HIRO 11

Page 1



foto okładka | materiały promocyjne

INTRO HIRO 11 hiro ma rok!

INFO

wszystko pomiĘdzy

RECENZJE

4 Yeasayer. Witamy ponownie 6 Robbie Williams. 20 lat później 12 Newest Zealand. Nie lubią młodzieży

18 Janelle Monáe. Z przyszłości do Warszawy

z dumą donosimy, że wasz ulubiony magazyn o kulturze bez podziałów właśnie skończył rok. w prezencie dla was od nas – nowy numer, bo to najlepsze, co możemy wam dać. oraz: oczywiście, że świętujemy. intensywnie i zawsze w rytm najlepszej muzyki. tej robionej bliżej (festiwal don’t panic z eksportową muzyką z polski – pokrzepienie sezonu) i tej, którą żyje świat (bo za nami świetne koncerty the whitest boy alive, przed nami – boska janelle monae). chcecie dołączyć do obchodów? zaglądajcie regularnie na nasze www i facebooka. będziemy się dzielić. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY

22 Vincent Gallo. Milczy 26 Brodka. Wszystkie smaki 30 Robert Adler. Opowiada o Ameryce 34 Miss Polski. I z Polski 38

44

Komiks niemiecki. Heil Mawil!

Muzyka

40 Nowa Muzyka. Fotorelacja

46 Film 48 Książka / Komiks 50 Gry 51

mysikrólik w warszawie

Sklep przy warszawskim Okólniku z ubraniami znanej autorskiej marki odzieżowej. Ubrania, akcesoria, cukierki!

kwadrat w warszawie

Knajpa przy ulicy Wilczej w Warszawie. Wyrosła na sentymentach za czasami bez salonowych snobów. Regionalne piwo, dobra kawa, domowa atmosfera.

Teatr

redaktor naczelna:

Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:

Ewa Kiedio SKŁAD:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl

promocja:

Łukasz Nowak lukasz.nowak@hiro.p REKLAMA:

redakcja strony internetowej:

Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl

Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl

dystrybucja:

administracja:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl event manager:

PROJEKT MAKIETY:

Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com

Współpracownicy:

Anna Bajorek, Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Andrzej Cała, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Antoni Filcek, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Kamila Kurkus, Jan Mirosław, Marla Nowakówna, Maciek Piasecki, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, Anna Serdiukow, Filip Szalasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska

FELIETONIŚCI:

Maciej Szumny

WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl

WYDAWCA:

Agencja HIRO sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:

Krzysztof Grabań kris@hiro.pl

ADRES REDAKCJI:

ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855

Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl


YEAH YEAH YEASAYER 5 powodów, dla których kochamy Yeasayera

tekst |ADAM KRUK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Yeasayer, choć przybywają z Brooklynu, zabiorą was w kosmos

Teledyski

Raz na jakiś czas w imprezowym kalendarzu pojawiają się wydarzenia, dla których warto przymknąć oko na wszelkie niedogodności. Yeasayer odwiedzający Polskę na pewno do takich należy. Do Warszawy przyjadą z Berlina i właśnie u nas zakończą swoją europejską trasę koncertową. Przedstawiamy pięć powodów, dla których nie należy tego zespołu lekceważyć. Płyty

Debiutancki album, „All Hour Cymbals”, wyprodukowali i wydali własnym sumptem trzy lata temu. Okrzyknięci samorodnymi geniuszami natychmiast stali się globalną rewelacją niezależnego muzycznego świata. Oczekiwania wobec ich następnych posunięć były więc znaczne. Nie zawiedli. Wydany w tym roku drugi album stanowił duży i ryzykowny zwrot stylistyczny, ale wywindował ich jeszcze wyżej. „Odd Blood” okazał się słusznym krokiem w stronę popowej komunikatywności i zagwarantował względny komercyjny sukces. Nie lubią latać nisko – to jedno z najlepszych dokonań przemysłu muzycznego ostatnich miesięcy. W tę stronę powinien zmierzać pop. Brooklyn

Chyba największa dziś wylęgarnia niezależnych zespołów, które z koleżeńskich prób z gitarą i syntezatorem wyrastają na najgorętsze światowe zajawki. Nowy Jork już dawno zdyskwalifikował Paryż i Londyn w konkurencji na światową stolicę kulturalną. Obecnie następuje emancypacja dzielnic, do których dawniej raczej nie wypadało się zapuszczać. Wystarczy wymienić MGMT, Chairlift i Vivian Girls, by zrozumieć, dlaczego to właśnie na Brooklyn trzeba dziś nadstawiać ucha. Yeasayer, po wycofaniu się MGMT z list przebojów w stronę bardziej intymnego grania (płyta „Congratulations”), stali się jego prawdziwymi ambasadorami, największą gwiazdą i dumą.

Straciły na znaczeniu po przebranżowieniu się MTV w stronę podglądania nastolatków i umawiania ich matek na randki oraz po generalnym oddaniu przez telewizję pierwszeństwa w kształtowaniu gustów internetowi. Są jednak zespoły takie jak Yeasayer, które wciąż inwestują w dobre klipy. Dobre to zresztą za mało powiedziane – ich teledyski mają rozmach, są niegłupie, niektóre zwalają z nóg. „2080” pokazuje obraz poapokaliptycznego świata, a „Ambling Alp” przedstawia, co tylko chcesz sobie wyobrazić. Porywająco taneczny „O.N.E.” inspirowany jest drugą częścią „Terminatora” i eksponuje indiańską urodę Ananda Wildera, wokalisty Yeasayera. Najnowszym dziełem jest klip do „Madder Red” o międzygatunkowej miłości. Bawi i wzrusza. Odpowiedzialność globalna

Chłopcy z Yeasayer poważnie martwią się o nasz świat. Dowodów tego dali wiele – wspomniana piosenka „2080”, antyrasistowskie wypowiedzi w prasie, poparcie dla koncepcji zrównoważonego rozwoju i sprawiedliwego handlu. Ale nie tylko o gadanie chodzi – liczy się przecież czyn. Proszę bardzo: specjalnie na kompilację „Dark Was the Night”, wydaną w lutym zeszłego roku przez zasłużoną Red Hot Organization wspierającą walkę z AIDS, nagrali piosenkę „Tightrope”. Jako że płytę produkowali członkowie The National i pozyskali na nią między innymi Antony’ego Hegarty’ego, Dirty Projectors czy Conora Obersta, całość prezentowała wysoki poziom. Tym bardziej imponuje, że utwór Yeasayera stanowił jej najmocniejszy punkt. Open’er 2010

Pierwszy występ Yeasayera w Polsce. Publiczność zebrała się pod Tent Stage, by zostać zabraną w kosmos. O sile oddziaływania tego koncertu świadczyć może fakt, że już w cztery miesiące od niego pojawiają się u nas z powrotem. Kto widział ich w Gdyni, zapewne nie przepuści okazji, by zobaczyć ich tym razem nie w namiocie, a w bardziej kameralnej scenerii klubu Palladium. Ci, których tam zabrakło, dostają niepowtarzalną szansę, by nadrobić zaległości. Yeasayer: 2.11. Palladium, Warszawa

04

info

I



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

06

info

I


20 lat minęło tekst | Angelika kucińska

foto | materiaŁy promocyjne

Nieskalana uroda być może nie wskazuje, ale jednak. Robbiemu Williamsowi stuknęło właśnie 20 lat w branży. Słuchając jubileuszowej kompilacji „In and out of Consciousness”, wspominamy najważniejsze momenty kariery ulubionego antyhiro brytyjskiego popu. Te, w których odzyskiwał i tracił zmysły. Take That: in (1990)

Miał 16 lat, kiedy dołączył do najważniejszego boysbandu lat 90. Był najmłodszy w składzie. I miał największy tupet. Na casting wysłała go matka, z troski o profesjonalną karierę syna, który co prawda już próbował zajęć zarobkowych, ale z marnym skutkiem. Bo z akwizycji wyleciał za robienie czarnego PR-u firmie, dla której pracował. W Take That najpierw odnalazł się jako zespołowy zgrywus, a potem pijak i narkoman. Nie pokazał talentu, bo menedżer faworyzował Gary’ego Barlowa (ale to Williams śpiewał wiodące partie w „Could It Be Magic”, piosence, którą Take That zadebiutowali w brytyjskim Top Ten). Odszedł / został usunięty (wybierzcie wariant zależnie od tego, czy trzymacie z Williamsem czy z Barlowem) z zespołu, kiedy koledzy na niego naskarżyli. Take That: out (1995)

Od zasad narzucanych przez menedżment wolał narkotyki, alkohol, bankiety i modelki, a góra wymagała, by zespół prowadził się dobrze, jak na idoli grzecznych nastolatek przystało. Piosenki, które pisał, i pomysły, które zgłaszał, nie były dopuszczane do realizacji – bo odbiegały od boysbandowej polityki zmiękczających małoletnie serca pościelów. Odejście odpowiednio uczcił – balując na backstage’u festiwalu Glastonbury z braćmi Noelem i Liamem Gallagherami, złem wcielonym z Oasis. Trafił na pierwsze strony bulwarówek. I stamtąd zapowiedział początek kariery solowej. Debiut: in (1997)

Działalność w pojedynkę rozpoczął od wypuszczenia na singlu własnej wersji „Freedom”, przeboju George’a Michaela, nowego serdecznego przyjaciela, z którym zaliczył kilka malowniczych imprez we Francji. Pierwszą długogrającą płytę, „Live Thru a Lens”, wydał w 1997 roku – ku radości wszystkich tych, którzy cenią rockandrollowe podejście do popu. Śpiewał natchnione ballady o aniołach i parodiował Kiss, ale z dala od kabaretu, bo teksty, teledyski i koncerty Williamsa raczej zawsze naznaczała błyskotliwa autoironia, a nie jednoznaczny dowcip. „Live Thru a Lens” zdobyło status ośmiokrotnej platyny, sprzedając się w prawie dwuipółmilionowym nakładzie. Barlow chyba nie kupił. Knebworth: in (2003)

W sierpniu 2003 roku był gwiazdą trzech kolejnych wieczorów na głównej scenie festiwalu Knebworth – wówczas nieomylnej miary sukcesu. Headlinerami byli nie ci, którzy znaczyli cokolwiek, ale ci, którzy znaczyli naprawdę wiele. Trzy występy Williamsa zgromadziły łącznie 375 tysięcy fanów. Zarejestrowano je z myślą o wydanym we wrześniu tamtego roku albumie „Live at Knebworth” – spektakularnym bestsellerze (potrójna platyna, tytuł najszybciej wyprzedanego albumu koncertowego w dziejach brytyjskiego przemysłu muzycznego). Upadek: out (2006)

Robbie Williams zalicza pierwszą poważną finansową klapę z nieudolnie anektującym electrotrendy albumem „Rudebox”, a do tego reaktywowani przed chwilą Take That (bez Williamsa w składzie) wyprzedza-

Hiro, nawet jeśli anty, jak malowany

ją go w notowaniach bestsellerów. Urażone ego pociąga za sobą zmiany w płacie czołowym. Robbie Williams idzie do amerykańskiej telewizji i ogłasza światu, że trzy razy widział UFO. Przebrany za Fidela Castro i w asyście reportera brytyjskiego „Guardiana” snuje się po pustyni w Nevadzie, szukając obcych. Nosi brodę. Barlowowi nie rośnie nic poza liczbą zer na koncie – triumfuje. Powrót: in (2009)

Być albo nie być. Kiedy w listopadzie zeszłego roku wydawał „Reality Killed the Video Star”, ryzykował niejasną przyszłość i zbudowaną na chlubnej przeszłości reputację. „Rudebox” pozostawił po sobie niesmak, który dodatkowo pogłębiało kuriozalne przetrzepywanie piasków w poszukiwaniu E.T. A do tego rzecznik prasowy wytwórni oznajmił publicznie, że Williams nie zażywa już żadnych podejrzanych substancji. Szalenie niekorzystne okoliczności do pisania nowych piosenek. Oj, ludzie małej wiary! Trzy lata medialnego bojkotu Williams potrafił wykorzystać jako atut – napisał o tym płytę. Z adnotacją w jednej z piosenek, że niewiara w kosmos to tylko smutny brak wyobraźni. Na brawurze niestety nie zajechał daleko. „Reality Killed the Video Star” to pierwsza płyta Robbiego Williamsa, która nie dotarła do pierwszego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Ale i na to znalazł sposób. Take That: in (2010)

Podobno tylko na rok – na jedną dużą trasę i jedną wspólną płytę. Złamał się, wrócił, pogodził z Barlowem. Odgrzane uczucie panowie zaakcentowali kiepską piosenką zilustrowaną świetnym teledyskiem. „Shame” promuje podsumowujący karierę Williamsa składak. Choć wielu powodów do wstydu w tych dwóch dekadach nie było. W zasadzie to tylko ta broda. Graj i wygraj kompilację największych przebojów Robbiego Williamsa – str. 17

07

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

NIEPOSPOLITA JAZZPOSPOLITA tekst |michał karpa

foto | materiaŁy promocyjne

Jazzpospolita nie gra jazzu – bo gra jazz, którego nie trzeba się wstydzić

Ich utwór „Polished Jazz” znalazł się niedawno na czwartej części składanki „Jazz Lounge Cinema” w towarzystwie Cinematic Orchestra i Jaga Jazzist. Obok Tortoise to podstawowe drogowskazy ułatwiające zlokalizowanie Jazzpospolitej. „Od zespołów jazzowych różnimy się tym, że nie gramy jazzu, a od kapel rockowych tym, że dużo ćwiczymy” – żartuje Stefan Nowakowski, basista kwartetu, w rozmowie z HIRO na kilka dni przed premierą debiutanckiego albumu „Almost Splendid”.

początku też nam się zdarzały. Poza tym w zespole jest podział: nasi melodycy i harmonicy wolą tradycyjne brzmienia, podczas gdy ja i perkusista ciągniemy w stronę grania nu – czyli klubowego, groove’owego, rytmicznego. Czyli dzisiaj bardziej widzielibyście się na scenie – powiedzmy – poszukującego Powiększenia niż tradycyjnego Tygmontu?

Na pewno, chociaż niedawno próbowaliśmy grać w Powiększeniu i chyba się nie spodobało. Początki mieliśmy właśnie bardziej tradycyjne, ale szybko zaczęliśmy szukać swojego języka. Jakby to banalnie nie zabrzmiało, interesuje nas poszukiwanie czegoś nowego, praca nad własnym stylem, który jednak będzie czerpał z tego jazzowego idiomu. Zastanawialiśmy się, jak nazwać naszą muzykę, jak określić gatunek... Kiedyś definiowaliście brzmienie Jazzpospolitej jako drum’n’jazz, dumbient albo polished jazz.

Pewien tygodnik opinii opublikował kilka lat temu tekst pod tytułem „Jazzpospolita”, wysuwając tezę, że jazz staje się muzyką młodej polskiej klasy średniej.

Myślę, że było w tym sporo racji. W Warszawie i innych dużych miastach jazz stał się na powrót modny. Mówiło się o jego renesansie, o dużym zainteresowaniu koncertami, wznowionymi płytami... Ale poza reedycją sławnej serii „Polish Jazz” cegiełkę do odrodzenia dołożyły też kluby i radiostacje, promujące modną wtedy estetykę nu.

I dobrze, że tak się stało, bo po niezbyt interesujących latach 90. szeroko rozumiany jazz wrócił do łask. Cieszy mnie, że pojawiło się tyle form łączących różne gatunki. A co dla was – jako młodego zespołu poruszającego w różnych okolicach jazzu – znaczą dzisiaj imprezy typu Jazz Jamboree czy Warsaw Summer Jazz Days?

Znaczą wiele. Mimo różnych opinii na temat Mariusza Adamiaka, nie ma wątpliwości, jaka jest skala jego zasług. A konkursy, przeglądy?

Takie imprezy nigdy nas nie brały. Regulaminowe wymagania typu: utwór szybki, utwór latynoski, potem w metrum nieparzystym, a na koniec blues w F – to nie dla nas. Zawsze chcieliśmy grać własne numery, choć covery na

W tych nazwach odbija się nasze poczucie humoru – lubimy gry słowne, kombinacje językowe, co też przekłada się na tytuły utworów. Choć tracklisty jeszcze nie ujawniliśmy, to powiem, że tytuły będą po angielsku. Nie ukrywamy, że chcielibyśmy trafić z naszym materiałem także do odbiorców za granicą. Wasza płyta ukazuje się nakładem Ampersand – tłoczni, która ma na koncie wydawnicze sukcesy Nathalie And The Loners, Indigo Tree, a ostatnio choćby We Call It a Sound, ale nadal pozostaje stosunkowo niewielką firmą. Nie masz wrażenia, że małe labele coraz częściej otwierają drogę obiecującym artystom do corocznych podsumowań albo zestawień najlepszych albumów – nawet tych w mainstreamowych mediach?

W internetowej powodzi nowej muzyki to właśnie mniejsze wydawnictwa szukają ciekawych rzeczy, nie starają się schlebiać masowym gustom, nie myślą w kategoriach majorsów, które po sukcesie jakiegoś artysty szukają jego naśladowców, by wykorzystać modę na określony rodzaj grania. Myślę, że dlatego muzyka wydawana przez małe wytwórnie, jest teraz szczególnie doceniana. Jak reagujesz na opinie, że nagraliście najbardziej udany jazzowy materiał od czasów Skalpela?

Skalpel pokazał kilka lat temu, jak bardzo umiędzynarodawia się muzyka instrumentalna. Bardzo nam schlebia porównanie do jednego z najlepszych kolektywów didżejskich, samplujących z dużym wyczuciem i smakiem brzmienia, do których my w pewnym stopniu też nawiązujemy.

08

INFO

I


Hypnotic Brass Ensemble Ośmiu dętych synów jednego ojca i kolega ponownie przywiezie trąbki do Polski. Przyjadą na dwa koncerty. Pierwszy zagrają w warszawskim klubie Palladium, drugi – w chorzowskiej Szufladzie 15. Po pierwszym można się spodziewać typowej dla nich miazgi. Drugi pozostaje intrygującą zagadką – zespół na potrzeby śląskiego festiwalu Ars Cameralis przygotował specjalny set unplugged. Hypnotic Brass Ensemble to dziewięcioosobowy kolektyw z Chicago – grający na instrumentach dętych, od trąbki po puzon. Ośmiu z dziewięciu muzyków jest synami słynnego Phila Cohrana, niegdysiejszego trębacza Sun Ra Arkestra. Hypnotic Brass Ensemble występowali nie tylko z ojcem, ale i czołówką sceny soul/jazz/r’n’b. Nagrywali z Eryką Badu, Maxwellem i Gorillaz. Otwierali koncerty reanimowanego składu Blur – spotykając się z gorącym przyjęciem publiczności jednak bardziej zorientowanej na gitary. Wydali dziesięć autorskich płyt – dystrybuowanych różnie, samodzielnie lub z pomocą niewielkich, niezależnych labeli. Do Polski przyjadą promować nie tylko wydaną w tym roku EP-kę „Heritage”, ale przede wszystkim swój dziki, zapewne nabuzowany zgodnością DNA, jazz jak tornado. Nie widzieć HBE na scenie to nie widzieć w życiu nic. Hypnotic Brass Ensemble: 19.11. Palladium, Warszawa 20.11. Szuflada 15, Chorzów

tekst | ANGELIKA KUCIŃSKA

foto | materiaŁy promocyjne

HBE zatrąbią dopiero w listopadzie, ale już nie możemy się doczekać


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

„Czwarty Wymiar” w Czwórce tekst |materiały promocyjne

foto | materiaŁy promocyjne

„Czwarty Wymiar” w Polskim Radiu to dla jednych, ładowanie akumulatorów po ciężkim dniu pracy, a dla innych trzy godziny niezwykle przyjemnej jazdy z szalonym prowadzącym i duża porcja informacji o otaczającym nas świecie.

