedy odrzucał natrętną propozycję interesu nie rokującego powodzenia. Postukał widelcem w atłasowy obrus. – Coś się wydarzyło: ktoś potem wszystko wyjaśni. Nie przeklinaj niczym prostak. Nie przy wspólnym stole. – Jutro rano dowiemy się wszystkiego. – Anna odęła wargi. – Jutro będziemy mieli czas na studiowanie wiadomości. Andrzej zatrzasnął pokrywę laptopa. – Przepraszam – stwierdził ze skruchą, unosząc ręce. – Stało się coś niespotykanego. Zrozumcie mnie. Nieprzewidywalnego. Jagnię, nabite na długi rożen napędzany silniczkiem podgrzewacza, mocno już okrojone, obracało się powoli, nadal wydalając nieco stopionego sadła. Żar palnika gazowego pojemnika nagrzewał powietrze, powodując chybotanie płomyków świec, rzucających dziwne refleksy na sufit, ściany – i na kopię obrazu Melchersa. Może ten dodatkowy światłocień spowodował, że wargi Zbawiciela ułożyły się teraz w pobłażliwy uśmiech, jakby osoba w powłóczystych szatach rozumiała, czemu nikt nie pojmuje, o czym mówi Andrzej. Andrzej, znowu kręcąc głową, ponownie odchylił czarną pokrywę. – Chyba znają już przyczynę zdarzenia – stwierdził z nikłym uśmiechem. – Ta planetoida niespodziewanie uderzyła w dużą sondę badawczą, mającą dotrzeć do jakichś tam odległych czeluści wszechświata i zmieniła trajektorię, zderzając się z kulą ziemską. Dziwny przypadek. Wzruszył ramionami.

82


Antoni Nowakowski – Do atmosfery dostał się pył – ciągnął po chwili milczenia. – Strasznie dużo pyłu. To wszystko jest w ogóle możliwe? Machinalnie włożył do ust kawałek jagnięciny i zaczął żuć. – Chyba tak. – Adam też dobrał sobie mięsa. – Wielokrotnie już o tym słyszeliśmy. Chyba najczęściej wtedy, kiedy wybucha wulkan. Popukał palcami w obrus. – To ważna informacja. Szare oczy zwęziły się. – Zajmę się tym od rana, bo ten wieczór jest tylko dla nas. Przez ułamek sekundy Adam chciał opowiedzieć o tym, że wiele obligacji i akcji straci na wartości, a inne zyskają. Zatrzęsą się kursy kilku walut, w tym pewnie bitego ze złota krugerranda. Zamierzał napomknąć o tej ważnej konstatacji, ale znowu poczuł, że wspomni o kolejnych wytwornych drobiazgach, o kolumnach cyfr na znanych tylko nielicznym kontach z długimi szeregami zer na końcu, że opowie historyjkę o cudownie pachnącej brei, coraz bardziej go wchłaniającej, zawłaszczającej całe jego życie – i duszę. Niezauważalnie dla wszystkich wzdrygnął się i zmilczał. Jagnięcina smakowała wybornie, więc po prostu nałożył na talerz dodatkową porcję. – Zanieczyszczeń w powietrzu jest sporo – niepewnie dopowiedział Andrzej. – Tworzą tumany. Obłoki. Właściwe nie wiadomo co. No i, kurwa, doczytałem się czegoś takiego: nawet największa rakieta nie zmieniłaby toru lotu asteroidy. To nie powinni się zdarzyć! A wszystko zostało wcześniej obliczone. Mieli się minąć, i to z daleka! Cóż za szajs. Twarz Anny stężała w grymasie gniewu. – Jędruś, nie psuj wieczoru głupotami. – Drobna dłoń kobiety plasnęła w stół. – Pewnie to jest ważne, ale zajmiemy się tym jutro. Chłopcze, opanuj się. Adam otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale uprzedziła go Monika. – Będziemy chodzili przez parę dni w maseczkach – Monika parsknęła. Dłonią zatuliła wargi, najwidoczniej powstrzymując wybuch śmiechu. – Będziemy wyglądać jak pacjenci rozciągającej się wszechobecnej kliniki. Wszyscy ludzie. Wyobrażacie to sobie? Palcami przetarła załzawione powieki, lekko rozmazując makijaż. Nawet jej brat wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Zwierciadło trema wiernie pokazywało rozciągnięte grymasem chichotu twarze czterech postaci siedzących przy stole. Policzki Andrzeja, drgające

83


Antoni Nowakowski niepohamowanym grymasem rozbawienia, a może jednak strachu. Postać Moniki, kręcącej się w poszukiwaniu puderniczki. Stosik kartek leżącego na komodzie zapomnianego tłumaczenia Anny. Dokładnie odbijały też postacie z kopii obrazu Melchersa, w pełnej dystynkcji surowej, prostej ramie – właściwie przecież obrazu Santamarii – wiszącego na wprost przejścia do westybulu i to, że Chrystus powoli podnosi się z krzesła. *** Majestatyczna tafla lustra błyszczała w westybulu i Andrzej, siedzący przy stole, dobrze ją widział. W jakiejś chwili Monika zapragnęła sprawdzić ułożenie fryzury i włączyła dwa kinkiety, nadal łagodnie świecące – po prostu potem ich nie zgasiła – i teraz, w półmroku wielkiego hallu światło żarówek jeszcze lepiej uwydatniało doskonałość szlifu szkła i gładkość powierzchni. Lustro wyglądało jak zawieszona na ścianie, wypływająca z sufitu struga srebrzystego blasku. Andrzej bębnił palcami po stole. Odgłos tłumił gruby obrus, ale mimo to mocne uderzenia dłoni przypominały swą siłą pukanie do drzwi. Siedzieli sami – Adam zarządził przerwę przed deserem i wraz z Anną wyszedł na taras. – Pierdolenie o Szopenie. – Palce Andrzeja wyciągnęły się w stronę laptopa, ale zaraz cofnęły. Zamaszyście splunął na dywan. – Starzy poszli pogruchać, więc powtórzę: pierdolenie o Szopenie. Pokrywa przenośnego urządzenia zdawała się nęcić Andrzeja, ale i jednoczenie, pewnie po raz pierwszy w życiu, odstraszać. Dłoń wyciągała się i cofała, jakby lękał się unieść wieko laptopa. Nieskoordynowane poruszenia ramienia przeplatał ruchem głowy odwracającej się w stronę trema. W końcu dolał wina do kieliszków, uważnie patrząc na szyjkę butelki. Może sprawdzał, czy nie drży mu dłoń. Czubkiem buta starannie roztarł plwocinę. Dywan, leżący na modrzewiowych deskach podłogi, wyglądał elegancko, jak wszystko w rozległym pałacu, ale niczym szczególnym nie imponował. Anna od dawna zamierzała go zmienić, lecz nawał zajęć przy tłumaczeniu nie pozwolił na dokonanie zadowalającego ją wyboru. Odłożyła sprawę na później, tak jak wiele innych. Monika nie zwracała uwagi na brata: oglądała swoje paznokcie. Podobnie jak matka, poświęciła wczorajsze przedpołudnie na wizytę w jednym z najlepszych gabinetów kosmetycznym.

84


Antoni Nowakowski – Człowieku, czy ty jednak nie przesadzasz? W głosie Moniki zabrzmiał zwykły dla niej ton wystudiowanej afektacji. Andrzej pił wino z szerokiego kieliszka, długimi łykami, jakby chcąc zaspokoić nagle zrodzone pragnienie. – Ani trochę. – Odstawił kieliszek. – Tylko nikt tego wszystkiego nie rozumie, nawet ty. Przecież coś się, kurwa, chyba kończy, a my o tym nie myślimy! Teraz Monika z uwagą przyglądała się niewielkiemu półmiskowi z ostrygami i nożowi o wąskim, ale grubym ostrzu, służącemu do rozwierania twardych osłon. Nie zwróciła uwagi na słowa brata. Andrzej, kiedy sobie podchmielił, wygadywał czasami najprzeróżniejsze głupstwa – przekonała się już o tym parę razy. – Naprawdę uważasz, że one jeszcze żyją? Ostrzem wskazała na cielistą masę w środku rozchylonych małżowin. Monika do wszystkiego i wszystkich zachowywała dystans, nawet w stosunku do rodziców. Adam uważał, że to świetna cecha charakteru, a połączenie znajomości ekonomii i wiedzy o sztuce przyniesie córce sukces w prowadzeniu domu aukcyjnego. Często korzystał z pomocy Moniki przy zakupach elementów urządzenia pałacu, mawiając ze śmiechem, wyraźnie podszytym dumą, że jego dziecko ma naprawdę dobre oko i świetnie sobie radzi podczas licytacji wybranych okazów. Teraz Monika uważnie wpatrywała się we wnętrze ostrygi. Z widocznym wahaniem wycisnęła kilka kropel soku z przeciętej na pól dorodnej cytryny. – Już więcej nie czytaj. – Stanowczym ruchem zatrzasnęła pokrywę komputera. – Zdaje się, że to ci szkodzi. Starzy się tak cieszą z dzisiejszego wieczoru. Chyba znowu się odnaleźli. Przecież nie dzieje się nic naprawdę nadzwyczajnego. Wbiła nóż i widelec w głąb małża. Bardzo uważnie oglądała kęsek wyjęty ze środka. – Dobrze – ospale odpowiedział brat. – To pewnie nie ma już żadnego znaczenia. I nie będzie miało. Nadal patrzył w stronę westybulu, pewnie chcąc spojrzeć w srebrzystą taflę lustra trema. Głowa zwracała się ku hallowi, a ciało parę razy przechylił do przodu, może po to, żeby wyraźniej widzieć. Andrzej nie znał dokładnie historii lustra i w ogóle się nią nie interesował. Opowiadania matki o legendach związanych ze zwierciadłem nużyły go, więc najczęściej kwitował je mało uprzejmym wzruszeniem ramion. Jednak teraz, w przytulnym półmroku pokoju, po raz pierwszy zdawał się łaknąć

85


Antoni Nowakowski zerknięcia w olbrzymią taflę kryształowego szkła i przejrzenia się w nim, ale nie uczynił nic, nawet kroku, aby podejść bliżej. Może nie posiadał odwagi Pugaczowa, a może jednak kiedyś, przypadkiem, słyszał o tej historii. Gdyby Andrzej stanął przed lustrem, zobaczyłby, że na obrazie Santamarii dłonie Chrystusa już prawie zmiażdżyły dorodną pomarańczę, a na stół padają kawałki krwistoczerwonego miąższu, podobnego strzępom zmiażdżonego mięsa. *** – Zrywa się wietrzyk. – Anna położyła dłoń na ramieniu męża. – Chwilami mocno dmucha. – Świetnie. – Zęby Adama błysnęły w szerokim uśmiechu. – Odwraca od ciebie zapach tytoniu. Wiem, że go nie znosisz. Za parę godzin, może dni, wietrzysko pewnie ustanie. Po raz kolejny się zaciągnął. Sporo palił i gustował w pospolitych kubańskich cygaretkach. Lubił jednak ten tani gatunek kupowany jeszcze w czasie studiów i nie mógł się z nim rozstać. Niejednokrotnie w doborowym towarzystwie dziwne upodobanie sprawiało kłopot, ale Adam radził sobie, tłumacząc, że jest reminiscencją czasów młodości. Z nietłumioną rozkoszą wdychał mocny dym. Stali na tarasie w rozległym uskoku bocznej ściany głównego korpusu budynku. Załamanie murów dobrze chroniło przed wiatrem, a nawet przed wichrem, nacierającym od południa, mało w tym miejscu odczuwalnym. Żółtawe światła ulicznych latarni świeciły kilkadziesiąt metrów dalej, przesłonione przez wyrośnięte konary i listowie ogrodowych drzew. Teraz, w mroku wieczoru, lampy obramowujące jezdnię wyglądały jak oświetlone od wewnątrz choinkowe ozdoby, przywieszone do gałęzi. Pogłos przejeżdżających samochodów tłumiła roślinność wielkiego sadu. Brzmiał jak szmer nurtu wolno płynącej rzeki. Tylko niekiedy ostry buczek klaksonu przypominał, że za metalowymi prętami ogrodzenia rozciąga się podmiejska ulica. Adam zakarbował w pamięci, że należy zlecić przycięcie gałęzi. Mógł też zrobić to sam, w któryś z nielicznych naprawdę wolnych weekendów.

