LUTY NR 14 www.hiro.pl
ISSN:368849
markiz de sade bajki 1000 i jednego porno
wenery
walentynkowy przegląd chorób wenerycznych
PODWÓJNE UDERZENIE rockandrollowe pary
SuperHIRO 47 Rozdajemy nagrody, gra Jamaica
i więcej na hiro.pl
rzeczy do wygrania
INTRO HIRO 14
ilustracja okładka | JAKUB REBELKA
hiro ma się super! INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
4 The National. Przyjadą 5 Komiks rośnie. HIRO żyje 16
8 All Tomorrow’s Parties.
Jamaica. Ale z Francji
Festiwal jutra
potwierdzenie dla tej podejrzanej deklaracji z wiersza wyżej znajduje się na stronie piątej. hiro żyje. nie jest teraz może najładniejszy, jednogwiazdkowy grób odbił się na wdziękach, ale zafundujemy mu serię zabiegów plastycznych w klinice dla celebrytów z telewizji śniadaniowych i na imprezie będzie jak nowy. właśnie, właśnie – przypominamy, że 11 lutego rozdajemy nagrody superbohaterom ubiegłego roku. mamy też nagrodę specjalną, przyznawaną wspólnie z radiem kampus – dla superpiosenki od superdebiutanta. hiro ją śpiewa pod prysznicem. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
22 Northern Living. Skandynawia jest okej 26 Banał a sztuka. Sztuka banału 32 Anglik w Hollywood. Inwazja 36 Smaczne w telewizorku. Gorące seriale 38
46
Rock and roll we dwoje. Kłopoty chodzą parami
Muzyka
42 Choroby weneryczne. Kolumb i inni syfiarze
48 Film 50 Książka / Komiks 52 Gry
redaktor naczelna:
Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:
promocja:
Łukasz Nowak lukasz.nowak@hiro.pl REKLAMA:
Ewa Kiedio
Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Monika Ozyra monika.ozyra@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
SKŁAD:
administracja:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl
Marzena Skubij marzena.skubij@hiro.pl
redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl dystrybucja:
Marzena Skubij marzena.skubij@hiro.pl event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl
PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com
stacja de luxe w gdańsku
Designerskie stoliki zamiast nóg mają koła rowerowe, a kuchnia serwuje rekina w pomidorach. Luksusowa stacja ma w ofercie nie tylko posiłki i napoje, ale i sztukę w ramach cyklicznych wystaw „Zadzierając głowę”.
Współpracownicy:
Anna Bajorek, Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Andrzej Cała, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Marek Fall, Marcin Flint, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Paulina Gorzkowska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Jan Mirosław, Marla Nowakówna, Maciek Piasecki, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, Anna Serdiukow, Filip Szalasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska
FELIETONIŚCI:
Maciej Szumny, Karola K
w starym kinie w poznaniu
Podobno studenci tu lubią. W Starym Kinie, zgodnie z nazwą, można się podszkolić z filmu niezależnego, ale i – wbrew nazwie – zobaczyć koncert czy pokibicować uczestnikom poetyckich slamów.
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl
WYDAWCA:
Agencja HIRO sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Nie do końca smutni panowie tekst | Katarzyna Rogalska
foto | keith klenowski
Całkiem weseli The National
Bilety na ich poprzedni koncert w Polsce rozeszły się ekspresowo i wielu chętnych musiało się obejść smakiem. Na szczęście nie trzeba było długo czekać na ogłoszenie kolejnych dat występów The National nad Wisłą. To jest ich moment. Od dłuższego czasu to jedna z najgorętszych nazw ze Stanów, a ukoronowaniem hajpu wokół tych pięciu panów było wydanie w maju 2010 roku płyty „High Violet”. Chociaż właściwie trudno zamieszanie wokół nich nazwać po prostu hajpem. Oni konsekwentnie pracowali na pozycję, którą w tej chwili zajmują i jest to gwarancją tego, że nie znikną za moment. Już od pierwszego, imiennego albumu, który ukazał się w 2001 roku, krytycy byli dla nich przychylni. Prawdziwe zamieszanie wokół The National powstało jednak cztery lata później, gdy ukazał się trzeci album formacji, „Alligator”. Płyta znalazła się w wielu podsumowaniach roku, a nawet dekady. Utwory takie jak „Mr. November”, „Secret Meeting” czy „Baby We’ll Be Fine” do tej pory stanowią jedne z mocniejszych punktów koncertowego repertuaru grupy. Wydany w 2007 roku „Boxer” nie przyniósł rozczarowania – wręcz przeciwnie: „Fake Empire”, „Mistaken for Stangers”, „Squalor Victoria” czy „Apartment Story” (właściwie trzeba by tu zacytować całą tracklistę) to prawdziwe perełki. Tak o roli tych dwóch albumów mówił Matt Berninger, wokalista i lider zespołu, jeszcze przed wydaniem „High Violet”: „Alligator sprawił, że puszczano nas trochę w radiu, uchylił nam drzwi. Boxer miał pomóc nam wejść do środka i to się udało. Teraz jesteśmy już w pokoju i możemy poszaleć, ale kto wie, co się wydarzy”. My już wiemy, co się wydarzyło. „High Violet” zadebiutował na trzecim miejscu listy „Billboardu”, ponownie przyniósł świetne recenzje, nagrody i wysokie miejsca w muzycznych podsumowaniach 2010 roku. Przede wszystkim jednak zdobył serca kolejnych fanów, a co za tym idzie wyprzedane koncerty w Stanach i całej Europie. Jednocześnie The
National nie zapomina o swoich korzeniach, nie stając się kolejnym stadionowym zespołem i współpracując z takimi nazwiskami sceny alternatywnej, jak Sufjan Stevens, St. Vincent, Nico Muhly czy Justin Vernon. Klucz do sukcesu w ich przypadku to unikanie banału i oczywistości. Matt tak opowiada o tym, jak tworzy piosenki: „To nie są pokolorowane do końca i skończone obrazki. Bardziej przypominają te rysunki, w których trzeba łączyć ze sobą kolejne kropki. Im więcej razy je gramy i więcej razy je słyszę, tym częściej te połączone kropki tworzą zupełnie inny obraz niż na początku. Myślę, że właśnie dlatego moje ukochane teksty piosenek nie są do końca jasne i czytelne, bo pozwalają mi wypełnić ten obrazek, nałożyć na nie własną interpretację i mnie samego na piosenki innych ludzi. Czasami, gdy kończę już jakiś tekst, zdarza mi się wykreślać pewne fragmenty właśnie po to, aby nie powiedzieć za dużo”. To również jeden z powodów, dla którego tak wielu fanów odnajduje siebie w najczęściej niewesołych utworach The National. Pamiętajmy jednak, że ten smutek to nie wszystko, co mają do zaoferowania Amerykanie. Aby się o tym przekonać, wystarczy choćby obejrzeć klip do „Terrible Love (Alternate Version)”, który pozwala nam zajrzeć za kulisy ich koncertów i zobaczyć sztubackie żarty muzyków. W wywiadach lub w rozmowach pomiędzy utworami w trakcie występów również pokazują, że nieobce jest im poczucie humoru (czasami wręcz brytyjskie, choć pochodzą z Cincinnati, a obecnie stacjonują na Brooklynie). Jednym z najsłynniejszych wyczynów Matta jest spacer wśród publiczności w trakcie wykonywania utworu „Mr. November” – niejednokrotnie zdarza się, że przechodzi po głowach i ramionach fanów. W Polsce zaprezentował go zarówno na OFF Festivalu w Mysłowicach w 2009 roku, jak i na tegorocznym, katowickim Ars Camerlis. Ten, kto jeszcze nie widział The National na żywo, ma paradoksalnie spore szczęście – będzie mógł to przeżyć po raz pierwszy. Z kolei ten, kto miał już okazję ich oglądać, nie powinien mieć wątpliwości, że warto uczestniczyć w tym wydarzeniu ponownie. The National: 22.02. Studio, Kraków 24.02. Stodoła, Warszawa
04
info
I
05
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Solo i na serio tekst | Andrzej Cała
foto | materiaŁy promocyjne
Stasiak, raper pracujący
Stasiak z zespołu 2cztery7 wydał właśnie solowy album „Pół żartem, pół serio”. spotkaliśmy się z nim w leniwe świąteczne popołudnie, by porozmawiać w pełni na poważnie.
Jak samopoczucie po świętach? Efekt jo-jo? Stasiak: Nie trzymałem pionu, ale tak na dobrą sprawę, jak już rozpo-
cząłem pracę nad płytą, to było ciężko. Ostatnie dwa, trzy miesiące roku to już inna bajka. Więc święta były niejako zwieńczeniem tego. Porażka, ale w warunkach za trudnych do ciągłej kontroli. Podsumuj w żołnierski sposób mijający rok. To było dla ciebie najważniejsze, najbardziej intensywne 12 miesięcy w życiu?
Ślub, solowy album to jest coś, co na pewno na zawsze zostawi po sobie 2010 rok. Było gorąco. W wytwórni Alkopoligamia.com zajmuję się głównie promocją i produkcją, więc było gonienie z terminami, dopinanie kwestii związanych z albumami WdoWy, Blow i tym moim dziełem. Przy moim albumie musiałem zrzucić kwestie promocyjne na chłopaków z New Zenith Promotion, ponieważ sam nie dałbym rady tego unieść. Ale nie mogę pod jakimkolwiek względem narzekać, bo wszystko idzie dobrze. Wytwórnia działa jak należy, mamy siłę, mamy pomysły, staramy się je realizować jak najlepiej, no i pozostaje utrzymać tę tendencję zwyżkową. Jedyne, co mi może podciąć skrzydła, to kwestia dochodów. Nie chodzi mi o to, żeby mieć Bentleya, tylko relatywne przełożenie wkładu czasu i siły na finanse, zobaczymy, jak to będzie.
Jesteś wręcz sztandarowym zaprzeczeniem stereotypu polskiego hiphopowca. Uśmiechnięty, pozytywny, wykształcony, a do tego ustabilizowany życiowo, bo żonaty.
Światowo wypadam, co nie? Ale nie jestem oczytany, mam braki. Wstyd mi, za łatwo się rozpraszam. Za dużo rzeczy na głowie i myśli, przez co za rzadko sięgam po książkę. Latami nagrywasz w 2cztery7, gdzie masz obok siebie Pjusa i Mesa. Ten drugi jest przez wielu uważany za najlepszego rapera w Polsce. Czułeś się kimś, kto jest w cieniu Mesa?
Ja sam uznaję go za najlepszego polskiego rapera, jednak bardziej mi to pomaga, a nie deprymuje. To podnosi poprzeczkę. Jakbym miał Masseya w zespole, tobym miał przewagę na wstępie i zero zajawki na progres. Poza tym ja znam swoją wartość i znam swoje miejsce. Cały czas pracuję nad tym, aby podnosić swoje umiejętności rapowe, gdy wielu z rodzimych asów osiadło już na laurach i myślą, że wystarczy napisać tekst na kolanie, nagrać, a potem jakoś to będzie – niektórym przechodzi to płazem, nie wiedzieć czemu. Co z grupą w ogóle. Nagrywacie coś, album w drodze?
Nie, teraz nie walczymy razem. Wydamy Mesa, bo szykuje nowy album, a Karol – Pjus – ma kłopoty z głosem. Nie spinamy się. Na ten moment tematu „trzecia płyta 2cztery7” nie ma.
06
info
I
Okej, więc wracamy do „Pół żartem, pół serio”. Ile trwało gromadzenie materiału?
Ciężko mi to powiedzieć, ale myślę, że to około dziesięciu miesięcy do roku ciężkiej pracy. Numer na bicie Etena nagrałem wcześniej. Reszta rodziła się w tym okresie. Przeszłe nagrania były problemem? Bo to nie jest łatwe po tylu latach pracy w grupie nagle na solowym albumie powiedzieć coś nowego, nie wracać w jakikolwiek sposób do przeszłości i tego, co już nagrane i powiedziane.
Album solowy to pełne pole do popisu, trzy zwrotki plus refren i wszystkie należą do ciebie. Dobierając tematy na płytę, starałem się wrócić trochę do przeszłości, stworzyć swego rodzaju wizytówkę, aby ludzie, którzy trafią na mój rap dopiero teraz, wiedzieli, że nie urwałem się z choinki. Moi znajomi i przyjaciele po przesłuchaniu albumu mówili mi, że płyta jest dokładnie taka jak ja, dokładnie taka, jaką im zapowiadałem, czyli wnioskuję, że osiągnąłem to, czego chciałem, nagrałem solo pełną gębą. Ciężko się nagrywa taki numer jak „Czy długo jeszcze masz zamiar spać”, opowiadający o stosunkach rodzinnych?
Nie, to napisałem pewnie w pół godziny. To jedna z takich rzeczy, której nie miałem okazji w pełni wyrazić na 2cztery7. Lubię numery, które są bliskie mojej rzeczywistości, mojemu życiu i to jest to, czym charakteryzuje się „Pół żartem, pół serio”. Nie znajdziesz kawałka, który mnie bezpośrednio nie dotyczy, czasem to przerysuję, czasem opowiem w jakiś zawiły sposób, ale cały czas to moje życie. Ten kawałek był też swego rodzaju testem na to, czy w końcu rodzice zdecydują się przesłuchać mój album, trzeci album i test się udał, choć reakcje były zaskakujące. Wrócę do tematu słuchania płyt, ponieważ strasznie mnie to boli, kiedy wjeżdżam na wigilię, a moja kuzynka pyta, czy mam dla niej płytę. Odpowiedź brzmi: Nie, nie mam, myślałem, że
podjedziesz do sklepu i ją kupisz, przy wigilijnym stole opowiesz mi, co o niej myślisz, a ja z przyjemnością ci ją podpiszę, bo jak ty byś wydała album, książkę czy inne dzieło, to byłbym zapewne jedną z pierwszych osób, które by to dzieło kupiły i z dumą opowiadałbym znajomym o tym, że jesteś moją kuzynką i zrobiłaś dużą rzecz. Moja odpowiedź wywołała konsternację, ale widziałem, że chyba zrozumiała, o co mi chodzi. To jest tak, że niektórzy wciąż nie doceniają tego, co robimy. Jakbym podjeżdżał świeżym samochodem, zmieniał trzeci raz mieszkanie i kupował najdroższe prezenty w rodzinie, a na dodatek pisaliby w „Fakcie”, że znowu się objadam w Burger Kingu, to wtedy byłaby inna rozmowa i nagle rap miałby większą wartość w jej oczach. Choć uważam, że wystarczyłoby raz pofatygować się na koncert i zobaczyć, ilu ludzi przychodzi, ilu ludzi zna teksty i jaki robią ogień, aby zacząć doceniać pracę rapera.
HIRO promuje
roxy - zima
Zima w mieście tylko z Roxy! Na nogi - ciepłe i wodoodporne śniegowce Na głowę - czapa z pomponem Na szyję supermodna arafatka. Tak przygotowani na pewno nie damy się zimie! Więcej na www.roxy.com
07
INFO
I
Lepsze jutro HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
czyli 12 powodów, by kochać All Tomorrow’s Parties tekst | Paulina Gorzkowska
foto | materiaŁy promocyjne
Z każdym rokiem przybywa nam festiwali muzycznych. Nic dziwnego. Kto nie lubi pokiwać się przy fajnych piosenkach, popijając piwko i dumnie prezentując najnowszy model kaloszy. Jeśli się dobrze zastanowić, to pewnie co 15 minut gdzieś na świecie powstaje nowy festiwal. W samej Polsce jeszcze pięć lat temu liczył się głównie Open’er, a teraz możemy jechać też na OFFa, Unsound, Taurona czy Audioriver, nie wspominając o dziesiątkach pomniejszych. Na tle zatrzęsienia europejskich festiwali o niemal identycznych line-upach zdecydowanie wybija się jeden: powstały 12 lat temu na angielskim wybrzeżu All Tomorrow’s Parties. Z okazji tej niezbyt okrągłej rocznicy przedstawiamy 12 powodów, dla których festiwal ten kocha zarówno prasa, jak i fani muzyki na całym świecie. Muzycy u władzy
W przeciwieństwie do wielkich festiwali typu Reading czy Glastonbury, o line-upie decydują nie specjaliści od marketingu, a zaproszeni do współpracy muzycy. Kuratorami ATP byli już między innymi Mogwai, Sonic Youth, Pavement, Tortoise czy My Bloody Valentine. Star Power
Specyficzna formuła festiwalu przyciąga też artystów z innych dziedzin. Autorskie line-upy przedstawiły tak poważane postaci, jak Jim Jarmush, Vincent Gallo czy twórca The Simpsons – Matt Groening. Vox Populi
Jak wszyscy, to wszyscy. W 2007 i 2009 roku wykonawców ATP wybierała sama publiczność. Muzyka ponad podziałami
Na festiwalach ATP występują zespoły reprezentujące najróżniejsze gatunki muzyczne, od postrocka do hip-hopu, od folku do electro. Thurston Moore powiedział kiedyś, że ATP to idealny mixtape. Coś w tym jest. Powroty
Dzięki sile przekonywania twórcy i organizatora festiwalu, Barry’ego Hogana, wiele znanych zespołów – w tym Television, The Jesus Lizard i Slint – reaktywowało się specjalnie na koncerty ATP. Sponsorzy – won
Festiwal nie ma sponsora, więc żaden producent cienkiego piwa nie będzie się domagał zabukowania Rihanny.
Pozdrowienia z kolonii
ATP odbywa się w staromodnych wakacyjnych ośrodkach à la Ciechocinek, gdzie zespoły mieszkają w tym samym miejscu i takich samych warunkach, co publiczność. Nie ma szans na pięciogwiazdkowy hotel z lodówką wypełnioną butelkami Cristala, za to w kolejce do toi-toia można spotkać Patti Smith. Towar eksportowy
Festiwal się rozprzestrzenia. Od 2006 roku odbywa się też w USA, a od 2009 – w Australii. Ciekawe, czy jeszcze w tym stuleciu uda mu się trafić też do Polski... Występy gościnne
Wyczucie muzyczne organizatorów ATP docenili twórcy innych festiwali, jak Pitchfork Festival czy Primavera Sound w Barcelonie, gdzie Hogan i spółka odpowiadają za repertuar poszczególnych scen. Mistrzowie DIY
W 2001 roku ATP założyło własną wytwórnię muzyczną, w której najpierw wydawane były festiwalowe kompilacje, a obecnie również płyty nowych, obiecujących zespołów, jak Fuck Buttons.
Przepraszam, czy tu kręcą?
Festiwal jest raptem dwa lata starszy od Open’era, a już doczekał się pełnometrażowego dokumentu na swój temat. W 2009 roku premierę miał film w reżyserii Jonathana Caouette, stworzony z wydatną pomocą bywalców ATP, którzy użyczyli własnych zdjęć i filmików kręconych kamerami super 8, HD i DV czy nawet telefonem. Powstało wyjątkowe dzieło w pełni oddające radosną, intymną atmosferę festiwalu. Co by tu jeszcze...
Twórcy ATP wciąż angażują się w kolejne projekty, jak koncerty Don’t Look Back, gdzie artyści wykonują w całości swe klasyczne płyty (np. Spiritualized ze swym „Ladies and Gentlemen We Are Floating In Space”), seria I’ll be Your Mirror, czyli ATP bez wakacyjno-kurortowej otoczki, czy najnowszy, specjalny event noworoczny Strange Days. Brakuje tylko własnej linii ubrań i sieci sklepów DIY. No i partii politycznej. A wtedy wiadomo: Barry Hogan na prezydenta! Relację z noworocznego Strange Days znajdziesz na www.hiro.pl
08
INFO
I
HIRO promuje
COKE ZERO INSPIRUJE!
konkurs lib tech
Czy kiedykolwiek zapomniałeś o Waszej rocznicy, o urodzinach jej mamy, nakarmić jej kota, mimo, że obiecałeś albo się po prostu „nie domyśliłeś”? Na pewno tak, w końcu każdemu z nas zdarzają się drobne wpadki w relacjach z naszymi ukochanymi. Nie przejmuj się, Coca-Cola Zero stworzyła „Księgę Ratunkową”, która doda Ci inspiracji w nawet najtrudniejszych momentach. Coca-Cola Zero z Waszą pomocą przygotowała specjalne kompendium wiedzy – „Księgę Ratunkową”, jak radzić sobie w sytuacjach damsko-męskich, które są pozornie bez wyjścia. Już dziś wejdź na www.cokezero.pl/ksiegaratunkowa i tam zobacz jak inni sprawili, że niemożliwe stało się możliwe i wybrnęli z przeróżnych opresji. Na autorów najciekawszych wpisów czekają liczne gadżety, a główną nagrodą jest tygodniowy rejs luksusowym jachtem po Karaibach dla dwojga.