Kuba Marcinowicz w czwartym wymiarze

Kuba Marcinowicz dba nie tylko o zaplecze naukowe audycji, lecz również o dobry humor i odpowiedni poziom absurdu, którego w „Czwartym Wymiarze” nie brakuje. Jest tu również miejsce na swobodną wymianę myśli w relacji słuchacz – prowadzący. Każdy z nas posiada komputer, komórkę i jest intensywnym uczestnikiem kreowania wirtualnego i multimedialnego świata. „Czwarty Wymiar” wykorzystuje te możliwości pozwalając słuchaczowi na większą niż w przypadku innych stacji interaktywność. Nowe technologie, nowe wynalazki, porady z zakresu fotografii – to tylko niektóre z atrakcji pojawiających się w programie. „Czwarty Wymiar” testuje stare i nowe gry komputerowe, sprawdza nietypowe damskie i męskie gadżety oraz poleca najnowsze filmy i seriale wydane zarówno na płytach DVD, jak i dyskach Blu-ray. W październiku właśnie tym ostatnim „Czwarty Wymiar” przyjrzy się dokładniej. Poza rozło-

żeniem technologii high definition na czynniki pierwsze, co tydzień pomiędzy 16.00 a 19.00 będzie można wygrać odtwarzacz Blu-ray, a nawet całe kino domowe! „Czwarty Wymiar” emitowany jest od poniedziałku do piątku po 16.00 na antenie Czwórki: Czwartego Programu Polskiego Radia (czworka. polskieradio.pl) O prowadzącym:

Kuba Marcinowicz – prowadzi czwarty wymiar od dwóch lat. Od sześciu lat związany jest z Polskim Radiem. Prowadził poranki, audycje konkursową „Interakcja” i pasmo przedpołudniowe. Wcześniej pracował w TVP1, TVP INFO, był też lektorem w TVP. W nieistniejącej już Radiostacji pracował jako reporter, a w Radiu dla Ciebie prowadził audycję młodzieżową. Był również dziennikarzem magazynu „Lans”.

ok go

kings of leon

reż. Trish Sie

reżyser się ukrywa (rozumiemy)

„white knuckles” 8/10

Niech się PETA nie martwi, psy wyglądają na zadowolone i przybijają piątkę. Mistrzowie teledyskowego absurdu nowym wideoklipem biją rekordy YouTube’a. Ale nie w milionach odtworzeń na dobę zawiera się potęga wideo do „White Knuckles”, a w cudownej afirmacji nieporadności i programowo poważnych minach. Nie próbujcie tego w domu.

tekst | angelika kucińska

WideoNarkomania HIRO Free tiwi. „radioactive” 1/10

Niektórzy zobaczyli tu rasizm, my w zmasowanej radości murzyńskich dzieci widzimy raczej sponsoring UNICEF-u. Której opcji by nie przyjąć – jest w tym teledysku coś podejrzanego. I to nie jest ten niepokój wywoływany przez rzeczy ważne, to jest bardziej strach przed ostentacyjnym koniunkturalizmem. Kings Of Leon zamarzyły się stadiony, takich aspiracji dowodzi i mesjański teledysk, i skrojona pod uśrednione gusta piosenka.

10

INFO

I


Gangsta z Paryża tekst | Angelika Kucińska

Zarozumiały, opryskliwy, bezkompromisowy. Może nie geniusz, na pewno wizjoner. Mówi, że nigdy nie był niegrzecznym chłopcem. Nie wierzymy. Tricky właśnie przekuł wszystkie swoje wady i zalety w multikulturowy i paradoksalnie najbardziej uporządkowany album w karierze. Dęciaki przyniósł szyk Paryża, gdzie teraz mieszka. Brudne bity – twarda rzeczywistość getta, w którym dorastał. „Mixed Race” to płyta wyrosła z korzeni równomiernie osadzonych w dwóch różnych światach. Z miksem ras i kolażem obyczajów Tricky zderzył się już jako dzieciak. „Siadałeś przy stole w moim domu i widziałeś każdy możliwy kolor. To uczyniło mnie dużo bardziej otwartym, niż mógłbym być. Mieszkałem w białym getcie. Mogłem pójść do jamajskiego klubu, gdzie nie było nawet jednego białego człowieka. I do klubu dla białych, gdzie nie było czarnych. Nie widziałem żadnej różnicy”. „Mixed Race” to także płyta precyzyjnej wizji i świadomego zamiaru. Tricky przyznaje, że dopiero z perspektywy czasu dostrzegł chaos poprzednich albumów. I przestał błądzić. O „Mixed Race” myślał intensywnie już w trasie promującej „Knowle West Boy”, swoje poprzednie

foto | materiaŁy promocyjne

wydawnictwo. Przejęcie mikrofonu zaproponował wokalistce Frankey Riley, która do tej pory wspierała go na koncertach. Do studia zaprosił również Bobby’ego Gillespiego z Primal Scream i swoje młodszego brata. Większość muzyków zgarnął z ulicy. „Jeden facet grał na saksofonie na placu pod studiem, więc zaprosiłem go do środka. Ten album jest dla mnie o tyle inny, że w Paryżu z łatwością zdobyłem to, czego potrzebowałem”. Ale Paryż nie był dominującą inspiracją muzyczną, nastroje zmonopolizowały jednak doświadczenia z rodzinnych stron. „To jest gangsterski album. Nie jestem gangsta raperem, to nie w moim stylu. Nie potrafiłbym gadać o tym, że jestem niegrzecznych chłopakiem, bo nim nie jestem. Ale byłem blisko, więc to jest najbardziej gangsterski album, jaki mogłem nagrać”. Wydaną właśnie płytę przywiezie do Polski – 4 listopada Tricky wystąpi w warszawskim klubie Palladium. Tricky: 4.11. Palladium, Warszawa

skóra z mysikrólika Czyli Rompers – nowy produkt stworzony w ramach autorskiej marki Martyny Czerwińskiej. Druga skóra, lepsza skóra? Rompers to hiperobcisłe kombinezony między innymi z lycry i bawełny, dostępne w trzech różnych wersjach. Mysikrólik to uznany projekt autorski Martyny Czerwińskiej, to także nazwa sklepu na warszawskim Powiślu, punkcie, który na stałe zagościł na mapie osób lubiących rzeczy zabawne, oryginalne a za razem wysmakowane. Tej jesieni Mysikrólik z nowym odświeżonym sklepem na Okólnik, powiększony o oddzielną pracownię na Placu Konstytucji i zasilony dwiema dodatkowymi głowa-

mi nie od parady wypuszcza nowy Brand pod nazwą Rompers. To oszałamiająco kolorowa kolekcja obcisłych kombinezonów dostępnych (na razie!) w trzech odsłonach: multikoloroweja Urban, stonowanej Basic i wzorzystej, bieliźnianej Retro. Założeniem przy tworzeniu projektu była jego wielowymiarowość, nieograniczone możliwości zastosowań i sposobów noszenia. Bezpośrednią inspiracją dla kolekcji były kombinezony do aerobiku z lat 80. W Rompersach można uprawiać sport: ćwiczyć na siłowni, tańczyć, a nawet pływać, można potraktować je, jako bieliznę do chodzenia i do spania. Więcej na www.mysikrolik.com.

Przejażdżka Tandemem Sieć kawiarni W Biegu Café by Jacobs Krönung proponuje wszystkim swoim gościom skorzystanie z darmowego wypożyczenia oldschoolowych rowerów tandemowych. Przejażdżka takim rowerem to nie tylko świetna zabawa i pomysł na spędzenie miło czasu z przyjacielem, ale także sposób na odrobinę ruchu i poprawę kondycji. W Biegu Café by Jacobs Krönung proponuje atrakcje, których nie znajdziemy w innych kawiarniach, a które umilą nam chwile beztroski kończącego się już lata. Już teraz każdy gość kawiarni może wraz z bliską osobą wybrać się tandemem na wycieczkę po mieście. Rowerami można jeździć w Warszawie i w Sopocie!

11

INFO

I


Pan od indie HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst |marek fall

foto | materiaŁy promocyjne

Newest Zealand i głowa Borysa

Kiedyś kierownik młodzieżowej grupy instrumentalno-wokalnej, dziś zblazowany nudziarz nagrywający smutne piosenki dla dorosłych. O następcy „Lake & Flames” w wykonaniu Newest Zealand opowiada pan Dejnarowicz.

„Dlaczego cokolwiek miałoby nas blokować? Dlaczego miałaby być jakaś presja? Dlaczego miałbym się sugerować faktem, że dla kogoś to może być kontrowersyjne?” – rzuciłeś kiedyś pół żartem, pół serio w rozmowie z Kubą Czubakiem. Ale Newest Zealand to akurat jeden z twoich mniej kontrowersyjnych projektów…

Wszystko zależy od tego, z jakiej perspektywy patrzysz. Wydaje mi się, że estetyka muzyczna, do której się odnoszę na tej płycie, nie jest specjalnie poważana, popularna i modna w kręgach muzyki alternatywnej. Nadal mam więc duży dystans do oczekiwań środowiska, bo nie nagrałem albumu, który nawiązywałby do indie rocka albo ostrej gitarowej muzyki, na co zawsze znajdzie się u nas odbiorca. Jest za to mnóstwo niuansów ze świata niezbyt szanowanego w oto-

12

INFO

I


czeniu, z którego wyrosłem. Z drugiej strony ja wierzę po prostu w siłę piosenek – niezależnie od tego, na jakiej stylistyce się skupimy, to jednak poziom materiału powinien być głównym warunkiem oceny. A kontrowersje są tylko konsekwencją decyzji podjętych bez oglądania się na nikogo.

zycznie. Dlatego Newest Zealand nacechowane jest klimatem skupienia, melancholii i zagłębienia w siebie. Moim zdaniem połowa tego materiału w ogóle nie przypomina rzeczy, jakie nagrałem z TCIOF. Jasne, możesz dopatrzeć się pewnych podobieństw do „Lake & Flames”, ale ja nie mam nigdy zamiaru nagrać dwóch takich samych płyt. Dla mnie to byłaby strata czasu, pieniędzy, pasji i życia.

Solo byłeś jak Steve Reich, a z Piotrem Maciejewskim z Much wskrzesiłeś Cocteau Twins. Ludzie słuchający cię to faktycznie muszą być fani Borysa Dejnarowicza, a nie konkretnego stylu, w którym działasz.

Pisałeś w swoim czasie, żeby ludzie nie spodziewali się od Newest Zealand optymistycznych „Miniskirtów”. Co cię gryzło?

To byłoby w pewnym sensie spełnienie moich artystycznych zamiarów. Mam swój przelot i niezależnie, czy nagrywam instrumentalną muzykę na małą orkiestrę, czy lo-fi shoegaze, to słychać, że za tym stoi gość posiadający własną, charakterystyczną wrażliwość. Chciałbym, żeby muzyka była rozpatrywana ponad podziałami, i to jest hasło klucz do całej mojej działalności dziennikarskiej i muzycznej. Trzeba patrzeć na utwory jako utwory, a dopiero potem zastanawiać się, czy wypada czegoś słuchać, bo brzmi w ten czy inny sposób. Trzeba było odchodzić z The Car Is On Fire, żeby nagrać taką płytę?

Nie trzeba było i ja też nie chciałbym, żeby sprawy personalne były rozpatrywane przez komentatorów Newest Zealand jako podstawowa kwestia. Robiłem sobie kiedyś muzykę w warunkach domowych, później odniosłem relatywny sukces z TCIOF, a potem coś między nami się po prostu wypaliło. Chłopcy chcieli być zawodowymi muzykami, poświęcać temu każdą wolną chwilę i przeobrazić zespół w rodzaj firmy, która powoli zacznie na siebie zarabiać. Ja miałem inne plany życiowe i poczułem, że dla wszystkich będzie lepiej, jak się rozstaniemy. I z perspektywy czasu uważam, że miałem rację. Odnosząc się natomiast do samej muzyki, to gość, który napisał praktycznie cały debiut TCIOF i gdzieś połowę drugiej płyty, zrobił teraz Newest Zealand, więc nic dziwnego, że słychać wrażliwość tego samego autora piosenek. Minęło przecież raptem parę lat… „Lake & Flames” może być punktem odniesienia dla Newest Zealand?

W pewnym sensie Newest Zealand to jest mój osobisty follow up „Lake & Flames”. Dwie piosenki zostały zresztą napisane w czasie, kiedy grałem w The Car Is On Fire. Chłopcy nawet poznali je w formie szkicowej i spodobały im się. Natomiast pozostała część powstała po moim odejściu z zespołu – jesienią 2007 i na początku 2008 roku. Wtedy też zaszła u mnie bardzo duża zmiana. Zmęczyłem się po prostu hałaśliwą, dysonansową i zgrzytliwą muzyką gitarową. Zamiast Les Savy Fav, Pixies czy Sonic Youth zacząłem słuchać łagodniejszych rzeczy, które w moim przekonaniu są dojrzalsze i mądrzejsze mu-

Nie mam zamiaru zagłębiać się w detale, ponieważ są to moje sprawy osobiste, ale przełom wspomnianych lat 2007 i 2008 był dla mnie bardzo trudnym momentem życiowym. Byłem na rozstaju najróżniejszych dróg – tożsamościowych, uczuciowych i zawodowych. Te piosenki odzwierciedlają więc moje niepokoje i neurozy z tamtego okresu. One są o wiele bardziej osobiste, niż to było w czasach The Car Is On Fire. Newest Zealand dotyczy zjawisk bardziej złożonych emocjonalnie. Tu nie ma jasnych pytań i klarownych odpowiedzi, można wyczuć za to dużo strachu przed tym, co nadejdzie. Wtedy byłem przesiąknięty takim nastrojem na maksa. W trudnych chwilach układanie tych piosenek pomogło mi utrzymać równowagę. Rozmowy z tobą nacechowane są dość pogardliwym stosunkiem do młodzieżowości. Newest Zealand to taki sposób na pisanie ładnych piosenek i jednoczesną ucieczkę od liceum?

Bardzo możliwe. Nasz wydawca po przesłuchaniu materiału powiedział, że jednym ze znaków szczególnych tej płyty jest to, że ona nie jest nastoletnia. Martwi mnie pewna dysproporcja akcentów w naszym środowisku alternatywnym – między stricte młodzieżową, licealną czy studencką energią, a rzeczami dojrzalszymi i trudniejszymi w odbiorze. Newest Zealand uzupełnia brakujący element na scenie niezależnej o muzykę, która nie jest zdziadziała, ale też nie jest taka „hura i do przodu!”. Nie szkoda ci liceum? Teraz będziesz takim panem Borysem od indie dla dorosłych.

Moim priorytetem jest to, żeby nie udawać. Najgorsze, co można zrobić, to właśnie nakręcać sobie pewne postawy, które niby będą dobrze wyglądać. Po odejściu z The Car Is On Fire próbuję więc tak kierować swoim życiem (nie tylko muzycznym), żeby być szczerym wobec samego siebie. Chcę robić rzeczy, które mi się podobają, a nie takie, które wypada robić. Ja już nie odnajdę w sobie licealności, spontanu i młodzieżowej zajawki – jestem tego pewien! Nie pozuję jednak też na żadną rolę „pana od indie” ani nic takiego. Po prostu jestem sobą i jeżeli wychodzę na zblazowanego nudziarza, który nie potrafi się już podekscytować pierwotną siłą rock and rolla – to trudno. Tak to po prostu wygląda.

torba mówi

Ta ekotorba ma własne zdanie i jest z tego dumna. Seria Futurebag to ekologiczne torby z hasłem. Można zwrócić uwagę niechlujnej sąsiadce, która nie sprząta po piesku albo wyznać miłość slow foodowi. Jest linia hostoryczna – związana z Powstaniem Warszawskim. I dwie linie autorskie oddane aktywistom i artystom. Chcesz jedną? Wejdź na stronę 17.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO Markety tekst | Angelika Kucińska

foto | materiaŁy promocyjne

Marketa Irglova, Glen Hansard i motocykl

Niewinna dziewczyna, dojrzały mężczyzna. Początki ich historii trochę przypominają akapity z „Lolity”, ale spokojnie – skończyli lepiej, bo z Oscarem za piosenkę do „Once”. Swell Season, irlandzko-czeski duet, zagra dwa koncerty w Polsce. zanim staną się bohaterami polskiej publiczności, Pytamy Marketę Irglovą, kto jest jej HIRO. Glen Hansard

Miałam 13 lat, kiedy się spotkaliśmy. Glen przyjechał do Czech z koncertem. Pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie, bo pokazał mi kompletnie inne myślenie o muzyce. Ja wtedy chodziłam na lekcje pianina, bliskie mi więc było akademickie podejście. Grałam klasyków. Kiedy poznałam Glena, zrozumiałam, że talentu i warsztatu nie ćwiczy się w szkole, ale uczy od innych muzyków – grając z nimi, słuchając ich, podglądając, jak pracują. Nauczyłam się od niego improwizacji. Uświadomiłam sobie, że potrafię pisać własne kompozycje, a nie tylko odgrywać cudze – nuta w nutę. Glen jest ode mnie sporo starszy, więc wie zdecydowanie więcej – był moim przewodnikiem po muzyce, pokazał mi dużo zespołów, poznał z innymi muzykami. Wziął mnie pod swoje skrzydła. Rodzice

Mamie bardzo zależało, żebym grała na pianinie – bo to było jej niespełnione marzenie. Chciała, żebym grała klasyków, twierdząc, że kiedyś zrozumiem, jak bardzo jest to potrzebne. I miała rację. I mama, i tata zawsze potrafili docenić sztukę. Dlatego poszerzali moją edukację o szkołę muzyczną czy lekcje malarstwa. Nauczyli mnie otwartości – nie tylko na sztukę, ale też na ludzi. Czesi są bardzo gościnnym narodem i moi rodzice zdecydowanie posiadają tę cechę. Zresztą gdyby nie ta gościnność, nie poznałabym Glena. To moi rodzice urządzili mu w naszym domu imprezę po koncercie.

Dziewczyna z „Once”

Po przeczytaniu scenariusza tym, co uderzało najmocniej, była siła tej dziewczyny. Ona wiedziała, że nie należy być w życiu ofiarą. Ta dziewczyna kocha muzykę, ale nie potrafi grać na żadnym instrumencie. To jednak nie powstrzymuje jej przed robieniem muzyki. O to w życiu chodzi – jeśli masz marzenie, znajdź sposób na jego realizację. Ludzie szukają wymówek, nie mają czasu. Rola w „Once” była dla mnie bardzo inspirująca. Zrozumiałam, że w życiu należy umieć znaleźć czas na wszystkie ważne dla nas rzeczy. Nawet jeśli dużo i ciężko pracujemy, powinniśmy sobie pozwalać na przyjemności. Tylko od nas zależy, co zrobimy ze swoim życiem. Joni Mitchell

Szanuję ją przede wszystkim jako tekściarkę. I za siłę. Wydaje mi się, że niewiele jest na świecie kobiet – nie tylko w muzyce – które mają odwagę, by robić coś dobrego dla siebie. Odważne kobiety nie czekają, aż szczęście samo do nich przyjdzie. Same je zdobywają, pracują na marzenia, robiąc to, w czym są najlepsze. Joni Mitchell nagrywała płyty, jeździła w trasy koncertowe, a jednocześnie wychowywała dzieci – to trudne przy takim stylu życia. Nie poszła na kompromis, nie poświęciła ani muzyki, ani rodziny. Podziwiam ją za to. Karel Gott

Bardzo ważna postać czeskiej kultury. Tata puścił mi jego płyty. Byłam pod wrażeniem tekstów – z jednej strony politycznych, z drugiej o miłości i religii. Jego muzyka pomagała Czechom solidaryzować się w trudnych czasach, była dużym wsparciem. Dobra sztuka łączy ludzi. Szanuję muzyków, którzy nie naginają się pod komercyjny sukces. Nie skupiają się na wciskaniu piosenek do radia. Myślą o muzyce jakością, a nie notowaniami sprzedaży. I on taki właśnie jest. Bardzo chciałabym kiedyś nagrać piosenkę w Czechach i móc się zwrócić właśnie do Karella Gotta z prośbą o inspirację i pomoc, zwłaszcza w operowaniu językiem czeskim w piosence. The Swell Season: 23.10. Radio Wrocław, Wrocław 24.10. Stodoła, Warszawa

14

INFO

I


SKOK NA DRZEWO tekst | Adam kruk

foto | materiaŁy promocyjne

Filip Zawada kiedyś grał w Pustkach i AGD, ale nadużywanie relacji kolejowej Warszawa–Wrocław mu nie służyło. Przeniósł się na wieś i z Peve’em Letym założył Indigo Tree. We wrześniu ukazała się ich druga płyta, „Blanik”. Po świetnych recenzjach debiutanckiej „Lullabies of Love and Death” pewnie wszyscy pytają was o syndrom drugiej płyty…

Dla nas presja drugiego albumu nie istniała. Najważniejsze było, żeby mieć święty spokój, dlatego nie zaprosiliśmy do nagrania żadnych gości. Zamknęliśmy się w studiu i jeżeli potrzebowaliśmy brzmienia jakiegoś instrumentu, po prostu uczyliśmy się na nim grać. Stąd pojawiały się tygodniowe przerwy w nagrywaniu potrzebne do oswojenia nowego instrumentu. Nie chcieliśmy niczego sztucznego na tej płycie, więc nawet jeśli ktoś słyszy tam elektronikę – osiągnęliśmy to bez komputera. Tytuły piosenek znów pisane są łącznie. Dlaczego nie lubicie spacji?

