LISTOPAD NR 12 www.hiro.pl
ISSN:368849
Harry Potter I jego portfel
Michał Zygmunt I jego śpiewnik
Robert Rodriguez
LUC I jego zalety
Dał głos
47
i więcej na hiro.pl
rzeczy do wygrania
INTRO HIRO 12
foto okładka | bartosz maz
hiro jest elo! INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
4 Seabear. Islandia i ogień 5 Sufjan Stevens. Na poważnie 18
14 I Blame Coco.
L.U.C. I potęga krtani
Emo electro
nie planowaliśmy, tak jakoś wyszło. ale czujemy, że pasuje nam to tymczasowe ziomalstwo. bo spójrzcie tylko ile korzyści! L.U.C nam się zwierzył, że jest papką na ścianie. chuck d przestrzegł młodzież przed bezrefleksyjną zrzynką. vienio wyznał miłość samplerowi i jurkowi owsiakowi. a pharrell pokazał klatę. do redakcyjnego soundtracku włączyliśmy best of jaya-z i nauczyliśmy się na pamięć cytatów z twittera tego buca kanye westa. w międzyczasie podglądamy, jak robert rodriguez macha maczetą. niezły jest. jak nowy numer hiro. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
22 Robert Rodriguez. Desperado 26 Michał Zygmunt. Książki z piosenkami 30 Smolik. O jogurcie 34 Public Enemy. Kapcie z nóg 36
42
Harry Potter. I złote monety
Muzyka
38 Alex Robinson. Zbyt cool, żebyśmy nie napisali
44 Film 46 Książka / Komiks 48 Gry 50
stodoła w warszawie
Jeden z najważniejszych klubów koncertowych w Warszawie. W listopadzie wystąpi tu na przykład Jamie Lidell.
tel aviv w warszawie
Knajpa przy ulicy Poznańskiej w Warszawie. Etno przekąski, rekreacyjne alkohole, wystawy, spotkania, dyskusje.
Teatr
redaktor naczelna:
Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:
promocja:
Łukasz Nowak lukasz.nowak@hiro.pl REKLAMA:
Ewa Kiedio
Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Monika Ozyra monika.ozyra@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
SKŁAD:
administracja:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl
Marzena Skubij marzena.skubij@hiro.pl
redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl dystrybucja:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl
PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com
Współpracownicy:
Anna Bajorek, Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Andrzej Cała, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Marek Fall, Antoni Filcek, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Paulina Gorzkowska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Jan Mirosław, Marla Nowakówna, Maciek Piasecki, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, Anna Serdiukow, Filip Szalasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska
FELIETONIŚCI:
Maciej Szumny, Karola K
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl
WYDAWCA:
Agencja HIRO sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Nie tylko dla lamusów tekst |Angelika Kucińska
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Seabear rozpalają
Że Islandia talentami stoi – nie trzeba nikogo przekonywać, Björk od 20 lat wysuwa konkretne argumenty za. Ale że Reykjavik ma równie wiele do powiedzenia w nowym indie folku, co Londyn, Nowy Jork i Omaha, to już wydarzenie. Przekonujemy wersją audio – właśnie ukazuje się premierowy album Seabear. I podbijamy wydaniem live – islandzki kolektyw przyjeżdża do Polski na trzy koncerty. Seabear dawno temu to skromny one man band – z wyobraźnią większą niż możliwości. Seabear dziś to siedmioosobowy kolektyw często dodatkowo wspomagany przez zaprzyjaźnionych muzyków – mimo możliwości, niepopadający jednak w próżny przepych. Sindri Már Sigfússon, założyciel, ideolog i wokalista, rozbrajająco wyznaje, że w czasach przed Seabear był jedynie „zagubionym nastolatkiem”. „W liceum trzymałem z fajnymi dzieciakami, bo jeździłem na deskorolce i paliłem papierosy. Ale wydaje mi się, że większość fajnych dzieciaków, które znałem w liceum, w dorosłym życiu ma mocno przerąbane. Dla wszystkich młodych ludzi czytających to – nie ma nic złego w byciu lamusem w liceum!”.
Łatwo powiedzieć – zwłaszcza z pozycji jednej z najważniejszych dziś postaci islandzkiej sceny. Od trzech lat Seabear nagrywają dla prestiżowej berlińskiej oficyny Morr Music, która wydaje również Lali Punę i Mum. Cenią niezależność, hołdują nieśmiertelnemu etosowi DIY. Zanim podpisali się z Morr Music, wydawali muzykę własnym sumptem. Do dziś nagrywają w domowym studiu, sami przygotowują oprawę graficzną albumów i czuwają nad wypieszczonymi klipami, którym youtube’owe liczydło rejestruje setki tysięcy odtworzeń. Bynajmniej nie są ozdobą drugiego obiegu, tak zwany mainstream Seabear zna i lubi, co potwierdza obecność ich piosenek na soundtrackach popularnych seriali. Choć do maratonu porównań należałoby zachować zdrowy dystans. „Islandzki Beck” jeszcze przejdzie, „krzyżówka Sufjana Stevensa z akustycznym Arcade Fire” – może niekoniecznie. Chociaż w sumie. Autorska wizja – jest. Dyskretna melodie – są. Nieszablonowe podejście do kompozycji – o które Arcade Fire można jedynie podejrzewać, bo jeszcze nie dowiedli – jest. Nowy album Seabear „We Built a Fire” konsekwentnie rozwija brzmienie zespołu. Jest tu wciąż wiele z konfesyjnej wrażliwości bardów dawnych i niedawnych. Ale i przemyślane bogactwo naturalnych, plastycznych aranży. No i Islandia – niedefiniowalny pierwiastek budujący wyjątkową atmosferę płyty. Seabear: 24.11. Pod Minogą, Poznań 25.11. Firlej, Wrocław 26.11. Cafe Kulturalna, Warszawa
04
info
I
Sufjan wraca nie na żarty tekst | Jan Mirosław
foto | materiały promocyjne
Sufjan coś kręci
Minęło pięć lat od momentu, w którym hymny Sufjana Stevensa sławiły stan Illinois. W tym czasie stan Illinois odwdzięczył się światu Barackiem Obamą. A gdzie podział się Sufjan? Geografia świata indie wydała się ustalona. Nowy Jork, a potem nic. Tymczasem zjawia się chłopak o dziwnym imieniu i sprawia, że wrażliwcy zaczynają marzyć o Chicago. A przecież „Illinois” nie było nawet pierwszą odsłoną konceptu, by stworzyć muzyczne pocztówki ze wszystkich 51 stanów. Było drugą, po rodzinnym Michigan. Pomysł, który ocierał się o megalomanię, łatwo mógł zamienić się w coś żenująco dosłownego, jak lekcja o rudach żelaza na Śląsku. Sufjan postawił na bajkowe, oniryczne orkiestracje, którym towarzyszyły misterne, poetyckie teksty. Stworzył imponujący rozmachem album, który nie tylko był najlepiej recenzowaną płytą roku, ale także obietnicą fascynującej podróży. Sufjan wolał wziąć zakręt. Zaczął angażować się w mniejsze przedsięwzięcia, jak multimedialny projekt „BQE”, który jest filmowo-symfonicznym hołdem dla trasy szybkiego ruchu łączącej Brooklyn i Queens, i powstał na zamówienie. „Chciałem stworzyć coś bezosobowego, coś bez narracji. Zredukowałem osobiste zaangażowanie i zrezygnowałem z tego, w czym jestem dobry, czyli piosenki” – opisywał to doświadczenie w jednym z wywiadów. Wcześniej wydał też na płycie porozrzucane po domach znajomych świąteczne nagrania, którymi obdarowywał ich co roku. Dla Sufjana, który jest gorliwym chrześcijaninem, te piosenki służyły do utwierdzania się w wierze, jednak mało kogo utwierdziły w przekonaniu, że jego kariera jest na dobrej drodze. Mimo wielu zapowiedzi, nowy materiał nie mógł ujrzeć światła dziennego przez następnych pięć lat. Artysta bawił się w kotka i myszkę, co i rusz sugerując nowy stan, którym zajmie się w ramach projektu „Fifty States”. Gdy zaśpiewał piosenkę „Marple River”, wszy-
scy zachodzili w głowę, o którą z trzech rzek Marple chodzi: w Minnesocie, Iowa czy Północnej Dakocie? Sufjan ciągnął te wygłupy aż do 2009 roku, kiedy w wywiadzie dla „Guardiana” przyznał, że plan nagrania płyt o każdym ze stanów nigdy nie istniał, a wszystko co mówił na ten temat, było jedynie wykalkulowaną grą z dziennikarzami. Tego po wydelikaconym pięknoduchu mało kto się spodziewał, dlatego pierwsza premiera po przerwie spotkała się z podwójną dawką podejrzliwości. Wydaną latem EP-kę „All Delighted People” zbyto wzruszeniem ramion. Po co komu minialbum dwa miesiące przed premierą dużego, pytano. Nawet jeśli EP-ka w przypadku Stevensa to ponad 60 minut muzyki, którą inni uznaliby za pełnowymiarowy album. „W dzisiejszych EP-kach nie chodzi już o długość, tylko o istotę. EP-ka nie musi być spójna ani kompletna, bo jest jak nowelka. To zbiór muzycznych gestów, niekoniecznie powiązanych, ale przyjemnych” – tłumaczy zawiłości swojej strategii wydawniczej. Ci, którym tych gestów było mało, mogą odsapnąć, bo na „The Age of Adz” Sufjan idzie kilka kroków dalej, i to w siedmiomilowych butach. Długogrająca EP-ka wam nie wystarcza? To może 25-minutowa suita na zakończenie płyty was przekona! „Granie tego kawałka na żywo z zespołem to prawdziwie olimpijski wyczyn, ale robimy próby. Nie wiem, czy to zadziała, czy ludzie stracą cierpliwość” – wyjaśnia obawy związane z „Impossible Soul”. Elektronicznym fajerwerkom, bliższym Postal Service po seansie „Fantazji” Disneya obejrzanej na grzybkach, towarzyszy wyraźna wizualna inspiracja w postaci twórczości Roya Robertsona. Zmarły w 1997 roku rysownik, sam siebie określający mianem Proroka, przełożył swą paranoidalną osobowość na język sugestywnych, szalonych obrazów, mieszających motywy biblijne i numerologię z estetyką science fiction, komiksu i reklamy lat 30. Podążając jego tropem, Sufjan nagrał, jak twierdzi, album „o tym, co osobiste i pierwotne: miłości, seksie, śmierci, chorobie, niepokoju i samobójstwie”. Najlepiej tę ambicję podsumowuje końcowy fragment w „I Want to Be Well”, kiedy pośród wzbierającej kakofonii dźwięków zaczyna krzyczeć „kurwa, nie żartuję”. I tak 25 razy.
05
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Z dedykacją dla samplera tekst |Andrzej Cała
foto | hubert komorski
Ochojska polskiego hip-hopu? Tylko czapka lepsza
Vienio jako ostatni z obecnych członków Molesty zdecydował się wydać solowy album. Przygotował się do tego jednak niezwykle starannie. Zaprosił wielu świetnych gości, sam jest autorem wszystkich bitów, w efekcie „Etos 2010” to kolejna wyróżniająca się płyta w całkiem dobrym dla polskiego hip-hopu roku. Odczuwasz jeszcze czasem tremę po tylu latach koncertowania, nagrywania płyt?
Nerwy wciąż są, to naturalne. Na przykład teraz przy okazji solowego materiału przed koncertami jest taka fajna adrenalina – czy przyjdą ludzie, jak zareagują na nowe kawałki. Czasem to też nie tyle trema, co zastanawianie się, na ile wszystkie szczegóły są podopinane, czy plakaty przed koncertem były zrobione i powieszone, jak trzeba, takie tam kwestie organizacyjne. Od kiedy sam siebie wydajesz, to chyba najlepiej możesz potwierdzić prawdziwość stwierdzenia, że diabeł tkwi w szczegółach?
No pewnie, wiadomo, że tak jest. We wszystkim, co robimy, najłatwiej się dostrzega tylko efekt końcowy, a przecież na niego składają się miliony drobnostek. Jak najbardziej więc potwierdzam. A jak to jest przy okazji pracy nad solowym albumem i promocji tego wydawnictwa? Za wszystko – od doboru gości, przez miks, okładkę, klipy – odpowiadasz sam?
Akurat za te kwestie wymienione przez ciebie to tak. Mam oczywiście ludzi, z którymi współpracuję, którzy mi pomagają, ogarniają róż-
ne kwestie, ale rzeczywiście staram się dopilnowywać wszystkiego sam i uważam, że to całkowicie naturalne. W końcu nie mogę dopuścić, żeby brzmienie nie było w pełni satysfakcjonujące, a okładka zawierała jakieś bezsensowne, niedopasowane elementy. Czemu zdecydowałeś się w ogóle na solowy album?
Gdybym tego nie zrobił, to chyba moja akajka (sampler AKAI MPC – przyp. red.) by się na mnie obraziła i tego nie wybaczyła. Miałem zrobione około dwieście bitów, trzeba je było w końcu w pełni wykorzystać. Poza tym każdy artysta nagrywający w grupie ma w swoich zamierzeniach wypuszczenie kiedyś w pełni swojego, autorskiego materiału. Nie ma żadnego rozłamu w Moleście, co ktoś tam sugerował, po prostu chciałem zrobić coś własnego i tak wyszło. Zwraca uwagę na tej płycie dobór gości. Wiele osób było zaskoczonych, że na „Etosie 2010” mamy i Łonę, i Fokusa, i Sobotę czy też L.U.C-a. Jak to wyszło?
Zupełnie naturalnie. Znam się z tymi ludźmi od dawna, spotykamy się na koncertach, imprezach, spędziliśmy na rozmowach mnóstwo godzin. Przekazywałem im bity do odsłuchu z moimi zwrotkami, a oni sami
06
info
I
wybierali, do którego kawałka chcą się dograć. Dlatego też te numery wyszły, w moim mniemaniu, spójnie i naturalnie, moi goście nawijają o tematach, w których czuli się dobrze.
Nie masz wrażenia, że wielu fanów hip-hopu zostało trochę w miejscu, w którym byli dziesięć lat temu? Brakuje im tej dojrzałości, nie posunęli się mentalnie do przodu.
Tak, to zdecydowanie słychać. Po raz kolejny opowiedziałeś w formie kawałka o swoich muzycznych inspiracjach. A jak się czujesz, gdy młodzi twórcy to właśnie o Moleście mówią jako ich inspiracji?
Wiesz co, szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie poświęcam czasu na jakąś autoanalizę, robię po prostu to, co gra mi w duszy, i tyle.
Nie mnie oceniać, czy jest wiele takich osób, ale rzeczywiście bywają takie jednostki. Mają 35 lat, czyli pół życia za sobą, i tak naprawdę nic nie zrobili poza narzekaniem i liczeniem, że los się zmieni. A los jest przecież w ich rękach! Ja się chcę jedynie zapytać tych osób – kiedy chcesz wyjechać na wakacje, zobaczyć kawałek świata? Kiedy przyjdzie moment na miłość, rodzinę?! Niektórym się wydaje, że wciąż są młodzi i mają mnóstwo czasu przed sobą, a tak nie jest.
Na „Etosie 2010” słychać, że pomimo zainteresowania różnymi gatunkami, priorytetem jest klasyczny hip-hop.
Wydaje mi się, że masz taką niespokojną duszę, ciągle szukasz czegoś nowego.
Jeśli jest to szczere, naprawdę tak myślą, to mogę się tylko cieszyć. I mieć takie poczucie, że coś po sobie zostawiłeś, że idziesz w dobrą stronę?
No tak, to prawda, nie interesowały mnie żadne syntetyki ani cykacze. Mój kierunek to raczej Pete Rock i DJ Premier, czyli klasyczny, mocny hip-hop nowojorski. Cieszę się, że to słychać. Czy chcesz muzyką zmieniać świat, tekstami otwierać ludziom oczy?
Zawsze stawiałem na hip-hop z przekazem i taki, który mówi o czymś więcej niż dupy, samochody i imprezy. Uważam, że warto starać się robić coś takiego. Przecież Ochojska czy Owsiak też nie wiedzieli na początku, czy im się uda, ale mieli odwagę i pomysł. Ja nie chcę się stawiać oczywiście w rzędzie z tymi osobami, tylko pokazuję jakby skalę i podejście. Nawet jeśli jedna osoba zwróci dzięki moim kawałkom uwagę na problemy, o których rapuję, będę już miał satysfakcję. Mam takie wrażenie, że kiedyś bardziej opisywałeś różne sytuacje, teraz zaś starasz się przy okazji mobilizować ludzi, dać im takiego kopa.
To twoja interpretacja, ja o tym tak nie myślałem. Ale to jak najbardziej możliwe, w końcu mijają lata, człowiek nabiera doświadczenia i gdy rozpędził się w życiu, a nie stoi w miejscu, to tej energii i mobilizacji mu nie brakuje.
Energii mi nie brakuje, nie lubię nudy, jest tyle rzeczy do zrobienia i poznania, że rzeczywiście warto wykorzystywać każdą chwilę. Jeśli więc obserwując mnie z boku, doszedłeś do takiego wniosku, to pewnie masz rację. Co dalej planujesz, jakie kolejne kroki?
Promuję „Etos 2010” i to teraz najważniejsze. Chcę grać koncerty, kręcić klipy, a potem zobaczymy. Żadnych deklaracji nie oczekuj, wszystko w swoim czasie! Vienio w trasie: 4.11. Pinezka, Olsztyn 12.11. Bunkier, Toruń 19.11. Silver, Gorzów Wielkopolski 26.11. Alibi, Radom 3.12. Dekompresja, Łódź Więcej dat na www.myspace.com/vieniomolesta
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
SZTUKA OBRAZU tekst | ADAM KRUK
Plakat tegorocznej edycji festiwalu Plus Camerimage
27 listopada w sensacyjnej atmosferze w Bydgoszczy startuje Plus Camerimage XVIII Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych. Festiwal Camerimage zrobił ostatnio dużo, by było o nim głośno. Dyrektor imprezy, Marek Żydowicz, po tym, jak nie udało mu się przebudować Łodzi wedle projektu Daniela Libeskinda, z hukiem wyprowadził Camerimage z miasta (wcześniej przeniósł go tam z Torunia, gdzie do dziś mieści się biuro festiwalu). Potem kusił inne polskie miasta starające się o tytuł kulturalnej stolicy Europy, by wzięły festiwal pod swoje skrzydła. Mówiło się o Poznaniu i Trójmieście, skończyło się w połowie drogi, czyli w Bydgoszczy. Na ile lat? Miejmy nadzieję, że na stałe, bo ciągłe przeprowadzki nie służą randze żadnej imprezy (z wyjątkiem cyrkowej). Nawet David Lynch, od lat przyjaciel festiwalu, przestał się już w tej sprawie wypowiadać. Bo pośród głośnych sporów wokół Camerimage z pola widzenia zniknęło gdzieś samo kino, które ma być przecież źródłem i celem całego przedsięwzięcia. Odkładając więc na bok niedawne spory, przyjrzyjmy się, co do zaoferowania ma 18. edycja festiwalu Camerimage. Po raz pierwszy w Bydgoszczy. Tegoroczna impreza ma być przede wszystkim zdecydowanie bardziej demokratyczna. Większość pokazów ma mieć miejsce w bydgoskim Multikinie i – co najważniejsze, bo może zachęcić nie tylko miejscowych do
foto | materiaŁy promocyjne
przybycia na festiwal – wszystkie seanse tam umiejscowione, a będzie ich prawie 200, będą darmowe. Z drugiej strony, pewna ekskluzywność festiwalu, który gościł do tej pory nazwiska prawdziwych gigantów światowej kinematografii, ma zostać zachowana – druga część pokazów ulokowana będzie w efektownej bydgoskiej Operze Novej, a za klub festiwalowy służyć będzie Hotel Holiday Inn. Podczas festiwalu nagrodę honorową za szczególną wrażliwość wizualną odbierze Jerzy Skolimowski, reżyser outsider, którego gwiazda rozbłysła jasno na ostatnim festiwalu w Wenecji. W Bydgoszczy odbędzie się retrospektywa jego filmów i wydany zostanie album poświęcony twórczości autora „Rysopisu”. Niektóre jego mniej znane filmy są dziś trudno dostępne, dobrze będzie zatem zobaczyć je przy okazji premiery „Essential Killing”. W ramach przybliżania uczestnikom festiwalu mniej znanych rejonów kina organizatorzy przygotowali też przegląd kina austriackiego. Rozszerzono także ofertę konkursową (filmów będzie w tym roku aż kilkanaście). Nagrodę za całokształt twórczości operatorskiej odbierze Michael Ballhaus, autor zdjęć do filmów Martina Scorsesego („Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Gangi Nowego Jorku”) i Francisa Forda Coppoli („Drakula”), który obejmie także fotel przewodniczącego jury Konkursu Debiutów Operatorskich. Kategoria ta stanowić będzie novum w formule festiwalu, obok Konkursu Debiutów Reżyserskich. Na czele tego drugiego stanie Jos Sterling – holenderski reżyser, scenarzysta i producent, a także właściciel dwóch kin w Utrechcie. Jury Konkursu Filmów Krótkometrażowych poprowadzi natomiast Robert Epstein – amerykański dokumentalista z dwoma Oscarami na koncie, zajmujący się głównie tematyką gejowską i żydowską. Gościem specjalnym festiwalu będzie Joel Schumacher, który odbierze nagrodę reżyserską, a także stanie na czele jury Konkursu Etiud Studenckich. Amerykański reżyser i scenarzysta zadeklarował pełną dostępność dla studentów i gości festiwalu. A postać to niebanalna. Zaczynając jako kostiumolog u Woody’ego Allena („Śpioch”, „Wnętrza”), szybko awansował na czołowego reżysera lat 80., wyczuwającego doskonale młodzieżowe nastroje i estetykę rozbuchanej dekady. Jego filmy, takie jak „Ognie św. Elma” i „Straceni chłopcy”, stały się nie tylko kasowymi hitami, ale i wyznaczały horyzonty mody lat 80., kształtując stroje, fryzury, zachowania. W latach 90. reżyserował hollywoodzkie hity, takie jak „Linia życia”, „Klient”, „Czas zabijania” czy „Batman Forever”. Ostatnio wycofał się do bardziej kameralnych form filmowych. W czasie festiwalu Plus Camerimage odbędzie się specjalny pokaz jego filmu „Upadek” z Michaelem Douglasem. Razem z autorem zdjęć – Andrzejem Bartkowiakiem – osobiście zaprezentują go publiczności. Bartkowiak należy do ścisłej światowej operatorskiej czołówki. Na Camerimage to właśnie oni są najważniejsi. Bo autorzy zdjęć filmowych to nierzadko wielcy artyści, co festiwal ma ambicję udowadniać. Ten przypominany co roku fakt zadecydował właśnie o wyjątkowości Camerimage i tym samym – jego sukcesie. Plus Camerimage: 27.11.–4.12. Bydgoszcz
pocałuj żabkę
Statuetką przyznawaną zwycięzcom konkursu w ramach festiwalu Plus Camerimage jest żaba – ta najbardziej pożądana oczywiście w kolorze złota. Studenci za swoje eutiudy dostają kijanki.