GoPro HD GoPro HD to niewielkie kamery o wielkich możliwościach. Nagrywają obrazy w prawdziwej rozdzielczości HD 1080p.
Używane na lądzie, w wodzie i powietrzu, w deszczu błocie i piasku, przez zwolenników sportów ekstremalnych, zawodników, producentów filmowych, sportowców i bardzo wymagających entuzjastów. Dzięki zaawansowanej technologii połączonej z wysoką jakością szklanego obiektywu kamery GoPro HD oferują jakość obrazu produktów o kilka klas cenowych wyżej. Zachowują przy tym wszystkie cechy typowej kamery do sportów ekstremalnych takich jak wodoodporność (do 60m), wstrząsoodporność oraz odporność na pozostałe czynniki zewnętrzne
KONKURS
HIRO promuje
Mamy dla Was do wygrania deske snowboardową Lib Tech Skate Banana. Co trzeba zrobić by wygrać? Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl z tematem Skate Banana i czekaj bo może będzie to Twój szczęśliwy dzień. Słynny model Skate Banana firmy LibTech to model, od którego zaczęła się nowa era profili desek rocker. Technicznie mówiąc: Kolekcja: Zima 2011 Przeznaczenie: Męski freestyle Kształt: Twin Rdzeń: H Pop Core Laminat: Beans Ślizg: Sintered UHMW Flex: 5 Krawędzie: Magne-Traction Graj i wygraj na www.hiro.pl
typu pył, błoto, śnieg, piach itp. Dzięki swoim minimalnym wymiarom, bardzo trwałej, stalowej obudowie, wybitnej jakości obrazu, szerokokątnemu obiektywowi ( do 170 stopni ), obsłudze kart SD kamery GoPro HD są wymarzonym urządzeniem do rejestracji video wszystkich aktywności, które jesteśmy w stanie sobie wymyślić. Dostępne różnego rodzaju mocowania sprawiają , że kamery GoPro można używać zawsze i wszędzie. Jedynym ograniczeniem jest…nasza wyobraźnia. Dodatkowo kamery GoPro HD oferują możliwość wykonywania zdjęć w jakości 5MP. „ ... posiada więcej możliwości, niż większość profesjonalnych kamer na rynku.” – The New York Times
Michał „Bolo” Trzebunia Freeridowy zawodnik polskiego teamu Go Pro
Kamera ta jest odporna niemal na wszelkie warunki pogodowe. Mocowania na kask, samochód czy deskę sufringową daje możliwość kręcenia wszystkiego i wszędzie.
09
INFO
I
LUTY W STODOLE
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst |angelika kucińska
Kto? Urszula
foto | materiaŁy promocyjne
Co? Walentynkowy koncert bez prądu, a więc romantycznie. Dla zakochanych tak w sobie nawzajem, jak w niegdysiejszej malinowej królewnie ejtisowej piosenki. Kiedy: 14.02.
Kto? Perfect
Co? Jeśli tata amerykańskiej koleżanki poderwał mamę amerykańskiej koleżanki na mocno autorskie wykonanie „House of the Rising Sun” Animals, to twój najpewniej dokonał podobnych cudów, fałszując „Autobiografię” na imprezie w akademiku. Wniosek: poświęć się dla korzeni, kup rodzicom bilety, sam idź na piwo. Kiedy? 19.02.
5.02. Accept 7.02. Thin Lizzy 14.02. Urszula akustycznie
lutowe KONCERTY W STODOLE
19.02. Perfect 24.02. The National 25.02. Młynarski Plays Młynarski
Kto? Młynarski plays Młynarski
Co? Wyjątkowy tribute projekt, w ramach którego kolektyw muzyków młodszego pokolenia (Gaba Kulka, Kuba Galiński, Patryk Zabrodzki) pod przewodnictwem Janka Młynarskiego, syna Wojciecha, nowocześnie, ale z szacunkiem kłania się klasykowi autorskiej piosenki, czyli Wojciechowi Młynarskiemu, ojcu Janka. Kiedy? 25.02.
patric wolf
out of tune
reż. Kinga Burza
reż. Alex Pawlik
„the city” 6/10
Wnioski powierzchowne przesłaniają te filozoficzne. Patrick Wolf, niegdyś chudziutki, wystrojony i queer, zmężniał, wciągnął zgrzebny dżins i przestał dbać o fryzurę. Koniec świata. Nową płytę zapowiada piosenką, w której niektórzy słyszą czołówkę „CSI: Miami”. Nieważne inspiracje, tak modowe, jak muzyczne – liczy się podprogowy przekaz z uroczego teledysku. Na wakacjach jest najlepiej.
tekst | angelika kucińska
WideoNarkomania HIRO Free tiwi. „cash and hearts” 8/10
Pamiętacie starca z brodą do kostek z edukacyjnej kreskówki „Było sobie życie”? Out Of Tune na przewodnika anatomii wybrali symboliczną czerwoną kropkę, pętąjącą się po archiwalnych popularno-naukowych ilustracjach z lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Kropka pewnego dnia wylatuje z ciała prosto w kosmos, ale tam wcale nie jest tak fajnie. Uwaga, poziom meta: to może być prognoza ewentualnej zagranicznej kariery Out Of Tune.
10
INFO
I
Bartek Michalec za deckami, Janelle Monae w konfetti
Retro auto i pan strzela z gitary
Wielka charyzma w niewielkiej dziewczynie
foto | materiały promocyjne
BOSS Orange Party Kolekcja drogi i industrialne wnętrza starej fabryki. Hugo Boss zaprezentował najnowszą kolekcję BOSS Orange w jednej z hal na warszawskiej Pradze zaaranżowanej na warszat samochodowy. Nawet bardziej imponująco niż modele i modelki prezentowało się retro auto w roli kluczowego rekwizytu. Kluczowego, bo BOSS Orange na sezon wiosna/lato 2011 to ubrania niezobowiązująco inspirowane wakacyjnym, samochodowym tourem po Europie. W ramach trochę innego touru po Europie na imprezę Hugo Bossa wpadła Janelle Monae, najważniejsza soulowa debiutantka ubiegłego roku. Monae to dziewczyna niewielkich gabarytów, ale wielkigo talentu i równie potężnej charyzmy. Co się chwali szczególnie – wie, jak prostymi śrdokami, rozrkęcić świetny show. (ak)
11
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
rzeczowo hiro poleca gadżety
gadżety HIRO
HIRO
Zaplanuj randkę Jeżeli planujesz romantyczny wieczór z ukochaną osobą, ale nie masz jeszcze pomysłu, Epson przyjdzie ci z pomocą. Dzięki zaawansowanym projektorom do kina domowego – EH-TW3200 lub EH -TW3600 – stworzysz komfortową salę kinową we własnym pokoju. Możesz wyświetlić film albo zdjęcia z pierwszych wakacji, Epson gwarantuje skuteczność. Technologia 3LCD firmy Epson zapewni płynny, realistyczny obraz o doskonałej jasności i rozdzielczości. www.epson.pl
UWIECZNIJ RANDKĘ
Lorem Ipsum is simply dummy text of the printing and typesetting indust
Nowy aparat Nikon COOLPIX S8100 wyposażono w 12-mln matrycę CMOS w technologii BSI, dzięki której możliwe jest fotografowanie podczas trudnych warunków oświetleniowych, jakie panują podczas romantycznej kolacji przy świecach. Używając funkcji HDR, aparat rejestruje początkowo serię zdjęć tła, potem fotografuje osobę, a następnie składa poszczególne zdjęcia w całość. Gwarantuje to uchwycenie szczegółów zarówno w tle, jak i na pierwszym planie. COOLPIX S8100 może pochwalić się ponadto szerokokątnym obiektywem NIKKOR z dziesięciokrotnym zoomem optycznym, wysokiej rozdzielczości wyświetlaczem o przekątnej trzech cali i nagrywaniem filmów w jakości full HD. www.nikon.pl
I powieś nad łóżkiem Właśnie obfotografowałeś upolowaną dziewczynę stylowym Nikonem? Nie pozostaje nic innego, jak wytapetować pokój świeżymi zdjęciami. Epson Stylus Photo PX820FWD wydrukuje je z karty pamięci lub bezpośrednio z aparatu. To fotograficzne urządzenie integruje funkcje drukarki, skanera, kopiarki i faksu. Łączność bezprzewodowa i duży dotykowy ekran ułatwią swobodną obsługę, a dzięki zaawansowanym fotograficznym atramentom Claria, wydrukowane zdjęcia będą lepsze niż te z fotolabu. www.epson.pl
12
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
BLOW Zadziorna kooperacja tekst | Andrzej Cała
foto | Maciek Miechowicz
Święty Mikołaj i Flow
HIRO lubi polskich artystów, którzy nie idą z prądem najpopularniejszych nurtów, tylko próbują tworzyć coś innego, świeżego. Z dużą przyjemnością odebraliśmy więc debiutancki album duetu Blow, w którego skład wchodzą wokalistka, Basia Adamczyk a.k.a. Flow, oraz producent Święty Mikołaj. Intrygująca mieszanka autorskich, intymnych tekstów wyśpiewanych w soulowym klimacie oraz funkowo–hiphopowych bitów zaowocowała albumem „Jeśli czujesz…”. Żeby poczuć jeszcze lepiej, przeczytajcie wywiad z piękniejszą połową duetu – Flow.
Jak po kilku tygodniach odbierasz przyjęcie albumu. Jest tak, jak oczekiwałaś, czy może lepiej, gorzej?
Nie miałam oczekiwań związanych z odbiorem płyty Blow. Zupełnie się nad tym nie zastanawiałam, skupiałam się na muzyce, bo ona jest dla mnie najważniejsza. To zabawne, bo przez cały czas nagrywania, ciężko mi było nawet wyobrazić sobie, że ktoś potem będzie tego słuchał. Po wydaniu płyty dostałam bardzo dużo dobrej energii od jej odbiorców. Nie jest to płyta komercyjna i nie słuchają nas miliony, ale ludzie, którzy sięgnęli po „Jeśli czujesz...”, naprawdę rozumieją i kochają ten album, czują flow. Uważam to za nasz duży sukces. Blow to projekt, który wydaje się być wręcz stworzony do koncertów, grania z pełnym bandem. Czy pracując w studio nad kawałkami, myśleliście czasem właśnie pod kątem późniejszych występów live, czy też zupełnie to oddzielacie?
To tak, jakby zapytać pisarza, czy podczas pracy nad książką, myślał, że na jej podstawie powstanie w przyszłości film. Kiedy piszę kawałki, wymyślam melodie, nagrywam, aranżuję, to jestem tak wkręcona w każdą kolejną piosenkę, że nie zastanawiam się absolutnie nad niczym. Jednak od początku byliśmy zgodni z Mikołajem co do tego, że powstanie Blow live band. Długo szukaliśmy odpowiednich muzyków, ale jak już znaleźliśmy to prawdziwych asów. Uwielbiam grać koncerty, uwielbiam też grać próby z moimi pokręconymi muzykami. Czy zdarzało ci się jakoś ingerować w bity Świętego, a jemu w twoje teksty? Wiadomo, że musiały być dyskusje, ale bardziej chodzi mi o sytuację, w której albo ty albo on powiedział „nie no, do tego to ja ręki nie przyłożę!”.
Taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Postanowiliśmy z Mikołajem nagrać razempłytę, bo bardzo dobrze rozumiemy się muzycznie i emocjonalnie. Mamy podobną wrażliwość. Podczas pracy nad płytą daliśmy sobie totalną wolność, bo wiedzieliśmy, że możemy zaufać sobie jako arty-
ści. Oczywiście były awantury, sprzeczki i szarpanie się za włosy, ale dotyczyły innych spraw, okołomuzycznych. Oboje jesteśmy zadziorami i mamy mocne charaktery. Ja jestem władcza, skora do bitki i wymagająca, Mikołaj nie lubi, gdy ktoś próbuje mu wejść na głowę. Jesteśmy raptusami – szybka kłótnia, a potem już zgoda. To pytanie musi paść. Na ile punktem odniesienia dla was jest muzyka Sistars?
Przyznaję się bez bicia, że znam może trzy, cztery kawałki Sistars. Te singlowe. Bardzo mi się podobały, ale nigdy nawet nie miałam w ręku ich płyty. Nie widzę zbyt wiele podobieństw między Sistars i Blow. Jeśli są, to pewnie dlatego, że mamy podobne inspiracje muzyczne. Dotąd fani kojarzyli cię tylko z gościnnym udziałów. Pełny album to zupełnie inny kaliber wyzwania. Zdarzały się chwile małego załamania, jakieś doły podczas pracy, czy wręcz przeciwnie – ciągła motywacja i masa energii?
Mój typ osobowości w podręcznikach do psychologii określa się jako maniakalno-depresyjny, więc jak przystało na szurniętą artystkę zdarzało mi się przez dwa dni zapominać o spaniu, jedzeniu, oddychaniu i nagrywać na totalnej zajawce. Potem bywało, że przez tydzień nienawidziłam swojego głosu, wszystkie kawałki chciałam wyrzucać do kosza i postanawiałam, że lepiej będzie, jeśli zostanę księgową. Na szczęście Mikołaj nauczył się jakoś sobie z tym radzić. Wie, że najlepiej przeczekać atak w okopach... Wyobrażasz sobie sytuację, w której poświęcisz pracę codzienną, różne obowiązki, żeby w pełni oddać się muzyce, żyć z niej?
Od dawna w pełni oddaję się muzyce. Specjalnie wybrałam sobie pracę, która mnie nie ogranicza i nie przeszkadza w działaniach muzycznych. Życie z muzyki, to pewnie marzenie każdego artysty, ale... często taki plan się nie udaje i wtedy pojawia się desperacja. Granie do kotleta, granie pod publikę, sprzedawanie się... Ja swojejmuzycznej duszy nie mam zamiaru rozmieniać na drobne. Jeśli wszystko ułoży się tak, że będę miała szansę żyć ze swojej pasji, nie będąc zmuszana do robienia czegoś wbrew sobie, to z pewnością tę szansę wykorzystam i będę z tego powodu bardzo szczęśliwa.
14
INFO
I
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
KONKURSY
5
kolorowych damskich koszulek z najnowszej wiosennej kolekcji Vans. Nagrody ufundowane przez www.vans. pl. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl z tematem VANS.
10
10
płyt Daft Punk z soundtrackiem do filmu „Tron:Legacy” ufundowanych przez EMI Music Polska. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Daft Punk.
płyt z największymi przebojami Pet Shop Boys ufundowanych przez EMI Music Polska. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Pet Shop Boys.
4
zestawy po 4 filmy w jednym FILMBOX’ie, ufundowane przez sieć kawiarni W BIEGU CAFE BY JACOBS KRUNUNG: wyślij maila na konkurs@hiro.pl w temacie wpisz FILMBOX.
2
pary sportowych butów British Knights! Do wygrania para męskich butów i para damskich. Nagrody ufundował www.britishknights.pl Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz BK.
3
pakiety po 3 koszulki i 3 bluzy OZOSHI ufundowane przez sklep internetowy: www.thesigned.com. Wyslij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz OZOSHI.
10
płyt „The World Is Yours” Motorhead ufundowanych przez EMI Music Polska. Wyślij maila na konkurs@hiro. pl – w temacie wpisz Kocham Lemmy’ego.
2
pary rękawiczek The North Face E-Tip do obsługi telefonów i przedmiotów elektronicznych z ekranem dotykowym. Nagrody ufundowane przez The North Face. Ślijcie maile na konkurs@hiro.pl z E-Tip w temacie.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
MEGAHIRO
tekst | Angelika Kucińska
foto | Materiały promocyjne
W generującym trendy Ed Bangerze pokochali ich za świetne remiksy, dziś teledyski realizuje im dyrektor artystyczny labela, So Me. Połowa hipermodnego duetu Justice produkowała ich wydany w ubiegłym roku, debiutancki album, a Phoenix już wkrótce pozazdrości im międzynarodowej kariery. Niech triumfalny pochód przez europejskie kluby zaczną od lutowej imprezy HIRO. Na rozdaniu nagród SuperHIRO zagra francuski duet Jamaica, nadzieja tanecznego popu ze stylową paryską metką. O tym, że są warci zaszczytów, przekonuje Antoine Hilaire, wokalista.
Byłeś kiedyś na Jamajce? Niestety nigdy, ale fajnie byłoby tam zagrać. Aż tak fajnie, że nazwałeś zespół Jamaica? Zależo nam, żeby nazwać zespół nazwą jakiegoś miejsca. Jamajka wydała się fajną nazwą, zwłaszcza dlatego, że nikt jej wcześniej nie wykorzystał. Ale dlaczego Jamajka, a nie na przykład Szwecja? Oj, kochamy Szwecję, ale ta nazwa była już niestety zajęta. Jamajczycy nie przyjęli waszej decyzji ezntuzjastycznie. Co z protestem ich Biura ds. Własności Intelektualnej? Dostaliśmy list, w którym było napisane, że wykorzystanie nazwy Jamajka do działalności komercyjnej jest bezprawne. Strasznie dziwna sytuacja. Wiesz, ja pochodzę z Paryża i jakoś nie oburza mnie raper Paris. Jest we Francji taki zespół Phoenix, ale ludzie w Arizonie mają to gdzieś. Jamajczycy obrazili się na zespół Jamaica – który jest przecież projektem artsytycznym – a tolerują fakt, że w knajpach sprzedaje się drinki o takiej nazwie. No i nie używacie tej nazwy w sposób obraźliwy dla Jamajki. Dokładnie. Okej, sprzedajemy płyty z nazwą Jamaica, ale to nie jest działalność komercyjna ujmująca im cokolwiek. Sprawa na szczęście sama się rozwiązała i dziś chyba wszyscy są zadowoleni.
Jamaica jako nazwa zespołu nie sugeruje, że gracie inną muzykę, niż faktycznie gracie? Dwa razy w życiu wzięto nas za zespół reggae. Generalnie wszyscy są świadomi, że jesteśmy rockandrollowym zespołem. Ale prawda też jest taka, że kiedy wymyślaliśmy nową nazwę, słuchaliśmy bardzo dużo The Police i oryginalnego reggae, więc w jakimś sensie jest to nazwa adekwatna do czasu, w którym powstała. I właśnie – to stosunkowo nowa nazwa. Wcześniej nazywaliście się Poney Poney. Poproszę życiorys. Kto, kiedy, dlaczego? Flo (Lyonett, basista – przyp. red.) właśnie odszedł z zespołu i się nudził. Ja pracowałem wtedy nad autorskim projektem – do którego, nawiasem mówiąc, zamierzam wkrótce wrócić. Nagrywałem jakieś kawałki w piwnicy, potrzebowałem wokalisty do kilku z nich. Flo spotkałem na imprezie, poznały nas ze sobą nasze eksdziewczyny. Zrobiliśmy wspólnie trochę muzyki – zupełnie niezobowiązująco. Znalazłem perkusistę, zaproponowałem Flo, żeby został basistą, więc Flo kupił sobie bas. Przez trzy lata graliśmy jako Poney Poney, tyle że Poney Poney było zajęciem czysto hobbystycznym. Kiedy okazało się, że możmy być zespołem na poważnie, kiedy znalazł się producent i wydawca potencjalnej płyty – nasz ówczesny perkusista zrezygnował. Poney Poney było triem. Kiedy zostaliśmy duetem, wyrzuciliśmy stare piosenki, napisaliśmy zupełnie nowe i zaznaczyliśmy zmianę składu zmianą nazwy. Jamaica to nie Poney Poney, to zupełnie nowy zespół. Chcieliście zacząć od nowa? Chcieliśmy zacząć inaczej. Na serio. Dziś koncerty oczywiście też gramy z perkusistą, więc na żywo brzmienie Jamaiki nie odbiega tak bardzo od tego, jak brzmiało Poney Poney. Ale piosenki piszemy i podejmujemy decyzje już w ścisłym dwuosobowym gronie.