86


Antoni Nowakowski Ta myśl wprawiła go w zadowolenie. Wypuszczą nowe pędy – pomyślał z radością. – Stworzą rozleglejszą ścianę zieleni. Będziemy w ogrodzie czuli się jak w mitycznym Edenie, stworzonym tylko przez nas i tylko dla nas. – Wiesz, z czego cieszę się najbardziej? – Anna machnęła ręką. Kłąb dym z cygara poleciał w jej stronę. Anna kaszlnęła. Przysunęła się do męża. – Cieszę się z tego, że tak dużo jeszcze przed nami – stwierdziła z zadumą. – Znowu tłumaczę z rosyjskiego. Opowiadałam już o tym. – Wtuliła policzek w ramię Adama. – Ty osiągniesz sukces. Używała zwykłych zwrotów, mocno wyświechtanych, i wiedziała o tym, ale zdawało się jej, że teraz nabierają znaczenia, a stojący obok mężczyzna słucha ich z uwagą. Nie miała poczucia, że powiedziała coś oczywistego, śmiesznie brzmiący frazes – przeciwnie, czuła, że wyzwala się ze słodkiej leguminy otaczającej ją idylli. Jeszcze może nie do końca, ale wykonuje pierwszy krok. – Tak dużo jeszcze przed nami – powtórzyła. W jej głosie zabrzmiało uniesienie. – Wspaniale wszystko się układa. Nawet ten wieczorny powiew jest wyjątkowo ciepły, choć porywisty. Rozprostowała szeroko ręce, szczerym i niewystudiowanym gestem, jakby coś od siebie odrzucała. Powiewy mas powietrza się wzmagały. Korony drzew szumiały, gięte uderzeniami wichru. Jedna z żółtych kul prześwietlających plątaninę gałęzi zamrugała kilka razy. Zgasła. Potem przestała świecić druga. – Wiesz, chciałabym już teraz, natychmiast, poprowadzić nowe auto. Anna mocniej wtuliła głowę w gładką tkaninę smokingu. Sprawiało jej to przyjemność. Zapach dymu cygaretki wcale nie odstręczał – przywołał wspomnienie czasów, kiedy oboje często śmiali się jak szaleni z upodobania Adama i nieodmiennie znajdowali w tym radość. – Pojechalibyśmy sobie i gadalibyśmy. – Roześmiała się, tak jak dawniej, pełną piersią. – Nie uwierzysz, jaka jestem szczęśliwa. – Jutro. – Adam uśmiechnął się. – Uczynimy tak jutro. Jeszcze mamy czas. Mnóstwo czasu: na wszystko. Zgasił niedopałek w mosiężnej popielniczce. – Anno – ciągnął, wolną ręką starannie otrzepując smokingową marynarkę. – Ostatnio sporo zrozumiałem. Wiem, że stałem się samolubny. Kupowałem mnóstwo pięknych rzeczy. Ciągle urządzałem dom.

87


Antoni Nowakowski – To bardzo dobrze. – Anna uśmiechnęła się. – Wiem. – Adam pokiwał głową. Przetarł dłonią usta. Kawalątek tytoniowego listka przykleił się mu do wargi. – Bawiłem się tym dla własnej przyjemności. Tak stało się z zakupieniem trema do westybulu. Wydaliśmy sporo pieniędzy, a nawet ciebie nie zapytałem, czy tego chcesz. Ono po prostu mi się podobało. Milczeli przez chwilę. – W końcu kupiłem coś tylko dla ciebie – kontynuował Adam. – Nowy, piękny samochód. Tylko dla ciebie, moje kochanie. Adam mówił tak, jakby czynił rachunek sumienia i wyznawał winy, z namysłem, starając się niczego nie pominąć. Nie wiedział, dlaczego tak czyni, czuł jednak, że teraz z czegoś się wyzwala, może z bezmiaru otaczających go nieistotnych drobiazgów, cudownie wygodnych, lecz przesłaniających wszystko, a może odrzuca coś nienazwanego, czym się dawno temu zachłysnął, tak mocno, że przesłoniło mu wszystko. Śmiech Anny zabrzmiał perliście, prawie tak samo, jak niedawny świergot kryształowych ozdób wielkiego żyrandola – czysto i jasno, nieskażoną niczym nutą szczęścia. – Jutro pojedziemy na długą przejażdżkę. Nie mogę się doczekać. Pogłaskała męża po policzku, czułym, nieco nieśmiałym gestem kochanki, pieszczącej miłość życia. W tej chwili nie pamiętała o tym, że bardzo długo uważała Adama za egoistę i samoluba, zajmującego się tylko karierą i antykami. Wiedziała, że podoba się kobietom i umie to wykorzystywać. Często zastanawiała się, czy go nie porzucić. W męce zazdrości odpłacała tym samym, o co go podejrzewała. I nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie zamierzała teraz o tym wszystkim myśleć. Pragnęła żyć tą chwilą i tym wszystkim, co jeszcze ich czekało. Nieśmiało, jeszcze nieufnie, Anna zaczynała wierzyć, że tak się stanie. Tkliwym gestem ponownie musnęła ustami policzek Adama. – Będziemy sami – dodała rozmarzonym głosem. – Porozmawiamy o tym, co jeszcze nas czeka. Długo. Ale teraz chodźmy do dzieci. Specjalnie przylecieli przedwczoraj z Londynu. Tak rzadko spotykamy się razem. Adam zamknął drzwi prowadzące na taras. Szybkim krokiem poszedł za Anną. Zajęci sobą i swoim światem, znowu powoli ich łączącym, nie usłyszeli trzasku pierwszego łamiącego się konaru. Kiedy Adam odwrócił się plecami od ściany, gwałtowny podmuch wzmagającego się wietrzyska smagnął szyby.

88


Antoni Nowakowski Przygarść piachu, niesionego przez powietrze z Afryki, osunęła się po futrynie. W ślad za nią uderzyła druga, trzecia i następne. Zgasła kolejna lampa ulicznej latarni. Adam nie zwrócił na to uwagi. Ciągle pamiętał jednak, że przed snem powinien przejrzeć się w lustrze trema i sprawdzić, czy czegoś jednak mu nie ukaże. *** W codziennie polerowanej przez gosposię powierzchni wysokiego zwierciadła nadal bezgłośnie poruszały się postacie siedzące przy stole. Migotała sylwetka Andrzeja, próbującego jednak otworzyć pokrywę laptopa. Szczupła figura Moniki ze śmiejącą się twarzą. Jej ręce, zatrzaskujące ciemne wieko małego urządzenia, kiedy brat je podnosił. Fryzura Anny i wysublimowana czerwień włosów. Uśmiech Adama, ruchy jego warg, języka, połysk zębów, poruszanie dłońmi w powietrzu. Waza z zimną już zupą rakową, nietkniętą prawie przez nikogo. Resztki potraw na talerzach. Kawałek ostrygi, leżący na dywanie, pewnie upuszczony przez Monikę. Lustro trema pokazywało szczęśliwy uśmiech Anny, zamaszyste wywijanie w powietrzu trzymanym przez nią widelcem i połysk pięknych paznokci. Zwierciadło odbijało też ekran telewizora. Ręka z pierścieniem na palcu po raz wtóry przesuwała wskaźnik po czerwonej linii wskazującej odchylenie ziemskiej osi – nie mogącej nastąpić, a jednak już potwierdzonej. Potem plastykowa strzałka zniknęła. Dłoń wykonywała ruchy przy wykresie, jakby chciała coś napisać na ekranie. W szlifowanym krysztale lustra widz mógłby zobaczyć, że mankiet białej koszuli jest lekko przybrudzony – być może, zabrakło czasu, żeby ją zmienić. Za tymi figurami hieratycznie przedstawiony Chrystus ciągle wpatrywał się w zamyśleniu w przestrzeń skromnie urządzonego pokoju. Szaty wysokiej, sztywno siedzącej boskiej postaci miały lekki odcień szarości, a blade policzki i czoło trupi wygląd, mocniej i wyraziściej podkreślony przez Santamarię. Zwierciadło trema wiernie odbijało wyraz zdumienia i zaskoczenia na twarzach ludzi, siedzących naprzeciwko Jezusa, o wiele lepiej oddany przez hiszpańskiego kopistę. Na podłodze nadal leżał kapelusz, jakby ktoś, zaskoczony, zerwał go z głowy i rzucił, pewnie w jednej chwili pojmując, któż nagle i niespodziewanie usiadł przy stole. Stojąca z boku kobieta ze zdziwieniem, a nawet z wyrazem trwogi, przyglądała się dziwnemu przybyszowi,

89


Antoni Nowakowski ale jej twarz coraz bardziej przypominała nie oblicze pospolitej gospodyni, szykującej podwieczorek, lecz trupią czaszkę obciągniętą żywą jeszcze skórą. Nagle tremo ukazało coś dziwnego – palce Zbawiciela mocniej zacisnęły się na trzymanej w dłoniach pomarańczy, tak silnie, że zmiażdżyły ją do końca. Zdawało się, że wzrok tej postaci staje się surowy i po raz następny wolno kieruje głowę w inną stronę, może chcąc ogarnąć oczyma przestrzeń niezamkniętą ramami malowidła albo nawet zamierzając się zmaterializować. Zwierciadło odbiło ruch Jezusa: wstawał. Tremo nie mogło pokazać wizerunku nieba, zasnuwanego powłoką szybko przesuwających się ciemnych chmur, gnanych nasilającym się wichrem. Nadciągających z daleka nisko wiszących czarnych zasłon firmamentu, sypiących coraz gęstszymi strumieniami pustynnego pyłu. Skłębionej masy obłoków zaciemniających nieboskłon. Mroku ogarniającego świat. Nie mogło ukazać, że masy pyłu przesłaniają coraz większy obszar nieba. Nikt nie mógł przecież zobaczyć w zwierciadle, że ogarniają prawie cały europejski kontynent. I ujrzeć, że niesione wzmagającym się wiatrem, nieubłaganie zmierzają dalej. Ale, nie wiadomo dlaczego, wszystko odbijało się w nieskazitelnie gładkiej powierzchni, nienaruszonej zębem czasu. Tremo nie powinno odtworzyć widoku ludzi gapiących się w niebo i nierozumiejących, cóż się stało, ale gdzieś w głębi płaskiego obrazu zaczynał on migotać, tak samo jak odbicie latarni z kołyszącymi się wisielcami, twarz człowieka w okrągłych binoklach z osmaloną dziurą pośrodku czoła, oblicze starca z długimi włosami i wyrazem szaleństwa w oczach, pochylonego nad tyglem pełnym srebrzystego stopu, łagodnie uśmiechającego się wychudłego mnicha z dłutem w dłoni, pracującego przy głowie drewnianej figury i wielu innych, mniejszych i większych postaci, a wśród nich człowieka z wybałuszonymi oczyma, gryzącego pożółkłymi od nikotyny zębami trzonek pędzla. Następne poruszenie ziemi gwałtownie wstrząsnęło pałacem. Tremo przedstawiało teraz – a przecież nie mogło tego odzwierciedlić – nieczęsto spotykany widok: na podmiejskiej uliczce zgasły wszystkie światła. I coś dziwnego. W głębi lustra narastał mrok – nieprzenikniona ciemność, bezmiar niewidzianej jeszcze otchłani, w płaskiej powierzchni zwierciadła stającej się coraz mroczniejszą i głębszą. 8 czerwca 2013 r.

90



Władysław Ryś (stary krab)

Urodził się w Zawadzie k/Nowego Sącza jeszcze przed II Wojną Światową. Wyrósł w Beskidzie Wyspowym, studia rolnicze skończył w Krakowie, mieszka w Tarnowie. Na emeryturze zamarzył mu się powrót w czasy dzieciństwa, strony rodzinne, górskie krajobrazy. Czyni to, pisząc rymowane wiersze, stosowane często w poezji ludowej, mające znamiona użytkowości i okazjonalności. Wiele w nich pogody i prostoty, także wrażliwości na szczegóły topograficzne i kulturowe. Część z nich dedykowana jest konkretnym osobom, członkom rodziny, przyjacielowi, później także poetom, których twórczość jest mu szczególnie bliska. W tym stylu wydaje dwa tomiki wierszy, w 1999 roku Położę kwiat skromny, zaś rok później Mlecz to mniszek, mniszek - maj. Z periodyków kulturalnych i na portalach internetowych poznaje zasady warsztatu literackiego, często od poetów, którzy mogliby być jego wnukami. Otwarty na krytykę, publikuje swoje utwory m. in. w Nieszufladzie, Poezji polskiej, także w Fabrica Librorum. W roku 2003 wydaje zbiorek wierszy Rozpogodzenia i wreszcie w 2007 - Dwugłos. Od tego czasu nie zabiega już o kolejne własne książeczki poetyckie, zadowala się publikowaniem wierszy i miniatur prozatorskich w almanachach konkursowych czy zbiorowych antologiach, firmowanych przez internetowe portale poetyckie i literackie. Jego utwory drukowane były też w czasopismach Akant, Angora, Iskra czy Kozirynek. Najchętniej wkleja jednak swoje wiersze na literackich forach, gdzie spotyka się z podobnymi pasjonatami poezji i innych, krótkich zwłaszcza, form literackich.