08
INFO
I
Sputnik nad Warszawą tekst | ADAM KRUK
Już 4 listopada rusza czwarta edycja Festiwalu Filmów Rosyjskich Sputnik. Poznaj sąsiada. Rosja to nie tylko wielka literatura i połacie przestrzeni niespotykane w ciasnej Europie. To także wielka i bardzo różnorodna kinematografia. W okresie międzywojennym Siergiej Eisenstein, Dziga Wiertow i Wsiewołod Pudowkin tworzyli język kina, okres powojenny w ZSRR zapisał się zaś nie tylko socrealistycznymi produkcyjniakami, ale i bogactwem melodramatu, na który słowiańska dusza jest bardzo czuła. To, czym dziś żyje kino rosyjskie, ma uzmysłowić Festiwal Sputnik, który przygotował maraton projekcji w warszawskiej Kinotece oraz masę imprez towarzyszących. Sensacją festiwalu jest retrospektywa Siergieja Paradżanowa, która pokazuje, że organizatorzy bardzo szeroko rozumieją kategorię kina rosyjskiego. Bo Paradżanow (właściwie Paradżanin) był Ormianinem kręcącym głównie w Gruzji i na Ukrainie, zatem co najwyżej reżyserem radzieckim, zresztą przez reżim prześladowanym. Ale mniejsza o metryki – ważne, że Sputnik pozwoli przybliżyć filmografię tego hermetycznego, ale bezsprzecznie jednego z największych artystów XX wieku. Przeglądowi towarzyszyć będzie wystawa zdjęć Jurija Mieczitowa w Domu Spotkań z Historią. Reżyserzy różnych narodowości pojawią się także w sekcji „Kinopociąg”, gdzie pokazane zostaną najlepsze filmy młodych europejskich twórców, wysłanych z kamerą w rosyjski bezkres. Efekty ich pracy mogą być zaskakujące.
foto | materiaŁy promocyjne
Na Festiwal Sputnik przyjedzie, wraz ze swoją pełną filmografią, Aleksiej Bałabanow, reżyser dwóch części kultowego „Brata” oraz „Ładunku 200”, konsekwentnie eksplorujący ludzki ból i gniew. To już z gruntu rosyjskie charakterystyki, poświęcone ciemniejszym stronom kraju, brutalnym realiom, które rodzą twardych mężczyzn. Dla równowagi Sputnik przygotował cykl „Kobiece spojrzenie” – zbiór najbardziej interesujących filmów rosyjskich reżyserek. Interesująco zapowiada się także sekcja poświęcona czechowskim motywom (tu najwięksi: Michałkow, Muratow i Konczałowski) i II wojnie światowej (odświeżyć będzie sobie można chociażby „Lecą żurawie” Kałatozowa). No i najważniejsze – konkurs główny: najlepsze rosyjskie premiery ostatnich sezonów oceni jury pod przewodnictwem Andrzeja Żuławskiego. Wszystko to od 4 listopada w Warszawie. Później Sputnik ruszy w Polskę. Festiwal Filmów Rosyjski Sputnik: 4–14.11. Warszawa
Plakat tegorocznej edycji Sputnika
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
listopad w stodole tekst |angelika kucińska
Kto? O.S.T.R.
Czyli? Czołówka polskiego hip-hopu. Klasycznie kształcony skrzypek, wygadany mistrz freestyle’u. Niezmiennie w formie. Tym koncertem promuje wydany przed kilkoma miesiącami album „Tylko dla dorosłych”. Kiedy? 24.11. i 25.11.
O.S.T.R. z zabawką
foto | materiaŁy promocyjne
Kto? T.Love
Czyli? Dzieci rewolucji na emeryturze. Kiedyś zespół ważny, dziś niestety klasyka rocka juwenaliowego. Co nie umniejsza poziomu starych piosenek. Kto jeszcze nie widział na żywo, niech nadrabia. Towarzystwo pogujących studentek to doświadczenie socjologiczne. Poza tym „Warszawa” i „IV LO” to porządna lekcja historii.
Listopadowe KONCERTY W STODOLE
Kiedy? 26.11. i 27.11.
6.11. Acid Drinkers 7.11. Anita Lipnicka 18.11. Renata Przemyk 19.11. Hunter 24.11. O.S.T.R 25.11. O.S.T.R 26.11. T.LOVE plus goście Kim Novak, Adam Nowak 27.11. T.LOVE plus goście Maleńczuk, Pablopavo Kuba Marcinowicz w czwartym wymiarze
jamiroquai
N.E.R.D.
reż. Howard Greenhalgh
reż. Paul Hunter
„white knuckle ride” 5/10
Chciałam dopuścić się największego grzechu recenzenta i zdradzić puentę. Tak prosto w twarz, a co! Hola, hola! Wszystko, co wam mówiono o pogoni za króliczkiem, to nieprawda. Nieważne, czy gonisz. Ważne, że złapiesz. Ale nieważne, co. Jay Kay nagrał teledysk z akcją bez finału. Przewrotna bestia. Bo ciąg dalszy nastąpił w klipie do „Blue Skies”.
tekst | angelika kucińska
WideoNarkomania HIRO Free tiwi. „hypnotize u” 7/10
Pharell Williams, jakiego lubimy. Polityczny klip do „Help Me” to okrutna zmyła, Williams pamięta, że w życiu liczy się jedno – przyjemność. W wideo do „Hypnotize U” dyryguje więc dziewczętami w luksusowej rezydencji z równo przystrzyżonym trawnikiem. Plus za choreografię na wykładzinie. Byłaby mocna ósemka, gdyby jednak nie zapomniał, że i widzowi musi być przyjemnie i przez cały klip nie zakładał koszulki.
10
INFO
I
Naucz się hip-hopu tekst | Agnieszka wróbel
Nie wiesz, o co chodzi z Wu-Tang Clan i nie rusza cię doggystyle? Dla tych, co zamiast popalać za szkołą, woleli oglądać z mamą „Siódme niebo”, startuje kolejna edycja Rap History Warsaw. W 1994 roku niejaka Lorena Bobbit w Manassas (w stanie Virginia) stanęła przed sądem za to, że obcięła penisa swojemu mężowi. W tym samym roku w kinie grano „Listę Schindlera”, a Kurt Cobain strzelił sobie w głowę. Kiedy cywilizowany świat zajmował się własnymi problemami, ciemna strona miasta wciąż żyła debiutem uliczników z Wu-Tang Clan. Według krytyków i słuchaczy rapu „Enter the Wu-Tang (36 Chambers)” to jedna z najważniejszych produkcji w dziejach czarnej muzyki. Organizatorzy listopadowej edycji szkoły hip-hopu postawili sobie za punkt honoru hucznie uczcić to wydarzenie. Cykl imprez pod szyldem Rap History Warsaw od kilku miesięcy mieli na części pierwsze 30-letnią już kulturę hip-hop. Pomysłodawcy – Steez, Kosi i Anusz – oprócz subtelnie wyselekcjonowanych kawałków wydają mixtape’y, ziny poświęcone konkretnej epoce oraz zapraszają wyjątkowych gości (Vienio, Deszczu Strugi). Najbliższa odsłona RHW to kontynu-
foto | materiaŁy promocyjne
Rap History Warsaw, czyli szkoła hip-hopu
acja niespokojnych lat 90. (1993-1994) i kluczowe debiuty: Biggiego Smallsa, Nasa, Souls of Mischief czy The Roots. Nowością będą projekcje filmów poświęconych wybranemu artyście. Na górnej sali Powiększenia będzie można zobaczyć między innymi „The Story of Wu-Tang” i „Biggie Smalls – The Rap Phenomenon”.
Rap History Warsaw 6.11. Powiększenie, Warszawa 20.11. Powiększenie, Warszawa
FUTUREHEADS W POLSCE tekst | Angelika Kucińska
foto | materiaŁy promocyjne
Choć pokornie zasilili drugi szereg, dostarczają wyłącznie pierwszoligowej rozrywki. Futureheads, brytyjski kwartet w grzecznych sweterkach, znów zagra w Polsce. Polska publiczność zna ten ich geometryczny, minimalistyczny postpunk doskonale. The Futureheads grywają u nas juz niemal regularnie. Tym razem przyjadą na chwilę przed premierą albumu a cappella, gdzie znajdą się najważniejsze piosenki z repertuaru zespołu w wersjach wyłącznie wokalnych. I tuż po premierze płyty „The Chaos”, którą właśnie promują. Nie znasz, nie wiesz, nie słyszałeś? To możliwe. Bój o miejsce w mediach przegrali dawno temu z nudziarzami z Franz Ferdinand – choć muzycznie Futureheads prezentują dużo ciekawsze i bardziej wiarygodne podejście do klasyki postpunku i nowej fali, nie mieli wystarczająco dużo farta albo wystarczająco dużo Alexa Kapranosa, by stać się ulubieńcami nastolatek. Nic to. To nie jest zespół, który się obraża na trendy. To nie jest też zespół, który modzie w jakikolwiek sposób schlebia. Futureheads to już marka – intensywne melodie, pulsujące gitary, błyskotliwe refreny. Przede wszystkim na żywo. Kto pamięta niegdysiejszy koncert w Proximie, ten wie. Kto wtedy przegapił, ma szansę, by nadrobić zaległości. A nawet dwie. The Futureheads: 9.11. Fabryka, Kraków 10.11. Proxima, Warszawa
The Futureheads prawie jak Rihanna
11
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
NAPRAWIONY KOMPAS tekst | Jan Mirosław
Jamie siedzi
foto | materiaŁy promocyjne
Jamie nie siedzi
Produkuje go Beck, a wydaje Warp. Jeśli myślicie, że to recepta na jeden rodzaj brzmienia, sięgnijcie po płytę Jamiego Lidella. Albo jeszcze lepiej idźcie na jego koncert. „Ludzie, którzy oczekują kolejnego Jima, zawiodą się” – ostrzegał Jamie Lidell przed premierą nowego albumu. Poprzedni był próbą wyjścia do szerszej widowni, zatopieniem się w morzu ciepłych, soulowych dźwięków. Wielu sądziło, że Lidella czeka transfer na półkę z komercją, ale jeśli taki był plan, to na szczęście nie wypalił. Na „Compass” Jamie rezygnuje z autocenzury i wpychania swego głosu w sztywne, gatunkowe ramy. Po przygodzie z „Jimem” poczuł, że przykleja mu się łatkę, z której nie był zadowolony. Postanowił udowodnić, że stać go na więcej. Zamiast wyrzucać do kosza niepasujące elementy, postanowił je twórczo wymieszać. „Miałem wrażenie, że duża część mnie została wyrzucona na pobocze. Dlatego tym razem szybko naszkicowałem w głowie zarys piosenek i postanowiłem, że będę wierny swej intuicji. Chciałem od razu zobaczyć, jak ten album będzie wyglądać w całości” – wyjaśniał w wywiadzie dla „Tiny Mixtapes”. Kluczowym zadaniem było pozyskanie producenta, który dawał nadzieje, że koncepcyjny pęd nie zamieni się w biegunkę przypadkowych dźwięków. Jamie mierzył wysoko i zwrócił się od razu do Becka, którego w przeszłości miał okazję supportować. Współpraca przebiegała supersprawnie, gdy okazało się, że panowie doskonale się uzupełniają. Lidell, pozbawiony szkolnego przygotowania, przywykł do pisania muzyki za pomocą głosu, po prostu nagrywając melodię na dykatafon. Beck zaś nie rozstaje się z gitarą i potrafi złożyć piosenkę – wraz z tekstem – w ciągu kilku minut. Podczas wspólnych sesji pomysły, które przychodziły do głowy temu pierwszemu, były natychmiast rozwijane przez drugiego. Dzięki temu strumień dźwięków nie zatrzymał się ani na chwilę, a kreatywna energia Jamiego mogła wreszcie znaleźć ujście. Beck nie narzucał mu swojej wizji, a jedynie pomógł odnaleźć
wewnętrzny kompas. Gdy kierunek został wytyczony, Lidell poczuł, że dalej może iść sam. Przeliczył się: wystarczyła chwila i ponownie zaczął szukać kompana. Znalazł go w Chrisie Taylorze, liderze Grizzly Bear, z którym dzieli wytwórnię. „To niebezpieczne, kiedy wokaliści zabierają się za produkcję i miksowanie własnego głosu. Przy słuchaniu setnej wersji łatwo znielubić siebie samego. Dobrze zdać się na obiektywny osąd” – podkreśla swoje dzisiejsze, zespołowe nastawienie. Wiele się zmieniło od czasów przełomowego albumu „Multiply” i jeszcze wcześniejszych, gdy Lidell zaliczał się do grona samowystarczalnych twórców podziemnej elektroniki. Jego ówczesny gust kształtował się pod wpływem fali angielskiego rave’u, który w połowie lat 90. przeżywał okres największej świetności. Wyposażony w program Cubase (zainstalowany na poczciwym Atari), Jamie ruszył z rodzinnego Huntingdon na podbój Londynu. Wysłał demo do wytwórni, a ta zaprosiła go do stolicy. Odnalazł się całkiem nieźle. „Producenci i ludzie organizujący imprezy tworzyli wtedy wspólnotę” – wspomina. Szansa na wybicie się przyszła, kiedy Matthew Herbert zaproponował mu udział w trasie z Björk. Jamie wystąpił w Madison Square Garden i w Hollywood, ale zaraz potem wrócił do swej klubowej piwniczki. Razem z Cristianem Vogelem założył kolektyw Super_Collider, z którym wydał płytę, jeszcze zanim wypuścił własny debiut, „Muddlin Gear” z 2000 roku. Dopiero późniejsza o pięć lat „Multiply” pozwoliła mu wyjść z kompletnej niszy. Była to pierwsza płyta, którą nagrał dla Warpa. Chociaż trafił do królewskiej stajni twardej elektroniki, już na wstępie odszedł od stylu, który go do niej zaprowadził. Na każdym kolejnym albumie odchodził jeszcze dalej. Po drodze mógł przejść do wielkiej wytwórni – Columbia kusiła go wizją oszałamiającej, medialnej kariery. Lidell wybrał niezależność. W „Completely Exposed” śpiewa, że nie chce się zamykać, ale bycie otwartym sprawia, że czuje się obnażony. Ci, którzy mieli już okazję być na jego koncercie, wiedzą, że warto to zobaczyć. Jamie Lidell: 11.11. Stodoła, Warszawa
12
INFO
I
Campus Roadshow tekst | michał Szwarga
foto | materiały promocyjne
Magazyn HIRO Free miał przyjemność odwiedzić Campus Roadshow w Warszawie przygotowany przez firmę HP oraz partnerów: Intel i Microsoft . Założeniem projektu było pokazanie najnowszych technologii w obszarze nauczania, warunków pracy, a także samej nauki. Polska odsłona jest częścią ogólnoeuropejskiego programu prowadzonego wspólnie przez HP, MS i Intel. Specjalnie przygotowana ciężarówka zawitała do Warszawy, Krakowa i Wrocławia. Rzetelnie przygotowane prezentacje prowadzili specjaliści z HP, testując na studentach swoje produkty. Firma HP dla każdego sektora edukacji przygotowała rozbudowany system wsparcia IT. Dla studentów szereg promocji na lekkie, multimedialne laptopy oraz zestawy połączone z monitorem. Dla wykładowców - mobilne, wytrzymałe i lekkie laptopy oraz zestawy multimedialne, które zapewnią łatwiejszy kontakt z uczniami za pomocą np. wielofunkcyjnego dotyku. W świecie, w którym uczniowie i studenci są równie dobrze obeznani z technologią, inno-
wacyjne rozwiązania informatyczne odgrywają szczególną rolę. Założeniem jest bogata i wszechstronna oferta, pomoc techniczna na światowym poziomie oraz większy nacisk na ochronę środowiska. Dzięki takim eventom, jak ten przygotowany przez HP, najnowsza technologia jest na wyciągnięcie ręki. Śmiało możemy powiedzieć, że firma HP i partnerzy MS oraz Intel z powodzeniem sprostali zadaniu, wprowadzając nas w nowy, bardziej przyjazny świat IT. „Komputer znów jest osobisty”.
Więcej informacji pod adresem: hp.eu/education
11
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Ciemna strona mocy tekst | Angelika Kucińska
foto | materiaŁy promocyjne
Córunia. Po mamie, aktorce, odziedziczyła fotogeniczną twarz. Po tacie, piosenkarzu – głos, słuch i nazwisko otwierające drzwi. Coco Sumner, córka Trudie Styler i Stinga, jest jednak bystra na tyle, by zatrzeć ślady. Działa pod pseudonimem I Blame Coco i gra młodzieżowe emo electro. Powiedziała nam, że bardzo nie chce dołączyć do grona gwiazdek znanych z niczego lub z bankietów. I że jesteśmy robotami. Byłaś najbardziej muzykalnym dzieckiem w swoim przedszkolu?
W naszym domu zawsze było pełno instrumentów, zawsze mnie fascynowały. Gram od czwartego roku życia. Muzyczna podstawówka?
Nie, byłam samoukiem. Zaczynałam od pianina. Twoi rodzice to ten typ, który przestrzega dziecko przed podążeniem tą samą ścieżką czy wręcz przeciwnie?
Moi rodzice to ten typ, który uważa, że należy dziecku dać wolność wyboru. Nie byłam ani zmuszana do muzyki, ani zniechęcana do show-biznesu. Najważniejsze było i jest, żebym samodzielnie zdecydowała, co chcę w życiu robić. Ojciec supergwiazda przygotował cię do bycia celebrytką?
Ja bym nie chciała, żeby mówiono o mnie „celebrytka”, bo do takiej sławy niepopartej niczym przywiązuje się dziś za dużą wagę. Celebryci są idolami, wzorami zachowań. Nie pozwalają ci dorosnąć, wiecznie czujesz się jak w szkole, a to są twoi nauczyciele. Nauczycieli też można sobie odpowiednio wybrać. Trasa z La Roux i współpraca z Robyn były dla ciebie pouczającymi doświadczeniami?
Jak najbardziej. Robyn jest piekielnie ambitna, pracowita, uparta – chyba to w niej szanuję najbardziej. Oczywiście poza tym, jak pisze piosenki czy jak śpiewa, bo nauczyłam się od niej sporo po prostu jako wokalistka. Z La Roux przyjaźnię się od jakiegoś czasu, wspólna trasa była chyba dużą frajdą dla nas obu. La Roux jest znakomita na scenie. Muzycznie po drodze ci z jedną i z drugą, ale za teksty mógłby ci przybić piątkę dowolny zespół emo. Taka smutna liryka idzie w parze z taneczną piosenką?
Lubię ten kontrast. Mimo że na płycie jest sporo elektroniki i piosenek do tańczenia, unikam określenia electro pop, bo ono prowokuje właśnie takie skojarzenia – że jest lekko i przyjemnie. Ja robię mroczny pop – to stan umysłu. Mroczny, bo taką mam naturę, takie piszę teksty. Mam problem z wyrażaniem emocji w inny sposób, w piosenkach mogę opowiedzieć o tych najtrudniejszych, najbardziej przytłaczających. Ale to wciąż pop – krzepiąca, dynamiczna muzyka. Mrok pogłębiają roboty, fantomy i generalnie maszyny. Czas apokalipsy?
Coco jest emo. Bo z czego się cieszyć, będąc dzieckiem Stinga?
Nie. Moich robotów nie należy interpretować w taki sposób. Nie buduję na tej płycie mrocznej wizji przyszłości, nie fantazjuję na temat tego, co będzie, a opisuję to, co jest, teraz. Roboty są dla mnie metaforą współczesnego człowieka zaprogramowanego na jakiś styl życia, na zestaw zasad, które wyznaje, na jakiś model postępowania, na system nakazów i zakazów. Działamy automatycznie, rutynowo, jak maszyny. To mnie przeraża.
14
INFO
I
HIRO promuje
majestic skis
Freeskiing to sport, który jest ściśle związany ze środowiskiem naturalnym. Odnosi się to zarówno do miejsc, w których jeździmy na nartach, jak i do sprzętu którego używamy. Jako producent nart zawsze podkreślamy, że rdzenie nart Majesty są całkowicie wykonane z drewna. Aby osiągnąć najlepszy flex i maksymalną trwałość naszych nart, stosujemy kombinację najwyższej jakości drewna pochodzącego z topoli i jesionu. W Majesty Skis wszyscy troszczymy się o drzewa – są one, bowiem nie tylko metaforycznymi płucami planety ale i również prawdziwymi sercami naszych nart. Jako firma freeskiingowa zwracająca uwagę na ekologię zdajemy sobie sprawę z tego, że zielone obszary naszej planety zmniejszają się w zastraszającym tempie. Pragniemy zachęcić wszystkich narciarzy do docenienia i dbania o środowisko w którym wszyscy jeździmy. Z tego względu zdecydowaliśmy się wprowadzić w życie projekt „SKIS4TREES”. Idea jest niezwykle prosta – za każdą kupioną przez ciebie parę nart sadzimy drzewo w twoim imieniu. Drzewa za narty – tak to działa. Jesteśmy świadomi, że akcja „SKIS4TREES” to zaledwie mały krok w budowaniu świadomości ekologicznej lecz naszym celem jest inspirowanie narciarzy do dbania o środowisko naturalne. W tej sytuacji satysfakcja jest podwójna – jesteś zadowolony z zakupu nowych nart Majesty, a dodatkowo wspierasz wysiłki zmierzające do ochrony środowiska. Nasza planeta na to zasługuje. WWW.MAJESTYSKIS.COM
HIRO promuje
Bądź widoczny na stoku! Okoliczności sportowo--rekreacyjne nie zwalaniają z dbałości o wizerunek – kto tego nie wie, ten student. Wszystkim, którzy lubią zjeżdżać z górki, polecamy intensywnie żółte gogle od Quiksilvera. My już takie mamy, nosimy je również w pomieszczeniach zamkniętych.
