HIRO 10

Page 1

WRZESIEŃ NR 10 www.hiro.pl

ISSN:368849

Don’t Panic festiwal bez paniki

Komiks obyczajowy Mówi się

Krzysztof Kwiatkowski Hej chłopcze

Katy

Perry Grzesznica

78

i więcej na hiro.pl

rzeczy do wygrania



foto okładka | materiały promocyjne

INTRO HIRO 10 hiro wciąż młode

INFO

wszystko pomiĘdzy

RECENZJE

6 The Whitest Boy Alive. Cieszymy się 12 Jola Kudela. Praga jak malowana 13

20

Nie panikuj.

Katy Perry. Siedem

Chwalimy się

24

naomi campbell, kate moss, lady gaga. wczoraj, dziś, jutro. trzema różnymi okładkami brytyjski magazyn „i-d” – biblia stylu, szyku i generalnego kulturalnego obycia – świętuje właśnie 30 lat obecności na rynku prasowym. gratulujemy i zazdrościmy. robbie williams zapowiadaną na przyszły miesiąc kompilacją singli uczci dwie dekady w branży muzycznej. nie wierzymy – że rock and roll konserwuje aż tak skutecznie. A hiro free w październiku skończy rok. urodzinowe prezenty prosimy przesyłać na adres redakcji znajdujący się w stopce niżej. dziękujemy. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY

Komiks obyczajowy. Warto rozmawiać 30 Krzysztof Kwiatkowski. Młodości, ty nad poziomy 40 Crossover. Abraham Lincoln i wampiry 42 Czytaj z HIRO. Charles Bukowski 44 Muzyka 46 Film 48 Książka / Komiks 50 Gry

redaktor naczelna:

Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:

Ewa Kiedio SKŁAD:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl

redakcja strony internetowej:

Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl promocja:

Łukasz Nowak lukasz.nowak@hiro.pl dyrektor zarządzająca:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl

REKLAMA:

Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl dystrybucja:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl event manager:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl

PROJEKT MAKIETY:

Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com

w biegu cafe w całej polsce

Kilka tygodni temu sieć popularnych kawiarni przeszła dyskretny lifting, zmieniając wnętrza i szyld na W Biegu Cafe by Jacobs Kronung. Nie zmieniła się jakość. Podwójne espresso i ciastka z wróżbą – codziennie.

Współpracownicy:

Anna Bajorek, Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Andrzej Cała, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Antoni Filcek, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Kamila Kurkus, Jan Mirosław, Marla Nowakówna, Maciek Piasecki, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, Anna Serdiukow, Filip Szalasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska

FELIETONIŚCI:

Maciej Szumny

plan b w warszawie

Zatłoczone schody przy Placu Zbawiciela – to tam. Wtajemniczeni wiedzą, że lato w mieście trwa tu cały rok. Jeśli ktoś nie zrozumiał, ręka do góry – chętnie wyjaśnimy, a nawet pokażemy na miejscu.

WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl

WYDAWCA:

Agencja HIRO sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:

Krzysztof Grabań kris@hiro.pl

ADRES REDAKCJI:

ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855

Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl




Maksymalnie minimalni tekst |angelika kucińska

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Ci, co nie odpuścili koncertu Kings of Convenience na tegorocznym Open’erze, wiedzą, że ten chłopak wygra w tańcu z dowolną gwiazdą. A skoro tak spektakularnie podryguje do kameralnych smutków KOC, to jest szansa, że przy pulsującym The Whitest Boy Alive zapomni się w piruetach już doszczętnie. Berliński zespół Erlenda Øye zagra we wrześniu w Polsce. Trzy razy. Teraz sprawa jest prosta. The Whitest Boy Alive, międzynarodowy kwartet z meldunkiem w Berlinie, jest pełnoprawnym projektem, wymagającym tyle samo czasu i wysiłku i zasługującym na ten sam splendor, co reaktywowane niedawno Kings of Convenience. Ale kiedy Øye powoływał zespół siedem lat temu, Whitest musiało wystarczyć fanom osieroconym po zawieszeniu szyldu, z którym przeprowadził tę swoją rewolucję, że ważniejsze są szepty niż krzyki i że lepiej tańczyć niż rozmawiać. Ha, wtedy to drugie jeszcze przewrotnie, dziś chyba naprawdę. The Whitest Boy Alive powstawało jako projekt elektroniczny, wymyślony na imprezie w klubie techno – bo tak Erlend Øye, Norweg, poznał Marcina Oza, Polaka. Pierwszy przyjechał do Berlina z miłości do parkietów – ówczesna europejska stolica muzyki tanecznej wydawała się ziemią obiecaną w kontekście przesunięcia zainteresowań z prostych pio-

senek na house’owe pętle. Drugi w Berlinie dorastał, więc był idealnym przewodnikiem. „W poniedziałki i wtorki spotykaliśmy się w Cafe Moscow, bo wtedy było tam najmniej tłoczno, i pisaliśmy piosenki. Często wpadaliśmy w hallu na Sebastiana i Damiena (odpowiednio: Maschata i Nentwiga, odpowiednio: perkusja i syntezator – przyp. red.), ale minęło trochę czasu, zanim z nimi porozmawialiśmy. Wyglądali podejrzanie, baliśmy się, że okradną nas ze sprzętu”. Strach o przedmioty został jednak przełamany – ku radości amatorów tanecznego popu. Już debiutancki album, „Rules”, wydawali według założeń odbiegających od tych, które przyjęli w początkach działalności. Komputery na bok, teraz rwiemy się do gitar. Drugą płytę, „Dreams”, nagrywali w gorącym Meksyku, ale pilnowali, żeby temperatura powietrza nie wpłynęła na temperaturę muzyki. Øye: „Zależało nam na zrobieniu północnoeuropej-

skiej płyty. Tylko jedną z piosenek napisaliśmy w Meksyku – zaraz po powrocie z typowej prowincjonalnej fiesty, gdzie grał lokalny zespół. Ciężki bas, smyki i rap”. Z takiej niechęci do upałów rodzi się prosta, oszczędna muzyka. Idealnie zespolona z estetyką rysowanych okładek i teledysków. Wszystko tu jest minimalne, poza przyjemnością odbioru. Bo mimo chłodu i dystansu, nigdy nie jest mechanicznie. Zwłaszcza na koncertach, znowu Øye: „Nie przeciążamy aranżacji, nagrywając piosenki – po to, żebyśmy byli w stanie zagrać je na żywo. To nas zmusza do większej pracy, w studiu wiele rzeczy robi się na skróty. Żeby odegrać te piosenki na scenie, musimy naprawdę dużo ćwiczyć. I być odważni!”. The Whitest Boy Alive: 22.09. Eskulap, Poznań 23.09. Fabryka Trzciny, Warszawa 24.09. Hipnoza, Katowice

06

info

I


FREE FORM FESTIVAL tekst | Andrzej cała

foto | materiaŁy promocyjne

Jesienią rynek festiwalowy po letnich szaleństwach praktycznie zamiera. Na szczęście zdarzają się wyjątki od tej reguły, z których najważniejszym jest warszawski Free Form Festival. W dniach 15–16 października odbędzie się już szósta edycja tej imprezy. Trzeba przyznać, że organizatorzy zrobili wiele, aby przyciągnąć tysiące spragnionych dobrej muzyki widzów. Ceny biletów wydają się wyważone, a ubiegłoroczna zmiana miejsca festiwalu z Fabryki Trzciny na Centrum Kulturalne Koneser, została oceniona wysoko. Oczywiście to wszystko poszłoby na marne, gdyby nie dobór artystów. To właśnie jest największy atut tegorocznej edycji. W końcu w Warszawie zobaczymy wybitnego japońskiego producenta i didżeja, Krusha, jednego z ojców chrzestnych instrumentalnego, głębokiego, sięgającego po jazz, downtempo, a nawet drum&bass hip-hopu. Jego sety to starannie przygotowane, niezwykle bogate brzmieniowo przedstawienia audiowizualne, które przy odpowiedniej atmosferze i aranżacji miejsca potrafią się zmienić w przyprawiające o ciarki na plecach show. Krusha zobaczyć po prostu trzeba. Podobnie jak Robyn, która pokazuje, że pop w kobiecym wydaniu może być i frywolny, i ambitny, i diabelsko przebojowy. 31-letnia Szwedka często porównywana jest a to do Madonny, a to do Lady GaGi, a tymczasem jest na tyle utalentowaną, oryginalną artystką, że to ona powinna stanowić dla innych punkt odniesienia. Na jej koncert na pewno warto zabrać wygodne obuwie, bo podłoga będzie parzyła. Słowo. Interesująco zapowiada się świętowanie 20. rocznicy założenia wytwórni Ninja Tune. Z tej okazji na FFF zobaczymy fantastyczną Speech Debelle oraz King Cannibala. Nie będzie to ich pierwszy raz w Warszawie, ale poprzednio pozostawiali po sobie świetne wrażenie. Do Polski wraca również lubiany duet Goldfrapp, promujący wydany wiosną album „Head First”, a także polscy artyści. Ich nazwiska poznamy zapewne kilka dni przed festiwalem. Ktokolwiek to jednak będzie, z pewnością czekają nas naprawdę gorące i elektryzujące październikowe noce. Na przekór tym, którzy uważają, że jesień to tylko nuda i czas popadania w doła, zwanego powszechnie melancholią.

Robyn

Michał Zioło z Good Music o festiwalu: Frekwencja

Zeszły rok był rekordowy i potwierdził trafność decyzji o przeniesieniu festiwalu do większego miejsca, czyli Konesera. W tym roku spodziewam się kolejnego wzrostu frekwencji o 30-40 procent, a być może nawet wyprzedania jednego dnia lub też karnetów, których liczbę chcemy limitować. Nowości na FFF 2010

Marka Grolsch, sponsor festiwalu, postanowiła ufundować nagrodę w postaci występu artystycznego na festiwalu. To zupełna nowość dla nas. Został ogłoszony specjalny konkurs, freeformowy, bez żadnych ograniczeń… Sami jesteśmy ciekawi, jak to wyjdzie, bo jeszcze nie wiem, jaki to będzie występ lub prezentacja! Na pewno będziemy rozwijać strefę interaktywną z publicznością. Dużym powodzeniem cieszyły się w zeszłym roku spotkania z artystami, na pewno w tym roku będzie tego więcej. Mamy też nowe przestrzenie i większą scenę główną.

Goldfrapp

nie, że właśnie tu odbędzie się jedyna impreza w Polsce w ramach jubileuszu wytwórni. Artyści z Ninja Tune wypełnią 16 października całą dużą scenę, a ukoronowaniem tego wieczoru będzie premierowe wykonanie na żywo najnowszego projektu Igora Pudło z duetu Skalpel pt. „Breslau”, z towarzyszeniem Magierskiego i Mazzola! Czemu iść na Free Form?

W październik w Warszawie od kilku lat odbywa się jedyny w swoim rodzaju festiwal w Polsce. W postindustrialnych przestrzeniach starej warszawskiej Pragi w ciągu dwóch dni można usłyszeć i zobaczyć najnowsze trendy w muzyce elektronicznej i klubowej. Free Form to muzyka i sztuka miejska w swojej naturalnej przestrzeni.

DJ Krush i XX-lecie Ninja Tune

Niewątpliwie DJ Krush jest jednym z najbardziej oczekiwanych w Warszawie artystów sceny klubowej i bardzo się cieszę, że to właśnie u nas wystąpi po raz pierwszy. Bardzo cieszy mnie też XX-lecie Ninja Tune. To duże wyróżnie-

Free Form Festival 15–16.10. Centrum Kulturalne Koneser, Warszawa

07

INFO

I


tydzień muzyki

tekst | Antoni Filcek

foto | materiaŁy promocyjne

Ten, kto potrzebuje niezapomnianych doznań koncertowych i uważa, że Orange Warsaw Festival zaczyna za bardzo przypominać Dni Grodziska Mazowieckiego, powinien ucieszyć się z nowej inicjatywy – Warsaw Music Week. Pomysł WMW wpisany jest w promocję Warszawy na Europejską Stolicę Kultury w 2016 roku. Zaczerpnięty został z Liverpoolu, gdzie podobny festiwal odbywa się już od 2003 roku. Dzięki wzajemnym wizytom polskie zespoły będą miały okazję zaprezentować się na wymagającym angielskim rynku. Z drugiej strony, nasza publiczność stanie przed szansą posłuchania obiecujących brytyjskich zespołów. Warsaw Music Week nie będzie miało formy, do jakiej przyzwyczaiły nas letnie festiwale. Koncerty będą odbywać się w kameralnych przestrzeniach. Jak na razie największą zapowiedzianą gwiazdą jest formacja UNKLE, jedna z najciekawszych grup przełomu XX i XXI wieku, założona przez Jamesa Lavelle’a – słynnego didżeja i producenta. Wujkowie potrafią zahipnotyzować słuchacza swoimi elektroniczno-hiphopowo-rockowymi brzmieniami. Z zespołem współpracowały takie nazwiska jak Thom Yorke (Radiohead), Ian Brown, Mike D. (Beastie Boys), DJ Shadow czy Josh Homme (Queen of the Stone Age). Kolejną atrakcją festiwalu ma być DJ Falcon, który swoim występem na pewno postara się pobudzić do tańca. Ten francuski didżej może poszczycić się współpracą z Thomasem Bangalterem z Daft Punk, z którym to wyprodukował hity „So Much Love to Give” i „Together”. Scott Montieth, mieszkający w Berlinie Kanadyjczyk, znany lepiej jako Deadbeat,

UNKLE

również pojawi się w Warszawie w ramach Warsaw Music Week. Jego eksperymentalne, niejednostajne brzmienia od lat spotykają się z pozytywnym odzewem ze strony krytyków. Jeżeli jednak ktoś, zamiast nerwowo podrygiwać, woli się trochę delikatnie pokołysać, to zapewne zamiast na Deadbeat uda się na występ oryginalnej norweskiej piosenkarki i multiinstrumentalistki Hanne Hukkelberg (więcej obok). Tak się niefortunnie złożyło, że oba koncerty zaplanowane są w dwóch innych miejscach tego samego wieczoru. Do tych wymienionych wyżej dołączają również: lubiany przez polską publiczność Ladytron i znany u nas trochę mniej, ale nie mniej ważny Gravenhurst. Co prawda, nie można kupić karnetu na cały festiwal, jednak organizatorzy rehabilitują się tym, że na niektóre wydarzenia wstęp ma być bezpłatny. Jeżeli Warsaw Music Week przejdzie ewolucję podobną do jego odpowiednika w Liverpoolu, gdzie w ostatnich latach headlinerami były takie zespoły jak Kasabian, Chemical Brothers czy Vampire Weekend, to kto wie, czy już niedługo nie stanie się warszawskim Open’erem.

Warsaw Music Week 17–25.09. Warszawa

Earl Greyhound w polsce Tradycja ponad wszystko, tylko proste gitary, lata 70. w pełni. Earl Greyhound fundują wycieczkę do przeszłości. Przywiozą to swoje retro do Poznania. 22 września. Nie, nie mają wąsów, ale grają motorycznego hard rocka. Gitarzysta uczył się zagrywek z płyt Led Zeppelin, basistka nosi afro w hołdzie Hendriksowi, a wielki perkusista – mimo hipisowskich łaszków – mógłby grać młodszego brata B. A. Baracusa w „Drużynie A”. Mają na koncie dwie długogrające płyty – ostatnią wydali w tym roku i bardzo podobała się amerykańskim magazynom muzycznym. Co prawda urodzili się za późno na Woodstock ’69, ale za to nadrabiają żelazną konsewekncją w odwołaniach do czasów, które już nie wrócą. Piosenką, strojem i estetyką psychodelicznych teledysków. Z takimi raczej nie ma żartów, nawet jeśli zdarza im się kawałek o noszeniu ubrań byłej dziewczyny. (ak) Earl Greyhound 22.09. Dragon, Poznań

Drużyna E jak Earl Greyhound

08

INFO

I


Hanne z fiordów tekst | Antoni filcek

foto | materiaŁy promocyjne

Upały już nie dokuczają. koncerty Hanne Hukkelberg tym skuteczniej przeniosą więc wszystkich w okolice mroźnych skandynawskich fiordów. To będzie już trzeci występ uroczej multiinstrumentalistki przed polską publicznością. Hanne Hukkelberg wychowała się w domu, gdzie mama zamiast nucić jej po cichu kołysankę, przynosiła skrzypce oraz wołała tatę z gitarą i brata z harmonijką, aby wspólną kompozycją ululać małą do snu. Dziewczynka pod wpływem rodziny rozśpiewała się tak bardzo, że kilkanaście lat później ukończyła prestiżową akademię muzyczną w Oslo. Rozpiętość muzycznych fascynacji Hanne była zadziwiająca, jednego wieczora zdarzało jej się wpierw pluć na publiczność i wydzierać się o końcu świata w zespole doommetalowym, aby chwilę później wskoczyć w wieczorową suknię i udać się do opery, gdzie delikatnymi ruchami pieściła struny harfy. W poszukiwaniu własnego stylu przedzierała się przez meandry muzyki industrialnej, indie rocka, punku i jazzu. Ostatni album – „Blood from a Stone”, wydany w 2009 roku – jest kulminacją jej dotychczasowych doświadczeń muzycznych. Z łatwością można wyczuć typowy dla piosenek Hanne zimny, skandynawski klimat. Momentami atmosfera jest mroczna i tajemnicza. Oryginalna barwa głosu artystki szybko przyciąga uwagę. Prócz tego mamy do czynienia z rozbudowanymi aranżacjami oraz prawdziwym bogactwem instrumentalnym. Hanne nie boi się w swoich nagraniach użyć odgłosów mew, kamieni, garnków czy szczekania psów. Utwory pisane były na odludnej norweskiej wyspie Senja i w Berlinie. Sama Hanne twierdzi,