Peve kiedyś powiedział, że nie pisze tekstów, tylko je śpiewa. Tekst jest dla nas bardzo znaczącą częścią muzyki, sam jest muzyką. Twór złożony z kilku łącznie pisanych wyrazów ma swoje brzmienie i rytm. Nie chcemy przekazywać nachalnych haseł i znaczeń. Jasne, że one tam są, ale nie istnieją bez muzyki. Peve Lety i Filip Zawada przeskoczyli

Co zmieniło się na drugiej płycie?

„Blanika” nagrywaliśmy w dużo większej sali, potrzebowaliśmy więcej pogłosu, więcej przestrzeni. Nie miał być aż tak przytulny i pozamykany jak pierwsza płyta. Staraliśmy się osiągnąć efekt parnego lata, kiedy jest gorąco, niewygodnie i źle, a myśl o nadchodzącej zimie staje się przyjemna. Ważne było dla nas, by materiału nie przeprodukować i mam nadzieję, że to nam się udało. Zmieniliśmy też wydawnictwo, bo chcieliśmy być jeszcze bardziej niezależni od kogokolwiek. Mieliśmy nową płytę wydać sami, ale zgłosiła się do nas Antena Krzyku, która zapowiedziała, że zrobi to tak, jak chcemy, tylko zajmą się dystrybucją i promocją. Nie chcemy, by cokolwiek przeszkadzało nam w robieniu muzyki. Dlatego też nie rezygnujemy z zawodów pozamuzycznych. Jasne, że muzyka jest najważniejsza, ale to daje luz i poczucie, że nic nie musimy. Kiedy zapragniemy nagrać płytę, na której będziemy wyłącznie klaskać, to możemy sobie na to pozwolić. Płyta miała pierwotnie nazywać się „Skok Blanika”. Skąd fascynacja Leszkiem Blanikiem?

Skok Blanika jest bodaj jedynym polskim skokiem, jaki został wpisany do księgi Międzynarodowej Federacji Gimnastycznej, i to jest super. Skróciliśmy do „Blanik”, bo to ładnie brzmiące słowo. Poza tym to fenomenalny sportowiec. Obserwowałem jego przygotowania do olimpiady: kiedy miał za krótki rozbieg do kozła, otwierał drzwi do jakiegoś sekretariatu, gdzie pani segregowała druki, i biegł. Jego żona przed wyjazdem na olimpiadę pakowała mu do walizki miód, żeby przed każdym skokiem mógł posmarować nim ręce. Uosabia on cudowny mit sportowca i pracę, którą i my po trosze wykonujemy. Niezależnie od warunków, jakie mamy, staramy się wszystko robić jak najlepiej. Pomiędzy muzyką, sportem, malarstwem czy wywozem gruzu nie ma specjalnie dużej różnicy – wywóz gruzu jest ciężką pracą i jest nużący, ćwiczenie w sali sportowej i granie muzyki również momentami takie jest.

Kontaktowaliście się z prawdziwym Leszkiem Blanikiem?

Jasne. Przez pół roku dzwoniłem do różnych federacji gimnastycznych, pisałem maile i w końcu udało mi się z nim skontaktować. To bez dwóch zdań potężna postać i w dodatku bardzo sympatyczna. Właśnie wczoraj dostałem maila od pana Leszka, który napisał, że słuchał naszego singla i bardzo mu się spodobał. To wielki komplement. Cieszę się, że dzięki niemu sami mogliśmy skoczyć. Sport niespecjalnie pasuje do melancholijnej muzyki, jaką gracie.

Ostatni mecz polskiej reprezentacji w piłce nożnej wyglądał bardzo melancholijnie. Zupełnie jak nasza muzyka. Przyjemnie było oglądać tę polską gościnność, kiedy piłkarze zapraszali inny zespół do swojej bramki i tak melancholijnie biegali w tę i z powrotem. Ostatni utwór na „Blaniku” nazywa się „iwishweturnintotrees”. Odczuwacie głęboki związek z naturą?

Na pewno tak, dlatego przeprowadziłem się na wieś. Sikam pod te same drzewa, co psy i inni ludzie. Drzewa są w ogóle fascynujące, jeśli uświadomisz sobie, że jest ich tyle samo pod ziemią, co na powierzchni. Drzewa są istotne dla wszystkich, tylko nie wszyscy sobie to uświadamiają – nawet w powiedzeniu, że trzeba spłodzić syna, zbudować dom i zasadzić drzewo, ludzie się odnajdują. Ja w swoim życiu zasadziłem hektar lasu. Czyli możesz już umierać.

Syna też spłodziłem, dom mam, rzeczywiście ze społecznego punktu widzenia spełniłem już wszystkie obowiązki. Tylko trzeci album chętnie bym jeszcze nagrał, a później jeszcze z dziesięć innych, więc może nie tak szybko.

15

INFO

I


Pan Jones tekst | antoni filcek

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Denis Jones może wydawać się anonimowy. Zresztą to nietrudne, mając takie nazwisko. Brytyjczyk wyróżnia się za to repertuarem – czymś pomiędzy naćpanym Beckiem a Johnem Martynem. Zresztą możecie poszukać własnych sugestywnych porównań – na październikowych koncertach Jonesa. Za młodu Denis Jones sam nauczył się nie tylko palić i przeklinać, ale też grać na gitarze. Kiedy już znudziło mu się brzdąkanie folkowo-rockowych rytmów, chłopak z zapałem zaczął poznawać tajniki samplera. Z biegiem lat Denis nabierał charakteru jako muzyk, coraz śmielej samplował dźwięki gitary, dokładał do tego beatboxowe rytmy i kilkuwarstwowy wokal. Stworzył styl, wyjątkowy, nieprzewidywalny, chyba świadomie niespójny. Folktronikę podszył bluesem. Jego muzykę docenili organizatorzy takich festiwali jak Glastonbury czy Secret Denis Jones z tych Jonesów

HIRO promuje

na ucho

Nowa kolekcja Canyon Graffiti doskonale komponuje się ze stylem ludzi młodych i dynamicznych, dla których akcesoria stanowią doskonałe źródło podkreślenia indywidualnego stylu. Nazwy produktów są inspirowane skateboardowymi sztuczkami. Unikalne wzory powstały w wyniku przeprowadzonego w zeszłym roku konkursu Canyon Urban Art, podczas którego wyłoniono prace, które stały się podstawą do opracowania graficznego kolekcji. W projekcie uczetniczy holenderska organizacja non profit Net4Kids Aid Foundation, która pomoże firmie Canyon w działaniach na rzecz stworzenia lepszej przyszłości dla dzieci ulicy. Do kupienia na www.euromall.pl.

Garden Party. Do Polski przyjedzie zaprezentować utwory ze swojego drugiego studyjnego albumu, zapowiadanego na październik „Red + Yellow =”. Choć pewnie nie zabraknie utworów najbardziej adorowanych przez fanów – intrygującego „Beginning” czy „Clap Hands” z tekstem zaczerpniętym z hitu lat 60. – „Clapping Song” Shirley Ellis. Wszyscy znamy skaczącego i strzelającego z biodra Indianę Jonesa, teraz czas na poznanie Denisa, w tym momencie najciekawszej muzycznej opcji ze wszystkich Jonesów.

Denis Jones: 17.10. Meskalina, Poznań 18.10. Klubojadalnia Eufemia, Warszawa

pokaż nam się!

Pokaż nam się i wygraj cztery stylowe torby Adidas Originals z najnowszej kolekcji. Udowodnij, że rozumiesz, na czym polega miejski styl, że potrafisz kreować uliczne trendy, bawić się miejskim spsobem życia. Jeżeli przekonasz nas swoim zdjęciem, że miejska torba do ciebie pasuje, to powędruje ona w twoje ręce. Czekamy na wasze zdjęcia pod mailem: konkursy@hiro.pl. Nagrodzimy najbardziej kompatybilne stylizacje.

16 14

INFO INFO

II


GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl

Za nami kolejna edycja ogólnopolskiego konkursu dla młodych artystów – Samsung Art Master, organizowanego przez firmę Samsung Electronics. Do końca grudnia trwa wystawa pokonkursowa w Centrum Sztuki Wspólczesnej w Warszawie, na którą serdecznie zapraszamy! Tymczasem mamy dla was konkurs!

2

telefony Samsung i5800 – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

KONKURSY

10

kompilacji „In and Out of Consciousness. Greatest Hits 1990–2010” Robbiego Williamsa ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

płyt „Tiger Suit” KT Tunstall ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.2. IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

2

pary butów z najnowszej kolekcji Reeboka. Damskie w dowolnym rozmiarze, męskie w rozmiarze 43 – SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

płyt „Olympia” Bryana Ferry’ego z Kate Moss na okładce ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Jak wygrywać?

4

ekotorby Futurebag ze sloganem – SMS o treści: HIRO.6.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

płyt „Fitness” Miss Polski ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.7.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Żeby wygrać wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 1 października od godziny 10:00 do 31 października do godziny 23:00. Co dziesiąty nadesłany SMS gwarantuje awans do finału, finaliści otrzymają SMS-a z dodatkowym pytaniem – nagrody wygrywają pierwsze osoby, które udzielą prawidłowej odpowiedzi. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, o wygranej poinformujemy SMS-owo. Przykład SMS-a: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO Free. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

trzeba odwagi, by poświęcić debiutancki album androidom. trzeba wyobraźni, by uczynić taki album strawnym. by wyszło z tego coś naprawdę świeżego, potrzeba niemalże geniuszu. ona ma to wszystko

18

megahiro


MEGAHIRO

tekst | jan mirosław

foto | materiały promocyjne

Nie wiemy, czy Janelle Monae słyszała o Stanisławie Lemie. Jeśli nie, to przy okazji koncertu wokalistki w Warszawie, trzeba sprezentować jej jakąś jego książkę.

„toto, mam przeczucie, że nie jesteśmy już w kansas” – nawet klasyka filmowych cytatów jest po stronie młodziutkiej janelle monae. na pewno nie jest już w kansas – jest na szczycie.

19

megahiro

m


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Dobre afro nie jest złe. Janelle zna potęgę image’u

Jedna dobra fryzura debiutantki roku nie czyni. Lubimy to obuwie

Afrofuturyzm to nie jest słowo, którego byśmy szczególnie nadużywali w codziennym życiu. Trudno jednak znaleźć termin, który lepiej określałby to, co robi Janelle Monáe. Czym jak czym, ale codziennym tego nie nazwiecie. Chcecie dostrzec w niej artystkę soulową? W porządku, ale przecież nie tylko. R’n’b? Też, ale nie tego zdegenerowanego furami i złotem. Więc retro? Owszem, ale zapatrzone w przyszłość. Może funk? Jeśli temu zdarza się występować w parze z broadwayowskim musicalem... Dołóżcie do tego nutę psychodeli, konceptualne ciągoty oraz wysokie mniemanie o sobie, a otrzymacie wybuchową mieszankę, która przyniosła nam debiut roku. Wydany w czerwcu „The ArchAndroid” to płyta, która teleportuje nas w równoległy wymiar, w którym miłość wśród maszyn jest źródłem wzruszającego piękna, a dźwięki pochodzą ze snów. Trzeba sporej odwagi, by poświęcić debiutancki album androidom. Trzeba wyobraźni, by uczynić taki album strawnym. By wyszło z tego coś naprawdę świeżego, potrzeba niemalże geniuszu. Takie określenia pojawiły się w stosunku do Janelle chwilę po tym, jak giganci czarnej muzyki na wyścigi zaczęli komplementować jej osiągnięcia. Ale dzisiejsza supernova nie rozbłysła nagle i niespodziewanie. Jej historia to nie bajka o tym, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki potrafi odmienić się życie kopciuszka z getta. To opowieść o mozolnej pracy, samozaparciu i wyrzeczeniach, które pozwalają pokonać wiele obiektywnych przeciwności. Kraina Oz Dziewczynie z Kansas City wolno marzyć, ale kiedy mama jest woźną, a tata kieruje śmieciarką i jest uzależniony od cracku, perspektywy nie rysują się zbyt różowo. Ze względu na nieciekawą sytuację w domu, Janelle dużo czasu spędzała z babcią, która gustowała w telewizyjnej „Strefie mroku”. Małą tak wciągnęły opowieści pełne kosmitów i paranormalnych zjawisk, że zaczęła sama wymyślać niestworzone historie

czy problemy ojca odcisnęły na niej jakieś piętno? „nie biorę narkotyków. uznaję samą siebie za narkotyk” – kwituje hardo

z pogranicza science-fiction i horroru. Jednocześnie aż pchało ją na scenę, do występów w musicalach, z „Czarnoksiężnikiem z Oz” na czele. Szybko zaczęła zarabiać, dokładając się do skromnego domowego budżetu. Z czasem robotnicze pochodzenie stało się dla Monáe ważnym elementem własnej tożsamości. Mimo ciężkich przejść, nie weszła w rolę ofiary. Uznała, że usprawiedliwianie własnych niepowodzeń krzywdami z przeszłości byłoby nazbyt łatwe. Zamiast tego stała się twarda. Dziś mówi, że nie miała szczególnie ciężkiego dzieciństwa w porównaniu z dziećmi z sąsiedztwa. „Musiałam być opoką dla rodziny przez bardzo długi czas. Już wtedy miałam cechy przywódcy. Zawsze czułam, że moim obowiązkiem jest pomagać i prowadzić, czy to poprzez moją muzykę, czy poprzez życie” – zwierzyła się w jednym z wywiadów. Czy problemy ojca odcisnęły na niej jakieś piętno? „Nie biorę narkotyków. Uznaję samą siebie za narkotyk” – kwituje hardo. Pogoń za snem Zainteresowana pisaniem musicali, znalazła ujście dla swych pasji w warsztatach literackich dla młodzieży z biednych dzielnic. Stamtąd trafiła na stypendium do prestiżowej szkoły w Nowym Jorku – tej samej, do której kilka lat wcześniej przyjęto Erykę Badu. Podobnie jak tamta, szkoły nie skończyła. Uznała, że Broadway jest dla niej zbyt skostniały. Wyniosła się do college’u w Atlancie. Początki nie były łatwe: występy w akademikach, sprzedawanie własnoręcznie wypalonych CD, szukanie bratnich dusz w obcym mieście. Nie minęła chwila, a Monáe była otoczona społecznością złożoną z aspirujących artystów, komiksiarzy, performerów i muzyków, tworzących półoficjalną organizację o nazwie Wondaland Arts Society (dziś pod tym szyldem ukazują się jej płyty). Wiadomo było jednak, że gwiazda Monáe rozbłyśnie solo. Gdy któryś z lokali w Atlancie na jeden wieczór otworzył swoją scenę dla amatorów, Janelle wykorzystała szansę. Jej wykonanie „Killing Me Softly” zelektryzowało publiczność, a łatwo było przewidzieć, że publiczność nie będzie przypadkowa. Właścicielem klubu był sam P. Diddy, a regularnym bywalcem muzyczny król Atlanty, BigBoi z Outkast. Ten ostatni tego wieczoru zaszczycił klub swoją obecnością i od razu uległ czarowi debiutantki. Krótko potem odwiedził ją w studiu i zaproponował udział w drugiej odsłonie swojego projektu, Purple Ribbon All-Stars. Znalezienie się na jednej płycie z zawodnikami pierwszej ligi (Cee-Lo Greenem, Sleepy Brownem i Bubbą Sparxxem) pozwoliło młodej pannie wyrobić sobie markę tej, której kolejne kroki należy bacznie obserwować. Piosenka „Lettin’ Go”, która trafiła na płytę, miała w sobie zresztą coś symbolicznego. Janelle napisała ją po tym, jak zwolniono ją z supermarketu Office Depot tylko za to, że odpowiedziała na maila od fana w godzinach pracy. Los wynagrodził jej po stokroć, bo zaraz po współpracy z BigBoiem przyszła propozycja od drugiego z rywalizujących ze sobą człon-

