nixonnow.com
INTRO HIRO 16
ilustracja okładka | the krAsnals
hiro zakłada kominiarkę! INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
6 Afro Kolektyw. Odeszliśmy od kabaretu 10 Kixnare. Bez ograniczeń 20
15 Atak klonów.
JP2. Papa In Da House
Tap Madls
wielu artystów zmierza dziś ścieżką przetartą przez banksy’ego. doświadczyliśmy tego na własnej skórze, prosząc the krasnals o zaprojektowanie okładki nowego „HIRO”. kontakt odbywał się głównie przez internet, inicjowali go sami artyści, a numer komórki, który dla bezpieczeństwa wybłagaliśmy, był pre-paidem, który w tej chwili już nie działa. cóż, niezwykłe czasy wymagają niezwykłych środków. „Hiro” Również się zmienia – pod okiem nowego naczelnego, zafascynowanego wywrotową energią banksy’ego, The krasnals i „Nieściszalnych”. Przygotujcie się na wstrząs... MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
29 Colin Farrell. Jako mąż i nie mąż 32 Jap Music. Urodzeni wykolejeńcy 34 The Rocky Horror Show. Transseksualna Transylwania 36 Skreczing. Sztuka kręcenia 38
44
Memy. Legendy internetu
Muzyka
42 BC One. Taniec na głowie
46 Film 48 Książka / Komiks 50 Gry
redaktor naczelny:
Grzegorz Czyż grzegorz.czyz@hiro.pl redaktor prowadzący:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl SKŁAD:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl promocja:
Magda Pilarska magda.pilarska@hiro.pl
REKLAMA:
Emilia Hermanowicz emilia.hermanowicz@hiro.pl Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl administracja:
Paulina Kur paulina.kur@hiro.pl redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl
dystrybucja:
Marzena Skubij marzena.skubij@hiro.pl event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl
PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com)
KLUB FABRYKA W KRAKOWIE
Klub Fabryka to projekt czasowo ograniczonej działalności artystycznej – trzy oddzielne budynki nawiązujące do loftowych, pofabrycznych przestrzeni. Funkcjonuje jako klub, punkt spotkań, pracownia artystyczna, przestrzeń koncertowa.
Współpracownicy:
Piotrek Anuszewski, Jerzy Bartoszewicz, Andrzej Cała, Tomek Cegielski, Patryk Chilewicz, Bartosz Czartoryski, Piotr Dobry, Karolina Dryps, Marek Fall, Zdzisław Furgał, Marcin Flint, Piotr Gatys, Aleksander Hudzik, Marcin Kamiński, Łukasz Knap, Adam Kruk, Maciek Lisiecki, Sonia Miniewicz, Jan Mirosław, Marla Nowakówna, Maciek Piasecki, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, Anna Serdiukow, Dorota Smela, Filip Szałasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska
FELIETONIsta:
Maciej Szumny
VIS A VIS WE WROCŁAWIU
Vis a vis to przestrzeń, która w ciągu dnia idealnie nadaje się na aromatyczną kawę i chrupiące kanapki, zachęca spokojną muzyką umilającą lekturę. W weekendy Vis a vis to trzypoziomowy klub, z którego wychodzi się nad ranem!
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl
WYDAWCA:
Agencja HIRO Sp. z o.o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
AFRO KOLEKTYW Odeszliśmy od kabaretu tekst | Andrzej Cała
Afro Kolektyw, dowodzony przez Afrojaxa (Michała Hoffmanna), od ponad dekady z coraz większymi sukcesami próbuje przekonać słuchaczy, że można w Polsce robić hip-hop inteligentny, przewrotny, bogaty muzycznie, nie popadając jednocześnie w banał czy studencki humor. Ostatnio zespół wypuścił rewelacyjny singiel „Wiążę sobie krawat” zapowiadający płytę „Mało miejsca na dysku”. Uznaliśmy, że to doskonała okazja, by z Afrojaxem porozmawiać Pół żartem, Pół serio na wiele ważkich tematów. Jaka para w NBA po odejściu duetu Stockton-Malone robi na Tobie największe wrażenie?
Ostatnią, jaka robiła na mnie jakiekolwiek wrażenie, była WilliamsWebber z Sacramento Kings. Potem trudno powiedzieć, bo przestałem oglądać. Marcin Gortat. Kibicujesz, podziwiasz, śledzisz? Ma coś w sobie z Malone’a. Czyli nie jest superefektowny, utalentowany ponad miarę – taki pracuś bardziej.
Śledzę statystyki, podziwiam i zazdroszczę – przecież to ja miałem być pierwszym znaczącym Polakiem w NBA! Takie miałem plany, rozpoczynając treningi w klubie przeszło 20 lat temu, hahaha. No cóż, może jeszcze kiedyś... To przejdźmy tak mało płynnie do muzyki. Jeden z moich znajomych, znający się na muzyce, powiedział kiedyś: „Gdyby Afro Kolektyw wydawał w innym kraju, to byłaby grupa o sile rażenia bomby wodorowej”. Czujecie się trochę outsiderami w tej szarej Polsce?
Nie, bo nie widzimy różnicy. Gdzie indziej mogłoby być o tyle lepiej, że łatwiej byłoby nam dostać hajs na działalność jako twórcom kultury. Ale pewnie – tak jak i tu – nie bylibyśmy dość bezczelni, żeby o ten hajs poprosić, więc nie ma o czym mówić. A zapierdalać trzeba wszędzie, nigdzie nie jest tak, że pokiwasz palcem i ludzie biegną posłuchać w zachwycie. Koncerty to wasz żywioł?
Trzeba by zapytać tych, co na nie przychodzą. My się dobrze czujemy na scenie, lubimy ze sobą grać i żadnego z nas przesadnie nie spina blask reflektorów. A teraz grając nowy materiał szczególnie dobrze się czujemy, bo muzyka oparta na melodii, akordach i zwięzłym tekście bardziej nam odpowiada i sprawdza się lepiej w niesprzyjających warunkach akustycznych niż ta oparta na groovie i nieprzerwanym potoku słów. Przyznaję szczerze, że fascynuje mnie ten twój prześmiewczo-czarny humor. Ale to chyba równie często co plusem bywa przekleństwem, prawda?
Przekleństwem bywa to, że niektórzy nadal kojarzą zespół jako tych śmiesznych, sepleniących gości bijących w kokos. Od kabaretu, wydaje mi się, odchodzimy z każdą płytą coraz bardziej – do tego stopnia, że teraz chcemy w ogóle odizolować piosenki serio (co nie znaczy, że totalnie wyprane z humoru – przynajmniej taką mam nadzieję) od tych stric-
foto | materiaŁy promocyjne
te zabawnych. W związku z tym niedługo po albumie pewnie pojawi się EP-ka z numerami jajcarskimi, takimi jak „Jojne Jakow”, „Zły login” czy „Polska dla początkujących”, bo z płyty właśnie je wypieprzyliśmy. Nie powiem, nie bez żalu – tak jak wyrzuciliśmy wszystkie skity z „Połącz kropki”. A może część tych cyrków pojawi się na albumie jako bonusy, a EP-kę sobie darujemy...? Trochę za wcześnie o tym mówić. Nowy singiel, nowe projekty ludzi związanych z Afro Kolektywem – o tym wiemy. A o czym jeszcze nie wiemy? Bo od wydania ostatniego albumu sporo już minęło.