że dla niej największą inspiracją są przechadzki po górach i lasach oraz obserwowanie zachowań ludzi. Stąd ciekawym doświadczeniem było zestawienie wrażeń pochodzących z dwóch zupełnie innych przestrzeni: świata sielankowego spokoju oraz miejskiego zgiełku. O dziwo, Norweżka przyznała, że na odludziu przychodziła jej potrzeba tworzenia mocniejszych i głośniejszych utworów, w Berlinie natomiast powstały bardziej nastrojowe kompozycje. Hanne, dzięki swoim eksperymentalnym tendencjom, zyskała uznanie na scenie alternatywnej. Niewątpliwym atutem muzyki tworzonej przez pannę Hukkelberg, jest fakt, że może ona przypaść do gustu zarówno młodym gniewnym, jak i starszemu pokoleniu. Norweski klimat zapewne dobrze wkomponuje się w początek warszawskiej jesieni. Hanna Hukkelberg: 17.09. Powiększenie, Warszawa 18.09. Blue Note, Poznań

Hanne Hukkelberg


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

WIKINGOWIE NA WAWELU tekst | ADAM KRUK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Jónsi, święty z Islandii

Festiwal Sacrum Profanum prezentuje muzykę nordycką i gości świętych z północy. Choć dziś Islandia ma wiele problemów ekonomicznych, w poprzedniej dekadzie wydawała się wyspą szczęśliwości, na pewno pod względem muzycznym. Wszystko zaczęło się już w końcu lat 80., kiedy to jedna trzepnięta Islandka założyła zespołu Sugarcubes. W latach 90., już jako artystka solowa, Björk podbiła swoją niebanalnością popowy świat, stając się muzycznym ambasadorem swego kraju. Ale za nią mieli podążyć inni utalentowani mieszkańcy malutkiej wysepki na obrzeżach Europy. Niektórzy dowodzą, że muzyczne lata zerowe zaczęły się wraz z wydaniem przez Radiohead płyty „Kid A”, ale równie prawdziwe jest twierdzenie, że inaugurowało je europejskie wydanie albumu „Agaetis Byrjun” grupy Sigur Rós w 2001 roku. Jego brzmienie okazało się bowiem na tyle oryginalne i aktualne, że odcisnęło piętno na muzyce całego pokolenia. Na całym świecie. Właśnie lider Sigur Rós, Jón „Jónsi” Þór Birgisson, który promuje solową płytę „Go”, jest główną atrakcją tegorocznej edycji festiwalu Sacrum Profanum. Wystąpi w Krakowie dwukrotnie na zamknięcie imprezy: 17 i 18 września w hali ocynowni elektrolitycznej Arcelor Mittal w Nowej Hucie. Koncert inauguracyjny festiwalu, 12 września, zapewni natomiast jego stylistyczne kuzynostwo – zespół Múm z towarzyszeniem orkiestry Sinfonietta Cracovia i Chóru Polskiego Radia oraz zaproszonych islandzkich przyjaciół. Oczywiście muzyka rozrywkowa to tylko najbardziej błyszcząca część festiwalu (pro-

fanum). Prócz tego, jak zawsze, sporo muzyki w mniej lub bardziej dosłowny sposób nawiązującej do szeroko rozumianej klasyki od Bacha po Cage’a. Zgodnie z tegoroczną formułą, swoją prezentację będzie miała muzyka z północy: duńskie kompozycje Pellego Gudmundsena-Holmgreena i Hansa Abrahamsena, Norwegowie: Rolf Wallin i Eivind Buene oraz Szwedzi – specjaliści od muzyki nowej: Anders Hillborg i Klas Torstensson. Wśród wykonawców między innymi musikFabrik, London Sinfonietta i Ensemble Modern. Kraków Europejską Stolicą Kultury był w 1997 roku i mówi się, że nie wykorzystał swojej szansy. Teraz, choć do wyścigu o ten tytuł nie staje, robi swoje i bardzo dobrze, że robi to po swojemu. To, że Sacrum Profanum bazuje na rzeczach uznanych, jest cechą immanentną festiwalu, a może i samego Krakowa, konserwatywnego w swej estymie dla autorytetów. Festiwal dowodzony przez Filipa Berkowicza, na każdym kroku podkreślającego swoją przewodnią rolę, organizowany jest przez podległe miastu Krakowskie Biuro Festiwalowe. Ma to swoje konsekwencje. Z jednej strony, przez zestawianie klasyki z muzyką popularną, festiwal ma ambicję sprzeciwienia się tezom Krzysztofa Zanussiego, jakoby nie można jednocześnie lubić kawioru i hamburgera, słuchać Chopina i rocka. Z drugiej zaś, zawsze występują tu jednak klasycy, nawet wśród gatunków nieklasycznych. W zeszłym roku na przykład Aphex Twin – postać absolutnie nietuzinkowa, ale jednak sensacja sprzed dekady, albo legendarny Kraftwerk dwa lata temu. Tym razem także dociera do nas Północ już odkryta. Ale może nie do końca? Przekonamy się w Krakowie. Festiwal Sacrum Profanum 12–18.09. Kraków

10

info

I


Żyję dla muzycznych wyzwań tekst | Andrzej Cała

foto | materiaŁy promocyjne

Fascynuje nas Flying Lotus. Z wypiekami na twarzy słuchamy Hudsona Mohawke’a, a w międzyczasie zaciekawił nas projekt Gonjasufi. Świetnie. Nie ma lepszego czasu na polski debiut w tym klimacie. „Homeworkz” Teielte to pierwszy polski album na nowych elektronicznych bitach. Poznajcie faceta, który na debiut czekał 11 lat, za to zaprezentuje go również na Wyspach i w Japonii. Skromnym ludziom warto pomagać. Tym bardziej warto ich posłuchać.

Zamiast standardowego „skąd jesteś, jaki jesteś, co nagrywasz i jak się witają twórcy nowych bitów” opisz naszym czytelnikom w dwóch–trzech zdaniach swoją muzykę. Bez szufladek gatunkowych, bo to nasza dziennikarska domena.

Melancholijno-przemyśleniowa muzyka do wieczornego wyluzowania, uważnego wysłuchania. Raczej nie do zabawy. Czyli celujesz w ten, pewnie nie za wielki, procent słuchaczy, dla których muzyka to coś więcej niż codzienny czasoumilacz?

Zdecydowanie chciałbym trafić do ludzi, którzy muzyki słuchają, wsłuchują się w nią. Wiele czasu, uwagi, wysiłku wkładam w to, żeby drobnymi dźwiękami stworzyć interesującą całość, i fajnie by było, gdyby ktoś tyle samo uwagi poświęcił mojej muzyce. Nie będzie zatem dalekie od prawdy stwierdzenie, że taka metoda pracy, komponowania wzięła się z fascynacji DJ-em Shadowem?

Pewnie, że nie, to doskonałe odniesienie. Jego album „Endtroducing” to dla mnie pozycja w dużej mierze kultowa, jakiś punkt odniesienia. Oczywiście nie zamierzam się z nim porównywać, ale na pewno mogę powiedzieć, że to duża inspiracja. Płyta, która była ostatnią prawdziwą rewolucją w muzyce. Potem nie wyszło już nic, co tak mocno by mną i chyba generalnie nami wstrząsnęło. Z czego to wynika twoim zdaniem? Muzyki jest mnóstwo, atakuje nas z każdej strony. Artystów, którzy w ostatnich latach byliby jednak takimi prawdziwymi wizjonerami, za wielu nam się nie objawiło.

Może jest jej właśnie za dużo, może internet trochę spłycił oddziaływanie muzyki. Teraz to bardziej przemysł, ciągłe dostarczanie kolejnych produktów, wśród których oczywiście trafiają się perełki, vide Flying Lotus, Eskmo, Afta-1, ale ogólnie wydaje mi się, że… Wiesz, mam wrażenie, że ludzie już tak nie przeżywają muzyki, nie postrzegają ją jako na tyle integralnej części ich życia, by dać się jej porwać w całości. Bardziej gonią za modą i tym, co głośne, niż sami szukają. Nie da się ukryć, że teraz jakaś tam moda jest właśnie na takie brzmienia, które ty robisz, cały ten nurt zwany nowymi bitami czy też beat generation.

Popularność festiwalu Tauron Nowa Muzyka, takich osób jak Flying Lotus, Hudson Mohawke z pewnością jest czymś pozytywnym. Rodzi się jednak czasem pytanie, na ile to fala, ile osób rzeczywiście tym żyje, a ile jedynie za tym idzie.

Teielte wcale wygląda

tak

nie

Jak się czujesz przed premierą debiutanckiej płyty, która trafi też na Zachód, będzie miała dystrybucję na Wyspach, w Japonii?

Powoli to do mnie dociera, ale staram się trzeźwo podchodzić do sprawy. Jest to ukoronowanie wieloletniej pracy, bo pierwszy album, oczywiście taki amatorski, dla siebie, nagrałem w 1999 roku. To była długa droga i cieszę się, że dzięki wsparciu takich osób jak Maceo Wyro, Groh czy Dworak w końcu wypłynę dalej. Podkreślam jednak, że daleko mi do wielkiej ekscytacji, bo płyta owszem poleci w świat, ale to nie są jakieś olbrzymie ilości. Czekam, jak to się przyjmie, czekam na pierwsze imprezy, które będę grał, prezentując materiał. Jesteś pierwszym naszym muzykiem z tego nurtu, który wypuści pełny album w namacalnej formie, a nie w internecie. Nie obawiasz się, że sporo osób będzie ci przyklaskiwało tylko ze względu na ten pionieryzm, a płyty nawet w pełni nie przesłucha?

Nie chciałbym oczywiście, żeby tak było, ale jest pewne ryzyko. Tylko jaki tak naprawdę ja mam na to wpływ? Mogę jedynie wierzyć, że trafię do tych świadomych słuchaczy i to ich konstruktywna krytyka będzie istotna. Na koniec zatem pogdybajmy. Płyta okazuje się sukcesem, po remiks albo produkcję zgłaszają się do ciebie gwiazdy popu, dajmy na to Monika Brodka. Robisz to?

No pewnie! Szczególnie, że Brodka i Ania Dąbrowska to wokalistki, które naprawdę szanuję. Zawsze jeśli pojawi się jakaś okazja zrobienia czegoś fajnego dla samego wyzwania, a nie kasy, podejmę wyzwanie! Bo wyzwania to coś, co w muzyce i życiu kocham najbardziej.

11

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Święto Pragi tekst |Agnieszka Wróbel

Chrystus słuchał reggae? Jola Kudela reinterpretuje kanon

foto | materiaŁy promocyjne

Pensjonariuszki domu opieki w roli trzech Gracji, Chrystus z twarzą rastamana albo para technokratów jako starotestamentowi kochankowie. Jeśli grzeszyć, to tylko na Pradze. Oprowadza – Jola Kudela. Dziesięć kanonów światowego malarstwa ze streetową aureolą. W ramach kolejnej edycji Święta ul. Ząbkowskiej (start: 5.09.) na warszawskiej Pradze. Jedną z ósemki artystów, którzy zmierzą się z prawym brzegiem Wisły, będzie mieszkająca w Paryżu Jola Kudela. „Postanowiłam wykorzystać bliski mi street-art. Z jednej strony umieścić swoje prace w przestrzeni miejskiej, dzięki czemu wychodzą one

poza ograniczony krąg odbiorców wystaw, a z drugiej strony rejestrować reakcje ludzi z miasta” - mówi Kudela. Jej prace to kolaże, w których powszechnie rozpoznawalne, malarskie motywy spotykają się z fotografiami przedstawicieli subkultur i współczesnych prażan. W świecie Kudeli anioły mają pomarszczone twarze i bruzdy na czole, a Chrystus (ku uciesze gawiedzi) wcale nie jest Żydem. Graficzka do współpracy zaprosiła m.in. grupę emerytów z ośrodka opieki społecznej. „Praga to miejsce szczególne. Uchodzi za dzielnicę zamieszkałą przez ludzi wyłączonych społecznie. Skoro oni nie idą do galerii, to galeria przyjdzie do nich”.

the hundred in the hands

robbie williams

reż. Daniels

reż. Vaughan Amell

„pigeons” 7/10

Dziewczyny plus imprezy równa się pożar. Ta z teledysku The Hundred in the Hands, nowojorskiego duetu debiutującego w barwach Warp, pali się od środka. Po iskrach nie widać, co spożywała. A chłopiec tak ją brzydko portaktował gaśnicą, zanim poszła matrixem w miasto. W najbliższy weekend chyba zostaniemy w domu.

tekst | angelika kucińska

WideoNarkomania HIRO Free tiwi. „shame” 10/10

To jest niby teledysk do nowego singla Robbiego Wiliamsa, ale napisał tę piosenkę wspólnie z Garym Barlowem – i z nim też wystąpił w klipie. Stylizowanym na „Tajemnicę Brokeback Mountain”, melodramat o dwóch zakochanych w sobie kowbojach. Panowie się pogodzili i tak to celebrują. Ulubiony momen: Williams pokazuje tatuaże. Prawie wszystkie.

12

INFO

I


Teraz Polska tekst | angelika kucińska

foto | cristobal.fotolog.pl

Cudze chwalicie? Wbrew ludowej mądrości najlepsze polskie zespoły pokażą się wpływowym reprezentatom zagranicznej branży muzycznej w ramach rozpisanego na kilka warszawskich klubów showcase’u Don’t Panic We’re from Poland! Niech ich zobaczą. HIRO kibicuje wszystkim, ale bynajmniej nie po równo. bo Najbardziej – tym niżej. Paula i Karol

Paula i Karol

Pokazali się w tym roku na wszystkich możliwych festiwalach, planują nagrania debiutanckiego albumu. Piszą we dwójkę, na scenę zapraszają zaprzyjaźnionych muzyków. Skrzypce, gitara, czasem George Michael, zawsze amerykańskie uśmiechy. Nieważne, czy to folk bardziej z Londynu, Nebraski czy Żoliborza. Ważne, że stosunek piosenek dobrych do dobrych mniej jest miażdżący, na korzyść tych pierwszych. Słabych nie mają w ogóle. The Car Is On Fire

Pewna marka. Trzy świetne płyty na koncie, intensywnie zwyżkująca forma koncertowa. Brytyjski tygodnik „NME”, recenzując jedną z ich piosenek, mocno gimnastykował się, próbując odpowiednio sklasyfikować muzykę TCIOF. My pójdziemy na łatwiznę: Beatlesi polskiej alternatywy (bo piosenki!). Tyle że tańczą lepiej, czego dowiódł klip do „Ombarrops!”.

Julia Marcell

Dziewczyna, która ambitnie wymyśliła, że z klasyki zrobi punk i odwrotnie. Niesforna pianistka. Budżet na debiutancką płytę zebrała dzięki serwisowi Sellaband, resztę zawdzięcza już tylko piosenkom o strachu przed lataniem i Billym Elliocie. Tres. B

Międzynarodowe, indiepopowe trio. Na Don’t Panic wystąpią kilka dni po premierze swojej drugiej płyty, „The Other Hand”. Uwaga, zagrają akustycznie. Kamp!

Najważniejszy – obok Pauli i Karola – z młodych zespołów. Światowy poziom, słuszne inspiracje. Celne refreny z przeznaczeniem na romantyczne parkiety. Junior Boys przyda się wreszcie jakaś konkurencja.

bez paniki Jesteśmy z Polski

To rzadka sytuacja, kiedy można się chwalić światu polską muzyką. Na drugiej edycji festiwalu Don’t Panic We’re From Poland pokaże się precyzyjnie wyselekcjonowana czołówka krajowej muzyki. Oprócz regularnej publiczności koncerty zobaczą delegaci z naszej i cudzej (bo zagranicznej) branży muzycznej: wydawcy, organizatorzy festiwali, promotorzy, producenci, dziennikarze. Don’t Panic to dwa dni (24 i 25 września), cztery warszawskie kluby (Palladium, Powiększenie, Cafe Kulturalna i 1500 m2 do wynajęcia) i pięc scen tematycznych (Main, Roxy, Acoustic, Alter i Trans). Druga edycja festiwalu bez paniki wieńczy odbywający się w tym czasie w Warszawie Warsaw Music Week. (ak)

13

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Nie zmieścisz ich w iPodzie tekst | Marek Fall

foto | materiaŁy promocyjne

Mieszkacie w Nowym Jorku, ale się tam nie urodziliście. Wytłumaczcie mi, co sprawia, że tak wielu twórców ściąga do tego miasta, a w szczególności na Brooklyn. Jon Philpot: Przede wszystkim wysokie czynsze! Właśnie one spra-

wiają, że Brooklyn jest takim specjalnym miejscem… w jak najbardziej koszmarnym znaczeniu tego słowa. Przez to, że mieszkania są takie drogie, wszyscy jesteśmy zmuszeni do ciężkiej pracy. Joey Stickney: Mieszka tam mnóstwo ludzi na stosunkowo niewielkim obszarze, dlatego każdy robi wszystko, żeby przy tej całej masie ugrać coś dla siebie. Istnieje coś takiego jak fenomen Brooklynu? Teraz jest to bez wątpienia stolica światowej, niezależnej muzyki. Jon Philpot: Na pewno jest takie zjawisko, ale pamiętaj, że w No-

wym Jorku od zawsze powstawała świetna muzyka; tu zawsze była jakaś scena i coś się działo. Tyle że czasem dociera to do mainstreamu, a czasami zostaje gdzieś w podziemiu. Dzisiaj każda kapela jest stamtąd… Jon Philpot: Nie no, nie każda. Jakieś 99 procent. Przed chwilą na

Ten niedźwiedź lubi wąsy

przykład rozmawialiśmy z Dum Dum Girls i one dla odmiany są z Los Angeles. Chociaż w sumie to taki inny Brooklyn. Tak samo Local Natives są z L.A., kto tam jeszcze? Adam Wills: No Age, High Places… Jon Philpot: To może Los Angeles będzie następne? Kto wie. Większość ludzi ogarnia tamtejszą scenę na podstawie serwisów jak Pitchfork, który hajpował Grizzly Bear, Real Estate, Cymbals Eat Guitars czy właśnie Bear in Heaven. Są w waszym sąsiedztwie jakieś składy, o których jeszcze się nie pisze, a przypuszczacie, że wkrótce będzie wokół nich dużo szumu? Jon Philpot: Koniecznie sprawdź Warm Ghost! Joey Stickney: Świetne jest Tune-Yards, które też zagrało na OFF Fe-

stivalu.