16
megahiro
m
dwa razy w życiu wzięto nas za zespół reggae. generalnie wszyscy są świadomi, że jesteśmy rockandrollowym zespołem
17
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Od lewej: Flo Lyonnet i Antoine Hilaire
to jest najbardziej stereotypowa ścieżka, jaką może podążyć rockowy zespół. miejmy nadzieję, że w naszym przypadku się nie sprawdzi i unikniemy uzależnienia od psychodelicznych narkotyków i więzienia
Świat lubi Paryż za elektronikę, więc wy opowiadaliście na prawo i lewo o zasadzie: Żadnych syntezatorów. Po co tak sobie utrudniać? To był taki żart z biografii, musieliśmy coś napisać. Faktycznie nie używamy syntezatorów, jesteśmy rockandrollowym bandem, ale wciąż gramy do tańca. Chcieliśmy się jakoś odciąć, wyróżnić, nie być kolejnym elektronicznym zespołem z Paryża – bo po co komu następny? Mimo że nagrywamy muzykę z użyciem elektroniki i produkowaliśmy nasz debiutancki album tak, jakby był płytą techno, parkietowy charakter nadały tym piosenkom bas i perkusja. Oczywiścia kochamy syntezator i dużo tańczymy, ale nagranie tanecznej płyty bez takiego pójścia na łatwiznę było fajnym wyzwaniem. Jak się w tym wszystkim odnalazł Xavier de Rosnay, połowa Justice, który produkował waszą płytę? Bardzo dobrze. Pewnie dlatego, że znamy się od lat. Z Gaspardem (Augé, ten drugi z Justice – przyp. red.) chodziłem do liceum, to on poznał mnie z Xavierem. Wtedy wszyscy dopiero zaczynaliśmy robić muzykę. Poprosiłem Xaviera, żeby pomógł mi w nagraniu Poney Poney – jako człowiek najlepiej zorientowany technologicznie w całym
towarzystwie. Już wtedy świetnie nam się razem pracowało. Wybór Xaviera na producenta debiutu Jamaiki był zupełnie naturalną, oczywistą decyzją. Xavier jest człowiekiem z masą pomysłów – nic nie jest bardziej motywujące w pracy w studiu niż obecność kogoś takiego jak on. Wy, Justice, Phoenix – wszyscy piszecie teksty po angielsku, co we Francji nie jest najlepiej postrzegane. Sebastien Tellier miał mocno przerąbane, kiedy pojechał na Eurowizję z anglojęzyczną piosenką. Dużo ryzykujecie? Głównie to, że nie będą nas chciały grać radia. 70 procent muzyki granej we francuskich radiach musi mieć francuski tekst – to jest określone ustawą. Kiedy musieliśmy dokonać wyboru, doszliśmy do wniosku, że jeśli piosenki będą dobre, to i tak je zagrają, zmieścimy się w tych 30 procentach. Poza tym jesteśmy już z tego pokolenia zespołów, które nie wierzą w potęgę radia. Wolimy się promować koncertami, a muzyki szuka się dziś i tak w internecie. Czyli wcale nie tracimy na tym tak wiele, jakby się mogło wydawać. Co znaczy, że nie macie teraz wyjścia – musicie zrobić karierę za granicą. Angielskie teksty na razie bardzo pomagają nam w graniu koncertów poza Francją, więc jesteśmy na dobrej drodze. I to będzie taka sława, jak tak z teledysku do „I Think I Like U 2”? Okładki, skandale, kryminał? To jest najbardziej stereotypowa ścieżka, którą może podążyć rockowy zespół. Miejmy nadzieję, że w naszym przypadku się nie sprawdzi i unikniemy uzależnienia od psychodelicznych narkotyków i więzienia. Chociaż raz w San Francisco byłem już bliski wylądowania w areszcie, więc kto wie, może niektóre wątki z wideoklipu okażą się jednak prorocze.
18
megahiro
m
Bono też mógłby powiedzieć, że to wielki zaszczyt wiedzieć, że zatytułowaliście piosenkę w hołdzie U2. Jeszcze powie! Coś macie z gwiazdami w wideoklipach. Do „Short & Entertaining” ściągnęliście metalowców z Igorem Cavalerą, bratem lidera Sepultury, na czele. Wiesz, ile nas to kosztowało? Musiałem wyprzedać wszystko, co mam! Ale serio: Igor ma zespół razem ze swoją żoną – MixHell. Grywają sporo w Europie, kiedy koncertowali we Francji, poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Strasznie chcieliśmy nagrać wideo z metalowcami, zawsze. Więc kiedy kręciliśmy klip do „Short & Entertaining”, od razu pomyśleliśmy: Wow, przecież znamy gościa z MixHell. Byli wtedy w trasie po Europie, więc mogliśmy go zaprosić. Nie miał trudnego zadania – musiał dobrze wyglądać, jak duży, spocony metal. A piosenka mu się podobała czy headbanging to zasługa talentu aktorskiego? Nie nie, wszystkie reakcje były szczere. Igor nawet zaproponował nam wspólne jamowanie w niedalekiej przyszłości. No nie wiem, nie jestem przekonany, boję się. Jeśli zespół nazywa swóją płytę „No Problem”, to możemy się spodziewać, że jest bezwstydnie wyluzowany i ultracool, również na koncertach? Tak! Nie jesteśmy bandą błaznów, robiących z siebie idiotów na scenie w imię show, ale dostarczamy całkiem niezłej rozrywki. Nasze koncertowe atuty nie ograniczają się do tego, że dobrze gramy i ładnie się ubieramy…
hilaire i lyonnet działają pod szyldem jamaica od trzech lat. w ubiegłym roku wydali debiutancki album „no problem”.
Jesteście zespołem z Francji, jak niby macie się ubierać?! Tak myślisz? Zapraszam do Paryża na przegląd ulicznych grajków! Ale to bardzo miłe, co mówisz, dziękuję. No problem. O, własnie – tytuł płyty jest ironiczny. Jeśli wsłuchasz się w teksty, zauważysz, że to nie jest beztroska płyta. Ale tytuł nam pasował. Jamaica „No Problem”, jak to brzmi? Ekstra! 11 lutego zagracie na naszym rozdaniu nagród – SuperHIRO. Gdybyś ty mógł przyznać nagrodę dla superbohatera wszech czasów, to kto by ją dostał? David Bowie. Za niesamowite piosenki i za to, że jako jeden z niewielu muzyków starzeje się z klasą. I za to przez te wszystkie lata prawie nie przytył! To dobry superbohater? Bo jak słaby, to zawsze mogę powiedzieć, że Wolverine… Jamaica zagra koncert w ramach rozdania nagród SuperHIRO: 11.02. Palladium, Warszawa
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
ilustracja | Jakub rebelka
SuperHIRO dumnie pręży pierś
foto | Piotr Kokorczak / anna bajorek / magda wunsche / materiały promocyjne
HIRO Free nagradza bohaterów mijającego roku. Niżej nominacje – kandydatów do prestiżowej statuetki wybierali nasi autorzy pod wścibskim przewodnictwem naczelnej. Wyniki ogłosimy 11.02. – na gali superhiro w warszawskim klubie palladium. nagrodę dodatkową kampus superhiro dla najlepszej piosenki nagranej przez debiutanta przyznają słuchacze radia kampus, głosując na stronie www.radiokampus.waw.pl. SuperHIRO Muzyka 1. Monika Brodka 2. Igor Boxx 3. Indigo Tree
SuperHIRO Wydarzenie 1. American Film Festival 2. OFF Festival 3. Wystawa „Ilustracja PL”
SuperHIRO Film 1. Jerzy Skolimowski 2. Jacek Borcuch 3. Mateusz Kościukiewicz
SuperHIRO Przyszłości – nagroda dla najbardziej obiecującego debiutanta Paula i Karol 1. 2. Krzysztof Kwiatkowski 3. Miss Polski
SuperHIRO Komiks / Książka 1. Michał Zygmunt 2. Michał „Śledziu” Śledziński 3. Zbiór „Czas na komiks” SuperHIRO Moda 1. Mysikrólik 2. Justin Iloveu 3. She’s A Riot SuperHIRO Tu Lubi 1. 5-10-15, Warszawa 2. Powiększenie, Warszawa 3. Cud nad Wisłą, Warszawa
więcej na www.hiro.pl
MegaHIRO – Bohater roku 1. Artur Rojek 2. Tomo Żyżyk 3. Macio Moretti AntyHIRO – Antybohater roku 1. Maria Peszek 2. Krzysztof Ibisz 3. Peja Kampus Superhiro 1. Projekt Warszawiak „Nie masz
cwaniaka nad warszawiaka” 2. Smoke Da Crack Off „I’m Polish” (Kwazar & Swim remix) 3. Ragafaya „Dźwiękoszczelni” 4. Furia Futrzaków „Serce robotai”
20
superhiro
na gali superhiro zagrają zespoły: jamaica (wywiad – str. 16) i miss polski, oraz didżeje: boy division (gstq), Pawłow (wio) i ludwik (siostry djs).
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Michał Karpa
foto | Materiały promocyjne
Kultura nie znosi pustki, żyje nieprzerwaną aktywnością, eksplorowaniem nowych obszarów. Również pod względem geograficznym. Po imprezach promujących muzykę frankofońską czy kino azjatyckie, czas na kompleksową prezentację sztuki skandynawskiej. W dniach 18–19 lutego w warszawskiej Fabryce Trzciny ruszy pierwsza edycja Northern Living Festival. Nareszcie coś świeżego! Imprezy tematyczne, takie jak Francophonic Festival czy Festiwal Filmowy „Pięć Smaków”, na dobre wpisały się w kulturowy pejzaż stolicy. W ich kontekście Northern Living Festival to zastrzyk adrenaliny, który może ożywić wielkomiejski kalendarz imprezowy. Pierwsza odsłona skandynawskiego święta będzie papierkiem lakmusowym rzeczywistej popularności sztuki z Północy w Polsce.
Promise and the Monster
Z kompilacji na scenę Jeśli macie wrażenie, że nazwa Northern Living obiła się o wasze uszy, nie jesteście w błędzie. To tytuł dwupłytowej kompilacji, która niespełna dwa lata temu rzuciła więcej światła na muzykę ze Skandynawii, prezentując obok artystów popularnych, twórców dotąd u nas niewydawanych. Ale związek składanki i festiwalu nie sprowadza się wyłącznie do nazwy – już wkrótce w Warszawie zobaczymy kilku muzyków, którzy zostawili ślad na wspomnianej płycie. José González (znany przede wszystkim z coveru „Heartbeats” The Knife, ilustrującego pewną reklamę z kolorowymi piłeczkami) wystąpi z zespołem Junip, który wydał niedawno ciepło przyjęty folkowo-psychodelizujący album „Fields”. Tego samego dnia zaprezentuje się też Promise and The Monster – jednoosobowy projekt Billie Lindahl, mimo młodego wieku już dzisiaj porównywanej do Cat Power i Joanny Newsom. Trzecim artystą rzucającym pomost między kompilacją a festiwalem będzie Luomo, znany również jako Vladislav Delay i Uusitalo (a to nie wszystkie jego aliasy). Fin jest przykładem artysty, który z lekkością katalizuje swoje fascynacje muzyczne przez poszczególne wcielenia: jako Vladislav Delay roztacza ambientowo-dubowe pejzaże, pod pseudonimem Uusitalo rozprawia się z rytmem, a w roli Luomo od lat odważnie łączy pop i elektronikę, unikając ocierania się o banał, czego dowodem zarówno świetny krążek „The Present Lover” (2004), jak i niedawny „Convivial” (2008) z wokalnymi featuringami Roberta Owensa, Apparata i Jake’a Shearsa. I w takim właśnie wcieleniu – najlżejszym i najbardziej tanecznym – zobaczymy go w Fabryce Trzciny.
Przestrzeń NLF jest otwarta nie tylko na artystów, którzy udostępnili swoje piosenki na potrzeby „Northern Living”. Dlatego w programie festiwalu znalazło się miejsce dla Duńczyka Mikkela Metala – producenta, którego płyty niejako zdefiniowały brzmienie wytwórni Echocord, ale też zostawiły trwały ślad w katalogu niemieckiej tłoczni Kompakt. Na płytach deep-minimal-techno-dub Metala hipnotyzuje transową motoryką, mamy nadzieję, że w wersji live jego sound zyskuje jeszcze bardziej. Podobnie jak brzmienie Norwega Lindstrøma, który za sprawą doskonałego albumu „Where You Go I Go Too” wyraźnie wpłynął na cały nurt space/cosmic disco, hołdując z jednej strony gigantom pokroju Cerrone’a i Morodera, z drugiej – Vangelisa i Jarre’a. Ale to nie jedyne pole twórczej aktywności Hansa-Petera: głośnym echem odbiła się jego kolaboracja z Prinsem Thomasem i cały zbiór remiksów, jakie nagrał na przestrzeni ostatnich lat. Jak widać, selekcja artystów, którzy staną na scenie NLF jest iście międzynarodowa i eklektyczna. A to zaledwie jeden z kilku segmentów festiwalowego programu. Kryminalna fala Siłą imprezy jest jej interdyscyplinarność. Choć muzyka odgrywa tu pierwszoplanową rolę – jak w przypadku większości podobnych festiwali – w programie NLF nie zabrakło miejsca na literaturę. To szczególnie znamienne, jeśli wziąć pod uwagę ponadprzeciętną popularność skandynawskich kryminałów, które zalewają polski rynek. I nie chodzi już wyłącznie o nurt szwedzki, reprezentowany przez Stiega Larssona, Henninga Mankella czy Camillę Läckberg. Wystarczy zajrzeć do pierwszej lepszej księgarni i rzucić okiem na regał z bestsellerami. Obok grubych grzbietów opatrzonych nazwiskiem Jo Nesbø, mającego – jak pisze wydawca – „wkrótce uczynić Norwegię poważnym przeciwnikiem Szwecji w bitwie o miano centrum skandynawskiego kryminału”, znajdziecie między innymi „Grobową ciszę” pióra Arnaldura Indriðasona, który – tu z kolei zdaniem „New York Timesa” – „sprawił, że Islandia stała się najważniejszym punktem na mapie entuzjastów nordyckiej literatury kryminalnej”, ale i „Spiralę śmierci” coraz chętniej czytanej u nas Finki Leeny Lehtolainen. Tytuły można mnożyć. Spotkanie z literaturą w ramach NLF będzie o tyle ciekawe, co niekonwencjonalne – organizatorzy we współpracy z Ambasadą Szwecji zaplanowali wystawę zatytułowaną „Pejzaże powieści kryminalnej”, w ramach której pokażą sylwetki dziesięciu szwedzkich kryminalistów – zarówno tych uznanych (Mankell, Larsson), jak i dopiero przecierających szlaki do wielkiej sławy (Mons Kallentoft, Mari Junstedt). I nie będą to zwykłe zdjęcia, bowiem każdy z autorów zostanie pokazany na tle miejsca, w którym rozgrywa się akcja jego powieści. O złych mocach i śniegu Niektóre skandynawskie kryminały doczekały się już filmowych adaptacji. Saga o komisarzu Wallanderze, głównym bohaterze powieści Mankella, od miesięcy gości na antenie znanego filmowego kanału, a popularność trylogii Larssona i jej skandynawskiej ekranizacji zwabiła Amerykanów, którzy do perfekcji opanowali wyławianie materiałów z dużym remake’owym potencjałem. Jeśli potwierdzą się ostatnie informacje, w amerykańskiej wersji „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”
22
zjawisko
Northern Living Festival 18–19.02. Warszawa Fabryka Trzciny 18.02. Luomo (Finlandia) Lindstrøm (Norwegia) Mikkel Metal (Dania) 19.02. Junip (José González, Elias Araya & Tobias Winterkorn) (Szwecja) Promise and the Monster (Szwecja) Kino Muranów 17.02. godz. 18:00 „Białe szaleństwo”, reż. Rune Denstad Langlo 18.02. godz. 18:00 „Antychryst”, reż. Lars von Trier Bilety / karnety Pierwszy dzień festiwalu: 60 zł Drugi dzień festiwalu: 90 zł Karnet dwudniowy: 140 zł
Antychryst
(scenarzyści zapewniają, że będzie to autorska interpretacja powieści) role głównych bohaterów zagrają Rooney Mara i Daniel Craig, a całość wyreżyseruje David Fincher. Perspektywy zatem mocno oscarowe. Filmowa sekcja Northern Living Festival idzie jednak w trochę innym kierunku. Współpraca z Gutek Film narzuciła pewne ramy programowe (pierwszą część filmowej adaptacji Larssona dystrybuuje konkurencyjny Monolith Films), dlatego podczas festiwalu będzie okazja, by przypomnieć sobie „Antychrysta” Duńczyka Larsa von Triera i „Białe szaleństwo” Norwega Runego Denstada Langlo. O ile współtwórcy dogmatycznego manifestu, reżysera „Królestwa”, „Przełamując fale” czy „Tańcząc w ciemnościach” specjalnie przedstawiać nie trzeba, o tyle warto zwrócić uwagę na opowieść o fajtłapowatym Jomarze, który – mimo przeciwności losu i wbrew fatalnej pogodzie – postanawia przemierzyć półtora tysiąca kilometrów na skuterze śniegowym, by w końcu ogarnąć się życiowo. Krzepiące, zabawne i skłaniające do refleksji „skandynawskie kino drogi”. PS. Czwarty segment tematyczny Northern Living Festival ma być poświęcony minimalistycznemu skandynawskiemu designowi. W chwili wysyłania magazynu do druku organizatorzy dopinali jeszcze szczegóły ekspozycji, dlatego jej ostateczny kształt – tak dla was, jak i dla nas – nadal pozostaje tajemnicą.
sasu ripatti, fiński producent parający się elektroniką: od ambnietu, przez glitch, po house i techno, zmienia estetyki jak pseudonimy. do warszawy przyjedzie z tanecznym luomo.
23
zjawisko
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Angelika Kucińska
foto | Materiały promocyjne
Jak naiwnie mawiają cnotliwe dziewczęta – warto czekać. „Fields”, pierwszy pełnometrażowy album szwedzkiego tria Junip, to najdłużej wyczekiwany debiut w historii Skandywii. Dowodzony przez namaszczonego telewizyjną reklamą barda Jose Gonzalesa tercet w lutym wystąpi w Polsce – w ramach festiwalu Northern Living. Wykorzystaliśmy to, by zmusić lidera do złożenia wyjaśnień. Junip: uparci, cierpliwi, sfrustrowani?
Cierpliwość To prawda – 12 lat czekania na debiutancki album robi z nas jeden z bardziej cierpliwych zespołów w historii. Ale to też nie do końca tak wyglądało. Mieliśmy kilka podejść do nagrania płyty, wręcz jeden materiał powstał już kilka lat temu, tyle że się nie ukazał. Nie brzmiał satysfakcjonująco, żadna z wytwórni nie zdecydowała się go wydać, a też my jakoś szczególnie nie naciskaliśmy i pokazaliśmy tamte piosenki tylko paru osobom w branży. Potem zajęliśmy się innymi sprawami, więc na Junip nie było czasu. Udało nam się wygospodarować chwilę na nagranie EP-ki, ale potem znowu pojechałem w trasę. Pewnie każdy inny zespół na naszym miejscu mówiłby, że po prostu przez te wszystkie lata nie istniał. Junip istniał, ale w zawieszeniu, nie funkcjonowaliśmy jako zespół. I nie była za to odpowiedzialna wyłącznie moja solowa kariera. Perfekcjonizm Jesteśmy perfekcjonistami. I nie jesteśmy perfekcjonistami. W sensie: nie chciałbym robić z perfekcjonizmu jakiegoś wyjątkowego, niespotykanego atutu. Każdy artysta jest człowiekiem z pasją i wizją. My też wiemy, co lubimy, co nam się podoba i co chcemy robić – czasem po prostu osiągnięcie idealnego efektu i celu wymaga dużo czasu i wysiłku. I rodzi frustracje. Czasem się zastanawiam, czy to co z zewnątrz jest postrzegane jako perfekcjonizm, nie wynika po prostu z tego, że jesteśmy zwyczajnie za słabi na to, co naprawdę chcielibyśmy zrobić w muzyce, więc się tak szarpiemy w nieskończoność. Muzycy to ludzie chronicznie niezadowoleni? Nie wiem, ja jestem zadowolony z płyty Junip. Jestem dumny z brzmienia i piosenek, ale też bez przesady, nie słucham tej płyty w kółko. W ogóle nie słucham swoich płyt.