Tak, była Furia Futrzaków, Newest Zealand, Nerwowe Wakacje i jeszcze sporo innych, a teraz jest nowa piosenka zapowiadająca nowe wydawnictwo. I nowy styl. Po drodze trafiły się trzy happeningi: cover „Pocztówki z wakacji” na kompilację przeróbek tego typu, „Hymn polskiej reprezentacji na piłkarskie MŚ 2010”, w których – jak wiadomo – nie braliśmy udziału, i blackmetalowy internetowy żart, nie pamiętam dokładnie tytułu. Zmienił się skład, teraz na basie gra Rafał Ptaszyński, a na pianie Stefan Głowacki – i uważam aktualny line-up za muzycznie i towarzysko optymalny. Nasz gitarzysta założył sobie wydawnictwo płytowe. Studio nam utonęło. Postanowiliśmy sami sobie robić klipy i zrobiliśmy aż trzy. Zmężnieliśmy. Chyba wszystko.
Nie masz czasem wrażenia, że Afro Kolektyw pojawił się za wcześnie jak na polskie warunki? Mam na myśli przede wszystkim świadomość słuchaczy co do hip-hopowego brzemienia, które jest bogatsze od opcji fruity loops i banalne nawijki o tym, co za oknem.
Pojawił się w odpowiednim czasie i był nawet dzięki temu w jakimś tam sensie świeży ze swoją ówczesną propozycją – ale w nieodpowiedniej formie. Jak posłuchałem swoich wokali z „Płyty pilśniowej”, masterując jej reedycję kilka lat później, to miałem ochotę sobie samemu spuścić wpierdol.
Lubiłeś parę Stockton-Malone, która była lekko drewniana, ale nad wyraz skuteczna. W muzyce dążysz chyba do zupełnie innej opcji. Efektownie, świeżo, oryginalnie, ze smakiem. Mam rację?
Nie wiem, ale miło słyszeć. Przede wszystkim nie chcę się powtarzać, nagrywanie i pisanie ciągle tego samego, jeśli kiedyś do tego dojdzie, będzie oznaczało, że jestem skończony. Ale pewnie, tak jak wszyscy osiągający ten punkt, nie zdam sobie z tego sprawy, albo zdam i się nie przyznam. Temat rzeka, a i temat, od którego często się ucieka. Da się w Polsce wyżyć z grania koncertów i słabej sprzedaży płyt, czy też wciąż muzyka stanowi dla ciebie „plan b”?
Ze sprzedaży płyt w ogóle nie da się wyżyć, chyba że wydasz sam i upłynnisz grube dziesiątki tysięcy. Z koncertów, zaiksów, stoartów – słyszałem, że można. Ale nie w naszym przypadku, jeszcze nie ten numer buta. Wszyscy na co dzień pozazespołowo pracujemy.
Ile grup w Polsce gra fajniejsze koncerty od was? Bez fałszywej skromności, bez dłubania w nosie, że to, że tamto. Kogo wyróżnisz?
Pod ogromnym wrażeniem byłem oglądając na żywo Mitch & Mitch i Kapelę ze Wsi Warszawa. Ale dużo więcej zespołów gra bardzo dobre koncerty – zbyt wiele, by wymieniać.
Afro Kolektyw Początki zespołu datuje się na 1994 rok. Najpierw funkcjonował pod nazwami Shit Lives Forever, Spliff Radio, Funk Dyrekcja oraz Kawiarnia. Za oficjalny debiut uznaje się wydaną w 2001 roku przez T-1 Teraz „Płytę pilśniową”. Był to pionierski na scenie hip-hopowej materiał, nagrany w całości na żywych instrumentach.
06
info
I
Niech żyje chrom i stal!
Witamy właśnie wiosnę 2011. Wróćmy na chwilę o dekadę wstecz. Czego żałujesz, jeśli chodzi o artystyczną drogę? Jest coś, co zrobiłbyś inaczej, jest coś, czego jako frontman Afro Kolektywu byś uniknął?
Nie, chociaż z paru rzeczy jestem niezadowolony. Wspomniałem chociażby o wokalach z debiutu. Co jeszcze...? Na pewno przerwa między pierwszą a drugą płytą trwała za długo. Pamiętałbym teksty w Blue Note w Poznaniu, żeby nie zawalić koncertu, na którym nam bardzo zależało. Tylko że to wszystko było nieuniknione, a wręcz potrzebne do wyciągnięcia wniosków. A jako człowiek, Michał Hoffmann, co byś zrobił inaczej?
Wyrzucony drzwiami, więcej razy wróciłbym oknem. Ale w tej materii nadal niewiele się nauczyłem i za dziesięć lat powiem to samo. A, i nie zacząłbym drugi raz palić.
HIRO promuje
Okulary słoneczne Roxy i Quiksilver
Wiosna pełną gębą, słońce świeci, najwyższa pora założyć na nos okulary. Marki Roxy i Quiksilver jak zwykle proponują super modele w najmodniejszych kolorach i fasonach. Wykonane z najlepszej jakości materiałów dobrze chronią oczy przed słońcem, a jednocześnie fajnie wyglądają. Więcej na www.roxy.com oraz www.quiksilver.com.
Czy w Nowej Zelandii, nawet po furii zwierząt futrzanych, byłoby miejsce na ten pozytywny vibe Afro Kolektywu?
Jak rzekł mój ojciec, gdy go dumnie poinformowałem o tym, że chcę zajmować się muzyką: nie jestem pewien... Widzisz czarno czy w końcu łącząc kropki dostrzegasz wibracje bardziej pozytywne?
Staram się dostrzegać, i wszystko, co ponad minimum, traktować jak niezasłużoną, acz przyjemną premię. Coś na koniec?
Młynek. Mogę tego nie wyjaśniać? Michał „Afrojax” Hoffmann Warszawiak, rocznik 1978. Raper, kompozytor, dziennikarz, który udziela się także w projektach Furia Futrzaków (jako Peter Bergstrand) i Newest Zealand.