Ten też

Ułani, ułani, chłopcy malowani. Dwóch z wąsami, jeden z zarostem zasadniczym. Nowi wielcy z Wielkiego Jabłka, bear in haven, czyli najmniej spięta ekipa na OFF Festivalu opowiada o problemach z autodefinicją, rynkiem mieszkaniowym i byciem niebystrzachą. Chcąc umiejscowić Bear In Heaven w szerszym kontekście, jednocześnie unikając określeń w stylu „krautrock” albo „Talk Talk”, można powiedzieć, że jesteście czymś pomiędzy Grizzly Bear i Animal Collective? Jon Philpot: Chyba bardziej kimś między Sade, Rush i… no dajcie mi

kogoś jeszcze! Joey Stickney i Adam Wills: Giorgio Moroderem! W wielu recenzjach nadal przypisuje się wam elementy estetyki południowego rocka. Jon Philpot: Dlatego że wszyscy jesteśmy z południa, ale nie powie-

działbym, żeby to było słychać w naszej muzyce. Tylko czasem, kiedy wypijemy odpowiednią ilość piwa, zdarza się, że zaczynamy gadać jak południowcy.

Recenzent wspomnianego PFM stworzył tę słynną już linijkę, że muzyka Bear in Heaven jest zbyt wielka, by zmieścić ją w iPodzie. Jakie prywatnie macie zdanie na temat wynalazków Steve’a Jobsa – iPadów, iPodów, iTunesa? Jon Philpot: Według mnie to jest bardzo w porządku, bo sprawia, że

muzyka staje się zadziwiająco dostępna. iTunes powoli zostaje jedynym miejscem, gdzie ludzie legalnie ją kupują. Joey Stickney: Nie licząc koncertów. W trakcie tras udaje się nam popchnąć sporo egzemplarzy, ale to są oczywiście nieporównywalne do iTunesa liczby. Pytam, bo „Beast Rest Forth Mouth” nie do końca przystaje do takiego modelowego longplaya czasów mp3. Dla pełnego efektu po prostu trzeba go słuchać od początku do końca. Jon Philpot: Nie ma co ukrywać, że to nie jest singlowa płyta… Joey Stickney: Wiesz, pewnie nie jesteśmy najbystrzejsi, bo nie kom-

binujemy wszystkiego pod dzisiejsze czasy. Na naszym albumie są same długie piosenki i żadnych hooków! Jon Philpot: My w dalszym ciągu lubimy klasyczną estetykę namacalnych krążków i ten tradycyjny styl słuchania płyt. Tak jak mówisz, od początku do końca. Pytani kiedyś o wasz festiwalowy niezbędnik wymieniliście mnóstwo rzeczy oraz… Duńczyków. O co chodzi? Jon Philpot: Kochamy ludzi z Danii, ale mamy nadzieję, że po tego-

rocznym festiwalu będziemy mogli dopisać do naszej listy Polaków. Traktujcie to jako wyzwanie! (Potraktowaliśmy – przyp. red.).

14

INFO

I


Co w Czwórce piszczy? tekst | angelika kucińska

foto | materiaŁy promocyjne

Duże Pe

Rudanacja

HIRO Free poleca słuchać radiowej Czwórki. O swojej audycji „Cztery: Gramy” opowiadają Marcin „Duże Pe” Matuszewski i Kamil „Rudanacja” Antonowicz. W „Cztery: Gramy” gramy: Rudanacja: Muzykę, która jest dobra, bez względu na to czym jest

i skąd pochodzi Duże Pe: Łączymy kawałki reprezentatywne dla playlisty Czwórki z naszymi autorskimi propozycjami, często premierowymi i przedpremierowymi. Nie ma żadnego stylistycznego klucza, od alternatywnego rocka, przez hip-hop i reggae, po dubstep i drum’n’bass. Od klasyków, które akurat przyjdą nam na myśl, przez aktualne popularne numery w dobrym stylu, po kawałki, które dopiero będą przebojami.

W „Cztery: Gramy” gadamy.: Duże Pe: Jeden przez drugiego - jest wesoło. Palą-

ce kwestie pozostawiamy z lekkim przymrużeniem oka swobodnej interpretacji każdego, kto natknie się na to stwierdzenie, podobnie jak nazwę naszej audycji. Poruszamy rozmaite tematy, zwykle starając się zmusić ludzi do zastanowienia nad kwestiami, które dotyczą C każdego z nas. M Rudanacja: Gadamy o tym, co spotyka codziennie każdego z nas. O czym myślimy, co nas ciekawi i oczyY wiście o tym, co nas doprowadza do białej gorączki. CM Wszyscy rozmawiają o dużych problemach (światowych!) - my skupiamy się na tych bliżej nas. O MYtym komu mówić „Dzień dobry”, jakie znamy domowe lekarstwa lub jakie najśmieszniejsze ksywki mieli CYnasi nauczyciele. I tak dalej, i tak dalej... Gadamy oCMYnas - ludziach z planety Ziemia. K

W „Cztery: Gramy” nie gramy: Duże Pe: Kogoś, kim nie jesteśmy, proste. Muzycznie - raczej nie gra-

my muzyki, którą w danej chwili grają wszyscy wokół. Bo po co? Zwykle graliśmy ją, zanim ktokolwiek w głównym nurcie zdążył ją zauważyć i jesteśmy już o krok dalej. Rudanacja: Nie gramy muzyki robionej dla pieniędzy. Artyści pojawiający się u nas na antenie tworzą MUZYKĘ - i to w dobrym stylu.

HIRO promuje

Zoo York

Zoo York Institute z dumą przedstawia nową limitowaną kolekcję, stworzoną przez weteranów deskorolki, w tym Zereda Bassetta (pseudonim Dr. Z). Z. Y. Inst. prezentuje rzemiosło z najwyższej półki. Najlepsze materiały, starannie wykonane detale. Ta kolekcja sprosta najbardziej wyrafinowanym gustom. Dostępna w 360sklep.pl.

W „Cztery: Gramy” przestrzegamy przykazania radiowego didżeja, które brzmi: Rudanacja: „Ja byłem wczoraj, dzisiaj ty idziesz po

kawę”. Duże Pe: „Jeśli istnieją jakieś przykazania radiowego didżeja, to nie tyle ich nie przestrzegaj, co nawet ich nie czytaj”.

HIRO promuje

sklep vans

Sklep Vansa w Warszawskiej Promenadzie już otwarty. A w nim: pełna kolekcja i jeszcze więcej. Zapraszamy!


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Jesteśmy łagodni tekst |Agata Godlewska

foto | materiaŁy prasowe

Tres.B, czyli trio z Amsterdamu. Albo trójkąt

się go tak, że się do niego dzwoni i pyta, czy by nie chciał z nami jeszcze raz popracować. Każdy zespół z kogoś zrzyna, a wy?

Międzynarodowe trio z polską wokalistką wreszcie przeprowadza się do Warszawy. Mają powód – właśnie ukazuje się ich druga płyta. Opowiada Misia Furtak, frontmanka tres. b.

zwiąż mnie

Do klasyków należy podchodzić z szacunkiem, ale bez przesady. Tej postawi byli wierni designerzy Adidas Originals, kiedy projektowali nową, jesienno-zimową kolekcję. W tym umiarze jest metoda. Buty obok wyróżniają się tylko i aż gigantyczną, hiperdziewczęcą kokardą. Dostępne w różnych wariantach kolorystycznych: czerwone, niebieskie, czarne z białą sznurówką i białe z czarną. Zwiąż je! (ak)

Podpisaliście umowę z EMI, natomiast waszym menedżmentem zajmuje się Chaos (Myslovitz, Pustki, CKOD). Polecasz taki schemat mlodym zespolom? Czy alternatywne zespoły w ogóle boją się dziś jeszcze kontraktów z majorsami?

Podpisaliśmy umowę licencyjną, a menedżmentem i bookingiem zajmuje się Chaos. Możliwe są różne konstelacje. Widzę, że w Polsce również realne są rozwiązania typu deal dystrybucyjny plus osoba niezależna zatrudniona do PR-u i booker. Sporo zależy od tego, czego chce sam artysta. Mam w Holandii zaprzyjaźniony zespół, który robi wielką karierę, a ma taki kontrakt z majorsem, którego ja nigdy bym nie podpisała. Ale oni tak wybrali i dostają z tego kontraktu dokładnie to, o co im chodziło. Więc nie wiem, czy jest coś takiego jak sprzedanie się lub strach przed majorsem... Jak masz złą umowę, to niezależnie, czy jest to mała czy wielka wytwórnia, i tak masz przerąbane. Przy tworzeniu nowej plyty Tres.B towarzyszył wam z góry wymyślony koncept?

HIRO promuje

loft life

Pokaż nam jak mieszkasz, a powiemy ci kim jesteś. Loft Life to inicjatywa dla ceniących stylową przestrzeń. Warszawski Woronicza Qbik, kompleks soft loftów, łączy industrialną architekturę z komfortem nowoczesnego budownictwa. Poznacie go po przeszklonej fasadzie. Qbik zostanie oddany do użytku za dwa lata. Deweloperem jest firma Ghelamco Residential.

Cel byl oczywiście taki, żeby nagrać dobrą płytę. Myślę, że nasz debiut („Neon Chameleon” wydany w 2006 roku tylko w Holandii – przyp. red.) był bardziej koncept albumem. „The Other Hand” ostatecznie wyszedł na wielu płaszczyznach dosyć bliski temu pierwszemu, ale i bardzo inny jednocześnie. A jak sie zdobywa do produkcji plyty Victora Van Vugta?

Pracowaliśmy z nim wcześniej nad remiksem kawalka z pierwszej plyty. Czyli zdobywa

Nie wiem, czy każdy zespół zrzyna. Każdy muzyk słucha innych zespołów i jakoś mu to potem wychodzi bokami podczas pisania utworów, ale my nie robimy stylizacji typu: to niech brzmi jak The National, a to jak Queen. Często, rzeczy, których słuchamy najwięcej, w ogóle nie słychać w naszej muzyce. W kawałku zamykającym płytę mocno sobie używacie na gitarach. Na koncertach też widać, że energia was roznosi. Co trochę kłóci się z łagodnym wiezerunkiem na przykład sesji zdjęciowych. To jak z wami jest?

My jesteśmy łagodni, więc jaki mamy mieć wizerunek? Nikt z nas nie ma tatuaży ani wielkich muskułów. Na płycie są tak zróżnicowane piosenki, że czasem będziemy spokojni, a czasem będziemy szaleć, jak zwykle. Ja podskórnie chyba wolę jednak energetyczne występy, ale jeśli ktoś jest dobry w byciu sennym hipnotyzerem na żywo, to też to doceniam. Czy jako frontmanka masz decydujący głos w sprawie kompozycji, brzmienia, tekstów? Jak rozkładają się siły pomiędzy dziewczyną a dwoma chłopakami?

To nie jest tak, ze frontman rządzi. Znam zespoły, gdzie wszystko pisze i obmyśla perkusista. U nas komponowanie i pisanie tekstów rozklada się głównie między mnie i Oliviera (Heima, gitarzystę – przyp. red.). Ale generalnie każdy ma swoją działkę. Wolę, gdy każdy zajmuje się tym, na czym zna się najlepiej, wtedy wszystkim wychodzi to na dobre i nie ma niepotrzebnych dyskusji. Według wzoru wywiadów z gwiazdami z kolorowych gazet, w których pyta się o prywatę i skandale, muszę spytać, co tam w życiu osobistym.

Skoro mają być skandale, to muszę chyba powiedzieć, że jesteśmy w długoletnim związku w trójkę. Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Myślisz, że to zbieg okolicznośsci, że mieszkamy w Amsterdamie?

16

INFO

I


Płyta z puszki tekst | Piotrek Anuszewski

Energia, zapał i świeże pomysły pomagają chłopakom z grupy Streetworkerz realizować misję upowszechniania konstruktywnych zajawek, bez oglądania się na innych. Historia zatoczyła koło. Zachłyśnięte niegdyś marketingowym potencjałem hip-hopu media powróciły do strategii chłodnego dystansu. Konsekwentnie ignorowana w Polsce przez radio i telewizję kultura hiphopowa zrzuciła zbędny balast, pozbywając się ze swych szeregów wielu przypadkowych i interesownych osób. I choć rapowe klipy śmigają już tylko na YouTube, a fachowa prasa nie wytrzymała realiów wolnego rynku, to przeminięcie mody na hip-hop ożywczo stymuluje umysły rodzimych raperów. Ostatnia płyta Mesa („Zamach na przeciętność”) i wydana przeszło dwa miesiące temu szósta solówka Eldoki („Zapiski z 1001 nocy”) to dojrzały i inspirujący przekaz dla wszystkich osób zmęczonych telewizyjnym karnawałem i inwazją medialnego prostactwa. Sporo ciekawych rzeczy dzieje się też w podziemiu, co pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość polskiego rapu. W tym kontekście zainteresowanie budzi stołeczna formacja Streetworkerz, która na 18 września zapowiedziała premierę teledysku do utworu „Jestem właśnie tu”, pocho-

foto | materiaŁy promocyjne

dzącego z debiutanckiego albumu „Street Art”. Zaginiony oraz Nieuk (AlboAlbo) połączyli siły i stworzyli solidny, skłaniający do refleksji materiał, o brzmieniu przywodzącym na myśl późne produkcje kolektywu The Ummah. Kierowani, jak sami twierdzą, potrzebą realizacji interdyscyplinarnych przedsięwzięć, łączą w całość: muzykę, wizualia i performance. Realizacji tego celu służy wyjątkowa forma publikacji nagrań. Płytę CD znajdziecie w przyozdobionej streetartowymi szablonami metalowej puszce, zamykanej gustownym wieczkiem. Raperzy pragną zachęcić słuchaczy do aktywności, dlatego umieścili wewnątrz także projekt oryginalnego wrzutu, szablon do zaprojektowania autorskiego wholetraina, dwie końcówki do aerozolu, czarną lateksową rękawiczkę oraz napój energetyzujący. Oprawę graficzną wydawnictwa zaprojektował Forin – weteran graffiti – odpowiedzialny wcześniej za okładki: trzeciego „Autentyku” Vienia i Pelego; „3:44” Kalibra 44 oraz leksykonu muzyki hip-hop – „Beaty, rymy, życie” – autorstwa Radka Miszczaka i Andrzeja Cały. Podczas ulicznych happeningów Nieuk i Zaginiony pojawiają się w różnych częściach Warszawy, zamiatając chodniki, myjąc samochody lub rozdając ulotki w papierowych torbach na głowie. Starają się dotrzeć do zaintrygowanych i zaciekawionych przechodniów, przekonując ich, że sztuka nie musi być napuszona, elitarna i niezrozumiała – a wręcz przeciwnie: stanowi naturalne przedłużenie codziennego życia. W szczególny zaś sposób sztuka ulicy – streetart lub breakdance – wpisane w tradycyjny kanon kultury hiphopowej. Oprócz standardowych imprez klubowych i koncertów Streetworkersów możemy też zobaczyć na poetyckich slamach. Zaginiony i Nieuk wystąpili podczas eventu Pecha Kucha Night w warszawskim Centrum Łowicka oraz w Palladium, w trakcie finału Coke Live Fresh Noise, u boku Ostrego, Fisza i Emade. Łódzki MC nagrał nawet specjalnie dla chłopaków krótki filmik instruktażowy, na którym demonstruje, jak prawidłowo otworzyć czarodziejską metalową puszkę. Zamieszczony w serwisie YouTube wideoklip obejrzało już ponad 50 tysięcy internautów.