Władysław Ryś

Fotografia Tato wrócił z wojny. Poprzeszywany nieco mundur usiłowała mama przefarbować na czarny kolor, ale nie najlepiej jej to wyszło. Parciany tornister i owijacze dostały się Jaśkowi, który używał ich głównie zimą. Nosił w tornistrze dwa zeszyty, ster, liczydło zrobione z żołędzi i ceratowy piórnik, który mu przysłał brat z niewoli. W oryginalnym, wojskowym kolorze pozostał jeszcze podhalański kapelusz. Nosił go ojciec w upalne żniwa, czy przy sianokosach. Utkany był tak solidnie, że czasem przynosiłem w nim wody ze źródełka na Porębach. Pijąc, wychwalał walory wody życia, resztę wlewał do kuski na osełkę, którą nosił przy pasku. Inaczej potoczyły się losy stryjka Julka. Dostał się do niewoli niemieckiej. Przysyłał listy, czasem zdjęcie. Na klapie marynarki miał barwny trójkąt z literą „P”. Wszystkie listy zaczynały się „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, zapamiętałem też zakończenie jednego z nich: Jam jest Polak, a nie świnia, Ryś Julian, Westfalia. Można się domyśleć, jak traktowała go bauerka, której męża wysłano na wschodni front. Przychodziły też listy od ciotki Marii, która jeszcze żyje w Kanadzie. Wtedy służyła u wdowy na Śląsku Cieszyńskim, w miejscowości Próchna. W gospodarstwie nie było żadnego mężczyzny i na Marii spoczywały wszystkie obowiązki gospodarskie. Pracowała ciężko, ale mogła się najeść do syta, czego rodzinny dom nie mógł jej zapewnić. Wypytywała w każdym liście o słabawych na nogach braci, o najmłodszego swego braciszka Jaśka i o mnie. Jasiek zabierał mnie, pędząc potokiem krowy, na leśne placyny. Pokazywał wiewiórki i ptaki, nory lisa, gniazda wron i niebieskie piórka sójki, zjedzonej przez jastrzębia. Robił „pierdawki” z wierzbowej kory, z żytniego źdźbła, czy rurkowatej łodyżki mniszka. Z drewienek potrafił wystrugać śmigło do wiatraczka albo pióra młynka wodnego, który się kręcił w potoku. Czasu na bawienie się ze mną miał niewiele, latem musiał pracować w polu z moimi rodzicami, poganiać krowy, zimą nosił sieczkę i chodził do szkoły, oczywiście.

93


Władysław Ryś Zainteresowanie nami cioci i stryja i, zapewne, tęsknota za rodzinnym domem sprawiły, że rodzice wzięli nas obu do zakładu fotograficznego pani Janowskiej w Sowlinach. Fotografie powędrowały na Śląsk do Marii i do stryka Julka w Westfalii. Zdjęcie to jest jedynym dowodem, jak obaj z Jaśkiem prezentowaliśmy się w tym czasie. Jest to również dokument okupacyjnej biedy, jaka panowała na limanowskiej wsi. Wystarczy uważnie obejrzeć ubranka, choćby Władusiowe pończoszki na kolanach. Tarnów, 6 lutego 2012 roku.

94



Jarosław Turowski (Hanzo)

Urodził się w 1990 roku, mieszka w Abramowie, na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie opowiadania obyczajowe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Zafascynowany prozą Stephena Kinga, Cormaca McCarthy‘ego, Clive‘a Barkera i Dana Simmonsa. Oddany fan sagi Kinga o Rolandzie Rewolerowcu i „Mrocznej Wieży“, a także serialu „The Walking Dead“. Publikował w zbiorach opowiadań „Człowiekiem jestem“ oraz „Pokłosie“.


Jarosław Turowski

Apostołowie upadłego świata Kiedyś Gdzieś

No, cześć! Pasowałoby, żebym spytał, co tam u Ciebie, ale nie spytam. Pewnie gnijesz przed telewizorem od świtu do zmierzchu, a młody wyje z głodu, zagłuszany przez telenowele. Jesień przechodzi w zimę, pod krawężnikami gniją liście, a do kratek odpływowych ciurka roztopiony, pierwszy śnieg. Przymrozek oszronił jabłka ciamajdy z naprzeciwka, bo leniowi nie chciało się ich zebrać – zrobiłby dżemu bachorom, bodaj tyle by miały z życia, skoro on szóstego grudnia zamiast kupić im po zasranym kinder jajku, woli dusić grosz w skarpecie pod łóżkiem. Ptaki odleciały, tylko ślepy gawron przechadza się po parku, polując na okruchy. Świat idzie do przodu, a Ty dalej, głucha jak pień, oglądasz megahity podkręcone na cały regulator i nie wiesz, czy Twój syn jeszcze żywy, taka jesteś wyrodna i będziesz, bo pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Piszę do Ciebie z klubu eks­nieudaczników, którego obecna siedziba mieści się właśnie tutaj, gdzie posadziłem dupsko na zmarzłej trawie – za plecami rosną jakieś chwasty, lekko z przodu leży kamień, wszędzie wkoło biegają świnie, a Mechanik śpi zmożony tanim wińskiem, tylko gigantyczne cycki łypią porozumiewawczo z nalepki na butelce, którą ściska w dłoni. Zdaje się, że wszystko, o czym chcę napisać, ma początek w chwili, kiedy wróciłem styrany z roboty, otworzyłem drzwi wejściowe, a Ty wyskoczyłaś zza progu jak diabeł z pudełka i trzasnęłaś mnie w pysk tak siarczyście, aż mi łzy stanęły w oczach, a w głowie zadudniło tysiąc dzwonów. Huknęły zamykane nazad drzwi, z czasem ustał kościelny koncert wewnątrz czaszki i pozostała mi już tylko cisza. Oraz widok zamkniętych drzwi. Odsapnąłem jak zgrzany pies, obłoczek pary rozbił się na białej barierze, jaką ustawiłaś między nami. Może gdzieś zakrakała prześmiewczo wrona, a może od strony ciamajdy z naprzeciwka dobiegła melodyjka ze „Świata według Kiepskich”, bo musiało być nieźle po siódmej – przetrzymały mnie skurwysyny w robocie, żebym jebał nadgodziny na Twojego bękarta, za które podziękowałaś mi liściem w ryj. Może po ulicy przejechał skorodowany poldek od drugich sąsiadów, tych nowych, i zostawił po

97


Jarosław Turowski sobie smugi niebieskawych spalin niby resztki smoczego oddechu, ale nie wiem, nie docierało do mnie nic. W umyśle obijały się ledwo trzy słowa, dość luźno związane z zaistniałą sytuacją, czyli: „chuj, dupa, gówno”. Powtarzałem je nieświadomie niczym mantrę, lecz zaklęcie to nie otworzyło białych wrót. Miałem w kieszeni klucz, ale co z tego – bariera między nami była głębsza niż fundamenty. Mógłbym wejść i spytać, o co tym razem chodzi, podarlibyśmy mordy do północy, dzieciak rzecz jasna głodny w kołysce, potem zawinąłbym w kimono, rano obudził się, udając, że jest cacy, wszystko fajrant, tak szefie, w domu dobrze, podkrążone oczy?, mały miał kolkę, nie dał zasnąć, jasne, że zostanę po godzinach, spokojna głowa. Tyle że bariera dalej wznosiłaby się tam, gdzie zawsze. Budowaliśmy ją wspólnie od lat, a teraz wreszcie stwardniała na tyle, by nie wpuścić mnie do mojego własnego, przytulnego nie­domu. Odwróciłem się i odszedłem. Przy pierwszym napotkanym śmietniku wyrzuciłem klucze. Spoczęły w odmętach opakowań po płatkach kukurydzianych, woreczkach pełnych wydłubanej z cebularza cebuli, sreberkach ze śladami po zlizanym jogurcie i reszcie gówna, którego nie dojrzałem, bo skrył je mrok. Odsapnąłem znowu i skierowałem się ku centrum, dłonie schowałem w kieszenie, a uszy za postawiony na sztorc kołnierz kurtki. Robiło się zimniej, lecz rozgrzewała mnie psychodeliczna mantra, która z czasem coraz bardziej zmieniała się w niezrozumiały bełkot, nachalny myślotok. Wlazłem do pierwszego lepszego baru. Miejsce kusiło smutnych samotników bylejakością. Przyciągało ludzi takich jak ja, ze strzaskanymi marzeniami. Niektórzy mieli prawdziwe kłopoty, inni byli uzależnieni od problemów, nie potrafili zasnąć ze spokojnym sumieniem, więc zalewali się w trupa. Po trzecim piwie przysiadłem się do grubego gościa, w którego cierpiętniczej minie dojrzałem swojego bliźniaka. Spytałem, dlaczego jest smutny. Odparł, że szkoda mu świń. Pracował jako stróż w zagrodach u pewnego potentata mięsnego i codziennie kroiło mu się serce, kiedy patrzył na odjeżdżające do rzeźni ciężarówki. Widział smętne ryje i położone na płask uszy. Łamiącym się głosem dodał, że czuje się jak gestapowiec, co to dogląda nowych transportów do obozu zagłady. Poklepałem go ze współczuciem po górze tłuszczu, która zastępowała mu plecy i zamówiłem kolejkę. Dosiadł się do nas chudy małolat, antyteza Świniarza. Po plamach smaru na niebieskich, roboczych spodniach poznałem, że mechanik. No chyba, że spuszcza się na czarno. Zagaiłem, dlaczego on taki chudy jak szczapa.

98


Jarosław Turowski Miał już mocno w czubie, więc odpowiedział bez oporów, że to od picia. Wali dzień w dzień, bo źle pochował ojca. Dali mu w zakładzie wolne na okazję pochówku, a on zamiast pożegnać się z nieboszczykiem, poszedł w cug. Pogrzeb spędził rzygając za cmentarnym kontenerem. Od tamtej pory, jak tylko wytrzeźwieje, przypomina sobie, że nie okazał zmarłemu tacie szacunku i znowu musi się napić. Zbezcześcił żałobę. Jeden obraz pamięta najlepiej – nieprzetrawiony kawałek korniszona, który sunął bezszelestnie w smudze wymiocin po wstędze z napisem „pogrążeni w smutku, syn z rodziną”. Potem zacięła mu się płyta, nie nagrobna, lecz ta w jego głowie. Powtarzał w kółko o tym wieńcu, który obrzygał na śmietnisku nekropolii. Poszedłby do spowiedzi, ale nie może. Kościoła boi się bardziej niż Boga. Obraz nędzy i rozpaczy jaki roztaczaliśmy, siedząc przy barowym kontuarze, przyciągnął kolejną osobę. Przedstawiła się, ale tak samo jak w przypadku dwóch poprzednich, imię wleciało mi jednym uchem, a wyleciało drugim. Strasznie młodziutka, może młodsza jeszcze od Ciebie, zupełnie nie pasowała do naszego zgorzkniałego towarzystwa, lecz nadrabiała zasmuconą miną. Upiła się z nudów, życie przytłoczyło ją monotonią. Była nimfomanką i znudził się jej każdy rodzaj seksu. Fantazjowała o dupczeniu na dachu bloku, na samiutkim gzymsie, mając pod klaszczącym o męskie uda tyłkiem tylko podniecająco niebezpieczny bezmiar powietrza. Lodowaty wicher tłucze o parasolki starych dewotek, gasi zapalniczkę ćpuna przycupniętego na balkonie czwartego piętra, szepce tajemniczo w kwiatach przedszkolanki z ósmego, zmaga się z antenami, zimowym ptactwem i kablami, a potem smyra ją po mokrej cipce, tylko on zdolny ją spełnić i osuszyć niezaspokojone pożądanie. Świniarz powiedział, że owszem, jesteśmy trzema nieudacznikami, ale nie samobójcami. Mechanik gulgotał obok o wymiocinach spływających po pożegnalnej wstędze, a ja brałem następną kolejkę. Nimfomanka zmarkotniała jeszcze bardziej i spytała, czy może z nami chociaż posiedzieć. Odparliśmy, że jasne. Zauważyłem, że Mechanik zezuje raz po raz na wystające sponad jej dżinsów stringi. Przerwał swój żałobny bełkot i zapytał, dlaczego nosi takie duże stringi. Wyjaśniła, że poznała wczoraj w klubie jakiegoś dzianego gówniarza i pozwoliła mu za kasę przebrać się w jej majtki. Założył i rozciągnął. Nie, nie chciał wejść z nią na blokowy gzyms. Po północy barman burknął, żebyśmy spierdalali, bo widzi mu się, że Nimfomanka nieletnia, Mechanik zaraz się zarzyga, a Świniarz ogólnie

99


Jarosław Turowski odstrasza klientelę obrzydliwym bebechem. Wziąłem po piwie na drogę i wyszliśmy w noc. Pomarańczowy blask latarni rozlewał się pośród mroku niby samotna wyspa, a my staliśmy jak czworo Robinsonów, groteskowych rozbitków współczesności. Przybiegł bury kundel, powąchał moje buty i poleciał dalej. Zniknął w ciemnościach oraz zaduchu spalin. Spytałem Świniarza, czy jemu też się wydaje, że ludzie tankują teraz do baków gnojówkę. Odpowiedział, że na jego nos to będą wieprzowe podroby doprawione zgniłymi jajami, superpaliwo nowego wieku. Nimfomanka podtrzymywała Mechanika. Jak już skończył rzygać, zaciekawił się, co będziemy dalej robić. Podsunąłem, że może byśmy uwolnili te kilkaset niewinnych prosiaków. Świniarz sprostował, że jest ich grubo ponad tysiąc. Spytałem, czy daleko trzeba iść. Nie, całkiem blisko, w stronę obrzeży miasta, tak jak jedzie trajtek osiemnastka, pod samym lasem to będzie, ale jak weźmiemy po drodze jeszcze po dwa piwa, no to całkiem szybko nam minie spacer. Poszliśmy. Po drodze Świniarz zagadał, czy jak uwolni te zwierzaki, to dalej będzie nieudacznikiem. Powiedziałem, że od tej nocy nikt z nas nie będzie już nieudacznikiem. Mechanik wycharczał, że zajebiście, a Nimfomanka spytała, kim zatem będziemy. Pociągnąłem z butelki i wyjaśniłem, że eks-­nieudacznikami. Koniec taplania się w szambie, jebania nadgodzin, pracy w ogóle, a wyzysku w szczególe, nadszedł czas zmian. Trajkotałem natchniony niby prorok do czasu, kiedy Mechanik zaczął jęczeć o wymiocinach na wstędze. Trzasnąłem go w pusty łeb. Przestał na jakiś czas. Nimfomanka spytała, jak rozwiążemy jej problem. Odparłem, że coś się wymyśli, na co ona, że gangbang przerabiała w gimnazjum i to z więcej niż trzema, jedyną opcją pozostał blokowy gzyms. Zanim doszliśmy do świniarni, Mechanik zwymiotował jeszcze trzy razy. Nocny stróż przywitał Świniarza szerokim uśmiechem. Przysiągłbym, że w następnej sekundzie potężny bebech wręcz wgniótł go w ścianę. Ochroniarzyna osunął się bez przytomności, a z radia leciało niewzruszenie, że majteczki w kropeczki, ło­ho­ho­ho. Nimfomanka zaczęła wić się w diskopolowym tańcu, lecz złapałem ją za ramię i ruszyliśmy za Świniarzem. Mechanik burknął, że poczeka tutaj, na krześle. Zanim wróciliśmy, uzbierała się pod nim zacna kałuża wymiocin. Otworzyliśmy na oścież wszystkie bramy, wrota, wierzeje, drzwi i furtki, jakie tylko się dało. Apokaliptyczna, świńska wataha rozbiegła się po mieście