www.afrokolektyw.pl
07
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
historia prawdziwa tekst | agnieszka wróbel
foto | materiaŁy promocyjne
z punktu widzenia polaka niniejszy materiał może wyglądać na primaaprilisowy akcent w numerze. dzień sklepu płytowego jednak istnieje, a wszystkie płyty, o których mowa poniżej, ukazały lub ukażą się naprawdę... Cztery lata temu pracownik jednego z amerykańskich sklepików muzycznych, niejaki Chris Brown (zbieżność nazwisk z damskim bokserem przypadkowa), miał sen. Przyśniło mu się, że ludzie znów chętnie przychodzą do niezależnych sklepów z płytami, te nie upadają lub nie są wykupywane przez sieciówki, a kultura diggingu kwitnie. Była to wizja tak przejmująco piękna, że od razu skojarzyła się Chrisowi ze świętem. Ujrzał on na nieboskłonie cyfrę trzy, a w powietrzu poczuł zapach rzepaku – i tak na dzień święta wyznaczył trzecią sobotę kwietnia. To jeden z wielu internetowych mitów dotyczących okoliczności powstania Record Store Day. Na szczęście RSD to święto z krwi i kości, a raczej z winylu i poliwęglanów. Coś w rodzaju muzycznego WWF, które w dobie empetrójki, iTunesów i Spotify walczy o przetrwanie gatunku i walkę tę jak na razie wygrywa. Taktyka wydaje się prosta – z okazji obchodzonego od 2007 roku święta ci mali i ci trochę więksi wydawcy przygotowują i wypuszczają na rynek rzeczy limitowane i superekskluzywne, które u prawdziwych kolekcjonerów budzą seksualne wręcz podniecenie. Ilość kopii z reguły nie przekracza tysiąca, a sam nośnik jest zawsze – jak przystało na rodzaj sytuacji – twardy. Nie ma sensu wyliczać najważniejszych białych kruków, jakie trafiły na rynek w ciągu trzech dotychczasowych edycji święta, gdyż
ich jakość i liczba i tak zostaną przyćmione przez tegoroczną ofertę. Do RSD przyłączyć może się bowiem praktycznie każdy, a liczba artystów i labeli, które na 16 kwietnia przygotowują dla swych fanów coś specjalnego, rośnie z dnia na dzień. Jeśli zaś chodzi o sklepy, w których prowadzi się sprzedaż owych rarytasów, warunek jest jeden – wszystkie muszą być niezależne, co oznacza, że ich właścicielami nie są korporacje. W 2008 roku było ich około siedmiuset, zlokalizowanych głównie w USA; w 2009 liczba ta wzrosła do tysiąca, a święto przyjęło się również w Wielkiej Brytanii; przed rokiem w RSD partycypowało już półtora tysiąca miejsc, w tym ponad tysiąc w samych Stanach. Tak jak i w ubiegłych latach, również w tym roku rzadkie winyle i inne okolicznościowe wydawnictwa do Polski nie dotrą. Warto zatem zasiąść do Facebooka i uruchomić swoje międzynarodowe znajomości, chyba że stać was na zapłacenie na eBayu dziesięciokrotnie wyższych stawek za płyty. W 2011 polecamy wzbogacić swoje kolekcje o: Gorillaz „The Fall” (180-gramowy winyl w kilku kolorach), Nirvana „Hormoaning” EP (czarny 160-gramowy winyl) oraz Panda Bear „Tomboy” (przezroczysty 160-gramowy winyl plus T-shirt). Record store day 16.04.2011r.
08
INFO
I
Kixnare
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Bez ograniczeń
tekst | Andrzej Cała
foto | materiaŁy promocyjne
Produkcjami dla Smarka, Grammatika, Eldo czy Warszafskiego Deszczu zapracował sobie na opinię jednego z najlepszych hip-hopowych producentów młodego pokolenia. Wciąż jednak szuka własnego brzmienia, penetruje kolejne muzyczne rejony. Czego efektem jest utrzymany w stylistyce new beats, świetny album „Digital Garden”. W ostatnim czasie zaskakiwałeś. Najpierw album projektu Kollage, gdzie sprawdziłeś się w stylistyce neo-soulowej, bardziej klimatycznej, delikatnej. Potem cały krążek Pana Duże Pe, gdzie przypomniałeś fanom o swoich klasycznie hip-hopowych inspiracjach. Pod koniec roku z kolei muzyka przyszłości i new beatsowy „Digital Garden”. Ciągle chcesz się sprawdzać w czymś nowym?
Trochę tak, chciałem pokazać, że Kixnare to nie jest gość zamknięty w jednym temacie. Poza tym robię po prostu taką muzykę, której sam chciałbym słuchać. Moja płytoteka jest dość różnorodna i takie też mogą być moje kolejne projekty. Jeszcze przez chwilę zapewne będą pojawiać się moje gościnne produkcje na płytach hip-hopowych, ale są to trochę odgrzewane kotlety, które robiłem kilka lat temu. Kilka takich kolaboracji bardzo przeciągnęło się w czasie, nie z mojej winy.
HIRO promuje
Microsoft LifeCam HD-3000
Masz taką nawijkę ze znajomymi, że gadacie nawet przez internet? Rzuć okiem na Microsoft LifeCam HD-3000. Za niewielkie pieniądze otrzymujesz możliwość wideo rozmów w jakości HD. Zastosowana technologia TrueColor zapewni pełne barwy oraz ostrość obrazu nawet przy słabym oświetleniu, a elastyczny uchwyt pozwoli na wygodne zamontowanie jej na obudowie monitora, laptopa czy po prostu postawienie jej na biurku. Nie musimy chyba przypominać, że dzięki HD-3000 można nagrywać również filmy...? Cena: 95 zł
Nie da się ukryć, że dałeś się poznać przede wszystkim jako producent hip-hopowy, którego ochrzczono mianem rodzimego DJ-a Premiera, Pete Rocka. Jako młody twórca jak odbierałeś te porównania i pochwały, które zewsząd na ciebie spływały?
Z dystansem. Porównania padały czasem jako forma pochwały, a niekiedy jako zarzut. Pierwsze oczywiście dawały sporo radości, drugie nauczyłem się ignorować. Zrobiłeś album z remiksami utworów J-Live’a z krążka „The Hear After”. Czy Amerykanin miał okazję wysłuchać ten materiał?
Szczerze mówiąc, zapomniałem o tych remiksach. Album to zbyt mocne słowo. Nie mam pojęcia, czy dotarły one do autora, raczej w to wątpię.
Niby dżentelmani o pieniądzach nie powinni rozmawiać, ale… Czy z produkowania muzyki, grania imprez (a jesteś teraz rozchwytywanym didżejem) da się wyżyć na przyzwoitym poziomie, inwestować w sprzęt?
Do niedawna tak nie było. Czułem się niedoceniany. Zainteresowanie moją osobą wiązało się bardziej z moimi starszymi dokonaniami, od czego chciałem uciec. Może to będą ostre słowa, ale słuchacz, dla którego muzyka kończy się na hip-hopie, nie jest dla mnie cenny. Na szczęście po wydaniu „Digital Garden” sporo się zmieniło, więc mam nadzieję, że za jakiś czas będę mógł odpowiedzieć na to pytanie twierdząco.
Z rozmów z tobą odnoszę czasem wrażenie, że jesteś zmęczony tym hip-hopem, który teraz wychodzi. Dlaczego?
Jestem bardzo zmęczony. A dlaczego? To dobre pytanie, na które nie potrafię znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje mi się, że zbyt wiele lat wałkowałem podobne do siebie utwory i z czasem przyszło znudzenie. Nie znaczy to jednak, że odszedłem od hip-hopu na dobre. Wciąż ogromnie mnie inspiruje, ale przede wszystkim na płaszczyźnie dźwięków. A czy twoim zdaniem da się na dłuższą metę zachwycać tylko jednym gatunkiem? Bo obserwując, jak ludzie skaczą z kwiatka na kwiatek, zastanawiam się, na ile to są rzeczywiste poszukiwania, a na ile właśnie znudzenie podobnymi rzeczami…
Myślę, że każdy ma swoje indywidualne podejście. Jedni faktycznie trochę skaczą z kwiatka na kwiatek, inni znowu świata nie widzą poza rapowaniem – inna muzyka czy forma dla nich nie istnieje. Ja należę do tych, którzy z biegiem czasu poszerzają obszar muzycznych zainteresowań, tym bardziej że sama muzyka bardzo się zmienia, a gatunki się mocno mieszają. Nie warto się ograniczać.