SZCZĘŚCIE NIE BOLI tekst | Michał Karpa

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Hurts kochają Kylie i brylantynę

Elegancko skrojone garnitury, śnieżnobiałe koszule, brylantyna na włosach – chłopcy z Hurts mają szyk. Śpiewają o miłości i śmierci, nadziei i desperacji, samotności i niewierności. Właśnie ukazuje się ich debiutancki album, „Happiness”. „Piszemy popowe piosenki. Jesteśmy nastawieni na sukces i nie będziemy temu zaprzeczać, a celowanie poniżej pewnych standardów uważamy za tchórzostwo”. Mocno powiedziane, szczególnie jak na debiutantów, za którymi jak dotąd stoją dwa-trzy dobre numery i wsparcie potężnej BBC. Trudno nie podzielać poglądu Kitty Empire z „Guardiana”, że z tym corocznym plebiscytem „Sound of...” jest trochę jak z samospełniającą się przepowiednią. Bo skoro BBC wskazało i namaściło, to trzeba odnotować, a później opublikować wystylizowaną sesję (tym bardziej w przypadku Hurts, dla których dbałość o styl jest ważniejsza niż oddychanie) albo tekst o ukazującym się właśnie albumie. Tak jest, dobrze rozumiecie – HIRO Free też dało się nabrać. Można się zastanawiać, dlaczego do pierwszej piątki tegorocznego zestawienia najbardziej obiecujących talentów nie trafili Giggs, Joy Orbison albo Everything Everything, jednak trudno kwestionować w nim obecność Theo Hutchcrafta i Adama Andersona. Owszem – gdy słucha się Hurts, przebiega przez głowę myśl o reinkarnacji Talk Talk. Owszem – patrząc na wokalistę, trudno pozbyć się wrażenia, jakby to młodszy brat Neila Tennanta przejmował po nim muzyczną schedę. Owszem – teledyski Hurts fundują podróż do przeszłości, na plan klipów, które przed dwiema dekadami Depeche Mode realizowali we współpracy z Antonem Corbijnem. To wszystko staje się jednak puchem marnym, kiedy z głośników płynie hitowo skrojone „Wonderful Life” – nawet jeśli szare komórki uporczywie przypominają, że kiedyś już ktoś inny nagrał szlagier pod identycznym tytułem... Zanim Hutchcraft i Anderson zyskali popularność jako Hurts, tworzyli pod aliasami Bureau i Daggers. Dopiero drugi z tych zespołów w połączeniu

z fascynacją slow disco rozbudził apetyt na prawdziwą karierę. Muzycy podkreślają, że odkąd się poznali w 2005 roku, swoje zamiary traktowali najzupełniej serio. „Od razu spytałem Theo, na ile poważnie zamierza podejść do naszej współpracy. Nie interesowało mnie granie hobbystyczne” – zapewnia Adam. Dokładając cegiełkę do rozwoju muzyki na odległość, przez długi czas współpracowali on-line: Adam wysyłał muzyczne szkice Theo, który z kolei dogrywał wokale. Twarzą w twarz spotkali się dopiero po roku, co jest o tyle kuriozalne, że ich domy na obrzeżach Manchesteru dzieliła odległość... kilku kilometrów. Nie tylko nagrywali niskobudżetowo, ale po kosztach zarejestrowali również pierwszy teledysk – czarno-biała, gruboziarnista, minimalistyczna w formie i środkach ilustracja wspomnianego „Wonderful Life” kosztowała zaledwie 20 funtów. Dopiero niedawno Theo i Adam upublicznili nowszą, profesjonalną wersję tego klipu. Przywołane powyżej asocjacje spod znaku new romantic / electro pop są najbardziej czytelne, ale nie jedyne. „O ulubionych artystach rozmawialiśmy nie raz. Kiedy jeden rzucał jakiś trop, drugi go kwestionował. Pierwszym, którego wspólnie wskazaliśmy, był Prince. To odkrycie okazało się szokujące” – śmieje się Theo. Obok Prince’a równie ważne miejsce na liście bohaterów muzycznych zajmują zarówno Jeff Buckley, Michael Jackson, jak i... Eminem. A jako że Hurts działają kompleksowo, dbając o każdy aspekt swojej twórczości, często powołują się na inspiracje literackie (Wilde, Ballard, Burroughs) i filmowe (Fellini, Truffaut, Lynch). I wiedzą, że trzeba działać metodami Hitchcocka – po trzęsieniu ziemi wywołanym pierwszymi singlami kolejne uderzenie musi być jeszcze mocniejsze. Dlatego do udziału w jednym z utworów zaprosili Kylie Minogue, choć i tu wytłumaczyli się ujmującą historią: „Wśród nagranych kawałków jest opowiadający o niewierności Devotion. Ponieważ całe życie skrycie kochaliśmy się w Kylie, zebraliśmy się na odwagę i postanowiliśmy poprosić ją osobiście o udział w tym utworze. Zgodziła się. Jej delikatny, ale i potężny głos wyraża kruchość kobiecych emocji i okazał się brakującym składnikiem płyty o miłości, stracie i szczęściu. Wyszliśmy z założenia, że jeśli o coś nie poprosimy, to tego nie dostaniemy” – wspomina Hutchcraft. Pytanie tylko, kto bardziej na tym skorzysta. Nie od dziś wiadomo, że Kylie ma nosa do młodych, utalentowanych producentów.

18 14

INFO INFO

II


GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl

8

par damskich butów w rozmiarze 38 ufundowanych przez firmę Vans – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

płyt „The Other Hand” Tres. B ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

płyt „Caught in a Life” Donkeyboy ufundowanych przez Warner Music Poland – SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

płyt „The Final Frontier” Iron Maiden ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

płyt DVD z filmem „Książę Persji” ufundowanych przez CD Projekt – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

10

10

5

KONKURSY

10

płyt „Surfing the Void” Klaxons ufundowanych przez Universal Music Polska – SMS o treści: HIRO.6.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Jak wygrywać?

10

płyt „Teenage Dream” Katy Perry ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.7.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

15

płyt DVD z filmem „Niezasłane łóżka” ufundowanych przez Gutek Film – SMS o treści: HIRO.8.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Żeby wygrać wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 1 września od godziny 10:00 do 30 września do godziny 23:00. Co dziesiąty nadesłany SMS gwarantuje awans do finału, finaliści otrzymają SMS-a z dodatkowym pytaniem – nagrody wygrywają pierwsze osoby, które udzielą prawidłowej odpowiedzi. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, o wygranej poinformujemy SMS-owo. Przykład SMS-a: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO Free. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

20

megahiro


MEGAHIRO

tekst | Angelika Kucińska

foto | materiały promocyjne

Nie wiadomo, co o frywolnych postępkach Katy Perry sądzą jej głęboko religijni rodzice. Wiadomo, że z traumy tradycyjnego wychowania zrodził się medialny sukces dziewczyny. Córka pastora, a nawet dwóch, lubi to, co w „Biblii” zakazane. Albo przynajmniej chce, żebyśmy tak myśleli. Katy Perry grzeszy. Skutecznie. Pycha Stwierdzona. I bardzo słusznie – widział ktoś kiedyś skromną gwiazdę? W show-biznesie mówi się na to „pewność siebie” i grzeszą w ten sposób najwięksi, bo w czasach po Madonnie grzeczne dziewczynki mają przerąbane. Katy Perry zrozumiała nieśmiertelną zasadę, gdy na dobre zrywała się z uprzęży bardzo konserwatywnej rodziny. Tatuś i mamusia byli kiedyś hipisami i tarzali się w błocie na polach Woodstock, ale potem zaczęli udawać, że to dawno i nieprawda. Oboje zostali pastorami, wymieniając boga gitary na boga wszystkich ludzi. Katy Perry wychowywała się w głęboko katolickiej, radykalnie niepostępowej rodzinie. Dziś z doświadczeń przeszłości robi marketingowy atut. Bo czy niewystarczająco egzotycznie brzmi zwierzenie, że mama nie pozwalała dziewczynie słuchać innej muzyki niż gospel? Zresztą w uduchowionej estetyce utrzymana była pierwsza płyta, którą Perry nagrała – jeszcze wtedy pod autentycznym nazwiskiem, Katy Hudson. Wypatrzyli ją jacyś starzy country’owcy z Nashville, podczas mszy, gdzie śpiewała w kościelnym chórze. Ale debiut uświadomił jej, że nie po to lekcje tańca, nie po to szkoła muzyczna, żeby roztrwonić talent w niemodnych wokalizach. Przyjęła pseudonim, pod którym występuje do dziś i przygotowała kompletnie inny materiał. Dla dużej wytwórni. Ale wydawca miał trochę inny pomysł – nie chcieli samodzielnej wokalistki, chcieli dziewczyny, która nagra wokale na producencki album teamu The Matrix. Nie była zadowolona, ale przystała na takie rozwiązanie, licząc, że przetrze sobie szlak do autorskich działań. Nic z tego. W trakcie już mocno zaawansowanych prac nad własnym albumem, Columbia zdecydowała, że jednak nie chce wydawać Katy Perry. Pycha ją uratowała. Zaczęła od zera, grając epizody w teledyskach mniej utalentowanych kolegów i byłego chłopaka. Dziś, tuż po premierze drugiego albumu, jest tam, gdzie nigdy by nie doszła, gdyby nie ta grzeszna świadomość własnych możliwości. Na szczycie.

„Teenage dream” to druga płyta perry i pierwszy duży sukces sprzedażowy. w tydzień od premiery zeszło dwieście tysięcy egzemplarzy, dając wokalistce prowadzenie nad eminemem.

Chciwość Zaraz takie mocne słowa. Chodzi po prostu o determinację. W przypadku Perry – w pozyskiwaniu prestiżowych współpracowników i zdobywania poparcia największych. A startowała z wysokiego poziomu. Zainteresowanie debiutanckim singlem Katy Perry, „Ur So Gay”, nakręciła w końcu Madonna – mówiąc w jednym z radiowych wywiadów, że to jej aktualnie ulubiona piosenka. Nic dziwnego, że dziewczyna dziś nie zadowala się byle kim. Do „California Gurls”, nagrania pilotującego nowy album, zatrudniła Snoop Dogga, jednoosobową fabrykę ziomalskich hitów – jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałaby dobra impreza, gdyby była człowiekiem, to podpowiadamy, że właśnie tak. Snoop wspomógł wizerunek Perry – niegrzeczny i bezpruderyjny. Wystarczyły cztery tygodnie, żeby piosenka zdobyła pierwszą pozycję gorącej setki „Billboardu” – co jest triumfem dosyć ekspresowym. Trzeba chcieć, wtedy nawet trochę zabawne postulaty Beach Boysów (zarzucili Perry plagiat linijki tekstu) nie są w stanie zaszkodzić.

21

megahiro

m


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Nieczysta Katy profesjonalnie zrzuca łaszki. Co powie tata?

teledysk do „teenage dream” wyreżyserowała yoann lemoine, a główną rolę zagrał josh kloss. wbrew temu, co sugeruje załączony obrazek, jest to historia prawdziwej miłości.

Nieumiarkowanie Nieczystość Karta przetargowa i/lub sekret sukcesu. Była grzeczna dziewczynka zrzuciła pensjonarskie sukienki. I nie założyła na siebie nic innego. Seksualizowanie wizerunku to nie jest dziś hiperoryginalny trik, nie oszukujmy się. Ale Perry wzmacnia przekaz, wykorzystując potęgę opozycji: przed – po. Nie tylko negliżem – nawiasem mówiąc, tak wykorzystanym w sesji zdjęciowej dla „Rolling Stone’a”, że wyszło z tego zwykłe soft porno, jedynie jakieś pół półki wyżej niż „CKM”. Katy lubi prowokacje, skandale lubią Katy. W „Ur So Gay” obcesowo rozliczała się z byłym chłopakiem. W „I Kissed a Girl” wspominała imprezę z bliską (po imprezie jeszcze bardziej) przyjaciółką. Za niepoprawne politycznie obelgi wycelowane w eksa i całowanie dziewczyn oberwało jej się od środowisk katolickich i gejowskich (rzadka zgodność, doceńcie). Co prawda ani jedni, ani drudzy nie wiedzieli, czy należy piętnować złamane serce, czy może jednak akt hedonizmu i w ramach dziwnego kompromisu oskarżono Perry o homofobię (lub pobłażliwy stosunek do mniejszości). W „California Gurls” darowała sobie więc kontrowersyjne wyznania i po prostu się rozebrała (w klipie). Zazdrość Albo tupet. W każdym razie: koleżanek z branży nie oszczędza, bo wiadomo, że nic nie wzbogaca jednej gwiazdy tak, jak nieszczęście innej. O Miley Cyrus powiedziała, że nosi się jak wieśniara. O Lily Allen – że jest jej grubszą wersją. Wszystko potem odszczekała, przeprosiła i Cyrus, i Allen, twierdząc, że tak sobie tylko niewinnie żartowała, bo naprawdę obie bardzo ceni i lubi. Duża szkoda, nie będzie z Katy prawdziwej gangsterki, bo zapomniała, że w obrażaniu ludzi najważniejsza jest konsekwencja. Chyba że Snoop da jej korepetycje. Albo Russel Brand, komediant, myśliciel i narzeczony.

Klasyczna wersja grzechu zakłada, że chodzi o nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Ale kim jesteśmy, żeby ludziom wytykać odwyki? Zresztą Katy Perry akurat nie ma nic na sumieniu. Tu zdiagnozowano trochę inny apetyt – na wyniki. Debiutancki album, „One of the Boys” – mimo że promowany platynowymi singlami – dotarł jedynie do dziewiątego miejsca amerykańskiej listy bestsellerów. Wydany w końcu sierpnia „Teenage Dream” zdobył miejsce pierwsze, wyprzedając się w dwustu tysiącach egzemplarzy w tydzień od premiery. Co ukróciło sprzedażowy monopol Eminema i jego ostatniego albumu, „Recovery”. A co do spożywania – dziewczyna ma słabość do arbuzów. Gniew Nie dajcie się zwieść słynnej fotografii z nożem, po której gruchnęło w mediach, że Perry jest agresywna i promuje przemoc. Bardziej wiążący niech będzie wideoklip do „California Gurls” – słodki i różowy. W tej dziewczynie nie ma gniewu, nawet tego w wydaniu emo. Miłość, przyjaźń i cukierki. To, zdaje się, ten hipisowski gen. Lenistwo Chcielibyście. Dwie płyty w dwa lata to nie jest osiągnięcie wykraczające poza współczesne standardy, ale dołóżmy do tego single, teledyski i nawet filmy, bo w przyszłym roku będzie można usłyszeć Perry w pełnometrażówce o Smerfach – wokalistka da głos Smerfetce. Do tego dochodzi wielka akcja promocyjna – połączona z konkursem na udział w wideoklipie (polscy fani też są mile widziani). No i koncerty. Światowa trasa promująca „Teenage Dream” na razie jest tajemnicą menedżmentu, ale wiadomo już, że w październiku Katy Perry zagra w Polsce. Przyszło nam nawet do głowy stosowne miejsce, choć z szacunku dla cudzych uczuć religijnych (niezależnie do stopnia ich fiksacji) przygryziemy się w język. Zresztą od grzeszenia i tak jest tu Perry.

22

megahiro


w tej dziewczynie nie ma gniewu, nawet tego w wydaniu emo. miłość, przyjaźń i cukierki. to, zdaje się, ten hipisowski gen

23

megahiro

m


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Rozgadany

Kadry z „Niedoskonałości” Adriana Tomine’a

komiks obyczajowy tekst | Bartosz Sztybor

foto | materiały promocyjne

Czy dialog w komiksie może być ciekawy? Oczywiście – odpowie miłośnik superbohaterskich historii – ale pod warunkiem, że w trakcie rozmowy jeden mięśniak kopnie z półobrotu drugiego, a horda mutantów przejmie widoczny w tle statek kosmiczny. Wielu się bowiem wydaje, że same słowa są nudne, że kilka ciekawych zdań nie zastąpi widowiskowego prania się po ryjach. I choć faktem jest, że efektowny rysunek działa bezpośrednio, to paru komiksowych mistrzów opiera swoje historie głównie na dialogach. Cholernie wciągających dialogach. 24

komiks


Kadry z „Ghost World” Daniela Clowesa

Wydane niedawno „Niedoskonałości” Adriana Tomine’a są tego najlepszym przykładem. Na pozór nic wyjątkowego się tutaj nie dzieje. Główny bohater, Ben Tanaka, ma bowiem problemy z dziewczyną, z pracą, z życiem. Na wszystko narzeka i o wszystkich swoich problemach rozmawia. Tylko tyle? Raczej aż tyle, bo sposób, w jaki o swoich kłopotach opowiada, sposób, w jaki swoje porażki przedstawia, to niesamowicie inteligentne i dowcipne tyrady. Natomiast sama powieść graficzna – rewelacyjnie poprowadzona, pełna skomplikowanych bohaterów i życiowych problemów – to literatura najwyższych lotów. Tomine pokazuje swoje postaci na rozstaju dróg, stawia je przed ważnymi decyzjami i pozwala im na ten temat rozprawiać. I z tych ich rozmów, nawet bardziej niż z samych czynów, wychodzi mnóstwo prawd życiowych. Autor „Niedoskonałości” ma niesamowitą lekkość w tworzeniu dialogów, są żywe i pozbawione jakiejkolwiek sztuczności. Czytając kolejne dymki wypełnione tak dowcipnymi, jak i cierpkimi zdaniami – wręcz słyszymy głosy poszczególnych postaci, utożsamiamy się z nimi, kibicujemy im bądź nie zgadzamy się z ich zdaniem. Tę bliskość czujemy też dlatego, że Tomine, opowiadając o problemach w relacjach międzyludzkich, mówi tak naprawdę o nas samych. Dlatego też, czytając wypowiedzi wkurwionego Bena Tanaki psioczącego na – dobra, teraz będzie słowo, którego nauczyłem się od babci – absztyfikanta swojej dziewczyny, słyszymy nas samych, porzuconych, zazdrosnych, zirytowanych. „Niedoskonałości”, choć pozbawione trójgłowych potworów i wybuchających wieżowców, dostarczają ogromnych emocji. To bez wątpienia arcydzieło, piekielnie udany komiks obyczajowy, który czaruje dialogiem, zachwyca słowem. Innym mistrzem dialogu jest na pewno Daniel Clowes, którego „Ghost World” ukazał się na naszym rynku pod koniec 2006 roku. To opowieść o dwóch najlepszych przyjaciółkach i ich ostatnich wspólnych wakacjach, przed wyjazdem na studia w innych miastach. Ich główne zajęcia to łaże-

dziewczyna głównego bohatera, amerykanina azjatyckiego pochodzenia i programowego malkotenta, ogląda się za innymi, w dodatku białymi. w „niedoskonałościach” jest o czym gadać.

nie po knajpach, obgadywanie koleżanek, żartowanie z przechodniów, poznawanie chłopaków czy po prostu robienie niczego. Z tej prostej codzienności, z tych na pozór pretekstowych, nic nieznaczących rozmów Clowes wyciąga jednak rzeczy niesamowite. Ze strony na stronę widać bowiem bardziej, że ta monotonia, nuda, to raczej cisza przed burzą, to nagromadzenie ogromnego napięcia, wahania i obaw, czy podjęło się właściwą decyzję, bo przecież zaraz po wakacjach czeka na bohaterki zagadkowa reszta ich dalszego życia. Z kolei w ich dialogach – gdy bardziej się w nie zagłębiamy – widać strach przed utratą przyjaźni, skrywane od dawna pretensje i poczucie nieodwracalności decyzji, końca jakiegoś etapu. Rozmowa o głupiej koleżance jest więc zamaskowanym atakiem na towarzysza tej rozmowy, a ta niby nic nieznacząca wymiana zdań nagle okazuje się wulkanem emocji. Nie dość, że Clowes wkłada w usta swoich bohaterów świetne frazy, to ukrywa uczucia oraz istotę całego komiksu w półsłówkach. Nie wykłada całego sensu na stoliczek i się z nim nie obnosi, niczym piegowaty dzieciak sprzedający kapsle na pchlim targu. „Ghost World” w inteligentny sposób opowiada o tej pierwszej ważnej decyzji w naszym życiu. Decyzji, na którą tak naprawdę nie mamy większego wpływu. Wchodzeniu w dorosłość.