HIRO promuje
roxy
Czapki z głów? Tylko jeśli macie jakieś brzydkie. Wełniane, ciepłe czapy z pomponem firmowane szyldem Roxy niech pozostaną tam, gdzie ich miejsce. Zwłaszcza że szarlatani od wróżenia z cirrusów zapowiedzieli zimę tysiąclecia, czyli apokalipsę. Napis ładnie błyszczy, więc czapka sprawdza się również w oficjalnych sytuacjach wieczorowych. Pompon to z kolei element tyleż ozdobny, co praktyczny – jest za co łamagę wyciągnąć z zaspy. Noś czapkę Roxy dumnie. Babcia będzie zadowolona.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Oli jest emo tekst | Michał Karpa
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Arnalds, towar z Islandii
Wiek: 24. Dorobek: dwie płyty, kilka EP-ek, uznanie krytyków i publiczności, szczególnie polskiej. W pierwszej połowie listopada minitrasę zagra u nas Ólafur Arnalds, nazywany najlepszym nowym towarem eksportowym Islandii. Migawka z YouTube’a: pusta sala koncertowa, krzesła z drewnianymi oparciami. W jednym rzędzie dziennikarz nerd czyta pytania z kartki, w drugim – niepewnie gestykulujący Ólafur, rozpaczliwie szuka punktu, w którym mógłby utkwić wzrok. Mimo to odpowiada jasno i konkretnie. Człowiek z misją razi siłą spokoju: „Chciałbym, żeby moje utwory docierały do ludzi, którzy nie są zainteresowani muzyką klasyczną. Żeby ją zrozumieli i mogli w niej znaleźć coś dla siebie”. Młokos z krainy Björk wie, jak pociągać za emocjonalne sznurki. Kompozycje oparte o dźwięki fortepianu oraz instrumentów smyczkowych, zupełnie odarte z warstwy liryczno-wokalnej, hipnotyzują przejmującą melancholią, stawiając Arnaldsa w jednym szeregu z Maksem Richterem i Jóhannem Jóhannssonem. Swoją drogą Oli to kolejne złote dziecko potwierdzające fenomen islandzkiej sceny. Kraj, w którym mieszka zaledwie 300 tysięcy ludzi, od lat twórczo współkształtuje europejski rynek artystyczny. Wystarczy kilka migawek z filmu „Mistrzowie wrzasku”, by w mig pojąć, czym dla mieszkańców małej wyspy jest muzyka. Dotyczy to zarówno autorki „Human Behaviour”, która grała koncerty dla kilkusettysięcznej publiczności, zespołów pokroju Sigur Rós czy Bang Gang, ale i nieznanych artystów grających próby w salkach i piwnicach Reykjaviku. Dokonania Arnaldsa wpisują się w wyjątkowy pejzaż islandzkiego brzmienia, będącego wynikiem zarówno intensywnej edukacji muzycznej, jak i geograficznej izolacji wyspy, która przez lata zmuszała do pielęgnowania form klasycznych, ale dzisiaj, w realiach globalnej wioski, pozwala na swobodne zastosowanie nowinek technologicznych oraz inkorporację wpływów z różnych stron świata. Jest jeszcze jedna rzecz, która mocno osadza kompozycje Arnaldsa w tradycji muzycznej Islandii. W żadnym innym kraju artyści nie współpracują ze sobą tak intensywnie, jak właśnie tam. Doskonale pokazał to koncert „Múm & friends” podczas ostatniej edycji krakowskiego festiwalu Sacrum Profa-
num, doskonale oddaje to wydany wiosną, drugi krążek Ólafura zatytułowany „…And They Have Escaped the Weight of Darkness”, nagrany z udziałem Barði Jóhannssona z Bang Gang. To już płyta całkowicie nastrojowa – brakuje na niej gitarowych zrywów, jakie naznaczyły numer zamykający debiutancki album „Eulogy for Evolution”, który spotkał się z wyjątkowym przyjęciem publiczności zeszłorocznego OFF Festivalu. Teraz nie może być inaczej, bowiem sam Oli deklaruje: „Nagrywając pierwszą płytę chciałem, by po jej wysłuchaniu ludzie mieli poczucie smutku i przygnębienia (wpływ na powstanie albumu miała śmierć wuja Arnaldsa – przyp. red.), podczas gdy tym razem zależało mi, by odczuwali pozytywne emocje”. Choć te „pozytywne emocje” i tak trzeba rozumieć dość specyficznie. Ólafur Arnaldsa: 11.11. Scena na Piętrze, Poznań 12.11. Powiększenie, Warszawa 13.11. Firlej, Wrocław 14.11. Hipnoza, Katowice
16 14
INFO INFO
II
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
KONKURSY
4
Mysikrólik ubiera na zimę Wasze iPhone’y! Walczcie o cztery pokrowce! – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
5 4
Cztery zestawy filmów: w każdym „Wild Side” oraz „High Art”. Ufundowane przez firmę MayFly – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt „Mixed Race” Tricky’ego ufundowanych przez Isound Labels – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt „Almost Spledid” Jazzpospolitej ufundowanych przez Ampersand Records – SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
komiksów „Tainted” Bartosza Sztybora i Piotra Nowackiego ufundowanych przez wydawnictwo Mroja Press – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
4
zestawy filmów: „Duma i Uprzedzenia”, „Draka w Bronksie”, „Kroniki Portowe” i „Zabawy z Bronią”. Nagrody sponsoruje sieć kawiarni W Biegu Cafe By Jacobs Krönung – SMS o treści: HIRO.6.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
3
płyty DVD z filmem „Wyposażony” ufundowane przez firmę Galapagos – SMS o treści: HIRO.7.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZkania pod numer 7238
Jak wygrywać?
3
płyty z serialem „Flight of the Conchords” ufundowane przez firmę Galapagos – SMS o treści: HIRO.8.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
4
zestawy DVD z dwiema częściami kinowej wersji serialu „Seks w wielkiem mieście” ufundowane przez firmę Galapagos – SMS o treści: HIRO.9.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Żeby wygrać wyślij SMS-a pod nr 7238 w terminie 1 listopada od godziny 10:00 do 30 listopada do godziny 23:00. W treśc SMS-a wpisz HIRO postaw kropkę i wpisz numer wybranej nagrody postaw kropkę i wpisz swoje dane PRZYKŁAD: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA. 30 listopada weźmiesz udział w finale konkursu. – nagrody wygrywają osoby, które jako pierwsze udzielą prawidłowej odpowiedzi we wskazanym terminie. O wygranej poinformujemy SMS-em, nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO Free. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
MEGAHIRO
tekst | Angelika Kucińska
foto | bartosz maz
Przez lata – jeszcze w czasach macierzystego Kanału Audytywnego – był raperem do bicia. Bo za dużo myślał, a to kłóciło się z radykalnymi ideałami polskiego podwórka. cztery solowe płyty i jeden paszport później, to on dyktuje warunki. I rzuca wyzwania. „PYYKYCYKYTYPFF” to album nagrany wyłącznie głosem. Osobisty. Ciężki. Męczący. Świetny. L.U.C jest rozpieprzony. Opowiada, dlaczego. prowadząc kilka projektów jednocześnie. Wiesz, tu koncerty z „39/89”, tam „Planet LUC”, kilkunastoosobowa orkiestra, przeskoki ze squotów do filharmonii, wszystko w wielkim pędzie…
Dlaczego głos jako jedyny instrument? Bo gdy poczułem chęć tworzenia, akurat byłem nad jeziorem i nie miałem przy sobie żadnego instrumentu.
tę płytę można opisać tak: ktoś packą roztrzaskał muchę na ścianie. i ta rozpłaszczona papka to ja w 2010 roku
W taką wersję nie wierzę. W jednym ze snów orzeł z okładki „39/89” sfrunął i szepnął mi do ucha: „Użyj głosu”. A może też dlatego, że tak intensywna była w tym roku kampania namawiająca do oddania głosu, że ja swój oddałem – ale nie politykom, którzy swędzą mnie jak świąd trędowatego – lecz moim słuchaczom. A poważnie – jest wiele przyczyn. Przede wszystkim moja fascynacja wokalem zauważalna jest chyba od dawna w postaci eksperymentowania z tekstami i składania sylab w futurystyczno-awangardowy sposób. Do tego projektu dochodziłem kilka lat – od pierwszych beatboxów, których się przyuczałem od Zgasa, po odkrycie loopera i lata pracy producenckiej. Poza tym ostatnio miałem dużo na głowie,
Chciałeś zostać sam ze sobą? Tak jak Windows Vista potrzebowałem resetu i następcy. To jest trochę powrót do „Halucynogenoeklektyzmu”, gdzie też się odciąłem od ludzi, wyjechałem z miasta. Tyle że wtedy zastanawiałem się nad swoją tożsamością, rozkminiałem kwestie egzystencjalne. Teraz postawiłem na eksperyment i rozwój wokalny, pracę nad sobą. Co prawda pomysł na płytę nagraną wyłącznie głosem miałem już jakiś czas temu, ale w międzyczasie okazało się, że na świecie są już takie produkcje, więc trochę się zniechęciłem. Ostatecznie stwierdziłem, że jednak mimo wszystko mnie to kręci. Rzeczywistość jest dla mnie kompozycją, wciąż słyszę dźwięki i melodyjki, ale dopiero uczę się oddawać to głosem. Uznałem więc, że ten projekt pomoże mi się rozwinąć, pójść dalej. Ja zresztą na przełomie 2009 i 2010 roku zrobiłem inną płytę – wtedy na nowo wkręcałem się w winyle i samplowanie. Ale skończyłem ten materiał i stwierdziłem, że jest wtórny, bo wielu ludzi robi tyle zajebistych rzeczy na samplach. Szukałem czegoś innego. Robiłem tę płytę z takim podejściem, że jak nie wyjdzie, to nic się nie stanie – bo przecież robię tyle innych rzeczy. Jak to nic się nie stanie? Wymyśliłeś sobie tym razem bardzo angażujący projekt. To prawda. Ale to mogło nie wyjść – trudno jest nagrać dobrze beatbox – jeszcze trudniej to zrobić, będąc jego amatorem. Robienie tego materiału było chore, nagrywałem w międzyczasie, pomiędzy próbą,
18
megahiro
Nie każdy głos się liczy. L.U.C-a tak
L.U.C, czyli Łukasz rostkowski – rocznik ‘81; z wykształcenia prawnik, z konieczności jednostka silnie pobudzona. raper, producent, reżyser, ideolog. podobno patriota, być może kosmita
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Trochę mnie bawi pojawiające się przy tej płycie stwierdzenie, że wracasz do rapu. To wyolbrzymione. Wracam do mikrofonu. Bo przy „39/89” oddałem go głosom historii, przy „Energocyrkulacjach” oddałem już do obróbki gotowe wokale. Vienio, nagrywając nową płytę, poprosił mnie o featuring. I wiesz, jeden mały refren, coś, co się robi ot tak, nagrywałem cały dzień. Nie mogłem dojść do siebie, zastany wokal, dwa lata bez nagrywania tekstów. Czyli jest to jakiś powrót. Tak, tylko przypisuje ci się jakieś zmiany środowiska. Zmieniam środowiska jak Rambo II magazynki – ale wielu myśli, że jestem wyłącznie takim człowiekiem jak z „39/89”. Patriotyzm i patetyczny tribute to Lech Wałęsa. Bezkrytycznie nastawiony, infantylny koleś. Może tak trochę jest, ale też trzeba pamiętać, że obok „39/89” było „Planet LUC”, płyta o sztampolandzie, o ludziach żyjących w latach 19892009, o tym, jakie szambo odziedziczyliśmy.
L.U.C zaplątany
trasą, nauką a kupą. Dopiero później udało mi się wyjechać. Kiedy wiedziałem już, że chyba mam patent technologiczny na to, dopiero wtedy postanowiłem się poświęcić w pełni. Głos jest bardzo zawodnym instrumentem. To jest rzecz organiczna, niezwykła. Narzędzie biologiczne, mokre, suche, wilgotne. Wszystko ma wpływ na głos – od ilości wypitego browaru po ilość informacji o krzyżu zasłyszanych w radiu. Z jednej strony przeszkadzało mi, że są na świecie ludzie, którzy już takie rzeczy robią. Z drugiej – zwyczajnie bałem się, że nie dam rady. Nie jestem Bobbym McFerrinem ani zawodowym beatboxerem. Ale też ten rok dodał mi skrzydeł. Tak jak w jednym z tekstów na płycie: „Nobilitacje dają skrzydła / kurs utrzymam / czy jak Tupolew ulegnę kolizji / składam korale wizji / morale rodaków rosną jak zyski z SMS-ów / u Rydzyka na zakrystii”.
Kolejka na poczcie z nowej płyty to kontynuacja krytyki odziedziczonej mentalności? Chciałbym zrobić płytę futurystyczną, płytę, która opowiada o przyszłości. Nawet chciałem to już zrobić teraz, ale też nie chciałem, żeby ten album był zbyt klaustrofobiczny. A i tak trzeba się pomęczyć, żeby przesłuchać tę płytę. Postanowiłem więc napisać teksty takie bardziej przyziemne, proste, o zwykłych sprawach, które irytują. Coraz częściej odnajduję się w roli publicysty. Poza tym, jak wspomniałem, jestem rozbabrany jak trup na sekcji – trudno było mi się poskładać do jednej przypowieści. Zwłaszcza że doktor chyba poszedł się właśnie odlać albo bzyknąć pielęgniarkę. Czyli nie bolą cię zaproszenia od TVN24 do występowania w roli eksperta? W ogóle. Są ludzie od nagrywania kawałków o tym, że fajnie mieć basen i ładne cycki, i oni królują na Vivie. I są ludzie, którzy opowiadają o zjawiskach psychologiczno-społecznych. I wtedy miło jest, kiedy ktoś się liczy z twoim zdaniem. Mimo że ciężko zaprzeczyć, że media zarzucają nas gównem. Można się zbuntować, obrazić i stanąć w kącie. A można to miejsce, które ci dają, wykorzystać, żeby wykreować odpowiedni przekaz, który dotrze do ludzi. Najważniejsze, żeby pozostać wiernym swoim ideałom.
Myślałam, że już ci się znudziła ta opcja historyczno-polityczno-komentatorska. Tę płytę można opisać tak: ktoś packą roztrzaskał muchę na ścianie. I taka rozpłaszczona papka, z której tu wystaje jelitko, tu kawałek płuca, a tu oko, to jestem ja w roku 2010 na płycie „PYYKYCYKYTYPFF”. Zatrzymana na stopklatce kondycja psychofizyczna człowieka, który z jednej strony poczuł się dowartościowany, a z drugiej okropnie zagubiony. Człowieka, którego nagradza się wielkimi nagrodami, a zarazem za plecami mówi się, że jest koniunkturalistą, bo zrobił płytę o historii. Ten album jest rozpieprzony jak polskie szosy i pochwy świtezianek przy nich stojących. Bo ja jestem dziś totalnie rozpieprzonym kolesiem. Jest koncepcyjny, ale tylko pod względem produkcji, a nie tekstów.
„PYYKYCYKYTYPFF” przez to, że nagrana wyłącznie na głos, eksponuje coś, co ja zawsze najbardziej ceniłam i w Kanale, i w twoich solowych płytach, czyli totalną świadomość słowa, polegającą na kontrastowym operowaniu różnymi retorykami: wulgarną i literacką, pretensjonalną i uliczną. Nie robię tego świadomie. Nie zastanawiam się nad tym. Mam jakiś swój sposób widzenia świata i dzięki ludziom, którzy go doceniają, nabieram pewności, że jest to słuszne i potrzebne. Poświęcam czas, by go rozwijać. To mnie napędza, to mnie niszczy jak tiry krawężniki na rondach, chyba powinniście mi płacić ZUS. Ale serio – ja po prostu piszę. To, o czym mówisz, jest obecne na nowej płycie, chociaż ostatnio staram się odkodowywać teksty na rzecz lepszego zrozumienia. Wiem, że niektóre wcześniejsze teksty były na tyle zakręcone, że jak rozmawiałem o nich z ludźmi, to wielokrotnie się okazywało, że mówimy o czymś zupełnie innym.
Zawsze miałeś wszystko wymyślone. Tu jest chaos. Jest euforia. Jest psychoza przemieszczania się z pomieszczeń do pomieszczeń. Takie dosłowne – wysiadanie z busa, pęd, zmiany lokalizacji. Ale też niedosłowna zmiana pudełek, w których się znajduję: Katyń, ’39, plastikowa sperma…
Interpretacja jest subiektywna. Interpretacja tak, ale czasem chcę konkretnie puentować. Mówienie rzeczy wprost też daje satysfakcję, podobnie jak wyginanie i łamanie słów. Oczywiście nigdy nie będę rymował, jak raperzy z przysłowiowego Prosto. To, co robią, bywa prawdziwe, ale ja inaczej wyrażam siebie.
Ale to ty wybierasz te pudełka. Tak, ale trochę się nabawiłem schizofrenii przez to. Jednego dnia gram dla garniturowców, dla dorosłych ludzi, babć i dziadków, którzy przychodzą coś przeżyć. A potem dla skejtów i dresiarzy. Jednego dnia gram w klubie, w którym grzyb dusi mnie jak Ciapek bąki w kanapę na pierwszej randce, drugiego na Sacrum Profanum, a trzeciego w teatrze.
Ty jesteś chłopakiem z dobrego domu, po studiach. „Pozdrawiam ziomów z domków jednorodzinnych” – jak śpiewał Grzesiu Halama. Jestem ziomem z domków jednorodzinnych, ale mieszkałem lata na osiedlu i bardzo to cenię. Byłem nawet robolem. Wiele też straciłem. To dzięki megapokręconemu życiorysowi jestem tak kontrastowy.
20
megahiro
A przez tę swoją osobność czujesz się odsunięty od sceny, która co prawda cię akceptuje, ale nie jesteś tak do końca w środku? Ja to widzę tak: idę sobie szlakiem z moim plecakiem i obserwuję. Widzę, że tu jest takie miasto, tu taka wieś, ten rzyga, ten błyszczy, tamten jest szlachetny. I tak sobie idę, tym pomacham, tamtym pomacham, z tym się przejdę. Nie zastanawiam się za bardzo nad tym, czy jestem z boku. Chociaż pojawiają się takie komentarze. Na przykład rozmawiam z Abradabem i on mówi: „Ty masz taki kosmos w głowie, nie wiem, o co ci chodzi, ale to jest takie fajne. Jesteś taki pocieszny – musimy coś razem zrobić”. To cię trochę stawia w takiej sytuacji. Chociaż ja sam tego nie rozumiem, mnie się wydaje, że jestem zupełnie normalny. Jem też barszcz, potem idę się wysikać. Mówią, że się sika po barszczu na czerwono, ja sikam na źółto, więc może to jest ta inność. Piję herbatę z cytryną, nie piję herbaty z pokrowcem na narty i pompką do balonów. To jest skomplikowane pytanie, bo funkcjonuję z tymi wszystkimi ludźmi i jest fajnie, ale też stoję z boku. To jest atut. Początki były trudne. Porównania do Magika, krytyka w środowiskach hiphopowych ze względu na rozkminy filozoficzne i zbyt pokręcony język, który dla nich był pustym, bezsensownym bełkotem. Dziś szczęście i spokój daje mi fakt, że jestem coraz bardziej akceptowany – jak płatność kartą. Zaczynają mnie doceniać bardzo różne środowiska, a także ludzie, którzy są dla mnie autorytetami. Abradab, Fokus, Rahim, Ostry... Wy już rozmawiacie chyba z tej samej pozycji? Czy ja wiem. No tak, niby dostałem Paszport Polityki i nagrodę rozpalaczy świec butelką, ale jest sporo ludzi, którzy dostają jakieś nagrody. Staram się z każdym rozmawiać z tej samej pozycji. To oczywiście niełatwe. Na pewno łączą nas bardziej ideały i otwartość niż pozycja. Akcept, który dostałem, jest naprawdę miły i zawdzięczam go wielu latom konsekwentnej pracy. A były momenty, kiedy się naprawdę odechciewało. No bo po co to wszystko robić, po co się przeciskać, skąd brać siłę, by kombinować i być innym, skoro jest takie wielkie parcie na normalność? Po co nosić różową czapkę, skoro wszyscy chcą, żebyś nosił białą? Ale jeśli się lubi różową, to chyba się powinno nosić różową. Chyba że nie chce się wyglądać jak pedał. Dobra puenta, hiphopowa spod trzepaka. No ja nie wiem, mężczyźni chyba tak mają z różem… Trzepak – fajna nazwa na często onanizującego się łobuza.
„pyykycykytypff” to piąty studyjny album L.U.c-a nagrany po zawieszeniu kanału audytywnego, w barwach którego zaczynał. gościnnie słychać abradaba, vienia i rahima.