10
INFO
I
11
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
rzeczowo hiro poleca gadżety
gadżety HIRO
HIRO
Sony α NEX5 Jesteś amatorem fotografii, ale szukasz jakości lustrzanki cyfrowej w kompaktowej obudowie? Model α NEX5 został stworzony dla Ciebie. To prosty w użyciu, niezwykle mały aparat z wymiennymi obiektywami, dzięki któremu będziesz cieszyć się profesjonalną jakością zdjęć bez konieczności noszenia ciężkiego sprzętu i wielu akcesoriów. Matryca CMOS Exmor APS HD o rozdzielczości 14,2 megapiksela, krótki czas reakcji przy fotografowaniu, zdjęcia seryjne do 7 klatek na sekundę, filmy Full HD czy rozległe, trójwymiarowe panoramy to tylko nieliczne możliwości twórcze tego wszechstronnego aparatu. www.sony.pl
Comfort Mouse 6000 Kształt tej myszki wydaje Ci się znajomy? Tak, Comfort Mouse 6000 to następczyni legendarnej serii Intelimouse Explorer. Idealne wyprofilowanie zapewniające niesamowity komfort pracy, technologia śledzenia ruchu BlueTrack oraz aż sześć programowalnych przycisków: nowe dzieło firmy Microsoft to idealne rozwiązanie zarówno do codziennej pracy, jak i grania. www.microsoft.com/pl
Sony Cyber-shot TX100V Kuszący, stylowy wygląd to zaledwie początek. Smukły aparat cyfrowy Cyber-shot TX100V pełen jest zaawansowanych funkcji, dzięki którym zaczniesz fotografować na innym poziomie. Szczegółowe zdjęcia, obrazy 3D po naciśnięciu jednego przycisku i kinowe filmy Full HD 50p pozwolą poczuć, co znaczy zaawansowane przetwarzanie obrazu z 6,2-megapikselowym przetwornikiem Exmor R™. Na panoramicznym ekranie OLED zobaczysz dokładnie to, co chcesz uwiecznić – nawet w jasnym świetle na zewnątrz, a dzięki temu, że jest on dotykowy możesz szybko zmienić ustawienia fotografowania. www.sony.pl
12
INFO
I
Express Mouse To gryzoń dla fanów dizajnu przez duże D. Ciekawa obudowa o symetrycznym kształcie umożliwi operowanie zarówno lewo- jak i praworęcznym użytkownikom, a zastosowana technologia śledzenia ruchu BlueTrack pozwoli na pracę niemal na każdej powierzchni. Dodatkową zaletą jest także atrakcyjna cena – tylko 59 zł. Objęta 3-letnią gwarancją producenta Express Mouse będzie dostępna w dwóch wersjach kolorystycznych – biało - szarym i biało - czerwonym. www.microsoft.com/pl
Sony DSC-HX9 Lepsze zdjęcia w prosty sposób? To możliwe z modelem Cyber-Shot HX9V. Aparat został wyposażony w mnóstwo użytecznych funkcji, dzięki którym będziesz wykonywał szczegółowe fotografie, obrazy 3D a nawet płynne filmy Full HD 50p. Udoskonalony tryb automatyczny sam skoryguje ekspozycję i inne ustawienia aparatu, po to, aby Twoje zdjęcia były doskonałe niezależnie od panujących warunków. Dużo podróżujesz? Wbudowany moduł GPS to gwarancja, że zawsze będziesz wiedział, gdzie zostało wykonane zdjęcie. www.sony.pl
Design na kolorowo
Lorem Ipsum is simply dummy text of the printing and typesetting indust
Najnowsza stylowa seria Cresyn C515H to połączenie nowoczesnego design’u z doskonałym dźwiękiem. Do wyboru 5 wariantów kolorystycznych, które w pełni zaspokoją gusta nawet najbardziej wybrednych melomanów! Redakcja HIRO Free już niebawem wybiera się w wiosenny plener! Spacer po parku, tudzież jazda na rowerze w wiosennym słońcu w towarzystwie Cresyn C515H ! My już wybraliśmy . www.mp3store.pl
13
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Talenty w wersji supersize tekst | agnieszka wróbel
foto | Materiały prasowe
Muzycznie różni ich wszystko. ale jedno łączy – Chaz Bundick i Sufjan Stevens to ulubieńcy hipsterów. Mają status megagwiazd, chorują na kompozytorskie AD-HD i nagrali kluczowe płyty ubiegłego roku. W maju dostaniemy ich żywcem: sufjan 5.05 - teatr polski, Warszawa; toro 6.05 - forty kleparz, KRAKÓW, 7.05 - powiększenie, warszawa, 8.05 - pod minogą, poznań.
SUFJAN STEVENS
TORO Y MOI
Bibila, horoskopy i czarna magia.
Nuda, amerykańskie przedmieścia i Donnie Darko.
Smutne oczy i źdzbło trawy w kąciku ust. Alter ego: Syn organisty.
Okulary po dziadku i turecki sweter, czyli ekumeniczna stylówa na geja.
Piosenki na orkiestrę, chór, komputer i auto-tune’y pomieszane z songwriterską klasyką i artystycznym dorobkiem Indian i kowbojów.
Chillwave, haze sound, glo-fi. Wyblakłe polaroidy z zagranicznych wakacji.
Ambitny plan nagrania płyty o każdym stanie U.S.A. 48-krotnie przerósł produktywność Sufjana.
Namaszczony przez blogerów na proroka nowej muzy, ale z tendencją do zaszufladkowania.
Bright Eyes, Bonnie „Prince” Billy, Iron & Wine.
Washed Out, Neon Indian, Memory Tapes.
OFF PLUS CAMERA Już od 8 do 17 kwietnia Kraków będzie naprawdę blisko gwiazd. Tym razem filmy będzie można oglądać nie tylko w salach kinowych, ale i w plenerze – na dachach krakowskich kamienic. Na projekcję „The Dry Land” w tym nietypowym miejscu zaproszą osobiście Ryan Piers Williams i America Ferrera. Oprócz klasyki („Dzikość serca” Lyncha, „Płytki grób” Boyle’a) wyświetlony zostanie też kontrowersyjny debiut Caseya Afflecka „I’m Still Here” z Joaquinem Phoenixem. Co jeszcze? Oczywiście konkurs główny, gdzie dwanaście filmów młodych twórców z całego świata walczyć będzie o Krakowską Nagrodę Filmową; Konkurs Polskich Filmów Fabularnych; kilka interesujących sekcji – m.in. „Odkrycia” („Four Lions” Morrisa), „Nadrabianie zaległości” („Me and Orson Welles” Linklatera) i zupełna nowość: „Filmowe oblicza kobiet” (tu debiut Drew Barrymore „Whip It”). Jeśli ktoś wciąż czuje niedosyt, wśród gości będzie mógł zobaczyć Petera Weira, Jerzego Skolimowskiego, Roge-
Przewodniczący jury: Mike Figgis
ra Christiana, Ellen Chenoweth, Sławomira Idziaka, Elvisa Mitchella... Swoją obecność zapowiedział także Amitabh Bachchan – w Indiach okrzyknięty „gwiazdą millenium”, w Polsce znany głównie z roli w „Czasem słońce, czasem deszcz”. A Nagrodę Pod Prąd odbierze brytyjski aktor Tim Roth. (SM)
14
INFO
I
atak klonów Tap Madls tekst | PaT CHILEWICZ
foto | materiaŁy promocyjne
Nie każdy miał okazję poznać Donatellę Versace, zobaczyć największych świata mody czy zjeść obiad przygotowany przez najlepszego mediolańskiego kucharza. Oni mieli. Filip Grudzewski i Wojtek Zając zaczynają podbijać światowe wybiegi, choć jeszcze rok temu mało kto o nich słyszał. – Filipa i Wojtka dziś nie trzeba już promować – mówi Łukasz Stępień, szef agencji modeli Panda Models, dla której pracują chłopcy. Pierwszy z nich uczestniczył w pokazach tak wpływowych marek jak Jil Sander, Dior Homme, Versace, Yves Saint Laurent, Dries van Noten, Lanvin, Raf Simons, Kris van Assche oraz Nicole Fahri, a drugi chodził po wybiegach Damira Domy, Lanvin, Qasimi Homme, Ricka Owensa czy Songzio. Praca modela nie jest łatwa ani przyjemna, nie ma też nic wspólnego z kadrami programu „Top Model”, który zdaniem Wojtka jedynie ośmieszył wizerunek przedstawicieli tego zawodu. Z drugiej strony wyświechtana prawda, że modeling to krew, pot i łzy również nie do końca odpowiada rzeczywistości. – Jest dużo zamieszania, śmiechu i przekomarzania się – przyznaje Wojtek. – Poza tym to ludzie, podróże, przygody... Czego tu chcieć więcej?