25

komiks


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Kadry z komiksu „Opowieści z Hrabstwa Essex” Jeffa Lemire’a

w „Black Hole” – mimo wielu ciekawych dialogów – stawiał przede wszystkim na klimatyczną narrację niesamowitymi rysunkami. Nie znaczy to, że wyłącznie Lemire, Clowes i Tomine lubią obcować ze słowem. Dash Shaw w „Bottomless Belly Button” (choć to cegła i komercyjne ryzyko, to któryś z polskich wydawców mógłby się zainteresować tytułem) przedstawia dramat rodzinny w teatralnej konwencji, przez co to głównie rozmowy nasycone są emocjami. Frederik Peeters natomiast skrywa tajemnice każdego z bohaterów „Lupusa” właśnie w perfekcyjnie prowadzonych dialogach i licznych niedomówieniach. I w końcu Rutu Modan, która w „Ranach wylotowych” tak buduje wypowiedzi postaci, że wiadomo, w którym momencie zwykła znajomość przeistacza się w zauroczenie, a z kolei zauroczenie staje się czymś więcej.

tak jak kino ma swojego allena, a książka pochwalić się może bukowskim, tak i komiks bogaty jest w mistrzów dialogu

W opozycji do mówiących bardzo dużo bohaterów „Ghost World” i „Niedoskonałości”, postaci z „Opowieści z Hrabstwa Essex” Jeffa Lemire’a dość często milczą. Porozumiewają się krótkimi odzywkami, nie przepadają za dłuższymi rozprawami i zawieszają swój głos, by chwilę się zastanowić albo natychmiast odejść. Dialogi są tu idealnym odzwierciedleniem ich relacji. Bohaterowie z powieści graficznej Jeffa Lemire’a są bowiem ofiarami przeszłości, rodzinnych nieporozumień, wielkich tragedii czy odrzucenia przez społeczeństwo. Kiedyś zapewne prowadzili długie rozmowy, lecz teraz – zranieni, skrywający zadry – nie mają ochoty i siły, by powiedzieć coś nadto, co powiedzieć muszą. „Opowieści z Hrabstwa Essex” traktują o osobach w jakiś sposób pękniętych i widać to doskonale w ich dialogach. Lemire, budując kolejne frazy, wypełnia je napięciem, bólem, tajemnicą i niedomówieniem, które stają się jasne dopiero, gdy zna się pełen kontekst, całą historię. Nie wszystkie komiksy obyczajowe przesuwają środek ciężkości, skupiają emocje właśnie w dialogach. Will Eisner w swoich autobiograficznych opowieściach inwestował głównie w ciekawe sytuacje, z kolei Charles Burns

Tak jak kino ma swojego Woody’ego Allena, Kevina Smitha czy Quentina Tarantino, a książka pochwalić się może Kurtem Vonnegutem i Charlesem Bukowskim, tak i komiks bogaty jest w mistrzów dialogu, takich jak wspomniani Adrian Tomine, Daniel Clowes czy Jeff Lemire. W ich powieściach graficznych to właśnie rozmowy – swoją drogą świetnie napisane – są nośnikiem treści, uczuć i ukrytego między słowami znaczenia. Często są ważniejsze i bardziej istotne dla całości fabuły niż czyny danych postaci czy poszczególne wydarzenia. To właśnie w sposobie budowania zdań przez bohatera, zasobie jego słów oraz stylu wypowiedzi widzimy jego charakter. Nie da się więc ukryć, że znany poeta, mistrz słowa i żongler emocji, Jan Pospieszalski miał i cały czas ma rację. Nie da się bowiem ukryć, że warto rozmawiać.

26

komiks


JELEŃ PARTY ZONE ŁEBA 2010 IMPREZY POD PATRONATEM HIRO FREE

foto | makolski, schadock, balbin


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

24

moda


25

moda


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Krzysztof Kwiatkowski. Jacek Poniedziałek i HIRO Free polecają

30

zjawisko


Kwiat młodzieży

tekst | Jan Mirosław

foto | Anna Bajorek

Krzysztof Kwiatkowski poprzedniego wieczoru bawił na urodzinach Jacka Poniedziałka, który dał mu główną rolę w swoim najnowszym hicie, gejowskim blogo-musicalu „Enter”. Dziś to Krzysztof jest w centrum uwagi. Pazur, jaki pokazał, pozwala mieć nadzieję, że na scenie Nowego nastał zupełnie nowy dzień. czy słusznie, należy sprawdzać w warszawskim centrum działań twórczych 1500 m2 do wynajęcia, między 9 a 11 września, gdzie będzie grany wznowiony spektakl.

Jak się trafia do przedstawienia Nowego Teatru? Jacek Poniedziałek, Ania Smolar i Mikołaj Makowski zorganizowali casting. Z grupy stu osób wybrali dwunastkę, z której ostatecznie sześć osób zagrało w „Enterze”. Jak to wyglądało w praktyce? Musieliśmy powiedzieć jakieś wybrane teksty i zaśpiewać piosenkę, bo śpiewamy również w przedstawieniu. Wszystko było nagrywane. Wybrana dwunastka wzięła udział w warsztatach, które polegały na tym, że improwizowaliśmy na różne zadane tematy. Jakie tematy? Głównie były to rzeczy związane z homoseksualizmem, jak cały spektakl. Robiliśmy też sceny z „Aniołów w Ameryce”. Potem był z tego prywatny pokaz i to on zweryfikował, kto pasuje do projektu, a kto nie. Czym ty się popisałeś? Na pierwszym castingu to był monolog Hłaski „Namiętności”. Śpiewałem „Jej portret”. Dobrze śpiewasz? Uczyłem się w szkole muzycznej. Moim instrumentem był fortepian. Był, bo już niestety nie gram. Ale z muzyką wciąż mam kontakt, bo piszę teksty dla Hormonogramu. „Enter” traktuje o związku młodego chłopaka ze starszym facetem. Myślisz, że oni są w tym związku równoprawni? Nie bałeś się, że ktoś zobaczy w twoim bohaterze zmanipulowanego chłopca? W związku tych dwóch nie ma żadnej manipulacji. To jest po prostu historia miłości. Oczywiście, że z racji różnicy wieku oni patrzą na wiele spraw inaczej. Ale nikt w ich relacji nikogo nie wykorzystał. Ostatecznie co zwycięża: oczarowanie czy rozczarowanie? Miłość. Więcej niż oczarowanie, na pewno nie rozczarowanie – niezależnie od tego, czy zostali razem. Obaj bohaterowie potrzebowali tego uczucia. Przechodzą różne etapy, ale Młody po drodze wiele się uczy.

31

zjawisko


Forma przedstawienia opartego na blogu, z piosenkami, wskazuje na to, że ono z założenia chciałoby być popularne. Na świecie byłoby mainstreamowym hitem. Myślisz, że można liczyć na coś takiego w Warszawie czy mówicie do swojej widowni? Moim zdaniem to się miesza. Przychodzi wiele osób, które zwykle oglądają Warlikowskiego, żeby zobaczyć, co zrobił jego aktor do spółki z Anną Smolar. Ale jest sporo tych, którzy przychodzą ze względu na temat. Premiera była związana z Euro Pride. Czyli spektakl ma misję do spełnienia. Ale czy ta misja nie jest ograniczeniem? Ja widzę w tej historii dość uniwersalną opowieść. To, że chodzi o dwóch mężczyzn, nie jest najważniejsze. Oni mają te same problemy, tak samo przeżywają. To nie miał być manifest różnic. W twoim bohaterze jest jednak mnóstwo złości. Tak, ale to kwestia wieku. On jest młody, buńczuczny, chce się wyżyć. Rock and roll, po prostu. Młody w przedstawieniu ma 17 lat. No właśnie, a ja mam 21 i jestem spokojniejszy, ale bywam do niego podobny. Na scenie tego nie widać. Skąd wziąłeś tę złość? Jednym z elementów naszych przygotowań było napisanie monologu wewnętrznego, który byłby fundamentem każdej postaci. Można też było podeprzeć się piosenką. Mnie pomogło „Hej, chłopcze” Cool Kids of Death. Tam leci tekst (cytuje bez wahania – przyp. red.): „Hej, chłopcze / Znów cię ktoś wyzwał od pedała / Hej, chłopcze / Powiedz, żeby spierdalał / Każdym gestem wysyłaj komunikat / Że ty plus reszta świata równa się wieczna bitwa”. Dokładnie te słowa nadały mojej postaci charakteru. Ale są przecież i momenty, kiedy na tej scenie mięknę. Niemal cała obsada debiutowała tym spektaklem. Byliście traktowani jak równi przez zespół Nowego? Pewnie. Z jednej strony chodziło o to, żeby wykorzystać naszą świeżość. Z drugiej, dostaliśmy szansę, żeby uczyć się od najlepszych. Ludzie studiują w państwowych szkołach cztery lata i nie zawsze dostają swoją szansę, a tu pyk – i jest! Ty jednak nie wziąłeś się znikąd. Uczę się w szkole Machulskich. Do państwowej niestety się nie dostałem. Raz usłyszałem w Łodzi, że nigdy nie będę aktorem. Powiedziałem to zresztą Jackowi, kiedy mnie przyjmował do obsady. On mnie uspokoił, że dziś potrzebne są osobowości. Idąc na casting, wiedziałem, kim jest on, kim jest Warlikowski. Ten teatr zawsze mi odpowiadał. Gdybym siedział w państwowej szkole, tobym teraz ćwiczył „Kordiana”. Z którego zresztą czeka mnie poprawka, bo przez spektakl nie podszedłem do egzaminu ze scen wierszem. Nie napisali ci usprawiedliwienia? Do szkoły przyszedł oficjalny list, ale list listem, a trzy poprawki są. Co dalej? Wznowienia „Enteru”. W szkole mam do zrobienia dwa dyplomy, a potem chciałbym zdać eksternistycznie państwowy egzamin. „Polityka” napisała, że „Enter” to takie „Metro” XXI wieku. Planujesz karierę na miarę Edyty Górniak? Wiesz... piękny głos, uroda. Czego chcieć więcej? Ale zostanę przy swoich planach.

32

zjawisko


Hej chłopcze, jakich słuchasz płyt?

33

zjawisko


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Sukienka – Agata Wojtkiewicz Atelier

34

sesja


Gorset – Katarzyna Konieczka Spódnica – ZARA Pierścionek – Aldo

Sukienka – Agata Wojtkiewicz Atelier

35

sesja


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

36

sesja


Szorty – Agata Wojtkiewicz Atelier Koszula – ZARA Pończochy – H&M Pierścionek – Aldo

foto: Natalia Gołębiowska stylizacja: Natalia Gołębiowska make-up: Anna Wiśniewska modelka: Kate / WonderModels asystenci: Marcin Kontraktewicz, Adrian Mardzyński, Paulina Dzimińska Podziękowania dla sklepu FLO za wypożyczenie kieliszków i klatki

37

sesja


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst | Kasia Rogalska

Maja Kleszcz i Wojtek Krzak opuścili na chwilę bezpieczne szeregi Kapeli ze Wsi Warszawa, aby przedstawić swój nowy projekt – incarNations. Okazuje się, że znając historię polskiego big bitu, bluesa, swingu i jazzu, można po raz kolejny stworzyć muzykę, której nie musimy się wstydzić poza granicami kraju. Resztę niech opowie Wojtek.

Potrzebny był impuls Musieliśmy dojrzeć do nagrania debiutanckiej płyty – takiej, która nie byłaby tylko wejściem do studia, ale obrazem jakiegoś głębszego przemyślenia. Pięć lat temu nie mieliśmy do końca sprecyzowanych pomysłów, graliśmy z Mają pod szyldem incarNations z wieloma muzykami, byliśmy na etapie poszukiwań. Tak było, gdy w 2008 roku zabraliśmy na trasę multietniczną załogę indywidualności z pozornie odmiennych światów: Feel-x-a z Kalibra 44, przyjaciół z Afryki – Mamadou i Becaye czy Andrieja z grupy 5’nizza. Nasiąkaliśmy, zbieraliśmy nowe doświadczenia. I właśnie pięć lat zajęło nam eksperymentowanie z wieloma gatunkami i artystami, by wreszcie znaleźć mianownik między tym wszystkim, co nas kształtowało i fascynowało. Nie wiem nawet, ile jeszcze byśmy tak się bawili bez wydawnictwa, gdyby nie propozycja stworzenia koncertu – spektaklu na tegoroczny Przegląd Piosenki Aktorskiej. To był ten właściwy impuls – musieliśmy pozbierać swoje kompozycje do kupy, poprosić pana Bogdana Loebla o napisanie kilku nowych tekstów, zaprosić odpowiednich muzyków (Pawła Mazurczaka, Jana Smoczyńskiego i Huberta Zemlera) i wykonać pewną konkretną pracę, która ostatecznie stworzyła i spektakl wystawiony w marcu we Wrocławiu, i co najważniejsze w naszym kontekście – płytę „Radio Retro”.

foto | materiaŁy promocyjne

Najwyższej jakości słowo Od początku kładliśmy z Mają nacisk na to, by strona literacka utworów była tak samo istotna jak muzyczna. Mamy ten zaszczyt i szczęście, że współpracując z Bogdanem Loeblem, dostajemy najwyższej jakości słowo. To szczególnie istotne dla Mai, bo to ona bezpośrednio pracuje z tekstami i jest łącznikiem między muzyką a słowem. To bardzo istotne, gdyż pozwala nam w stu procentach skupić się na dźwięku. Sami nie jesteśmy dobrymi literatami – nie potrafimy jakoś lekko przelać myśli w formę, którą potem można zaśpiewać. Istotny jest również fakt, że Bogdan Loebl towarzyszył nam, zanim poznaliśmy się osobiście – słuchajac Tadeusza Nalepy czy Breakout, nasiąkaliśmy tą estetyką słowa. incarNations vs Kapela ze Wsi Warszawa W tej chwili dla nas incarNations to jest absolutnie wypieszczone dziecko, któremu chcemy i poświęcamy maksymalną ilość talentu, czasu i uwagi. To fascynujące doświadczenie obserwowania narodzin nowego artystycznego dziecka. Z kolei Kapela to inna bajka – to dorosła pannica, zawsze da sobie radę. Z KzWW graliśmy ostatnie dziesięć lat, poświęcając zespołowi cały swój czas, energię i siły. Matury, studia, nawet nasze dzieci rodziły się w przerwach między trasami. To absolutnie bezcenne doświadczenia, ale ta estetyka zaczęła nas nieco ograniczać. Gdy w 2008 roku z Mają stworzyliśmy dla KzWW koncept, wizję i cały kształt płyty „Infinity”, już czuliśmy, że powoli dochodzimy do ściany w temacie muzyki folkowej. Musielibyśmy autorytarnie zabrać zespół w wyprawę w stronę kompletnej awangardy (bo tylko tak widzimy dziś dalsze eksperymenty z ludowością) albo odpuścić, dać ludziom żyć i zająć się w pełni autorskimi działaniami na swoim poletku. Od dawna zresztą chcieliśmy wyjść poza kanon interpretacji zastanych utworów, na rzecz kompozycji, mówienia własnym językiem o rzeczach istotnych. Dlatego incarNations jest dla nas tak ważnym sposobem wypowiedzi. Tutaj możemy zagrać i Toma Waitsa, i Joe Dassina czy utwory z Delty Mississippi obok swoich utworów czy interpretacji wątków tradycyjnych. Potężna paleta brzmień. Plany podbicia świata Przyznam, że chwilowo chcemy od świata odpocząć… Pamiętam czasy, gdy graliśmy na trzech różnych kontynentach w przeciągu jednego tygodnia. Szaleństwo. Teraz chcemy chwilę zwolnić, ogarnąć swoje życie, bo mamy już dwoje dzieci. Ale oczywiście, nie na zawsze. Już teraz pracujemy nad poważną koncepcją płyty uniwersalnej, kierowanej do odbiorcy globalnego, z muzyką opierającą się na estetyce incarNations – w końcu korzy-

38

muzyka


Wojtek Krzak i Maja Kleszcz w nowej inkarnacji

utwory z „Radia Retro” można było po raz pierwszy usłyszeć na przeglądzie piosenki aktorskiej we wrocławiu – w spektaklu wyreżyserowanym przez cezarego studniaka.

stamy z Mają z inspiracji globalnych – ale zrozumiałą dla mieszkańca Londynu czy Chicago. Będziemy współpracować z kanadyjskimi i angielskimi tekściarzami, również tam chcemy płytę nagrać i wyprodukować. Chcemy wykorzystać nasz background i świadomość muzyczną kształtowaną przez lata przez Włodka Kleszcza – tatę Mai, dziennikarza Polskiego Radia – który pakował w nas całe tony bluesa, jazzu, world music, czyli doskonałych dźwięków. Chcielibyśmy stworzyć muzykę wykorzystującą naszą polskość, ale w formie i energii przyswajalnej na zewnątrz. Myślę, że za dwa-trzy lata powinniśmy być gotowi na owe działania na świecie. Ale na razie skupiamy się na Polsce. Krok w kierunku jasności Chciałbym bardzo dawać ludziom chwile obcowania z czymś ładnym, prawdziwym, szczerym. Mam nadzieję, że takie jest to, co tworzymy... Ostatnio czytałem wywiad z Janem Nowickim, który mówił o tym, że odbiorca w Polsce został ogłupiony, zdewastowany przez obcowanie z mediami, które wciąż jego i siebie prymitywizują. Totalnie się z nim zgadzam. Kiedyś poziom wyznaczał Kabaret Starszych Panów, Fogg, Klimczuk, Szpilman, Hemar, Młynarski, Osiecka. Słowo i muzyka stanowiły jakąś jakość podawaną odbiorcy. Nie pokazywano czegoś, co godziło w estetykę języka czy harmonię muzyki. Dziś nie ma to znaczenia. I o ile komercyjne media mogą pokazywać, co chcą, i nie muszę sobie nimi głowy zawracać, o tyle publiczne media sparszywiały i przestały uczyć, wyznaczać estetyczne granice. Przeciwnie – kopią coraz głębiej, gdy już nam się wydaje, że osiągnęły dno. Wierzę jednak, że grupa tych myślących, wrażliwych jest duża. To z myślą o nich nagrywaliśmy album. Mam nadzieję, że ten mrok się kiedyś skończy. Musimy jakoś przetrwać i mam nadzieję, że „Radio Retro” jest krokiem w kierunku jasności.