20

megahiro


ków największego bandu w hip-hopie. André 3000 zaprosił Janelle do szalonego projektu „Idlewild”, a udział w albumie podpisanym przez Outkast pomógł popchnąć jej własne sprawy na właściwe tory. Bez tak zdobytego kredytu zaufania trudno byłoby jej urzeczywistnić pomysły, które nijak nie mieściły się w ramach obowiązujących młode czarne wokalistki. Zamiast rzewnych ballad o ukochanym – elektryczny, eklektyczny sound inspirowany niemieckim filmem z lat 20. Zamiast mini – koszule, krawaty i buty jeździeckie. Gdy ukazała się jej pierwsza EP-ka, było jasne, że nie rzuca słów na wiatr. „Jako Afroamerykanka, chcę pokazać, że nie jesteśmy monolitem. Jest tyle nurtów, które nie są reprezentowane w przemyśle muzycznym, a to ważne, by młode dziewczyny miały wybór” – podkreślała w wywiadach. „Metropolis: The Chase Suite” była hołdem dla kina Fritza Langa i pierwszym odcinkiem rozpisanej na cztery części kosmicznej odysei. Na potrzeby cyklu Janelle stworzyła swoje alter ego w postaci Cindi Mayweather, samozwańczej obrończyni robotów. To ona jest narratorką w ekscentrycznej wyprawie przez mozaikę stylów, którą teraz kontynuuje na „The ArchAndroid”. Droga od EP-ki do pełnowymiarowego debiutu wiodła zupełnie nieoczekiwaną ścieżką. Na premierowej prezentacji tej pierwszej zjawił się bowiem P. Diddy, nieutożsamiany zazwyczaj z undergroundem. Król komercji nie stracił oka do okazji i zaproponował Monáe partnerstwo na wyjątkowych zasadach. Bez wtrącania się w proces twórczy, postanowił pomóc dziewczynie w dystrybucji. Według samej zainteresowanej, jego intencje nie były czysto handlowe: „Jak powiedział, pewnym rzeczom nie można zaprzeczyć i tylko mogę się cieszyć, że znalazł się na tym etapie swego życia, że chciał użyć swych zasobów, by pomóc wypłynąć czemuś tworzonemu całkowicie niezależnie”. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Ponownie wydana ze znaczkiem Bad Boy Records EP-ka zaowocowała nominacją do Grammy. Myślenie o drugiej EP-ce ustąpiło planom nagrania od razu całego albumu. Jednak Janelle nie zamierzała robić niczego w pośpiechu. „Moim celem było uniknięcie losu jednodniowych sensacji” – powiedziała brytyjskiemu „The Telegraph”. Summa technologiae Podczas prac nad „The ArchAndroid” paleta inspiracji poszerzyła się o kolejny miliard elementów. Hitchcock. Matrix. Philip K. Dick. Stary James Bond. David Bowie w kosmosie. Disney oczami Salvadora Dali. Wszystko to pojawia się w wypowiedziach artystki jako materiał źródłowy. Temat przewodni? Inność i opresja. Bo chociaż Monáe konsekwentnie utrzymuje, że temat androidów traktuje śmiertelnie poważnie, to jasno widać, że wykorzystuje go przede wszystkim jako idealną platformę do komentowania rzeczywistości społecznej. „Wybrałam androidy jako nowy symbol inności. Mogę się wczuć w ten temat, ponieważ znam go z własnego życia – jako czarna kobieta w przemyśle muzycznym” – tłumaczyła w „Chicago Tribune”. Pitchforkowi powiedziała z kolei, że natchnęło ją zdanie wynalazcy Raya Kurzweila, że około 2024 roku osiągniemy stopień rozwoju, w którym odróżnienie człowieka od maszyny stanie się niemożliwe. „To będzie moment, w którym to android będzie Obcym, tak jak wcześniej byli nim homoseksualiści i czarni”. Polityczne zaangażowanie po stronie prześladowanych oraz androgyniczny image Janelle prowokowały prasę do spekulowania na temat jej orientacji, ale ona powtarza, że spotyka się wyłącznie z robotami. Jeśli zaś chodzi o look, to Monáe widzi w nim hołd dla swoich korzeni. Uważa, że charakterystyczny garnitur to uniform spełniający podobną funkcję, co robocze ubrania jej rodziców. Dodaje też, że to wyraz sprzeciwu wo-

zamiast rzewnych ballad o ukochanym – elektryczny, eklektyczny sound inspirowany niemieckim filmem z lat 20. zamiast mini – koszule, krawaty i buty jeździeckie. gdy ukazała się jej pierwsza ep-ka, było jasne, że nie rzuca słów na wiatr

bec panującego w show-biznesie wzorca, według którego panna musi za wszelką cenę być sexy. Indywidualizm w ubiorze ma być uzupełnieniem muzyki, która wymyka się klasyfikacjom. Może dlatego, że w części została… wyśniona. Podczas podróży po Europie artystka czuła się tak naładowana emocjami, że na nocnej szafie zostawiała dyktafon, by zaraz po przebudzeniu nagrywać to, co przyszło jej do głowy. Pozwoliła, by strumień inspiracji popłynął swobodnym nurtem. Monáe twierdzi, że nigdy nie dąży do oryginalności za wszelką cenę. Jej celem są emocje, przepuszczone przez wrażliwość kogoś, kto żyje tu i teraz, słucha i ogląda wszystko. Sama określa się jako przedstawicielka pokolenia iPodów. „Ludzie trzymają tam wszystko, od Lauryn Hill, przez Sinatrę, po Nirvanę i Bacha. Nikt nie słucha tylko jednego gatunku. Ja jestem kapryśną artystką, zmieniam style.” Jeśli osiągnie sukces, jaki wróżą jej niemal wszyscy dookoła (najnowszy fan – Prince), to następne pokolenie wyrośnie na Janelle Monáe. Tymczasem warto sprawdzić jej słynny, sceniczny pazur – koncert już 7 października w Stodole. Janelle Monáe: 7.10. Stodoła, Warszawa

warszawski koncert monae to zaledwie jeden z dwóch europejskich występów wokalistki.

A takie mieliśmy miny, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy „The ArchAndroid”. w tej dziewczynie nie ma gniewu, nawet tego w wydaniu emo. Zachwyt przezgen rozmiłość, przyjaźń i cukierki. to, zdaje się, ten hipisowski dziawienie

21

megahiro

m


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Utalentowany

pan

Vincent tekst | anna bielak

Aktor, muzyk, malarz, neurotyk. Pracował z Kusturicą, Kaurismakim, Coppolą. Może się pochwalić kolekcją prestiżowych nagród. Sepleni. Nie lubi ludzi. Ale HIRO lubi Vincenta Gallo.

foto | materiały promocyjne

Nigdy nie próbował być bohaterem. Jako chłopiec chciał mieć tylko pościel z Supermanem, ale matka nigdy nie pozwoliła mu udekorować samemu sypialni dzielonej z bratem, siostrą i dziadkiem z drewnianą nogą. Vincent opowiadał, że zrobiła z niej iście dziewczęcy kącik, w którym musiał ukrywać swoje męskie gadżety (gitarę i sprzęt hi-fi). Wypukłe kształty kolorowych kwiatków zdobiących puchową kołdrę i poduszki znajdował co rano wyryte na swoich chłopięcych policzkach. Kiedy więc 16-letni Vinnie zdał sobie sprawę, że całe życie spędza na bezowocnych próbach kontrolowania swojego otoczenia, uciekł z domu i udał się do Nowego Jorku. Przez jakiś czas sypiał w samochodzie marki 66 Chevelle Supersport, gdzie słuchał muzyki i rzekomo jadał tylko kradzioną żywność. Kilka miesięcy później

22

film


ponad 60 razy przemeblował swoją niewielką kawalerkę, by uczynić z niej miejsce dokładnie takie, jak chciał. Pod koniec lat 70. spędził lato w Paryżu i zrozumiał, że Francja jest najlepszym miejscem na świecie, jeśli chce się zakosztować najgorszych rzeczy w życiu. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych poznał Jean-Michela Basquiata, założył zespół i zrobił swój pierwszy film na taśmie Super 8. Po debiucie na deskach nowojorskiego teatru obiecał sobie, że nigdy więcej nie wystąpi na scenie. Na początku lat 80. został postrzelony w nogę w trakcie potyczki gangów. Z drugim zespołem nagrał album „It Took Several Wives”. Zaliczył ekranowy debiut w dokumencie „New York Beat Movie” (1981). Trzy lata później skomponowana przez niego ścieżka dźwiękowa z filmu „The Way It Is” (1983) została uhonorowana Best Music Award na MFF w Berlinie. W 1989 roku opublikował książkę ze swoimi obrazami malowanymi w okresie znajomości z Basquiatem i zaczął pisać scenariusz „Buffalo 66”, którego premiera odbyła się dziewięć lat później na Sundance. Wystąpił w epizodycznej roli w filmie Martina Scorsese „Chłopcy z ferajny” (1990). Był twarzą kampanii reklamowej Calvina Kleina i modelem Anny Sui. Pracował z Kusturicą i Kaurismakim. Jego „Brown Bunny” (2003) wywołał skandal w Cannes. Podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Wenecji Gallo aktora nagrodzono za rolę w filmie Jerzego Skolimowskiego „Essential Killing”. Gallo reżysera „Promises Written in Water” – wielu krytyków nazwało pseudoartystą, który potrzebuje nowego psychiatry. Vincent odwołał wszystkie wywiady, podobno stwierdził, że jest zbyt neurotyczny, by rozmawiać z ludźmi. Vincent Gallo jest maniakiem. Obsesyjnie dąży do perfekcji. Przed rozpoczęciem zdjęć do „Brown Bunny” 12 razy przemalował motor Buda Claya, szukając odpowiedniego odcienia złotego brązu. Opowiadał też, że zdarzyło mu się omal nie umrzeć z przejedzenia w domu swojego przyjaciela Joh-

„Essential killing”, nowy, kontrowersyjny, pozbawiony dialogów film jerzego skolimowskiego, w którym gallo gra główną rolę, wchodzi do kin 22 października.

ny’ego Ramone’a. Został zabrany do szpitala, ale kiedy wrócił po godzinie, wziął kilka głębokich oddechów, wszedł do kuchni i zjadł wielką miskę płatków kukurydzianych z mlekiem. Nie wie, co jest z nim nie w porządku. To jednak nieprawda, że niczego nie lubi. Ma słabość do koloru brązowego i uwielbia króliki. Zapewne między innymi z tych powodów kocha „Brown Bunny”, mimo że Roger Ebert określił film mianem „najgorszej produkcji, jaka zawitała kiedykolwiek na festiwal w Cannes”. Dwugodzinny film drogi (do dystrybucji trafiła skrócona wersja) zakończony nieudawanym oralnym stosunkiem Vincenta Gallo z Chloë Sevigny oburzył krytyków. Szkoda, że po odrzuceniu niby-pornografii niewielu zdobyło się wówczas na wysiłek, by dostrzec psychozę, w jaką popadł bohater filmu, tragedię, którą przeżył, i iluzje, które niczym fatamorgany wędrowca na pustyni prześladowały go w drodze. Gallo pozwolił sobie jednak na stwierdzenie, że „nie ma większego komplementu, niż być odrzu-

W „Tetro” Francisa Forda Coppoli Vincent Gallo mówił niewiele, bo ukrywał rodzinne tajemnice

23

film


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

W „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego Vincent Gallo nie mówi nic, bo chciał wkurzyć jury festiwalu w Wenecji

gallo nie wypowiada w nim ani jednego słowa, mimo że jest niemal jedynym bohaterem świata przedstawionego. choć zawsze twierdził, że umie w ciszy docenić piękno, zdaje się jednak, że często traci kontakt ze światem, czasem krzyczy niczym ryba pod wodą

conym przez francuską publiczność”. Na szczęście nie zmieniło to jego stosunku do Clair Denis, z którą od dawna współpracował, występując między innymi w jej kanibalistycznym thrillerze „Trouble Every Day” (2001) u boku Tricii Vessey – oczywiście jako Pan i Pani Brown. Billy Brown zmusił Laylę (Christina Ricci), by udawała jego uroczą żonę w „Buffalo 66”. Brązowe powinny być kable w jego studiu nagraniowym, które dekorował przez ponad dwa lata. „A Brown Lung Hollering”, „Brown Daisies”, „Drowning in Brown” czy „Brown 69” to tylko niektóre z tytułów jego piosenek zawierających znamienny dla niego kolor. Kiedy Vincent był młody, była bowiem w jego życiu dziewczyna, Jolie Brown. Uwielbiał ją prawie na równi ze wszystkimi nastolatkami w brązowych, dziewczęcych uniformach. Amerykańskie skautki nosiły takowe w czasach, gdy Vinnie zaczął się interesować dziewczynami. Gallo nigdy nie zaprzeczał, że kobiety miały na niego ogromny wpływ. Fascynacja kinem i fotografią miała swoje korzenie w oczarowaniu kobietami w różnym wieku, które mógł obserwować na ekranie. Przez salon fryzjerski jego matki codziennie przewijała się grupa sąsiadek. Bez książek, płyt i radia – zmieniał się on w pustą scenę, na której monodram odgrywały panie. Kolorowe czasopisma porozrzucane po domu zasiały w jego głowie pragnienie obcowania z dziewczyną idealną. W 1992 roku Gallo ją poznał. W Andrea Rosen Gallery w Chelsea zobaczył 16-letnią Chloë Sevigny. Spotkali się kolejny raz cztery lata później w Paryżu na sesji zdjęciowej. Pod wpływem

zbiegu okoliczności (?) dzielili wtedy jeden pokój hotelowy. Po namiętnym pocałunku oboje zasnęli. Scenariuszem „Brown Bunny” były zainteresowane Jennifer Jason Leigh i Demi Moore, ale Gallo zdecydował się zrobić film, tylko jeśli zagra w nim Chloë – kobieta idealna. Od skandalu w Cannes nie zamienili ze sobą ani słowa. Gallo przyznał zaś w międzyczasie, że „robienie filmów jest jak zrywanie z dziewczyną. Boli, bardzo boli”. „Z czasem, kiedy cierpienie zaczyna słabnąć, jako reżyser zaczynasz kontekstualizować swoje uczucia” – stwierdził Gallo jakiś czas później. W „Promises…” Vincent-Kevin opowiada o nich nawet zbyt często – w ciągu dziesięciominutowej sekwencji, powtarzając w kółko trzy linijki tekstu. Potem milknie. Obserwuje taniec Mallory (Delfine Bafort), a chwilę później każdy skrawek jej nagiego ciała zapisuje w pamięci elektronicznej kamery. Czarnobiały, monochromatyczny, ziarnisty obraz przywołuje wspomnienia filmów z lat 60. i 70. – niektórych obrazów Andy’ego Warhola („Chelsea Girls”, 1966) czy Johna Cassavetesa – kręconych w nowofalowym stylu, stawiających na dekonstrukcję narracji. Daleko co prawda Vincentowi Republikaninowi do identyfikacji z neo-Beat Generation, ale w „Promises…” przysłuchuje się on własnym pseudointelektualnym rozmowom, zmaga się z nieokreślonością. O filmach Cassavetesa pisano, że „rozczłonkowane ciało i rozczłonkowana opowieść utrzymują w zawieszeniu zarówno osąd moralny, jak i czas”. Chciałoby się powiedzieć to samo o Gallo, ale czy to nie nadinterpretacja pseudointelektualnej papki, którą według niektórych zaserwował Quentinowi Tarantino (przewodniczącemu jury) w Wenecji? Reżyser nazwany został przez niego „dupkiem” docenił jednak milczenie Vincenta w filmie Skolimowskiego, „Essential Killing”. Gallo nie wypowiada w nim ani jednego słowa, mimo że jest niemal jedynym bohaterem świata przedstawionego. Choć zawsze twierdził, że umie w ciszy docenić piękno, zdaje się jednak, że często traci kontakt ze światem, czasem krzyczy niczym ryba pod wodą – bezdźwięcznie i zawsze dziwi się, że nikt go nie słyszy. Kiedy na początku lat 80. wrócił do Buffalo, by puścić ojcu skomponowaną przez siebie muzykę, ten nazwał go psycholem i wyrzucił za drzwi. „Myślałem, że muzyka, którą mu przywiozłem, była piękna” – powiedział Gallo. „Skąd miałem niby wiedzieć, że to, co jest oczywiste dla mnie, nie będzie takie dla kogoś innego?!”. Ciekawe, czy po latach znów zadał sobie podobne pytanie.

24

film


NSW Destroyer Jacket | Klasyka na nasze czasy Nike Destroyer Jacket - nowa propozycja klasycznej, amerykańskiej kurtki sportowej. W sezonie jesień/zima 2010 ikona linii Nike Sportwear przeszła kolejne zmiany. Projektanci Nike urozmaicili kurtkę m.in. suwakiem z tradycyjnymi napami, który dodatkowo uszczelnia kurtkę, zatrzymując ciepło. Dodatkowe panele Nike Sphere w okolicach karku oraz w dolnej części pleców, zapewniają większy komfort. Tradycyjną podszewkę z tafty zastąpiono nylonowym materiałem ripstiop co nadaje kurtce luksusowy wygląd. Co więcej innowacyjna dwuwarstwowa wełna wodoodporna zapobiega przemakaniu. Nowa kurtka Nike Destroyer Jacket dostępna jest w wersji damskiej oraz męskiej.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst | Jan Mirosław

Zachęceni smakowitymi skojarzeniami z nowego singla piosenkarki postanowiliśmy zrobić wywar z jej dotychczasowych działań. Strawne bardziej lub mniej – oto wszystkie smaki Brodki. Słodka Jak: miód, rumianek, szpinak, cynamon i poziomki. Piosenka: „Ten” Słodki to smak beztroski. A ile trosk ma 16-latka, która wygrywa „Idola” większością 69 procent głosów? Jeśli Monika Brodka je miała, to nieźle się kryła. Góraleczka z Twardorzeczki okazała się pannicą pyskatą i hardą, a do tego dosyć osłuchaną. Po zwycięstwie nie poszła w cepeliadę, nie śpiewała o jajecznicy (jak Ala Janosz) ani nie szukała duetów z Łukaszem Zagrobelnym (jak potem Ewelina Flinta). Za to wszystko należą się punkty. Kiedy mówiła, że lubi Jill Scott i Lauryn Hill, chcieliśmy jej wierzyć, ale musieliśmy wziąć poprawkę na jej wiek, bladość i ogólną słowiańskość. I choć debiutancki „Album” wypełniały w połowie wzięte z „Idola” covery od Grace Jones (wow) po Lenny’ego Kravitza (au), to cała jego wartość tkwiła w paru melodyjnych piosenkach śpiewanych po polsku. Może poza tą z Liroyem. Ale hej, takie były czasy. W pierwszym teledysku Brodka zabawia się wyciąganiem taśmy z kaset VHS. To musiało być naprawdę bardzo dawno. Słona Jak: sery pleśniowe, ryby i woda mineralna. Piosenka: „Miałeś być” Słony smak podobno przyczynia się do powstawania lęków, a te łatwo mogą stać się udziałem młodej gwiazdki wystawionej na żer przemysłu muzycznego i mediów. Nie przypadkiem tak smakuje sodówa. Po sukcesie pierwszych singli z debiutanckiego albumu Brodka wydawała się świadoma

góraleczka z twardorzeczki okazała się pannicą pyskatą, hardą, a do tego dosyć osłuchaną. nie poszła w cepeliadę, nie śpiewała o jajecznicy ani nie szukała duetów z łukaszem zagrobelnym

foto | materiały promocyjne

zagrożenia i w wideoklipie do promującego jego reedycję kawałka kreuje się na polską Madonnę, Britney Spears i Gwen Stefani w jednym – popową diwę zmęczoną nieustannym śledzeniem, zaszczutą przez paparazzich, spragnioną wolności. Szkoda, że muzyka nie poszła w parze, bo wtedy nie zadawalibyśmy pytania: nie za wcześnie na blazę? A tak zamiast Brodki wyrywającej się z więzienia, jak w teledysku, dostaliśmy Brodkę uwięzioną w przepisowym radiowym brzmieniu. Nie żeby się nie opłacało – wygrała tym Opole. Oj, mała, miałaś być fajna. Gorzka Jak: czerwone wino, kawa, herbata i cykoria. Piosenka: „Miał być ślub” W 2006 roku wydarzeniem narodowej rangi stały się przygotowania młodej wokalistki do matury. Ona sama nie omieszkała wypłakać się na łamach „Gali”, że czuła się okropnie, gdy „Fakt” napisał, że na pewno nie zda. No straszne. Świat wstrzymał oddech... Naprawdę jednak chodziło nie o stopnie z fizyki, a o ocenę z zachowania. Od miesięcy tabloidy i raczkujące pudelki żywiły się pikantnymi doniesieniami na temat związku piosenkarki ze starszym o kilkanaście lat Janem Wieczorkowskim. Prawdziwy medialny cyrk rozpętał się jednak dopiero po ich rozstaniu. Wytyczono jasne linie podziału, wytoczono grube działa. On miał być zepsutym playboyem, wykorzystującym okazję. Ona naiwną gąską, proszącą się o kłopoty. Na dodatek – bez tej przeklętej matury. Brukowce próbowały wycisnąć z historii, ile tylko się da, ale obie strony zachowały milczenie. Tym większe oczekiwania wiązano z płytą, która ukazała się niedługo potem. Poprzedzające ją wywiady zapowiadały Brodkę nieco podłamaną i ponad wiek refleksyjną, serwującą życiowe mądrości w rodzaju: „Każdy na swój sposób jest samotny. Również kiedy jest się w związku. W Warszawie, nawet będąc w parze, jest się samemu”. Pasowałby tytuł „Samotna w wielkim mieście”, ale niestety wzięła go już Kasia Kowalska. Duch jednak pozostał, wyrażony w smętnych na ogół lirykach autorstwa między innymi Ani Dąbrowskiej. Jej obecność miała być zaletą, ale tylko podkreślała, że „Moje piosenki” to bardzo niewłaściwy tytuł dla płyty tak bardzo pozbawionej wyraźnej tożsamości. Tę nową nagrała także po to, „żeby nikt już nie miał problemu, słuchając radia, ze stwierdzeniem, czy to śpiewa Brodka czy Dąbrowska”. Kwaśna Jak: cytryna, kiełki, pomidory. Piosenka: „W pięciu smakach” Kwaśny działa odświeżająco. Nowemu wydawnictwu, zgodnie z odwiecznym rytuałem, towarzyszą zapewnienia, że to wreszcie jest to. Że wresz-

26

muzyka


Brodka słodka jak szpinak

„granda” ukazuje się po czterech latach fonograficznego milczenia. brodka miksuje – nowe inspiracje z folklorem rodzinnych stron. góralowi już nie żal