À propos przygód – chwilę przed wylotem na ostatni Paris Fashion Week Filipowi przypomniało się, że nie zabrał paszportu, i musiał błyskawicznie wracać do domu. Był z nim Wojtek, więc wyjazd obydwu stanął pod znakiem zapytania. Cudem udało im się zdążyć, choć nie uniknęli słonych wydatków. W samym Paryżu spotkała ich kolejna przygoda. Strudzeni podróżą poprosili portiera w ich hotelu o szklankę wody, która zaszkodziła im na tyle, że następnego dnia na castingi szli półprzytomni i z poważną niestrawnością. Trudy życia modela wynagradzają te krótkie chwile, w których projektanci przyjmują ojcowską pozę. Tak było przed pokazem Lanvin, kiedy projektant marki, Alber Elbaz, zaserwował wszystkim modelom po lampce szampana, tłumacząc że są „too much zombie”. – Nigdy nie wiesz, kiedy przestaną być dla ciebie mili – martwi się Filip. I dodaje: O wiele bezpieczniej znaleźć się po drugiej stronie obiektywu. Ale czy nie warto wykorzystać swojej urody i wspinać się po wybiegach na szczyty tak jak on – zaliczony do grona 10 najlepszych młodych gwiazd modelingu według portalu models.com? Albo jak Wojtek, który właśnie przygotowuje się do pokazów w Nowym Jorku i Tokio? Myślimy, że gra jest warta świeczki i trzymamy za chłopaków kciuki.
Od lewej: Filip / Wojtek
HIRO promuje
CASIO TRYX
Najnowsze cudeńko Casio połechta znudzonych właścicieli cyfrówek i regularnych imprezowiczów. Wszystko za sprawą obrotowej ramki, ekranu i obiektywu, który można dostosować do indywidualnych potrzeb użytkownika. Model Exilim EX-TR100 to aparat o unikalnej konstrukcji. Składa się z trzech ruchomych elementów - części korpusu z wyświetlaczem, części z obiektywem oraz otaczającej te dwa elementy wąskiej ramki. „Moduły” można w niemal dowolny sposób obracać o 360 stopni. Kinetyczne możliwości aparatu pozwalają na pstrykanie i nagrywanie filmów z dowolnej pozycji i pod najostrzejszym kątem. Te niestandardowe rozwiązania umożliwiają też wygodne ustawienie aparatu bez korzystania z dodatkowego statywu przy robieniu zdjęć grupowych lub recordingu. Najmocniejszą stroną Tryxa jest jego minimalistyczny design, który sprawdzi się jako dodatek do modnej stylizacji.
KONKURS
12,1-megapikselowa matryca Czułość ISO 100-3200 Stałoogniskowy obiektyw o ekwiwalencie ogniskowej 21 mm Dotykowy panel LCD Filmy Full HD Złącza USB 2.0 i HDMI Waga nie przekracza 157 gramów
KONKURS: CASIO TRYX do zdobycia tylko w HIRO Free! Zasady konkursu: 1. Wygoogluj CASIO TRYX i sprawdź jaki bardzo jest obrotowy 2. Zrób zdjęcie, na którym ty obracasz się i wyginasz jak CASIO TRYX (lub bardziej, jeżeli umiesz). 3. Wyślij fotę pod adres konkurs@hiro.pl w temacie wpisz – TRYX. Śledź nas na www.facebook.com/hirofree.fb
www.exilim.casio.com
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
kwiecień W STODOLE foto | materiaŁy promocyjne
Kto? One republic
Spod pióra stojącego na czele OneRepublic Ryana Teddera wyszło sporo spośród największych przebojów pierwszej dekady XXI wieku, m.in. „Bleeding Love” Leony Lewis. W twórczości jego macierzystego kwintetu krzyżują się wpływy rocka, popu i r&b. Zespół odniósł wielki sukces w 2007 roku za sprawą piosenki „Apologize” w wersji zremiksowanej przez Timbalanda. W trakcie obecnej trasy koncertowej pracuje również nad swoim trzecim albumem. Kiedy: 27.04.
6.04. Patrick Wolf 8.04. Jelonek 10.04. The Twilight Singers 14.04. Dżem akustycznie
HIRO promuje
16.04. IAMX 19.04. Belle & Sebastian 26.04. Children Of Bodom 27.04. OneRepublic
Kross Level A3
Kross Level A3 to rower stworzony specjalnie dla pań. Rowery dedykowane kobietom powinny mieć trochę krótszą ramę niż męskie, dzięki temu nasze cyklistki mają zapewniony lepszy komfort jazdy i mogą lepiej wykorzystać możliwości pojazdu. Damska geometria popularnej A Trójki nie przeszkadza w tym, iż jest to rower o typowo sportowym charakterze, a dobrej klasy osprzęt Shimano sprawia, że jest to doskonały sprzęt do trochę „ambitniejszej” jazdy w terenie. Świetnie da sobie radę na ścieżkach rowerowych, w lesie, a nawet na lekkich podjazdach i zjazdach. A3 to nie wszystko, co oferuje wam Kross w tym sezonie – zajrzyjcie na www.kross.pl.