„Radio Retro” piosenka po piosence. Wojtek Krzak rozbiera debiut na kawałki. „Wielkie jest czekanie”. Zawsze chciałem stworzyć taki utwór, który nazwiązywałby do estetyki gipsy swingu – takiego leciutkiego grania barowego. I tak właśnie powstał ten utwór. Świadomie dobraliśmy mały skład, żeby zabrzmiało to maksymalnie naturalnie i akustycznie. Dlatego otwiera płytę. „Zabrakło łez”. Chyba mój ulubiony utwór z płyty. Wspaniały tekst Bogdana Loebla, napisany specjalnie dla nas. Poważny tekst muzycznie interpretujemy w południowo-amerykańskim stylu, właściwym dla takich miejsc jak przedwojenna Kuba i muzyka rozbrzmiewająca tam w hotelach dla amerykańskich turystów. Przypomina mi też elegancję przedwojennych szlagierów. „Wiarę przywróć mi”. Nieco dylanowski utwór, przez organy Hammonda przypominający estetykę lat 70. Kolejny wspaniały tekst. „Śniłeś”. Utwór, który ma już chyba z 15 lat, bo jako 15-latek w liceum tak sobie złożyłem akordy na gitarze, że wyszło to, co wyszło. Bardzo pozytywny, lekki utwór. Ze wspaniałą solówką Janka Smoczyńskiego, przypominającą wpływy muzyki latino. Bardzo roztańczony. „Daj mi tę noc”. Pierwszy z tej serii był „Biały miś”, a w poszukiwaniach jakości w kiczu pociągnąłem kiedyś na gitarze utwór Boltera, zmieniając jeden akord, i wyszedł z tego bardzo ładny, sentymentalny utwór retro. „Mów do mnie jeszcze”. Czesław Niemen był dla nas bardzo ważny. Mieliśmy to szczęście, że osobiście go spotkaliśmy, jeszcze jako nastolatkowie startując w konkursach Polskiego Ra-

dia, gdzie, zaproszony przez Włodka Kleszcza, pan Czesław był szefem jury. Chciałem bardzo pokazać ów bluesowy wpływ na muzykę Niemena. Jest potężny w całej twórczości Mistrza. „Miłość tobie dam”. Jazz, blues czy reggae to jedna rodzina muzyki o czarnym sercu. Tym razem zagraliśmy z wyraźnym wpływem jamajskim. Też nieprzypadkowo, bo wspomniany Włodek Kleszcz był ojcem fuzji Twinkle Brothers z Trebuniami Tutkami, a wiadomo, że to pozostawia ślady. W ostatniej części, dubowej, sięgamy po klasyka reggae – Burning Spear. „Liczenie gwiazd”. Jeden z pierwszych naszych utworów, bardzo bluesowy, bardzo polsko-bluesowy. „Nie wierz tym”. Fascynacja Sonem Housem jest u mnie i Mai bardzo silna. To człowiek, którego sposób śpiewania i filozofia muzyki są nam bliskie. Owa zwierzęcość. Na podstawie jego utworu stworzyliśmy własną wizję białego bluesa. „Uśnij mi, uśnij”. Jedyny na płycie tak ewidentny ukłon w stronę estetyki wykorzystującej wątki ludowe. To tradycyjny utwór ze środkowej Polski, w naszej free interpretacji. Dowód na to, że na pewnym etapie nie ma podziału między gatunkami, a wszystko staje się muzyką. Jakość wyznacza serce wsadzone w wykonanie, pewna wrażliwość. To także hołd dla zmarłego niedawno dziennikarza BBC, ojca world music, autora sukcesu wielu gwiazd m.in. Dire Straits i naszego dobrego ducha w Anglii – Charliego Giletta.

39

muzyka


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Wszystko

reszta tekst |Maciek Piasecki

versus

świata foto | materiały promocyjne

Połączenia są dobre. Z połączenia mleka i cukru można w domu zrobić krówki, a bez połączonych sił drożdży i chmielu nie mielibyśmy piwa. O dobroczynnych właściwościach połączeń wiedzą też bonzowie świata rozrywki i wykorzystują je chętnie, żeby opchnąć nam to samo po kilka razy. Czasem wyjdzie im nawet coś dobrego, chociaż częściej nie. Wybieramy najbardziej karkołomne z pomysłów na fabularny crossover, czyli połączenie motywów z kilku uniwersów w jedną spójną (mniej lub bardziej) historię. Obcy kontra Batman kontra Predator kontra Królik Bugs

Bruce Lee i Żywe Trupy kontra Rozważna i romantyczna

„Duma i uprzedzenie i zombie”

Mistrz w żółtym dresie wyrusza na turniej sztuk walki zorganizowany przez szalonego naukowca, oczywiście na bezludnej wyspie. Zamiast o trofeum, będzie walczył o swoje życie z hordą nieumarłych karateków. Brzmi fatalnie? To wydany w sierpniu komiks „Enter the Zombie”, łączący motywy z filmów Johna Romero i ekranowe przygody niepokonanego Bruce’a. Żywego trupa można jednak wskrzesić i wykorzystać z powodzeniem (finansowym, wartość artystyczna pozostaje dyskusyjna) w innym entourage’u. Tak jak w książce „Duma i uprzedzenie i zombie” Setha Grahame-Smitha, która niespodziewanie wspięła się na trzecie miejsce listy bestsellerów „New York Timesa”. Autor nie stworzył własnej historii, ale wplótł umarlackie wątki między karty najsłynniejszej powieści Jane Austen – co najważniejsze, nie naruszając przy tym spójności fabuły. Książka zostanie wkrótce zekranizowana, a kolejnym z dzieł Grahame-Smitha, zatytułowanym „Abraham Lincoln łowca wampirów” zainteresował się już reżyser Tim Burton. W oczekiwaniu na efekt jego pracy pozostaje nam lektura „Rozważnej i romantycznej i morskich potworów”.

Ze względu na prawa autorskie wydawcom najłatwiej łączyć przygody postaci z różnych publikowanych przez siebie tytułów. Dlatego Batman często występuje wspólnie z Supermanem (obaj pochodzą ze stajni DC Comics), ale raczej nie zobaczy się go w historii o Człowieku-Pająku, Hulku czy Punisherze (Marvel). Lubiana przez Amerykanów zasada „większe jest lepsze” w połączeniu z chęcią zainteresowania jak najszerszej publiki (więcej lubianych postaci w historii to więcej potencjalnych nabywców) często prowadzi do narodzin tytułów potworków, do których nawet najwięksi fani mogą podchodzić jedynie z rezerwą. Ciekawa koncepcja, by połączyć świat „Obcego” i „Predatora” w jedno uniwersum, zaowocowała serią niezłych komiksów i równie dobrych gier wideo (kwestię filmów kinowych należy grzecznie przemilczeć). Ale kiedy w historii pojawił się Terminator, tytuł serii („Obcy kontra Predator kontra Terminator”) zaczął zajmować niemal połowę okładki komiksu, a historia przybrała nieco groteskowy kierunek (streszczenie: klon Ellen Ripley walczy u boku Łowców z armią superżołnierzy zbudowanych przez prastarego androida, który przetrwał wojnę ludzi ze Skynetem i jako broń ostatniej szansy wykorzystuje plujące kwasem ksenomorfy – proste i ciekawe, czyż nie?). Ale w kategorii „niezjadliwe połączenie” wygrywa jednak seria „Superman i Królik Bugs” – ktokolwiek to wymyślił, powinien pójść śladem futerkowego bohatera i obić się kilka razy wielkim młotkiem po głowie albo zjeść laskę dynamitu. Na zdrowie, nasze. Nadźwiękowy Jeż kontra Nastoletnia Czarownica kontra Wąsaty Hydraulik Kiedy kończą im się pomysły, po zabieg crossoveru sięgają też twórcy gier. Mistrzostwo osiągnęła japońska firma Sega, która od lat wpycha, gdzie się da, swoją maskotkę, niebieskiego jeża Sonica. Czasem po to, żeby wypromować granie na mniej spenetrowanych rynkach (jak w przypadku występu Sonica w dziewczyńskim komiksie „Sabrina, nastoletnia czarownica”), innym razem z powodów wymienionych akapit wyżej – jak w przy-

40

zjawisko


Superman łączy siły z Królikiem Bugsem

padku „Sonic i Mario na olimpiadzie”. W czasach świetności Segi, jeszcze 15 lat temu, nie do pomyślenia byłaby współpraca z Nintendo, właścicielem postaci wąsatego Mariana. Obie firmy konkurowały wówczas zaciekle na polu produkcji konsol do gier, a sympatia do jednego z bohaterów mogła zdecydować o wyborze pomiędzy Super Nintendo a Segą Mega Drive. Fani jednej czy drugiej opcji z zapałem kibiców naszej ekstraklasy atakowali przeciwną stronę – w ruch szły wyzwiska, ciężkie przedmioty i twórczość własna (widok Sonica masakrującego wesołego hydraulika nie należał do rzadkości). W 2002 roku Sega wpadła w problemy finansowe i ogłosiła, że tytuły z nadźwiękowym jeżem będą się ukazywać na konkurencyjnych dotąd platformach Sony, Nintendo i Microsoftu. Uczuciami fanów nikt się nie przejmował, bo w grę wchodziły przecież wielocyfrowe sumy. Kaczor Donald i Kaczor Duffy kontra Narkotyki Czasami animozje między konkurencją daje się jednak obejść nie tylko dla pieniędzy. Sukces filmu „Kto wrobił Królika Rogera” (1988), w któ-

Likwidator eliminuje postaci z wcześniejszych albumów

Abraham Lincoln walczy z wampirami

królik bugs nie zawsze wspierał supermana. w latach 40. kinowym hitem był „super-rabbit” – satyra na komiksowego superbohatera z najzabawniej sepleniącym królikiem w roli głównej.

rym dwa flagowe kaczory z wytwórni Disneya i Warner Bros po raz pierwszy w historii kina stanęły dziobem w dziób (chociaż miał to być pojedynek fortepianowy, Donald wygrał z pomocą armaty), otworzył drogę do współpracy przy wydanym dwa lata później antynarkotykowym filmie „Tajemnica zaginionej skarbonki”. Poprzedzona osobistym apelem George’a Busha Seniora animacja po dziś dzień uczy dzieci, że marihuana jest zła. Czterej Pancerni i Pies kontra Kapitan Żbik A co słychać nad Wisłą? Chociaż spotkanie Szarika z psem Cywilem mogłoby okazać się wielkim sukcesem, mieszanie fabuł czy choćby gościnny występ bohatera z innego tytułu to w Polsce rzadkość. Pan W. z komiksu Jacka Lachowicza zdekapitował co prawda Reksia, a Likwidator dokonał likwidacji Redaktora Szwędaka (obie postaci z serii Ryszarda Dąbrowskiego), ale to wyjątki tylko potwierdzające regułę. Winić można brak rodzimych suberbohaterów z prawdziwego zdarzenia (bo prócz Asa z „Hydrozagadki” i Wilqa kogo jeszcze mamy, Borewicza?) – choć jak pokazują wcześniejsze przykłady, skrzyżować można wszystko ze wszystkim. Motyw crossoveru to u nas jeszcze ziemia niepoznana, pole do popisu dla najbardziej chorych przedsięwzięć. Zatem komiksiarze do ołówków, filmowcy do kamer i czekamy na efekty!

41

zjawisko


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL


odcinek 3: Bukowski tekst | Filip Szalasek

ilustracja | marla nowakówna

„Następnego ranka, po nocy nie było już śladu, a ja jeszcze żyłem”. Ostatnim zdaniem „Listonosza” mogłaby zaczynać się każda książka Bukowskiego. Tym zdaniem mógłby też kończyć każdą swoją książkę. To „żyli długo i szczęśliwie” bajek, których nie opowie ci mama, bajek do czytania pod kołdrą w świetle latarki. Henry Chinaski, książkowe alter ego Bukowskiego, jest mniej więcej tak samo nudny jak Tomek Sawyer albo Holden Caulfield. Może nawet trochę bardziej, bo bywa dorosły. Podobnie jak oni przeżywa warianty jednej, kluczowej przygody. Każdego czytelnika tej grafomańskiej pornografii dręczy pytanie, czy Bukowski pisał serio, bo faktycznie: trochę zbyt cudowny jest schemat lądowania po przepiciu w nieznanym mieście, wynajęcia pokoju, błyskawicznego znalezienia roboty, zadziwiająco dobrze płatnej jak na segment pracowników niewykwalifikowanych, a w międzyczasie zrobienia z lokalnego ucieleśnienia (dosłownie!) męskich fantazmatów swojej nałożnicy. Niektórzy proponują uwierzyć, że motto „Kobiet”, trzeciej powieści pisarza – „Miłość jest dla gitarzystów, katolików i fanatyków szachów” – wypowiada wrażliwiec używający cynizmu i samczych rekwizytów jako zbroi. Inni dowodzą, że po prostu nie wszyscy pisarze to cieniasy. Autobiograficzne „Z szynką raz!” potwierdza tę drugą opcję: walka o przetrwanie w mieście to ciągłe obrywanie i brak szans, szczególnie dla gościa odpychająco brzydkiego, choć lepiej niż inni radzącego sobie z bólem. Po latach bycia workiem treningowym ojca nie jest straszne nawet wypalanie złośliwego trądziku z przerzutami. Problem pojawia się, kiedy z ubogiej dzielnicy, wprost z ramion gorącej matki kumpla, wpada się w szambo większego kalibru: szambo hollywoodzkich bogaczy, z którym włóczędze nigdy nie jest do twarzy. Po rozstaniu z córką milionera, z ulgą zrzekając się szans na odziedziczenie majątku, Hank wraca do dawnej roboty na poczcie lub znajduje coś zupełnie nowego (kariera rzeźnika, boksera), co z niepoprawną, uczniowską obojętnością olewa, kiedy okazuje się zawierać rubrykę „obowiązki”. Argumentem pierwszej frakcji jest natomiast „Szmira” („Pulp”) – książka pozbawiona zabiegów stylistycznych, nagi, różewiczowski potok odartych ze znaczenia słów i konwencji brukowej pisaniny. Nick Ballaine nie zachwyca jako narrator, zbyt często ograniczając swoją opowieść do: „Pominę resztę dnia i wieczór, nic ciekawego się nie działo, nie ma o czym gadać”. Smutek, przewrażliwienie i żal to emocje podskórnie towarzyszące lekturze kolejnych nic nieznaczących epizodów. Podzielać refleksje zawarte w „Szmirze” mógłby każdy szary człowieczek. Żeby spisać je w formie osobistego pamiętnika, paradoksalnie wyzutego z uczuć, potrzeba już arty-

sty, najlepiej zaczytanego, jak Bukowski sam przyznał, w „Podróży do kresu nocy” Céline’a, określanej jako powieść „bez estetyzmu”. Serial telewizyjny „Californication” sporo z książek Bukowskiego zaczerpnął, odpowiednio wygładzając oczywiście głównego bohatera. Pierwotny zamysł na Hanka można zobaczyć w „Ćmie barowej” Shroedera. Obleśny, brudny, zagubiony. Duchovny z niego żaden. Charles jednak z rozczulającą troską hołubi wyrzutków i nieudaczników. Jak cała reszta przedstawianej w jego powieściach ludzkości, także i oni kłębią się po świecie, zaprogramowani na system kar i nagród: pracy na pełen etat i szybkiego seksu przy baterii taniego wina. Amerykański sen nie spełnia się wcale lub niezwykle rzadko, podkreślając tylko regułę zaskakująco trzeźwo ujętą w „Z szynką raz!”: kto pierwszy zaatakuje wygrywa, a o uczucie ciężko, jeśli w sprawy serc nie zaingerował gruby szmal. Bibliografia Bukowskiego to w sumie współczesne książki zbójeckie. Nie ma w nich waszego ulubionego seryjnego mordercy ani żadnej innej oswojonej formy przemocy i perwersji. To tylko zbiór krótkich, konkretnych zdań o podnoszącym na duchu uroku wiecznej łobuzerii, pławieniu się w obscenie i braku wyobraźni, zbawiennym dla życia chwilą. Mimo oczywistej etykietki reprezentanta Beat Generation, przed którą Bukowski wzbraniał się zresztą jak przed każdą inną, nie da się tą prozą odetchnąć, odpocząć przy niej. Bezpieczne i ugrzecznione czasy wyrosły z opisywanego w niej stylu życia i coraz trudniej brać na wiarę wybryki Chinaskiego, bohatera alkoholowych ballad Toma Waitsa, króla uliczników zatrzaśniętego w próżnej harówie i hedonizmie jak w klatce. Warto jednak się postarać, najlepiej próbując na własnej skórze. Sięgnij też po „Udław się” Chucka Palahniuka lub „Buszującego w zbożu” J. D. Salingera.

walka o przetrwanie w mieście to brak szans. po latach bycia workiem treningowym ojca nie jest straszne nawet wypalanie złośliwego trądziku

43

książka


RECENZJE MUZYka

PŁYTY HIRO

„Surfing the Void” Polydor/Universal 7/10

Piosenki o miłości są takie banalne? Ale to one stały się symbolem deklarowanego przez Klaxons dojrzewania. Kiedyś czytali książki, dziś od literatury wolą życie. Podobno. Głosy z innych światów w otwierającym płytę „Echoes” też nie wynikają z zachłyśnięcia bestsellerem z gatunku s-f – to retrospekcja sesji nagraniowych bogatych w zabawy z substancjami fundującymi barwne wycieczki na drugą stronę. Klaxons lubią dziś o sobie mówić: zespół eksperymentujący. Prawdę mówiąc, więcej eksperymentów i zaskoczeń zwiastował ich łódzki koncert na festiwalu Vena dwa lata temu. Z natarczywego bełkotu gitar nie zdołały się wtedy przedrzeć piosenki, ale Klaxons zabrzmieli wystarczająco groźnie, by drżeć ze strachu przed rewolucją. Rewolucji nie ma, jest ewolucja, i to ta z kategorii zachowawczych. Wyrzucili komputery, to już nie jest ten bajerancki rave podświetlany glowstickami. Opętańcze gitary zostały, ale spacyfikowa-