27

muzyka


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

cie słyszymy ten prawdziwy głos, którego artystka poszukiwała tak długo. Zdaje się, że jest to ten jeden przypadek na sto, kiedy można w te zapewnienia uwierzyć. Pomysł na całość wziął się ze wspomnienia stron rodzinnych. „Miałam przed oczyma obraz dziadów, którzy na Boże Narodzenie chodzą od domu do domu, przebrani w oryginalne, kolorowe, dziwne stroje. Chciałam z tej góralskości wydobyć raczej rytuał niż cepelię. Raczej piękno niż kicz. Kolory, wzory, wrażliwość” – zapewnia, broniąc się przed etykietkami. Najwidoczniej zależy jej na utrzymaniu wrażenia, że ta płyta jest raczej w kontrze niż w zgodzie z trendami. Podkreśla, że postanowiła nagrać materiał dopiero wtedy, gdy odważy się na kompletną zmianę. W towarzystwie producenta, Bartka Dziedzica, wyjechała szukać inspiracji w rodzinnych stronach. Podczas improwizowanych sesji z góralami szukali patentów na wykorzystanie ich instrumentów w nowy, odkrywczy sposób. „Na początku zastanawialiśmy się, jaka ta płyta powinna być, jaka może się spodobać. Ale dopiero wtedy, kiedy przestaliśmy myśleć o cudzej ocenie, o prawdopodobnym przyjęciu, zaczęliśmy nagrywać coś wartościowego”. Ostatecznie wykorzystali jedynie niewielką część nagrań z Żywca – akurat tyle, by finalny produkt zachował klimat bez osuwania się w dosłowność. Ostra Jak: goździki, wódka i mięta. Piosenka: „Sauté” Najfajniejszy smak w muzyce, bo tylko on bierze się z prawdziwego podrażnienia. Na „Grandzie” Brodka drażni się z nami na sto sposobów: zmienia głosy, przeistacza się w zupełnie różne persony, bawi się nowo odkrytą zmysłowością, tryska poczuciem humoru. Sama określa ten miks brzmień i nastrojów folkiem z cyrku pod arkadami, połamanym i poskręcanym w muzycznej i słownej ekwilibrystyce. Ułatwiają to teksty Radka Łukasiewicza (Pustki) i Jacka Szymkiewicza (Pogodno), pełne zabawnych wygibasów, urzekające seksowną polszczyzną. Jeśli piosenkarka protestuje przeciw porównaniom z Marią Peszek, to dlatego, że te się nieuchronnie pojawią. Wynikać będą jednak nie z rzeczywistych podobieństw, a z deficytu inteligentnego, popowego grania w tym kraju. W końcu ktoś porówna ją i z Nosowską. Zanim to nastąpi, warto wyrobić sobie własne zdanie. Brodka miesza smaki: tu tradycyjnie, ale na ostro

na „grandzie” brodka drażni się z nami na sto sposobów: zmienia głosy, przeistacza się w różne persony, bawi się nowo odkrytą zmysłowością, tryska poczuciem humoru. ułatwiają to teksty, pełne zabawnych wygibasów, urzekające seksowną polszczyzną

28

muzyka


Impreza odbywa się w ramach Fashionphilosophy Fashion Week Poland Więcej informacji już wkrótce na: www.fashionweek.pl


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst | Bartosz Sztybor

ilustracje | Robert Adler

W Polsce już kilka lat temu zasłynął (co przełożyło się na paru fanów i trzy emerytowane groupies) serią parodystycznych komiksów spod szyldu „48 stron” oraz dwoma świetnymi albumami z cyberpunkowego cyklu „Status 7”. Natomiast w tym roku zadebiutował na amerykańskim rynku, gdzie rysuje kolejne zeszyty „Dust to Dust”, czyli komiksowego prequela powieści „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” Philipa K. Dicka. robert adler opowiada o spełnieniu i jego braku, dystansie do pracy oraz byciu – nie, nie, to nie jest literówka – rytownikiem. 30

komiks


Nazwałeś swojego bloga „Najgorszy rysownik świata”. Masz o sobie tak niskie mniemanie? To był żart związany z tym, co napisałem w którejś notce – ktoś w pracy nazwał mnie najgorszym rysownikiem świata. Uznałem, że to zabawne. Z drugiej strony, najlepszym rysownikiem to ja też nie jestem.

Kadry z komiksowej serii „Dust to Dust”

Mówisz, że nie jesteś najlepszy, ale jednak niedawno zadebiutowałeś na amerykańskim rynku, w wydawnictwie Boom! Studios. Czujesz się doceniony, może nawet spełniony? Jakoś nie myślę o tym w ten sposób. Komiks, który rysuję, nie jest mój, podobnie jak storyboardy, które robiłem w agencjach reklamowych. Jak mi ktoś w Ameryce wyda autorski album... taa. No właśnie, do robienia komiksów w Polsce potrzebna jest pasja, bo dużych pieniędzy z tego nie ma. Czy teraz, robiąc komiksy za większe pieniądze, pasja mimo wszystko została? Wiesz, pasja pasją, ale teraz to jest przede wszystkim praca. I to jest normalne, wykonujesz pracę, dostajesz pieniądze. Normalne pieniądze, za które starcza na czynsz i jedzenie. Przede wszystkim to jest zupełnie inne niż robienie komiksów, z którym miałem do czynienia do tej pory. Mnie zawsze kręciło nie samo rysowanie, ale też wymyślanie historii, a tu nie mam na to wpływu, więc jest taki dystans trochę do tego. Ale poza pieniędzmi, robiąc komiks dla amerykańskiego wydawnictwa, odczuwasz jeszcze jakąś przyjemność z tworzenia? Czy to raczej czyste rzemiosło? Momentami. Czasem mogę się na rysunkach powyżywać ze swoimi ulubionymi rzeczami, jak giwery, pojazdy i takie tam... Ale zazwyczaj to ja się jednak czuję nie jak rysownik, a rytownik. Scenariusz „Dust to Dust” ma dużo dialogów i trzeba się trochę nagimnastykować, żeby wszystko nie było gadającymi głowami. To znaczy, że masz wolną rękę, jeśli chodzi o kompozycję plansz i kadrów? Do pewnego stopnia oczywiście. Scenariusz wprawdzie określa, ile jest kadrów na planszy albo czy dany kadr ma być szeroki na całą planszę, ale co do zakomponowania samego kadru zwykle ogranicza się do sformułowań: „Victor jest po lewej, a Malcolm po prawej” i tu sobie można w pewnym zakresie pokombinować. Z drugiej strony, stachanowskie tempo pracy skutecznie ogranicza takie zapędy. Nie boisz się, że przez to tempo w pewnym momencie się wypalisz? Boję. Ale co poradzić... W ogóle sam początek twojej współpracy z Boom! Studios był dość ciekawy. Nie starałeś się wyjątkowo o pracę na tamtejszym rynku. Wydawnictwo samo się do ciebie zgłosiło. Właściwie to zacząłem się starać, poprosiłem Marka Oleksickiego, który już od jakiegoś czasu pracuje dla amerykańskich wydawnictw, żeby zasięgnął języka, czy kogoś tam nie potrzebują. Marek obiecał, że zapyta, jak tylko skończy bieżący numer, ale zanim to nastąpiło, Bryce Carlson z Boom! Studios zostawił mi notatkę w komentarzach na blogu. Telepatia normalnie. Albo spisek, na pewno wydawnictwa komiksowe podglądają nam e-maile. Wspomniałeś wcześniej o tym, że poza rysowaniem kręci cię też wymyślanie historii. Gdy czytasz scenariusze „Dust to Dust” albo oglądasz efekty pracy kolorysty – nie przeklinasz ich w duchu, że spieprzyli robotę i ty byś zrobił to lepiej? Może trochę. Ale jak mówię – to praca. To nie moje, nie wyłącznie moje dzieło. I to, że mam do tego trochę większy dystans, to akurat dobrze. Twój amerykański debiut to komiksowy prequel książki „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. Jako miłośnik oryginału nie uznałeś tego na początku za świętokradztwo? Nie, nie mam jakiegoś parcia na świętości, zresztą to tylko powieść. Z Biblią robiono gorsze rzeczy. Poza tym bardziej jestem fanem filmu. Film też nie trzymał się bardzo pierwowzoru.

„dust to dust” to seria albumów komiksowych inspirowanych powieścią philipa k. dicka. ruiny cywilizacji, większość populacji wyemigrowała na inne planety i trzeba wyłapać androidy.

Serię zaplanowano na osiem zeszytów, czyli całość skończy się w tym roku. Masz już plany na przyszłość albo kolejne propozycje? Na razie wstrzymuję swoje plany, praca nad „Dust to Dust” jest zbyt absorbująca. Natomiast Bryce napomknął już coś o kolejnym projekcie, do którego chcieliby mnie zaangażować, ale nie znam jeszcze żadnych szczegółów. Ten projekt ma być luźniejszy pod względem terminów i może wtedy uda mi się wygospodarować chwilę na coś innego. Z polskiej perspektywy osiągnąłeś sukces, a jak to wygląda z perspektywy amerykańskiej? Nie znam wyników sprzedaży, jeśli o to pytasz. Poza tym to nie jest jeszcze sukces. Dom i samochód to będzie sukces. Dobra, niech będzie mieszkanko w bloku. Poważnie, przebicie się z autorskim projektem, to byłby sukces. Na razie to jest tylko praca. Praca w branży komiksowej za pieniądze, które pozwalają wyżyć, czyli nieosiągalne marzenie twórcy komiksów w Polsce, ale wciąż tylko praca. Pytam też o to, jak na tamtejszym rynku, pełnym komiksów, można się wyróżnić i wyrobić swoją markę. Czy autorski projekt jest wyznacznikiem? Może trochę myślę kategoriami, do jakich przywykłem, bo nie znam za bardzo realiów amerykańskich. Żeby wyrobić sobie markę, pewnie wystarczy porządnie wykonywać swoją pracę. Ale autorski projekt to z pewnością większy prestiż. Poza tym, jak mówiłem, lubię wymyślanie historii. Nie żebym był w tym dobry czy coś.

31

komiks



G-shock Shock the world 23 września w warszawskiej Fortecy G-SHOCK wstrzasnal polska. Impreza która do tej pory odbywala się w wielu miejscach na swiecie dotarla do naszego kraju. Warszawa znalazla się wśród takich metropolii jak Nowy Jork, Tokio, Hong Kong, Paryz, Sao Paulo, Sydney itd. Na impreze specjalnie przyjechal tworca G-SHOCKa – Kikuo Ibe który lamana polszczyzna przedstawil historie powstania tego najmocniejszego zegarka na swiecie. Pozniej manager marki – Rafal Zadara opowiedzial o nowosciach i ambasadorach marki. Wśród nowosci najciekawszy jest nowy GX-56 który wygladem nawiazuje do klasycznego DW-5600, ale w jego przerosnietej kopercie znajduja się az 3 warstwy ochrony przez co poziom wytrzymalosci podniosl się jeszcze wyzej niż dotychczas. Grono polskich przyjaciol marki rozszerzylo się poza dotychczasowych Oglaze i Kumora i przedstawiono skate’a Krisa Sereczynskiego i artyste mlodego pokolenia – Pana Sepeusza. Specjalnie na impreze zaproszono z Nowego Jorku Todda Jordana który miał dotad kolaboracje z GShockiem i projektowal wlasny model zegarka, ale tym razem wysta-

pil w roli fotografa przez tydzien przygotowujac zdjecia prosto z warszawy i specjalnie na SHOCK THE WORLD. Prawie 1000 przyjaciol G-Shocka bawilo się przy darmowych drinkach, pokazach beatboxu w wykonaniu Bladego Krisa oraz pokazach Rafala Kumorowskiego na jego trialowym rowerze. Wgablotachwpodzielonychtematyczniesalach pokazano cala aktualna kolekcje G-Shocka lacznie z dwoma polskimi kolaboracjami tworzonymi z Turbokolorem i RUSHem. Specjalne salki pokazaly tez siostrzana marke wytrzymalych zegarkow dla kobiet – BABY-G oraz aparaty cyfrowe o analogicznej odpornosci – Exilim G1. Miejmy nadzieje ze SHOCK THE WORLD warsaw za rok znow wstrzasnie imprezowa rzeczywistoscia polski ponieważ impreza była bardzo udana, a G-SHOCK pokazal ze potrafi dopasowac się do swoich wielbicieli.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst | maciek piasecki

foto | piotr kokorczak

Dla nas są nawet Miss Świata. Nawet jeśli nie zgadza się płeć, nawet jeśli nie pokrywa się uroda – i tak prorokujemy, że zajdą dalej niż kandydatki do tytułu. W końcu z hasła, że są ładni w mniej oczywisty sposób, zrobili promocyjny atut, a na słodko-gorzkiej debiutanckiej płycie „Fitness” smutasów zachęcają do tańca, a u wesołków wywołują doła. Miss Polski – do tańca i do różańca. Demówkę nagraliście po angielsku – dlaczego zdecydowaliście, że płyta będzie po polsku? Moja dziewczyna porównuje was do Formacji Nieżywych Schabuff… Olek Świerkot (gitary, klawisze, produkcja): Moja dziewczyna mówi, że jesteśmy dużo lepsi. Kwestia gustu. A ten polski wyszedł jakoś naturalnie, chociaż trzeba było trochę odwagi, żeby się na to zdecydować. Były kłótnie? Olek: Od zarania zespołu! Kto ciągnął w stronę angielską, a kto w polską? Roman, swoje solowe płyty jako Graftmann nagrywasz przecież po angielsku. Roman Szczepanek (gitary, wokal): To pojawiało się falowo: najpierw wszyscy chcieli po angielsku, później po polsku… Olek: …a później znowu po angielsku. Jeśli wydajesz płytę w Polsce, to jednak warto spróbować nagrać ją po polsku. To, że rozmawiamy teraz o tekstach, jest tego najlepszym dowodem. Gdybyśmy nagrali album po angielsku, wszyscy skupialiby się jedynie na muzyce, a słowa w piosenkach są przecież nie mniej ważne. A nie kusiło was, by zostawić kilka utworów w pierwotnej wersji? Olek: Roman powiedział, że nie lubi dwujęzycznych płyt. Roman: To prawda. Niewykluczone, że nagramy jeszcze coś po angielsku. Ale w Polsce wydajemy płytę z polskimi tekstami. To było ciekawe wyzwanie. Gdyby wszystko było po angielsku, bylibyśmy tylko gorszym Pet Shop Boys. Olek: Ale nikt nie porównywałby nas do Formacji Nieżywych Schabuff! Roman: Bylibyśmy polskim zespołem, który próbuje naśladować kogoś z zagranicy. Olek: Po polsku materiał okazał się zdecydowanie bardziej oryginalny, chociaż pojawią się skojarzenia, do których niekoniecznie dążyliśmy. W takim razie do czego dążyliście? Olek: Wiedzieliśmy, że będzie smutno, bo podobają nam się smutne piosenki, ale zamysł był taki, żeby nagrać płytę taneczną. Melodyjność wyszła sama. A jeśli chodzi ci o konkretne zespoły, to nietrudno wskazać takie, które grają smutną, ale taneczną i melodyjną muzykę: Duran Duran, Roxy Music, Talking Heads. Może nawet Kings of Convenience.

34

muzyka


To są zespoły, które cenicie? Czy to tylko taka stylizacja? Olek: Gdybyśmy ich nie lubili, to nie nagralibyśmy płyty, o której rozmawiamy. To są bardzo dobre zespoły. No wiecie, Macio Moretti gra przeboje Kombi. Olek: Kombi też miało kilka świetnych przebojów! Roman: Ale to było dawno temu! Olek: Zespoły, o których mówię, wyróżniały się. Ich muzyka do dziś jest inspirująca i wyjątkowa. Czym się wyróżniały? Olek: Miały przekaz. Dobre piosenki, sensowne teksty. My chcieliśmy nagrać płytę, która byłaby trochę niezobowiązująca. Bez nadęcia. Dla was czy dla słuchacza? Olek: Dla słuchacza. Czyli muzyka tło do zmywania podłogi w łazience? Olek: Nie, zupełnie nie! Chodziło nam o to, żeby to była płyta bez patosu, lekka. To, że nagraliśmy ją po polsku, było dodatkowym utrudnieniem, bo język polski sam w sobie jest patetyczny i trzeba się trochę nagimnastykować, by uchwycić jego lekkość.

Serio? Roman: Nie wiem. Na pewno napisanie tekstów po polsku, które byłyby ciekawe, oryginalne i które dałoby się zaśpiewać, jest trudne. Łatwo popaść w banał czy nawet w śmieszność. To jest ciągłe balansowanie. Ja pisałem teksty w formie, która najbardziej mi odpowiada, czyli z lekką ironią i dystansem. Pojawia się w nich tematyka filmowa, bo filmy oglądam nałogowo. A to, czy one są dobre, czy nie, ocenią ludzie, którzy posłuchają płyty. Olek, ty i Błażej nie wtrącaliście się w teksty? Olek: Nie. Taki mamy układ. Wyuczyliśmy się tego przez lata. Ale to nie jest płyta Graftmanna i gości? Olek: W Miss Polski każdy odpowiada za coś innego. Ja za brzmienie piosenek, Roman za to, co w nich śpiewa, a Błażej jest od krytykowania naszych pomysłów i grania na basie. A macie jakieś wesołe piosenki? Czy tylko dołerskie? Olek: Jak pisaliśmy piosenki, nie dzieliliśmy ich na te kategorie. Roman: Dla mnie to nie są piosenki, które dołują. Bardziej określiłbym je jako nostalgiczne, sentymentalne. Lubię stare kino i muzykę sprzed lat. Lata 80. i wstecz. I ta płyta dla mnie jest trochę odzwierciedleniem tęsknoty za dawnymi czasami i ludźmi, których mogę oglądać tylko w filmach.

Miss Polski od lewej: Olek Świerkot Roman Szczepanek Błażej Nowicki

chodziło nam o to, żeby to była płyta bez patosu. to, że nagraliśmy ją po polsku, było dodatkowym utrudnieniem, bo język polski sam w sobie jest patetyczny i trzeba się nagimnastykować

35

muzyka


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Miss Polski od lewej. Lub prawej: Miss Polonia Miss Świata Miss Uniwersum

teraz jest tak, że jak chcesz być oryginalny, to musisz siedzieć w alternatywie. trudniej jest przekonać wszystkich dookoła, że masz dobry pomysł, że warto umożliwić ci realizację filmu czy nagranie płyty

muzycy się zestarzeli i przestali szukać, co jest zresztą naturalne, a młode zespoły albo radzą sobie jakoś w niszy, albo dostosowują się do wymagań rynku i zwykle zaniżają poziom do wymaganego minimum. Gdzie jest waszym zdaniem źródło tego problemu? Olek: Może w tym, że z góry zakładamy: jeśli jest coś z Zachodu, to musi być lepsze.