21
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
22
film
tekst | anna serdiukow
ilustracje | ewa mos
Miłość bywa ślepa, szczególnie do reżyserów, dlatego nie myślcie sobie, że będzie to racjonalne, typowe czy też standardowe zestawienie. Akcja! Desperado kina? Wie, jak robić interesy. Dziś jest legendą kina niezależnego, pracuje szybko, sprawnie, uwielbia ryzykować. Zaczynał z pozycji chłopaka, który z budżetem w wysokości siedmiu tysięcy dolarów zrealizował film „El Mariachi” w 1992 roku. Na planie był człowiekiem od wszystkiego, dzięki tej niskobudżetowej produkcji zaczął przebijać się do filmowej pierwszej ligi. Potem przyszły takie tytuły jak: „Desperado”, „Od zmierzchu do świtu”, „Sin City” czy filmowy dwupak, który wyreżyserował z kumplem, Quentinem Tarantino, czyli „Grindhouse”. Dziś Rodriguez sprawnie porusza się w mainstreamie, realizując między innymi kino familijne, na przykład „Małych agentów”. Nie zapomina jednak o swojej wizji kina, reżyserując bardziej wariackie obrazy. Odmówił Kevinowi Smithowi, któremu miał pomagać przy „Dogmie” („Kevin doskonale wie, co chce zrobić, będę mu tylko przeszkadzał”), wyreżyserował sceny, w których grał Tarantino w „Pulp Fiction” („Nie jestem podpisany jako współreżyser filmu, bo pomagałem koledze, nie zależało mi na nazwisku w czołówce”). Największy szacunek fanów zdobył jednak wtedy, gdy studio filmowe odsunęło go od filmu „Legenda Zorro”. Rodriguez miał realizować ten film, jednak jego pomysł był zbyt radykalny. Oficjalne uzasadnienie: za dużo gwałtów, agresji i brutalnych scen. Główny bohater swoje słynne „Z” miał grawerować na ściśniętych strachem dupinach wrogów. Nie tylko zresztą tam… Taniec, węże i Salma Hayek Zatrudnia świetnych aktorów. Uwielbia pracować z Antonio Banderasem, Cheech Marinem, Dannym Trejo, Elijahem Woodem i Robertem Patrickiem. Na castingach prosi o wykonywanie niedorzecznych rzeczy, stawia wyzwania, którym nie każdy może sprostać. „Wyobraź sobie, że jesteś zakonnicą” – powiedział do Lindsay Lohan. Aktorka tak się wczuła, że dostała rolę w jego najnowszym filmie, „Maczeta”. Lindsay wie, jak nosić habit – jest bardzo sexy, bardzo cool, a pod spodem nic, jak przyznała w jednym z wywiadów. W tym ostatnim filmie występują jeszcze dwie inne jego ulubienice: Jessica Alba i Michelle Rodrigu-
ez. Robert lubi piękne aktorki, fetyszyzuje ich urodę, u niego staje się ona bronią, ma mylić czujność przeciwnika. W „Maczecie” zabrakło ulubionej gwiazdy reżysera – Salmy Hayek, która odmówiła ze względu na obowiązki macierzyńskie. Rodriguez wybaczył, bo – jak twierdzi – kocha ją bezgranicznie od czasu sceny z wężem w filmie „Od zmierzchu do świtu” („Przerwaliśmy zdjęcia, nie sposób było pracować, nawet wąż się podniecił” – Quentin Tarantino). Hayek jest matką chrzestną pięciorga dzieci Roberta. Nigdy nie zrobił jej castingu, zawsze zakładał udział aktorki w każdym ze swoich filmów. Jak sam przyznał, brał ją pod uwagę nawet do ról męskich. Podzielamy uwielbienie. Bezkompromisowy kowboj z Meksyku Kowbojski kapelusz, kowbojskie buty. Obcisły dżins, koszula w kratę. Pewny krok, niewyparzony język. Robert Rodriguez lubi kłopoty, a kłopoty lubią jego. Jego najnowszy film „Maczeta” – polska premiera 26 listopada – przyniósł mu uznanie fanów i nieprzychylne opinie polityków w USA. Niektórzy uznali film za propagandowy i rasistowski. Rodriguez znany jest ze swoich ostrych poglądów, w „Maczecie” krytykuje prawo emigracyjne USA, które lobbują konserwatyści w Stanach. Pomysł, by wybudować mur na granicy z Meksykiem, tym samym ograniczyć nielegalny napływ, znalazł swoje odbicie w jego filmie. Danny Trejo, jako tytułowy bohater, wspomaga swoich pobra-
23
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
główny bohater, tytułowy maczeta, ma tatuaże wszędzie tam, gdzie boli. błyskotki, którymi się posługuje, pozwalają mu na sprawne unicestwianie amerykańskich rednecków
Ulubiony filmowy gadżet. Czasem zastępuje nogę – patrz „Grindhouse”
tymców, sieka, kroi, pali, niszczy skorumpowanych amerykańskich urzędasów, „białą rasę panującą”. W obsadzie i ekipie u Rodrigueza znaleźli się meksykańscy filmowcy, których solidaryzuje niekorzystne prawo wymierzone w smagłych chicos plądrujących sypialnie american sweethearts. Robert Rodriguez chciał zrobić film, który odzwierciedlałby jego bezkompromisowe poglądy. Lubimy te poglądy. I smagłych chicos. Nie mówiąc o plądrowaniu sypialni. Maczeta „Maczeta” to kolejna propozycja w dorobku reżysera, w której widać jego charakterystyczne filmowe pismo. Atutów jest wiele. Główny bohater, tytułowy Maczeta, ma tatuaże wszędzie tam, gdzie boli. Błyskotki, którymi się posługuje, pozwalają mu na sprawne unicestwienie amerykańskich rednecków – też bym tak chciała, szybko i raz na zawsze. Danny Trejo zazwyczaj grywał postaci, które ginęły w siódmej sekundzie filmu. Rodriguez sprawił, że przetrwał do końca, po drodze uwodząc Lindsay Lohan, Jessicę Albę i Michelle Rodriguez. Aktor potwierdził, że czekał na takie kino całą swoją karierę, co jest ważnym oświadczeniem, biorąc pod uwagę, że sporą część życia spędził w więzieniu. Miał o czym myśleć. Doświadczenie wypisane na twarzy, miłości wydziergane nad sercem, skórzana kamizelka na nagim torsie… Ach ci przystojni mężczyźni, chciałabym mieć takiego męża jak Danny Trejo. Jednak największa nauka z filmu Roberta Rodrigueza jest inna – już wiem, co zrobić z telefonem komórkowym, gdy następnym razem nie będę miała gdzie go schować.
Cerveza Chango Znacie takie piwo? Ponoć jest pyszne, problem w tym, że nie istnieje. To fikcyjna marka napoju, który często popijają bohaterowie w filmach Rodrigueza. Reżyser nie chciał reklamować żadnego ze znanych alkoholi, wymyślił swój własny. Słowo „chango” symbolizuje ogień, światło lub taniec. Przypisywane jest siłom, które według lokalnych wierzeń pomagają w walce z bezprawiem. Ten motyw dość często przewija się w kinie Roberta Rodrigueza. Inny motyw: łyk piwa, całus od latynoskiej piękności, toast tequilą. Reżyser często umieszcza akcję, lub część akcji, w barach i knajpach. Dlaczego? „W życiu miałem dwa ważne momenty. Mając 12 lat, zobaczyłem jeden z filmów Johna Carpentera i postanowiłem zostać reżyserem. Mając dziesięć lat, po raz pierwszy wypiłem łyk tequili – świat zawirował, nigdy wcześniej nie czułem się tak, jak wtedy. Dlatego wiele z moich scenariuszy powstało nad kielichem, w obecności barmana. To jest ta esencja życia, miejsce, w którym stykają się ścieżki i degeneratów, i wysoko postawionych wybrańców losu. Galeria, w którą gdzieś i my się wpisujemy. Możemy być anonimowi, możemy stworzyć swój wizerunek od nowa, możemy też ukazać swoją prawdziwą twarz. Knajpy, alkohol to jeden z fundamentów życia w Meksyku. Knajpy, kościoły, kobiety”. Zabójcza fuzja! Gnojek? Prócz kina Robert Rodriguez ma dwie inne pasje. Uwielbia gotować – popisowe danie: wyobraźcie to sobie, płonące fajitas Roberta, o mamusiu… Druga obsesja: muzyka. Rodriguez wyreżyserował, nakręcił i zmontował film, który jest zapisem koncertu zespołu Del Castillo. Pracowało się tak dobrze, że gdy reżyser montował swój własny zespół, zaprosił do wspólnego grania wielu muzyków z Del Castillo. Jego grupa Chingon nagrywa płyty, jeździ z koncertami, występuje nie tylko dla znajomych, ale często na imprezach organizowanych przez Quentina Tarantino. W 2004 roku Chingon zagrali na premierze filmu „Kill Bill” – były bissy, groupies, części garderoby lądowały na scenie. Jeden z utworów zespołu znalazł się również na ścieżce dźwiękowej filmu Tarantino. Trzeba to przyznać, Robert wywija na gitarze tak samo dobrze jak za kamerą, posyła dziewczętom rzewne spojrzenia... Cóż by tu jeszcze dodać? Chingon po hiszpańsku znaczy pieprzony gnojek. No nie powiedziałabym, że taki zły, wręcz przeciwnie. Jest dobrze, a nawet lepiej. Opięte dżinsy leżą świetnie, interes się kręci. Najpierw w polskich kinach „Maczeta”, potem wyprodukowany przez Rodrigueza film „Red Sonja” w reżyserii Roya Thomasa. W ekranizacji komiksu, zapowiadanej już na 2009 rok, główną rolę zagrała dziewczyna Rodrigueza, Rose McGowan. To on kazał przefarbować jej włosy na krwistą czerwień, zaprojektował również plakat, w którym aktorka zlizuje krew z wielgachnego noża. „Będzie piekielnie” – zapowiada reżyser. „Bardzo feministycznie, bardzo radykalnie”. Po prostu nie mogę się doczekać. Idę ostrzyć tasaczek.
Kiedy grywa ze swoim zespołem Chingon, części damskiej garderoby lądują na scenie
24
film
21
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
26
książka
tekst | paulina gorzkowska
foto | kuba dąbrowski
W swojej debiutanckiej książce Michał Zygmunt nie tylko uśmiercił Lecha Kaczyńskiego (już w 2007 roku!) i Donalda Tuska, ale też wplótł w to political fiction nawiązania do The Smiths i złośliwie zanucił mołdawski koszmarek „Dragostea Din Tei”. W nowej, wydanej właśnie powieści „Lata walk ulicznych” pierwszy tytuł piosenki („If I Ever Recover” Basement Jaxx) pojawia się już na siódmej stronie. I nie, nie jest to książka o muzyce, ale nie trzeba długo czekać na wzmianki o The Smiths, Slayerze i Haddawayu czy cytaty z The Teenagers, a w epizodach występują Doctor Alban, Madonna i Michael Stipe. Czczony przez Zygmunta Morrissey śpiewał, by nie zapominać o piosenkach, przez które płakaliśmy, i tych, które uratowały nam życie. Zygmunt nie zapomina. Wykorzystuje je do swoich – czasem niecnych – celów. Dlatego zamiast zwykłych pytań – te zawarte w tytułach utworów, które pisarz kocha lub których nienawidzi. Albo które w ten czy inny sposób pojawiły się w jego twórczości. Albo które właśnie po raz pierwszy usłyszał. A wszystkie zainspirowały do poniższych opowieści o nowoczesnej miłości, ciężkim losie pisarza, niebie i piekle oraz gonieniu (ale nie łapaniu) króliczka. „Hello? Is This Thing On?”!!! W pierwszym zdaniu „Lat walk ulicznych” mój bohater mówi: „Nazywam się Marek Polak i za chwilę umrę”. A więc: the thing is on, od 20 października na terenie całego kraju. Zaczęło się jesienią 2005 roku, kiedy całymi dniami leżałem zwinięty w kłębek. Skrzywdzony przez miłość swojego życia, która spierdoliła do Nowego Jorku, zostawiając mnie w średnio pasjonującym mieście Wrocław. I przez system kapitalistyczny, który przemówił do mnie słowami: „W lokalnym oddziale jednej z największych firm tego kraju zarobisz w porywach dwa tysiące, a jak ci się nie podoba, to jesteś w dupie, bo nie ma tu ŻADNEJ lepszej alternatywy”. I w tym oto stanie klasycznego wkurwienia zacząłem szyć w głowie książkę, która w pełni odda rozmiar klatki, w jakiej nas zamknięto. Pierwsze zdanie napisałem gdzieś pod koniec 2006 roku, jeszcze w czasie pracy nad swoim debiutem „New Romantic”.
!!!
„Hello? Is This Thing On?” Wiedziałem o istnieniu zespołu o nazwie złożonej z trzech wykrzykników, ale w życiu go nie słyszałem. Fajnie, że puszczasz mi ich na sam początek wywiadu. Dają radę, kojarzą mi się z podbitym okiem Eda Nortona w umiarkowanie krwawej scenie „Fight Clubu”.
zaczęło się jesienią 2005 roku, kiedy całymi dniami leżałem zwinięty w kłębek. skrzywdzony przez miłość mojego życia, która spierdoliła do nowego jorku, zostawiając mnie w średnio pasjonującym mieście wrocław. i przez system kapitalistyczny, który przemówił do mnie słowami: „w lokalnym oddziale jednej z największych firm tego kraju zarobisz w porywach dwa tysiące, a jak ci się nie podoba, to jesteś w dupie, bo nie ma tu żadnej lepszej alternatywy”. i w tym oto stanie klasycznego wkurwienia zacząłem szyć w głowie książkę
„What Is Love?” Haddaway Gdybym umiał w kilku zdaniach odpowiedzieć na to pytanie, nie pisałbym 350-stronicowej powieści. Oddam więc głos jednemu z moich bohaterów, Danielowi Wildbrainowi, inteligentnemu, acz wyjątkowo pretensjonalnemu. „Neoliberalizm zmienił formułę miłości. Ta nowoczesna miłość musiała pozostać wiecznie niespełniona, nieszczęśliwa, wiecznie poszukująca, skupiona na niewygodnych detalach, skazująca na cierpienie. W nieszczęśliwym związku, którego nie chcemy, ale jednak zmuszamy się, by w nim trwać. W szczęśliwej relacji, którą świadomie burzymy, nie mogąc przyznać, że nie spotka nas nic lepszego. W odrzuceniu tego, co piękne, co jest na wyciągnięcie ręki, z powodów, których sami nie możemy sobie racjonalnie wytłumaczyć, bo czas rozumu skończył się nieodwołalnie, zastąpiony, wbrew podstawowym instynktom, przez czas samozniszczenia”.
Haddaway „What Is Love?”
Przepiękna piosenka! Gdy jej słucham, mam w nozdrzach zapach suchego dymu i wilgoci ściennej na granicy transformacji w grzyb. Na przełomie 1995 i 1996 roku, z dwuletnim opóźnieniem, była absolutnym hitem w małym, ciasnym, ale znakomitym klubie pedalskim Scena, wciśniętym w podwóreczko obok kościoła św. Doroty we Wrocławiu. Były lider polskich nazistów na bramce, pierwsze, niezdarnie ubrane drag queens, ludzie dojeżdżający na legendarne sobotnie imprezy z całej Polski... Nic nie będzie słodsze od lat 90.!
27
książka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
„Do You Believe in Rapture?” Sonic Youth Zachwyt nawiedza mnie na tyle rzadko, że często tracę w niego wiarę. Jeden z przyjaciół określił mnie ostatnio mianem malkontenta, któremu nic się nie podoba. Przesadził, ale faktycznie często marudzę. Jeśli chodzi o polskie filmy, w tym roku naprawdę podobała mi się tylko „Matka Teresa od kotów” Pawła Sali. Z obcojęzycznych wymieniłbym „Moon”, „Złego porucznika” Herzoga, genialne ukraińskie „Moje szczęście” i „Życie z wojną w tle” Todda Solondza. Prozy prawie nie czytałem, od początku roku siedzę w książkach historycznych, przygotowując dokumentację do kolejnej powieści. Ale udało mi się przeczytać „Krwawy południk” Cormaca McCarthy’ego. Mistrz!
„How Soon Is Now?” The Smiths W „Latach walk ulicznych” znajdziemy odniesienia do mnóstwa piosenek różnych wykonawców, ale niekwestionowanym liderem pozostaną The Smiths. Należę do szczęśliwego pokolenia, które już w dzieciństwie było skazane na słuchanie dobrej muzyki. W późnej podstawówce wszyscy słuchaliśmy Joy Division, The Smiths właśnie, Depeche Mode czy The Cure. Gdyby ktoś się wychylił i zaczął słuchać czegoś na poziomie dzisiejszej Lady GaGi, zginąłby śmiercią lotnika. Dlatego mój bohater, Marek Polak, czując nadchodzącą śmierć, krzyczy w „Latach...” : „I was right and you were wrong” (to z „You’ve Got Everything Now”, koteczki).
Sonic Youth
„Do You Believe in Rapture?” Muszę to powiedzieć z przykrością: nie lubię Sonic Youth. Spełniają wszystkie moje wyśrubowane kryteria, a jednak mam ich w dupie. Dlaczego? Nie mam pojęcia. W przyszłości poproszę o pytanie z The Strokes.
The Smiths
„How Soon Is Now?” „Life On Mars”? David Bowie Marek Polak ugania się za Prawdą. Nie wie tylko, gdzie ją znaleźć; na planach filmów pornograficznych, w otchłani samozniszczenia, w Kościele, w ramionach tych, którym oddaje się za kasę, i tych, którzy giną z jego winy... Ale wie, że miłość jest ważniejsza od pieniędzy. Moja książka przesycona jest przeczuciem tego, co nierzeczywiste. A zatem – „There is life on Mars”.
David Bowie „Life On Mars”
David Bowie plasuje się blisko centrum Trójcy Świętej. Pozycję Boga Ojca dzieli rotacyjnie z Morrisseyem i Jarmanem. Przypomina to trochę kolektywne prezydium Bośni i Hercegowiny.
Na temat piosenki mogę powiedzieć tyle, że ją uwielbiam – jak prawie wszystko, co nagrali The Smiths. I jak prawie wszystko, czego w jakimkolwiek stopniu tknął Derek Jarman.
„Wouldn’t Mama Be Proud?” Elliott Smith Zazdroszczę artystom, którzy po wykonanej robocie mają dobre samopoczucie. A tych, którzy są z siebie dumni, podziwiam szczególnie. Na próbie generalnej spektaklu według „Lat walk ulicznych” zaszyłem się w reżyserce i ledwo wyglądałem znad pulpitu zwinięty na fotelu w kuleczkę. Z premiery „New Romantic” pamiętam piąte przez dziesiąte, głównie dlatego, że z nerwów urwał mi się film. Bardzo lubię komplementy, zwłaszcza ze strony bliskich, ale gdy jest ich zbyt wiele, włącza mi się wrodzona podejrzliwość. Tak jest i teraz. „Lata walk...” zdobyły wydawcę na długo przed zakończeniem prac nad powieścią, pojawiły się na scenie półtora miesiąca przed premierą, a z grona osób, które zwykle proszę o ocenę mojej pisaniny przed jej publikacją, nie usłyszałem żadnej zjebki. Ergo – boję się, że zjebią mnie czytelnicy. No nic, zobaczymy...
Elliot Smith
„Wouldn’t Mama Be Proud?” Za słodziutka ta pioseneczka, coś jak „Coffee and TV”, tyle że telewizor czarno-biały, a kawa bezkofeinowa. Albo R.E.M. na dopalaczach. Ale nie lubię R.E.M., w przeciwieństwie do Marka Polaka, który śnił kiedyś o Michaelu Stipe’ie (jakoś w 2/3 powieści). Fanem śp. pana Smitha też nie zostanę.
28
książka
„Heaven or Las Vegas?” Cocteau Twins Pozornie to pytanie na wzór „niebo czy piekło?”, gdzie każdy odpowiadający wybiera piekło ze względu na lepsze towarzystwo. Ale pozory mylą. Niebo jest znacznie fajniejsze od Las Vegas, zbudowanego w środku pustyni (fatalny klimat), gdzie można głównie rżnąć w bingo i ruletkę (nuda i marnacja kasy) lub bzykać filipińskie prostytutki (przereklamowane). Tu i teraz zawsze jest fajniejsze od mitycznego gdzieś tam. Niestety niektórzy bohaterowie mojej książki tego nie wiedzą, więc lądują z karabinem w ręku w jakimś afrykańskim zadupiu. „What Difference Does It Make?” The Smiths
Cocteau Twins
„Heaven or Las Vegas?” Nigdy nie mogłem się przekonać do Cocteau Twins, głos wokalistki niezmiennie kojarzy mi się z wokalem Enyi. A Enya, co wie każde dziecko, to Szatan pod postacią niewinnie wyglądającej brunetki. Jako ateista mam problem z Szatanem, starannie unikam więc wszystkiego, co mi go przypomina.
Najpotworniejsze jest to, że nie ma żadnej różnicy. Pisanie przypomina próbę defekacji po siedmiu dniach zaparcia, a mimo to ukończenie książki nie daje żadnego ukojenia. Promocja jest nawet gorsza, trzeba użerać się ze sztabem osób, z których każda ma inny pomysł na sukces. Trzeba kreować potworka pod nazwą „medialne ja”, które z „ja” prawdziwym nie ma nic wspólnego, co czytelników pism nie obchodzi – oni prawdziwego „ja” nie znają, wyżywają się więc na medialnym. Światowe zasoby kultury też się raczej nie zwiększą, pisarzy mamy na świecie morze. Główny bohater z definicji ma u mnie przesrane, nawet jeśli przytrafi mu się szczęśliwe zakończenie. Cała nadzieja w czytelniku – jeśli choć jeden zauważy po lekturze mojej książki jakieś pęknięcia w systemie, uznam się za wygranego.
„How Much Is the Fish?” Scooter Pytanie dotyczy zapewne obecności w moim życiu samplowanych przez Scooter motywów celtyckich lub anglo-irlandzkich. Otóż są one nieobecne, jeśli nie liczyć kłótni na Zjeździe Literatów i Filmowców na temat jednego z filmów o konflikcie irlandzkim, jaką ostatnio stoczyłem. Jeśli zaś pytasz o to, czy lubię ryby, to owszem – lubię. Najważniejsze, że z tego wiekopomnego utworu pochodzi jeden z moich ulubionych cytatów. „The chase is better than the catch”. Bo przecież chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie żeby go złapać.
The Smiths
„What Difference Does It Make?” Czy wspominałem już, że uwielbiam The Smiths? Tak? Trudno, i tak to powtórzę: uwielbiam The Smiths. Tę piosenkę też. Ale najbardziej „You’ve Got Everything Now” i „Still Ill”.
„If I Ever Recover” Basement Jaxx
Scooter
„How Much Is the Fish?” Cóż mogę powiedzieć? Wielki utwór. Wielki.
Jeśli w styczniu wciąż będę żył, jeśli przetrwam nerwowo promocję „Lat walk ulicznych”, lekturę negatywnych recenzji, eksplozję emocji nagromadzonych przez dwa lata pisania, to... napiszę następną książkę i przeżyję to wszystko jeszcze raz? No, chyba niestety tak. I nawet wiem, o czym będzie...
Basement Jaxx „If I Ever Recover”
„If I Ever Recover” jest jedną z moich ulubionych piosenek Basement Jaxx, klejącą się do mojej twórczości od samego jej zarania. Na studiach napisałem powieść „Zjednoczona Królowa Brytyjska”, której decydująca scena rozgrywała się wśród dźwięków tego utworu. Mimo namów, nie zdecydowałem się wydać tej książki, a potem padł mi komputer i plik z powieścią przepadł na zawsze. Ale piosenka została i zachwyca do dziś.