Wavves „King of the Beach” Fat Possum 6/10 Powtórka z casusu Girls – o czym by się pisało, gdyby nie osoba Nathana Williamsa? Public breakdown na Primaverze w 2009 roku, ecstasy, valium, alkohol („Feel Good Hit of the Summer”), teraz zanotowany faktyczny progres od żenującej „Wavvves” do niezłego „King of the Beach” i już zaczyna się gadka, że Nathan to współczesne połączenie Briana Wilsona i Kurta Cobaina. W upalne dni poleca się kubeł zimnej wody. Przyznać trzeba, że Wavves rzeczywiście dysponują lekkością pisania brudnych, młodzieżowych hymnów w stylu lo-fi lat 90. Na „King of the Beach” upychają Nirvanę, beachboysowe harmonie, Jesus and Mary Chain, Animal Collective, a nawet The Car Is On Fire („Super Soaker” na wysokości 18. sekundy) i jest to całkiem zwiewne, czasami wpadające w ucho i przyjemnie gówniarskie, ale naprawdę dobrych piosenek to są tu może ze dwie czy trzy. Gitarowa ciekawostka na wakacje i pochwały za nostalgię. Marek Fall

HIRO ne w miarę klarowną melodyką. Potencjalne przeboje potrafią produkować taśmowo, to trzeba im oddać. Problem polega na tym, że „Surfing the Void” zbudowali dokładnie na tych samych kompozycyjnych patentach, co „Myths of the Near Future” (2007). Głośno – bardzo głośno i szybko – szybciej. Jest psychodelicznie, bywa romantycznie, jest apokalipsa, dystopia i za dużo Ballarda do poduszki (bo zmiany w retoryce też są wyłącznie częściowe, choć więcej niż kosmetyczne). Klaxons oficjalnie trzymają się wersji, że to nie – jak głosi plotka - wytwórnia odrzuciła pierwszy materiał na drugą płytą, a jedynie oni zmądrzeli. Gratuluję. Bo to niezła płyta. Pytanie tylko, czy warto było czekać na nią tak długo. Angelika Kucińska

Sting „Symphonicities” Universal 2/10 Wiele już łez wylano i zapisano kartek o tym, jak Sting przeistoczył się z konkretnego załoganta i genialnego etosowca w wypalonego hurtownika popołudniowych zapychaczy dla snobów, krawaciarzy i podstarzałych korporacyjnych nudziarzy. Przy okazji „Symphonicities” warto sobie przypomnieć pięć albumów The Police nagranych między 1978 a 1983 rokiem. To ten sam człowiek! Ten sam, który przez ostatnie lata wali kolejne koszmary poświątecznych wyprzedaży. Niewiarygodne. Na „Symphonicities” (ponury żart, że niby brzmienie podobne do „Synchronicity”?) w towarzystwie orkiestry dosłownie zamordował zblazowaniem i odrętwieniem swoje kompozycje. Zabójstwo to powtórzy na żywo jeszcze 78 razy. We wrześniu w Poznaniu ktoś powinien w akcie desperacji zamanifestować, że król jest nagi, ale tam publika będzie pewnie „pobrzękiwać biżuterią”. Patologia w smokingu! Marek Fall

Świeże

Klaxons

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

35,99 PLN

Różni wykonawcy „Popisdead” EMI 1/10 Uwaga, Radio Roxy uśmierca pop. Wystarczy posłuchać tej płyty, by stać się człowiekiem wolnym od plastikowych refrenów i głupoty medialnych formatów. O mamo! Gdybym miała oceniać ten album jako kompilację pojedynczych piosenek, byłaby mocna ósemka. Bo wszystkie dobre (Foals, The xx, Kamp!, Dizzee Rascal – mocna selekcja). Boli jedynie, że na siłę spaja się je wydumaną filozofią, pretensjonalnymi ideałami undergroundu okupionego krwią walecznych. Czy Goldfrapp z najnowszej, najbardziej przaśnej płyty w karierze to nie jest pop? A Lily Allen to co, jazz? Nie trudno przyjąć postawę alternatywną wobec oferty polskich komercyjnych mediów – dobrej kultury jest w nich tak mało, że wszystko, co pomijają, automatycznie zyskuje. Ale tak rozumianemu offowi naprawdę nie trzeba budować pomników. To nie pop jest na tej płycie martwy, a szare komórki człowieka, który do świetnej muzyki dorabia smutną ideologię. Angelika Kucińska

44

RECENZJE

R


35,99 PLN Andreya Triana „Lost Where I Belong” Ninja Tune / Isound 7/10 W kwietniu Bonobo zaprezentował bardzo przyjemny album „Black Sands”, na którym jedynym gościem (ale w trzech numerach) była Andreya Triana. Młoda wokalistka pochodząca z Londynu to kolejne złote dziecko brytyjskiego soulu, który w ostatnich latach przeżywa niekłamany boom. Andreya nie ma co prawda tak medialnej osobowości jak Amy Winehouse (chyba to nawet lepiej) czy wpadających w ucho numerów jak Duffy, ale i tak warto zwrócić uwagę na jej debiut. Płyta, wyprodukowana w całości przez wspomnianego wcześniej Bonobo, urzeka klimatem i wciąga od pierwszego taktu. Soul miesza się z folkiem, bluesem, jazzem, a Triana w każdej z tych stylistyk sprawdza się doskonale. Jest też dobrą tekściarką, czym odróżnia się od masy piosenkarek mogących imponować w zasadzie tylko wokalem i urodą. U niej talent to wypadkowa wielu zdolności. Na „Lost Where I Belong” wszystko jest czyste, urokliwe, idealne na jesienne długie wieczory. Szkoda jedynie, że nie zaryzykowała ucieczki w brudniejsze rejony spod znaku Flying Lotus. Śpiewając na jego bitach, kapitalnie konfrontowała zmysłowy głos z szorstką elektroniką. Tu tego brakuje. Tylko tego na szczęście. Andrzej Cała

OF MONTREAL „False Priest” Polyvinyl 8/10 Of Montreal najlepszym zespołem świata? To teza do obronienia. Argumentów jest bowiem co najmniej kilka: niezrównoważony jak trzeba lider Kevin Barnes, świetni muzycy (wymieniani w razie potrzeby), teksty wskazujące na znaczną liczbę lektur i muzyka sprawiająca, że nie brzmią one nadęcie. Najpoważniejszym jednak dowodem jest album „False Priest”, będący już ich dziesiątą (!) płytą, a strzelanie samymi wyjątkowymi nagraniami należy do repertuaru zachowań tylko prawdziwych muzycznych gigantów. Dlaczego więc Of Montreal nie figurują na szczytach notowań bestsellerów? Cóż, może to po prostu nie w ich stylu. Ich status ostatnio się jednak zmienia i wygląda na to, że herosi muzycznych obrzeży, przebierający się podczas koncertów za postaci rodem z „Domowego Przedszkola”, wkraczają dumnie do mainstreamu. Nagrywają z Janelle Monáe, oklaskiwaną debiutantką, Barnes produkuje właśnie płytę Solange Knowles (siostry Beyonce), a singiel „Coquet Coquette” przedostał się jakimś cudem do wielu komercyjnych stacji radiowych na świecie. Bo „False Priest” to najbardziej przebojowe i najmniej popieprzone z ich dotychczasowych wydawnictw, na którym mimo wszystko Of Montreal pozostają sobą. To świat nareszcie do nich dojrzał. Adam Kruk

Arcade Fire „The Suburbs” Universal 6/10 Jeszcze parę lat temu wstydziło się ich „NME” – pamiętamy skandaliczny redakcyjny ranking, w którym płytą roku został debiut Bloc Party, bo „Funeral”, faktyczny zwycięzca, komplikował młodzieżowy wizerunek magazynu. Dziś premiera ich albumu mobilizuje wszystkie liczące się tytuły – tak szeroko nie komentowano tego lata chyba żadnej innej płyty. Nie wiem, która sytuacja bawi bardziej. Arcade Fire to nie jest zespół genialny – nigdy nie był. Bo piosenek nie pisze się ambicjami – i o ile drugiego mają w naddatku, pierwsze wychodzi im jedynie dobrze. Mitologizacja amerykańskich przedmieść wyznaczająca retoryczny koncept „The Suburbs” przepada w natłoku aranżacyjnych pomysłów i średnich kompozycji. Nic nie boli, nic nie zachwyca. Zespołom wielkim się takie sytuacje nie zdarzają. Angelika Kucińska

Big Boi „Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty”

Universal 9/10

Mniej ekscentryczny, ale nie mniej utalentowany niż André 3000, członek formacji OutKast tak długo dopieszczał swoją solówkę, że zachodziło podejrzenie, czy przypadkiem nie przedobrzy. Wystarczy jednak (koniecznie na dobrym sprzęcie i głośno!) przesłuchać pierwszych siedem numerów na „Sir Lucious...”, aby wszelkie wątpliwości prysły. To chyba najlepiej wyprodukowany, najbardziej bujający głową hiphopowy album ostatnich dziesięciu lat! Rapowe południe często kojarzyło się z barbarzyńskim, uproszczonym do minimum, plastikowym brzmieniem. Tutaj mamy coś na kształt humanizacji tego nurtu, przy jednoczesnym zachowaniu jego przebojowości. Big Boi razem z tak uznanymi producentami jak Organized Noize (ci sami, którzy od początku wspomagali OutKast), Scott Storch, Mr. DJ czy Salaam Remi zagrał trochę po bandzie. Komuś innemu nie udałoby się umieścić dęciaków na tle szalejących hi-hatów. Ktoś inny pewnie nie wpadły na to, aby w jednym numerze połączyć gościnnie wokale George’a Clintona oraz największego świntucha rapu, Too $horta. Do odważnych jednak świat należy, a efektem ten rapowy u stóp Big Boia leży. Wielki album! Andrzej Cała

The Dandy Warhols „Best Of Capitol Years 1995-2007” Capitol Records 8/10 Jeżeli rzeczywiście w przyrodzie występują zespoły stworzone do wydania składanki z największymi przebojami, to Dandy Warhols są tego modelowym przykładem. Szczególnie teraz, kiedy trzema ostatnimi płytami studyjnymi pogrążyli się w artystycznym niebycie i nikt już nie pamięta, jak doskonałym zespołem byli. Dandy Warhols to kwartet made in USA, jednak z brytyjskim brzmieniem w krwiobiegu – w dużej mierze na bezczelnego walący ze Stonesów, ideologicznie wyznający Beatlesów, a na „Welcome to the Monkey House” oddający cześć Duran Duran i Bowie’emu. Zapatrzenie w klasyków, college’owy rodowód, narkotyczne zblazowanie i przede wszystkim lekka ręka do pisania gitarowych killerów – tacy byli Dandy Warhols na przełomie wieków. Czy nagrali kiedykolwiek longplay na miarę możliwości, jest kwestią sporną, ale trudno podważyć wartość ich sztandarowych kawałków. „Not If You Were the Last Junkie on Earth”, „Bohemian Like You”, „We Used To Be Friends”… i pomyśleć, że na początku miał to być tylko melanżowy soundtrack. Marek Fall

Kupuj z OneStep! Dzięki naszej współpracy z OneStep już teraz możesz kupić prezentowane przez nas płyty, filmy, książki – przez SMS-a. OneStep to nowy sposób kupowania. Wygodny i bezpieczny. Wystarczy wysłać SMS z kodem zamieszczonym przy recenzji pod numer 70500. Przy pierwszym zamówieniu OneStep oddzwoni do Ciebie, by potwierdzić szczegóły zamówienia. Przy każdym kolejnym zamówieniu otrzymasz SMS zwrotny z nazwą produktu i jego ceną. Poprawność zamówienia potwierdzasz SMS-em. Za przesyłkę zapłacisz przy odbiorze. OneStep kupujesz SMS-em!

Więcej propozycji znajdziesz na www.one-step.pl


RECENZJE FILM

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

FILMY HIRO

Świeże

Matka Teresa od kotów

reż. Paweł Sala Premiera: 17 września 9/10 Aniołowie nie nadejdą. Są tylko koty. Uporczywie zawodzące, zdezorientowane, bezmyślnie błądzące po pustym mieszkaniu koty. Ich upiorny lament to największy i jedyny dowód zbrodni, której na swej matce, Teresie, dopuścili się dwaj bracia – Artur i Marcin. Dlaczego? Po co? Obezwładniająca oczywistość odpowiedzi – bo mogli, bo chcieli – jest jednak cokolwiek zwodnicza. Bezsensowna, impulsywna zbrodnia staje się w rękach Pawła Sali wyzwoleńczym rytuałem, ironicznym odkupieniem za męki życia doczesnego. Losy swych nastoletnich bohaterów odtwarza Sala za pomocą odwróconej chronologii zdarzeń. Zaczyna się sceną pojmania nastolatków przez policję, po czym akcja cofa się do wynajęcia pokoju w przydrożnym pensjonacie, ucieczki, zbrodni. No właśnie, zbrodni. W fil-

mie jej nie ma. Widzimy jedynie zakrwawiony nóż w ręce Artura. Sam akt, wyraźnie i nie bez przyczyny przez reżysera zignorowany, jest tylko nieuniknionym następstwem szeregu bardziej złożonych i powiązanych ze sobą zdarzeń. Ale nie jest to film o zabójcach. Oni są tylko spadkobiercami tytułowej Teresy – kobiety bezradnej, zalęknionej i wyraźnie pozbawionej duchowego oparcia; kobiety przeciwstawionej niegodziwości całego świata. Artur i Marcin noszą jej brzemię, ich czyny wynikają poniekąd z jej kondycji. Właściwe pytanie powinno więc dotyczyć nie samej zbrodni, a przyczyn męczeńskiej wędrówki Teresy w kierunku całego tego mentalnego jazgotu. Jak znalazła się w jądrze niegodziwości, zakleszczona między niezrozumieniem i obojętnością najbliższych? Sala nie udziela łatwych odpowiedzi. Winą obarcza wszystkich i nikogo jednocześnie. Męża, który z wojskowej misji wrócił wyprany z emocji. Samą Teresę, ślepo

poszukującą spełnienia. Pozbawionego autorytetów Artura i podatnego na wpływy Marcina… Wszyscy oni są tu częścią jednego organizmu, współzależą od siebie. Dzielą winę. Ale przede wszystkim winny jest świat, w którym żyją – ubogi emocjonalnie, wyzbyty perspektyw, szary. Świat, którego nie da się jednoznacznie osądzić; taki, gdzie irracjonalny mord okazuje się jedynym odkupieniem dla zaprzepaszczonego, wyniszczonego codzienną szarpaniną żywota. Piotr Pluciński

Bazyl. Człowiek z kulą w głowie Nie oglądaj się

z „Bardzo długich zaręczyn” skutecznie zapobiegał nieodłączny urok bohaterek – zdolny przenosić góry, a już na pewno sprawnie koegzystujący z narzuconą przez reżysera wizją Francji jako kraju wyciętego z baśniowego żurnala. Tutaj takiego bohatera brakuje. Bazyl jest nudziarzem, którego losy wyznacza pretekstowy splot pokrętnego pacyfizmu i wątpliwej słuszności etycznych przykazów. I nawet tkwiąca w jego mózgu kula nie czyni go ciekawym. Piotr Pluciński

reż. Marina De Van Premiera: 3 września 3/10 W „Nie oglądaj się” cielesne obsesje Mariny De Van, autorki prowokacyjnego „Pod moją skórą”, stają się fetyszem, którego pozazdrościć mógłby jej sam David Cronenberg. Francuzka bawi się fizycznością swej bohaterki na zasadzie półerotycznej fantazji, którą spełnia, kreśląc znak równości pomiędzy dwiema ikonicznymi kusicielkami, Sophie Marceau i Monicą Bellucci. Urodziwe gwiazdy siłują się w obrębie tej samej postaci, popadającej w obłęd pisarki. Jeanne przestaje rozpoznawać otaczającą ją rzeczywistość. Meble zmieniają położenie, z pamięci przebijają obce wspomnienia, a twarze bliskich tracą swe dotychczasowe rysy. Sama bohaterka przechodzi zaś fizyczną transformację, co na ekranie staje się przyczynkiem do bardzo dosłownej przemiany Marceau w Bellucci. Śmieszność tego brawurowego konceptu kryje się w groteskowych detalach. Marceau z ciałem Bellucci (w jednej z bardziej zabawnych scen Jeanne ma problem z dopięciem bluzki na nieswoim już biuście) wprawia w konsternację, ale dopiero gdy twarze obu pań łączą się w przedziwnej hybrydzie, można poczuć się naprawdę nieswojo. A że w całej tej akrobatyce chodzi o wielce mroczny sekret z przeszłości... Cóż, kogo to interesuje? Piotr Pluciński

46

RECENZJE

R

foto | materiały promocyjne

reż. Jean-Pierre Jeunet Premiera: 10 września 6/10 Problemem twórców tak zamkniętych w obrębie własnej estetyki, jak Jean-Pierre Jeunet, jest kryzys kreatywności, który – czy się tego chce, czy nie – w końcu przychodzi. Można się zastanawiać, czy pierwszym jego objawem nie były już „Bardzo długie zaręczyny” – wystawna superprodukcja, której budżet był wprost nieproporcjonalny do zawartego w niej ładunku emocjonalnego. „Bazyl…” to film o podobnym nakładzie finansowym, z tą różnicą, że wpompowanych w niego pieniędzy w ogóle nie widać. A przynajmniej nie od razu. Diabeł tkwi w szczególe, a grube miliony euro w zahaczającej o uporczywy scenograficzno-operatorskiej pedantyzm precyzji. Konia z rzędem temu, kto odnajdzie choć połowę odniesień w scenie w wypożyczalni kaset wideo czy na drugim planie rupieciarni, do której tytułowy Bazyl w końcu trafia. Ale przesadne uporządkowanie tego znanego nam już, półbaśniowego rozgardiaszu obnaża jego braki bardziej niż dotychczas. Za pięknymi kadrami kryją się tu jeno slogany – nudne i banalne w swej przystępności – podczas gdy podobnemu przeestetyzowaniu światów, po których przyszło poruszać się Amelii czy Matyldzie