Niby czym się różnią ludzie z lat 80. od tych teraz? Roman: Mam bardziej na myśli nawet lata 60. Tamta muzyka, tamte filmy były w jakiś sposób bardziej oryginalne i ciekawsze. Dziś jest mnóstwo rzeczy wtórnych, robionych jedynie dla komercyjnych celów. Ci najlepsi wzorują się zwykle na czymś wybitnym z przeszłości. Zespoły zawsze musiały na siebie zarabiać, jednak mam wrażenie, że dawniej to muzyka była najważniejsza. I dzięki temu spora jej część przetrwała próbę czasu. A to nie jest tak, że one się wydają oryginalne, bo były bardziej nowatorskie? Roman: Były bardziej oryginalne, ponieważ to sami twórcy realizowali swoje pomysły od początku do końca. Muzycy nagrywali płyty, na jakie tylko mieli ochotę, a reżyserzy tworzyli filmy dokładnie takie, jakie chcieli. Kino autorskie przeżywało prawdziwy boom. Teraz jest tak, że jak chcesz być oryginalny, to musisz siedzieć w alternatywie. Trudniej jest przekonać wszystkich dookoła, że masz dobry pomysł, że warto umożliwić ci realizację filmu czy nagranie płyty. Mówicie Pet Shop Boys, Duran Duran – odcinacie się od spuścizny tych zespołów, które grały w Polsce? Olek: Republika była genialna, Maanam był genialny, nawet ta nieszczęsna Formacja Nieżywych Schabuff na początku miała fajne numery. Tamci

Czyli trzeba być jak z zagranicy? Olek: Nic nie trzeba. Na siłę nie zrobisz niczego dobrego. Ale polska muzyka to obciach, tak? Olek: Nie. Chociaż mi określenie „polska muzyka” kojarzy się od razu z taką siermiężnością, z tak zwanym „polskim rockiem” lat 90., gdzie trzeba było mocno przywalić po garach i zrobić „jeeeaaa”. Są zespoły, które nadal tak grają i mają się całkiem nieźle. A jeśli ktoś próbuje po polsku inaczej, to jest mu trudniej. I wy się ustawiacie w opozycji do tego „polskiego rocka”? Olek: To chyba słychać. Chodzi o to, że emocje można przekazać w inny sposób. Może to się okazać naszym problemem, jeśli nikt nie zrozumie tego, co robimy. To wtedy nagracie płytę z ciężkim brzmieniem? „Miss Polski gra hard rocka”? Roman: Tytuł na pewno pociągnąłby sprzedaż. I będziecie grać na festynach! Olek: Jeszcze jesteśmy na to za młodzi! Ale marzymy o tym. Graj i wygraj płytę Miss Polski – str. 17

36

muzyka



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

W cztery oczy z komiksem niemieckim, czyli „W cztery oczy” Hommera

tekst | Bartosz Sztybor

ilustracje | materiały promocyjne

Jeszcze kilka lat temu polski rynek komiksowy zalewały głównie produkcje ze Stanów Zjednoczonych i Francji. Znane nazwiska, kultowe tytuły, powieści graficzne z pierwszych stron gazet zaczęły się jednak powoli wyczerpywać. Dlatego też polscy wydawcy rozpoczęli eksplorację mniej znanych rynków. Taurus Media zainwestował w Portugalczyków, Timof Comics – w komiksy rosyjskie, a Kultura Gniewu zaufała Niemcom. I choć wszystkie te strzały trafiły w dziesiątkę, to nasi zachodni sąsiedzi zadomowili się najlepiej, co właśnie teraz idealnie widać. Kultura Gniewu – która pierwsza spojrzała łaskawym okiem na produkcje miłośników piwa, golonki i samochodów skradzionych we Francji przez Polaków – kontynuuje swoją linię wydawniczą i wraca do dwóch sprawdzonych nazwisk. Na naszym rynku pojawiają się więc ponownie Sascha Hommer (twórca wydanego trzy lata temu „Insekta”) oraz Mawil (prawdziwa gwiazda niemieckiego komiksu, twórca „Bend”). Duet ten postanowiły wesprzeć inne wydawnictwa, bo przecież – jak głosi stare szczecińskie przysłowie – dwóch Niemców to jeszcze nie inwazja. I tak Timof Comics wypuszcza następną opowieść Flixa (autora wcześniejszego „Pamiętam, jak...”), a Taurus Media – kolejny album Uliego Oesterle (twórcy „Hectora Umbry”). I owszem, można tu mówić o zmowie rodzimych wydawców, ich strzale z otwartej ręki w twarz patriotyzmu i zamachu na niepodległość polskich twórców. Faktem jednak jest, że te cztery niemieckie komiksy – pomińmy na razie ich subiektywną ocenę – doskonale pokazują zróżnicowanie tamtego rynku oraz duże umiejętności tamtejszych twórców. Zamiast więc manifestować swoje oburzenie pod Pałacem Prezydenckim, lepiej od razu podnieść ręce do góry i przyklasnąć tej inwazji.

Mawil – którego polscy czytelnicy znają głównie z komiksów autobiograficznych – w wydanym właśnie „Safari na plaży” pokazuje nowe oblicze swojej twórczości. Prosty i luźny albumik o beztroskim króliku (jakby wyjętym z prac Trondheima) jest bez wątpienia mniej udany od poprzednich wydawnictw Niemca, ale zyskuje dzięki ogromnej lekkości. Lekkości nie tylko w rysunku, ale i w samym opowiadaniu historii. W „Safari na plaży” nie ma silenia się na epickość, jest kameralność, dowcip i ładne dziewczyny z jeszcze ładniejszymi biustami (do zapamiętania: Mawil mistrzowsko rysuje niewiasty). Tej lekkości brakuje z kolei „W cztery oczy” Saschy Hommera, który opowiada o swoich doświadczeniach z narkotykami. Wydawałoby się, że to temat, który sam się pisze i oczywiście są tu fragmenty, gdy wspomnienia autora działają na emocje. Niestety zagłusza je toporne użycie metafory i momentami rwana, strasznie chaotyczna narracja. Hommer mógłby się uczyć od Flixa, który w „Dziewczynach” streszcza jedną dobę ze swojego życia. Z humorem i dystansem mówi o pracy, przyjaźni i kobietach, a dokładniej o jednej kobiecie, z którą spędza romantyczny dzień. Choć sama historia jest prosta, a każdy mógłby opowiedzieć takich setki,

38

KOMIKS


to Flix cudownie pokazuje, że nawet z pospolitych rzeczy można wydobyć coś niesamowitego. I on tą niesamowitością czaruje na każdej stronie. A skoro już o niesamowitości, to w drugim tomie „Hectora Umbry” Uliego Oesterle jest jej na pęczki. Jest, bo musi być, w końcu to dalszy ciąg komiksu kryminalnego z mistycznym tłem. Doskonała kreska świetnie współgra z intrygującą fabułą, pełną zaskakujących zwrotów akcji i soczystych dialogów. To rozrywka na bardzo wysokim poziomie. Choć nie wszystkie powyższe albumy prezentują ten wspomniany bardzo wysoki poziom, to zestawione razem świadczą o wysokiej jakości niemieckiego rynku komiksowego. W tym wypadku nieistotne jest, że „Hector Umbra” czy „Dziewczyny” są bardziej, a „W cztery oczy” czy „Safari na plaży” mniej udane. Patrząc na tych czterech twórców i te cztery tytuły można bez żadnego zająknięcia mówić o technicznej dojrzałości, pomysłowości i ogromnej świadomości medium u naszych zachodnich sąsiadów. To dowód na to, że niemiecki rynek – tak naprawdę niewiele większy od naszego – stoi na o wiele wyższym poziome. Tamtejsi autorzy nie mają problemów z napisaniem, a później narysowaniem pełnometrażowej historii. Nie ograniczają się także do jednego schematu fabularnego, bo każdy bierze na warsztat inny gatunek. A nawet jeśli już trafia się to samo źródło inspiracji (autobiografizm w „Dziewczynach” i „W cztery oczy”), wykorzystuje inne narzędzia i wtłacza fabułę w inną atmosferę. Niesamowite jest to, że każdy z tych komiksów traktuje o czymś innym, akcentując swoją gatunkową odrębność, a jednocześnie podkreślając różnorodność całego rynku. Wśród tych czterech albumów jest bowiem miejsce na komiks rozrywkowy i artystyczny, na komediową autobiografię i autobiografię bliższą dramatowi oraz

Królik, czyli „Safari na plaży” Mawila. Ładne dziewczyny z ładnymi biustami zachowaliśmy dla siebie

komiks niemiecki atakuje czterema premierami. na polskim rynku właśnie ukazują się: „Safari na plaży” Mawila, „w cztery oczy” hommera, „dziewczyny” flixa i „hector umbra” oesterle.

w końcu na czarny kryminał i slapstickową dykteryję (taka dłuższa dykteryjka). Nawet najmniej udane „W cztery oczy” budzą respekt systematycznym budowaniem atmosfery, trzymaniem się gatunkowych ram i konsekwencją graficzną. Wszystkie te wydane właśnie albumy mają znamiona profesjonalnych produktów, dopracowanych pod względem formalnym oraz zrobionych przez świadomych twórców. Niektórych mniej, innych bardziej, ale jednak świadomych, jak opowiadać historię za pomocą słów i obrazów. W dwóch najlepszych – „Dziewczyny” i „Hector Umbra” – każda kolejna strona wynika z poprzedniej, fabuła ma odpowiednio rozmieszczone zwroty akcji i bardzo dobrą konstrukcję. Także nieco banalne „Safari na plaży” ma dobrze zbudowany scenariusz, z odpowiednio wyważonymi wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Pewnie to i skutek słynnego niemieckiego ordnungu, bo faktem jest, że te cztery komiksy są doskonałą reprezentacją rynku naszego zachodniego sąsiada. Bez względu na ocenę, to produkty przemyślane i skończone. Jednymi należy się zachwycać, inne można z premedytacją przegapić, ale każdy z nich daje niesamowity komfort. Czytelnikom, recenzentom, jak i samym autorom – komfort, że obcuje się z utworem profesjonalnym, który nie potrzebuje handicapu, którego nie trzeba usprawiedliwiać i przy którym nie trzeba gdybać na temat zmarnowanych szans. Profesjonalizm to nie perfekcja, stąd są w tym gronie komiksy gorsze. Ale nawet w tych mniej udanych błędy wynikają z mniejszego talentu, a nie z niewiedzy czy zaniedbania. Dlatego też tak zaskakująca i przyjemna jest ta niemiecka inwazja, bo podczas czytania ocenia się to, co jest, a nie – jak w wielu polskich komiksach – to, co być by mogło.

39

KOMIKS


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

foto | anna bajorek

kilka dni koncertów w industrialnej scenerii katowickiej kopalni. wyłącznie świeże, inspirujące brzmienia. tak wygląda jedna z najlepszych imprez w polsce. na tegorocznym festiwalu tauron nowa muzyka zagrali między innymi: bonobo, jaga jazzist, autechre, lou rhodes. niżej fotorelacja. nie tylko z tego, co działo się na scenie.

Przystanek Woodstock? Pan się nie zgubił, pan się nawrócił

Ciemna noc, poszliśmy w stronę światła

Pantha du Prince, nasz ulubiony techno książę

Po piórach we włosach ich poznacie – Dub Mafia

40

muzyka


Niebo nad Katowicami

Szyb Wilson na tle nieba nad Katowicami

Nie ma festiwalu bez obowiązkowego błota

A nawet bardziej nie ma go bez gwiazd – Dub Mafia znów

Publiczność była ładna i zadowolona

A szczytem szyku zostały markowe płaszcze

O publiczności już było wyżej. Podtrzymujemy

Podawano również zimne napoje

41

muzyka


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

42

książka


odcinek 4: Umberto Eco tekst | Filip Szalasek

ilustracja | marla nowakówna

Zawsze to miło, kiedy nowe trendy odświeżają klasyków, tym bardziej na początku roku szkolnego. W dzisiejszym odcinku za sprawą najnowszych muzycznych trendów wydobywamy drugie oblicze bożka rozpraw naukowych dla adeptów orientacji humanistycznej. Przez blisko rok jednym z najgorętszych tematów w muzyce był chillwave. Obecnie atmosfera powoli się schładza, ciągle jednak wielu fanów nowej stylistyki poszukuje książek i filmów, które dookreśliłyby wrażenia z ulubionych płyt. Zobowiązuje powszechne postulowanie chillwave’u jako wyrazu odczuć pokoleniowych, a nawet stanu umysłu gubiącego się w coraz gęściej przy okazji byle słówka mnożonym przedrostku post. Gdzieś musi ukrywać się to, czym dla wychowanych na britpopie była „Wierność w stereo”, „Neuromancer” dla cyberpunku. Na pierwszy rzut oka muzyka odwołująca się do wspomnień powinna szukać literackiego wsparcia na przykład u Prousta lub u wyraźnie zainspirowanego nim Odojewskiego (prześwietlone, polaroidowe barwy „Wyspy ocalenia”). Odpowiedź leży jednak bliżej, w postaci znanej wszystkim prymusom klas humanistycznych. Za pomocą metod identycznych ze sposobami modnych ostatnio muzyków Eco podjął temat już pół dekady temu w „Tajemniczym płomieniu królowej Loany”. W wyniku udaru mózgu Yambo stracił pamięć, tak jak my w wyniku natłoku informacji. Próbując odzyskać własne wspomnienia, wyjeżdża do Solary, gdzie mieszkał przez większą część swojego dzieciństwa. Odnajduje tam książki, komiksy, gazety, płyty winylowe z epoki, jak również własne zeszyty z lat szkolnych, wiersze i pamiątki. Być może gdzieś wśród tej rupieciarni plączą się też i zdjęcia robione polaroidem. Rekwizyty przejęte przez chillwave’owców pozwalają bohaterowi „Płomienia” odtworzyć klimat dzieciństwa z okresu faszystowskiego, zmitologizowane pierwsze miłości i rodzinne sekrety. Pamięć przywraca jednak w pełni dopiero odnalezienie tajemniczego Pierwszego Folio, należącego do jego dziadka – pamiątka wywołuje pożądany wstrząs. Wspomnienia wracają. Po lekturze „Płomienia” narzuca się podobieństwo (jeśli nie identyczność) Pierwszego Folio i Księgi ze „Sklepów cynamonowych” Brunona Schulza. Spostrzeżenie uzasadnione, ale żeby ruszyć o krok dalej, Księgę zestawmy raczej z inną powieścią Eco – „Wyspą dnia poprzedniego”. W XVII wieku żegluga morska bywała grą losową: ustalenie długości geograficznej czy pomiar czasu na morzu tkwił w powijakach. Rządy państw wydzierają sobie najtęższych naukowców i czarowników, w końcu trafiając na ślad efektywnego rozwiązania. Tropiąc przełomową metodę, bohater zostaje uwięziony u wybrzeży tropikalnej wyspy. Na pokładzie Dafne, statku-labiryntu, znajduje tajemnicze przyrządy oraz okazy rzadkich zwierząt i roślin. Upał i monotonia podzwrotnikowych dni, rajska laguna, magiczne zachody słońca

w wyniku udaru mózgu yambo stracił pamięć, tak jak my w wyniku natłoku informacji. próbując odzyskać wspomnienia, wyjeżdża do solary, gdzie mieszkał przez większą część dzieciństwa

i śpiew nieuchwytnych ptaków to codzienność rozbitka, chętnie odmalowywana melancholijnymi dźwiękami chillwave’owych hitów. Tym bardziej jeśli jedyną rozrywką w tym wyciętym z prospektów biur podróży piekle pozostaje bolesna reinterpretacja jedynej, porzuconej hen daleko miłości. Zostały jeszcze „Imię róży” i „Baudolino”, których podobieństwo do dźwiękowych trendów skupia się nie na rekwizytach i atmosferze, a raczej na procesie twórczym. Setki odniesień do klasyków literatury przypominają plądrofoniczne zapędy twórców najnowszego popu, opierających często swoje kompozycje na standardach r’n’b. Obszerna część „Imienia róży” to odautorskie przypisy, toczące osobną historię przedzierania się przez przetartą, bibliofilską wiedzę, podobnie jak szereg wykorzystanych sampli i podkradzionych pętli znaczy ścieżki większości współczesnych songwriterów. Obie powieści imponują erudycyjną znajomością realiów i historii XIII-wiecznej Europy, udowadniając, że przekazy i kroniki nie giną – ulegają tylko reinterpretacji, stając się bazą nowych opowieści, podobnie jak hity pochłonięte mrokiem dziejów prędzej czy później powrócą okrężną drogą, by w modnym przebraniu od nowa szturmować listy przebojów. Sięgnij też po: „Wyspę ocalenia” Włodzimierza Odojewskiego lub „Kocie oko” Margaret Atwood

43

książka


RECENZJE MUZYka

PŁYTY HIRO

„Granda” Sony Music 7/10

Cztery lata temu Brodka nagrała „Moje piosenki”. Jednak dopiero na jej najnowszej płycie znalazły się piosenki, które naprawdę uznaje za swoje. W międzyczasie obierała nagrody dla najlepiej ubranych Polek, uciekała przed paparazzi i szukała własnej drogi artystycznej oraz muzyków, którzy chcieliby jej w tej drodze towarzyszyć. W końcu się udało. Do drużyny dołączyli między innymi producent Bartek Dziedzic, Budyń z Pogodna i Radek Łukasiewicz z Pustek. W rezultacie powstała płyta, która wszystkich zaskoczyła. Słuchacze Radia Zet pytają, gdzie się podziała ich słodka góraleczka. Hipsterzy tracą blazę i na swoich blogach wyśpiewują jej pochwalne hymny. Jednak płyta nie jest tak niegrzeczna i rewolucyjna, jak wskazywałby na to tytuł. Żadna tam granda. Żaden U-turn. Brodka nie postanowiła nagle wdziać rajtuz i zostać gwiazdą disco jak Chylińska. Nie zaczęła rapować, nie przyłączyła się do wyznawców auto-tune’a, nie poszła w modne ostatnio klimaty retro. Popowe, przyjemne melodie, w których tak dobrze wypada jej głos, ubrała po prostu w nowoczesną, lekko chropowatą, połamaną formę. Zrobiło się mniej słodko, a bardziej przekornie. Szczypta elektroni-

blonde redhead „Penny Sparkle” 4AD / Sonic 7/10

Echo koszmaru sprzed kilkunastu lat wciąż nie pozwala zmrużyć oczu Kazu Makino. Wokalistka oznajmiła ostatnio: „Miałam wizję. Wylądowałam w zimnym i zaśnieżonym Sztokholmie, a tam... zakochałam się w muzyce. Chciałam ją ujarzmić jak stado ogierów”. Kazu podjęła rzuconą przez los rękawicę i postanowiła ostatni raz zmierzyć się z rżącymi demonami. Przesądna Japonka zabrała ze sobą włoskie rodzeństwo, zaszyła się w zimnej Skandynawii i doświadczyła ostrego wydania syndromu sztokholmskiego. „Penny Sparkle” to oczyszczająca sesja z elementami reminiscencyjnych tripów, których źródeł należy szukać na rewelacyjnym albumie „23”. Trio spotyka na swojej drodze kilka ślepych uliczek i wąskich gardeł, ale sprytnie udaje im się wydostać z opresji. Skoro mowa o muzycznych ścieżkach zdrowia, to „Penny Sparkle” jest jak triumf aptekarza – działa szybko i nie wywołuje skutków ubocznych. Szkoda że prawa farmakologii nie sprawdzają się w muzyce. agnieszka wróbel

HIRO ki, trochę soczystych gitar, niesforna zabawa wokalem, odważne i podszyte absurdem teksty. Skądś znamy ten przepis? Na pewno znają go recenzenci, wypominając Brodce, że świętymi patronkami „Grandy” są Katarzyna N. i Maria P., przynajmniej jeśli chodzi o rodzimą scenę. Nie mogę nie przyznać im racji, ale wcale nie dyskwalifikuje to tej płyty. Broni się sama: najlepiej tam, gdzie Brodka malowniczo referuje sytuacje damsko-męskie. Prześmiewczo w tytułowej „Grandzie”, gdzie na tle ostrego bitu bezpardonowo rozprawia się z męczącym absztyfikantem. Lirycznie w „Kropkach Kreskach” – wyciszonej balladzie, przeciętej na pół motywem perkusji rodem z „Hounds of Love” Kate Bush. Zmysłowo w „Saute”, jakby smakowitej muzycznej ilustracji najsłynniejszej sceny „9 i pół tygodnia”. Do schrupania. Jak to wieki temu śpiewał falsetem wokalista A-ha – „Stay on this road”. Nic dodać, nic ująć. To naprawdę dobra droga. Paulina Gorzkowska

Interpol „Interpol” Universal 4/10

Osiem lat temu Interpol funkcjonował jako forpoczta rewolucji i natchniony cover band Joy Division. Dzisiaj okazuje się, że z perspektywy czasu debiut strasznie się zestarzał, a Banks zamiast pójść śladami Curtisa i stworzyć ciekawy popkulturowy casus, woli ciągnąć zespół w stronę smętnej autoparodii. Należało się jednak tego spodziewać, bo nowojorczycy dołują z matematyczną wręcz konsekwencją. „Interpol” miał prawdopodobnie być powrotem do ascetycznych, topornych korzeni, czyli najprostszym remedium na fiasko filozofii zespołu. Wyszło tak, że nie ma tu żadnych hooków ani poruszających w sensie emocjonalnym chwil. Zanotowano natomiast przyrost ckliwości (ten fortepian!) oraz wyczuwalną mękę twórczą. Wymęczone są koślawe kompozycje; znużony jest nosowy głos Banksa. Artystyczne wymuszenie? Przecież ci goście są już po trzydziestce – ileż można udawać smutnych. Marek Fall