Frustracja Największa wynikała z faktu, że miałem zespół, który nic nie robił. Jechałem w trasę z solowym materiałem, udzielałem wywiadów, mówiłem w tych wywiadach o Junip, tylko co z tego? Tego zespołu realnie nie było. Nie mieliśmy w sobie determinacji, żeby tę sytuację zmienić. Upór Odzywał się w nas na zmianę – w każdym po kolei, dokładnie wtedy, kiedy było trzeba. Jak jeden tracił wiarę, to reszta mu ją przywracała. Pod tym względem jesteśmy doskonale dobrani. Inspiracje Bardzo zróżnicowane. Od oldschoolowego folk rocka z lat 60. i 70., przez krautrock i afrobeat, po hip-hop. Prywatnie słuchamy różnej muzyki i chcielibyśmy unikać jednoznacznych gatunkowych klasyfikacji. Sukces Nie wiem, czy premiera płyty po 12 latach od założenia zespołu to faktycznie sukces… Ale rzeczywiście, płyta wyszła, ma ładną okładkę, cieszymy się. Najwięcej radości przynoszą nam jednak koncerty i interakcje z publicznością. Robimy muzykę dla ludzi, to wspaniałe, że tak dobrze ją przyjmują. Powoli też przymierzamy się do nagrywania kolejnego albumu. Nowe piosenki już powstają, muzycznie też zmierza to w trochę innym kierunku, co jest interesujące, nie chcemy się powtarzać. Być może część tego nowego materiału zagramy przedpremierowo latem na festiwalach.
24
muzyka
m
nixonnow.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Banalna Madonna
mr. brainwash banalnie i taśmowo reinterpretuje popkulturowe symbole. nabrała się na to nawet madonna, zlecając mu wykonanie okładki swojej kompilacji hitów.
26
zjawisko
tekst | maciek piasecki
foto | Materiały promocyjne
Banał i sztuka to połączenie nie najlepsze. Łatwo je za to uzyskać, a rezultaty zazwyczaj są bardziej opłakane niż architektura bazyliki Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu. Co sprawia, że grzyb banału tak chętnie żywi się sztuką? I czy znamy dobre, tanie i ekologiczne środki, które mogą go powstrzymać? Jeśli masz babcię, a babcia ma tak zwany duży pokój, to istnieje spora szansa, że wisi w nim reprodukcja którejś z wersji „Słoneczników” Vincenta van Gogha. Te słoneczniki sprawiły – a w zasadzie zrobiła to ich niebywała zdolność do reprodukowania się rękami szukających gotówki studentów ASP, starówkowych malarzy czy wietrzących interes właścicieli drukarni (opcja najtańsza) – że dziś nie sposób postrzegać tego niderlandzkiego malarza inaczej niż przez słonecznikowy pryzmat. Słyszysz van Gogh, myślisz „Słoneczniki” i obcięte ucho. Powtarzanie różnymi kanałami (szkoła, media, popkultura) wciąż tego samego motywu prowadzi do jego wyjałowienia, a w końcu do obrzydzenia tematu. Zbombardowani „Słonecznikami” nie zadamy sobie raczej trudu, by zerknąć choćby na upiorne, bardzo kopiące „Pole pszenicy z krukami”. To jak z puszczanym w kółko przy każdej okazji utworem Jamesa Browna „I Feel Good”, którego wszędobylskość na dobre zniechęca do sięgnięcia po którąkolwiek z płyt z olbrzymiej dyskografii funkowego króla. Oczywiście taką wtórną banalizację poprzez zajechanie danego dzieła można sobie łatwo zafundować samemu, słuchając ulubionej piosenki 17 razy dziennie przez dwa tygodnie – odruch wymiotny gwarantowany. Najczęściej zdarza się jednak, że ktoś chętnie nas wyręczy w banalizowaniu, pod warunkiem że zwietrzy w tym dobry interes. Interesem może być sprzedaż kubków – a trudno chyba znaleźć chętniej powielane na kubkach obrazy niż te autorstwa Gustava Klimta (masowo występujące też na plakatach, zegarach, długopisach, talerzach i podobnych suwenirach prosto z Chin). Co czujesz, patrząc na filiżankę z „Pocałunkiem” albo „Portretem Adeli Bloch-Bauer”? Te same emocje, co patrząc na płótno? Serio? A może po prostu „ładnie to wygląda”? Bezrefleksyjne traktowanie dzieł sztuki, umieszczanie wszystkiego na wszystkim (jak w słynnym papieskim otwieraczu do piwa) przyczynia się do trywializowania tych wizerunków – w perspektywie kiczowatość przedmiotu, na którym umieszczono reprodukcję dzieła, przechodzi na samo dzieło.
Na brak refleksji towarzyszącej obcowaniu z pamiątkami zwraca uwagę dzieło Agaty Siwek, polskiej artystki pracującej w Holandii. Jej „The Auschwitz Shop” to kiosk z pamiątkami, jaki znaleźlibyśmy w każdym dowolnie wybranym muzeum, tylko że muzeum jest w tym wypadku bardzo specyficzne. Kalendarze z rysunkami wydrapanymi przez więźniów, czapeczki z napisem „Arbeit macht frei”, breloczki z charakterystyczną trupią czaszką i szmaciane lalki w pasiakach – to wszystko są „fajne gadżety” podobne do tych, jakie masowo wywożone są z różnych atrakcyjnych turystycznie lokalizacji (a nie oszukujmy się, Oświęcim jest właśnie takim miejscem). Praca Siwek, korzystając z ekstremalnego przykładu, pokazuje, jak bardzo te pamiątki są oderwane od miejsc czy symboli, z których przecież korzystają. Oświęcimski sklepik to fikcja, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w jak najbardziej realnym kiosku Muzeum Powstania Warszawskiego kupić uroczą figurkę czy grę planszową upamiętniającą poległe w Powstaniu dzieci. Puszka na herbatę z Klimtem
Pamiątki z Auschwitz
27
zjawisko
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Kilmt może wisieć
Klimt może oświecać
Klimt może zdobić – jako biżuteria Frey Wille
od metaforycznych kubków dzielił banksy’ego krok, ale sedno jego działań stanowi fakt, że nie są one nastawione na autopromocję. te karkołomne akrobacje artystyczne przede wszystkim zadają pytania o sztukę, o jej rynek, o twórców
Pokazywany niedawno w Polsce film „Wyjście przez sklep z pamiątkami” autorstwa Banksy’ego co prawda ani zdaniem nie wspomina o kupowaniu pamiątek, stanowi jednak ważny głos w dyskusji o artystycznym banale. Po wyjściu z kina chyba każdy z widzów zadał sobie pytanie, czy główny bohater, filmowiec amator Thierry Guetta rozpoczynający streetartową karierę jako Mr. Brainwash, to przypadkiem nie pic na wodę stworzony na potrzeby filmu. Artysta Shepard Fairey (obecny w filmie, a najbardziej znany ze swojego niebiesko-czerwonego portretu prezydenta Obamy) zapewnia, że Mr. Brainwash na pewno nie jest podstawionym aktorem. Sam podejrzany od kilku lat pokazuje swoje prace w galeriach, można je kupić na eBayu, jedna z nich zdobi okładkę nowej płyty Madonny. W tym sensie Mr. Brainwash istotnie jest prawdziwy. Więcej trudności nasuwa pytanie o jego autentyczność. W internecie łatwo znaleźć anonimowe opinie świadków tego, w jaki sposób tworzone są jego prace – produkują je wynajęci na godziny wyrobnicy, którym Guetta rzuca luźne pomysły, później tylko oceniając efekty ich starań, ewentualnie dorzuca od siebie jakieś chlapnięcie farby. Nic dziwnego, że twórczość przez niego sygnowana to w większości rzeczy, które uznalibyście za śmiałe i nowatorskie w okolicach szóstej klasy podstawówki: Elvis z karabinem zamiast gitary, powtórzone wizerunki Davida Bowie’ego, The Beatles w makijażu Kiss? To przykłady prac banalnych nie wtórnie, tylko pierwotnie – czyli po prostu prac słabych. Ale niewykluczone, że Banksy znów robi nas w konia. Nigdy na sto procent nie ustalono, kim jest ten artysta, a być może nawet grupa artystów. A może Guetta to tak naprawdę sam Banksy? A może to rzeczywiście wynajęty za grube pieniądze aktor? A może… Właśnie takie pytania uratowały Banksy’ego, kiedy już otarł się o banał. Trąbi się o nim wszędzie, jego prace są chętnie kopiowane, zarówno jako szablony, jak
i w postaci tatuaży czy koszulek. Świat wielkiej sztuki interesuje się nim pomimo, a może wręcz za sprawą, prztyczków otrzymywanych w nos – w rodzaju słynnego obrazu z przedstawieniem aukcji, na której dochodzi do sprzedaży płótna z nabazgranym napisem „Nie wierzę, że wy debile naprawdę kupujecie to gówno”. Tak naprawdę od metaforycznych kubków dzielił Banksy’ego krok, ale sedno jego działań stanowi fakt, że nie są one nastawione wyłącznie na autopromocję. Te karkołomne akrobacje artystyczne przede wszystkim zadają pytania o sztukę, o jej rynek, o twórców. A według mojego ulubionego, bo sensownego i efekciarskiego zarazem podziału, sztuka od kiczu różni się tym, że znajduje trudne pytania, zamiast udzielać łatwych odpowiedzi. Banksy górą. Jaka sztuka banalizuje się najszybciej? Wspomniałem już o tej, która jest wszechobecna – taka sytuacja może się skończyć niezdrowym przesytem, a w konsekwencji nawet zupełnym wykluczeniem. To dlatego w kompendium Andy Rottenberg „Sztuka Polska 1945–2005” próżno szukać niegdyś modnych do bólu artystów, takich jak Jerzy Duda-Gracz czy Igor Mitoraj, a o Beksińskim znajdzie się tylko wzmiankę. Ale zdecydowanie gorsza od sztuki wszędobylskiej jest ta publicystyczna. W roku 2005, kiedy – dla przypomnienia – prezydentem Polski został Lech Kaczyński, a większość w parlamencie przypadła ugrupowaniu jego brata, popieranemu przez moherowe berety, rzeźbiarz Waldemar Cichoń wykonał pracę „Kaczka dziwaczka”. Szpitalna kaczka na mocz z naciągniętą czapeczką z włóczki do dziś pozostaje najgorszym dziełem, z jakim miałem do czynienia. Płytka, publicystyczna, koniunkturalna, politycznie zaangażowana, z żartem, na dodatek nieudanym. Dno dna. Ale w zasadzie na co ja narzekam, co jest złego w tej banalnej sztuce, gdzie leży problem? Przecież się podoba, ta kaczka nawet zabawna jest trochę, pod warunkiem że kogoś bawi Big Cyc… No i właśnie problem jest w tym – podoba się, nic więcej. Do tego, by coś nazywać sztuką, podobanie się nie wystarczy. Można to nazwać „dekoracją wnętrz”, „ozdobą”, w uzasadnionych przypadkach: „pseudointelektualnym bełkotem”. Żeby była sztuka, musi wzbudzać emocje. Czy przy Klimcie i van Goghu emocjonować się nie wypada? Wręcz przeciwnie! Byle nie przy kubku.
28
zjawisko
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Adam kruk
foto | Materiały promocyjne
Hollywood nie od dziś zapatrzone jest w Londyn, który nigdy nie gardził amerykańskim dolarem. Uwaga, Brytyjczycy nadchodzą! Tylko w lutym na ekrany polskich kin trafiają nowe filmy Danny’ego Boyle’a („127 godzin”), Mike’a Leigh („Kolejny rok”) i Williama Monahana („London Boulevard”). W styczniu mogliśmy oglądać „Szukając Eryka” Kena Loacha, „Tamarę i mężczyzn” Stephena Frearsa oraz „Jak zostać królem” Toma Hoopera, który w dodatku zgarnął w tym roku najwięcej nominacji do Złotych Globów, co jest, jak wiadomo, dobrą oscarową wróżbą. Filmowi Hoopera daleko do arcydzieła – jest on tylko zgrabną i poprawną opowieścią z wyższych sfer, czyli najlepszym angielskim towarem eksportowym, szczególnie na Nowy Kontynent. Ale Wyspiarze eksportowali tam nie tylko angielską flegmę. Pierwszą zmasowaną brytyjską ofensywę kulturalną datuje się na lata 60., kiedy rozluźnieniu uległy usztywnione zimnowojennym konwenansem Stany. Amerykę najechała wtedy Dusty Springfield, Beatlesi i Stonesi, za nimi przywiało reżyserów zwanych Młodymi Gniewnymi (największą karierę spośród nich zrobił w USA John Schlesinger), rzeszę aktorów zachęconych Oscarem dla Julie Christie za rolę w „Darling” (1965), modę i snobizm na wszystko, co angielskie. W latach 80. do rangi symbolu urosło przemówienie potężnego angielskiego producenta Davida Puttnama, który odbierając Oscara w 1982 roku za „Rydwany ognia” Hugh Hudsona, krzyknął: „Britains are coming”, co tłumaczyć można jako „Brytyjczycy nadchodzą” lub, jak chce krytyczka Sue Harper, „szczytują” (Harper zwracała uwagę na szo-
Tamara ujęła amerykańskich mężczyzn urokiem jurnej prowincjuszki
winistyczny pierwiastek filmów okresu thatcheryzmu). Słowa Puttnama przepowiadały, że lata 80. w Stanach należeć miały do dawnych kolonistów i faktycznie za Ocean importowano chociażby Neila Jordana czy Stephena Frearsa, nie mówiąc o kolejnym exodusie uzdolnionych aktorów, którzy osiedli w Hollywood. W latach 90. mówiło się już o zjawisku zwanym Cool Britania, które nastało wraz z ekspansją britpopu, rave’u i sceny manchesterskiej w muzyce, idących w parze z modą i kulturą filmową. Nie byłoby bowiem lat 90. bez „Czterech wesel i pogrzebu” Mike’a Newella i „Trainspotting” Danny’ego Boyle’a – dwóch najważniejszych brytyjskich filmów tego okresu. Od czasu przejęcia sterów na Wyspach przez Tony’ego Blaira i zreformowaniu przez jego rząd ustawy o kinematografii postępowała także symbioza produkcyjna z USA. Obecnie za amerykańskie dolary pozwala się pograć Maggie Smith, Allanowi Rockmanowi czy Tildzie Swinton, pompując mnóstwo pieniędzy w koprodukcje w rodzaju „Harry’ego Pottera”, „Opowieści z Narnii” czy „Alicji w Krainie Czarów”. Filmy te mają dla Amerykanów charakter prestiżowy, dowodząc nie tylko wspólnoty kulturowej, ale i dając realny wynik finansowy, mile widziany przez obie strony umowy. Stąd coroczna ceremonia rozdania Oscarów coraz bardziej staje się festiwalem brytyjskiego aktora. Helen Miren, Daniel Day Lewis, Forest Whitaker, Tilda Swinton, Judy Dench czy Kate Winslet – to tylko niektórzy uhonorowani Oscarami w ostatnich latach, a nominowanych Brytyjczyków wymieniałoby się zdecydowanie dłużej. Dawną metropolię łączy zresztą z dawną kolonią dwuznaczny stosunek. Anglicy pogardzają Ameryką jako prostackim krajem dorobkiewiczów, którzy za pieniądze próbują kupić coś, co na Wyspach jest bezcenne – szacunek i pozycję społeczną. Jednocześnie amerykańska potęga, a ponad wszystko pieniądz, całkiem słusznie, budzi ich respekt. Amerykanie natomiast z jednej strony śmieją się z funkcjonujących w Anglii niedzisiejszych konwenansów, z drugiej zaś wiekowe tradycje i maniery jakoś im imponują. Mamy więc do czynienia z obustronną grą w dumę i uprzedzenia. Transfery talentów bywają tyleż udane – na co wskazują wybuchłe w ostatniej dekadzie hollywoodzkie kariery Rachel Weisz, Keiry Knightley czy Carey Mulligan – co nieco karykaturalne, jeśli spojrzeć na niektóre role Colina Firtha („Czego pragnie dziewczyna”) czy Hugh Granta („Słyszeliście o Morganach?”). Ekranowa obecność tych skądinąd zdolnych aktorów często sprowadza się do strojenia angielskich min i marnowania talentu za duże pieniądze. To tak, jakby Polacy mieli grać tylko hydraulików albo pijaków – trochę wstyd, ale fortunami, które zbijają Firth i Grant, mało kto by pogardził.
30
film
Ewan McGregor w „Trainspotting”
w latach 90. britania była bardzo cool, a globalnym bohaterem pokolenia stał się mark renton – główny bohater „trainspotting” danny’ego Boyle’a.
31
film
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
„Jak zostać królem” eksportuje najcenniejszy towar Brytyjczyków – maniery i konwenanse
watelstwa amerykańskiego, a jego lewicowe sympatie i żydowskie pochodzenie były powszechnie znane) sprawiło, że dwa ostatnie filmy („Król w Nowym Jorku” i „Hrabina z Hong Kongu”) nakręcił już w ojczyźnie. Ameryka skusiła też Alfreda Hitchcocka, wielkiego innowatora, który najpierw w ojczyźnie, a potem w Stanach rozwinął sposoby opowiadania obrazem, wprowadził nowe chwyty do języka ruchomych obrazów, którymi kino posługuje się po dziś dzień. Czymże zatem jest tak naprawdę film amerykański? chaplin jest twórcą największych sukcesów kina amerykańskiego i do tej kinematografii przynależy jego legenda. ale dowodzi też, jak wiele hollywood zawdzięcza imigrantom i jak samo potrafi być niewdzięczne
Jeżeli jednak zmasowane ataki Brytyjczyków zaczęły się w latach 60. (biedna Anglia lat 40. i 50. nie mogła stanowić marketingowego wabika), to indywidualne transfery talentów miały miejsce przynajmniej od podróży za Ocean pewnego dżentelmena z wąsikiem. Charlie Chaplin, brytyjski Żyd, nie tylko jest największym komikiem w historii kina, ale i symbolicznie zapoczątkował wielkie kariery Wyspiarzy w Hollywood. Chaplin jest twórcą największych sukcesów kina amerykańskiego i do tej kinematografii przynależy jego legenda. Ale dowodzi też, jak wiele Hollywood zawdzięcza imigrantom i jak samo potrafi być niewdzięczne. Wydalenie Chaplina z USA podczas antykomunistycznej nagonki epoki McCarthyzmu (artysta nigdy nie przyjął oby-
Osobliwy charakter mają także wycieczki w odwrotnym kierunku. Wyrwać Anglikom patent na film okraszony monarszym sznytem i osobliwym poczuciem humoru udało się chociażby Robertowi Altmanowi w „Gosford Park”. Wziął on czołówkę brytyjskich aktorów (Kristin Scott-Thomas, Clive Owen, Alan Bates) i umieścił opowieść w środowisku arystokracji, wpuszczając do niej parę nieokrzesanych Amerykanów. Altman tym samym nawiązał do chlubnej tradycji ivoryzmu, którego znakiem rozpoznawczym stała się podróż w stronę angielskiego złotego wieku. Urodzony w Kalifornii James Ivory kręcił bowiem, jak się powszechnie uważało, filmy bardziej brytyjskie niż sami Brytyjczycy. Co zatem tak naprawdę oznacza termin „film angielski”? Wyjąwszy dziewiczy okres narodzin kina, kiedy to niezależnie od siebie język ruchomych obrazów tworzył w Ameryce przedsiębiorczy Edison, na Wyspach zaś tak zwana „szkoła z Brighton”, której twórcy wprowadzili zmienne kąty widzenia kamery, zbliżenia, zdjęcia plenerowe oraz krótkie ujęcia i system barwny – trzon historii anglosaskiego kina opiera się właśnie na wymianie doświadczeń amerykańsko-angielskich, wygrywaniu wzajemnych kompleksów i przezwyciężaniu ich. Na wzajemnych namiętnościach, jak w „Closer”, gdzie Clive Owen i Jude Law wymieniają się Julią Roberts i Natalie Portman, albo utarczkach, jak w „Wojnie domowej”, gdzie Jessica Biel stawała naprzeciwko Kristin Scott-Thomas. Przeciwieństwa się przyciągają, szczególnie jeśli są do siebie podobne.