29
książka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | jan mirosław
foto | materiały promocyjne
Spróbujcie wyzwać Smolika od chilloutu. My nie próbowaliśmy, dlatego na spokojnie odpowiedział na parę pytań. Nawet tych o jogurt. Czujesz się dętym artystą? Nie, dlaczego? Choćby dlatego, że na nowej płycie jest dużo dęciaków. Skąd ten pomysł? Z potrzeby ducha. Od jakiegoś czasu bardziej mnie kręci naturalna wibracja wieloosobowego zespołu, szczególnie jeśli chodzi o instrumenty dęte, ale też orkiestrę smyczkową. Duże składy oferują zupełnie inne, szerokie brzmienie. Oprócz samego brzmienia pewnie inny jest rodzaj energii? Akurat w przypadku nagrywania płyty to trochę mniej istotne, bo nagrywaliśmy ten materiał osobnymi partiami. Chodzi o to, jak to wszystko brzmi na końcu, w połączeniu. Nie da się takiego dźwięku uzyskać za pomocą najnowocześniejszych technologii. Używając sampli, możesz być blisko, ale niestety one nie oddadzą wszystkich niuansów żywego brzmienia i wypadkowej energii wielu odrębnych osobowości. Niestety, a może właśnie stety. Zamierzasz koncertować w tak dużym składzie? To zawsze zależy od budżetu. Mieliśmy już dwie próby grania w 27-osobowym zespole i na pewno będziemy chcieli tak to gdzieś pokazać. Ta płyta to kolejny krok w ucieczce od szufladki? Smolik zaczął być dęty, bo przylepiono mu łatkę „króla elektroniki”? Gorzej – „króla chilloutu”. Jeśli coś jest stosunkowo przyjemne i w średnim tempie, to znaczy, że jest pozbawione treści emocjonalnej i generalnie do windy. Co najmniej do poprzedniej płyty moja muza ma niewiele wspólnego z obecnym brzmieniem chilloutu. Mnie początek tej nowej płyty kojarzy się raczej z Burtem Bacharachem. To dobry trop? Absolutnie. To jeden z moich idoli. Mistrz, jeśli chodzi o melodię, która jest lekka i komunikatywna, ale niebanalna. Pewnie, że jego piosenki można znaleźć również na składankach typu „łatwe, lekkie i przyjemne”, ale ta obecność nie umniejsza ich wartości i piękna. A właściwie dlaczego nie miało by być przyjemnie…
Kraftwerk, Peter Gabriel czy muzyka etniczna. Nie odczuwałem podziałów na pop i alternatywę. Dziś w nowej muzyce słyszę bardzo wiele wpływów tego, co już było. Jest megaeklektycznie i stawianie poprzeczek międzygatunkowych i pokoleniowych wydaje mi się dość idiotyczne i wynika z braku szerszego kontekstu i edukacji. Od młodości otaczała cię muzyka, bo miałeś dużo płyt, kiedy trudno je było zdobyć. Tata był „z zawodu dyrektorem”. Tak, ale to nie była rodzina jak z Barei. Była otwarta, świadoma, liberalna. Mieliśmy dużo kontaktów z ludźmi z zagranicy, i to w czasach, kiedy to nie było normą. W dużych miastach może było łatwiej, ale w Świnoujściu to naprawdę było okno na świat. Miałem dobry sprzęt i dostęp do fajnych kaset i winyli dzięki temu, że ojciec pracował za granicą. Dziś zakup instrumentów czy muzy wydaje się rzeczą banalną, ale wtedy zdobycie syntezatora było niezwykle trudne, bo tysiąc dolarów na instrument to była suma niewyobrażalna. Z tego wyglądania na zewnątrz wzięło się przekonanie, że muzyka powinna być kosmopolityczna? Uciekasz od polskości? Nie uciekam na siłę od polskości jako takiej. Wrosłem w tę kulturę, moi znajomi i rodzina żyją tutaj. Tylko będąc sobą, możemy wygenerować coś interesującego dla Europy.
nie uciekam na siłę od polskości jako takiej. wrosłem w tę kulturę, moi znajomi i rodzina żyją tutaj. tylko będąc sobą, możemy wygenerować coś interesującego dla europy
Ciebie w ogóle interesują dzisiejsze podziały gatunkowe? Nie bardzo. Wychowałem się na różnorodnej muzyce. Nie popadałem w demagogie i skrajności jak wielu moich kolegów. Paul Weller, Residents czy Velvet Underground były tak samo atrakcyjne jak
30
muzyka
Ale czy to się przekłada na istnienie jakiejś „polskiej sceny muzycznej”? „Scena” to zawsze tylko jakiś podzbiór. Zależy, o jakim okresie i gatunku mówimy. Trudno przyrównywać dzisiejsze gwiazdy folko-polo do alternatywy czy sceny jazzowej. Sukcesem by było, gdyby ktoś próbował podrabiać nasze brzmienie, a nie odwrotnie. Przez całe lata 90. goniliśmy to, co przychodziło z zagranicy. Dogoniliśmy? Wiele razy tak. Czasami jednak tracąc swój charakter. Nie zawsze też ci, którym się to udało, stawali się gwiazdami. Występowanie przed szereg wcale nie było receptą na oszałamiający sukces. Na wszystko musiał przyjść czas. Na nowej płycie, jak zwykle, jest wielu gości. Z pewnością największą sensacją jest występ Emmanuelle Seigner. Cień sprawy Romana Polańskiego miał wpływ na przebieg tej współpracy? Nie, w ogóle o tym nie rozmawialiśmy. Piosenka Emmanuelle była nagrana jeszcze przed całą sprawą, w wakacje 2009 roku. Kiedy zapraszałem Emmanuelle na płytę, spotkaliśmy się 50 metrów od ich apartamentu, ale nie miałem okazji go spotkać. Żenujące jest, kiedy patrzy się na nią przez pryzmat męża, szczególnie w Polsce. Gdybyś miał okazję napisać muzykę do któregoś z jego filmów, to do którego? Do „Dziecka Rosemary”? Nie, do ostatniego („Autor widmo” – przyp. red.). Genialna muzyka z poprzednich filmów na tyle mocno wrosła w naszą pamięć, że byłoby trudno się z tym ścigać. Ostatni film jest świetny i choć muzyka nie jest w nim na pierwszym planie, daje się zauważyć i ma świetny klimat. Widzisz siebie piszącego muzykę do polskiego filmu? Oczywiście. Filmy, tak jak muzyka, nie muszą być doskonałe. Zresztą zrobienie filmu jest dużo trudniejsze niż zrobienie płyty. Z prozaicznych względów – po prostu film dużo więcej kosztuje. Na końcu liczy się jednak co innego niż techniczna perfekcja. Możesz nakręcić coś telefonem komórkowym, jeśli masz coś do powiedzenia. Ludzie są zmęczeni zimnym high-techem. Nie mam doświadczenia z filmem, ale jako widza interesują mnie te z klimatem i przestrzenią, jak filmy Jarmuscha czy Sergia Leone. U nas w kinie, nie licząc wyjątków, wciąż dominuje trauma.
Gdyby któraś z nowych piosenek miała znów reklamować jogurt, to jakiego smaku tym razem? Naturalny, bo taki piję. Ewentualnie z marakui. W pewnym momencie byłeś polskim Mobym – co reklama, to Smolik. Zarabiałem pieniądze, nie wstydzę się tego. Praca w reklamie to zawsze męka, bo oznacza przebijanie się przez inercję ludzi często niemających nic wspólnego z muzyką. Nie wspominam tego jako wielkiego przeżycia duchowego, ale jako czysto finansową sytuację. To się bierze z tego, że twoje dźwięki są bezpieczne? Muzyka musi działać. Czy jest bezpieczna, czy nie, jest sprawą drugorzędną. Myślę, że wypełniłem jakąś lukę pomiędzy tym, co polskie, a tym, co zagraniczne. Jak to mówią w reklamie: „aspirujące”. Dziś rynek reklamy wygląda inaczej. Firmy stać już na fajne piosenki z zagranicy i jest mniej miejsca dla polskich kompozytorów, bo wciąż to, co z Zachodu, wydaje się lepsze, podczas gdy mamy coraz więcej fajnych rzeczy niczym się nieróżniących od tych z importu. Twoje zamiłowanie do retro przekłada się na nośniki? Z czego słuchasz muzyki? Głównie z winyli. Wiadomo, nie wszystko jest na nich dostępne. Lubię też taśmy, ale one są niewygodne. Czuję zresztą, że kasety wrócą jako rzecz dla wtajemniczonych. Empetrójki? Jednak wolę nieskompresowane formaty. Mam wrażenie, że w Polsce rynek jest tak dziwny, że ludzie by ich nie kupowali, nawet gdyby były legalne sklepy. Czytałem, że w Wielkiej Brytanii ponad 80 procent młodych ludzi nigdy nie kupiło żadnej muzyki. Jeśli tak jest tam, to co dopiero u nas. Nie masz wrażenia, że to wypacza rynek? Jesteśmy w jakimś przejściowym momencie. Faktem jest, że przez darmowy obieg mp3 nagrana muza straciła ekskluzywność i wartość. Ale popularność wzrosła. Jeśli chodzi o płyty, to, co popularne, wcale się nie sprzedaje. Klasyczne gwiazdy pop nie mają wcale najwyższych nakładów. Przyjmując, że popem jest to, co się sprzedaje, to u nas gwiazdami popu są Nosowska, ty... ...i Czesław Śpiewa. Zgadzam się, że gdzieś jest przekłamanie. Rzecz w tym, że płyty kupują dziś bardziej świadomi, wyrobieni słuchacze. Zwycięstwo mp3 to także odwrót od kultury albumu na rzecz singla i jednego przeboju. Ludzie, którzy traktują muzykę użytkowo, nie chcą już płacić za całą płytę 70 złotych. Nie dziwię im się. Ja sam, będąc audiofilem, wolę wydać więcej, ale na winyle. Sam jesteś jednak klasycznym artystą albumowym. Jaka historia stoi za „4”? To jest zbiór historii, bo nie chodziło mi o koncept album. Piosenki powstawały ponad dwa lata, a całość to raczej kolekcja minihistoryjek niż zwarta opowieść. Mnie zawsze bardziej chodzi o nastroje i atmosfery w dźwiękach. Słowa nie są ważne? Są. Ja tkwię w dość anglosaskim, bardziej liberalnym podejściu do tekstu. Angielski jest dużo bardziej swobodny, plastyczny do śpiewania, bardziej rytmiczny, łatwiej zbudować melodię, bo ma krótsze słowa niż polski, do tego nie szumi. Nie było pomysłu, żeby Emmanuelle zaśpiewała po francusku? Przez chwilę był, ale ze względu na to, że już jest piosenka po portugalsku, dałem temu spokój, bo nie chciałem albumu z world music. Co nie znaczy, że taka wersja nie powstanie.
31
muzyka
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Public Enemy
29 października public enemy wystąpili w warszawskiej stodole. koncert był częścią trasy związanej z jubileuszem wydanego 20 lat temu albumu „fear of a balck planet”.
34
muzyka
tekst | Andrzej Cała
foto | John Nikolai
Przedstawianie, kim jest Chuck D i jaki wkład w rozwój hip-hopu miała jego grupa Public Enemy, to zwyczajnie strata miejsca. Niech nas wyręczy Wikipedia. My zapraszamy do wywiadu z najważniejszym radykałem w historii czarnej muzyki. Czy jesteś smutny, czy jest ci wstyd, kiedy włączasz MTV i widzisz rapowe teledyski? Nie, to nie te uczucia. Oczywiście nie jestem zadowolony z tego, co widzę, ale niewiele mogę poradzić i mam świadomość, że tak teraz wygląda show-biznes. Nie myślisz wówczas, że nie o taką muzykę walczyłeś? Myślę, że to tylko pewien procent tego, czym jest obecnie muzyka. Owszem, najbardziej widoczny, ale nie najważniejszy. Przypisano nam, całkiem słusznie, rolę bojowników o wizerunek hip-hopu, ale ten gatunek ma mnóstwo oblicz. Nie można generalizować i oceniać wszystkiego przez pryzmat telewizji. Ale gdzieś ci ludzie muszą szukać muzyki, której będą słuchać. I wydaje mi się, że szukają jej w internecie. Zresztą dopóki mówimy o szukaniu muzyki, to nie ma problemu. Gorzej jest wtedy, gdy ludzie na podstawie teledysków myślą, że życie jest pustą bajką, w której są tylko łatwe kobiety, szybkie samochody, drogi alkohol i efektowna biżuteria. Jak można przeciwdziałać takiemu myśleniu? Edukacja. Nic więcej. Musimy robić wciąż to, o czym mówiłem lata temu. Wmawiać ludziom, wbijać im do głów, że w życiu nic nie przychodzi łatwo i trzeba ciężko pracować, mieć świadomość własnej wartości, znać historię. To niby banały, ale dzięki wiedzy można się posuwać naprzód i coś budować. Co zbudowało Public Enemy? Co zostawi po sobie? Zostawimy po sobie na pewno kilka bardzo ważnych płyt. Zostawimy po sobie wiele ważnych słów. Zostawimy po sobie grupę fanów, którzy są świadomymi, inteligentnymi obywatelami. To dużo. Zostawimy po sobie dużo więcej niż 95 procent innych artystów. Nie tylko hiphopowych, ale artystów po prostu. Przesadna skromność nie byłaby na miejscu.
Prowadzisz wytwórnię, starasz się promować młode talenty. Jakie dałbyś rady młodym artystom, którzy chcą spróbować przebić się na rynku? Niezależnie czy nagrywasz w Stanach, Polsce czy Japonii – musisz być oryginalny i mieć swój styl. Nie kopiuj nikogo, nie obieraj sobie wzorów do naśladowania, bo wtedy sam nigdy dla nikogo nie będziesz wzorem. Nie zrażaj się niepowodzeniami i bądź otwarty na krytykę. Jeśli dziesięć osób znających się na muzyce lepiej od ciebie powie, że nie masz talentu, to albo spróbuj zrobić coś takiego, że spadną im kapcie z nóg, albo po prostu porzuć marzenia o karierze i nagrywaj dla samego siebie. Może po latach szlifowania talentu, prób, dojdziesz do poziomu zadowalającego również najbardziej wybrednych krytyków. Najważniejsze jednak – powtórzę się – to być oryginalnym i mieć w swojej twórczości przekaz. Gdybyś miał wskazać młodszych artystów, którzy właśnie tacy są, kogo byś wybrał? Mówię o muzykach, których można czasem zobaczyć w telewizji. Niezmiennie Talib Kweli, Mos Def, Q-Tip, The Roots. Ich muzyka to wspaniały hip-hop z przekazem, bogaty w mądre słowa, istotne kwestie, a przy okazji zawsze interesujący muzycznie. Uważasz, że hip-hop wykorzystał swoją szansę? Nie da się ukryć, że z niszy udało mu się przebić do mainstreamu, ale chodzi mi bardziej o ten twój postulat sprzed dwóch dekad, że „rap będzie CNN-em Afroamerykanów”. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wszystko udało się doskonale. Kiedyś powiedziałem, że bez popularności hip-hopu Barack Obama nigdy nie miałby szans zostać prezydentem i podtrzymuję to zdanie! Jak porównasz, ile osób zdobyło wykształcenie, bo wmawialiśmy – my, czyli artyści hiphopowi – im, że bycie czarnoskórym nie oznacza bycia gorszym, głupszym człowiekiem. Nawet odliczając wszystkie te negatywne kwestie, rysy na wizerunku, wciąż zostaje dużo więcej plusów. A już fakt globalności tego gatunku jest niesamowity. Chyba żadna muzyka nie łączy ludzi na całym świecie tak mocno jak hip-hop. nie kopiuj nikogo, nie obieraj sobie wzorów do naśladowania, bo wtedy sam nigdy dla nikogo nie będziesz wzorem. nie zrażaj się niepowodzeniami i bądź otwarty na krytykę. jeśli dziesięć osób znających się na muzyce lepiej od ciebie powie, że nie masz talentu, to albo spróbuj zrobić coś takiego, że spadną im kapcie z nóg, albo porzuć marzenia o karierze
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | jan mirosław
Trudno się oprzeć myśli, że wraz z premierą „Harry’ego Pottera i insygniów śmierci” kończy się cała epoka. 13 lat po premierze pierwszej książki, 7 tomów i 400 milionów egzemplarzy później wielkimi krokami zbliża się ostatnia odsłona filmowej sagi, która nie tylko dorównała pierwowzorowi literackiemu, ale stała się zjawiskiem samym w sobie. Od grzecznej dobranocki do spowitej mrokiem opowieści grozy – oto jak zmieniała się najbardziej kasowa seria filmowa w historii.
wyprzedzając bonda, „gwiezdne wojny” i „władcę pierścieni”, „harry potter” stał się najbardziej zyskownym przedsięwzięciem filmowym w dziejach
„Harry Potter i kamień filozoficzny” (2001) 974 mln dolarów, 3 nominacje do Oscara Harry Potter i komnata tajemnic (2002) 879 mln dolarów istniały jeszcze (przez chwilę): N Sync, „Ally McBeal”, pierwsza „Machina”. świat nie znał jeszcze (przez chwilę): Al-Kaidy, Avril Lavigne, Norah Jones, gazety „Fakt”, Masłowskiej. prezydentem Polski był Aleksander Kwaśniewski, prezydentem USA był George W. Bush, papieżem był Polak. Decyzja, komu powierzyć ekranizację pierwszej części przygód małego maga, była wypadkową kalkulacji i zgniłego kompromisu. Pomyśleć, że Joanne K. Rowling chciała Terry’ego Gilliama! Dla wytwórni Warner Bros. nazwisko szalonego wizjonera było nie do przyjęcia – jego kosztowne produkcje ponosiły kasowe porażki, a Harry miał być stuprocentowo pewną inwestycją. Oczekiwania były tak duże, że chciano zlecić robotę Spielbergowi, ale on nie jest kimś, komu coś się zleca. Król Hollywood zażądał pełnej kontroli nad przedsięwzięciem,
foto | materiały promocyjne
a Rowling nie zamierzała oddać swego dziecka nawet jemu. W efekcie pierwsze dwa filmy w serii wyszły spod ręki Chrisa Columbusa (reżysera obu „Kevinów” i „Pani Doubtfire”), którego nikt nie podejrzewał o ani źdźbło autorskich ambicji. Słusznie. Dwa pierwsze Pottery były solidne, ale nieco miałkie. Wyznaczyły wysoki standard, jeśli chodzi o dekoracje, efekty i muzykę (Johna Williamsa), ale nic ponadto. Chyba że robi na was wrażenie to, że pierwszy Harry wygrał z pierwszym Władcą Pierścieni. Okej, na nas też robi. W pojedynku drugich części Frodo był jednak trochę lepszy. „Harry Potter i więzień Azkabanu” (2003) 795 mln dolarów, 2 nominacje do Oscara istniały jeszcze (przez chwilę): Suede, serial „Przyjaciele”. świat nie znał jeszcze (przez chwilę): Joss Stone, Katie Meluy. Ależ to był zjazd! Sto milionów mniej, nosy na kwintę. Po dwóch grzecznych bajeczkach w technikolorze widownia nie była przygotowana na tonącą w szarościach część, z której pamięta się złowrogi topór, czekający na głowę biednego Hardodzioba. Strachy na lachy
36
film
zastąpione całkiem poważną traumą, Dementorami i wilkołakiem (na długo przed „Sagą: Zmierzch”) – to nie było kino familijne dla rodzin Radia Maryja. Nic dziwnego, skoro wyszło spod ręki Alfonso Cuaróna, znanego wtedy głównie z wyjątkowo niegrzecznego „I twoją matkę też”. Meksykanin przemycił w trójce wystarczająco dużo własnego stylu, by uczynić z Pottera wiarygodną propozycję dla dorosłych. Jeśli nawet krótkofalowo zyski spadły, to w długiej perspektywie cykl zdobył zupełnie nową widownię. A Cuarón mógł nakręcić „Ludzkie dzieci”. „Harry Potter i czara ognia” (2005) 895 mln dolarów, 1 nominacja do Oscara istniały jeszcze (przez chwilę): Destiny’s Child. świat nie znał jeszcze (przez chwilę): Jamesa Blunta, serialu „Ranczo”, Gosi Andrzejewicz, Pudelka. Po Amerykaninie i Latynosie do Hogwartu zaproszono wreszcie Brytyjczyka. I to od razu najbardziej brytyjskiego z możliwych, bo reżysera „Czterech wesel i pogrzebu”, Mike’a Newella. Nie przeraziła go perspektywa upchnięcia ponad tysiąca stron w jednym odcinku ani zawiłość reguł Turnieju Trójmagicznego. Angielska flegma pozwoliła znaleźć udany kompromis między ambicjami i komercją. Newell podarował cyklowi Lorda Voldemorta w osobie Ralpha Fiennesa, a światu – Roberta Pattinsona, który w „Czarze ognia” po raz pierwszy błysnął talentem, to znaczy: wdziękiem. Papież Benedykt XVI przestrzegł przed zgubnym wpływem Pottera na dusze młodych chrześcijan. Ciekawe, co myśli o „Zmierzchu”.