100


Jarosław Turowski w kakofonii kwików i chrumkań. Prosięta z zagrody 4-C chodziły za Świniarzem niby tresowane psy. Bóg mi świadkiem, że łażą za nim po dziś dzień. Spytałem, co one tak za nim truchtają. Odpowiedział, że pewno go lubią, bo był dla nich dobry. Nimfomanka zapytała, czy dobroć ta równała się pierdoleniu małych prosiątek, bo tak to wygląda. Nie odpowiedział nic. Kiedyś później wyznał, że ma żonę, ale są w separacji, więc jestem skłonny mu wierzyć, że on jednak nie jebał tych świń. Zawinęliśmy Mechanika i ruszyliśmy dalej. Całe miasto chrumkało, stając się żywą reklamą przemysłu wędliniarskiego, gdzieś w oddali migały niebiesko-­czerwone koguty. Kupiliśmy u Żyda w całodobowym dwanaście win z gołymi babami na nalepkach, po czym skierowaliśmy się ku cmentarzowi. Na miejscu okazało się, że to nie ta nekropolia co trzeba. Ojciec Mechanika leży po drugiej stronie miasta. Przysiedliśmy pod ceglanym murkiem, otworzyłem jabola i rozlałem do plastikowych kubeczków. O dziwo, świnie zachowywały się nadspodziewanie cicho. Jakby czuły, że nie jest to miejsce odpowiednie na zwierzęce sprzeczki. Prosiaki podgryzały badyla, a my kontemplowaliśmy ciszę z rzadka przerywaną odległym wyciem syren i popijaliśmy siarę, powolutku, jakby to nie była zwykła pryta, lecz bordeaux. Podejrzewam, że każdy z nas rozmyślał o umieraniu. Każdy sam i na swój sposób, tak jak się umiera. Jęzory mlecznobiałej mgły wiły się wokół nagrobków niby widmowe paluchy bezkształtnego potwora. Marmurowe tablice, odbijając sierp księżyca, skrzyły się miliardami zimnych kropelek, co w dziwny sposób kojarzyło mi się z oszronionym kuflem. Tylko gdzieniegdzie jaśniało bursztynowe światełko znicza – ostatni, niestrudzeni maratończycy, którzy tkwią tu od Wszystkich Świętych i dałbym sobie rękę uciąć, że ponad tym melancholijnym krajobrazem przetaczało się wyraźne echo wycia zmory. Spytałem, czy też to słyszą. Zmarzli i otumanieni, bo przysypiający, odpowiedzieli, że tak. Poczęli otrząsać się z odrętwienia, krwisty napój znikał z kubków. Ruszyliśmy sprawdzić makabryczne odgłosy, a trzoda potruchtała cichutko za nami. Znaleźliśmy ją na końcu przedostatniej alejki: kobieta w średnim wieku, ubrana w elegancki żakiet, blond włosy upięte w ciasny kok, na nosie okulary. Klęczała nad czyimś grobem i wyła żałobnie. Po chwili przyłączył się do niej Mechanik. Nimfomanka zapytała, czemu tak wyje na cmentarzu w środku nocy. Nastawiłem uszu, by wysłuchać tej nieskładnej, zasmarkanej historii przetykanej pochlipywaniem.

101


Jarosław Turowski Była nauczycielką, a w grobie leżał jej uczeń. Bystry, fajny chłopak, trochę lekkoduch. Pisał świetne, brudne wiersze o bólu egzystencji, czasami grywał na gitarze na Rynku, zarobione pieniądze przepijał z dziewczyną, sporo wagarował. Błyszczał w klasie jak diament pośród gówna, on jeden potrafił powiedzieć cokolwiek o Kafce, Hemingway’u czy Faulknerze. Mimo że oczytany, nauczycielka musiała go udupić, bo kto to słyszał, by człowiek, który pojawia się w szkole raz na tydzień, został dopuszczony do matury – hańba i wstyd. Tak powiedziała Dyrektorka, a Nauczycielka spełniła rozkaz. Honor szkoły został i tak zbrukany, bo abiturienci­-debile nie potrafili rozróżnić Dantego od Szekspira, a udupiony poeta powiesił się na kablu od żyrandola. W liście pożegnalnym napisał, że zdałby tę maturę. Mechanik zagulgotał, że przynajmniej nie zrzygała się na pogrzebie. Odparła, że zrzygała. Z żalu. Spytałem, czy idzie z nami. Gdzie? Nie wiedziałem, gdzie by tu się mogło przekimać pięcioro ludzi. Świniarz podsunął chatkę Śmieciarza, co mieszka w lesie. Może za butelkę wina zamelinowałby nas w ruinach szopy na workach z plewami. Stwierdziliśmy zgodnie, że nie szkodzi spróbować i ruszyliśmy. Odkorkowałem butelkę siary gwoździem pożyczonym z mijanego krzyża, bo szkoda mi już było zębów i podałem trunek Nauczycielce. Nakazałem pić do dna. O dziwo, usłuchała, a potem nawet poprosiła o jeszcze jedno. Spełniłem zadość jej prośbie. Zapytała, jaki jest plan. Zadziwiłem się. Plan czego, spytałem. Nasz plan na przyszłość. Z tyłu zachrumkała świnia, bo odeszliśmy całkiem daleko od cmentarza. Z odpowiedzią ubiegł mnie Świniarz. Powiedział, że plan jest taki, by spalić za sobą wszystkie mosty, przestać być nieudacznikami i iść przed siebie, po prostu, byle gdzie. Nauczycielka wyjaśniła, że na szkoleniu z podstaw psychologii gadali, iż mosty to za sobą palą tylko psychopaci. Każdy z nas jest trochę psychopatą, tymi słowy zakończyłem dyskusję i rozlałem jeszcze po kubeczku. Na widok darmowego trunku Śmieciarzowi oczy się zaświeciły jak psu jajca. Nie miał jedynek, więc ślina wyciekła mu z gęby na kanciasty podbródek, przetrącony w wysypiskowej batalii o pęk miedzianego drutu. Rozanielony wyseplenił, że delirka trzyma go już drugą noc i za tę cudną butelczynę to zniesie nam do szopy tapicerki od starego Żuka, żeby niewiasty nie musiały kimać na workach z plewami. Jak powiedział, tak zrobił. W ostateczności dałem mu w podzięce dwie butelki, niech i on ma coś z życia, a złe duchy trzymają się bodaj tej nocy z daleka od jego duszy.

102


Jarosław Turowski W szopie leżały trociny, obierki po brukwi, naręcze wierzbowych gałęzi i pełno zwleczonego ze śmietniska żelastwa, w którym Śmieciarz dojrzał coś interesującego. Z eternitowego dachu opadały bezgłośnie mikroskopijne, rakotwórcze cząsteczki, a w ścianach więcej desek brakowało, niż było, lecz czuliśmy się dobrze. Chyba chodziło nam przede wszystkim o sam fakt czterech ścian dokoła, miejski zabobon. Mechanik zasnął niemal od razu. Runął jak długi na twarde klepisko, ciężko powiedzieć, czy rzeczywiście zmógł go sen, czy po prostu zemdlał zmożony śmiertelną dawką alkoholu. Świniarz zajął całe cztery worki z plewami, a koło niego, w równym rządku, spoczęły prosiaki. Nie ruszały obierek, bo wiedziały, że to nie jest ich, mądre bydlęta. Ja długo nie mogłem zasnąć, wsłuchiwałem się w odgłosy dzikiego seksu Nimfomanki z Nauczycielką, jakie dobiegały zza sterty rdzewiejącego złomu. Pieprzyły się jak pojebane niemal do świtu. Następnego dnia Nimfomanka wyznała mi, że od razu miała ochotę na tę wredną, wredną, wredną i bardzo niedobrą panią, co zabiła drugiego człowieka. Powiedziała, że jarało ją to jak skurwysyn. Potem spytała, czy nie dałbym im ślubu, bo traktowali mnie już jak swego rodzaju Mistrza, a Nauczycielka po wlaniu w siebie dwóch win była skłonna wejść na blokowy gzyms. Powiedziałem, że nie dam im tego ślubu. Spytały mnie, czy dojdziemy kiedyś do Holandii. Odparłem, że nie wiem. Może. Zależy, gdzie nas droga powiedzie. U Śmieciarza obudziliśmy się dopiero w południe, zmordowani, cuchnący i skacowani. Zaproponowaliśmy mu, żeby szedł z nami. Powiedział, że nie. Nie może porzucić wysypiska, bo bez niego jest nikim. Szepnąłem mu, że do wczoraj też tak myślałem, że jak opuszczę swoje szambo, to nie będę miał nic. Ale już tak nie myślę. Wiem, że moje życie zaczyna się dopiero teraz, kiedy spaliłem za sobą wszystkie mosty, jak psychopata, bo wiele jest we mnie z psychopaty. Przekonałem go. I tak idziemy od tamtej pory. Groteskowi pielgrzymi, apostołowie upadłego świata. Ja, Mistrz, który powołałem do życia ten klub eks­nieudaczników, wyrwałem tych ludzi z kajdanów cywilizacji, oderwałem ich mordy od koryt, w które sami sobie srali. Mechanik dalej wspomina ojca, ale to ciężki przypadek. Może mu kiedy przejdzie, ale nie wiem. W jego głowie zdarła się płyta i tyle. Prosiaki Świniarza podrosły, dalej są wierne, a on zadowolony. Śmieciarz nie miał delirki od bodaj miesiąca, dbamy o niego, co wieczór dostaje na kolację jedno winko, a jak się lepiej

103


Jarosław Turowski wiedzie to nawet i dwa. Nauczycielka zostawiła demona ucznia­-poety daleko za sobą i odnalazła miłość. U jej żony, Nimfomanki, też dobrze. Ślubu udzielił im wreszcie Śmieciarz. Związał nadgarstki obu dam miedzianym drutem i powiedział, że tych więzów nie rozwiąże nic, bo niejeden za taki kawałek miedzi oddałby życie. Może im sprezentuję jakiegoś wibratora, jakbym odłożył trochę grosza. Zobaczymy. Seks na gzymsie dziesiątego piętra mają już za sobą. Teraz kombinują coś innego, ale to w małżeńskim sekrecie. Jednej nocy dosłyszałem w ich rozmowie słowo „prąd”. Kazałem Mechanikowi trzymać na nie oko i tak nie ma nic lepszego do roboty, a może z czasem skończy biadolić. Tak sobie idziemy. Śpimy to tu, to tam. Pracujemy również to tu, to tam. Jesteśmy raczej szczęśliwi, gdzieś w północnej Polsce, z tyłu chwasty, z przodu kamień. Dwa dni temu zarobiliśmy nieźle u jednego chłopa na wsi. Chyba tu posiedzimy z tydzień. Jest przytulnie. Nie potrzebujemy już czterech ścian. Czuję, że żyję. Dopiero teraz. Nie wiem, po co do Ciebie piszę, Córciu. Może trochę się stęskniłem, a może wypadałoby wytłumaczyć Ci, co się stało, choć i tak nie zrozumiesz. A może nie jest ze mnie taki psychol, jak mówią. Nie żyłem dla siebie. Żyłem za Ciebie. Dlatego wyszło, jak wyszło. Każdy musi przeżywać swoje życie sam za siebie. Tyrałem na Twoje dziecko, mojego wnuka, a Ty nie robiłaś nic. Zamiast wyżyć się na chłopaku, który zrobił Ci bachora, robiłaś mi awantury co noc. Kiedyś taka nie byłaś. Wiem, że odkąd umarła Mama, nie było u nas kolorowo. Staliśmy się nieudacznikami. Ja niewolnikiem pracy, a Ty niewolnicą telewizora i przygodnego dupczenia, oboje niewolnikami cywilizacji. Myślisz, że dałaś mi w kość? Że mi dokopałaś za to, że Mama umarła? Pocałuj mnie w dupę. Ogarnij się i żyj. Żyj, bo nikt nie przeżyje życia za Ciebie. Ścignij tamtego chuja o alimenty, znajdź se dobrego męża, tylko nie rolnika ani, broń Boże, mechanika. Ja to pierdolę. Mi jest dobrze tutaj, gdzie jestem. W drodze. Kocham Tata

104



Bohdan Waszkiewicz

(Bohdan)

Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. Nosi się z zamiarem powrotu do ojczyzny. Lubi czytać, więc czyta, lubi pisać, więc pisze.