maratony rowerowe Lore Z pierwszymi promieniami wiosennego słońca wielu z nas spontanicznie rozpoczęło sezon rowerowy. Łańcuchy naciągnięte, ramy wyczyszczone, opony napompowane, a pierwsze kilometry z bólem wchodzą w lekko zastane po zimie nogi. W kwietniu rowerowych maniaków czekają co weekend coraz to nowe wyzwania, którymi będą przede wszystkim maratony rowerowe. 9-10 kwietnia to Suzuki MTB Marathon w Murowanej Goślinie, 16-17 to maratony w Dolsku, Wrocławiu, Chorzelach i Chodzieży – do wyboru, do koloru (trasy też zróżnicowane – od dystansów typowo turystycznych 20-30km aż do kategorii Giga powyżej 100km). Ostatni weekend kwietnia to maraton w Złotym Stoku, lub dla prawdziwych pasjonatów – prawdziwy klasyk maratonów nad Lago di Garda we Włoszech. (PG)
foto | majawLoszczowska.pl
kwietniowe KONCERTY W STODOLE
16
INFO
I
ZOSTAŃ AMBASADORKĄ QUIKSILVER DLA DZIEWCZYN Kogo szukamy? Młodych, stylowych i dziarskich dziewczyn. Jeśli kochasz ciuchy, masz głowę pełną pomysłów i kumasz czym jest Quiksilver dołącz do prestiżowej ekipy ambasadorek marki. Jesteś Dj’ką, gitarzystką, fotografką lub robisz coś innego przy czym inni padają do twych stóp? Quiksilver załatwi ci topowe ciuchy i światową sławę. Sprawdź profile ambasadorek i najnowszą kolekcję Quiksilver Woman na www.quiksilver-women.com. Jesteś najlepsza? Udowodnij! Napisz dlaczego to właśnie ty powinnaś zostać ambasadorką Quiksilver dla dziewczyn. Na maile wraz ze zdjęciem i opisem twojej działalności czekamy pod adresem: halo@hiro.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Hip-hopowe teledyski w pięciu smakach tekst | Piotrek Anuszewski
foto | materiaŁy promocyjne
Gdyby zapytać o pierwsze skojarzenia, jakie rodzą w waszych umysłach rapowe teledyski, zapewne większość wytypowałaby: luksusowe auta, roznegliżowane dziewczyny i obfitą biżuterię. Fani nadwiślańskiego rapu wspomnieliby jeszcze o nieodłącznym „osiedlowym” krajobrazie (nieśmiertelne bloki i plejada ziomali w kadrze). W rzeczywistości hip-hopową wideografię trudno zamknąć w jakiekolwiek ramy. Przekonacie się o tym już 7 maja – podczas specjalnej imprezy Rap History Warsaw – którą Minister, Blekot i Steez zagrają dla Was tylko i wyłącznie z teledysków. Zanim jednak odwiedzicie stołeczny „Butiklub”, sprawdźcie nasz subiektywny ranking najciekawszych 5 wideoklipów zza oceanu. Scarface „On My Block” – prawdziwy filmowy majstersztyk. Reprezentant niepokornych Geto Boys zabiera widzów w sentymentalną podróż na przedmieścia Houston. Nakręcony jednym ujęciem klip to nie tylko skompresowana biografia teksańskiego MC i pokolenia jego rówieśników, ale także historia czarnej Ameryki w pigułce – od lat 60. XX wieku aż po czasy współczesne. Monotonnie poruszająca się kamera odsłania przed nami kolejne scenki rodzajowe, na których widok niejednemu zakręci się łezka w oku. „Osiedlowe akcje” 100%. Public Enemy „Shut’em Down” – niejeden przedstawiciel amerykańskiego establishmentu poczuł ciarki na plecach po obejrzeniu tego radykalnego manifestu. Surowy i twardy beat, charyzmatyczna nawijka Chucka D oraz czarno-białe zdjęcia nadają powagi całej sytuacji. Dynamiczne zbliżenia, gęste cięcia, a w tle rewolucyjne hasła i symbole, uzupełniane ujęciami ulicznych demonstracji, krwawo tłumionych przez policję. Na dolarach zamiast „martwych prezydentów” ikony afro-amerykańskiej historii – od Marcusa Garveya po Malcolma X; od Rosy Parks po Angelę Davis – Black Power In Full Effect!
DJ Format/ Chali 2na & Akil
Jeru The Damaja „You Can’t Stop The Prophet” – dzięki pastelowym kolorom, w pełni komiksowej scenerii i graficiarskiej kresce (pełnymi garściami czerpiącej z hiphopowej estetyki) poznajemy Nowy Jork, jakiego nie przybliżyłyby nam nawet najlepsze fotografie. W tym pełnym zasadzek środowisku Jeru (a właściwie jego superhirowe alter ego – The Prophet) toczy śmiertelny bój z patologiami trawiącymi czarną społeczność. Siły zła uosabia odrażający i potężny Mr. Ignorance. My jednak wiemy, że prawdziwe „zło” to DJ Premier – potrafiący ułożyć z czterech sampli na krzyż najbardziej chory beat w historii. Nowojorska klasyka!
Run DMC
Run DMC „King Of Rock” – chyba najbardziej przewrotne wideo w historii hip-hopu. Rymujący do gitarowych riffów królowie rapowo-rockowych crossoverów wkraczają do muzeum rock and rolla, gdzie demolują eksponaty upamiętniające ikony minionych dekad. Dostaje się m.in. Elvisowi Presley’owi, The Beatles, a nawet… święcącemu sukcesy Michaelowi Jacksonowi. Klip jest dosłownym odbiciem jakościowej zmiany w kulturze masowej, dokonującej się w połowie lat 80., kiedy to hip-hop inauguruje „złotą erę” swojej historii, a Joey, Darryl i Jason wprowadzają go triumfalnie do muzycznego mainstreamu. DJ Format feat. Chali 2na & Akil „We Know Something You Don’t Know” – reżyser Ruben Fleischer zdecydował się na niecodzien-
ny krok. Zamiast dwójki MCs z Jurrasic 5 i brytyjskiego didżeja wyeksponował w teledysku piątkę b-boyów, przebranych w wielkie stroje pluszowych zwierzaków. I tak Chali-rekin oraz Akil-tygrysek zadają szyku na ulicach L.A. w towarzystwie trójki roztańczonych kumpli: Żółwia, Misia i Krokodyla. Co ciekawe pluszowe postacie pojawiły się też w kolejnych klipach Formata, m.in. w „The Hit Song” oraz „The Vicious Rap Battle”. Nie ma to jak odrobina beztroskiego surrealizmu.
Jeru The Damaja
Scarface
Public Enemy
www.facebook.pl/raphistorywarsaw
18
INFO
I
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
KONKURSY
6
najnowszych myszek z kolekcji Microsoft. 3 x Comfort Mouse 6000 i 3 x Express Mouse. Nagrody ufundowane przez Microsoft Polska. Wyślij maila na adres konkurs@ hiro.pl z tematem Microsoft.
3
pary słuchawek: Hello Kitty - firmy Coloud, Urbanears - Plattan i Urbanears - Tanto ufundowane przez UrbanFlavours.pl. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl z tematem UrbanFlavours.
10
10 3
par słuchawek Cresyn ufundowanych przez www.MP3Store.pl. Wyslij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz CRESYN.
10
płyt „Quiet Giant” Twilite ufundowanych przez Ampersand Records. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz TWILITE.
10
płyt „Go - The Very Best Of Moby” ufundowanych przez EMI Music Polska. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Moby.
płyt „Polish Rock” NERWOWE WAKACJE ufundowanych przez Wytwórnię Krajową. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Nerwowe Wakacje.
płyt „Waterworks” zespołu Kyst ufundowanych przez Rockers Publishing. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Kyst.
10
płyt „D-SIDES” Gorillaz ufundowanych przez EMI Music Polska. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Gorillaz.
10
płyt „THE CAR IS ON FIRE” z kolekcji 20-lecia Pomatonu ufundowanych przez EMI Music Polska. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl z tematem 20-lecie Pomatonu.