„Harry Potter i Zakon Feniksa” (2007) 938 mln dolarów „Harry Potter i Książę Półkrwi” (2009) 933 mln dolary istniały jeszcze (przez chwilę): Dirty Pretty Things, Spice Girls. świat nie znał jeszcze (przez chwilę): MGMT, „Avatara”, Justina Biebera. Po kasowym sukcesie filmu Newella studio znów było skłonne do ryzyka. Namawiano Francuza Jean-Pierre’a Jeuneta (od „Amelii”) i hinduskę Mirę Nair („Czasem słońce, czasem deszcz”), ale ostatecznie zdecydowano się na mało znanego Davida Yatesa. Ten postanowił przebić rodaka w angielskości i naładował „Zakon Feniksa” taką dawką ironii, że widzowie pospadali z krzeseł. Imelda Staunton tak zagrała ministerialną biurwę Panią Umbridge, że panujący wtedy w polskim MEN Roman Giertych wydawał się przy tym barankiem miłosierdzia. Joanne K. Rowling uznała „Zakon” za swą ulubioną część. W rezultacie Yates zachował posadę, mimo że zainteresowanie powrotem na plan zgłosił też Cuarón. Harry Potter i co? Wyprzedzając Bonda, „Gwiezdne wojny” i „Władcę Pierścieni”, „Harry Potter” stał się najbardziej zyskownym przedsięwzięciem filmowym w dziejach, zanim jeszcze padł klaps na planie finałowego odcinka. W międzyczasie Daniel Radcliffe dał wyraz gotowości na życie po Potterze dorosłą (i nagą) rolą na Broadwayu, zaś Emma Watson wyrosła na ikonę stylu, odbierając kontrakt z Burberry samej Kate Moss. W ubiegłym roku Emma została ogłoszona najlepiej opłacaną aktorką świata i przyznała, że nigdy nie będzie musiała już pracować dla pieniędzy. Choć zapowiadała, że wybiera się na uniwersytet, zdjęcia do „Insygniów Śmierci” uniemożliwiły tę decyzję. Producenci postanowili odwlec zniknięcie serii i rozdmuchali ostatnią odsłonę do dwóch części. Czy oznacza to dwa razy lepsze widowisko czy kreatywną księgowość w box office, przekonamy się w listopadzie i latem. Wstrzymajcie się jednak przed łamaniem różdżek i paleniem peleryn. Joanne K. Rowling ogłosiła właśnie, że kusi ją dopisanie jeszcze jednej części. Po tym, jak wyautowała szacownego Dumblefore’a, nie zdziwmy się, jeśli napisze coś, co nada się na Almodovara. Robert Pattinson i Daniel Radcliffe w „Czarze ognia”
Ta nietypowa animacja to idealna propozycja dla wszystkich fanów prozy Philipa K. Dicka. To niepokojąca wizja przyszłości balansująca na granicy szaleństwa. filmweb.pl
Koncepcja wizualna i efekty opracowane specjalnie na potrzeby „Metropii”, sprawiają, że ten film nie przypomina niczego, co do tej pory powstało w kinie. Twitch Film
Już na DVD
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Bartosz Sztybor
ilustracje | materiały promocyjne
W Polsce ukazały się jego dwa komiksy, „Zbyt cool by dało się zapomnieć” oraz „Wykiwani”. Za swoje powieści graficzne zdobył dużo nagród na całym świecie, ale też – co sam lubi dodawać – wiele przegrał. Uwielbia tworzyć historie obrazkowe, choć uważa, że to straszliwie monotonne zajęcie. Nie ciągnie go też do kina, choć ma coś wspólnego z Quentinem Tarantino. Alex Robinson jest po prostu szczery, choć z byciem twardym ma problemy. Dlaczego po dwóch obszernych powieściach graficznych („Box Office Poison” i „Wykiwani”) zacząłeś robić krótsze komiksy? Czysty przypadek. Chciałem, żeby „Zbyt cool by dało się zapomnieć” było krótkie, bo uznałem, że tej fabuły nie da się rozwinąć w taki sposób, jak tamtych dwóch wspomnianych przez ciebie. Tamte miały kilka głównych postaci i kilka wątków, a tutaj miałem jedną postać, która musiała – co jest oczywiste, gdy zna się treść – być obecna w każdej scenie. Tak więc nie było możliwości dopisania choćby jednego wątku pobocznego. Zaraz po „Zbyt cool by dało się zapomnieć” zrobiłem jeszcze krótszy „A Kidnapped Santa Claus”, ale akurat tutaj krótkiej formy życzył sobie wydawca. Natomiast teraz pracuję nad historią, która będzie bliższa – przede wszystkim pod względem wielkości – moim pierwszym powieściom graficznym. Lubię robić dłuższe komiksy, ale też prawdą jest, że to wymaga dużego poświęcenia. To zabawa dla młodych twórców.
Wspomniałeś „A Kidnapped Santa Claus”, który jest przecież adaptacją książki Lymana Franka Bauma. Jaka jest różnica między pracą nad wymyślonym przez siebie tekstem a adaptacją? Przyznam, że było to bardzo interesujące wyzwanie. Nigdy wcześniej nie zrobiłem komiksu przeznaczonego dla dzieci. Nigdy nie adaptowałem też cudzego tekstu i w końcu nigdy nie pisałem scenariusza z wyprzedzeniem. W moich poprzednich komiksach mogłem opowiadać o tym, o czym chciałem. Wydawca znał tylko mój zamysł, ale całość widział dopiero, gdy mu ją pokazywałem. Podczas pracy nad „A Kidnapped Santa Claus” musiałem najpierw pokazać wydawcy skończony scenariusz, żeby mógł stwierdzić, czy mogę zacząć pracę i czy potrzebne są poprawki. Ale adaptowanie cudzego tekstu jest w jakimś sensie wyzwalające. Fajne było to, że nie musiałem się martwić o fabułę, a mogłem skupić się na postaciach. Miałem mniejszą odpowiedzialność. Chciałbym kiedyś spróbować czegoś podobnego, może nawet popracować z jakimś żyjącym autorem. Choć w tym przypadku pewnie chciałbym się z nim spotkać i podyskutować o jakichś zmianach. Kadry ze „Zbyt cool by dało się zapomnieć”
gdybym całkowicie trzymał się faktów ze swojego życia, byłby to strasznie nudny komiks
Po przeczytaniu „Zbyt cool by dało się zapomnieć” odniosłem wrażenie, że to nie tylko fikcyjna historia, ale w pewnym sensie także twoja autobiografia. Jak wiele twoich prywatnych doświadczeń jest w tej historii? Ten komiks to taka mieszanka. Z pewnością jest to opowieść, w której chciałem zmieścić jak najwięcej elementów autobiograficznych. Dom, w którym mieszkał Andy, to stary dom moich rodziców, a niektórzy jego przyjaciele to dzieciaki, z którymi chodziłem do szkoły. Ale jest tam też wiele szczegółów, które są całkowicie fikcyjne, na przykład rodzina
38
komiks
Andy’ego. Musiałem też zrobić z Andy’ego normalnego dzieciaka, który chodzi na imprezy i spotyka się z dziewczynami, bo ja – jako nastolatek – siedziałem w pokoju i rysowałem historie obrazkowe. Gdybym całkowicie trzymał się faktów ze swojego życia, byłby to strasznie nudny komiks. Komiks o gościu, który cały czas siedzi w domu i rysuje komiksy o gościu, który cały czas siedzi w domu i rysuje komiksy o... Pierwszym twoim komiksem wydanym w Polsce byli „Wykiwani”. Zdobyłeś za niego wiele nagród i zebrałeś mnóstwo dobrych recenzji. Ten sukces dał ci siłę do tworzenia czy raczej zacząłeś się stresować, że nie powtórzysz tego osiągnięcia? W Stanach Zjednoczonych moim debiutem był „Box Office Poison”, który tak naprawdę był większym sukcesem niż „Wykiwani”. I tak naprawdę to „Wykiwani” byli tym komiksem, przed którym musiałem się spinać i zastanawiać, czy uda mi się powtórzyć sukces. Dlatego też jedną z głównych postaci jest tam gwiazdor rocka, który próbuje pracować nad swoim drugim albumem i ma w związku z tym różne wahania emocjonalne. Był to mój sposób na poradzenie sobie z tremą i napięciem. Przełomem była nagroda na festiwalu w Angouleme za francuską wersję „Box Office Poison”, która dała mi ogromną pewność siebie, dzięki czemu szybciej skończyłem „Wykiwanych”. W ogóle tłumaczenie moich powieści graficznych na inne języki jest dla mnie czymś niesamowitym. Po „Wykiwanych” zrobiłeś krótki komiks „Lower Regions”, który był całkowicie inny od tego, co do tej pory tworzyłeś. Czytelnicy byli zaskoczeni? Wcześniej zacząłem pracować nad „Zbyt cool by dało się zapomnieć”, ale w pewnym momencie dostałem jakiejś blokady. Dlatego potrzebowałem zrobić coś zabawnego, by całkowicie się wyluzować. Pomyślałem, że najlepszą rozrywką będzie dla mnie rysowanie seksownej dziewczyny walczącej z hordą potworów. I miałem rację. Dla mnie była to niesamowita zabawa, choć czytelnicy uznali, że to taka głupia pierdoła. Owszem, niektórym się podobało, ale większość wolała mnie widzieć w poważniejszym repertuarze.
Quentin Tarantino w wielu wywiadach mówi, że duży wpływ na jego twórczość miała praca w wypożyczalni kaset wideo i oglądanie mnóstwa filmów. Tobie praca w księgarni przez osiem lat też coś dała? Tak, dała, ale myślę, że w trochę inny sposób niż Quentinowi Tarantino. Zawsze byłem niezaspokojonym czytelnikiem i pochłaniałem wiele książek na różne tematy. Tak więc praca w księgarni dała mi przede wszystkim dostęp do pozycji, które pewnie normalnie nigdy by do mnie nie dotarły. Ale dzięki nim poszerzyłem po prostu wiedzę ogólną – nie szukałem w nich inspiracji. Te zdobyłem dzięki kontaktom z różnymi ludźmi, którzy tam pracowali i kupowali książki. Co jednak ciekawe, praca w księgarni była moją ostatnią prawdziwą pracą, co też jest jakąś nauką. Tak naprawdę od czasu, gdy przeszedłem na komiksowe zawodowstwo, moje życie jest dość monotonne. Spędzam większość czasu w domu, przez co nie zdobywam doświadczeń niezbędnych w pisaniu. „Zbyt cool by dało się zapomnieć” zostanie prawdopodobnie zaadaptowany na potrzeby kina. Rozważasz rzucenie komiksu, żeby pisać scenariusze filmowe? Słowo „prawdopodobnie” idealnie określa to, co w tej chwili dzieje się z kinową adaptacją „Zbyt cool by dało się zapomnieć”. Pozostało bowiem mnóstwo kroków do postawienia, zanim ten projekt ujrzy światło dzienne. Poza tym nie myślałem o tym, by rzucić komiks i zacząć pisać scenariusze filmowe. Wszystko, co słyszałem i widziałem w temacie pracy w Hollywood, jest przerażające. Jeśli chce się coś osiągnąć w tym biznesie, to trzeba być twardym, czego o sobie nie mogę powiedzieć. I właśnie to lubię w komiksie. Mogę sobie rysować w zaciszu domowym, a nie prężyć muskuły na spotkaniu z jakimś producentem. Jeśli ktoś chce przerobić moją powieść graficzną na film, to proszę bardzo. Samego komiksu nikt nie zmieni, on pozostanie w oryginalnej wersji, mojej. Reszta – jakakolwiek by nie była – już mnie nie interesuje.
powrót do liceum? koszmar. chyba że dostajesz od losu jeszcze jedną szansę poderwania dziewczyny, która 20 lat wcześniej wydawała się nieosiągalna. to ona jest tytułową bohaterką „zbyt cool by dało się zapomnieć”.
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
odcinek 5: Lem tekst | Filip Szalasek
Sprawdzonym sposobem na dodanie pieprzyku ciepłym dniom roku jest wakacyjny romans, ale również zimą przyda się interesujące towarzystwo. Odwrotnie niż w poprzednim odcinku cyklu szukamy kompanii mroźnej, odhumanizowanej i surowej. Wakacyjne single wydają się tym bardziej efemeryczne, jeśli widzieć je ujęte w klamrę dwóch zim: tej, którą wyparły, i tej niepowstrzymanie nadchodzącej. Druga prowokuje do odświeżenia płyt, które zdefiniowały pierwszą: minimalnego techno Panthy du Prince’a czy skrycie humanistycznego dubstepu Ikoniki. Cykliczny wysyp lodowatych albumów inspiruje arktyczna klasyka: „Stalker” Artemieva, dyskografie Biosphere, Oöphoi czy Loscil. Literackim kontekstem tej muzyki, równie dobrym jak następstwo pór roku, mogą być powieści Stanisława Lema, bardzo osobne, chłodno odizolowane od reszty literatury polskiej i ogółu fantastyki. To nie tylko szkolne „Bajki robotów”. Paradoksalnie trzeźwość i chłodny racjonalizm pozwalają naszemu czołowemu fantaście na opisywanie wydarzeń stanowiących podstawę zabobonu, margines racjonalnej myśli. Nie wolno przegapić świetnego opowiadania „Maska”, w którym Lem (IQ 165) rozprawia się z miłością i ku pokrzepieniu serc przegrywa. Bez wątpienia jednak to powieści stanowią meritum jego twórczości. „Eden” to klasyczna dla science fiction opowieść o rozbitkach na bezludnej planecie. Niepokój generują początkowo równinne przestrzenie i suche lasy pełne tajemniczych stworzeń. Napięcie potęgują opustoszałe manufaktury z zaangażowaniem perpetuum mobile produkujące części bezużytecznych, przypominających żywe organy, mechanizmów. Jak
nie wolno przegapić świetnego opowiadania „maska”, w którym lem (iq 165) rozprawia się z miłością i ku pokrzepieniu serc przegrywa
foto | marla nowakówna
na Lema bardzo poetyckie opisy pozaziemskiej scenerii kojarzą się także z obcością obrazów Beksińskiego. Kulminacja następuje na cmentarzysku cywilizacji Edenu, uśpionej tylko do czasu. Thriller antropologiczny szybko awansuje na jedyną etykietkę zdolną w pełni opisać tę prozę, ze strony na stronę oddalającą się od zapraszającego nastroju powieści przygodowej dla młodzieży. Podejmowane przez zagubionych kosmonautów nieśmiałe próby dedukcji na temat kultury skrytych obcych, jej celów i potrzeb odzwierciedla kontakt z albumami Autechre lub 6 Supersilent – jakby specjalnie kaleczącymi język, którym dotychczas dogadywaliśmy się z muzyką. Czy istnieje ilustracja Oceanu – głównego bohatera „Solaris” – lepsza od wywołującego głęboką fazę snu bezosobowego ambientu? Medytacyjne pejzaże Biosphere, podobnie jak niesamowity wytwór fantazji Lema, wydają się równo oddychać, pewne swojej nienaruszalności. Płynny monolit pokrywającego całą planetę cytoplazmatycznego morza wywołuje u gości z Ziemi halucynacje niezwykłe, bo namacalne. Ocean faktycznie materializuje ich wspomnienia i tęsknoty, eksperymentując na potrzebach ludzi tak, jak oni testują jego wodniste ciało. Kontakt z obcą formą inteligencji daje efekty jeszcze mniej imponujące niż pobyt na Edenie. Wysunięta pod koniec powieści hipoteza na temat natury Oceanu sugeruje, że prawda o nieznanym może okazać się infantylna, podobnie jak wzniosła muzyka, do złudzenia przypominająca sanktuarium, jest tylko efektem manipulowania gałkami zabawek generujących dźwięk. Akcja „Głosu Pana” umiejscowiona jest na Ziemi, ale nie zwalnia jej to z obnoszenia niepokojących stygmatów: odizolowani od świata w utajnionej bazie, naukowcy z całego świata próbują rozszyfrować przekaz nadany za pośrednictwem pasma neutrin przez kosmitów lub może nawet kosmos we własnej osobie. Przypadkowo udaje im się wpaść na trop teleportacji, wynalazku przełomowego, ale wydającego się być tylko wisienką na torcie, którego pełną recepturę dekoduje na równych prawach czytelnik. W „Śledztwie”, czarnym kryminale s.f., do nakreślenia atmosfery dreszczowca wystarcza Lemowi seria morderstw spędzająca sen z powiek staroświeckiego detektywa. Kolejne trupy chadzają własnymi ścieżkami, dosłownie. W tajemniczy sposób przemieszczające się i doznające przemian, oziębłe ciała zdają się być założonymi na Ziemi ruchomymi filiami lodowatego kosmosu. Do złudzenia przypominają płyty, których czas nastaje dopiero z pierwszą mroźną zawieruchą. Sięgnij też po: „Ubika” Philipa K. Dicka lub „Aldebarana” i „Betelgezę” Luiza Eduardo de Oliveiry.
40
książka
19 41
muzyka książka
m
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
Newest Zealand „Newest Zealand” Ampersand 8/10
BELLE & SEBASTIAN „Write About Love” Rough Trade / Sonic 9/10
Kiedy wydawało się, że Stuart Murdoch olał już Belle & Sebastian i postawił na własne ambicje (w zeszłym roku napisał musical „God Help the Girl”, w przyszłym ma on zostać sfilmowany), otrzymaliśmy najradośniejszy prezent tej jesieni w postaci nowej płyty jego zespołu. „Write About Love” to rzecz uroczo mieszczańska, co przypieczętowuje obecność Norah Jones w utworze „Little Lou, Ugly Jack, Prophet John”, a także ukłon w stronę nowej brytyjskiej słodyczy – Carey Muligan, z którą nagrali tytułową piosenkę. Belle & Sebastian wciąż jednak wygrywają niegłupimi tekstami: o uczuciach, które łatwo zamienić w groteskę, o pracy, której się nienawidzi, ale po niej czekają pewne przyjemności. W latach 90. kameralne i melodyjne piosenki zespołu z Glasgow wydawały się buntownicze w obliczu dominacji sierot po grunge’u, przeprodukowanego trip-hopu i mesjańskich ambicji zespołów w rodzaju U2 i Radiohead. Dziś, kiedy proste melodie i proste emocje mają się całkiem nieźle, Belle & Sebastian brzmią jak debiutanci, choć nagrywają już 15 lat. Beatlesi byliby dumni. Adam Kruk
i Excessive Machine – to piosenki tak samo wymyślone, co wyczute. Takie połączenie złożonego brzmienia, dojrzałych kompozycji i osobistych tekstów osiąga się dzięki doskonałym proporcjom racjonalnego z emocjonalnym. Dejnarowicz mówi, że pisał je w momencie przełomu – zawodowego i prywatnego – a ta Najnowsza Zelandia to fikcyjny cel ucieczki od wszystkiego, z czym się wówczas mierzył. W rezultacie uciekamy wszyscy – od sztampy nie tylko krajowej fonografii, bo piekielnie niuansowa „Newest Zealand” to płyta tyleż talentu, warsztatu i ambicji (lub ego, jak kto woli), co gigantycznej wyobraźni. Angelika Kucińska
Bilal „Airtight’s Revenge” Rough Trade / Sonic 9/10
Po tej płycie powiedziałem sobie, że już nigdy, przenigdy nie będę w połowie roku wysnuwał teorii, że w danym gatunku niewiele więcej może się zdarzyć. Po albumach Erykah Badu oraz przede wszystkim Janelle Monáe zdawało mi się, że w szeroko pojmowanym soulu nic lepszego już nie wyjdzie. Tymczasem Bilal jeśli nie pobił osiągnięć dwóch zjawiskowych dam, to przynajmniej im dorównał. Co najważniejsze każda z tych płyt jest inna. Pochodzący z Filadelfii wokalista i producent postawił na niezwykle emocjonalne, zmysłowe brzmienie łączące organiczne żywe instrumenty z futurystycznymi ucieczkami w stylu Flying Lotusa. Na fantastycznym poziomie stoi warstwa tekstowa, w której artysta otwarcie opowiada nam zarówno o miłych, jak i bardzo trudnych życiowych przejściach. Nie bawi się w pseudofilozoficzne psychoanalizy, nie przynudza, nie stawia się ponad słuchacza. Próbuje go raczej wciągnąć do swojego świata. Wchodźcie tam bez obaw. Na koniec tylko jedna smutna konkluzja. To żenujące, że ludzie tak utalentowani wracają po dziewięciu latach przerwy, bo nie ufają im poważne, duże wytwórnie. Andrzej Cała
Świeże
Borys Dejnarowicz bardzo się stara. Napisał piosenki wynikające ze wszystkich płyt, których w życiu słuchał. Ze wszystkich płyt, które w życiu nagrał. I ze wszystkimi ludźmi, których w tym czasie poznał. Ale szczęśliwie nie gośćmi – od Ali Boratyn, przez muzyków Much i Rentona, po Krzesimira Dębskiego – stoi debiut Newest Zealand. Ich obecność nie dominuje, nie determinuje odbioru, ale daje radosną świadomość tła i ładnie wygląda w materiałach prasowych. W natłoku inspiracji i doświadczeń słusznym hamulcem okazała się piosenka i regularny zespół – bo do takiej formuły w działaniu wrócił. Borys Dejnarowicz szuka. Kiedy zaczął go żenować spontaniczny, college’owy rock and roll debiutu The Car Is On Fire – wymienił go na konceptualną strukturę „Lake & Flames”, drugiej płyty zespołu. Kiedy znudziła go okołopopowa, czytelna forma – zaryzykował dyskusyjnym, megalomańskim eksperymentem solowego albumu „Divertimento”. Wreszcie udało mu się pogodzić ścieżki, które z perspektywy dotychczasowego dorobku Dejnarowicza wydają się rozbieżne – rozum i to drugie. „Newest Zealand” – pierwsza płyta zespołu, do którego Dejnarowicz zaprosił między innymi muzyków Afro Kolektywu
Crystal Fighters „Star of Love” Zirkulo 4/10
Znajomy didżej stwierdził kiedyś, że dla niego każda muzyka, która ma więcej niż sześć miesięcy, to już mało interesujące starocie. A Crystal Fighters od tworzenia didżejskich remiksów zaczynali karierę i trochę to czuć. Mniejsza o słynne „taneczne brzmienie inspirowane baskijską muzyką ludową” – równie dobrze można by pisać, że muzyka założonego przez Polaków w Anglii zespołu The Poise Rite nawiązuje do krakowiaka albo mazurka. Po uszach bardziej bije tu krótki termin przydatności tych utworów. Nie żeby to były śmierdzące zbuki – sporo z nich skutecznie nakłania i do potańczenia, i do powtórnego przesłuchania. Jednak choć kebab kupiony w oczekiwaniu na nocny autobus może ci się przez chwilę wydawać najwspanialszym posiłkiem świata, to po podgrzaniu w domu już tak nie kopie. Tak samo „Star of Love” – przyjemność tymczasowa, na chwilę. Ci, których ta płyta jara dziś, za sześć miesięcy będą się podśmiewać z tych, których wtedy będzie jarać. Maciek Piasecki
42
RECENZJE
R
Kings of Leon „Come Around Sundown” Sony Music 1/10
Caleb Followill stłumił w sobie kowboja. Zapomnijcie o deklarowanym powrocie do korzeni. Wracać to się może fanom dwóch poprzednich płyt Kings of Leon, gdy słuchają tych tanich trików pod stadionowy las zapalniczek. Rock and roll to nie tylko gitary, nie da się odwrócić uwagi minimalnym, organicznym hałasem tu i tam od pustki pochłaniającej „Come Around Sundown”. Chociaż w sumie nie chodzi tu o detale. Nie można się obrażać na gładką, wycyzelowaną produkcję. Tolerujemy chórki, jesteśmy miękcy i sentymentalni, ballada nam niestraszna. Ale pojedyczne elementy nie układają się tu w nic, co mogłoby obchodzić. W dobrą piosenkę. Głucho wszędzie, refrenów brak. Ci, którzy poznali Kings of Leon, wzruszając się na „Use Somebody” (skądinąd świetnym, słusznie nagrodzonym Grammy), pokochają ten album i dołożą wszelkich starań, żeby nawet znaleźć tu przeboje. Ja się czuję emocjonalnie związana wyłącznie z nagraniem otwierającym album, w którym KOL jęczą coś o możliwym końcu. O, prorocy! Angelika Kucińska
Miss Polski „Fitness” EMI 7/10