Bohdan Waszkiewicz

Szkot I Ogień i woda Delikatny powiew letniego wiatru marszczył powierzchnię zalewu oświetlonego skąpym blaskiem księżyca. Ciszę przerywały pojedyncze kumkania żab oraz szum płynącej wody. Tu i ówdzie rozlegał się plusk będący dziełem drapieżnej ryby, która wynurzała się na chwilę z topieli. Gdzieś w pobliżu huknęła sowa. Ogłosiła rozpoczęcie łowów, wywołując popłoch wśród szczurów grasujących na piaszczystej skarpie. W nocne dźwięki wkradało się od czasu do czasu skrzypienie starego statku kupieckiego. Żaglowiec zakotwiczył przy brzegu bujnie porośniętym trzciną; wtopiony w czerń nocy był słabo widoczny, a jego maszty, ledwo dostrzegalnie bujające się na tle księżyca, wyglądały złowróżbnie, przypominając pale niosące powolną śmierć rzezimieszkom. Na pokładzie pełniło straż kilku wartowników. Skąpo ubrani, z racji ciepłej nocy, stali bez ruchu, patrząc bez emocji każdy w inną stronę. Dzierżyli w dłoniach piki, za pasami tkwiły pistolety i zakrzywione szable o szerokich ostrzach. Okrągłe brzuchy świadczyły o dostatnim życiu, a podkrążone oczy oraz przeciągłe ziewanie były przejawem znużenia wykonywanym zajęciem. Bo i czego tu się było obawiać? Statek miał wyruszyć o świcie, po czym wpłynąć na wody Morza Czarnego, a potem skierować się na Konstantynopol. Znowu rozległo się pohukiwanie sowy. A po chwili następne. Nagle ciszę przeszył ogłuszający huk wystrzałów. W przybrzeżnych trzcinach posypały się iskry z samopałów. W mgnieniu oka wokół statku pojawiły się łodzie, z których napastnicy oddali kolejne salwy. Po chwili czajki niemal równocześnie uderzyły o burty statku. Naraz poszły w ruch liny i haki. Kozacy rozpoczęli wspinaczkę z wrzaskiem, który obudziłby nawet umarlaka. Dwóch pierwszych śmiałków padło od tureckich kling, a następnego śmiertelnie raniła kula pistoletu, robiąc z jego twarzy krwawą miazgę. Na pokład wdzierali się kolejni, jak rozjuszone szerszenie do kryjówki os. Wąsata zgraja z wygolonymi łbami paliła do osaczonego wroga z pistoletów, po czym dobywała szabel.

107


Bohdan Waszkiewicz Spod pokładu, przez niewielki właz, wyskakiwali Turcy. Zdezorientowani i często jeszcze zaspani, kończyli żywot od kozackich pistoletów. Na kudłate łby tych, którym udało się umknąć sprzed luf albo zostali tylko niegroźnie draśnięci przez świszczące w powietrzu kule, opadały szable ostre niczym wilcze zęby. – Rezać psubratów! – krzyczał rosły Kozak. Przedostawszy się na pokład jako jeden z pierwszych, stanął nieco z tyłu. Krótko, w milczeniu, przyglądał się masakrze. Potem ruszył ponownie na wroga, wrzeszcząc na całe gardło: – Wszystkich z szablą albo z pistoletem w ręce zatłuc na amen! Odpowiedział mu ryk kamratów. Z jeszcze większą zawziętością poczęli rąbać Turków, wkrótce tworząc górę trupów na zalanym krwią pokładzie. Świst kozackich kling oraz wrzaski mordowanych żeglarzy niosły się echem po wodzie niczym krzyki potępionych z samego dna piekła. Wkrótce odgłosy walki przycichły. Większość Kozaków opuściła szable, widząc, że dalsza rzeź nie ma większego sensu. Kilku bez opamiętania siepało martwe ciała. – Dość – nakazał stanowczym tonem Petro Tymoszczuk. Oparł się o burtę i przypalił fajkę. Zabryzgane krwią twarze zwróciły się w ku niemu. Ataman podszedł bliżej zabitych, wypuścił chmurę białego dymu, po czym wydmuchał z fajki resztki tytoniu. Schował cybuch za pas, gdzie obok klingi tkwiły również dwa pistolety. Podkręcił czarnego wąsa i rzekł: – Mówił ja wam, że tylko uzbrojonych tłuc. A czy ten uzbrojony? – Kopnął trupa w głowę, która nienaturalnie się przekrzywiła, aż z uszu wypłynęła strużka krwi. – Pytam, ma on broń jaką? A może któryś się jego zębów albo paznokci wystraszył? Odpowiedziała mu cisza. – A teraz... Nie dokończył. Jak spod ziemi wyrósł Turek i wypalił z pistoletu. Natychmiast rzuciła się na niego wataha wściekłych Kozaków. Szybko pozbawili go broni, po czym powalili na pokład. Jeden usiadł mu na piersi i uniósł sztylet. – Nie zabijać! Jeszcze nie teraz... – przerwał kozacze zapędy Tymoszczuk. – Zwiążcie go, i to mocno, bo znowu bydle jakowąś niespodziankę zgotuje. Weźcie z czajek worki z sianem i podpalcie. I pod pokład wrzućcie. Ale najsampierw trochę zamoczcie, żeby dymiły, a nie płonęły. I pochodnie zapalcie, bo ciemno tu jak w lisiej norze. Będzie szczury lepiej widać, jak wyjdą.

108


Bohdan Waszkiewicz *** Kozacy uwijali się jak tylko mogli, chcąc szybko wypełnić rozkazy. Znali dobrze swojego atamana. Wiedzieli, że był srogi i okrutny dla wrogów, ale nieposłusznym kompanom potrafił zadać jeszcze więcej bólu. A jego znajomość wymyślnych tortur zdawała się nie mieć granic. – Petro, co z tobą? – zapytał niższy od niego o głowę Hrisza, kiedy zauważył ślady krwi na koszuli przywódcy. Plama ciągle powiększała się, zalewając prawe ramię postrzelonego. – Będę dychał – odrzekł spokojnie. – Drasnął mnie pohański pies, ale zaraz ja temu zaradzę. Obrócił się na pięcie i poszedł do burty statku. Wychylił się i krzyknął na Kozaka pilnującego czajek: – Rzuć ty mnie bukłak horyłki! Szybko! Po chwili zakorkowane naczynie wylądowało w dłoniach Tymoszczuka. Kozak odstąpił kilka kroków i usiadł, oparłszy się plecami o burtę. Zębami otworzył bukłak, po czym jednym ruchem ręki zerwał koszulę. Ranę polał obficie alkoholem, cicho przy tym sycząc jak osaczona żmija. Potem rozżarzył tytoń w fajce i szybko przytknął do rany. Zaskwierczało, a w powietrzu uniósł się zapach przypalanego mięsa. Twarz Tymoszczuka zalała się strumieniami potu, a na czole pojawiły się żyły grubością dorównujące zaskrońcom. Zacisnął zęby i jeszcze raz uronił gorzałki na ranę. – Tyle trunku na zmarnowanie poszło przez jednego antychrysta – wymamrotał, ciężko dysząc. – Resztą swoją grzeszną duszę uleczę. Wlał w gardło, głośno przełykając, pozostałą część napoju, po czym bukłak wylądował z pluskiem w wodzie. Powstał na równe nogi, porwaną koszulą obwiązał ranę i ruszył do kamratów. Nawilżone worki z sianem, położone na pokładzie, dymiły coraz mocniej. – Wrzucać! – rozkazał Tymoszczuk. – A jak z dziury zbrojny pohanin wyskoczy, to posłać go do jego fałszywego proroka! Bez szemrania zrobili, jak chciał. Przez chwilę niewiele się działo. Kozacy w ciszy oczekiwali na rozwój sytuacji. Gotowi do zabijania, trzymali na podorędziu szable i pistolety. Zdecydowani by zatłuc nawet samego diabła, jeśli pokazałby swój rogaty łeb na pokładzie.

109


Bohdan Waszkiewicz Długo nie czekali. Jako pierwsi wybiegli trzej uzbrojeni Turcy. Szybko zakończyli rozpaczliwy atak. Ranieni od kul padli na pokład, a wzywany przez nich Allah nie przybył z odsieczą. Wkrótce zamilkli, zasieczeni kozackimi klingami. Po krótkiej przerwie na pokład wychynęli dwaj kolejni Turcy. Zataczali się i dusili gęstym dymem, kaszląc przy tym jak chorzy na suchoty. Nie byli uzbrojeni, a ich ozdobne szaty świadczyły o zamożności. – Związać i razem z tamtym gównojadem położyć. – Petro wskazał miejsce obok niedoszłego zabójcy. – A to kto? Z kłębów dymu wyszedł chłopiec. Po jego czarnych od sadzy policzkach płynęły strumienie łez, a dokuczliwy kaszel niemal rozsadzał mu płuca. Jasne włosy sterczały na wszystkie strony niczym słoma wystająca z chochoła, a na koszuli i spodniach było więcej dziur niż w rybackich sieciach. Chłopiec upadł na zakrwawione deski, z trudem łapiąc dech. – Rzyga, znaczy będzie dychał. Zatłuc? – spytał stojący nad nim Kozak. – Nie – zabronił Tymoszczuk, przyglądając się wymiotującemu podrostkowi. – Nie wygląda jak ichni. Bardziej do naszych podobny – zauważył. – Zabierzcie go i wody mu dajcie. Petro odprowadził wzrokiem dwóch kompanów, którzy zaopiekowali się chłopakiem. Kiedy zeszli do czajki, przypalił fajkę i oznajmił: – Ty i ty, na dół. – Wskazał wybranych Kozaków. – Dymiące siano wydostańcie. I uważać, żeby mi się który nie udusił. A potem każdy kąt pod pokładem przeszukajcie. Pewnie coś tam, psie juchy, pochowały. *** Kozacy wynieśli na pokład beczki, drogie sukna i stroje, a także cztery perskie dywany. Znaleźli też niewielką szkatułę do połowy wypełnioną kosztownościami oraz stos papierów. – Hrisza, tylko ty tu umiesz czytać. – Ataman zwrócił się do Bohosiewicza. – Zobacz, co to za papirusy. Kozak skinął głową, po czym skierował kroki w stronę łupów. Szybko przejrzał papiery i już moment później pojawił się ponownie u boku Petra, wyjaśniając za śmiechem: – Czytać ja umiem, a jakże, ale nie te ich czarcie szlaczki. – Ale gadasz po ichniemu? – upewniał się Tymoszczuk. – Gadać, to się jakoś dogadam. Kiedyś trochę z psubratami handlowałem.

110


Bohdan Waszkiewicz Podeszli bliżej pojmanych Turków. Trzej mężczyźni, których ciasno pętała gruba lina, siedzieli oparci plecami o maszt. Petro zmierzył ich groźnym wzrokiem i zapytał po rusińsku o kosztowności. Nie odpowiedzieli, patrząc na Kozaków jak na kata i jego topór. – Nawet jak rozumieją, to po sobie poznać nie dadzą – wyłuszczył Hrisza. – Taka to już ich cwana natura. Gorsze nawet niż jewreje. – Wiem – przyznał Tymoszczuk. – Wiary nie daję, że to co myśmy znaleźli, to już wszystko. Pewnie gdzieś skarby pochowali. Zapytaj gdzie i powiedz, że jak kryjówkę zdradzą, to puszczę, a jak nie, to będą długo zdychać. Bohosiewicz przetłumaczył pojmanym słowa atamana. Jeden z Turków zaczął krzyczeć i kręcić głową na boki, przypominając bezbożnika opętanego przez demony. Egzorcyzm Hriszy w postaci mocnego kopniaka w brzuch, załatwił sprawę. Więzień umilkł. – Gada, że nic więcej nie mają. – Łże, kurwi syn. – Petro splunął na Turka i dodał: – Za łeb go mocno trzymaj. Kozak chwycił pojmanego jedną ręką za gardło, a drugą za włosy i z całych sił dopchnął jego głowę do belki. Tymoszczuk z buta wyciągnął sztylet. Nachylił się nad przerażonym Turkiem. Powoli, nie spiesząc się i cichutko sobie pogwizdując, odciął mu ucho. Okaleczony mężczyzna krwawił jak szlachtowana świnia i darł się wniebogłosy, dopóki pięść Hriszy nie trafiła go w skroń. Straciwszy przytomność, nie mógł widzieć ani słyszeć, jak jego towarzysz niedoli szybko stał się bardziej rozmowny. – On gada – odezwał się Bohosiewicz – że na rufie pod podłogą tajna skrytka jest. Wystarczy dwie deski podnieść. – Zobaczym. *** W tureckiej skrytce znaleźli drugie tyle monet i kosztowności, ile było w szkatule. Ataman rozkazał szybko przeładować łupy na czajki. Uważnie nadzorował prace, żeby któregoś z kamratów nie zaswędziały ręce i po swojemu, ukradkiem, nie począł dzielić zdobyczy. Niby napadali razem od kilku lat i znali się jak bociany z jednego gniazda, lecz kiedy w rachubę wchodziły pieniądze, lepiej było uważać. Zdarzało się, że za garść monet nawet brat rodzonemu bratu potrafił poderżnąć gardło. I to bez mrugnięcia okiem.