WALL STREET. PIENIĄDZ NIE ŚPI

reż. Oliver Stone Premiera: 24 września 6/10 W sequelu „Wall Street” – legendarnego filmu Olivera Stone’a z 1987 roku, który utrwalił stereotypy o amerykańskiej giełdzie – Richard Gekko, spekulant, za którego kreację Michael Douglas dostał 23 lata temu Oscara, wychodzi z więzienia. Niby próbuje poświęcić się rodzinie, ale podtytuł zdradza wszystko. Choć podstarzałemu yuppie przybyło lat, nie zestarzały się zasady, które wyznawał. Z chciwości trudno się wyleczyć, ale w dobie kryzysu lepiej wyznawać ją dyskretnie. Fabuła jest raczej naiwna, a przynajmniej mocno hollywoodzka, ale ciekawie wypada nieuniknione porównanie dekad. Stone, utwierdzając się w krytyce amerykańskiego establishmentu, wpadł w ramiona Cheveza i braci Castro, ale przestał patrzeć na kobiety jak na przedmioty. Skandalicznie dekoracyjna rola Deryl Hannah z pierwszej części do-

staje tu swój kontrapunkt w postaci skrzywdzonej córki egoisty, granej przez uroczą Carey Mulligan, znaną ze świetnego debiutu w „Była sobie dziewczyna”. Obsada jest zresztą imponująca – Stone’owi udało się pozyskać Josha Brolina, Susan Sarandon i ponownie Charliego Sheena. Ale oś filmu wyznacza starcie Douglasa z mocno lansowanym ostatnio Shią LeBeoufem, który znajdzie się pod wszetecznym urokiem filmowego zięcia. Całość przypomina klasyczny moralitet, ale ubrany współcześnie. Na pewno z klasą i kasą. Adam Kruk

Tetro

reż. Francis Ford Coppola Premiera: 3 września 6/10 Kolorowe segmenty pełnią w czarno-białym filmie Francisa F. Coppoli funkcję wspomnień wymieszanych z emanacją sztuki napisanej przez tytułowego bohatera. Dominująca nad nimi teraźniejszość jest surowa, nieprzyjazna – oto życie wyzbyte z kolorów, złamane, dotknięte traumą przeszłości. Operowanie podobnymi banałami nie pomaga Coppoli znacząco wznieść się ponad własny kryzys twórczy, ale próba zbawienia ekranowego alter ego wyraźnie mu służy. „Tetro” to opowieść zaprawiona autobiograficznymi wtrętami. „Żadne z przedstawionych zdarzeń nie miało miejsca, a jednak wszystkie są prawdziwe” – jak powiedział sam reżyser. Niedzisiejszy, staroświecki splot motywów kultywowanych przez największych klasyków kina autorskiego (jest tu trochę z Almodovara, Powella czy Felliniego) nie bez przyczyny staje się środkiem wyrazu dla fabuły wypełnionej familijnymi niesnaskami i artystyczną niemocą. Coppola rozlicza się z własnymi niepokojami tak, jak zrobił to Lars von Trier w „Antychryście” – żywiąc przekonane, że tylko kino może być właściwą terapią. Dlatego też funkcję scenografii pełnią tu wspomnienia, dialogi wypełnione są precyzyjnie sformułowanymi lękami, a finał

symbolizuje nadzieję. Gdzie pośród tego wszystkiego jest widz? Trochę na uboczu, poza nawiasem. Kozetka wszak już zajęta. Piotr Pluciński

Niezasłane łóżka reż. Alexis Don Santos

DVD

7/10 Ją rzucił chłopak. On przyjechał do Londynu, żeby odnaleźć ojca. Ona leczy ból daremnego zaangażowania, brnąc w egzaltowane analizy i odliczając dni do kolejnych przypadkowych spotkań z nieznajomym chłopakiem w anonimowym motelowym pokoju. On grzęźnie w groteskowym podstępie. Niemodny romantyzm? Może tylko kac. Nie mają własnego adresu, mieszkają na squacie. Nie ścielą łóżek. Każdy wieczór spędzają w knajpie z dobrą muzyką, wśród ludzi takich jak oni. Ich ścieżki przetną się w uroczo absurdalnym finale. „Niezasłane łóżka” to film o dzieciakach po omacku szukających – przyjaźni, miłości, swojego miejsca. Bezpretensjonalny, choć może faktycznie w swojej naiwności mało wiarygodny. Takie „Jezioro marzeń”, tylko w wersji indie (bo na soundtracku między innymi niezawodna Kimya Dawson) i bez tego żałosnego, domorosłego Spielberga. Angelika Kucińska

39,99 PLN


RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

komiks książka HIRO

HIRO

Krzyk ludu

Jean Vautrin / Jacques Tardi

Egmont

8/10 Komiksowa adaptacja powieści „Krzyk ludu” to dzieło fabularnie skomplikowane, złożone i wielowątkowe. To album, który wykorzystuje potencjał literackiego pierwowzoru oraz samej literatury (jako medium) i świetnie zespala to z możliwościami, jakie daje medium komiksowe. Jean Vautrin zręcznie (nie doskonale, bo momentami nie zapanował nad nadmiarem tekstu) przeniósł treść swojej książki na formę scenariusza komiksowego, a Jacques Tardi rewelacyjnie wszystko narysował i wtłoczył fabułę w obrazkową narrację. „Krzyk ludu” to prawdziwa epopeja, w której wątek historyczny (akcja dzieje się w czasach Komuny Paryskiej) łączy się z wątkiem obyczajowym (policjant szukający zemsty) oraz kryminalnym (trwa śledztwo dotyczące zabójstwa pewnej kobiety). Mimo mnogości linii fabularnych wszystko zostało tu precyzyjnie i umiejętnie opowiedziane. Do tego Tardi – swoimi znakomitymi rysunkami – zadbał o klimat całości, doskonale odwzorowując nie tylko Paryż końca XIX wieku, ale i twarze, gesty oraz zachowania poszczególnych postaci. To bez wątpienia świetny album, w którym tylko czasami brakuje odrobiny oddechu, paru stron wytchnienia czy kilku graficznych impresji pozbawionych tekstu. W dalszym jednak ciągu to pierwsza powieść graficzna Jacquesa Tardiego na polskim rynku, a komiksu tej żywej legendy żaden miłośnik medium nie powinien przegapić. Bartosz Sztybor

Latarnia

Paco Roca

Timof Comics

5/10 Próba zbudowania odpowiedniej atmosfery oraz chęć zauroczenia czytelnika wyjątkowym nastrojem to główne cele komiksu „Latarnia”. Cele w sporej mierze osiągnięte, lecz niestety bardzo dużym kosztem. Brak tu bowiem konkretów, bo fabuła jest pretekstowa, na dodatek – poza paroma błahymi metaforami – nic z niej nie wynika, a postaci są odpychająco płaskie i nie sprawdzają się jako nośnik emocji. Paco Roca trochę na siłę próbuje stworzyć im przeszłość, ale zajęty przedstawianiem niezbyt zajmujących epizodów z ich życia, zapomina o wyraźnym zaznaczeniu i pokazaniu ich charakteru. Dlatego też losami głównych bohaterów ciężko się przejąć, a wręcz niemożliwe okazuje się obudzenie w sobie choćby szczypty empatii (może to i dobrze, bo wykorzysta się ją na współczucie małym zwierzątkom futerkowym przerabianym na czapki). Autor udaje, że w „Latarni” coś się kryje między słowami, ale tak naprawdę wszystko zostało tu podane na tacy. Szkoda, bo mógł to być inteligentny i dający do myślenia komiks o życiu w odosobnieniu i uzależnieniu od marzeń. Jest natomiast czymś w rodzaju streszczenia czy bryku z nieistniejącej powieści graficznej. Żal jest tym większy, gdy patrzy się na ładne rysunki i momentami świetną kompozycję kadrów, które nie tylko łechcą oko estety, ale także budują atmosferę komiksu. Atmosferę, która z jednej strony „Latarnię” ratuje, a z drugiej całkowicie ten album pogrąża. Bartosz Sztybor

U2 THE NAME OF LOVE. INSPIRACJE, ZNACZENIA I HISTORIE TEKSTÓW U2

Andrea Morandi

Replika 7/10

Książek o słynnych Irlandczykach jest pewnie więcej niż piosenek, jakie nagrali. Szczęściem, jak dotychczas do Polski trafiają tylko przekłady tych najciekawszych lub najważniejszych. Propozycja Morandi należy do tych pierwszych. Po książce „U2 o U2” temat fenomenu grupy trudno ugryźć. Członkowie zespołu oraz menedżer Paul McGuinness wyspowiadali się praktycznie ze wszystkiego. Od pierwszych niełatwych dni, po ostatnią płytę – „No Line on the Horizon”. Dlatego włoski autor postanowił zabrać się do sprawy inaczej. Przedstawił historię grupy na tle jej najistotniejszych piosenek. Ujął to w konkretne tematy, a dramaturgię książki starał się ułożyć jak… filmowy scenariusz. Wyszło na tyle oryginalnie, że ponad 650 stron, w sumie literatury faktu, czyta się jak dobrą powieść. Stawiam dolary przeciw orzechom, że fan U2 znajdzie tu sporo nowych rzeczy dla siebie, a niefan, być może skusi się i sięgnie po którąś z płyt. Z całej książki, podobnie jak z piosenek Bono i kolegów, jasno wynika – to nie jest zespół od przebojów. To jest zespół, który przy pomocy akordów i tekstów zawsze chce powiedzieć coś więcej. Tę zacną lekturę warto umilić sobie przesłuchaniem „The Unforgettable Fire”, „Joshua Tree”, albo i nawet całą dyskografią. Jak z przyjemnością uczynił niżej podpisany. DAWID BRYKALSKI

48

RECENZJE

R



RECENZJE Gry

HIRO

GRY HIRO

tekst |Tomek Cegielski

StarCraft II: Wings of Liberty Blizzard Entertainment

PC

9/10

Świeże

Pierwszy „StarCraft” ukazał się w 1998 roku i do tej pory jest jedną z najpopularniejszych i najwyżej cenionych strategicznych gier turniejowych na całym świecie. Po 12 latach oczekiwania dostajemy część drugą o podtytule „Wings of Liberty”. W dalszym ciągu toczymy walki w galaktyce, między rasami Terran, Zergów i Protossów (bardzo umownie moglibyśmy scharakteryzować je odpowiednio jako: ludzi, kosmitów oraz coś pomiędzy tymi dwoma). W „Wings of Liberty” w trybie kampanii dowodzić możemy jedynie Terranami, zaś w trybie multiplayer dostępne są wszystkie trzy rasy. Jak w przypadku większości strategii czasu rzeczywistego, gra opiera się na zbieraniu surowców, szybkim rozbudowywaniu swojej armii i umiejętnym przeprowadzaniu ataku. Tryb dla jednego gracza został dopieszczony ponad oczekiwania. Świadczyć o tym może chociażby mnogość dopracowanych wstawek filmowych, 26 scenariuszy czy długie godziny, jakie trzeba spędzić nad grą, by ją ukończyć. Autorzy nie wprowadzili jednak żadnych radykalnych zmian w rozgrywce. Te najbardziej zauważalne to możliwość odwiedzania wnętrza naszych statków, by pogadać z załogą lub obejrzeć „kosmiczne wiadomości” czy pojawienie się nowych jednostek wraz z nowymi umiejętnościami – rewolucji w gameplayu nie ma. Jest za to rewolucja wizualna. Gra prezentuje się znakomicie: wybuchy, płomienie, płynna animacja jednostek – wszystko na najwyższym poziomie. Całość uzupełniają wspomniane renderowane filmiki, które oglądamy między misjami – te również zrealizowano ze smakiem i dbałością o detal. Gra przede wszystkim jednak nastawia się na zabawę dla wielu graczy, która przypomina tę sprzed 12 lat, z tą różnicą, że prostą, umowną grafikę zastąpiono bardzo zaawansowanym silnikiem graficznym, a wszystkie małe błędy zostały wyeliminowane. Innymi słowy, mamy tu jedną z najlepszych strategii wszech czasów w nowej genialnej oprawie, gra nie może się nie spodobać miłośnikom gatunku. Do końca 2011 roku mają się ukazać pozostałe dwie części, w których w trybie kampanii dowodzić będziemy Zergami i Protossami. Czekamy!

Sniper: Ghost Warrior City Interactive

Xbox 360, PC

6/10

„Sniper: Ghost Warrior” miał wypełnić na rynku lukę, jaką stanowił brak dobrej gry stricte snajperskiej. Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Tło fabularne utrzymano w sztampowej konwencji typowej dla FPS-a. Znajdujemy się na wyspie Isla Trueno, gdzie jako snajper przedzieramy się przez dżunglę, szukając czarnego charakteru, któremu pod koniec tradycyjnie trzeba będzie sprzedać czapę. Nowością jest wprowadzenie do gry pomocnika w postaci obserwatora, który pomaga lokalizować przeciwników. Autorzy zabawę w snajpera urozmaicili misjami, w których łapiemy za karabin maszynowy i wchodzimy w bezpośredni kontakt z przeciwnikiem. Głównym mankamentem są błędy i niedociągnięcia programowe. Przeciwnicy często zachowują się dziwnie: z odległości kilometra strzelają z kałaszy nie mniej celnie niż my z naszego karabinu snajperskiego, raz mogą przyjąć na siebie niewzruszeni serię z automatu, innym razem padają po jednym strzale w lewe kolano. Z samym trybem snajperskim też nie jest wesoło. Przez większość gry pokonujemy przeciwników z relatywnie małych dystansów. A snajper, który chodzi z karabinem po wiosce i strzela do Murzynów z odległości 30 metrów to chyba nie to, czego oczekiwaliśmy po realistycznej grze?

50

RECENZJE

R


główny organizator:

organizatorzy wydarzeń klubowych:

partnerzy:

patroni medialni:


Moje HIRO

czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

Z wizytą u Eltona Johna tekst | MACIEJ SZUMNY

foto |archiwum autora

„Nazywam się Elton John, jak ten artysta” – przedstawia się 12-letni chłopiec o opalizującej ciemnej skórze i niesamowitych pomarańczowych oczach.

Resorak dla Eltona

Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka i czyta polskie horrory

„Właśnie nie brązowych, tylko zupełnie pomarańczowych, jak u kota. Elton John jest nowy w domu dziecka i siedzi z boku smutny, choć widać w jego twarzy siłę i charakter, z pewnością wiele już przeszedł. Też bierze na ręce płaczącego niemowlaka i na małych drewnianych krzesełkach siedzimy sobie tak i patrzymy, jak inne młodsze dzieci szaleją. To jest właśnie ta różnica wieku: kiedy ma się pięć lat, walczy się o zabawki lub urządza bazę pod stołem, a kiedy dorasta się w domu dziecka, rozumie się już, co to jest samotność. Pod ścianą siedzi dwuletnia pucołowata Obama i wpatruje się w nas z zaciekawieniem. Niektóre imiona dzieci są naprawdę zaskakujące. Praca wolontariusza zmienia postrzeganie świata, pozwala zrozumieć, co jest naprawdę ważne. Dlatego na przykład oddaję swoją kolekcję Matchboxów, w której jedne okazy mają po 40 lat, dzieciom, które nie mają niczego. U mnie, pomijając sentymenty, te samochodziki stałyby na półce i tylko się kurzyły, a radości, którą sprawiły maluchom, nie da się opisać. I chociaż po trzech dniach jedynym śladem po zabawkach były pourywane koła i fragment podwozia, to przecież niszczenie samochodów też sprawia wiele frajdy. Ale moje nowe życie w Afryce to nie tylko wolontariat, nie obawiajcie się, jeszcze nie zamieniłem się w Lady Dianę. Republika Wysp Zielonego Przylądka, która teraz jest moim domem, to małe państwo w zachodniej Afryce, pełne kolorów i kontrastów. Cała populacja to około jedna piąta ludności Warszawy, co sprawia, że po kilku tygodniach zna się prawie wszystkich. Stolica nazywa się Praia, co znaczy plaża. I tak też wygląda. Z naszego domu mamy trzy minuty do Atlantyku i 30 minut w góry. Uwierzycie, że czasami nigdzie nie wychodzę i rozwalony na łóżku czytam książki Jakuba Małeckiego, który jest prawdziwym HIRO polskiego science fiction i horroru? Mieszkańcy Wysp są serdeczni i radośni, pomimo że bieda wciąż tu jest problemem. Pozdrawiamy się na ulicy, udaję, że nie zauważam, kiedy przekupki na targu zawyżają dla mnie ceny,

52

bo jestem niebieskooki („Hej, Niebieskie Oczy, chcesz kupić tuńczyka?”), dokarmiam bezdomne psy i słucham szalonej lokalnej muzyki. Bo Wyspy Zielonego Przylądka to nie tylko Cesaria Evora, ale również gorąca funana, którą tańczy się, namiętnie kręcąc biodrami. Z początku nie do końca mi to wychodzi, bo wychowany w ciasnych klubach tańczę, kiwając głową. Jeszcze bardziej szalone niż sama muzyka są teledyski, wystarczy wpisać w YouTube funana. I może przyznacie mi rację, że rytmy są trochę jak przyspieszony polski folk. Poza tym zupełnie jak w Polsce – w głównym parku stoi pomnik Jana Pawła II, kierowcy taksówek jeżdżą jak szaleni, a na wsiach panowie siedzą przed chatami przymuleni samogonem. Wyborowa jest zbyt droga, ale można kupić w markecie, w którym wręcz trzeba błagać ekspedientki, żeby raczyły sprzedać cokolwiek. Jest też cudowna restauracja Poeta, żywcem przeniesiona z najlepszych kurortów PRL-u: boazeria, kamienne dekoracje na ścianie, stoliki przykryte czerwonymi obrusami i panowie kelnerzy w białych koszulach, czarnych muchach i czarnych wyprasowanych w kant spodniach, którzy serwują z tacy, nakładając wszystko dwiema łyżkami trzymanymi w jednej dłoni. Za to widok na plażę i na latarnię morską jest stamtąd najpiękniejszy. A na samej plaży można się rozmarzyć, wjechać Range Roverem i zrobić zdjęcie. I kto pozna, że to też zabawka?

FELIETON






Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.