Tegoroczna Miss Polonia ma wymiary 85/64/95, interesuje się motoryzacją, a jej największe marzenie to wycieczka na Ibizę. Trio o podobnej nazwie nie jest warte miliona dolarów, ale wiele zyskuje przy bliższym poznaniu. Miss Polski ogląda stare filmy, ubiera się na retro i trzeba z nią chodzić za rękę. Sprawcą hecy z damską pupą w tle jest Roman Szczepanek, który ma już za sobą anglojęzyczny epizod pod pseudonimem Graftmann. „Lubię stare kino i muzykę sprzed lat, tęsknię za dawnymi czasami i ludźmi, których mogę oglądać tylko w filmach” – wyznaje. Dlatego w piosenkach Miss Polski popkulturowi herosi (Bogart, Bond, Astaire) zmieniają się jak w kalejdoskopie, a sceneria przypomina hotelowe restauracje, gdzie dym szczypie w oczy. Obok dancingowego brzmienia urozmaiconego klawiszami i syntetykami, najcenniejszym elementem płyty są błyskotliwe teksty. „Kiedyś zmienię się i zostanę kimś / nie dorówna mi nawet Fred Astaire” – obiecuje skruszony Szczepanek. Debiutancki „Fitness” ma w sobie coś z filcowych bokserów z bujającą główką, oranżady w kolorze czerwonym i zakładowych wczasów w Bułgarii. „To se ne vrati” – jak śpiewała długowłosa blond piękność, ale potańczyć zawsze można. Panie proszą panów! agnieszka wróbel
MARK RONSON AND THE BUSINESS INTL „Record Collection” Sony 8/10
Wciąż największym komercyjnym sukcesem wziętego producenta pozostaje niemal legendarny (bo może ostatni) album Amy Winehouse. Od czasu „Back to Black” zdarzały mu się sukcesy finansowo-medialne (Adele, Estelle, Daniel Merriweather) i artystyczne (The Rumble Strips, Richard Swift), ale nic prawdziwie wielkiego nie udało mu się wyprodukować, a Robbie Williams pewnie do dziś pamięta mu złamanie kariery płytą „Rudebox”. To już historia. Teraz Ronson po raz trzeci próbuje ugrać coś na własne konto. Na „Record Collection” wspomagają go m.in. Q-Tip i London Gay Men’s Choir, ale na prawdziwe wydarzenie wyrasta współpraca z genialnym D’Angelo. Zaśpiewane przez niego „Glass Mountain Trust” to najlepszy kawałek na płycie, który spokojnie mógłby znaleźć się w repertuarze TV On The Radio. Właściwie każdy utwór jest tu potencjalnym przebojem, takim zapewne będzie też trzeci singiel „Somebody to Love Me” z udziałem Boya George’a. „Record Collection” przypomina niegdysiejsze dokonania Moby’ego albo Fatboy Slima, ale czy takie popowe rozbójnictwo chwyci po raz kolejny? Wszystko wskazuje na to, że tak. Adam Kruk
Tricky „Mixed Race” Domino / Isound 6/10
OMD „History of Modern” Rough Trade / Sonic 6/10
Legenda powróciła. Orkiestrowe manewry w ciemności po 14 latach brzmią jak za dawnych lat. Czas nie istnieje, są tylko mody, które się zmieniają, można zatem je przeczekać. OMD trafiają w dobry moment, bo singlowy „If You Want It” na listach przebojów spokojnie może konkurować z Hurts. O dziwo brzmi nawet radośniej i bardziej młodzieńczo niż duet z Manchesteru. Reszta kołysze nie gorzej, na czele z dwiema częściami tytułowego utworu „History of Modern”. Tytuł płyty jest zresztą znaczący, bo przecierający niegdyś muzyczne szlaki OMD, należą dziś do dość odległej historii. Tak jak w architekturze brzydko zestarzały się perły modernizmu, tak przeboje OMD („Enola Gay”, „Pandora’s Box”) brzmią dziś nieco archaicznie, choć wciąż stylowo. Czy należy wypatrywać teraz powrotu Human League i Tears For Fears? Niekoniecznie. OMD zawsze byli sceną sami dla siebie, a ich brzmienie, choć oczywiście silnie zanurzone w synthpopie i new romantic, było i jest wyjątkowe. Wyjątkowo kiczowate, ale jakoś pociągające. Powroty po latach świetnie weryfikują jakość. Madness i OMD brzmią doskonale także jako dziadkowie, a Kim Wilde – młoda czy stara – brzydko mówiąc, ssie. Adam Kruk
Intrygujący, ale trochę nierówny. Wciągający, ale zdecydowanie za krótki. Przystępny zarówno dla fanów Tricky’ego znających jego dyskografię na pamięć, jak i dla osób, które z muzyką 42-letniego Brytyjczyka nie mieli wcześniej do czynienia. Taki właśnie jest dziewiąty album Tricky’ego. Na „Mixed Race” mamy do czynienia z eklektyczną zbitką brzmień, które towarzyszyły artyście od najmłodszych lat. Znalazło się miejsce na jamajski groove i szczyptę hip-hopu. Trochę gospel, echa new romantic. Mało jest za to trip-hopu, z którym od zawsze go utożsamialiśmy. I w sumie to dobrze, bo i po co Tricky miałby znowu nagrywać i odtwarzać to, co najwyraźniej pozostawił już za sobą? „Mixed Race” chociaż za krótkie i momentami zanadto rozstrzelone stylistycznie, rokuje całkiem dobrze. Jeśli muzyk pójdzie drogą przyjemnych, wpadających w ucho, ale niepozbawionych ambicji piosenek, jego jubileuszowe dziesiąte wydawnictwo zapowiada się smakowicie. Andrzej Cała
Twin Shadow „Forget” 4AD / Sonic 8/10
Zimno. W pochodach mechanicznych bitów i oziębłych gitar materializuje się najczęściej recyklingowana dekada. Nie pytajmy, ilu już i ilu jeszcze odnajdzie inspiracje w ejtisowych pozach i manierach. Pytajmy, ilu przetłumaczy je na swój osobisty język tak skutecznie jak George Lewis, wąsaty mizantrop z Brooklynu, a.k.a. Twin Shadow. To jest ten poziom wtajemniczenia, którego White Lies nie osiągną, nawet gdyby zjedli wszystkie płyty Depeche Mode. Cold wave, new romantic, synthpop to dla Lewisa tylko narzędzia, tylko środki, pojedyncze elementy układanki, która w całości nie jest marną zrzynką, a osobną, wiarygodną, intymną (brzmienie!) opowieścią. O zamkach na lodzie. Tańczcie pod kołdrą. Angelika Kucińska
43
RECENZJE
R
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
Wyjście przez sklep z pamiątkami
reż. Robert Rodriguez i Ethan Maniquis Premiera: 19 listopada 5/10 Zacznijmy miło, od przytulenia i pogłaskania po głowie. Zresztą nie da się inaczej, bo trzeba przyznać, że Robert Rodriguez to niesamowicie utalentowany facet. Nie dość, że ma mnóstwo pomysłów – szalonych, ale w tym szaleństwie jest metoda – to jest jeszcze świetnym realizatorem, bo i bardzo dobrze reżyseruje swoje filmy, i robi świetne zdjęcia, a i ma smykałkę do montażu oraz muzyki. I oczywiście tego wszystkiego w „Maczecie” dowodzi, ale daje jednocześnie wyraz swojej – w tym momencie głaskaniu mówimy basta! – największej wadzie, która ciągnie się za nim od początku kariery. Rodriguez nie potrafi bowiem pisać scenariuszy, a wręcz, patrząc na stworzone przez niego fabuły, odnosi się wrażenie, że tych wcale tam nie ma. „Maczeta” – jak każdy jego poprzedni film – to po prostu zbiór scen, w których ciężko o logikę czy konsekwencję zdarzeń, za to mnóstwo w nich rozrywkowego potencjału. Tylko potencjału, bo choć jest tu wiele momentów dowcipnych i efektownych, to zdarza się, że wieje nudą. Tym bardziej, że wiele scen ze świszczącą w powietrzu maczetą i walającymi się po podłodze flakami została już wykorzystana w zwiastunie. Ta przerysowana brutalność, klimat kina klasy B i świetnie dobrana obsada bawią tylko do pewnego momentu. Momentu, w którym czar pryska i widać, że film nie dąży do logicznego zwieńczenia, a fabuła odpływa w rejony niefajnej spontaniczności i przypadku. Można te wszystkie wady tłumaczyć tym, że Rodriguez parodiuje i nawiązuje do złego kina, ale nawet Michael Dudikoff – jako amerykański ninja – miał jakąś motywację i logiczne przygody. „Maczeta” ma sporo uroku i kilka zalet, ale jest to jednak przegadany żart. Bartosz Sztybor
AMERYKANIN
reż. Anton Corbijn Premiera: 5 listopada 4/10 W ekranizacji powieści Michaela Bootha „Niezwykle skryty dżentelmen”, grany przez George’a Clooneya Jack przenosi się do małego włoskiego miasteczka, gdzie podaje się za fotografa. Tylko że wcale zdjęć nie robi, po włosku mówi słabo i cały jego żywot wydaje się nieco absurdalny. Dostrzega to on sam, więc pomału zaczyna integrować się z lokalną społecznością, która nie domyśla się jego prawdziwej profesji, a tę dzieli z takimi znakomitościami jak Leon Zawodowiec czy Szakal. Zabijać nie można jednak w nieskończoność, Amerykanin chce wykonać ostatnie zadanie i normalnie żyć, ale my wiemy, że niełatwo z tego fachu się wypisać – widzieliśmy to już wiele razy. Anton Corbijn udowadnia „Amerykaninem”, że można być genialnym reżyserem wideoklipów i marnym filmowcem. Podobnie jak w przypadku jego debiutu, filmu „Control” o Ianie Curtisie, kadry są wysmakowane, ale całość nuży banałem. Ani Clooney, ani cytaty z Sergia Leone nic tu nie pomogą. Romans jest papierowy, przyjaźń sztuczna, a najmniej przekonujący jest sam Clooney. Właściwie jedynym powodem, by zobaczyć „Amerykanina”, jest widok toskańskich pejzaży i małomiasteczkowej architektury. Alepo to zamiast do kina lepiej wybrać się do Włoch. Adam Kruk
foto | materiały promocyjne
Maczeta
trowych liter stworzył napis: „Jesteśmy znudzone rybami”. Thierry ewidentnie nie ma tego poczucia humoru – jego pingwiny nie interesują, jemu chodzi o zarabianie szmalu. Banksy portretuje w swoim dokumencie sukces znajomego, bo Thierry Guetta niewątpliwie sukces odniósł. Nie bazgrze po ścianach, murach, pociągach – on stworzył własne zoo, sprzedaje wykonywane niemalże hurtowo prace za ogromne kwoty, imituje sztukę Warhola, po części abstrakcjonistów, styl street artu, projektuje również okładki płyt Madonny. Banksy pokazuje delikatną różnicę, szczerze i bez pudrowania, między ideologią wolnej sztuki a biznesem i zarabianiem mamony. Też zarabia, ale twarzy nie pokazuje, bo woli nocne, ryzykowne eskapady niż hale wystawowe. Preferuje pingwiny a nie speców od promocji i reklamy. Uzmysławia przy okazji, o co chodzi w sztuce ulicy, co jest jej esencją. Ulotność, niezależność! Drobna to różnica pomiędzy street art a szit art – jedna funkcjonuje kilka godzin, kilka dni, chwilę, ale tu jest zabawa, dreszcz emocji. Drugą, odbitą na powielaczu na zapleczu, zabierzesz do domu, ale nie pytaj się potem, czym tu tak zalatuje. Anna Serdiukow
Świeże
reż. Banksy (Film dokumentalny) Premiera: 12 listopada 8/10 Nie każdy może mazać po ścianach! I Banksy w swoim arcyśmiesznym dokumencie właśnie to udowadnia. Akurat on może i mazać po ścianach, i robić kino. Arcytalent, arcydiabeł! W odróżnieniu od głównego bohatera tej opowieści. Thierry Guetta, Francuz z Los Angeles, był zagorzałym fanem street artu. Towarzyszył kumplom na nocnych akcjach, propagował ideę wolności. Kiedy Banksy, jego niedościgniony guru, trafił do USA, Thierry postanowił zarejestrować kamerą jego pobyt za Oceanem i harce ze sprayem. Z filmu powstał bełkot… To wtedy Guetta postanowił jednak zostać artystą i gwiazdą sztuki ulicy. A Banksy – tradycyjnie z zakrytą twarzą, ale z podniesionym czołem – postanowił nakręcić o tym film. Brytyjczyk nigdy nie ujawnił swej tożsamości. Bezkompromisowy, piekielnie utalentowany, ale przede wszystkim wyczulony na to, co jest ściemą, a co sztuką. To on wspiął się na klatkę pingwinów w londyńskim zoo i z dwume-
Kobiety bez mężczyzn
reż. Shirin Neshat Premiera: 19 listopada 8/10 Cztery kobiety. Cztery różne światy. Cztery drogi, które prowadzą do jednego domu. Fabularny debiut nowojorskiej artystki multimedialnej irańskiego pochodzenia i zakazana powieść, której autorka trafiła do więzienia. Odrobina realizmu magicznego, trochę nawiązań do europejskiej literatury i rewolucja. Muzyka skomponowana przez Ryuichi Sakamoto („Mały Budda”, „Pod osłoną nieba”) i dużo niepokojącej ciszy. Nagrodzone Srebrnym Lwem na 66. MFF w Wenecji „Kobiety bez mężczyzn” Shirin Neshat to alegoryczna opowieść o irańskim lecie 1953 roku, walce o niezależność i w bólach rodzącym się feminizmie. Reżyserka splata losy zgwałconej Faezeh, nieszczęśliwej w małżeństwie Fakhri, politycznej aktywistki Munis oraz zhańbionej prostytutki Zarin, by naświetlić problemy kobiet z różnych stron, porównać je i rozmyć granice między tym, co moralnie akceptowane, a tym, co uznane społecznie za nieprzyzwoite. Znana autorka video-artów buduje sieć wzajemnych powiązań między bohaterkami z różnych klas społecznych i obserwuje ich zmagania z męskim światem z kobiecej perspektywy. W filmie, dystrybuowanym na czarnym rynku w Iranie, nieubrane w słowa myśli reżyserka przemyca w obrazach. Kontrapunktu dla poezji szuka w polityce, jednak gromadząc metafory, opowiada o rzeczywistości lepiej niż niejeden dokumentalista, bo nie wstydzi się swojej wyobraźni. Anna Bielak
Wygrać miłość reż. Sanaa Hamri
Premiera: 19 listopada 4/10 Blaxploitation wiecznie żywe! Moda na filmy adresowane głównie do czarnoskórej publiczności wcale nie przeminęła wraz ze złotą erą afro i kolorem skóry Michaela Jacksona. Dziś czarne kino równie skutecznie podgryza amerykański mainstream, z tą różnicą, że w międzyczasie wykreowało gwiazdy na tyle wyraziste, by przyciągnąć także widza spoza targetu. Najlepszym tego dowodem nasz kraj – „Wygrać miłość” to nie pierwsza tego typu premiera na polskim rynku. Ale popularność, co jest niejako całej konwencji głównym wyznacznikiem, nie idzie w parze z jakością. Kreśląc historię miłosnego trójkąta (siostra kopciuszek – Queen Latifah, siostra oportunistka – Paula Patton, książę z bajki – Common), Sanaa Hamri ślizga się tylko po przeżutych przez kino romantyczne standardach, każąc nam pośród schematycznej fabułki szukać głównie uroku jej bohaterów. Tego akurat filmowi nie brakuje, ale całości szkodzi przedziwny regres emocji. Oglądamy poczynania dorosłych ludzi, którzy zachowują się jak dzieci. Wiemy, że przystojny koszykarz może być tylko z dobroduszną terapeutką (wie to nawet jego matka!), ale on sam musi w tym celu przejść inicjacyjny rytuał – ot, choćby przekonać się, że piękno nie ogranicza się do fizyczności. Uczeń jednak z niego cokolwiek oporny. Oświecenie przychodzi, gdy piękniejsza z sióstr… nie potrafi zdzierżyć jego gry na fortepianie. Cóż, jakie kino, taka miłość. Piotr Pluciński
Chloe
reż. Atom Egoyan Premiera: 12 listopada 5/10 Samotność jest ponętna. Uwodzenie uzależnia. Kłamstwo łatwiej przechodzi przez gardło niż prawda. Intymność jest niecodzienna, a erotyzm – egzotyczny. Atom Egoyan powtarza to, za co bywał nagradzany. Liam Neeson staje się ofiarą kobiecych fantazji. Julianne Moore oczarowuje dojrzałą urodą, a Amanda Seyfried jest gotowa zrobić wszystko za pieniądze. Jedna spotyka drugą przez przypadek. Catherine podejrzewa męża o romans, więc wynajmuje młodziutką Chloe, by go uwiodła. Chce się przekonać, jak daleko mężczyzna się posunie. To jednak między kobietami rodzi się niepokojąca relacja. Akcent delikatnie przesuwa się w stronę lesbijskiej adoracji samotnej mężatki przez namiętną prostytutkę. W świecie nagłych zwrotów akcji oraz seksualnych wzlotów i upadków coś jednak cichutko zgrzyta. Kiedy w jednej ze scen syn Catherine oprowadza Chloe po ich domu, zdajemy sobie sprawę, że to co irytuje, to perfekcja. Fabuła filmu jest wykoncypowana niczym wyrafinowana przestrzeń mieszkania. Do jego wnętrza można jednak zajrzeć przez wielkie okno widokowe. Wszystko widać wtedy jak na dłoni. Podobnie jak intrygę Egoyana wpisaną w wysmakowane kadry Paula Sarossy’ego. Od nadmiaru słodyczy robi się jednak niedobrze, od braku sekretów – nudno. Anna Bielak
RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
komiks książka HIRO
HIRO
Blacksad: Piekło, spokój
Juan Diaz Canales / Juanjo Guarnido
Egmont
7/10 Dobrze, więc jest tak: rozkładam na podłodze dywanik albo nawet nie rozkładam (bez dywanu niech będzie, niech się poświęcam) i klękam, do ręki biorę czwarty już tom „Blacksada”, czerwienię się i sam siebie chwilę prowokuję, że już w rękach mam, a jeszcze nie czytam, a gdy już się denerwuję, że jeszcze nie czytam, to wreszcie otwieram pierwszą stronę i wreszcie czytam. Nie ma co ukrywać, gdy Canales i Guarnido po raz pierwszy zrobili „Blacksada”, zachwytom nie było końca. Słusznym, bo czarny kryminał w świecie zwierząt był nie tylko rewelacyjnie narysowany (moim skromnym zdaniem, to najlepiej narysowana seria komiksowa wszech czasów), ale
Tainted
Bartosz Sztybor / Piotr Nowacki
Mroja Press
8/10 Brak słów. Bo też nie o słowa tu chodzi. Komiks Bartosza Sztybora i Piotra Nowackiego nie zawiera żadnych dialogów, żadnych dymków – a wszystko zrozumiałe, czytelne, proste. Masz ci los, to tak też można? Chciałabym, żeby panowie zaczęli kiedyś działać w polskim kinie, to by było odświeżające… „Tainted” to zbiór uroczych historyjek o różnych obliczach i odcieniach miłości. Chłopcy wiedzą o czym piszą – teoria, praktyka? – w każdym razie ja umarłam, przypomniało mi się wiele wypartych ze świadomości randek. Cóż, mamy tu scenki rodzajowe w restauracji, mamy taniec godowy, który ludzie wykonują, wierząc w iluzję uczucia, sytuacje typu „ja ci gwiazdkę z nieba…”, ale i upadek wyobrażeń o obiekcie westchnień, jest i reinterpretacja przypowieści biblijnej. Od dzisiaj jedyną obowiązującą wersją, jest ta, w której to mężczyzna podaje owoc kobiecie, a wszystko przez zazdrość starszego pana z siwą brodą. Ekstazę osiągnęłam jednak w innym momencie. Historia o miłości kostki lodu i płomyka ognia pozostawiła mnie zupełnie speechless na wiele godzin. Podejrzewałam, dlaczego tyle razy było w życiu do dupy, ale w sumie nikt mi wcześniej nie ukazał istoty nieszczęśliwej miłości w tak oczywisty, a jednocześnie symboliczny sposób. Mam zamiar zadzwonić do byłych narzeczonych i ich oficjalnie przeprosić. Jedynie miłość tragiczna ma sens i to jest ta smutna prawda, która sprawia, że wciąż, drodzy czytelnicy, chcemy
i doskonale napisany. Tak pierwsza, jak i druga część trzymały bardzo wysoki poziom. W trzeciej nastąpiła zniżka formy (fabularna, bo graficznie to cały czas cudo), więc czwarta miała pokazać, czy Juan Diaz Canales jest jeszcze w stanie urwać, czy może raczej powinien get out of here. Z jednej strony można odetchnąć ze spokojem, bo „Piekło, spokój” ma lepszy scenariusz niż poprzedni tom. Ale też trzeba powstrzymać zachwyty, bo do poziomu dwóch pierwszych części wciąż sporo brakuje. Problem w tym, że Canales, zanim zbuduje intrygę, już ją rozwiązuje, a zamiast dawać czytelnikom jakieś wskazówki, wszystko wkłada w usta, a raczej myśli tytułowego bohatera. Jest to o tyle słabe, że sam Blacksad nie ma czasu na domysły i prowadzenie śledztwa, a tylko idzie po nitce do kłębka i przedstawia wszystko to, do czego z niewiadomych przyczyn doszedł. Na szczęście jest tu drugi plan, który wypełniają wciągająca historia upadłego muzyka i mocny finał. No i oczywiście jest też grafika, która bez wątpienia zachwyci każdego. Tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak klęczeć dalej, ale do czasu poprawy Canalesa tylko na jednym kolanie. Bartosz Sztybor
się – pardon za wyrażenie – parzyć, albo topnieje nam temperatura uczuć. Nasz szacunek do kolegi z redakcji, współautora tego komiksu, Bartosza Sztybora był zawsze niezwykle wysoki. Dziś, po lekturze jego komiksu, rzecz jasna go utrzymujemy, padają jednak pytania bardziej pragmatyczne w swojej naturze. Mianowicie: gdzie zaopatruje się w narkotyki? Ewidentnie coś go napędza, a o uczucia pytać nie wypada. My też byśmy tak chcieli! Obok zachwytów i peanów, rodzi się w nas i ta potrzeba – wzbić się na poziomy niedoścignionej abstrakcji i latać równie wysoko. Po prostu love! Tainted oczywiście. Anna Serdiukow
Podniebny Orzeł Jiro Taniguchi
Hanami
6/10 Wrzucenie samurajów na Dziki Zachód, postawienie ich po stronie Indian i przeciwstawienie uzbrojonym bladym twarzom to bardzo dobry pomysł. Dobry, bo dający duże pole do fabularnych popisów, ale też ryzykowny, bo łatwo w nim o przerysowanie i skręcenie w uliczkę kiczowatego popiku (Justina Biebera komiksu). Jiro Taniguchi nigdzie jednak nie skręca, nie nadwyręża swojej idei, a umiejętnie wplata dwóch japońskich emigrantów w wydarzenia historyczne XIX-wiecznych Stanów Zjednoczonych. I prowadzenie akcji, i znajomość faktów, i w końcu puenta sprawiają, że fikcja staje się bardzo bliska rzeczywistości, a przynajmniej chce się w nią wierzyć. Sam pomysł, jak i jego poprowadzenie prezentują się więc wzorowo. Graficznie też jest na wysokim poziomie, bo krajobrazy i sceny walk (jest ich tu pełno) to specjalność Taniguchiego. I mimo że natura – jak to w komiksach nadwornego japońskiego ekologa – wygląda tu ślicznie, to największe wrażenie robią dynamiczne konfrontacje samurajskiego miecza z amerykańskim coltem. Latające z ogromnym wdziękiem-
46
poodcinane kończyny nie mogą jednak przysłonić jednej dość sporej wady „Podniebnego Orła”, czyli konstrukcji fabuły. Jest to bowiem bardziej zbiór epizodów z życia japońskich emigrantów w Stanach Zjednoczonych niż pełnoprawna fabuła. Owszem, duża część z nich jest bardzo ciekawa, ale całości brakuje napięcia, jednego przewodniego wątku czy wyraźnego konfliktu. I choć puenta w jakiś sposób tłumaczy – jeśli się uprzeć – taką konstrukcję, to nie zmienia to faktu, że przez takie podejście do fabuły postaci tracą na głębi, a sama historia na emocjach. Bartosz Sztybor
RECENZJE
R
RECENZJE Gry
GRY HIRO
HIRO
The Fight: Lights Out Sony Computer Entertainment
PS3 (PlayStation Move)
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst |Tomek Cegielski
Sports Champions Sony Computer Entertainment
PS3 (PlayStation Move)
8/10 „The Fight: Lights Out” to w tej chwili chyba najbardziej dojrzała gra dedykowana użytkownikom PlayStation Move. Wcielamy się w ulicznego fightera i łoimy tyłki naszym oponentom w walce na gołe pięści. Oczywiście wszystko polega na wykonywaniu energicznych ruchów, trzymając kontrolery do Move’a. Możliwości mamy sporo: podbródkowe, proste, haki, uderzenia łokciem, główką, przytrzymywania przeciwnika, ciosy na ciało – wszystko jest. Jedyne czego zabrakło, to kopnięcia, bez których można się jednak obejść. Gra oprócz całkiem udanego modelu walki oferuje oprawę graficzną na bardzo wysokim poziomie. Światłocień czy też ciekawie odwzorowane uszkodzenia ciała pozostawiają daleko w tyle pozostałe tytuły stworzone z myślą o PlayStation Move. „The Fight: Lights Out” polecam wszystkim, którzy zakupili nowy kontroler Sony, ale mają już dosyć ckliwych casualowych gierek przeznaczonych dla babć, dziadków i przedszkolaków. Jednak muszę ostrzec – „TF:LO” w pojedynkę może się szybko przejeść.