32
film
NAjLEPSzy PORTAL O DESIGNIE
FUTU.PL
DESIGN BRAND FOOD & DRINK TRAVEL KULTURA GALERIA ARCHITEKTURA FUTU TV FUTU RADIO
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst |irmina dąbrowska
foto | Materiały promocyjne
Dobro znajdziesz w telewizji – to najświętsza prawda XXI wieku. Jeżeli przebieracie nóżkami, czekając na nowe serie „Mad Menów” (tak, podobno będzie piąta!) albo „Czystej krwi” mamy dla was kilku silnych kandydatów. Bohaterów tych produkcji łączy jedno – przy nich dzieciaki ze „Skins” to potulne baranki. Do wyboru, do koloru: od dekadenckiej i brudnej Ameryki czasów prohibicji, przez angielskie dresiarstwo i współczesną ekranizację Sherlocka Holmesa, po klimat prawie jak z „Milczenia owiec”. Życie bez serialu jest ubogie.
Podejrzany filantrop Nucky
Zakazane imperium Jedno z najważniejszych wydarzeń amerykańskiej telewizji w 2010 roku, od stycznia w polskim HBO. Ameryka czasów prohibicji. Enoch „Nucky” Thompson (postać historyczna i jednocześnie jedna z ról życia Steve’a Buscemi) to polityk z Atlantic City, który rządzi całym miastem. Pomaga biednym, wysłuchuje chorych, dla każdego jest w sta-
nie znaleźć jakąś radę. Politykę i filantropię łączy z podejrzanymi interesami, wspieraniem nielegalnych bimbrowni i przemytem zakazanego alkoholu. A, że czasy brutalne, takie i środki, do których musi ubiegać się Nucky i jego przyjaciele, żeby trzymać całe miasto w szachu. Obok Nucky’ego kręcą się bowiem ciekawe indywidua: młody Jimmy, który dopiero co powrócił z wojny, Van Alden – purytański agent federalny, i pewna rezolutna Irlandka. Oprócz fascynujących opowieści „Zakazane imperium” funduje nam prawie edukacyjną rozprawkę o zmianach w społeczeństwie amerykańskim (na drugim planie zobaczymy Ala Capone i cały tłumek autentycznych postaci). Serial przyciągnie fanów Martina Scorsese, który wyprodukował „Zakazane Imperium” i wyreżyserował pierwszy odcinek. Całość jest nakręcona z rozmachem. Imponująca scenografia i efekty specjalne gwarantują podróż w czasie (na pierwszy odcinek wydano 18 mln dolarów). Oprócz Buscemiego na ekranie zobaczymy świetnych Michaela Pitta i Kelly Macdonald. „Zakazane imperium” zdobyło w tym roku dwa (zasłużone) Złote Globy. Dla dziewczynek: James „Jimmy” Darmody – młody, który nie daje sobie w kaszę dmuchać. Wychowanek Nucky’ego. Po walkach na terenie Europy podczas I wojny światowej nie potrafi znaleźć sobie miejsca w domu. Ma skłonności do chodzenia w dobrze uszytym garniturze, albo (co bardziej interesujące) w obcisłym podkoszulku. Z takim samym urokiem zajmuje się swoim synem, całuje tanie dziwki i celuje do wrogów. Wcielający się w Jimmy’ego Michael Pitt („Marzyciele”, „Funny Games U.S.”) znowu udowadnia, że nie jest kolejną ładną buźką i że jeszcze wiele możemy się po nim spodziewać. Dla chłopców: Starcie lafiryndy Lucy (Paz de la Huerta, która ewidentnie lubi latać na golasa przed kamerą) z różyczką Margaret Schroeder (Kelly Macdonald).
34
telewizja
Sherlock Co by było gdyby Sherlock Holmes posługiwał się iPhonem i do rozwiązania zagadki sprawdzał w nim pogodę? Ano właśnie to: współczesna wersja przygód jednego z najsłynniejszych bohaterów literatury stworzonego przez sir Arthura Conan Doyle’a. Sherlock jest w niej grubiańskim neurotykiem, dr Watson wrócił właśnie z wojny w Afganistanie, a Londyn pełen jest psychopatycznych morderców. „Sherlock” stworzony dla BBC przez najlepszych specjalistów: Stevena Moffata („Coupling”, „Jekyll”, „Doctor Who”) i Marka Gatissa ma zawrotne tempo (akcji i dialogów) i jest kręcony w imponujących lokalizacjach (niektóre z najbardziej ruchliwych miejsc Londynu). Z kąsków najlepiej smakują dwa – Sherlock i Watson. Benedict Cumberbatch (fascynujący brzydal) i Martin Freeman tworzą duo, o którym myśli się nieustannie. Dla dziewczynek i chłopców: Zdecydowanie Sherlock (zobaczycie dlaczego). Pyskaty cukierek Alisha
Holmes i Watson na współcześnie
Misfits „O! Mój! Boże!” – to jedyna rozsądna reakcja, którą człowiek może wyartykułować po obejrzeniu pierwszego odcinka tego serialu. Potem następuje chorowanie na „Misfits”, myślenie o „Misfits”, głód kolejnych odcinków „Misfits”, wreszcie: obsesyjne myślenie o „Misfits” i maraton „Misfits”. Coś tak pojechanego i zabawnego mogło powstać tylko w Anglii (i tylko dla E4 – kanału telewizyjnego, który ufundował nam „Skins”). Pięciu niesfornych nastolatków musi odrobić prace społeczne. Wśród nich jest były sportowiec Curtis, typowa angielska chav – Kelly, ślicznotka Alisha, dziwak Simon i najbardziej spektakularny cham świata – Nathan. Więcej ani słowa, bo to po prostu trzeba zobaczyć. A wszystkie przygody naszej mało fantastycznej piątki odbywają się w rytm najfajniejszych piosenek. Na imponującej playliście m.in. Massive Attack, Hot Chip, Florence and the Machine, The Cribs, LCD Soundsystem, Unkle, Klaxons, Aphex Twin, Joy Division, Kasabian, Justice, Adele, La Roux, The xx, Chase and Status, Blur. A do tego świetna czołówka z The Rapture. Dla dziewczynek (ale tylko tych bardzo cierpliwych): Nathan. Chłopaczyna o twarzy i oczach dziecka i specyficznym uroku osobistym. Cham jakich mało, chodząca rozróba, która przekleństwa, groźby i oszczerstwa wypluwa z siebie z prędkością karabinu maszynowego. Dla chłopców: Alisha, piękna i słodka jak cukierek. Zanim otworzy buzię. Dla żądnych wrażeń: Scena z plastikową butelką. Luther Policyjny kryminał bardzo na serio, często dla ludzi o stalowych nerwach. Albo przynajmniej takich, którzy lubią się bać. Detektyw Luther jest geniuszem w swoim fachu i przy okazji brutalnym wrażliwcem (!). Od wielu lat robi w zawodzie, ale nadal trudno mu patrzeć na zło całego świata, więc często ma ochotę wziąć sprawy w swoje ręce i komuś przylać (co najmniej). Aby ukarać winnego, potrafi posunąć się do metod mało policyjnych (albo nielegalnych). W kolejne dochodzenia angażuje się natychmiast, oddając im całą swoją głowę i czas. W roli Luthera świetny Idris Elba – niezapomniany Stringer Bell z „The Wire” (jeśli nie znacie to czas na nadrobienie zaległości). Dla dziewczynek: Detektyw John Luther. Takiego potężnego draba każda chciałaby mieć przy sobie – wrogów przegoni, obroni w każdej sytuacji, doda otuchy w ciemnej uliczce. Idris Elba za tę rolę dostał nominację do Złotego Globu. Bardzo zasłużenie. Dla chłopców: Alice Morgan (Ruth Wilson) – ktoś, kogo każdy szanujący się detektyw powinien mieć w obwodzie – przerażająca psychopatka i zabójczyni o wyglądzie laleczki, porcelanowej cerze i rudych włosach.
Brutalny wrażliwiec Luther
35
telewizja
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | ADAM KRUK
foto | nancy.110mb. com / Materiały promocyjne
Walentynki to nic innego jak nakręcanie koniunktury na gówniane gadżety i tony lukru. Miłość jest super, ale od lukru fajniejsze są włosy na cukier. Dlatego przyjrzyjmy się najbardziej rockandrollowym parom, które potrafiły połączyć jedno z drugim.
Dawniej tytuł najmniej rockandrollowej pary mogli dumnie dzierżyć Michael Jackson z córką Presleya albo Celine Dion ze swoim starym przydupasem. Obecnie wszystkich deklasują Beyoncé i Jay Z. Kasa leje się strumieniami, a wokół armia producentów, agentów i ochroniarzy pilnie strzeże ich pozłacanego szczęścia, skrzętnie licząc dolary, które pomnażają. Razem tworzą najbogatszą parę w przemyśle rozrywkowym, będącą przykładem na to, że zakontraktować można nawet miłość. W kontrze sielskiego obrazka opisujemy tych, których uczucie wydaje nam się prawdziwsze, a wspólne życie – bardziej wybuchowe. Katy Perry i Russell Brand Ona – bogobojna Amerykanka z dużymi cyckami i skrzekliwym głosem, stroniąca od używek. On – angielski alkoholik, narkoman, sek-
soholik i co tam jeszcze chcecie. W swojej autobiograficznej powieści „My Booky Wook” twierdzi, że czachę zrył mu rozwód rodziców i wcześnie praktykowany wegetarianizm. Kiedy piął się po kabaretowych szczeblach kariery, ona grzecznie podlizywała się ustawionym decydentom muzycznej branży. Poznali się na planie „Get Him to the Greek”, a w październiku zeszłego roku wzięli ślub w indyjskim Radżastanie w hinduistycznym obrządku. Bardzo to newage’owe – Perry jest zresztą z rodziny nawróconych hipisów, a Brand zanim zaczął fajnie się ubierać, próbował różnych subkultur. Najbardziej zasmakowała mu jednak ta telewizyjna oparta na sprzedawaniu samego siebie.. Połączyły ich właśnie, oprócz wyłupiastego uśmiechu, spełniona żądza sukcesu oraz umiłowanie niekonwencjonalnych zachowań. Albo po prostu, jak twierdzą, gorący seks. Bez tego nie przetrwa przecież żaden związek. Sid Vicious i Nancy Spungen Jeżeli Vivienne Westwood i Malcolm McLaren stanowili rodzaj punkowej arystokracji, Sid i Nancy byli esencją nurtu. Wystarczy spojrzeć jeszcze dziś na rasowych punkowców pomieszkujących gdzieś na skłotach, by dostrzec, jak niewiele zmieniła się anarchiczna moda od tej,
36
zjawisko
Okładka „Elephant”, flagowego albumu The White Stripes
meg ociera łzę, bo eksmąż już spogląda w inną stronę. tajemnica relacji przysłużyła się medialnej karierze the white stripes. jeśli to jego żona, to czemu mówił do niej „siostro”?
wiadomo, jak skończyła się ich historia – w nowojorskim chelsea hotel sid w amoku narkotykowym zadźgał nancy, a potem w więzieniu sam przedawkował. żyli szybko, umarli młodo, wedle punkowych ideałów – bez przyszłości. romantyczne, prawda?
którą lansowali legendarni utracjusze. A było to tak: narkotykowa szczeniara Nancy szczyciła się sławą profesjonalnej groupie, gdy na fali fenomenu Sex Pistols przyjechała do Londynu pójść do łóżka z Johnny’m Rottenem. Wyszło inaczej – zaiskrzyło między nią a Sidem i powstała najbardziej odjechana para londyńskiego Camden Town lat 70. Wiadomo jak skończyła się ich historia – w nowojorskim Chelsea Hotel Sid w amoku narkotykowym zadźgał Nancy, a potem w więzieniu sam przedawkował. Żyli szybko, umarli młodo, wedle punkowych ideałów – bez przyszłości. Romantyczne, prawda? Do tego stopnia, że Alex Cox nakręcił w 1986 roku film „Sid i Nancy” podnoszący ich uczucie do rangi szekspirowskiej miłości niemożliwej. Gdy w 2003 roku lider Noir Desir, Bertrand Cantat, podczas alkoholowej sprzeczki zamordował Marie Trintignant, duch Sida i Nancy znów ożył. Legen-
da rządzi się bowiem swoimi prawami i inne historie miłosne z półświatka („Urodzeni mordercy” Olivera Stone’a czy „Prawdziwy romans” Tony’ego Scotta) do dziś bazują na punkowej ikonografii i ideologii, której Sid i Nancy byli uosobieniem. Amy Winehouse i Blake Fielder-Civil Współczesne Camden, gdzie przynajmniej w warstwie wizualnej punk jest wciąż żywy, doczekało się nowych przeklętych. Ale emanacja polityki równościowej dała o sobie znać – tym razem to ona ma talent, a on jest groupie i to ona go lała. Amy i Blake nazywani byli „kochankami z piekła rodem”, a atrybuty im przynależne to: kokaina, heroina, alkohol i dużo papierosów. Ale także programy telewizyjne z udziałem strapionych rodziców, spektakularne wyznania miłości, połamane nosy i łuki brwiowe, płuca na skutek ekstremalnie niezdrowego stylu życia wydajne tylko w 70 procentach, więzienie, spalenie klubu Amy, odwyki, rozwód. Ich życie to niekończąca się impreza i miłość do krwi. Była też muzyka. „Back to Black” to jeden z najlepszych w historii albumów o destrukcyjnym związku i złamanym sercu i nie ma co się oszukiwać, że powstałby bez inspiracji Blake’a.
37
zjawisko
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Sid i Nancy w Paryżu, mieście miłości „The Idiot”: płyta z piosenką, która na zawsze połączyła Popa i Bowie’ego
Pete Doherty i Kate Moss Inną brytyjską ikoną bycia razem w oparach kokainy, opisywaną na potęgę we wszystkich brukowcach, stali się Pete Doherty i Kate Moss. Dawali czadu razem tak, że sam Krzysztof Piesiewicz by się zarumienił. Osobno też dobrze sobie radzili. On założył kilka świetnych kapel (The Libertines, Babyshambles), by je przez narkotykowy nałóg i trudną osobowość kolejno rozwalić. Ona – brzydka modelka, ikona anoreksji, Kokainowa Kate po schyłku epoki supermodelek lat 90. była jedną z nielicznych, które zasłużyły na to miano w latach zerowych. I pozostała rockandrollowa. Wystąpiła w odważnym teledysku Sophii Coppoli do „I Just Don’t Know What to Do With Myself” The White Stripes, śpiewała razem z Primal Scream i organizowała niezapomniane balangi dla niegrzecznych celebrytów. Razem z Dohertym stanowili ikoniczny wzorzec stylu trash glamour i siali destrukcję zawsze w zgodzie z obowiązującymi trendami. O rozpad ich związku obwinia się menedżerów Moss, troszczących się o upadek jej wizerunku (i tym samym o swoje kieszenie).
John Lennon i Yoko Ono Największy z Beatlesów i awangardowa artystka. Zdjęcie Annie Leibovitz na okładce „Rolling Stone’a”, które przeszło do historii popkultury. Miłość zwieńczona śmiercią. Ale też przykład na to, że małżeństwo potrafi czasem wykraczać poza sztywne, mieszczańskie ramy. Kiedy Paul i Linda McCourtney stanowili wzór cnót dla gospodyń domowych z najzieleńszych wzgórz Anglii, John i Yoko rozbijali się po Nowym Jorku niczym para oszalałych pogan w samym centrum rewolucji kontrkulturalnej. I wisiała nad nimi klątwa spełniająca się w zamordowaniu Lennona w 1981 roku, która, podobnie jak działalność Czarnych Panter czy Charlesa Mansona, dziwnie wpisuje się w ciąg błędów i wypaczeń tamtego okresu. Niektórzy twierdzą, że to Yoko jest przeklęta (sama śpiewa o sobie: „Yes, I’m a witch”) – nie dość, że doprowadziła do rozpadu najlepszego boysbandu w historii muzyki, to sprowadziła pecha na partnera. Kto jednak widział ją w CSW, podczas warszawskiego przeglądu jej twórczości, przyzna, że to tylko miła, trochę ekscentryczna staruszka. David Bowie i Iggy Pop Nikt do końca nie wie jak to z nimi było naprawdę. Do dziś lączy ich „China Girl” – piosenka napisana przez Bowie’ego na płytę „The Idiot” Popa (ostatnią, której, jak chce legenda, słuchał Ian Curtis przed śmiercią), z której Bowie zrobił gigantyczny hicior i symbol potęgi MTV w latach 80. Ale na przykładzie tego kawałka widać też, jak różne to osobowości i jak bardzo do siebie nie pasowali. Bowie wybrał w końcu blask supermodelki Iman, a Pop raczej unika mediów, bankietów, blichtru
38
zjawisko
– brzydzi się tym chłamem. Bez względu na to, co między nimi się działo, żaden ich późniejszy związek nie miał w sobie tak punkowej energii i podobnego potencjału artystycznego. A zaczęło się, kiedy Bowie wyciągnął ze szpitala zniszczonego narkotykami Popa, zabierając na trasę promującą płytę „Station to Station”. Potem w 1976 przeprowadzili się razem do Berlina czasu krautrocka, gdzie Pop nagrał dwie świetne płyty: „The Idiot” i „Lust for Life”. Legenda mówi, że był to czas miłości. Podchwycił ją Todd Haynes i nakręcił o ich rzekomym romansie film „Idol” – świadectwo wielkości glam rocka oraz niezwykłości tych dwóch panów. Mick Jagger i Marianne Faithfull Status dziewczyny Micka Jaggera zdobyło wiele niewiast, w tym Davida Bowie’ego, Angela (to o niej jest piosenka Stonesów „Angie”). Ale tylko nieliczne utrzymały się dłużej w jego łóżku. Zanim tej sztuki udało się dokonać dwóm modelkom – Biance Jagger i Jerry Hall, (nie)szczęśliwą muzą Jaggera była Marianne Faithfull, o której życiu można by napisać niezły musical. Związkowi z Jaggerem Marianne zawdzięcza narkotykowy nałóg, z którego nie mogła podnieść się przez dziesięciolecia, ale i karierę. To on napisał jej pierwszy przebój „As Tears Go By”, a o niej piosenkę „Play with Fire”. I faktycznie igrała z ogniem. Spór o autorstwo „Sister Morphine” – jednej z najsmutniejszych piosenek o narkotykowej agonii – musiał rozstrzygnąć sąd i podzielił jej autorstwo pomiędzy Jaggera, Richardsa i Faithfull. Widać żadnemu z trojga nie mogło być łatwo. Związek ten przeszedł do historii muzyki jako jeden z najbardziej twórczych i destrukcyjnych równocześnie.