Świeże

Brodka

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

38,00 PLN

Les Savy Fav „Root for Ruin” Frenchkiss 7/10

Można się dąsać, że legendarni art-post-hardcore’owcy już się nie wybebeszają krwią i żółcią w tak spektakularny sposób jak na „The Cat and the Cobra”; że Brodaty na starość transformuje ze skurwiela we wrażliwca; że frapujące akcje dzieją się tylko wtedy, kiedy walą z Public Image Limited. Bo „Root for Ruin” to nie jest radosny brazylijski football na spontanie, tylko ten moment, gdy komentator z uznaniem zwraca uwagę na wykorzystanie doświadczenia i rutyny przez boiskowego wyjadacza. Les Savy Fav na nowym longplayu nagrali właściwie same mocne piosenki – jest tu sporo wypełniaczy, ale na naprawdę świetnym poziomie oraz kilka fenomenalnych highlightów z gatunku „hymniczny punk rock” i „nastoletni gniew spotyka ckliwość”. „Sleepless in Silverlake” albo „Let’s Get Out of Here” to stare dobre LSF zasłuchane w „Achtung Baby” (Bloc Party na wysokości „Silent Alarm”?). Od kilku chwil „Root for Ruin” nie uwolnicie się przez dłuższy czas i naprawdę nie musicie się wstydzić, że to wasza czołówka roku. Marek Fall

44

RECENZJE

R


Kupuj z OneStep! INDIGO TREE „Blanik” Antena Krzyku 8/10

37,00 PLN

Tych, którzy zeszłoroczną jesień spędzili z „Lullabies of Love and Death”, nie trzeba namawiać na nowe wydawnictwo Indigo Tree. Ich druga płyta – „Blanik” – jest logiczną kontynuacją poprzedniej, trochę mocniejszą i bardziej gitarową. To wciąż jednak ci sami ludzie, wpuścili tylko nieco powietrza do studia, wzięli oddech i nabrali rozmachu. Nadal jest mrocznie, duszno i klaustrofobicznie, ale jakby piękniej. Szum drzew, dźwięk ulicy, jęki – każdy usłyszy co innego. Wszystko zamknięte w dziesięciu utworach tworzących tę jesienną sonatę. Indigo Tree nie podlizują się nachalnie słuchaczom, nie celują w żadne gusta prócz własnych. Ich muzyka żyje swoim życiem. Czasem psychodelicznie niepokoi. Może duch Roberta Smitha wciąż pokutuje w polskim powietrzu? Może ktoś za przykładem Iron & Wine znalazł sposób, by odpowiednio wykorzystać jesień? A może doczekaliśmy się wreszcie artystów, których trudno porównać do kogoś innego? Indigo Tree, Twilite, Natalie And The Loners, Kyst – polskie lo-fi ma się świetnie. Trudno jeszcze mówić o prężnej scenie, ale „Blanik” dowodzi, że jesteśmy na dobrej drodze. Utyskiwania, że scena ta nie przebija się za granicą, są niepotrzebne. Cieszmy się tym, co mamy, bo nam zabiorą. Adam Kruk

Sufjan Stevens „All Delighted People EP” Asthmatic Kitty Records 8/10

ROBYN „Body Talk Pt. 2” Universal 6/10

42,00 PLN

Druga część trylogii cielesnych rozmów Robyn znów naszpikowana jest przebojami i nie rości sobie żadnych pretensji. Po prostu cieszy. W tym właśnie Robyn jest najlepsza. Kto widział jej wykonanie „Hyperballad” Björk na Polar Music Prize zgodzi się, że za każdym razem, gdy próbuje wyjść poza ramy muzyki młodzieżowej, wypada nieprzekonująco. Gdy jednak włącza taneczne rytmy, rozrusza każdą imprezę. Płytę promuje remiks „Hang with Me”, ale murowanym hitem będzie też „U Should Know Better” nagrane z rozchwytywanym w popowym środowisku Snoop Doggiem oraz promujące bezpieczny seks „Love Kills”. Mimo fajnych i skocznych kawałków dwójka jest nużąco podobna do pierwszej części „Body Talk”. Znów mamy osiem utworów, w tym zżynę z Peaches („We Dance to the Beat”) i jedną słabiutką balladę („Indistructible”). Nie uświadczymy tym razem tylko Robyn śpiewającej po szwedzku. Można narzekać na modne i bezpieczne powroty do europopu początku lat 90. i głupie teksty jej piosenek, mimo wszystko jednak miło mieć ją w uszach, błąkając się po mieście, a jeszcze lepiej usłyszeć wieczorową porą w zatłoczonym klubie. Bo dziwny urok Robyn polega na tworzeniu muzyki dla nastolatków, której słuchać mogą i ci, którzy okres ten, jak sama wokalistka, dawno mają już za sobą. Adam Kruk

Najwybitniejszy twórca alternatywnego popu ostatniego dziesięciolecia; całkiem nowy Dylan, Newman, Smith czy co tam jeszcze chcecie po partyzancku przerywa trwające od „Illinoise” songwriterskie milczenie. 60-minutowa „All Delighted People” to niespodziewana zapowiedź długogrającego albumu, który według wytwórni brzmi jak „Enjoy Your Rabbit” i „BQE”. Na EP-kę Sufjana składają się tracki na staroszkolnej zajawce „The Owl and the Tanager” (patrz: „Seer’s Tower”) czy „Enchanting Ghost” (patrz: „John Wayne Gacy Jr”) oraz utwory, dla których punktem wyjścia mogło być „BQE”. Piosenka tytułowa w dwóch wersjach oraz „Djohariah” to monumentalne w swojej eteryczności, wielopoziomowe, symfoniczno-progfolkowe arcydzieła. Rozumiecie – Sufjan, „Bitches Brew”, Pink Floyd i Aleksander Ford. I nawet jeśli na „Age of Adz” pójdzie w synth, to wspominając „All Delighted People”, „mój uśmiech go dogoni!”. Marek Fall

The Walkmen „Lisbon” Fat Possum 7/10

AMANDA PALMER „Amanda Palmer Performs the Popular Hits of Radiohead on Her Magical Ukulele” 8ft Records 7/10

To już oficjalne. Radiohead stali się klasykami, których piosenki konkurują ze szlagierami Beatlesów. Nie bić czoła przed nimi to tak jak twierdzić, że Tomasz Mann był przeciętnym pisarzyną (cokolwiek myślisz – nie przystoi). W ten korowód hołdów i odznaczeń wpisała się właśnie inna wyjątkowa artystka – Amanda Palmer, która na najnowszej płycie kompozycje radiogłowych skowycze w wyłącznym towarzystwie swojego magicznego ukulele. Album ten jest niebezpieczny. Amanda wyciąga z przerażająco smutnych piosenek Radiohead tylko to, co zniechęca do życia, intensyfikując ich przekaz poprzez swoją kabaretową manierę, która dodaje im jeszcze dramatyzmu. Lepiej nie słuchać tego w samotności albo pozbyć się wcześniej ostrych narzędzi. To już jej druga płyta w tym roku, dla nas wyjątkowym także dlatego, że cieszyć się mogliśmy świetnym występem Amandy we Wrocławiu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Pierwszą był niepokojący i uzależniający koncept album „Evelyn Evelyn”, którym wzbiła się na wyżyny pomysłowości. Najnowszą, wydaną jakby mimochodem, przypieczętowuje pozycję wielkiej interpretatorki. Opuszczenie Dresden Dolls wyszło jej na dobre. adam Kruk

Dzięki naszej współpracy z OneStep już teraz możesz kupić prezentowane przez nas płyty, filmy, książki – przez SMS-a. OneStep to nowy sposób kupowania. Wygodny i bezpieczny. Wystarczy wysłać SMS z kodem zamieszczonym przy recenzji pod numer 70500. Przy pierwszym zamówieniu OneStep oddzwoni do Ciebie, by potwierdzić szczegóły zamówienia. Przy każdym kolejnym zamówieniu otrzymasz SMS zwrotny z nazwą produktu i jego ceną. Poprawność zamówienia potwierdzasz SMS-em. Za przesyłkę zapłacisz przy odbiorze. OneStep kupujesz SMS-em!

Więcej propozycji znajdziesz na www.one-step.pl

The Walkmen nigdy nie splamili się nagraniem słabego materiału. W swoim czasie młodzież pokochała ich za „Everyone Who Pretend to Like Me Is Gone”, dla mnie swój potencjał w pełni zrealizowali na „You & Me”. Jeżeli ktoś widział w nich syntezę szorstkości The Strokes z wrażliwością starego U2 albo „Domku na prerii” z „Cudownymi latami”, to właśnie na płycie z 2008 roku otrzymał jej najczystszą próbkę popartą genialnymi piosenkami. „Lisbon” było jedną z moich najbardziej oczekiwanych tegorocznych premier. I jeżeli czuję dziś niedosyt to dlatego, że dostałem właściwie słabszy follow up „You & Me”. Tę samą reverbową, archaiczną produkcję, knajpiane gitary w wysokich rejestrach, wycofany i szorstki wokal Hamiltona czy niechlujnie lakoniczne bębny genialnego Matta Bricka. Piosenki pisane są wciąż na tę samą modłę, a garaż wciąż bywa przyozdabiany ładnymi partiami trąbek czy smyków. Utwory na najnowszy album wybierali podobno spośród 30 piosenek i chociaż „Juveniles” czy „Angela Surf City” to wciąż The Walkmen w najwyższej formie, „Lisbon” jest jednak brzydszą siostrą poprzedniczki. Marek Fall

45

RECENZJE

R


RECENZJE FILM

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

FILMY HIRO

reż. Oliver Parker Premiera: 1 października 7/10 W Polsce „Portret Doriana Graya” nie jest lekturą. Może nieobowiązkową w niektórych szkołach. Jak bowiem konserwatywni nauczyciele mieliby wytłumaczyć dzieciom świat bez wektorów dobra i zła, świat Oscara Wilde’a, gdzie jedyną etyką jest estetyka? Jak przedstawić meandry ciemniejszych stron ludzkiej psyche, jej złożoność, okrucieństwo? Film Olivera Parkera radzi sobie z tym poprzez uproszczenie. Nie jest to sposób najambitniejszy, ale jakoś skuteczny. Bo dostajemy film gładki, ciekawy, logiczny. Do wiktoriańskiego Londynu przyjeżdża młodziutki Dorian Gray (Ben Barnes). Próbując odnaleźć się w nowym środowisku, zaprzedaje duszę zepsutemu Lordowi Henry’emu (Colin

Firth), impregnując się tym samym na działanie czasu, zmęczenia, a także uczuć. Starzeć będzie się jedynie jego portret. Do momentu, kiedy pozna Emily (Rebecca Hall, znana z Allenowskiego „Vicky Christina Barcelona”). Jej rola stworzona została specjalnie do filmu, który wpisuje się w silną ostatnio tendencję do odkopywania angielskich symboli i fundowania im liftingu za amerykańskie pieniądze. Tak jak w przypadku Bonda z twarzą Daniela Craiga czy nowego „Sherlocka Holmesa” wiąże się z tym rozmach i pewne uwspółcześnienie, które pozwala pozyskać nowego widza, niezainteresowanego starą angielską koronką. Z drugiej strony okupić to trzeba zubożeniem dawnych ikon, ograbieniem ich z wdzięku na rzecz często niepotrzebnych efektów specjalnych, bójek i nieprzekonujących romansów. W książce najważniejsza jest bowiem nie fabuła, a przedmowa. To w niej Wilde zawarł swoje poglądy estetyczne. Zaczyna ją zdanie, że autor jest twórcą rzeczy pięknych, a kończy fraza o tym, że każda sztuka jest bezużyteczna. Przez nachalne uwspółcześnianie i nadto rozbudowany wątek miłosny nie udało się oddać sensu słów

Świeże

DORIAN GRAY

Wilde’a. Zekranizować da się tylko złą literaturę. Film musi bronić się sam i „Dorian Gray” robi to jako przestroga przed próżnością dzisiejszych czasów, swoisty moralitet ubrany w maskę XIX-wiecznego Londynu. Adam Kruk

Chrzest

JEDZ, MÓDL SIĘ, KOCHAJ

reż. Ryan

Murphy

Premiera: 1 października 5/10 Kobieta po czterdziestce wyrusza szlakiem litery I – Italia, Indie i Indonezja. W każdym z tych krajów czekają na nią inne podniety. Jak nietrudno domyślić się po tytule, we Włoszech zajadać się będzie specjałami kuchni śródziemnomorskiej, w Indiach – oddawać się medytacjom, a na Bali znajdzie miłość. Dla Amerykanki każde z tych doświadczeń stanowić będzie niemałą rewolucję. Brzmi tandetnie? Może, ale kto by nie chciał wybrać się w taką podróż? Do ekranizacji bestsellerowej powieści Elisabeth Gilbert, cieszącej się popularnością także w Polsce, doprowadziła ponoć sama Julia Roberts, która podekscytowana lekturą, zobaczyła siebie w roli głównej. Dopięła swego – powstał film celebrujący jej urodę, wdzięk i talent. Film, w którym Roberts nie ma żadnej konkurencji, bo wszystkie plenery, wnętrza i mężczyźni podporządkowani są jej urokowi. Aktorce zdarzało się wcześniej błysnąć talentem („Erin Brockovich”, „Prywatna wojna Charliego Wilsona”), ale przecież i tak wszyscy kochamy ją za śnieżnobiały uśmiech świętej dziwki w „Pretty Woman”. 20 lat po filmie, który uczynił z niej gwiazdę, znów podbija serca, ale nie potrzebuje już Richarda Gere’a. W międzyczasie kobiety stały się równoprawnymi bohaterami kina („Salt”) i coraz więcej jest ról dla pań po czterdziestce („Mamma Mia!”). Radosne kobiece filmy, jak ten, traktują świat życzeniowo, kastrując go z przemocy i trącąc sentymentalizmem. Są jednak zdrowo parytetowe i demokratyczne. Adam Kruk

46

RECENZJE

R

foto | materiały promocyjne

reż. Marcin Wrona Premiera: 22 października 5/10 Patrząc na wypełnione przemyślaną estetyką kadry filmu Marcina Wrony, trudno dziwić się, że „Chrzest” zakwalifikowano do tegorocznego konkursu festiwalu w San Sebastian. Oto przed nami film już nie polski, a europejski, stylistyką wybiegający daleko poza ograniczającą codzienność naszych realiów. Ale tyleż to zaleta, co i wada. Otwarcie się na szeroką publiczność zmusza Wronę do operowania wymodelowanymi ogólnikami, którym brakuje odpowiedniego balastu. Przedstawiona tu rzeczywistość to sen, filmowa ułuda. Gangsterzy, jeśli akurat nie popełniają rytualnego mordu na dłużnikach, gustują w śródziemnomorskiej kuchni i operze. Kamera rejestruje wystudiowane pozy, z ust sączą się gatunkowe frazesy, codzienność zatopiona jest w chłodnych pastelach. Ale jeśli tę efektowną, acz tanią emalię zeskrobać, otrzymujemy podobny zlepek szowinizmu i obłudy, co w „Mojej krwi”. Kobieta jest tu tylko rekwizytem w rękach nieodpowiedzialnych chłopców, których pokrętna duma i lojalność wobec siebie przywodzą na myśl kino Pasikowskiego. W „Reichu” czy „Psach” przyjaźń także była czynnikiem ograniczającym odbiór bodźców z zewnątrz, ale osadzonym głęboko w niepokojach pokolenia pierwszych beneficjentów przemiany ustrojowej. Tamte czasy jednak minęły, tamtych ludzi już nie ma. Piotr Pluciński


Tokijska opowieść

reż. Yasujiro Ozu Premiera: 29 października 9/10 Filmy Ozu to, w przeciwieństwie do spopularyzowanego kina Kurosawy, propozycja dalece mniej odważna w wychodzeniu poza swój lokalny koloryt, ale jednocześnie bardziej uniwersalna, choć skierowana – zwłaszcza w dobie nieustannego zawodowo-towarzyskiego pędu – do widza cierpliwego, potrafiącego przy jego introwertycznej naturze się zatrzymać. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Ograniczająca formuła „Tokijskiej opowieści”, czyli dwie przegadane godziny w statycznej czerni i bieli, może być na tle skondensowanych narracji współczesnych ciekawym orzeźwieniem. Zwłaszcza, że Ozu kreśli swój film – pełen wszechogarniającej melancholii i poczucia straty – bez zadęcia i demagogii. Nie jest tym mądrzejszym, tylko podobnie doświadczonym. Nie poucza, tylko wyraża lęki, których sami często nie jesteśmy w stanie sformułować. To niesamowite, ale ten powstały już ponad pół wieku temu film opowiada także o nas, dzisiejszych nas, niezależnie od tego, kim jesteśmy i skąd się wywodzimy. Okazuje się, że wszyscy cierpimy na tę samą chorobę; chorobę, której nie potrafimy lub nie chcemy zdiagnozować. Bo lepsza jest nieświadomość. Zorganizowaliśmy nasze życia tak, by pozostać gdzieś obok nich, by zagłuszyć chęć emocjonalnego spełnienia. Żyjemy, ale nie przeżywamy, oddalamy się w kierunku wygodnych sloganów, którymi tak łatwo odgrodzić się od tego, co istotne, prawdziwe. Bo i tak nie ma, o co się starać? Przekręcając nieco najsłynniejszy cytat z filmu, życie wcale nie musi być rozczarowujące. Piotr Pluciński

Wyśnione miłości reż. Xavier Dolan-Tadros Premiera: 8 października 8/10 W swoim drugim już filmie 21-letni Xavier Dolan-Tadros stawia na wartości ulotne – młodość i piękno – próbując zatrzymać je w kadrze. Zadanie to karkołomne, z czego młody reżyser dobrze zdaje sobie sprawę. Dlatego też nie zadowala się prostymi manifestami, zwykłym akcentowaniem tych rozwianych czasem chwil, a raczej odnosi się do najznamienitszych wzorców, usiłując przeżyć je na nowo. Dolan jest marzycielem. Prostą w gruncie rzeczy historię miłosnego trójkąta traktuje niczym przesiąknięte własną intymnością wspomnienia. Gloryfikuje je, ubarwia. Odziera z trywialnej przyziemności. „Wyśnione miłości” płyną wolno w rytm przeboju Dalidy, przetwarzając jednocześnie staroświecko romantyczne standardy kina Wonga Kar-Waia. Tu liczą się konkretne chwile, momenty. Nakładanie makijażu, wypuszczany z ust papierosowy dym, kołyszące się w idealnie skrojonej sukience biodra, perfekcyjnie ułożone włosy. Spotkania, uśmiechy, spojrzenia. Pocałunki. Trudno zresztą Dolanowi nie wierzyć – nie przemawia do nas tonem znudzonego mistrza, a ze swoimi bohaterami otwarcie się identyfikuje. Oto młodzieńczy triumf chwili, esencja miłości. Każdej – prawdziwej, urojonej czy też wyśnionej. Piotr Pluciński


RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

komiks książka HIRO

HIRO

ARMAGEDON W RETROSPEKTYWIE

Kurt Vonnegut

Albatros

9/10 Zmarły w 2007 roku wybitny amerykański pisarz, gdyby tylko zechciał, byłby gwiazdą ery internetu i portali społecznościowych. Błyskotliwy dowcip, łatwość w wynajdowaniu i obnażaniu absurdów oraz ponad wszystko przenikliwość spostrzeżeń – to cechowało wszystkie jego książki. „Syreny z Tytana”, „Kocia kołyska”, „Rzeźnia nr 5” – to tytuły powieści, które nie tylko warto, ale wręcz trzeba znać. Syn pisarza – Mark Vonnegut – zebrał w tej książce listy, eseje, przemówienia, rysunki i niepublikowane wcześniej opowiadania swojego ojca. Wydawać by się mogło, że takie pośmiertne publikacje (będzie jeszcze jedna: „Popatrz na

ptaszka”) nie będą równie wysokich lotów. Lecz nie w przypadku Vonneguta. Staranna redakcja, konsekwentny dobór tekstów i przede wszystkim jakość jego prozy powodują, że książkę się nie czyta, a pochłania. Jednym tchem. Kto nie jest przekonany lub nie zetknął się z pisarstwem Vonneguta, niech sięgnie po jedno opowiadanie – „Wielki dzień”. Antywojenna farsa, w której 16-letni żołnierz bierze udział w tyleż morderczej, co symbolicznej wojnie poprzez wieki. Z jednej strony – boki można zrywać ze śmiechu, z drugiej – zadumać nad bezsensem wojny. Każdej wojny. Jestem pewien, że po tej lekturze będziecie szukać jego książek i zaczytywać się nimi do bladego świtu. DAWID BRYKALSKI

RG 2: Bangkok-Belleville

Pierre Dragon / Frederik Peeters

Mroja Press

8/10 Druga część rewelacyjnego dramatu policyjnego. Kontynuacja nieco gorsza od oryginału, co i tak – w kontekście bliskiego perfekcji „Rijadu nad Sekwaną” – czyni „Bangkok-Belleville” komiksem na bardzo wysokim poziomie. „RG” to w dalszym ciągu rewelacyjne rysunki Frederika Peetersa (pełne filmowych ujęć, klimatycznych kolorów i prawdziwych, zmęczonych życiem twarzy) oraz świetna fabuła, która hipnotyzuje ładunkiem emocjonalnym. Pierre Dragon (były policjant i scenarzysta) ponownie opowiada o – jak sam twierdzi – fikcji, lecz bardzo zbliżonej do tego, co robił w służbach mundurowych. To więc kolejny epizod z życia członka tytułowego RG (francuskie służby wywiadowcze), który zamiast odstrzeliwać kończyny węgierskim terrorystom, od niechcenia zabiera się za ściganie podejrzanego i łapie go tylko dlatego, że ten skręca sobie nogę. Dragon i Peeters nie poszukują efektowności w wybuchach i płonących helikopterach. Oni znajdują emocje i napięcie w rzeczach prostych, niespodziankach dostarczanych przez samo życie. Miejsce walki z ośmioma napastnikami zastępuje konflikt z członkiem oddziału, a zamiast samochodowej kraksy jest tu siedzenie w zdezelowanym gracie i obserwowanie podejrzanych. I choć pierwsza część miała lepszą historię i przemawiała za nią większa świeżość, to kon-

28,00 PLN

Zbyt Cool By Dało Się Zapomnieć Alex Robinson

Timof Comics

tynuacja trzyma poziom. A przede wszystkim udowadnia, że życie gliniarza może być bardziej emocjonujące niż wysadzenie wieżowca Nakatomi z okrzykiem „Yippee-ki-yay, wydymańcu!”. Bartosz Sztybor

6/10 Alex Robinson to z jednej strony twórca świetnych – baczność – „Wykiwanych” – spocznij. Z drugiej jednak strony to także autor kompletnego gniota „Lower Regions” (oby żaden wydawca nie śmiał sprowadzać tego do Polski). „Zbyt cool by dało się zapomnieć” to z kolei prezentacja jego formy pośredniej. Jest to bowiem komiks, który korzysta z wymiętego, przeżutego, zwiniętego w małą kulkę i wyrzuconego do kosza, a później wyjętego z tego kosza i rozwiniętego, w końcu znowu zwiniętego, połkniętego i przetrawionego pomysłu. No bo przecież wiele było książek, filmów i komiksów o ludziach cofających się w czasie do swoich młodzieńczych lat licealnych. Robinson ratuje się trochę motywem hipnozy i nie korzysta z udziwniania fabuły jeszcze dziwniejszymi maszynami czasu typu – co?! – jacuzzi (patrz film: „Jutro będzie futro”). W dalszym jednak ciągu jest to podróż jak wszystkie inne, w końcu której bohater przechodzi cudowną przemianę. I te patenty rzeczywiście tutaj irytują, przewidywalne zakończenie również (choć można się na nim wzruszyć, przyznaję). Na szczęście trochę w tym komiksie samego Robinsona, który choć unika szufladki autobiografizmu, ewidentnie wprowadza do fabuły swoje wspomnienia i szczere refleksje. Plusem są tu więc te drobnostki – w dialogach i scenach – w których widać odautorską prawdę. I są to jedyne momenty, w których czytelnikowi udzielają się emocje. Reszta jest niestety – przez swoją wtórność – mało angażująca. Bartosz Sztybor

48

RECENZJE

R


C

C

M

M

Y

Y

CM

CM

MY

MY

CY

CY

CMY

CMY

K

K


RECENZJE Gry

GRY HIRO

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

tekst |Tomek Cegielski

Halo: Reach Microsoft Game Studios

Xbox 360

8/10

parę dodano – jednak wszystko bazuje na modelu znanym z poprzednich części. Większy nacisk położono na celowanie w głowy przeciwników, ponieważ strzelanie po ciele premiowane jest w bardzo ograniczony sposób, co ma znaczenie podczas zabawy w trybie dla wielu osób. W kwestii pojazdów również obyło się bez rewolucji, możemy teraz poruszać się wózkiem widłowym czy też cywilnym jeepem, jednak nie ma to większego znaczenia dla rozgrywki. Urozmaiceniem jest za to misja, w której po raz pierwszy sterujemy statkiem kosmicznym, tocząc regularną bitwę rodem z gwiezdnych wojen. W grze irytuje nieco nierówny poziom trudności, „normal” jest zdecydowanie za łatwy, natomiast stopień wyższy, „heroic”, robi z gry survival horror. Przeciwnicy są zbyt wytrzymali, a broń za mało skuteczna, co na dłuższą metę czyni zabawę męczącą. Poprawie uległa grafika, tekstury są ostrzejsze, jest więcej detali, niestety animacji zdarza się czasem spowalniać. „Reach” to stare dobre Halo, lekko podrasowane nowymi bajerami. Wciąż gra się w to niezwykle przyjemnie i z ciekawością czeka na kolejne świetnie zrealizowane przerywniki filmowe, popychające fabułę do przodu. Fanom serii polecam, sceptykom odradzam – niczym nowym ta gra was nie zaskoczy.

Świeże

„Reach” to już szósta gra, której akcja umiejscowiona jest w uniwersum Halo. Tym razem autorzy zdecydowali się przedstawić w prequelu wszystko to, co działo się przed pierwszą częścią gry. Nie zobaczymy tu więc sławnego Master Chifa znanego z poprzednich odsłon. Tworzymy swojego żołnierza i dołączamy do jednostki zwanej Noble Team. Jako numer sześć w oddziale Spartan walczymy o uratowanie planety Reach przed zniszczeniem jej przez obcych. W grze nie doszukamy się zbyt wielu nowości w samej rozgrywce. Największą zmianą względem części poprzednich wydaje się być system właściwości noszonego pancerza. W zależności od tego, co znajdziemy na polu bitwy, nasza zbroja może pomóc nam latać, szybciej biegać, włączać osłonę... Za punkty zdobyte na zabijaniu przeciwników, możemy modyfikować swój pancerz, zmieniając ochraniacze, hełmy. Arsenał uległ jedynie lekkim modyfikacjom, parę broni zabrano,

Mafia II 2K Games

PC, Xbox 360, PS3

7/10

Rok 1945. Miasto Empire Bay gdzieś w Ameryce. Nasz główny bohater, Vito Scaletta, wrócił właśnie z wojny i, nie mając pracy ani pieniędzy, postanowił wybrać drogę na skróty, aby zdobyć jedno i drugie. Tak w skrócie przedstawia się fabuła nowej „Mafii”. Jako gangster z lat 40. w rytm swingu i jazzu jeździmy ślamazarnymi furami po ulicach Nowego Jorku, rabujemy banki, kradniemy papierosy i strzelamy do innych makaroniarzy. Brzmi to rewelacyjnie, niestety gra jest odtwórcza do granic przyzwoitości. I słowo przyzwoitość jest tu kluczowe. Mamy bowiem przyzwoity model jazdy samochodem, przyzwoity tryb walki wręcz, przyzwoitą strzelaninę TTP i nic więcej. Na tle tak dobrych freeroamingowych gier jak seria „GTA” czy „Red Dead Redemption” przyzwoitość to jednak trochę za mało. W grze wykonujemy zadania, które mieliśmy okazję robić już setki razy – grając czy to w poprzednią „Mafię”, czy też w konkurencyjne tytuły. Na tle tego wszystkiego ponad

przeciętność wybija się przyjemny klimat lat 40. i świetnie zrealizowane dialogi między bohaterami, których nie powstydziłoby się dobre gangsterskie kino. Niestety liniowość spowodowana zupełnym brakiem zadań pobocznych czyni grę nieco ubogą. Bolączką są również anemiczne samochody z epoki, które mogą nie przypaść do gustu amatorom szybkich pościgów. Grafika podobnie jak cała reszta nie wybija się wysoko ponad normę, od wersji konsolowej lepiej wypada wersja dedykowana pecetom. Mimo wszystkich wad gra jednak warta jest poświęcenia jej kilku godzin. Fabuła, co prawda nieurozmaicona żadnymi subquestami, wciąż jest dosyć wciągająca, a z postacią Vito Scaletty łatwo się zaprzyjaźnić. Na „Mafię II” musieliśmy czekać osiem lat. Gdyby skrócić ten czas o trzy lata, grę oceniłbym dużo wyżej. Niestety rok 2010 dyktuje wyższe standardy aniżeli te, które proponuje nam 2K Games.

50

RECENZJE

R


RECENZJE teatr

TEATR hiro

HIRO tekst | anna serdiukow

Przemysław Wojcieszek o swoim spektaklu „Jeszcze będzie pięknie” Teatr Polonia Premiera: 22 października Reż. i scen.: Przemysław Wojcieszek spektakle: 25–31.10. Obsada: Ewa Kasprzyk, Monika Dryl,

Michał Piela, Rafał Rutkowski, Bogusław Siwko

Pokolenie trzydziestolatków przegrało wszystko, co można było przegrać i my próbujemy się z tego śmiać. Nic dziwnego, że są kompletnie przegrani, ich rodzice to zachwycone sobą osły w drogich samochodach i eleganckich restauracjach, przerażone zbliżającą się starością, marnotrawiący swój czas na zabawę. Wszystko tylko nie na kontakt z dziećmi. Trzydziestolatkowie – przerośnięte dzieciaki – zadają w moim spektaklu pytanie: starzy, gdzie byliście, kiedy trzeba było przetrzepać nam tyłki, żeby przyhamować, co nieco, naszą bezmyślną konsumpcję? Teraz jest już za późno. Zdychamy pod ciężarem niespłaconych kredytów, dusimy się w klimatyzowanych mieszkaniach, nienawidzimy swoich samochodów i naszych karier, które zamieniły nas w niewolników. Budzimy się rano w ogromnym

łóżku i zdajemy sobie sprawę, że nasze ogrzewanie podłogowe od dawna nie działa. Po pół roku niepłaconego czynszu nie mamy dokąd uciekać, łóżko, które kosztowało nas małą Fortunę staje się wrakiem statku, który nie przybije do żadnej wyspy. Chcielibyśmy być ofiarami okrutnych podstępów, chcielibyśmy oskarżać przerażającego oprawcę. Niestety, jesteśmy ofiarami własnej głupoty, własnej bezmyślności, własnego lenistwa, lodowatych domów i zlodowaciałych, dawno wygasłych domowych ognisk. Tak naprawdę brakuje nam sensu, a brak sensu oznacza nieistnienie. Chcielibyśmy zacząć istnieć, cały czas rozpaczliwie szukamy drzwi do istnienia. Może to okropne. Nawet na pewno, ale dzielnie próbujemy się z tego śmiać, robimy spektakl wulgarny i niesmaczny, od którego pękną głowy nobliwych dyrektorów publicznych teatrów, ale nie martwimy sie zbytnio – oni też nie istnieją, a nasz śmiech jest tym, co daje nam nadzieję na odrobinę sensu.

Lady M

Teatr Academia

Na podstawie „Makbeta” W. Shakespeare’a z wykorzystaniem fragmentu „Łaknąć” Sarah Kane Reż. i pomysł: Karol Stępkowski występuje: Magdalena Waligórska spektakle: 21–23.10.

punkt wyjścia dla tej inscenizacji, dla gry Waligórskiej, jej obecności w surowej przestrzeni praskiego teatru. „Śniło mi się, że poszłam do lekarki, która powiedziała, że zostało mi osiem minut życia. Czekałam w pierdolonej poczekalni pół godziny” – powiedziała kiedyś Kane. Bohaterka „Lady M” mimo zapętlenia we własnych pragnieniach i projekcjach grzecznie czeka w poczekalni. Z pokorą traci cenne minuty na kolejkę do spełnienia w miłości. I nie chodzi o żaden roszczeniowy feminizm, raczej o brak bezkompromisowego podejścia autorki „Zbombardowanych”. Tu tkwił cały potencjał, szkoda że nie został on wydobyty, odpowiednio wykorzystany, pociągnięty. Gniew recenzenta, który także czekał i się nie doczekał.

foto | robert jaworski / materiały promocyjne

6/10 Doceniam pełną poświęcenia grę Magdy Waligórskiej. Klimatyczną reżyserię światła, wykorzystanie rekwizytów, świetny ruch sceniczny, w ogóle choreografię spektaklu, precyzyjne, przemyślane kroki, jakie stawia bohaterka tej sztuki: dziewczynka, kobieta, matka, ladacznica, gospodyni, wreszcie łaknąca miłości desperatka… Jedna twarz, wiele ról – Waligórska w zespół ze Stępkowskim potrafili w symboliczny sposób ukazać wszystkie społeczne maski, uwikłania, obowiązki, jakie kobiety często dostają w prezencie wraz z uczuciem, welonem, ciążą. Spełniają oczekiwania w imię miłości, fajnie, problem polega na tym, że cały czas czują tej miłości niedostatek? Mężczyznę reprezentuje tutaj szmaciana lalka – kobieta pociąga za sznurki, niby wprawia kukiełki w ruch, prowadzi w tańcu, tuli, kocha. Ale głowa kukły wciąż bezwiednie opada, patrzy w inną stronę, bezwolnie poddaje się kolejnym wytycznym. Pośród wielu pytań, które uruchamia ten spektakl, są i trywialne, ale ważne – czy można kochać za dwoje, czy to wystarcza? Dlatego dramatyczna wydaje się scena, w której aktora imituje zbliżenie, wytycza rytm, intensyfikuje doznania, dyktuje warunki, pchnięcia… Potem zwija się w kłębek poniżona przede wszystkim przez siebie, zgwałcona przez własne iluzje. Nie przemawia do mnie inspiracja tekstem Shakespeare’a, najtrafniejsze wydaje mi się tu wykorzystanie fragmentu z Sarah Kane. To świetny

51

RECENZJE

R


Moje HIRO

czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

Galeria osobowości tekst | MACIEJ SZUMNY

Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka i zaprzyjaźnia się z tubylcami.

foto |maciej szumny

ku centymetrów, żeby mi dorównać. Dałem mu stare Pumpy, które pewnie zaraz komuś sprzedał. W ostatni weekend za to zdybał mnie na ulicy i zaczyna opowiadać, że wybiera się właśnie z rodziną na plażę, ale nie ma kąpielówek. Jako że mam serce złote, dałem mu spodenki żółte, markowe, nowe, na wypasie. Zerwałem tylko metkę, żeby zaraz z nimi nie poleciał do jakiegoś komisu. Nelson patrzy, marszczy nos i pyta: „Ale one są męskie?”. Oczywiście, że damskie! Kiedy nikt nie widzi, uwielbiam paradować po domu w damskich szortach. Naprawdę, nie musisz dziękować. Pan bez zęba, ale za to z promilami

Pan się złości, że nie chcę dać mu pieniędzy, choć dokarmiam bezdomne psy. Pan może iść do pracy, psy niestety nie – tłumaczę. Dajana

Dajana jest po sześćdziesiątce, na emeryturze, ale dorabia sobie tymczasowo, wypełniając wolne wakaty w ambasadach. Nie boi się wygłaszać swoich opinii, nikogo się nie słucha, zupełnie nie obchodzi jej, co inni sobie pomyślą i łamie wszelkie zasady dyplomacji. Za to ją kochamy. „Oh, don’t give me a shit!” – powiedziała, gdy dowiedziała się, że jestem z Polski. W słoneczną niedzielę odwiedziliśmy razem Cidade Velha, urokliwe miasteczko, pełne zabytkowych ruin i historii. To właśnie tu powstała pierwsza katolicka katedra poza Europą i tu odbywał się handel niewolnikami. Dajana najpierw strzeliła sobie zimne piwko, a potem poszliśmy zwiedzać kościół z XVI wieku. Weszła wszędzie: na ołtarz, za ołtarz, prawie wykąpała się w chrzcielnicy. Do wszystkich mówiła po angielsku, z góry zakładając, że będzie zrozumiana. Nie była. Typowa Amerykanka. Gilyto

Gilyto jest lokalną gwiazdą piosenki i tańca. Tata sprzedaje mercedesy. „Michael Jackson miał swój moonwalk, ja mam swój ruch biodrami” – chwali się na imprezie. Stali bywalcy siłowni

Laska z siłki

lokalnej

nelson, dajana, przygarnięty szczeniak i koleżanka z siłowni – nasz felietonista na emigraji w raju nawiązuje inspirujące znajomości.

Niedawno w Prai otwarto nową siłownię na powietrzu. Jest na czym poćwiczyć i na co popatrzeć. Ale ja oczywiście wpadłem na pomysł, że zapiszę się do takiej siłki pod dachem, z widokiem na Ocean. Pytam Pani na recepcji, ile kosztuje taka przyjemność. Pani coś odpowiada, lecz ja nic nie rozumiem. Pytam jeszcze raz i znowu nic, ani słowa, choć mój portugalski jest naprawdę niezły. Ma pani może jakieś dodatkowe informacje? – liczę, że dostanę ulotkę i tam będzie wszystko napisane. Pani wręcza mi za to wielki atlas anatomiczny z rysunkami mięśni. I co ja mam z tym zrobić? Zatem teraz uczęszczam na zajęcia z samoobrony. CIANG! UGH! Szczebrzeszynianka

Nelson

Nelson myje samochody w najbardziej prestiżowej części stolicy, a więc oczywiście nasz oraz córki Pana Prezydenta, naszego sąsiada. Jeśli macie ją w znajomych na fejsbuku, na pewno widzieliście, jak chwaliła się na profilu, że jej auto myje ten sam chłopak, który czyści pojazd Ebo. Czyści, czasem niedoczyści, ale co sobota już od rana dzwoni domofonem, że gotowe i trzeba płacić. Jakiś czas temu siedzę sobie w domu jak gdyby nigdy nic, wtem dzwonek do drzwi. Nelson. Pokazuje na moje buty i mówi, że potrzebuje takie same. Jaki rozmiar? – pytam. „No taki” – odpowiada z palcem skierowanym na moje stopy, choć gołym okiem widać, że brakuje mu tych kil-

Znalazłem ją na ulicy, ktoś zostawił ją na murku. „Zrób to, co czujesz, że powinieneś zrobić, a ja będę Cię wspierał” – powiedział, gdy zadzwoniłem do niego spytać, co mam robić. Tak więc Szczebrzeszynianka mieszka z nami i pluszowym psem Reksiem, pije mleko, je gotowanego kurczaka, a rośnie jak na drożdżach, powoli zmieniając się z nieporadnego szczeniaczka w małego psa. Jak ona się nazywa? Szeszeszesze? Pan co naprawia domofony

Czego się Pan napije? Wody, coli? „Soku” – odpowiada i jest to jedyne słowo, które wypowiada podczas półgodzinnej wizyty. A domofon wciąż źle działa.

52

FELIETON






Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.