111


Bohdan Waszkiewicz Wkrótce towary i kosztowności znalazły się na łodziach. – Petro, a co z tymi trzema pohanami? – zapytał Hrisza. – Puścić? – Puścić... – podał Bohosiewiczowi pochodnię, którą do tej pory oświecał czajki podczas załadunku – ...z dymem. *** Kozacy odpływali, zostawiając za sobą płonący statek. Ogień stawał się coraz wyższy i wyższy, aż w końcu przerósł przybrzeżne drzewa. Rzucał światło na zalew, przez co stało się jasno jak w dzień. Oprócz trzasków palącego się drewna i świstu pękających, naprężonych lin, po okolicy niosły się przeraźliwe wrzaski płonących żywcem Turków. Między głośnymi zawodzeniami i modlitwami pojawiały się także przekleństwa oraz obelgi wykrzykiwane w rusińskim języku. – A jednak gadają po naszemu – mruknął Tymoszczuk. Hrisza odpowiedział uśmiechem. Wskazał chłopaka siedzącego na końcu czajki i powiedział, drapiąc się po łysej głowie: – Nie umie po naszemu. Za to gada po turecku i w jakimś dziwnym języku. Mówił mi, że dwa lata temu Turcy statek napadli, na którym z ojcem do jakowejś zamorskiej krainy płynął. Ojca mu podczas walki zasiekli, a jego na ten statek kupiecki sprzedali. – Dwa lata w niewoli u tych psubratów przetrwał? – zdziwił się Petro. – Siłę ma w sobie, to dobrze. – A ty widział plecy jego? – zapytał Bohosiewicz i natychmiast wyłuszczył: – Poryte jak pole na wiosnę. Widać batów mu nie żałowali. – Kurwie syny, tfu! – zaklął Tymoszczuk, podkreślając oburzenie splunięciem. – Mogłem tych trzech na pal nabić i to tak powolutku, żeby dobrze im dupy popieścić. I potem spalić. Ale czasu brakło. Zamilkł. Przez chwilę błądził wzrokiem gdzieś w ciemnościach. Otrząsnąwszy się z zamyślenia, podjął temat chłopca na nowo: – Wróg naszego wroga jest sojusznikiem naszym. Kozak z niego będzie, jak się patrzy. Chrześcijanin? – Tak – potwierdził Bohosiewicz. – Mówi, że chrzczony był. Na Dzikie Pola go zabierasz? – Zabieram – przytaknął, po czym przypalił fajkę. – Już ze trzy lata będzie, jak mój Maksym w ziemi leży, po tym jak go suchoty udusiły. Od

112


Bohdan Waszkiewicz tego czasu dwie córki Marina mi porodziła, ale syna żadnego. A ja coraz starszy, a młodszy na pewno nie będę. Hrisza poklepał go przyjacielsko po ramieniu. – Poza tym – kontynuował Tymoszczuk – w chłopaku coś takiego jest... nie wiem. Spojrzeli na podrostka. Zielone oczy chłopca lśniły w blasku pochodni, jak oczy rysia podczas łowów przy pełni księżyca. Przyglądał się z ciekawością wiosłującym Kozakom. Zerkał też ukradkiem na ich broń oraz dziwaczne kępki włosów wyrastające nad uszami. Wyglądało na to, że zgraja morderców, dla których zabijanie było chlebem powszednim, wzbudzała w nim fascynację. Strach, jeszcze niedawno rysujący się na piegowatym obliczu chłopca, ustąpił miejsca ufności do poznanych ludzi. Szczególnie po tym, jak jeden z Kozaków dał mu spory kawał suszonego sarniego mięsa, które dzieciak pochłaniał ze smakiem, co jakiś czas popijając wodą z bukłaka. – Jak na niego wołają? – przerwał milczenie Petro. – Turcy mówili do niego kafir – odpowiedział Bohosiewicz – co po ichniemu niewierny znaczy, ale na imię ma... jakoś tak dziwnie... jak to szło? – Nie zaprzątaj sobie głowy, Hrisza. To już nieistotne jest – zrobił krótką pauzę i dokończył: – Za to wiem, jak się nazywał od teraz będzie. II Błysk na niebie Zagroda wyglądała na zadbaną. Skromna chata pokryta szczelnie strzechą oraz sosnowa stodółka wraz z glinianą obórką, za którą wyrastała niewielka ziemianka, rzucały cień na piaszczyste podwórze. Pośrodku udeptanego placu, gdzie uchowało się tylko kilka kęp pożółkłej trawy, znajdowała się studnia z żurawiem, a wszystko to otaczały wysokie brzozy oraz rozłożyste dęby. Na łące niedaleko od gospodarstwa pasło się bydło, a w oddali majaczył gęsty las. Dwie niewiasty karmiły gęsi i kaczki przechadzające się po obejściu przed chatą. Długie, czarne warkocze dziewcząt kołysały się rytmicznie. Oprócz nich w zagrodzie pracował parobek, który rąbał drewno potrzebne do paleniska. Co jakiś czas przerywał zajęcie, żeby wytrzeć pot z twarzy i przez chwilę pogawędzić z jasnowłosym młodzieńcem. Ten zdawkowo odpowiadał, zajęty czyszczeniem samopała.

113


Bohdan Waszkiewicz – Ja tu widzę, że jakbym do siebie gadał – burknął niezadowolony Wasyl, głaszcząc posiwiałą, długą brodę. – Taki ty robotny? – Samopała i pistolety muszę przygotować – odpowiedział chłopiec, który nawet na moment nie oderwał wzroku od broni. – No, a potem szablę dobrze wyostrzyć. Przecież ojciec dziś na Turki rusza. – A ja tak widzę, że ty lubisz to robić. Miłość w oczach masz do tego zajęcia – podsumował parobek, po czym wrócił do rąbania drewna. – Pewno, że lubię – powiedział cicho Maksym i dodał niemal szeptem: – Niebawem też na wyprawy ruszał będę. Na dwóch ławach, przy dębowym stole, siedzieli Kozacy. Schowani w cieniu popijali wino i naradzali się przed wyprawą. Co jakiś czas przychodziła do nich kobieta. Donosiła zebranym pieczonego mięsa. Wtedy urywały się dyskusje, po czym podchmieleni Kozacy unosili dzbany i wrzeszczeli na całe gardła: – Zdrowie pani gospodyni! – Niech żyje żona atamana! Ciemnowłosa Marina Tymoszczuk, o piersiach wielkości dorodnych dyń, odpowiadała wtedy z śmiechem na ustach: – A już dajcie wy mnie święty spokój! Bo z pustymi żołądkami na pohanów popłyniecie! Potem obracała się na pięcie i odchodziła. Hrisza odprowadził wzrokiem krągłą kobietę i rzekł: – Dobra baba z tej twojej żonki. Jak radę sobie daje, kiedy ty w czajce siedzisz? – Silna jest, a i parobka ma – odrzekł Petro, dymiąc dookoła fajką. – No i jeszcze dziewuchy i Maksym jej pomoc niosą. – Ukraina niebezpieczna – stwierdził Hrisza. – Pełno tu zabijaków, którzy na Turki za słabe, ale bezbronnego chętnie zaciukają. Jak ja od swoich wyjeżdżam, to zawsze mnie bojaźń jakaś ogarnia, że jak wrócę, to tylko popiół i kurz zastanę. Tak myślę, że czas wypady skończyć i w domu przy babie w końcu osiąść. O dzieci zadbać. – Eee, nie gadaj, bratko – wtrącił szybko ataman. – Wszyscy cię tu znają, jako i mnie. Nikt się nie odważy, bo nikt kołka w dupie mieć nie chce. Bohosiewicz nie skomentował słów przyjaciela. Wychylił dzban do końca, po czym zaciśniętą dłonią wytarł wąsy i zmienił temat: – A jak Maksym? Widać kawał byka z niego będzie. Rośnie jak borowik po deszczu i widzę, że przez te dwa lata nauczył się gadać po naszemu, jakby był zrodzony tutaj.

114


Bohdan Waszkiewicz – Wciąż chłopiec ciałem, ale sercem już wojownik. – Tymoszczuk wyszczerzył poczerniałe zęby w szerokim uśmiechu. Z jego twarzy biła duma oraz zadowolenie. Rozlewając z gąsiora wino do dzbanów, opowiadał: – Silny jest jak na swój wiek i szybki jak zając. A umiejętności to mu niejeden Kozak pozazdrościć może. Na szable tak go wyuczyłem, że z trudem mu radę daję. A w strzelaniu to nawet lepszy jest! Kaczkę albo bażanta to z takiej odległości ustrzelić umie, że ja bym nawet nie próbował. – Być to nie może! – wtrącił jeden z Kozaków przysłuchujących się dyskusji. – Psom na pożarcie moje ciało, jak nieprawdę gadam. – Petro uderzył się pięścią w pierś, podkreślając wiarygodność swoich słów. Widząc wątpliwości na twarzach towarzyszy, szybko dodał: – Klnę się na życie moich córek, że Maksym strzela lepiej niż my wszyscy tu razem wzięci. Kozacy zamilkli. Znali atamana i wiedzieli, że był słownym i bogobojnym człowiekiem. Nie chcieli widzieć w nim krzywoprzysięzcy, ale też nie do końca wierzyli w usłyszane zapewnienia. Tymoszczuk postanowił udowodnić zebranym swoje racje. – Maksym! – zawołał. – A podejdźże no do nas. Chłopiec posłusznie przybiegł i stanął przed wąsatymi obliczami. – Tak, tatko? Petro wyciągnął pistolet zza pasa i podał przybranemu synowi. Ogarnął pogardliwym wzrokiem kompanów, po czym rozkazał: – Dawać mi tu zaraz michę. Ino chyżo. Podpici Kozacy zaczęli przeszukiwać suto zastawiony stół, aż wreszcie jeden odnalazł właściwe naczynie. Podał je gospodarzowi. Ten natychmiast przekazał miskę na ręce Bohosiewicza. – Niech Hrisza rzuca, bo jeszcze powiecie, że to wyćwiczone mamy – wyjaśnił. Bohosiewicz podszedł do chłopca i pogłaskał go po jasnej czuprynie. – Gotów jesteś, Maksym? Potwierdził skinięciem głowy. Hrisza zamachnął się. Naczynie poleciała wysoko, bo Kozak nie żałował siły przy rzucie. Rozległ się huk, a zaraz potem coś brzdęknęło w powietrzu jak szabla uderzająca w pancerz. Jakiś odłamek miski zamigotał w słońcu, i to tak mocno, że na chwilę oślepił obserwatorów zdarzenia. Wszyscy na moment pootwierali gęby i zastygli w bezruchu niczym jacyś nieszczęśnicy po spotkaniu z bazyliszkiem. Nawet Hrisza, choć nie-

115


Bohdan Waszkiewicz jedno w życiu widział, ciągle stał z zadartą głową, gapiąc się tępo w niebo. Z odrętwienia wyrwał ich zachrypnięty głos atamana: – I co, niedowiarki? Co teraz powiecie, hę? Niemal równocześnie powstali na równie nogi, unieśli dzbany i zaczęli wrzeszczeć przy akompaniamencie śmiejącego się do rozpuku Petra. Zderzali się przy tym bez opamiętania naczyniami, i aż cud, że wszystkie wyszły bez szwanku po takim świętowaniu. – Zdrowie Maksyma! – Zdrowie atamana! Bohosiewicz zasiadł ponownie obok Petra. Miał markotną minę i zbladł, jakby ze śmiercią przegrał w kości. Milczał jak zaklęty i ściskał w dłoni wiszący na jego szyi srebrny krzyżyk. – A ty co? Niezadowolony, że Maksym dobrym strzelcem jest? – zakpił Tymoszczuk. – Nie o to się rozchodzi – zaprotestował, kręcąc wygoloną głową. – Zły to znak. Błysk na niebie nieszczęście zwiastuje. – Ty już całkiem dzisiaj zdurniał! – ryknął ataman. – Chłopak michę trafił, to i coś sobie zaświeciło, ot co. Wielki mi zwiastun. A jak ci czarny kot drogę przebiegnie, to będziesz obesrańca pół dnia ścigał, żeby nieszczęścia uniknąć? A może na drzewo za nim wleziesz? – Zły to znak – powtórzył Hrisza, puszczając mimo uszu uwagi dowódcy. Zadowolony chłopiec pomaszerował doczyścić samopał. Poganiał się w myślach, bo przecież jeszcze nawet nie zaczął ostrzyć tatowej szabli. Idąc, marzył o dniu, kiedy popłynie Dnieprem aż do Morza Czarnego. Wyobrażał sobie, jak strzela do Turków i tnie ich łby klingą. A tych co przeżyli, nabija na pale. „I niech się wiją z bólu, jak te robaki, co na haczyk zakładam, kiedy ryby łowię” – pomyślał, siadając na pieńku przed chatą, aby dokończyć robotę. *** Kozacy powoli znikali wśród drzew. Wkrótce mieli dotrzeć do rzeki, a po zmierzchu wsiąść do czajek. W końcu ostatni piechur wszedł do lasu. I pomimo, że nie było już po nich śladu, Maksym wciąż patrzył na zarośla. Stał jeszcze długo, oparty o drewniane ogrodzenie. Ojczym dopiero co opuścił zagrodę, a chłopiec już za nim tęsknił. Zapamiętał dobrze pożegnalne słowa atamana: „Maksym, domem się opiekuj. Ty tu teraz gospodarz.”