Courtney Love i Kurt Cobain Bitwy o prawa autorskie, narkotykowe upadki i mniej lub bardziej inspirujące związki towarzyszyły zawsze także Courtney Love. Jak wiadomo pierwszy raz boli najbardziej – małżeństwo, które uczyniło ją sławną, było samym złem. Wiecznie naćpana, zdołowana reinkarnacja Jima Morrissona zwana Cobainem i kobieta nieszczęście stanowili dobraną parę. To nie mogło się skończyć dobrze i szczęście na pewno nie było słowem kluczowym dla ich związku. Bardziej pasują tu: heroina, depresja i destrukcja. Ale i nagły sukces Cobaina, którym Nirvana podzieliła się z innymi grupami z Seattle. Skorzystała na nim i Love ze swoją kapelą Hole. Courtney musiała wiedzieć, co robi, skoro filmowo debiutowała w „Sidzie i Nancy” Coxa. Późniejsze wzloty uzyskiwała właśnie dzięki kolejnym związkom. Po Cobainie, któremu zawdzięcza doskonałą płytę „Live Through This” z 1994 roku, przerzuciła się na inną ikonę grunge’u – Billy’ego Corgana i nagrała świetny album „Celebrity Skin” (1998), którego lider Smashing Pumpkins był ponoć głównym autorem. W końcu miłość interesowna to także miłość. Najnowsza płyta Hole „Nobody’s Doughter” ze względu na liczne odwyki i spory prawne także długo nie mogła ujrzeć światła dziennego. Jack i Meg White Nikt do końca nie wiedział, czy są małżeństwem czy rodzeństwem. A może jednym i drugim? Ostatnia oficjalna wersja podaje, że Jack poznał Meg, kiedy była barmanką w lokalnej spelunie w Detroit, szybko się z nią ożenił i na znak miłości przybrał jej nazwisko. Równie szybko wzięli rozwód i od tamtej pory Jack kochał już tylko starych bluesmanów, więc na scenie – tak jak niegdyś oni – mówił do Meg „Siostro”. Dziś ich rockandrollowy wizerunek bardzo już przygasł. Jack spotyka się z dinozaurami w stylu Jimmy’ego Page’a, The Edge’a i Wandy Jackson oraz nagrywa z The Racounters i The Death Weather kolejne płyty bez Meg, które nie są jednak ani rockandrollowe, ani sexy.
związkowi z jaggerem marianne zawdzięcza narkotykowy nałóg, z którego nie mogła podnieść się przez dziesięciolecia, ale i karierę. to on napisał jej pierwszy przebój Okładka albumu „Unfinished Music No. 1: Two Virgins” Johna Lennona i Yoko Yono
lennon i ono nawet do łóżka chodzili politycznie, dzięki czemu stali się ulubioną parą kontrkulturowej rewolucji.
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Agnieszka wróbel
foto | Materiały promocyjne
Krzysztof Kolumb, królowa Marysieńka, Adolf Hitler i Paris Hilton. Oni mieli syfa. Dobrzy i źli, święci i dziwkarze. Bo miłość bezwstydna jest, wszystkiemu wierzy i wszystko przetrzyma. nawet wenerę? Kiła: (łac. lues, syphilis) potocznie nazywana syfem, doczekała się aż 30 zamiennych eufemizmów, co jednoznacznie przemawia za teorią o lingwistycznym talencie rodu Piasta. Tymczasem na innym kontynencie, jak głosi legenda, humanista Kolumb skrupulatnie poszerzał nie tylko geograficzne horyzonty... Teorię, jakoby to Kolumb miał przywieźć syfa do Europy, ostatecznie obalili uczeni z Museum of London. Mieszkańcy Ameryki od początku byli czyści i w gruncie rzeczy to Europejczycy zdziesiątkowali tubylców, zarażając ich odrą, ospą i katarem. Wina tak czy inaczej leży po stronie XIII-wiecznych żeglarzy, bo, jak mogliście się dowiedzieć z piosenki Latającego Holendra, „w każdym porcie wiadomo – dziewczyna”. Do grona najznamienitszych syfiarzy zalicza się między innymi van Gogha (odcięcie ucha z miłości to ściema), Gauguina i Szekspira. O ironio, źródła milczą o kultowym Markizie de Sade – uberrozpustniku z XVIII-wiecznej Francji. Identyfikowana ze środowiskami artystycznymi kiła doczekała się wielu literackich i wizualnych inkarnacji (Albrecht Dürer, Edvard Munch czy Tomasz Mann). Solidny udział w syfilistycznym fenomenie mają też Polacy, którzy swoją „spuścizną” przebijają żywego Manna martwym wieszczem i balladami oblechów z gdyńskiej formacji Dr. Huckenbush, szczególnie bliskimi sercu każdego kierowcy tira. Unikaj: Krętka bladego i artystów. Wielcy przegrani: Lenin, Adam Mickiewicz, Stanisław Wyspiański, Barbara Radziwiłłówna.
jaki z tego morał? od trypra się nie umiera, trzeba tylko słuchać starszych. nie chodzić do hybryd, zapomnieć o wojsku, nie słuchać metalu
Rzeżączka: (łac. gonorrhoea) inaczej tryper, wiewiór. RFN, Berlin Zachodni, rok 1982. „Z gumką? − Bez niej można złapać trypra w gębie” − ostrzega Babsi, specjalistka od robienia laski, jedna z bohaterek „Dzieci z Dworca Zoo”. Historia erefenowskiej 14-latki, która zaczyna walić w kabel z miłości do męskiej prostytutki o imieniu Detlef, z założenia miała być przestrogą przed eksperymentami z twardymi narkotykami. Jednak superciuchy (wszyscy chodzili w wąskich levisach), rasowe pedały i udział Davida Bowie’ego (!) sprawiły, że heroina i jej siostra rzeżączka wróciły w wielkim stylu na światowe bruki. A po drugiej stronie muru berlińskiego problem zgoła inny, nazywany przez fachowców niedostatkiem w ogumieniu. Polska, gdzieś na Śląsku, rok 1976. Leszek Górecki („Daleko od szosy”), z zawodu kierowca wywrotki, w klubokawiarni poznaje okazałą blondynkę o imieniu Lola. Po skonsumowaniu znajomości suto zakropionej alkoholem Leszek, tu cytat, „łazić nie może”. Na szczęście z pomocą przybywa Mietek, współlokator z hotelu robotniczego − pies na baby. „Jesteś frajer, znalazłbym ci dziewczynę, porządną, a nie takie...”. Jaki z tego morał? Od trypra się nie umiera, tylko trzeba słuchać starszych. Nie chodzić do Hybryd, zapomnieć o wojsku i nie słuchać metalu. Po obdukcyjne wątki odsyłamy do twórczości Andrzeja Zmory Rdułtowskiego („Boli mnie cewa”, „Było po chuju”, „Mięgwa”), The Darkness („Growing on Me”) i szwedzkiego humoru z „Sällskapsresan”. Unikaj: Klubów niewiadomej proweniencji i cudzej bielizny. Oni to mieli: Lil’ Wayne, Charlie Sheen, John Dillinger. Opryszczka: (łac. herpes vaginalis) nadchodząca dekada należeć będzie do wirusa HSV. Kto nie wierzy, niech zadzwoni do Wróżbity Macieja w rundzie błyskawicznej albo wystruga sobie runy. To przykre schorzenie dotyczy osób szczególnie otwartych na nowe znajomości. Najłatwiej zarazić się w kiblu na dyskotece, a umycie rąk nic tu nie pomoże. Z uwagi na częstotliwość zachorowań wśród gwiazd z wyższej półki opryszcz-
40
zjawisko
Po lewo: kadr z „Kids” Larry’ego Clarka, filmu o dzieciakach, miłości, narkotykach i HIV
Po prawo: Krzysztof Kolumb, który zaraził Amerykę
ka funkcjonuje jako hollywoodzka plaga. Wszystkiemu winien jest niejaki Derek Jeter, baseballista i nosiciel wirusa HSV. Jego ofiarą była między innymi Jessica Alba, aktorkę widziano nawet z opakowaniem farmaceutyku – Valtrex. Pałkarz spotykał się również z Mariah Carey, Jessicą Biel i Scarlett Johansson, jednak informacje o ewentualnej „piłce w grze” są niepotwierdzone. Największym skandalem z opryszczką na tapecie był przypadek tatuśkowatego bohatera kina familijnego − Robina Williamsa. Sprawę nagłośniła kelnerka Tish Carter, która w 1986 roku oskarżyła Williamsa o zarażenie i zatajenie informacji o chorobie wenerycznej. Kelnerka zgarnęła walizkę dolarów, a Williams dostał rolę w „Good Morning, Vietnam” i „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”. Solidarność oprychów? Unikaj: Gwiazd z Hollywood i sportowców z AZS-u. Oni to mieli: Paris Hilton, Britney Spears, Chris Brown, Tom Cruise, Courtney Love. HIV/AIDS: potocznie adidas. Alfa i omega wenerologii, nierozłączne jak Patsy Stone i Eddy Monsoon. Źródeł tej niefajnej choroby szukać można w czasach, kiedy seks bez zabezpieczenia był szczytem szpanu. Początkowo rozprzestrzeniała się głównie wśród utalentowanych homoseksualistów, biseksualistów i narkomanów, co dość poważnie naruszyło fundamenty popkultury końca XX wieku. Jedną z nieodżałowanych ofiar żniw wirusa HIV był najsłynniejszy wąsacz rocka Farrokh Bulsara, czyli Freddie Mercury. Freddie uchodzi dziś za wzór skromności, jednak z opowiadań wieloletniej partnerki Barbary Valentin i kochanka Paula Prentera wyłania się obraz sponsora męskich prostytutek i szalonego utracjusza, który emocje wyładowywał, wyrzucając przez okno antyczne wazy po 20 tysięcy dolarów za sztukę. „Wiem, że uprawiam hazard, ale nie mogę oprzeć się miłości. Kto zresztą by zważał na ryzyko, jeśli chodzi o miłość?”. Kilka lat temu czytelnikami „Bravo” wstrząsnęła wiadomość o Nadji Benaissie z niemieckiego girlsbandu No Angels. Piosenkarka została oskarżona o to, że uprawiała seks bez zabezpieczenia, wiedząc, że jest zarażona wirusem HIV. To jeden z najgłośniejszych heteroseksualnych incydentów w show-biznesie. Nadiję aresztowano tuż przed solowym występem we Frankfurcie. Dostała dwa lata. Dewiantka z No Angels należała do wirtualnej mafii Łowcy Wirusów, której członkowie świadomie narażają swoich partnerów na kłopoty. Polska, pszenno-buraczana rzeczywistość również ma swój podziemny rynek weneryczny, wystarczy znaleźć wymarzony szczep w ogłoszeniu (najczęściej
Niemiecki girlsband No Angels. Nosicielka Nadija to ta pierwsza od lewej
wenera, rzymska bogini miłości jeździła do chłopców rydwanem zaprzężonym w gołębie. i zainspirowała nas do stworzenia tej antologii słynnych gołąbków swobodnych w miłości.
zamknięte fora) i w realu wymienić się nowiuśkim okazem. Co roku międzynarodowe organizacje wydają grube miliony na kampanie przeciwko AIDS, jednak liczba zarażonych wirusem wciąż rośnie. Fashion Against AIDS to w rzeczywistości cyniczny PR speców od wizerunku, a akcje charytatywne z cyklu Martwe Gwiazdy nie robią na nikim wrażenia. Jak nie trafić w lotto? „Aż tak nie dupczyć, mieć żonę albo zająć się jakąś sztuką”, proste? Unikaj: Niemieckiej sceny muzycznej i mniejszości seksualnych. Wielcy przegrani: Freddie Mercury, Klaus Naomi, Rock Hudson.
41
zjawisko
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
odcinek 6: Markiz de Sade tekst | Filip Szalasek
Boski markiz to jak na razie najstarszy okaz w naszym pisarskim poczcie, ale mimo upływu czasu nadal potrafi namieszać. Nie pali się już jego książek. Genialny zboczeniec funkcjonuje jako przerysowana ikona Wielkiej Rewolucji i ojciec chrzestny perwersji.
Ludzie nie wytrzymali. Nie mogli już czekać, aż siły prawa i sprawiedliwości pochwycą zbiegłego boskiego markiza. Pierwsza egzekucja de Sade’a odbyła się zaocznie, en effigie – publicznie znęcano się na portrecie prowodyra afery cukierków kantarydowych. Już wcześniej na wolność Donatiena Alphonse’a czyhała teściowa, zbulwersowana treścią czynionych przezeń zapisków. Dopiero jednak przypadkowe otrucie czterech dziwek nieprawidłowo spreparowanym kantarydem – afrodyzjakiem z majki lekarskiej, popularnie zwanym hiszpańską muchą, zwróciło uwagę opinii publicznej na demona nawiedzającego upudrowany ancien régime.
foto | marla nowakówna
ła, do dziś zakazany jest w 40 krajach, a jego oryginalna wersja została wyświetlona wyłącznie w Japonii. Mimo że obraz jest tylko nikłym odpryskiem rozłożonego 200 lat wcześniej wachlarza obsceniczności, natychmiast wyczuwa się efekt Sade’a. Nie przez przypadek reżyser umieścił akcję swojej interpretacji „120 dni…” w realiach II wojny światowej. Poza oczywistą kontrowersją katalogu seksualnych aberracji boski markiz szokował artystów XX wieku także przeczuciem totalitaryzmów. Zamknięta przestrzeń zamku Silling przypomina przecież obóz koncentracyjny: ludzie jak przedmioty, odhumanizowane instynkty, niemożność ucieczki i kompletnie odwrócona moralność. Dozwolona jest każda sodomia i tylko sodomia – motto libertynów z Silling góruje nad twórczością markiza, szczególnie wyraźny oddźwięk zyskując w „Historii Julietty”, świetnie zapowiadającej się cnotliwej nastolatki, która tuż po wyjściu z klasztoru zaczyna piąć się po szczeblach kurewskiej kariery. Brzydkie słowo, ale tylko dzięki niemu można w przybliżeniu oddać dosadność humoru przesycającego dzieło Sade’a, dodatkowo tworząc kontrast dla romantycznej powieści drogi w listach – „Alina i Valcour”. Valcour, rzucany na przemian między bezwzględnych kanibali i święte utopie, poznaje realia opuszczonego przez Boga świata, niestety oddzielony od ukochanej Aliny, która z kolei bezwiednie, acz niepowstrzymanie przyciąga mężczyzn, poznając wszystkie odsłony żądzy. Czy kochankowie spotkają się jeszcze kiedyś? Rozstrzygnięcie de Sade pozostawia czytelnikowi, dręcząc ciągle od nowa swoim ulubionym pytaniem: „Dlaczego zło pławi się w luksusach i respekcie, podczas gdy dobro musi przegnić swoje w Bastylii i zapomnieniu, zanim ktokolwiek uzna je w końcu za całkiem interesujący pomysł na życie?”.
Łapią go, ale ucieka, zamykają go, ale wychodzi. W międzyczasie podburza lud apelami głoszonymi przez tubę z okien Bastylii, biczuje tyłeczki pokojówek, ratuje życie wrogo nastawionej teściowej i oczywiście pisze, pisze, pisze. Trochę to uwłaczające dla współczesnych, którzy w filmach i internecie widzieli już wszystko, że muszą sięgać niemal 300 lat wstecz po wzór dobrego skandalu. Takiego stężenia kuriozalnego erotyzmu jak w „120 dniach Sodomy” ze świecą szukać pośród dzisiejszej pornografii. Sade to Warhol perwersji. W odciętym od świata zamku Silling u schyłku panowania Ludwika XIV czterech libertynów wysłuchuje snutych przez cztery prostytutki bajek 1000 i jednego porno. Królowe kurtyzan, panie Duclos, Champville, Martaine i Desgranges opowiadają pikantne anegdoty z burdeli, a kiedy któraś szczególnie przypadnie zbereźnikom do gustu, natychmiast jest realizowana przez 42 niewolników obojga płci i obu biegunów urody.
Przez 200 lat starano się wymazać wszelki ślad istnienia Sade’a, ale XX wiek postarał się o jego wskrzeszenie. Od niedawna dopiero można spożytkować Donatiena w roli myśliciela i ideologa, zrozumieć jego dzieło inaczej niż jako esencję zgorszenia. Stał się pełnoprawnym filozofem, a jego sadyzm – światopoglądem jednocześnie ostrzegawczym i fascynującym. Dzisiaj, po lekturze „Niedoli cnoty” i „Zbrodni miłości”, trudno zrozumieć XVIII-wieczne polowanie na Donatiena. Obie opowieści epatują otwarciem wyobraźni na niesamowite wizerunki piekła na ziemi, są karykaturalnie brutalne, ale morał jest jasny i czysty, choć uparcie przybiera formę pytania: „Dlaczego dobro przegrywa?”. Wyrażoną losami katowanej i prześladowanej Justyny wątpliwość markiza próbowały rozwikłać takie umysły jak Bataille czy Klossowski i nie udało im się stworzyć wiele więcej niż kolejne przyczynki do barwnego portretu Sade’a.
Film Paola Pasoliniego („Salò, czyli 120 dni Sodomy”), zrealizowany na podstawie tego sławiącego parafilię, nekrofilię, pedofilię i gwałt dzie-
Sięgnij też po... „Pamiętniki Fanny Hill” Johna Clelanda lub „Dzieła zebrane Sally Mary” Raymonda Queneau.