10
płyt “Rings On The Water” Clapham South ufundowanych przez WP. Wyślij maila na adres konkurs@hiro.pl – w temacie wpisz Clapham South.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
MEGAHIRO
tekst | Stach Szabłowski
ilustracje | THe KRASNALS
Whielki Krasnal “Full Moon” (2011) olej na płótnie
20
megahiro
m
radosny dzień da wkrótce pan deklarującym w spisie powszechnym przynależność do kościoła katolickiego. kościelny aparat biurokratyczny przebadał i zadekretował cuda papieża polaka, impreza w watykanie szykuje się Godna sprawy, a nasze życie publiczne spowiła atmosfera niesamowitości. ale w końcu Polska Jest niesamowita! W lutym 2011 kardynał Stanisław Dziwisz przekazał reporterom TVN relikwiarz z kroplą krwi Jana Pawła II. Papieska krew przeznaczona była dla rannego w wypadku rajdowca Roberta Kubicy. Czy kropla papieskiej krwi była tą kroplą, która przelała czarę polskiej Niesamowitości? Oczywiście nie, ponieważ czara polskiej Niesamowitości nie istnieje. Ta Niesamowitość nie zmieściłaby się w żadnej czarze ani nawet w wiadrze, bo jest bezbrzeżna. Nic więc dziwnego, że nie potrafimy jej ogarnąć – i nawet artyści, którzy zawodowo zajmują się przekraczaniem granic wyobraźni, okazują się bezsilni wobec tego niekonkretnego wymiaru polskości. Tymczasem pozbawione brzegów Niesamowite wylewa się na wszystkie strony, krystalizując się a to w postaci największego na świecie betonowego Chrystusa, a to pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, a to znów jako mała, ale obdarzona potężną mocą zakrzepła kropelka krwi papieża Polaka. 15 ton głowy
Wśród świebodzińskich stanął pół najwyższy świata Chrystus Król – śpiewa Maciej Wróblewski w „Hymnie o świebodzińskim pomniku Chrystusa Króla Wszechświata”. W Świebodzinie (dawniej Schwiebus) na Dolnym Śląsku stoi największy na świecie Jezus Chrystus. Mierzy 33 metry – o dwa więcej niż drugi co do wysokości posąg Jezusa, który góruje nad Rio de Janeiro. Jest wykonany techniką siatkobetonu. Posąg rozpościera ramiona – ich rozpiętość wynosi 25 metrów. Głowa Chrystusa ma 4,5 metra wysokości i waży 15 ton. Wieńczy ją korona o średnicy 3,5 metra – cała pozłacana. Figura, poświęcona 21 listopada 2010, jest ogromna, a jednak to tylko wierzchołek góry lodowej. Za tonami betonu stoi ezoteryczna, ale rozbudowana idea intronizacji Jezusa Chrystusa. Wizja Jezusa jako monarchy jest starym, sięgającym początków chrześcijaństwa konceptem teologicznym, ale jego współczesna polska wersja opiera się na interpretacjach widzeń uznanej za Służebnicę Bożą Rozalii Celakówny. Katolicka mistyczka z Krakowa w latach międzywojennych doznała serii objawień. Wiele z nich dotyczyło intronizacji. – Ostoją się tylko te państwa, w których będzie Chrystus królował – pisała Służebnica Boża. – Jeżeli chcecie ratować świat, trzeba przeprowadzić Intronizację Najświętszego Serca Jezusowego we wszystkich państwach i narodach na całym świecie. Tu i jedynie tu jest ratunek. Które państwa i narody jej nie przyjmą i nie poddadzą się pod panowanie słodkiej miłości Jezusowej, zginą bezpowrotnie z powierzchni ziemi i już nigdy nie powstaną. Zapamiętaj to sobie, dziecko moje, zginą i już nigdy nie powstaną!!! W wizjach Rozalii Celakówny chodziło raczej o intronizację Serca Jezusa niż osoby Syna Bożego, ale zostawmy szczegóły detalistom. W przesłaniu mistyczki naprawdę nośna okazała się idea postawienia na czele państwa bytu natury duchowej, a może wręcz teologicznego pojęcia. Wolno przyjąć, że Celakówna rozumiała ten zamysł w kategoriach symbolicznych, ale jej interpretatorzy – już niekoniecznie.
Tron na dębie W grudniu 2006 grupa 46 posłów (głownie z Prawa i Sprawiedliwości oraz Ligi Polskich Rodzin) pod przewodem parlamentarzysty Artura Górskiego złożyła w Sejmie projekt uchwały w sprawie nadania Jezusowi Chrystusowi tytułu Króla Polski. Już kilka miesięcy wcześniej Górski pisał w tej sprawie w tych oto słowach: Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Polska, by dołączyć do narodów tworzących duchową wspólnotę Królestwa Bożego, poddała się pod panowanie Króla królów mocą władzy Mieszka I, przyjmując Chrzest Święty. (...) Polska – ten prastary dąb z gniazdem białego orła – w najbardziej dramatycznych momentach zagrożenia swego bytu narodowego zawsze nawiązywała do swych chrześcijańskich korzeni, by z nich czerpać moc do przetrwania. Chlubnym tego przykładem są śluby Jana Kazimierza, któremu, i całej naszej Ojczyźnie, przyszła z pomocą Najświętsza Pani, Matka Jezusa Chrystusa. Ogłoszona przez niego Królową Korony Polskiej, aktem monarszej władzy, potwierdzonym zapisem konstytucyjnym zgromadzenia sejmowego z 1764 roku, od 350 lat przewodzi naszemu Narodowi w jego trudnej dziejowej wędrówce. Wędrówka ta trwa i zdaje się być coraz cięższa, bo choć na duchowym tronie Piastów i Jagiellonów zasiada Najdostojniejsza Królowa Nieba i Ziemi, to nadal duchowy tron Króla Polski czeka, aż Polska aktem prawnym swej najwyższej władzy ustawodawczej wprowadzi nań Jezusa Chrystusa. Oczywiście nic z tego wszystkiego nie wyszło. A jednak próba, nawet jeżeli skazana z góry na niepowodzenie, warta była (nomen omen) grzechu. Posłom nie udało się osadzić Chrystusa na tronie Polski, ale powiodło im się zmieszanie doprawdy wybuchowego koktajlu fantazmatów i realu. Kiedy mistyczna wizja zmaterializowała się w postaci projektu
pamiętacie dowcip o oscarze dla denzela washingtona za rolę baracka obamy? W POLSCE beatyfikację, która dopiero otwiera drogę do kanonizacji, czyli proklamowania kogoś świętym przez kościół, poprzedziła beatyfikcja. w dziesiątkach parafii od dawna można podziwiać wizerunki jana pawła II w aureoli świętego...