116


Bohdan Waszkiewicz Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, która wyrwała go z zamyślenia. Obok stanęła Marina. – Mi też go brakuje – powiedziała. – Lato się dopiero zaczęło, jeszcze ze dwa razy na Turki popłynie. Ale wróci. Zawsze wraca. Zapatrzeni w dal milczeli przez moment. Wreszcie kobieta, głośno westchnąwszy, przytuliła chłopca, po czym oboje dołączyli do reszty domowników. Marina z córkami zajęła się sprzątaniem po kozackiej biesiadzie, a Maksym wraz z parobkiem poszli na łąkę, aby przyprowadzić bydło do zagrody. *** Mijały dni, które zamieniły się w tygodnie. Upłynął miesiąc z okładem, a kompania Petra Tymoszczuka wciąż nie powróciła na Dzikie Pola. Pojawiły się opowieści, że widziano głowy zaginionych Kozaków ponabijane na masztach tureckiego statku. Inni mówili o gnijących ciałach nadzianych na pale przy zalewie. Byli też tacy, którzy twierdzili, że pohanie upiekli ich żywcem, a potem nakarmili nimi psy. Ludzie odwiedzali od czasu do czasu zagrodę i pocieszali Marinę: – Nie martw się, Turki głupie nie są. Trzymają ich gdzieś w kazamatach i na okup liczą. Tylko patrzeć, jak wiadomość od nich przyjdzie. Ale żaden turecki wysłannik nie nadjeżdżał. Maksym wspinał się każdego dnia na szczyt wysokiego dębu, żeby lepiej widzieć okolicę. Siedział tam całymi godzinami i patrzył w dal. Zresztą nie tylko on. Marina stała codziennie przy płocie i wypatrywała posłańców. „Może drogi pomylili? Przecież Dzikie Pola wielkie, łatwo się pogubić”– łudziła się gospodyni. Czasem, wyłowiwszy wzrokiem jakąś postać na horyzoncie, natychmiast krzyczała do Maksyma, żeby jej powiedział kogo licho niesie. Kiedy słyszała, że to nikt istotny dla sprawy, spuszczała nos na kwintę. Marina aż za dobrze znała męża. Wiedziała, że nigdy nie oddałby się do niewoli. Wybrałby śmierć. III Bisy zrodzone z deszczu Lato dobiegało końca. Zrobiło się chłodniej, a do snu należało wskoczyć pod grubą pierzynę, żeby nie zmarznąć. Jednego ranka zdarzyło się nawet,

117


Bohdan Waszkiewicz że łąki i pola przykryła cieniutka warstwa szronu. Nawet najstarsi Rusini nie pamiętali tak zimnego początku września. Tego dnia od rana siąpił chłodny deszcz i zawiewał silny wiatr, który majtał gałęziami drzew na wszystkie strony świata, jakby się zawziął, że musi jakieś połamać. Czasami wręcz zawodził i jęczał niczym potępiona dusza, przyprawiając o szybsze bicie serc i ciarki biegające po plecach. Na szarym niebie zawisły stada czarnych ptaków i darły dzioby tak głośno, że ich wrzaski niosły się daleko po okolicy. Maksym, schowawszy się przed deszczem pod okap chaty, oprawiał zające, których sporo znalazł w pułapkach zastawionych dzień wcześniej. Umazany juchą po łokcie, siedział na pniu i nacinał zwierzę w kilku miejscach, po czym szybkim ruchem usuwał zeń skórę. Dzieło kończył wybebeszeniem zdobyczy. Flaki podrzucał psu, a i kotom dostało się dużo świeżych smakołyków. Na koniec gotowe do upieczenia mięso wieszał na hakach pod dachem chałupy, żeby jak najwięcej ściekło krwi. Macocha z córkami przebywały w chacie. Psiocząc co rusz na pogodę, siedziały na zydlach i szyły ze skór ubrania na zimę. Niby czasu pozostawało sporo, ale wszystkie znaki na ziemi wskazywały, że mroźna pora roku mogła tym razem nadejść szybciej. Poza tym Marina nie miała lepszego pomysłu, jaką robotą można było się zająć w tak paskudny dzień. Kiedy kobietom znudziły się marudzenia na słotę oraz plotki o okolicznych mężczyznach, zaczęły nucić piosenki. Parobek karmił drób. Torował sobie drogę wśród hałaśliwego ptactwa, nie szczędząc im kopniaków. Szedł wolnym krokiem, rozsypywał na podwórzu ziarno i przemawiał pieszczotliwym głosem: – Żryjcie ptaszyny, żryjcie. A szybko utyjecie. Pięknie się was upiecze, bez obaw, tylko wcześniej trochę jaj naznoście. Wtem doskonały słuch Wasyla wyłowił, obok żebrzących o pożywienie gęsi i kaczek, jakieś dźwięki. Stawały się coraz głośniejsze i dobiegały od strony łąki. Postawił wiadro na ziemi, po czym kilkoma susami podbiegł do płotu. Wytężył wzrok. I na moment zamarł. Chwilę później pędził ile sił przez podwórze. Potknąwszy się o grabie, omal nie padł plackiem w błoto, cudem zachowując równowagę. Oczy mu wychodziły z orbit, jakby zobaczył samego Lucypera i krzyczał w biegu jak poparzony: – Zbrojni na nas idą! Kozaki podchodzą!

118


Bohdan Waszkiewicz Na te słowa Maksym rzucił w połowie obrobionego królika do kałuży i w te pędy ruszył w stronę dębu. Ze zwinnością kota wspiął się na jedną z gałęzi i zaczął wzrokiem przeczesywać łąkę. W dali majaczyły ciemne postacie. Przypominały zmory, które w nikomu nieznany sposób przedostały się z koszmarnego snu do rzeczywistości. Wokół nich, tuż nad trawą, unosiła się mocno przerzedzona mgła. Rzezimieszkom towarzyszyły stada czarnych ptaków, które kołowały bez przerwy, jakby przeczuwając, że wkrótce posilą się świeżym mięsem. Kozacy nawet się nie kryli. Pewnie kroczyli i powoli przybliżali się do zagrody. Przemoczeni do suchej nitki, uzbrojeni w szable oraz pistolety, zerkali co jakiś czas spode łbów, oceniając odległość dzielącą ich od zabudowań. Oblicza wyrażające zawziętość oraz chęć zabijania mówiły wszystko. Maksym zeskoczył z drzewa i pomknął do chaty. W drzwiach stała Marina, a tuż za nią przerażone dziewczęta. Wasyl biegał w tę i nazad, wyjąc jak bity pies. – Co począć?! – wołał. – Co nam robić?! – Córki, zostajecie w domu. – Marina zatrzasnęła za sobą drzwi i wyszła na podwórze. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, poza zdecydowaniem do działania. – Ilu ich? – spytała pasierba. – Dziesięciu – odpowiedział. Zasępiła się, ale już po chwili ponownie zebrała się w sobie: – W chlewiku pod dachem jest ukryta szabla i samopał. A i jeszcze pistolet, proch i kule tam też znajdziesz. Maksymowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Moment później zaskrzypiały drzwi do chlewu. – Wasylu, gnaj do stodoły – kontynuowała kobieta. – Pod słomą, zaraz przy najgrubszej belce, znajdziesz spisę, co nią Petro wojował. Parobek, odmawiając pod nosem kolejną modlitwę, wykonał polecenie Tymoszczukowej. Marina podeszła do pieńka i wyciągnęła zeń siekierę. Przypatrzyła się ostrzu. Nie wyglądało najlepiej, ale brakowało czasu na użycie osełki. *** Maksym ładował samopała, najszybciej jak potrafił. Umiejętność miał dobrze wyćwiczoną, bowiem wiele razy zajmował się bronią. Żałował, że wcześniej nie wiedział o ukrytym samopale, bo zamiast królików

119


Bohdan Waszkiewicz przybyłoby dziczyzny w ziemiance. Nie miał pojęcia, dlaczego Marina nigdy nie wspomniała o broni, ale nie był to dobry moment na zadawanie pytań. Upychał wyciorem ładunek i mówił do macochy oraz parobka: – Ja tu zostanę, bo stąd dobry widok na łąkę. Wy idźcie schować się za chlewik, bo stamtąd najpewniej zaatakują. Inni przyjdą tutaj i ja ich powitam. – Synku, oby aniołowie święci twoje kule celnie ponieśli. – Ucałowała głowę chłopca, przytuliła go czule, po czym podreptała razem z Wasylem przez zabłocone podwórze. Chłopiec podejrzewał, że Marina wie, iż szanse powodzenia obrony są nikłe. Samopała mógł użyć raz lub może dwa razy, a potem pozostawał pistolet i walka twarzą w twarz z wyszkolonymi w boju piechurami. Oparł broń na płocie. Przymknął jedno oko i celował. Czekał na właściwy moment do oddania salwy. Zastanawiał się, czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby strzelanie z drzewa. Szybko jednak odrzucił pomysł. „Widać pewnie lepiej, ale nie ma jak samopała oprzeć. Bez tego trudno trafić”– myślał. Stanął w rozkroku. Wyrównał oddech. Słyszał bicie swojego serca, jakby ktoś niedaleko uderzał rytmicznie w tułumbas. „Spokojnie, to jak polowanie na kaczki, tylko zwierzyna większa i nie tak szybka”– pocieszał się. Przestał zwracać uwagę na dokuczliwe krople deszczu, lądujące co rusz na jego czole i spływające po twarzy. Wybrał pierwszego z brzegu. Nacisnął spust. Rozległ się głośny huk. Jeden z Kozaków padł na ziemię i już się nie podniósł. Pozostali rozproszyli się; niektórzy zanurkowali w trawie, inni tylko przykucnęli. Rozglądali się zaskoczeni. Nie tego się spodziewali. Maksym postawił samopał, oparłszy go o pień dębu, i zacisnął dłoń na pistolecie. Spieszył się, bo znał kozackie sposoby wojowania. Wiedział, że nie odpuszczą i podejrzewał, że lada chwila ruszą do natarcia. Stało się. Wrzeszcząc jak obdzierani ze skóry, zaatakowali. Biegli z wyciągniętymi szablami i pistoletami, w szybkim tempie przybliżając się do gospodarstwa. Wyglądali jak wataha głodnych wilków, która miała na celu tylko jedno: zabić. Padł strzał z kozackiego pistoletu, ale bardziej na postrach, bo kula poszybowała w niewiadomym kierunku. Maksym szybko przeszedł do następnego etapu obrony. Tym razem długo nie zwlekał, bo upływający czas był sprzymierzeńcem agresorów. Przymierzył i... bum! Mężczyzna z wąsami sięgającymi klatki piersiowej chwycił się za szyję, po czym runął jak długi. Maksym błyskawicznie ocenił sytuację:

120


Bohdan Waszkiewicz – Za blisko są, psie syny, załadować nie zdążę. Odrzucił pistolet i dobył szabli. Uniósł oręż nad głowę i przyjął postawę obronną. Tak, jak go nauczył Petro. Tuż przed nim pojawił się rosły Kozak. Przez chwilę mierzył z pistoletu, by wreszcie zaśmiać się ironicznie. Splunął i powiedział: – Z dzieciakiem to ja jeszcze nie walczył. Ty pewnie ta znajda Tymoszczuków. – Wsunął pistolet za pas i uniósł klingę. – Ma być honorowo, to cię honorowo odeślę do ojczyma. Natarł, ale ostrożnie. Zakręcił młynka raz, zakręcił drugiego, ale zupełnie Maksyma nie wytrącił sztuczkami z równowagi. Zadał cios z boku, a potem od dołu i na koniec z góry. Wszystkie zostały bez większego problemu zablokowane. Twarz Kozaka poczęła przybierać wyraz zniecierpliwienia. Chciał szybko posłać znajdę do piachu, a napotkał przeciwnika dobrze radzącego sobie z fechtunkiem. Atakował raz po raz, ale nic z tego nie wynikało. Chłopak bezbłędnie przewidywał jego wszystkie uderzenia. – Dosyć tej dziecinnej przepychanki – mruknął i tym razem przeszedł do ofensywy ze znacznie większą werwą. Zasypał Maksyma gamą cięć i mocnych ciosów. Wkładał w nie całą siłę, zaciskając przy tym zęby. Chłopiec powoli cofał się i odpierał dzielnie uderzenia. Czuł ich moc, która docierała do rękojeści i boleśnie kąsała w dłoń. Usłyszał rozpaczliwy krzyk matki. Nie mógł się obejrzeć, gdyż jego oponent z pewnością wykorzystałby taki błąd. Odbił uderzenie, a gdy szabla Kozaka znalazła się w górze, przekoziołkował. Przeturlawszy się po błocie, ciął wroga w kolano. Ten wrzasnął, a chwilę potem upadł w kałużę. Próbował się podnieść, lecz młody Tymoszczuk był szybszy: wstał na równe nogi, szybko podbiegł i wbił klingę w plecy przeciwnika. Wyciągnął oręż z ciała, po czym zanurzył ostrze jeszcze raz na wysokości serca leżącego mężczyzny. Chłopiec zakończył potyczkę. Marna to była pociecha, bo kiedy spojrzał w bok, wiedział, że walka została przegrana. *** Kozak, który jedno oko skrywał pod czarną opaską, trzymał mocno Marinę. Drugi podsunął pod jej gardło sztylet i wycedził wściekle przez zęby:

121


Bohdan Waszkiewicz – Szablę wyrzuć i poddaj walkę, albo ta tłusta krowa zaraz zdechnie. Tymoszczuk spełnił żądanie. – A teraz podejdź, tylko powoli. Zrobił ledwie dwa kroki, kiedy znalazł się przy nim ogromny drab. Wykręcił mu do tyłu ręce, aż chłopak syknął z bólu, po czym podprowadził bliżej reszty bandy. Maksym rozejrzał się. Pod chlewem leżał Kozak z siekierą wbitą w wygolony łeb, a obok stał Wasyl w eskorcie dwóch rzezimieszków. Parobek trząsł się jak osika, a po jego twarzy spływały duże łzy. Poruszał wolno ustami niczym ryba wyrzucona na ląd. „Poddał się bez walki, kozi kutas. A teraz się modli”– wydumał chłopiec i rzucił mu wrogie spojrzenie. Wasyl natychmiast spuścił wzrok, gapiąc się tępo w kałużę. – Bierzcie, co wam trzeba – przemówił Maksym. – Ino kobiet nie ruszajcie. – Kobiet? Ano tak, przecież Petro jeszcze córki miał – odezwał się ten, który trzymał nóż przy szyi Mariny. – A co ty myślał? Trzech druhów moich piach gryzie, a ja wam to płazem puszczę? O nie! Tak to nie będzie! A ty, znajdo, zanim na palu zdechniesz, popatrzysz, co z twoją mamuśką i siostrzyczkami zrobię. Maksym poczuł, że uścisk draba trochę zelżał. Skorzystał z nadarzającej się okazji i wyrwał się z jego objęć. Wydobył zza swojej koszuli ukryty sztylet. Zagryzł wargi aż do krwi i ruszył na wrogów. Widząc, że jest na muszce pistoletów, bez namysłu cisnął z całej siły nóż. Rozległ się huk wystrzału. Chłopiec, upadając, zobaczył jeszcze sztylet wbity w jedyne zdrowe oko Kozaka. I twarz matki, której podcinano gardło. Twarz zapłakanej matki. Potem dokoła zapanowała ciemność. IV Przepowiednia Deszcz nagle ustąpił. Zagroda tonęła w błocie i kałużach, a w studni poziom wody wyraźnie się podniósł. Wiatr ciągle zawiewał, ale już słabiej, z czasem zupełnie tracąc impet, jakby postanowił straszyć upiornym jęczeniem w innym miejscu. Wkrótce nie został po nim ślad, nie drgnął ani listek, nie poruszyło się nawet źdźbło trawy. Czarne ptactwo zasiadło na drzewach. Zamknęło dzioby jak na rozkaz. Coś powstrzymywało stado przed sfrunięciem do zagrody.

122


Bohdan Waszkiewicz Zrobiło się bardzo cicho. Martwo cicho. Krew zmieszana z błotem i wodą tworzyła na podwórzu makabryczną mozaikę. Obok obórki leżały trupy trzech kobiet, w tym dwóch zupełnie nagich. Wszystkie miały poderżnięte gardła. Krew płynąca z kroczy młodych dziewczyn i ich piersi pogryzione do żywego mięsa były świadectwem, że oprawcy solidnie wykonali robotę, nie szczędząc ofiarom cierpień. Na palu sterczał Wasyl. Nabity pośrodku placu, wyglądał jak ogromny strach na wróble. Jego ręce ciągle drgały, a usta poruszały się. Ale już się nie modlił. Cichutko złorzeczył i przeklinał katów. Żałował, że nikogo nie ukatrupił i poddał się bez walki niczym kaleka pozbawiony rąk. Opodal, w kałuży krwi, spoczywał Maksym. Leżał na plecach i miał zamknięte oczy, jakby nie chciał widzieć otaczających go potworności. *** W zagrodzie pojawiły się dwie postacie. Otyła kobieta i garbaty mężczyzna czegoś szukali. Rozglądali się na boki, lustrowali każdy zakątek obejścia. W dłoniach dzierżyli nosze, wykonane z gałęzi leszczyny. Po chwili zbliżyli się do młodego Tymoszczuka. – Mateczka miała rację, chłopak jeszcze dycha – powiedział garbus, nachylając się nad chłopcem. – Słabo serce bije i krwi dużo natracił... Marne szanse, że przeżyje. – Kazała zabrać, to zabieramy! – ofuknęła go kobieta. – Nie nam mędrkować. Do ich uszu dotarł słaby głos, jakby dobiegał gdzieś spod ziemi: – Dobijcie... dobijcie... proszę. Garbus zdjął z pleców samopała. Przymierzył w serce nabitego na pal, gdy nagle kobieta wyrwała mu broń z rąk. – Ty zgłupiał? – warknęła. – Kozaki nie są daleko, usłyszeć mogą. Podeszła do cierpiącego katusze Wasyla i wyciągnęła zza swojego pasa nóż. Moment później z rozciętego gardła parobka popłynął strumień krwi. Przybysze ułożyli dogorywającego Maksyma na noszach. Unieśli ciężar, po czym ruszyli łąką w stronę lasu. Gdy tylko oddalili się na znaczną odległość, czarne ptaki poczęły lądować na podwórzu. Wygłodniałe długim oczekiwaniem, rozpoczęły ucztę. ***

123


Bohdan Waszkiewicz Chata stała w najdzikszej części boru. Niedbale wykonana z belek oraz pokryta gałęziami, doskonale wtapiała się w otoczenie, dzięki czemu była zupełnie niewidoczna. W pobliżu więcej biegało wilków niż ludzi na odpuście, a i niedźwiedź czasem przeszedł, węsząc za pożywieniem. Jednak wszystkie drapieżniki nie zbliżały się zanadto do chałupy. Coś je odstraszało. Maksym otworzył oczy. Po chwili usiadł na łóżku i jęknął. Czuł ból w klatce piersiowej, a twarz piekła go jak polana wrzątkiem. Rozejrzał się. Przebywał w nieznanej mu izbie. Na powyginanych półkach stało dużo naczyń. Ściany zdobiły łby zwierząt, a podłogę szczelnie przykrywały niedźwiedzie skóry. Wszędzie unosił się zapach ziół. Wzdrygnął się na widok ludzkiej czaszki, stojącej na pieńku w rogu pomieszczenia. – Jak się czuje ten, który śmierć oszukał? – Usłyszał i natychmiast przeniósł wzrok na źródło skrzekliwego głosu. Do izby weszła niska starucha. Była tak mała, że ktoś mógłby ją wziąć za leśne licho albo wodnika, co ludzi topi w rzekach. Za nią, zerkając z ciekawością na chłopca, stało dwoje ludzi. Łączyła ich wspólna cecha: niesamowita szpetota. Gęby mieli powykrzywiane niczym odbicia w pękniętym lustrze, a do tego pokryte krostami oraz wrzodami. Na dodatek mężczyzna targał na plecach, wyrastający mu ponad głowę, ogromny garb. – Jestem w piekle? – wyrwało się Maksymowi. W odpowiedzi dotarł do niego suchy śmiech staruchy, której zawtórowała pozostała część towarzystwa. – Żeby tam trafić, trza najpierw ducha wyzionąć. A ty, kochaneczku, wciąż dychasz – wyjaśniła karłowata i podeszła bliżej chłopca. – Zwą mnie Dyloba. To moje dziatki są – wskazała kościstą dłonią za siebie – Horpyna i Czeremis. Przynieśli cię, a ja twoją duszę śmierci wydarłam. – Stokrotne dzięki – wykrztusił Maksym, lecz po chwili jego oblicze zalała fala smutku. – Ty się nie zamartwiaj teraz, bo to niedobrze dla ciebie – powiedziała spokojnie starucha. – Twoje aniołki w niebie tańcują. Ty teraz zdrowiej, a przyjdzie czas, że odpłacisz za krzywdy doznane. – A co ja mogę? Sam jestem na świecie. Drugi raz ja wszystkich potracił, nieszczęście goni mnie od zawsze. – Kto raz uciekł spod kosy, jeszcze nie raz ucieknie – podsumowała filozoficznie i dodała: – Kula blisko serca przeleciała i wyszła bokiem, a że w lufie jeszcze gwóźdź siedział, to oberwał ty dodatkowo w nos. Jak ty się

124


Bohdan Waszkiewicz krwią cały zalał i padł, to Kozaki myśleli, że martwy i nie dobili. I mówisz, że szczęścia brak? Niejeden by się cieszył. – Niby racja. – Maksym pokiwał głową. – Ale... – Uważnie mnie posłuchaj – przerwała mu Dyloba. – Ty nie przez przypadek tutaj. Mnie zaklęte źródło pokazało chłopca, co kiedyś potężnym atamanem będzie. Człek ów przybył na Ukrainę z zamorskiego kraju i własną śmierć oszukał. I jeszcze nie raz oszuka. Młody Tymoszczuk pomyślał, że baba z wiekiem postradała rozum. On wielkim atamanem Kozaków? Znajda, która nie potrafiła z nikim związać się na dłużej, bo każdy bliski zaraz umierał? – To, że bliscy twoi giną, to tylko dobrą monetą będzie – oznajmiła stara, przyprawiając chłopca o ciarki na plecach. – Przepowiednia mówi, że tysiące wrogów na pale nabijesz, że król przez ciebie pozbawiony ziemi będzie, a ty Ukrainę wolną uczynisz. Nawet za tysiąc lat albo i dłużej Rusini pieśni o tobie śpiewać będą i wspominać jako dobrego, ale i okrutnego wodza zarazem. – Ja, Maksym Tymoszczuk, atamanem będę? – nie dowierzał. – Od dziś ty Maksym Krzywonos się zwiesz! Na pamiątkę tego gwoździa, co ci nos pokrzywił, jakby ty końskiego kopyta powąchał. – Po raz kolejny zaniosła się głośnym śmiechem, po czym dopowiedziała stanowczo: – Pamiętaj, żeś Maksym Krzywonos, bo duchy wiedzą, że jego mają strzec. Dzięki moim zaklęciom bólu ty żadnego czuł nie będziesz, a kule i szable krzywdy ci nie zrobią. A teraz śpij. Rano czas ci na północ, do Kozaków dołączyć. Dyloba wykonała szybki ruch ręką, jakby pisząc niewidzialne słowo w powietrzu. Maksym poczuł, że jego powieki stają się coraz cięższe. Resztkami sił ułożył się na posłaniu. Zanim usnął, dobiegły go słowa czarownicy: – Horpyna, okryj go! Na zimną noc się zanosi. *** Kroczył ścieżką pośród wysokich paproci. Jeszcze raz obejrzał się i obrzucił wzrokiem zakrwawioną postać. Mężczyzna był nagi. Obok niego leżała kupka szmat, a na niej laska, podobna do tych jakich używają ślepi lub kalecy. Głowę miał opartą o pień klonu, przy tym nienaturalnie przekrzywioną niby główkę szmacianej lalki. Jego ciało pokrywały dziesiątki świeżych ran i sińców, a z pustych oczodołów powoli spływały strużki krwi. Stopy tkwiły w dogasającym ognisku i były

125


Bohdan Waszkiewicz bardziej podobne do pieczonej golonki niż ludzkich kończyn. Oprawca uciął mu jedno ucho, a ranę niezdarnie zszył grubą dratwą. Chyba tylko po to, żeby torturowanemu zadać jeszcze więcej bólu. Z krocza ofiary broczył strumień ciemnej krwi, a kilka kroków opodal leżał członek, nad którym kołowało stado much. – Długo nie chciał gadać – mruknął. – Ale w końcu dostałem, com chciał. Przyspieszył kroku. Dyloba poleciła mu, aby udał się na sicz i tam poszukał zajęcia. Prócz tego miał też własne plany: najpierw chciał odwiedzić dwóch kompanów ślepego Kozaka. Maksym Krzywonos na wspomnienie o tym, co wydarzyło się pamiętnego deszczowego dnia, zacisnął mocno dłoń na ostrzu ukrytym za pazuchą kaftana. Na koszuli pojawiła się plama krwi, lecz chłopiec nie czuł bólu. Nie czuł bólu wtedy... .... i już nigdy potem.

126



Spis treści

Słów kilka .............................................................................................................. 5 Krzysztof Baranowski ....................................................................................... 6 Cała Polska czyta dzieciom ...................................................................... 7 Karnawał ................................................................................................... 9 Bartłomiej Dzik .................................................................................................. 10 Meandry postępu ................................................................................... 11 Antoni Nowakowski ....................................................................................... 12 Listy kochanków ................................................................................... 13 Tremo i obraz ........................................................................................ 65 Władysław Ryś ................................................................................................ 92 Fotografia .............................................................................................. 93 Jarosław Turowski ........................................................................................... 96 Apostołowie upadłego świata ............................................................ 97 Bohdan Waszkiewicz ....................................................................................... 106 Szkot ...................................................................................................... 107

128



Do tej pory ukazały się:

Te a B o o k

Po e z j a

Proza

Fantasy

Te a B o o k 2

Po e z j a

Sci-fi

Proza

w w w . h e r b a t k a u h e l e n y. p l


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.