42
książka
Bajki 1000 i jednego porno według zboczonego markiza
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
PJ HARVEY Polly Jean Harvey – piekielnie utalentowana wiedźma, którą matki straszą swoich synów – powiedziała w jednym z wywiadów, że sama nigdy matką nie będzie. To płyty są dla niej dziećmi i właśnie możemy cieszyć uszy jej kolejnym pomiotem. To dobra wiadomość dla tych, których nie usatysfakcjonowała jej niedawna płyta z Johnem Parishem (który pracował i przy najnowszym albumie) ani nie urzekło kameralne „White Chalk”. Na „Let England Shake” PJ wraca do najwyższej formy – tak dobrego materiału nie nagrała od czasu „Stories from the City, Stories from the Sea”, a było to bez mała dziesięć lat temu. Zatrzęsie się nie tylko Anglia, PJ potrząśnie całym muzycznym światem, przypominając, kto jest najważniejszą rockową damą w naszej części galaktyki. „Let England Shake” to zabawa w koncept album. PJ przemierza tu rodzinną Anglię, jej zatęchłe mieściny, porty, bezdroża w poszukiwaniu niegdysiejszych śniegów i muzycznych inspiracji. Jest to niejako podróż sentymentalna, bo PJ wychowała się właśnie na angiel-
Auaua „Muzyka do bólu” wydawnictwo własne 6/10
Nie ma litości. Auaua bardzo chce, żeby bolało. Ta płyta cię potłucze, obije i – ponad wszystko – zdezorientuje. Trio dowodzone przez pianistkę Joannę Dudę powołuje się tu na wzniosłą ideę kontrastu i zestawia, co może, czasem byle jak. Nagrania koncertowe ze studyjnymi (ten wydany własnym sumptem debiut to bałaganiarska kompilacja). Swobodny jazz z zadziornym syntezatorem, tyleż przebojowym, co przewidywalnym. Auaua ambitne profanuje, plebejskie uszlachetnia. Przeprowadza eksperyment na wytrzymałości słuchacza. Nieudany. Doceniam zamiary, ale nudzi mnie efekt typu dużo zdarzeń, mało wrażeń. Na szczęście debiutanckim płytom wybacza się wiele, nawet taki irytujący chaos bez puenty – wystarczy popić melisą. Angelika Kucińska
Duffy „Endlessly” Universal 5/10
HIRO skiej prowincji. Artystka zauważa szpetotę i pustkę tej przestrzeni, w tym jednak właśnie odnajduje piękno. Podróży tej towarzyszyła kamera Seamusa Murphy’ego, który do każdego utworu z płyty nakręcił klip w takich zapomnianych miejscach. Powstaje coś na kształt przewrotnego hołdu złożonego zapomnianym obliczom Anglii, tym wiecznie pozostającym w cieniu Londynu. PJ przechadza się też po swoich wcześniejszych dokonaniach, nawiązując nie tylko do „Stories…”. W tytułowym „Let England Shake” czy „The Word That Maketh Murder” przenosi się jeszcze głębiej w mroki historii, wykonując wokalizy znane z „To Bring You My Love”. To jednak nie ucieczka w przeszłość ani recykling wcześniejszych brzmień, tylko krok ku doskonałości – the best of, złożone z samych premierowych utworów. Adam Kruk
Penetrująca biało-czarną estetykę Walijka wysoko postawiła sobie poprzeczkę debiutanckim „Rockferry”. Siedem milionów egzemplarzy, wypromowanie światowego hitu („Mercy”) i grad nagród z Grammy na czele robią wrażenie. Przy nagrywaniu „Endlessly” wymieniła współpracowników i tak miejsce choćby Bernarda Butlera z Suede zajął Albert „tata Strokesa” Hammond, a w roli sekcji rytmicznej występują The Roots. Duffy nie ucieka od stylu dziewczyny, która w zależności od humoru chciałaby być nową Dusty Springfield, Petulą Clark albo jedną z The Supremes. Pewną nowością może być fakt, że wyśpiewując swoje love stories w rytmie bogato i archaicznie zaaranżowanych soulów i funków, częściej odwołuje się do nowoczesności. W jej przypadku oznacza to młodą Madonnę albo produkcje Grega Kurstina. Znakiem szczególnym „Endlessly” jest niestety bardzo sympatyczna nuda i brak przebojów, bo przecież „Well Well Well” w prostacki sposób jest walone z „Mercy”. Potwierdza się topinia, że Duffy jest Amy Winehouse bez patologii, charyzmy i piosenek. Marek Fall
Świeże
„Let England Shake” Island / Universal 9/10
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
VNM „De Nekst Best” Prosto 7/10 Trudno zabrać się do pisania o albumie, którego autor już w otwierającym kawałku nawija: „Kładę chuj na/Zjebane recenzje cwelów/Bo dali mi je najlepsi raperzy w kraju/Wiele miesięcy temu”, ale spróbujmy. „De Nekst Best” jest debiutem VNM w oficjalnym obiegu, na który to debiut zasłużył jak mało kto – ciężką pracą, konsekwencją oraz masą wydawnictw w podziemiu. Dziesięć lat doświadczeń i permanentnego rozwoju sprawiło, że jego premiera w barwach Prosto przebija wszystko, co nagrał do tej pory. Pomijając różne kontrowersje, Venom jest doskonały w hurtowym dostarczaniu słów, gęstym zapełnianiu wersów, wielokrotnych rymach i przerzutniach. Rymuje bardzo charakterystycznie, mocno akcentując. Robi to kompulsywnie i brudno, jakby zdzierał gardło. „De Nekst Best” wyróżnia się jazdą po szerokim spektrum tematów, gdzie elbląski MC prezentuje się bardzo wszechstronnie, czy to dając bragga („To Mój Czas”), rozrysowując konceptualny obrazek („Widzę Ich”) czy przedstawiając kompletną, osiedlową historię („Chora Ambicja”). Kawał zadziornego i łobuzerskiego rapu, który zrobi wam „headbanging jak Zinedine”. Marek Fall
Smith Westerns „Dye It Blonde” Fat Possum 8/10 Sympatyczni goście z Chicago, Illinois, porzucili hałaśliwe lo-fi i zasilili zakon piszących gitarowy pop z psychodelicznym zacięciem. Chłopaki robią to na tyle udanie, że ich „Dye It Blonde” to być może pierwsza ważna premiera 2011 roku. Cymbals Eat Guitars w swoim czasie bardzo konserwatywnie podeszli do tematu Built To Spill, a Real Estate w cudowny sposób zaprezentowali leniwe, niechlujne nu-indie. Smith Westerns wpisują się w ten nurt, przy okazji wstrząsając troszkę hegemonią Brooklynu. Mają do tego dość duże parcie na rockową epikę w dobrym stylu, ale jak może być inaczej skoro jako główną inspirację wymieniają kompilację „Nuggets”, Bowiego i T.Rex. Na „Dye It Blonde” robią naturalny vibe w drugim planie, gitarzysta rytmiczny doskonale współpracuje z solowym, wspaniale dobierane są dodatkowe środki wyrazu jak klawisz albo zwiewny chórek. Wszystko jest ładnie wyszlifowane brzmieniowo i proporcjonalne, a kiedy wchodzi refren to jest miazga, nie przypadkowe złożenie akordów. Kilka razy czułem się prawie, jakbym słuchał „All the Young Dudes”. Marek Fall
IRON & WINE „Kiss Each Other Clean” 4AD / Sonic 6/10
Tede „Notes 3D” Wielkie Joł 6/10
Samuel Beam jest brzydki jak Lady GaGa, co ukrywa nie pod sukienkami z mięsa i drogimi klipami, a pod brodą. Czasami jednak brzydalom przydarza się aksamitny głos i wielki talent do pisania piosenek niezwykłej urody. Tak jest w przypadku Beama. Tylko dochody ma od GaGi mniejsze i to właśnie ma zmienić nowa płyta, którą rozstał się z zasłużonym Sub Popem. Obecnie nagrywa dla potężnego Warnera (to w Stanach, w Europie trzyma klasę kontraktem z 4AD), gdzie zafundowano mu neonową niczym w disneyowskim „Tronie” okładkę i nakazano śpiewać bardziej radiowo. To niestety po części się udało – utwory w rodzaju „Big Burned Hand” i „Half Moon” mogłyby z powodzeniem towarzyszyć kawie w Starbucksie albo zakupom w H&M, a aranżacje celują w kanapowych słuchaczy smooth jazzu. Na szczęście momentami wciąż, jak w singlowym „Walking Far from Home”, głos Beama pozostaje niezagłuszony słodyczą, a melodie są zbyt powolne, by pomogły sprzedać cokolwiek. Nawet jeśli „Kiss Each Other Clean” to najsłabszy z dotychczasowych albumów Iron & Wine, nie należy tracić nadziei. Szlachetna muzyka zespołu nabiera smaku z czasem, musi dojrzeć i wybrzmieć. Dlatego płyty Iron & Wine trzeba przechowywać jak dobre wino i wyciągać na specjalne okazje – może znajdą się takie i dla „Kiss Each Other Clean”. Adam Kruk
Kixnare „Digital Garden” U Know Me Records 8/10 Jeśli, jak nawinął Smarki na „Dużych Rzeczach”, ktoś ma już dosyć tych bitów od Kixnare’a, to powinien z miejsca sięgnąć po „Digital Garden”. Łukasz Maszczyński – jeden z potentatów na rynku krajowych producentów hiphopowych na swojej nowej produkcji podąża drogą kreatywności i ewo-
TDF otrząsnął się po knockdownie zaliczonym na „Fuck Tede/Glam rap”. Jego drugi tegoroczny album „Notes 3D” rozpoczyna się z grubej rury. Najpierw parafraza kultowej sceny z „Psów” Pasikowskiego, potem humorystyczne nawiązanie do Jaya-Z. Nie sposób też przejść obojętnie obok interesującej deklaracji: „Tym razem nie rozdrabniam się na gówna”. Weryfikujemy. Sir Michu przygotował zestaw bardzo zróżnicowanych bitów, które stają się nośnikami błyskotliwych follow-upów motywów przewodnich twórczości Jacka Granieckiego. Cała płyta stoi pod znakiem hiphopowego nurtu głównego zza Oceanu. Są też ciekawostki w postaci ostrych, przefiltrowanych na klubowo gitar („To jest mój rock”) czy brawurowego reggae w „Rewolucja +22% Vat” z dissem na Kazika. Jak zwykle w przypadku warszawskiego rapera nie brakuje bragga i wyrazów miłości dla Warszawy oraz Air Maxów. Tede prowadzi politykę historyczną pod hasłem: „Ej joł respondent / To ten sam fortel, co ze S.P.O.R.T-em”. To takie odautorskie herezje, ponieważ fatalne, śpiewane refreny i płaskie, skrajnie niezapamiętywalne podkłady nie zbliżają go choćby w odległe okolice poziomu klasyków. Era po „Esende Mylffon” przynosi na razie najwyżej przyzwoite wydawnictwa. Marek Fall
lucji. Zamiast zbierać propsy za kłanianie się w pas Złotej Erze rapsów, przygotował materiał, któremu bliżej do tegorocznego Bonobo i Flying Lotus. Z jego mieszaniny syntezatorów i sampli powstaje ciepły, cyfrowy kolaż. W podobnym stopniu pejzażysty, co kanciasty. „Digital Garden” wpisuje się w awangardowy i nowoczesny nurt beatmakerstwa, ale równocześnie urzeka mglistą melodyjnością i międzypokoleniowym dialogiem. Bo gdy Kix operuje soulowymi samplami albo garażowymi bębnami, to nie udaje mu się ukryć, że ma klasyczny hip-hop w krwiobiegu. Już jaskrawy przykład Noona był świadectwem, jak wszechstronni potrafią być nasi producenci – słuchając „Digital Garden”, odczuwam wielką satysfakcję, że podobną drogą podąża Kix. Dodatkowy plus należy się za imponujące opakowanie płyty. Marek Fall
Mogwai „Hardcore Will Never Die, But You Will” Rock Action / Isound 6/10
Magiczny siódmy album Mogwai nagrywali w wakacje 2010, w epicentrum chillwave’owej pandemii. Pomimo wyzywającego tytułu i produkcji Paula Savege’a, autora surowizny ikonicznego „Young Team”, mistrzowie postrocka nie mogli oprzeć się modzie na ocieplenie. Odpowiednio zmiękczona krautrockowa dynamika, gęsta otulina drobno szatkowanych gitar, sporo przestrzennej elektroniki i swoboda psychrockowego jamu to symptomy wakacyjnej infekcji i uświadomienia w trendach z okolic glo-fi. To interesujące poszerzenie tradycyjnych postrockowych wybiegów słychać szczególnie wyraźnie w energicznych, typowo samochodowych fragmentach, budujących wizerunek Mogwai na aktywnym urlopie. Słoneczne „San Pedro” i pełne delikatnych dystorcji „Mexican Grand Prix” tchną aurą śródziemnomorskiego, senno-cytrusowego vintage’u - opalenizny zdobytej na masce Porshe i siodełku Vespy. Pozostałe, bardziej melancholijne utwory przywodzą miłe wspomnienie „Come On Die Young” (wokale, „Letters to the Metro”), ale bardzo szybko się demaskują: nie do twarzy Szkotom z przewiewną elektroniką (chwilami wkradają się Air!), mętne kompozycje zlewają się ze sobą, a w „Too Raging to Cheer” wręcz odstręczają monotonią wysilonych repetycji. Dla fanów Mogwai każde wahnięcie brzmienia jest wydarzeniem, więc widok legendy postrocka w słomkowym kapeluszu odniesie pożądany skutek. Reszcie „Hardcore” umili oczekiwanie na bardziej rewolucyjne premiery. Filip Szalasek
THE DECEMBERISTS „The King is Dead” Rough Trade / Sonic 7/10
Tytuł, będący parafrazą słynnego albumu The Smiths, wieści optymistyczną nowinę: umarł król, niech żyje król – trzeba sobie radzić, a nie lamentować jak
Morrissey po śmierci królowej. W Portland, gdzie rezyduje grupa, jak wiadomo z książek Chucka Palahniuka, sposobów na to jest wiele. Decemberists proponują, by swoje troski wyśpiewać – jest zatem rzewnie (czasem nieznośnie, jak w „Rise to Me”), bo o to w muzyce Decemberists chodzi, ale w porównaniu do ich wcześniejszych albumów teksty na „The King is Dead” są jaśniejsze, a tempo szybsze („Calamity Song”). Zmieniły się też proporcje – głos Colina Meloya nie jest już instrumentem górującym nad wszystkimi innymi. Gościnnie usłyszeć tu można gitarę Petera Bucka z R.E.M., a harmonijka, skrzypce, gitara hawajska i banjo tworzą klimat muzykowania pionierów budujących amerykański Dziki Zachód. Adam Kruk
45
RECENZJE
R
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
DO SZPIKU KOŚCI
reż. Debra Granik Premiera: 18 lutego 8/10 Gdzieś w Missouri, na farmie zabitej dechami, mieszka z rodzeństwem i matką, która straciła kontakt ze światem, 17-letnia Ree. Jest ładna, ale nikt jej nie podrywa, jest biedna (trochę pomagają sąsiedzi), ale dumna. Ojciec wyszedł z więzienia, tylko w domu się nie pojawił. Jeżeli nie wróci, zlicytują majątek. Trzeba go odszukać – dostać się do wnętrza lokalnego mafijnego światka i wrócić z niego cało. A chciałoby się uciekać jak najdalej. Witajcie w krainie Anty-Hannah Montana, o której fabryka snów milczy, mówią tylko telewizyjne migawki i „Do szpiku kości”. Po sukcesie filmu Debry Granik w Sundance (główna nagroda) Jennifer Lawrence, która dała twarz Ree, stała się symbolem Ameryki – tej niewidocznej na hollywoodzkich ekranach, mówiącej z akcentem, chodzącej w kowbojskich kapeluszach, borykającej się z problemami narkotykowymi i ekonomicznymi, zapomnianej i pogardzanej. Ale niczym Ree dumnej i jakoś niezależnej. Prawdziwie niezależny jest też film Granik, który jeździ po festiwalach i salach kinowych, zdobywa nagrody (w Polsce – na American Film Festival), budzi podziw i przestrach. Bo opowieść to nie tylko wciągająca i uniwersalna, ale i z piekła rodem. Adam Kruk
Le Quattro Volte
reż. Michelangelo Frammartino Premiera: 18 lutego 8/10 O ludziach i kozach. A raczej o społeczności, człowieku, naturze i prostych, ale znaczących związkach między nimi. Film Frammartina, połączenie etnograficznego dokumentu i filozoficznego eseju, uznany był za jeden z najciekawszych podczas tegorocznej edycji ENH we Wrocławiu. „Le Quatrro Volte” eksploruje życie wszystkich istot zamieszkujących małą włoską wioskę w górzystej Kalabrii. Kamera z równym skupieniem przygląda się umierającemu pasterzowi, jak i jego kozom, drzewu, a w końcu kawałkowi węgla wyrabianego tradycyjną metodą. Film pozbawiony jest dialogów, a najważniejsze są w nim cykliczność i rytuały. Wbrew pozorom nie jest to jednak opowieść z nurtu „real time cinema”, gdzie codzienność ma być pieczołowicie i jednostajnie rejestrowana minuta po minucie. To propozycja dla tych, którzy docenili „Goodbye Dragon In” Tsai Ming-Lianga, ale jednocześnie nie mogli doczekać się jego końca. W „Le Quattro Volte” precyzyjny montaż nie pozwala widzowi na nudę, a liczba zabawnych scen wydobytych z pozornie prozaicznego materiału jest zaskakująca. Nie ma tu zbędnych formalnych eksperymentów, ale brak też oczywistych rozwiązań. Za pomocą ciepłych i plastycznych obrazów reżyserowi udało się stworzyć filozoficzną wypowiedź o przemijaniu. Katarzyna Grynienko
foto | materiały promocyjne
reż. Danny Boyle premiera: 18 lutego 7/10 Po filmie totalnym, jakim był „Slumdog Millionaire”, łączący realizm z najlepszymi tradycjami hollywoodzkimi i bollywoodzkimi, Danny Boyle nie mógł stworzyć nic bardziej spektakularnego. I rzeczywiście: „127 godzin” jest krokiem w kierunku kina kameralnego, naszkicowanego za pomocą kilku kresek, trzymającego jednak w napięciu i gwarantującego rozrywkę na najwyższym poziomie. Fabuła jest prościutka: Anton to beztroski poszukiwacz przygód, którego (dosłownie) przygniata przyroda. Robi to przy pomocy skały, która symbolicznie karze go (nas, ludzkość?) za pychę i brak pokory wobec sił natury. Ten nieproporcjonalny pojedynek buduje dramaturgię filmu, będącego bardziej optymistyczną wersją „Wszystko za życie” Seana Penna. Tam mieliśmy ponad dwie godziny pasji iście chrystusowej, tu – 90 minut dobrej zabawy. Z dreszczykiem.