7/10 „Sports Champions” to gra, w którą możemy pograć zarówno z rodziną, jak i z kumplami. Rywalizujemy tutaj miedzy sobą lub też z komputerem w sześciu konkurencjach: walkach gladiatorów, bulach, strzale z łuku, rzucie dyskiem, siatkówce oraz tenisie stołowym. Na szczególną uwagę zasługują trzy spośród wymienionych. Walki gladiatorów – gdyby nieco rozbudować ten pomysł, byłby to świetny materiał na osobną grę. Walka polega na atakowaniu przeciwnika, wymachując jednym kontrolerem i obronę tarczą przy użyciu drugiego, co świetnie sprawdza się w praniu. W ping-pongu nienagannie sprawuje się kontroler move, umożliwiając zagranie całego meczu bez większych frustracji spowodowanych nieprecyzyjnym odwzorowaniem naszych ruchów. Siatkówka z kolei pozwala nieźle się zmęczyć podczas wykonywania któregoś z kolei serwu czy ściny. Grze brakuje jednak odrobiny żywotności, sześć konkurencji to trochę za mało. Mimo to w „Sports Champions” gra się bardzo przyjemnie, jest to udana party game, choć jak na mój gust za mało rozbudowana.
Start the Party!
Time Crisis: Razing Storm Namco Bandai
Sony Computer Entertainment
PS3 (PlayStation Move)
6/10 „Start the Party” to zbiór minigierek wykorzystujących kamerę zamieszczoną w zestawie PlayStation Move. Gra bardzo przypomina znaną z PS3 „Eye Toy”. Wymachując w powietrzu kontrolerem, musimy wykonywać różne zadania, między innymi strzyżemy włosy, zabijamy latające robaki, malujemy prymitywne obrazki i tak dalej. Niestety minigierek jest dosyć mało i większość z nich nie zaskakuje specjalnie kreatywnością. Przekuwanie latających bąbli to zajęcie, przy którym bardzo młodzi gracze być może z radości dostaliby kociokwiku, niestety dla osób nieco starszych z pewnością będzie to trochę za mało, by na dłużej przykuć się do konsoli. Na pocieszenie powiem, że kontroler move w grze sprawuje się dosyć precyzyjnie i dokładnie odwzorowuje nasze ruchy na ekranie. „Start the Party” to przeciętnie zrealizowana gra rodzinna. Jeżeli nie masz ani młodszego rodzeństwa, ani zwyczaju grać z mamą i tatą na konsoli, to bez uprzedniego spożycia odpowiednich napojów i zaproszenia znajomych, serdecznie odradzam zasiadać do tego tytułu, znudzi się po pięciu minutach.
PS3 (PlayStation Move)
7/10 „Time Crisis” to seria dobrze znana wszystkim miłośnikom salonów gier. Zabawa polega na celowaniu do wyskakujących na ekranie przeciwników za pomocą kontrolera Move. W grze dostępnych jest kilka trybów i jak na ironię ten główny story mode jest totalnie niegrywalny. Odchodzi on od dawnych założeń serii, każąc nam, oprócz celowania, poruszać się po polu walki za pomocą gałki analogowej, co niestety zupełnie się nie sprawdza. Zabawę z nowym „Time Crisisem” ratują dwa dodawane do gry dodatki – Deadstorm Pirates i Time Crisis 4, oraz tryb Arcade zamieszczony w Rising Stormie. W wymienionych wszystko jest po staremu – koncentrujemy się tylko na mierzeniu we wrogów, zabijamy setki przeciwników, totalnie demolujemy scenerię i nie nudzimy się ani chwilę. Grafika raczej szału nie robi, ale nie ona jest tutaj istotna. Polecam wszystkim, którzy chcą się poczuć w swoim domu jak w rasowym salonie gier.
C
M
Y
CM
MY
CY
CMY
K
RECENZJE teatr
TEATR hiro
HIRO tekst | anna serdiukow
Nasza klasa Historia w XIV lekcjach
Teatr na Woli, Warszawa Premiera: 16.10 października Reż.: Ondriej Spišák spektakle: 1, 19, 20, 21.11.
7/10 Lekcja historii. Banalnej, brutalnej. O koleżankach i kolegach z klasy, o polityce i ideologii, które sprawiły, że ludzie zapomnieli, że kiedyś siedzieli we wspólnej ławce. Żydzi, Polacy, kto jest kto? Tadeusz Słobodzianek za swój dramat „Nasza klasa” otrzymał w tym roku Nagrodę Nike. Słowa tego tekstu czyta się wciąż, bo wciąż dudnią w głowie. Proste, jasne komunikaty dokumentujące brak tolerancji i empatii, strach, antysemityzm, zanik człowieczeństwa – krzyże jak swastyki, kolejne symbole, sierp i młot. W programie przedstawienia przytoczony został fragment wiersza: „To można przenieść na papier tylko z wyłupanym jednym okiem”. Po spektaklu chodzi się trochę po omacku, a jednak widzi się ostrzej. Słobodzianek bezlitośnie uderza w naszą narodową samoświadomość, przecież wszyscy wiemy, że nie trzeba było hitlerowskich świń, by płonęły stodoły, a w nich żydowskie matki i żydowskie dzieci. Polskie ideały – gościnność, wolność, tolerancja, solidarność – okazały się najbardziej łatwopalne. Won pod strzechy! Słobodzianek i Spišák mówią o tym, jak łatwo ludzie potrafią poddać się pędowi historii, ideologii, złym znakom, fałszywym ikonom. Nie ma zwycięzców, wszyscy przegrywają, nawet ci, co poodbierali medale, uścisnęli dłonie. Sprawiedliwi wśród narodów świata? A co to za ordery, przecież świat o wszystkim wiedział i przymykał oko… Doskonała, doskonale zgrana obsada (świetny Leszek Lichota), świadomy
tego, co chce powiedzieć reżyser. Ostre światło, surowe dźwięki, oszczędna scenografia. Z drugiej strony – poczucie, że „Nasza klasa” to też hochsztaplerstwo najwyższych lotów. Precyzyjnie wymierzony cios, ukłucie w miejsce, gdzie wiadomo, że zaboli. Żydowska tożsamość, sztucznie nadana sygnatura historii, stygmaty przeszłości, które dziś krwawią, ale to tylko teatralny rekwizyt. Najważniejsze i najsmutniejsze, że lekcja wciąż trwa. Czuję się jak w szkole, otaczają mnie matoły, czyja to wina? Ludzie pozostają tacy sami, historia zatacza koło. Polskie dzieci mówią te same od lat wierszyki, nie ma pojednania, stos się tli. „Kopernik był Polakiem, tak samo jak Jezus, który nie był Żydem…”. Szkoda, że w Polsce publiczna dyskusja nie istnieje. Dobrze, że teatr nie zapomina o rozmowach na wyparte tematy. Są tu i echa Kantorowskiej „Umarłej klasy” i autentycznych wydarzeń w Jedwabnem, jest Kafka, są „Sąsiedzi” czy „Upiorna dekada” Grossa. W pewnym sensie ta dekada nigdy nie minęła, bo żadna otwarta debata się nie odbyła. Mury nie runęły, „żywi są sobowtórami umarłych”.
Zły
foto | krzysztof bieliński / stefan okołowicz
Teatr Powszechny, Warszawa
Reż.: Jan Buchwald premiera: 22.10. Łotrzykowska opowieść o Warszawie, dzisiaj już nie ma tego miasta. Ulice niby znajome, ale romanse jakby bledsze, kryminalne intrygi mniej emocjonujące. Komu tęskno za przygodą, niech koniecznie pędzi do Teatru Powszechnego. Jak pisał Gombrowicz o „Złym”: „Powieść kryminalna, romans brukowy? Ależ tak i gorzej nawet: romans z bruku zrujnowanego, z ruin i rozdołów. A jednak to lśni, tryska, brzmi, śpiewa...”. A Gombrowicz wiedział, co pisał.
50
RECENZJE
R
tekst | karola k
foto |materiały promocyjne
goż felietonu. Uwaga! Będzie przepis. Oczywiście bezkrytycznie do niego nie podchodzę, bo mam własne, jedynie słuszne, podejście do tej potrawy, więc pozwolę sobie na liczne modyfikacje. W teledysku stoi, aby pomidory pogotować chwil parę – czynność ze wszech miar zbędna, wystarczy zalać je wrzątkiem, odczekać 27 sekund i potem swobodnie obrać ze skórki. Następnie podług recipe kroimy je w kostkę – też trud zbyteczny, wystarczy sieknąć na cztery – pomidory pod wpływem ciepła same się rozpadną. Podobnie traktujemy cebulę (choć tu radzę przyłożyć się na drobno). Dobra, follow the przepis – rozgrzewamy oliwę w garnku, dodajemy dwie papryczki chilli w całości – jak kto lubi, ja wolę jedną pokroić w drobne kawałki, i dorzucamy cebulę. Na filmie, skądinąd sympatyczna, starsza pani zasypuje to – nie wiedzieć czemu – solą, ale my z tym radzimy poczekać na grande finale. Dodajemy pomidory i dusimy przez godzinę – szkoda czasu, dwa kwadranse w zupełności wystarczą. Przepis stanowi też o tym, aby podczas gotowania dodać świeżą bazylię – grzech to większy niż pożądanie żony brata swego, świeże zioło pod wpływem temperatury traci swój smak i aromat, lepiej dodać suszony odpowiednik albo potraktować ją jako garnirunek. Jeszcze tylko gotujemy makaron i mieszamy z sosem, et voila! Tyle przepis, ale wróćmy do rewolucji. Okazuje się, że skądinąd sympatyczna starsza pani jest najpewniej rodzicielką naszego stróża porządku w nienagannie skrojonym mundurze i owe danie ofiarowuje mu na lancz. I kiedy ten – głodny jak sfora wilków – zaczyna je jeść, dostaje pilne wezwanie. Rzuca w diabły lancz, ale odrobina sosu skapuje mu na koszulę – ot, cała zagadka z początku opowieści, odpowiedź prosta jak ten przepis. Teledysk kończy się tam, gdzie się zaczął, dziewczyna-czy-chłopak wpatruje się w plamę, która w końcu zajmuje również stróża prawa i sprawiedliwości, i gdy ten wnikliwiej analizuje substancję na swojej odzieży, dziewczyna o twarzy cherubina znika we mgle. Gdzie tu rewolucje? Nigdy nie jedzcie w pośpiechu, bo nie dość, że pobrudzicie sobie wdzianko, to jeszcze dopadnie was rewolucja – gastryczna, o!
Reolucja numer 909
Nadeszła wiekopomna chwila, moment wytęskniony i wyczekany, chwały dzień błogosławiony, klękajcie narody i bijcie dzwony! Oto rubryka kulinarna zstąpiła z niebytów wszechświata i będzie już z wami na zawsze albo i dłużej. Ale żadne tam sposoby na porozumienie międzyplanetarne czy inne kuchenne farmazony, przepisów na bitki czy sandacza w migdałach tu nie uświadczycie. Będzie anarchia i piekło, będą gołe baby i swawole, będzie ekstremalnie i banalnie. Pieprznie, ostro i al dente. Co tam kuchnia od kuchni. Kuchnia bez kuchni to jest to, i zło, o! Rewolucje mogą być różne, od tych z miesiącami w nazwach po te kuchenne. Ale nie interesują mnie ani te pierwsze, ani tym bardziej te drugie, w dziewiczym felietonie zajmuje mnie Rewolucja 909, a konkretniej „Revolution 909”. Cóż to i z czym to się je? Z czym się chce. Bo to żadne wykwintne danie czy drink popularny w lewackich kołach dyskusyjnych, to utwór duetu Daft Punk pochodzący z albumu „Homework”. Ale nie on stał się dla mnie inspiracją, ale teledysk, który został doń nakręcony. W dużym skrócie: zatłoczony klub w berlińskim stylu” tańce (chłopcy lepią rękami w powietrzu kule i sześciany) i macanki po kątach. Wtem, nagle i raptownie w uliczkę wjeżdża auto na sygnale, siejąc popłoch wśród zgromadzonych. Gawiedź rozbiega się na wszystkie strony świata, gdy wnet, nagle, ale już nie tak raptownie, pewną niewiastę (choć równie dobrze mógłby to być chłopiec o cherubinowym fizis) zatrzymuje mężczyzna w nienagannie skrojonym mundurze. Dziewczę (bądź odwrotnie) miast z uwagą śledzić ważkie tematy podnoszone przez stróża prawa i sprawiedliwości, zawiesza wzrok swój na koszuli natręta, gwoli ścisłości na czerwonej plamie przy kołnierzu. I się zaczyna! Z ziemi strzela pęd, który rośnie i rośnie, i niedługo przerośnie mamę, tatę i sosnę, ale zanim to nastąpi wydaje na świat owoce w postaci czerwonych pomidorów, które następnie zgodnie z unijnymi przepisami są zbierane, myte i sortowane, po czym trafiają do sieci popularnych hipermarketów. To właśnie w jednym z nich kilka sztuk pada łupem pewnej, skądinąd sympatycznej, starszej pani. I tu zaczyna się clue, gwóźdź programu, main dish te-
karola k – Jedzenie i picie to całe życie. Nie lubi brukselki, wątróbki i szczawiu. Lubi ślimaki i morskie robaki. kiedy nie gotuje, redaguje zaprzyjaźniony magazyn, wpatrując się w kościół.
52
FELIETON
Moje HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
Szumne Wesela.com tekst | MACIEJ SZUMNY
foto |maciej szumny
Masazuki jest Japończykiem. Odwiedził już ponad 60 krajów na całym świecie, robiąc zdjęcia obwieszony aparatami fotograficznymi, jak na Japończyka przystało. I jak na kolesia z kraju nowoczesnych technologii, które wypierają tradycyjne rytuały, oświadczył się swojej ukochanej Michiko przez skype’a. Ta oświadczyny przyjęła, Masazuki przysłał podpisane dokumenty ślubne do Tokio, Michiko spotkała się z jego rodzicami i urzędnikiem, też złożyła podpis i została żoną. Proste. Pod koniec września spotkałem Michiko podczas lekcji gotowania, comiesięcznej imprezy dla znudzonych dyplomatycznych żon i przyjaciół. Ja wyszedłem z kuchni, bo nie lubię, kiedy ktoś zagląda mi w garnki, poza tym, jak mawia mój brat, „gdzie kucharek sześć, tam 12 cycków”. I zacząłem rozmawiać z Michiko o tym, że chciałaby mieć prawdziwą ceremonię ślubną, taką z suknią i kwiatami. Kto by nie chciał? Ale na Wyspach Zielonego Przylądka nic nie ma, nic tu nie można znaleźć, nikogo ona tu nie zna, a najlepiej jeszcze to ślub byłoby wziąć 10 października, czyli za dwa tygodnie, bo 10.10.10 to data zajebista, a w kalendarzu japońskim na dodatek wyjątkowo szczęśliwa. Poza tym 12 października Michiko ma urodziny, więc 10 wyszłaby za mąż o rok młodsza. To prawda, że na Wyspach Zielonego Przylądka biznes ślubny nie jest szczególnie rozwinięty. Mało kto tam się żeni lub wychodzi za mąż. Kulturową normą jest to, że faceci mają dzieci z dziesięcioma różnymi kobietami, natomiast z żadną się nie wiążą. Słyszałem o wioskach, gdzie mieszkają same dzieci, ponieważ mężczyźni zrobili, co chcieli i odeszli, kobiety poszły pracować do miasta, a dzieci zostały same i starsze zajmują się młodszymi. Dlatego też salonów ślubnych, gdzie załatwisz wszystko od A do Z, raczej w tym kraju jeszcze długo nie uświadczysz. Ale przecież jestem ja! Co to niby, ja ślubu nie potrafię urządzić? Dlatego powiedziałem, że pomogę jej wszystko zorganizować, tak aby 10 października stanęła na ślubnym kobiercu. I wszystko poszło znacznie łatwiej, niż się spodziewałem. W Cidade Velha, Starym Mieście oddalonym o 20 minut jazdy od stolicy, jest przepiękny klasztor z XVI wieku, malowniczo położony w wąwozie, pośród gór i nad oceanem. Do klasztoru prowadzą starodawne zakręcane schody, nie ma piękniejszego miejsca! Można wynająć? Można! Suknia? Gdzie znajdziemy suknię? Zadziałała moja sprawdzona metoda, że wystarczy się uśmiechać i pytać, więc znaleźliśmy sklep, który sprzedaje ślubne suknie. Jedyny w całym mieście, ukryty za lodziarnią, miejsce dla wtajemniczonych. Wybór nie był ogromny, a ta jedna wyjątkowa była i czekała. Kwiaty? Też jest jedna jedyna kwiaciarnia, gdzie kwiaty przywożone są raz w tygodniu. Wszystko zamówione! Włosy, make-up? Bez problemu. Obrączki? Z 19-karatowego portugalskiego złota. A wesele w pobliskiej knajpie. Wynająłem nawet pokoje na Rua de Bananas, zabytkowej urokliwej pierwszej uliczce na Wyspach, aby było gdzie się przebrać, przygotować lub odpocząć. W dniu ślubu mało nie zszedłem na zawał, bo na przykład zamówione kwiaty, które miały być na 12.30, przyjechały dopiero o 2.30, a ślub miał się zacząć o trzeciej. Nie zaczął się, ponieważ panna młoda, cała śliczna, dotarła spóźniona o 45 minut. Ale poprowadziłem ją do ołtarza jako ojciec młody, ja byłem MC (Joł Joł Joł Wesele!), obłędnie piękna i utalentowana Solange (mama Rosjanka, tata miejscowy) zaśpiewała piosenki, Michiko i Masazuki wymienili obrączki, złożyli przysięgę i wykaligrafowali japońskie wyrazy miłości. Potem były zdjęcia i impreza z pieczonym prosiakiem , niebieskim tortem i tańcami.
Para młoda i ołtarz ze znaczkami
Panna młoda szczęśliwa
Dzisiaj ślub jestem w stanie zorganizować w dziesięć dni. Więc jeżeli jesteście zainteresowani, dajcie znać. Zawód wedding plannera bardzo mi odpowiada. Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka i szuka zajęcia.
51
RECENZJE
R