„127 godzin” to seans jednego aktora, i to nie byle jakiego. Wyrastający na pupila Hollywoodu, pracowity i urodziwy James Franco tylko w 2010 roku zagrał w dziesięciu filmach, zarówno rozrywkowych („Nocna randka”), jak i w ambitniejszych („Skowyt”). Franco ma nie tylko nazwisko hiszpańskiego dyktatora, talent i świetne warunki fizyczne, ale i skutecznego agenta, który doprowadził do tego, że to on poprowadzi tegoroczną galę oscarową. Adam Kruk
Świeże
127 GODZIN
WSZYSTKO W PORZĄDKU
reż. Lisa Cholodenko Premiera: 18 lutego 6/10 Kiedy buduje się związek dłużej niż naście lat, nietrudno o rutynę. Jeszcze łatwiej o wieczne utarczki. I to bez względu na płeć. Nic (świetna Annette Bening) i Jules (Julianne Moore) są właśnie takim starym dobrym małżeństwem, co prawda lesbijskim, ale w Kalifornii nikogo to specjalnie w oczy nie kłuje. Ani to, że wychowują dwójkę zmajstrowanych za pośrednictwem sztucznego zapłodnienia dzieci. Te jednak mają to do siebie, że gdy dorastają, zaczynają brać życie w swoje ręce. Po osiągnięciu pełnoletności przez starszą córkę Joni (znana z „Alicji w Krainie Czarów” Mia Wasikowska), brat nakłania ją do odszukania biologicznego ojca. Chętnie zaglądająca do kieliszka, władcza i niezbyt sympatyczna Nic będzie musiała zawalczyć o swoją rodzinę z dawcą nasienia Paulem (Mark Ruffalo), który zacznie kombinować, że coś w życiu mu umyka. „Wszystko w porządku”, jak na film zrobiony stosunkowo niewielkim kosztem, okazał się w Stanach kasowym sukcesem. Zręczna to i niegłupia komedia, wbrew jednak podjętej tematyce dość przewidywalna i ochoczo posiłkująca się kulturowymi kliszami, a jej morał zdradza sam (oryginalny) tytuł – „The Kids Are Allright”. Dzieciaki mają się dobrze – to starsze pokolenie musi jeszcze nad sobą popracować. Adam Kruk
Burleska
reż. Steven Antin premiera: 11 lutego 2/10 W teorii fuzja „Moulin Rouge” i „Chicago”, w praktyce dwugodzinny klip Pussycat Dolls z Christiną Aguilerą i Cher w rolach głównych. Wbrew zapowiedziom i deklarowanym inspiracjom wyżej wymienionymi tytułami Steven Antin nie zdecydował się na żadne nowatorskie rozwiązania pod względem formy i treści. Na „Burleskę” składa się przewidywalny scenariusz, któremu nie pomogła nawet współpraca z oscarową scenarzystką Diablo Cody („Juno”), kiczowata estetyka i jedynie poprawna gra aktorska. Christina Aguilera kiepsko radzi sobie w roli młodej, naiwnej amatorki z małego miasta, która stawia wszystko na jedną kartę, aby zrobić karierę piosenkarki w Los Angeles. Znacznie bardziej przekonująca jest Cher w – zapewne bliższej jej – roli byłej gwiazdy i właścicielki podupadającego klubu Burlesque, która odkryje wielki talent debiutantki. Największą zaletą „Burleski” są z pewnością świetnie nakręcone i zrealizowane numery muzyczne, wizualnie przyjemne zwłaszcza dla wielbicieli musicali i buduarowego szyku. Oddzielnie mogłyby funk-
cjonować jako seria z rozmachem nakręconych teledysków Aguilery, ale to nie jest wystarczający powód dla powstania całego filmu. Katarzyna Grynienko
RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
komiks książka HIRO
HIRO
Pinokio
Winshluss
Kultura Gniewu
9/10 Pinokio narodził się na nowo. Przestał być wyłącznie marionetką Geppetta, bo teraz przywłaszczył go sobie Winshluss (pseudonim artystyczny Vincenta Paronnaud, współtwórcy animowanego „Persepolis”), który tę biedną istotę wykorzystał do stworzenia jednego z najbardziej fantazyjnych i nieobliczalnych komiksów ostatnich lat. Blisko 200-stronicowy „Pinokio” to uwspółcześniona wersja opowieści o słynnym drewnianym chłopcu z fallicznym nosem. Ale oryginał Carlo Collodiego, jak i tytułowa postać, są tu jedynie punktem wyjścia do opowiedzenia szalonej historii, w której mieszają się nie tylko wątki i postaci, ale także style graficzne i kolory. „Pinokio” nie jest bowiem prostą zabawą niedojrzałego twórcy, który zadowala się podkręceniem
książkowego oryginału. To komiks totalny, który maksymalnie wykorzystuje możliwości medium. Tak więc choć bawi fakt, że Pinokio jest tu metalowym robotem bojowym, a Świerszcz Jiminy staje się karaluchem abnegatem mieszkającym w głowie tego pierwszego, to niesamowite jest przede wszystkim to, jak ich historia została opowiedziana i pokazana. Winshluss czasami zostawia swojego bohatera na kilkanaście stron, by skupić się na niby nic nieznaczącej dygresji, która jednak na końcowych planszach okazuje się kluczowym wątkiem. Szaleje na kolejnych stronach bez ograniczeń, aby po chwili udowodnić zaskakującym zwrotem akcji, że w tym szaleństwie nie tylko jest metoda, ale i logika. Niektóre wątki rysuje w zupełnie innym stylu, czasami zachwyca prostą i niedbałą kreską pozbawioną koloru, a innym razem imponuje wręcz malarskim rozmachem na gigantycznych kadrach pełnych pastelowych kolorów. Winshluss po prostu cudnie bawi się komiksem. A czytelnik wraz z nim. Bartosz Sztybor
We Włoszech Wszyscy Są Mężczyznami Luca de Santis / Sara Colaone
Centrala 7/10
Komiks historyczny we włoskim wydaniu. Brak tu martyrologii czy wymachiwania flagą z barwami narodowymi, nie ma jedynej najsłuszniejszej i najprawdziwszej prawdy, a i nie znajdzie się tu skaczącego przez płot (w superbohaterskiej pozie) Lecha Wałęsy. Scenarzysta Luca de Santis nie pokazuje historii przefiltrowanej przez myśl polityczną jednej czy drugiej partii. Wprawia w ruch banał, o którym jednak wielu twórców komiksów historycznych wydaje się nie pamiętać. Skupia się na bohaterze, postaciach, ich prywatnych rozterkach, a fakty są jedynie tłem dla prawdziwych emocji. „We Włoszech wszyscy są mężczyznami” to opowieść o grupie homoseksualistów wygnanych z faszystowskich Włoch i zesłanych na wyspę San Domino. Historia prowadzona jest jednak dwutorowo. Z jednej strony oglądamy dwóch współczesnych dokumentalistów robiących materiał (zresz-
Chopin. New Romantic Różni autorzy
Botschaft der Republik Polen in der Bundesrepublic Deutschland/Kultura Gniewu 5/10
Nazwiska twórców przytłaczają. W tej antologii znalazło się bowiem miejsce na komiksy i Agaty „Endo” Nowickiej, i – wymieniam dopiero jako drugiego, by nie było, że po znajomości – Jakuba Rebelki, i Jacka Frąsia, i Krzysztofa Ostrowskiego, i kilku znanych gości z Niemiec, między innymi Mawila oraz Saschy Hommera. Ale cóż z tego, że się człowiek ugnie, gdy te nazwiska przeczyta, skoro efekt finalny zmusza do natychmiastowego wyprostu, w sensie otrzeźwienia z jakże ślepego zauroczenia. Choć każdy z twórców dał z siebie wiele, a część historii prezentuje
tą bardzo kluczowe w tym komiksie słowo) o tamtych wydarzeniach, a z drugiej – właśnie ówczesnych bohaterów osadzonych na odludziu. Dzięki temu nie jest to tylko komiks o wycinku z historii, ale i o dzisiejszym – do tej historii – podejściu. Scenarzysta płynnie przechodzi pomiędzy liniami czasowymi, umiejętnie dawkując treść i emocje. Jedynie w finale traci trochę swoje wyczucie i zbyt mocno dąży do spuentowania całości, do obrzydliwie klasycznego finału, który niepotrzebnie stawia kropkę nad i. Momentami też słabsze są rysunki, bo choć postaci i paleta kolorystyczna wyglądają świetnie, to mimika bohaterów często kuleje (a to w dużej mierze dzięki niej przekazuje się emocje). Nie zmienia to jednak faktu, że „We Włoszech wszyscy są mężczyznami” to szczery komiks, który między innymi o poszukiwaniu tej szczerości (w historii, miłości, prawdzie) świetnie opowiada. Bartosz Sztybor
wysoki poziom, to antologia (jako całość) sprawia wrażenie zbioru nieprzemyślanego i przede wszystkim niepotrzebnego. No bo – po pierwsze – Rok Chopinowski skończył się wraz z niedawnym wystrzeleniem korków od szampana i wszystkie walające się po ulicach nutki dawno uprzątnięto. Po drugie – wiele historii, choć dobrych, ucieka od tematu albo na siłę do niego nawiązuje, co pod znakiem zapytania stawia sens całej inicjatywy. No i w końcu „Chopin. New Romantic” wygląda na rzecz pospiesznie wydaną, w której króluje chaos, a kolejne opowieści zlewają się w jedną. Szkoda, bo są tu świetne nazwiska (w ogóle cieszy debiut Patryka Mogilnickiego w oficjalnym komiksowym obiegu) i wiele ciekawych historii. Szkoda, bo prawie każdy z tych komiksów zasługuje na mniejszą lub większą pochwałę, ale też każdy z nich traci wiele, gdy zestawi się je ze sobą i wtłoczy w niepotrzebne ramy. Szkoda. Bartosz Sztybor
48
RECENZJE
R
WARSZAWA centrum artystyczne fabryka trzciny 18-19.02.2011 MUZYKA
JUNIP FEAT. JOSÉ GONZÁLEZ LUOMO LINDSTRØM PROMISE AND THE MONSTER MIKKEL METAL DESIGN
LITERATURA
FILM
northernlivingfestival.com
PARTNERZY
ORGANIZATORZY
PATRONAT
PATRONI MEDIALNI
WSPÓŁPRACA
BILETY
RECENZJE Gry
GRY HIRO
HIRO tekst |Tomek Cegielski
Kinect Sports
i tak dalej. Natomiast jeżeli mamy ochotę na lajtową zabawę, odpalamy bowling i relaksujemy się podczas rzucania w kręgle. Trzeba jednak zaznaczyć, że „Kinect: Sports” jest grą typowo imprezową. Jeżeli nie mamy z kim strzelać bramek lub grać w pingla, tytuł bardzo szybko nam się znudzi, ponieważ zabawa z komputerem nie daje zbyt wiele radości. Tytuł świetnie nadaje się na piątkowe wieczory przy piwie i czipsach ze znajomymi. Jeżeli jednak jesteś geekiem od miesięcy zamkniętym w piwnicy ze swoimi dodatkami do „World of Wordcraft”, to serdecznie odradzam kupowania „Sportsa”.
Microsoft Game Studios
Xbox 360 (Kinect)
7/10 „Kinect Sports” to niewielki zestaw gier sportowych przeznaczonych przede wszystkim do gry wieloosobowej. Do wyboru mamy: lekkoatletykę, boks, piłkę nożną, ping-ponga, siatkówkę plażową oraz bowling. Dyscyplin jest niestety niewiele, są jednak za to bardzo różnorodne. Jeżeli chcemy bardzo aktywnie spędzić czas przed konsolą włączamy siatkówkę, i tu czekają nas wysokie wyskoki do ścin, serwy, odbiory, poruszanie się boisku
Your Shape: Fitness Evolved Ubisoft
Xbox 360 (Kinect)
8/10 Jeżeli chcecie pozbyć się paru niepotrzebnych kalorii nagromadzonych zimą lub też macie problemy z kondycją, „Your Shape” jest zdecydowanie grą dla was. Gra oferuje około dziesięciu różnych programów, które możemy realizować. Mamy tu gimnastykę w stylu Tai Chi, trening ogólnorozwojowy, klasyczny fitness itd. Jak to działa? Kinect generuje naszą wirtualną sylwetkę, przenosi ją na ekran i porównuje z ruchami trenera danej dyscypliny, który widnieje tuż obok. Jeżeli jakieś ćwiczenie wykonujemy źle, gra informuje nas o tym komendami w stylu: „ra-
miona szerzej”, „kolana do boku” i tak dalej. Wykonanie jednego programu to jednak nie parę minut, lecz kilka dni zabawy. Zaczynamy od bardzo łatwych ćwiczeń, by pod koniec zajęć trzaskać skomplikowane wygibasy w szybkim tempie. Sensor Kinect sprawuje się tu bez zarzutów, dosyć wiernie odzwierciedlając nasze ruchy. Jedyne czego mi zabrakło to większej ilości statystyk dotyczących naszych treningów. Niemniej „Your Shape” z pewnością pomorze nam w poprawieniu kondycji, dając przy tym sporo zabawy.
Dance Central Microsoft Game Studios
Xbox 360 (Kinect)
8/10 „Dance Central” wchodząc na rynek, miał komfort w postaci bardzo słabej konkurencji, jeżeli chodzi o gry taneczne. Mimo to, studio Harmonix odpowiedzialne za ten tytuł stanęło na wysokości zadania i nie poszło na łatwiznę. Przebieg zabawy jest bardzo prosty, na ekranie telewizora widzimy tancerza wykonującego konkretny układ, a naszym zadaniem jest jak najwierniej naśladować jego ruchy. Układy są na tyle fajne, że z pewnością będziesz dziwił się sam sobie, że tak dobrze tańczysz. Gra jednak nie jest łatwa, w choreografiach łatwo się pogubić i niekiedy ciężko nadążyć za kolejnymi ruchami. Autorzy przygotowali kilka poziomów trudności oraz tryb ćwiczeń poszczególnych figur, żeby oswoić gracza z wymogami gry. Tańczyć możemy do 32 zróżnicowanych utworów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jest Lady GaGa, Beastie Boys, Technotronic, Lipps Inc., M.I.A i tak dalej. „Dance Central” to gra dająca sporo frajdy. Niestety, podobnie jak reszta gier na Kinecta, w pojedynkę może szybko się znudzić.
50
RECENZJE
R
Jeden z najważniejszych młodych zespołów na brytyjskiej rockowej scenie w trasie promującej nową płytę pt. „Ritual”!
4.03 ESKULAP / POZNAŃ 5.03 STODOŁA / WARSZAWA
Twilight Singers Promocja nowego albumu projektu Grega Dulliego!
10.04 STODOŁA / WARSZAWA
IAMX
Chris Corner z zespołem na jedynym koncercie w Polsce!
16.04 STODOŁA / WARSZAWA
BELLE AND SEBASTIAN
Szkoccy mistrzowie eleganckiego indie-popu po raz pierwszy w Polsce!
19.04 STODOŁA / WARSZAWA na stronie www.go-ahead.pl Bilety do nabycia: eventim.pl, ticketonline.pl, ticketstore.pl, ticketpro.pl, oraz kasy klubu Stodoła
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Ruch, a nie jedzenie tekst | karola k
foto |materiały promocyjne
się skończy. Jedzenie w tym temacie może być bardzo pomocne, bo, jak wiadomo, przez żołądek do łóżka.
Ostatnie tango w kuchni
Nieustająca krucjata przeciwko drobnomieszczańskim gustom kulinarnym wciąż trwa! Drogowskazem wciąż popkultura, a przewodnikiem ja. Na pohybel jedzeniowej przeciętności, smakowej ignorancji i zapachowej indolencji!
Luty to miesiąc ponury, pełen smutku i zgryzoty. Może dlatego rodzaj ludzki wymyślił sobie powód do świętowania najbardziej tajemniczego i ulotnego uczucia, jakiego doświadczamy na tym ziemskim padole. Wybrał datę – 14 lutego, i ojca-opiekuna – św. Walentego, bohatera ze wszech miar szlachetnego, który sprzeciwił się władzy najwyższej i w tajemnicy żenił, naście wieków temu, młodzieńców z niewiastami, za co został zamknięty w ciemnym lochu. Tamże zakochał się w niewidomej córce strażnika. Ta na skutek wielkiej łaski, która na nią spłynęła za sprawą atencji i uczucia, jakimi darzył ją Walenty, wzrok miała odzyskać na powrót. Cesarz rzymski, nad wyraz nierad z tego cudu bożego, kazał skrócić o głowę naszego bohatera. Tenże w liście pożegnalnym adresowanym do lubej swej podpisać się miał „Twój Walenty”. Tyle legenda, rzeczywistość to nie bajka ani malowane jajka i co roku w połowie lutego przeżywamy miłosny koszmar pod egidą szlachetnego duchownego. Tego jednego dnia wszyscy się kochają, głupoty opowiadają, za dużo sobie przyrzekają i udają, że naprawdę tak czują. Niech im będzie. Wychodząc z założenia, że felietonem Wisły nie zawrócę, postanowiłem przyjść nieszczęśnikom w sukurs. Jak już muszą oszukiwać siebie i innych, to niech chociaż coś z tego mają. Nie ma co owijać w bawełnę ani kaszy w koc, nie ma co udawać i robić wielkie krowie oczy – wyznania wyznaniami, uczucie uczuciem, deklaracje deklaracjami, a i tak wiadomo, jak
Ot, przykład pierwszy z brzegu. Wisienki, miód, papryczki, mleko – spożywane w blasku lodówkowej żarówki doprowadziły bohaterów filmu „9 i pół tygodnia” do łóżkowych uniesień daleko wykraczających poza wyobrażenia Polaków o dobrym seksie. Uniesienia za daleko wykraczające poza wyobrażenia Polaków o dobrym seksie, które stały się udziałem duetu z obrazu „Ostatnie tango w Paryżu”, możliwe były dzięki poczciwemu masłu. Niekonwencjonalny sposób samozadowolenia zaprezentował z kolei bohater „American Pie”, który wielkim uczuciem obdarzył szarlotkę. Jak widać na opisanych obrazkach, jedzenie może pobudzać, ale i pomagać w cielesnych uniesieniach. Już same nazwy niektórych produktów mogą przyprawiać o lekkie podniecenie. Weźmy taką kompozycję: na początek przytulina wonna – rodzaj pietruszki, potem jęzor indyjski – ryba o delikatnym smaku występująca w Oceanie Spokojnym, dalej figi, guma arabska, czyli wysuszony sok z akacji, oczywiście pod warunkiem że pojawi się twardzioszek przydrożny – grzyb o łagodnym aromacie. Czujecie miętę? Powinniście, najwyższa pora na zrazową górną, czyli frykando doprawione dymką, i finałowe pieprzenie. Jeśli ten przepis was nie rusza, to można klasycznie posiłkować się jedzeniowymi afrodyzjakami. Na przystawkę ostrygi z szampanem, ale tylko kieliszek, bo po większej ilości mogą być kłopoty ze (w)staniem, względnie kawior z zimną wódeczką (obostrzenia ilościowe te same), zupa cebulowa, ale raczej symbolicznie, bo o ile gotowanie zabija woń tejże rośliny, o tyle duża ilość wywaru może wywoływać tak niechciane podczas zbliżenia wiatry. Mogą być również szparagi zapiekane w beszamelu. Tu wygląd robi swoje, szczególnie tej białej odmiany. Na danie główne wątróbka bądź nereczki zwane cynaderkami, hojnie doprawione czosnkiem, który poprawia ukrwienie (wiadomo czego). Na deser truskawki w czekoladzie obficie posypane gałką muszkatołową. Można też spróbować regionalnych dopalaczy. W Chinach uważa się, że korzeń (no ba!) żeń-szenia wprowadza libido w stany nieznane nawet buddyjskim mnichom. W Hiszpanii bycze jądra wywołują reakcje podobne jak u wołu na kolor czerwony. Na Bałkanach zajadają się oczami młodych owiec, na Węgrzech – grzebieniami kogutów (!), a we wspomnianym Państwie Środka – penisami jeleni. Ale, ale... Walentynki świętem wszystkich zakochanych, ale co z tymi, którzy tej jedynej miłości jeszcze nie zaznali? Ależ proszę, dla samotnych – makaron z sosem puttanesca – ponoć ulubiona potrawa cór Koryntu, które to zajadały się nią umęczone po ciężkim dniu, a raczej nocy, pracy. Składniki: filety anchois, kapary i sos pomidorowy, mogą być też czarne oliwki albo ostra papryczka. A na deser, jakże by inaczej – koryntki, czyli małe bezpestkowe rodzynki. Ewentualnie szarlotka. Kochajcie się, a dojdziecie. Niech wam błogosławi św. Walenty. karola k – Jedzenie i picie to całe życie. Nie lubi brukselki, wątróbki i szczawiu. Lubi ślimaki i morskie robaki. kiedy nie gotuje, redaguje zaprzyjaźniony magazyn, wpatrując się w kościół.
52
FELIETON
Moje HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
DZIEŃ NA ZIEMI tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | archiwum autora
W Płocku na ławeczce siedzi pan. Pan ma wąsy, czapkę i okulary w takiej plastikowej brązowej oprawce, które kupił 30 lat temu i nie ma pojęcia, że w niedalekiej Warszawie takie oprawki to teraz ostatni krzyk mody. Pan siedzi i patrzy na Wisłę, zastanawiając się, czy zaleje, i wspomina stare dobre czasy, kiedy za statystowanie przy odcinku „07 zgłoś się” zarobił tyle, że i zalał i na oprawki starczyło. Ale to było dawno temu, Hotel Starzyński nazywał się Turystyczny, po korytarzach biegał Porucznik Borewicz, a na płockiej plaży... Teraz tylko może o tym pomarzyć. W Powsinie idzie pogrzeb. Akurat taki dzień, że ani nie jest za zimno, ani nie pada. Mnóstwo ludzi, mnóstwo kwiatów, odchodzi kochana osoba. Ale zostają synowie. Nikt z rodziny nie podejdzie potem do nich złożyć kondolencji, porozmawiać, czy po prostu przytulić, tak jak zrobiła to dawno niewidziana przyjaciółka i już żadne słowa nie były potrzebne. Będą stać z boku i plotkować, obrażeni nie wiadomo, o co. Za to następnego dnia, kiedy syn będzie zapalał znicz przy grobie mamy, zza chmur na chwilę wyjdzie słońce i wszystko rozświetli. Na Saskiej Kępie francuską elegancję zastąpił włoski las. W nowej restauracji dwie osoby po dwóch latach odkrywają, że nic się nie zmieniło i nawet nie muszą tego komentować: widzą po oczach. Rozmawiają, jakby widzieli się wczoraj, narzekają na brak pieniędzy, gdy jedna z nich komentuje: „Może i nie masz za co żyć, ale na paznokciach masz Chanel Particuliere!”. (Taki lakier piękny z zeszłorocznej limitowanej kolekcji). Kto inny to zauważy? Kto inny to doceni? Tortellini z gruszką rozpływają się w ustach. W Starym Domu zastanawiam się, czy jestem już stary. Tak jak prawie każdy ojciec czy dziadek gadam głupoty do kelnerek, z tym że oni to robią dla flirtu, a ja nie wiem, po co. Pani kelnerka nie do końca łapie, o co chodzi, ale przynajmniej się stara. Taka młoda, a taka stara. Na lotnisku Okęcie Fryderyk Chopin przewraca się w grobie. Mam lekki nadbagaż, bo zabieram pamiątki. Już i tak bardzo się ograniczałem. Pani biletowa odprawiaczka odpowiada odpryskliwie na moje pytanie, czy mogę ewentualnie dopłacić i ile to kosztuje, że to nie jej problem i nie jej pieniądze i mogę gdzieś tam iść i się dowiedzieć. Sugeruję, że może jeszcze coś wyjmę (na przykład taką kurtę zimową puchową, jedyne kilo osiemdziesiąt). Gdy uprzejmie zauważam, że pani odprawiaczka mogłaby się wykazać nieco większą życzliwością dla pasażerów, ta odwarkuje: „Jeszcze jedno słowo pan powie i pana skasuję”. Ciekawe, czy miała na myśli mnie czy bilet? W Wiedniu mój kolega Przemek mieszkał nad sklepem „Top Body”. A powinien pod: ze względu na nazwę i ze względu, że to przecież Austria.
W stolicy Republiki Wysp Zielonego Przylądka trwa impreza. Wino i sery. I pasztet z zebry. Smakuje jak bekon albo słonina. Taka zebra, taka zebra... To cała rodzina by się najadła! A na rondach toczy się kampania wyborcza. Chłopcy i dziewczęta machają kierowcom flagami przed nosem. Jest muzyka, jest wesoło i radośnie. Zupełnie inaczej, niż było w Gdańsku, Krakowie czy Krośnie. Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka.
53
RECENZJE
R