21
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
formalnej uchwały parlamentarnej, uchyliły się drzwi do alternatywnej rzeczywistości. W tym równoległym, niesamowitym świecie, nakładającym się na zwyczajną codzienność, Polska nie jest republiką, lecz królestwem i „prastarym dębem z gniazdem białego orła”. W tym „dębie” (a może na „dębie”) istnieje niewidzialny tron, czekający aż Ktoś na nim zasiądzie. Myśli się tu nie skalą trasy, dajmy na to, Warszawa-Świebodzin, lecz skalą totalną, w perspektywie Nieba i Ziemi. Już nakreślony z takim rozmachem obraz zapładnia wyobraźnię, ale w momencie, gdy zostaje przetłumaczony na język oficjalnej, parlamentarnej biurokracji, jest doprawdy oszałamiający! Nawiasem mówiąc, inicjatywa 46 posłów, choć potraktowana jako egzotyczny wybryk obywateli Polski Niesamowitej, nie była gestem odosobnionym. Przed chwilą byliśmy myślami w Świebodzinie, tymczasem w roku 2006 tamtejsza Rada Miejska przegłosowała uchwałę w sprawie ustanowienia Chrystusa Króla patronem miasta oraz gminy Świebodzin. Przewodniczący Rady, z upoważnienia burmistrza, podjął w tej sprawie negocjacje z odpowiednim biskupem. Niestety, podanie zostało rozpatrzone przez Kościół negatywnie; odrzuciła je Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów.
Whielki Krasnal “Architektura symboli” (2011) olej na płótnie
W Polsce czyli Nigdzie Realizacja mistycznych przedsięwzięć w postnowoczesnych realiach napotyka biurokratyczne przeszkody, tymczasem najciekawsze jest to, że akt intronizacji Chrystusa na Króla Polski właściwie dokonał się już dawno – i to nawet trzykrotnie. – Najpierw, w 1920 roku, dokonał go prymas Polski kardynał Edmund Dalbor na Jasnej Górze – czytamy na stronach Katolickiej Agencji Informacyjnej. – Odnowiony został on rok później w Krakowie w Bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa z udziałem całego Episkopatu Polski. W uroczystości wzięła wówczas udział ponad stutysięczna rzesza wiernych. Trzeci raz uznania Jezusa Królem Polski dokonał Prymas Tysiąclecia arcybiskup Stefan Wyszyński 28 października 1951, kiedy to, w ukryciu przed władzami komunistycznymi, w święto Chrystusa Króla ślubował w imieniu narodu polskiego. W 1969 roku papież Paweł VI podniósł święto Chrystusa Króla do rangi uroczystości, a więc najwyższej wagi obchodu liturgicznego w Kościele, nakazując czcić Chrystusa jako Króla Wszechświata. Na dziś centrum Wszechświata jest w Świebodzinie, gdzie stoi Król. Gdzie są granice tego Wszechświata? Oczywiście nigdzie. W 1896 Alfred Jarry napisał sztukę „Ubu Król czyli Polacy”, która dała początek teatrowi absurdu. Akcję 23-letni wówczas pisarz osadził „W Polsce czyli nigdzie” – w fantazmatycznej krainie, odpowiedniej scenerii dla najbardziej groteskowych i niewiarygodnych zdarzeń. Jarry pisał farsę, a jednak jej cień zdaje się wciąż kłaść na Polsce realnej. Weźmy choćby taką sytuację, która nie ma nic wspólnego z literą „Ubu Króla”, ale za to tożsama jest z jego surrealistycznym duchem. Oto 19 września 2010 ulicami Warszawy przechodzi „Marsz dla Jezusa Chrystusa Króla Polski” – bo wokół idei intronizacji działa już cały ruch społeczny. Kuria Warszawska odcina się od pochodu, zapewniając w oficjalnym oświadczeniu, że nie ma z nim nic wspólnego. Uczestniczy Marszu nie mają więc poparcia hierarchii, znajdują za to sojuszników wśród Obrońców Krzyża demonstrujących pod Pałacem Prezydenckim. Pochód dociera na Krakowskie Przedmieście; tam obie grupy bratają się i łączą siły. To miejsce to przyczółek Polski Niesamowitej, jej ambasada. Pod Krzyżem Niesamowitość już nie wylewa się na powierzchnię rzeczywistości, lecz bije niczym gejzer. Na chodniku leżą wota, fotografie, przedmioty, które w innym kontekście mogłyby wyglądać jak fetysze jakiejś wschodnioeuropejskiej wersji voo-doo – może zresztą rzeczywiście nimi są? Ścieżką dźwiękową dla tej samorzutnej instalacji są natchnione, transowe śpiewy zgromadzonych. Wokół kręcą się prorocy, rozmaite indywidua agitujące, wieszczące i głoszące objawione im prawdy. To Niesamowitość w najczystszym wydaniu freudowskim, prawdziwe Das Unheimliche. Freud opisywał Das Unheimliche – Niesamowite – jako to, co znajome, ale wyparte, zepchnięte w podświadomość; coś, co powraca, wydając się swojskie, a jednocześnie przerażająco obce – niczym sobowtór. Coś Niesamowitego w tym właśnie freudowskim sensie zadziało się pod Krzyżem. Narracja Obrońców rozwijała się poza realnym czasem: Katyń i Smoleńsk, wojna i XX wiek, zabory, romantyzm, Targowica, Wernyhora i Polska jako Mesjasz Narodów – wszystko powróciło jednocześnie, wprawione w ruch jakiegoś onirycznego chocholego tańca.
22
megahiro
m
Dziewiąta Godzina Można się oczywiście z tego wszystkiego śmiać. To ten rodzaj śmiechu, który ogrania człowieka na widok monstrualnej architektury sanktuarium w Licheniu, betonowego Króla ze Świebodzina lub na dewocyjnym jarmarku pod Jasną Górą. Jest to jednak śmiech nie na miejscu, śmiech pusty i bezsilny – więc lepiej go sobie darować. Polska kultura głównego nurtu nie umie znaleźć żadnej formy dla Polski Niesamowitej – i jeżeli się śmieje, to żeby ukryć lęk i zakłopotanie. Najlepiej widać to na przykładzie Jana Pawła II. To najbardziej rozpoznawalna twarz w Polsce, reprodukowana bez końca i wszędzie – z wyjątkiem poważnej sztuki. O papieżu zrobiono kilka bardzo niedobrych, świętoszkowatych filmów, zjada się papieskie kremówki, drukuje obrazki z papieżem, produkuje kubki, breloczki, medaliki i hologramy. W roku 2007 artysta ukrywający się pod pseudonimem Peter Fuss (ten sam, który przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w USA opublikował billboard „Kto zabił Baracka Obamę?”) zrealizował we wrocławskiej galerii BWA Awangarda wystawę „Santo Subito”. Przestrzeń galerii była wypełniona Janami Pawłami Drugimi – gipsowymi krasnalami ogrodowymi w kształcie papieża. Poza tym Fuss pokazał dokumentację fotograficzną oraz przykłady najbardziej kuriozalnych gadżetów dewocyjnych z papieżem w roli głównej. Pop Pope? Owszem, ale nawet Fuss – jeden z bardzo niewielu artystów spoza kręgów kościelnych, którzy w ogóle odważyli się dotknąć sprawy papieża Polaka – poprzestał na dość oczywistych wnioskach na temat jarmarcznej natury kultu Jana Pawła II, tandetnej substancji kultowych fetyszy oraz niezamierzonego komizmu całej papieskiej subkultury z jej plastykowym bałwochwalstwem. Fuss pozostał więc na powierzchni fenomenu, z którego głębi zieją prawdziwie mistyczne otchłanie. Podobnie jak wcześniej Rafał Bujnowski, inny artysta stanowiący wyjątek od reguły, zgodnie z którą w polskiej sztuce papieżem nie zajmujemy się. Bujnowski, kiedyś członek legendarnej grupy Ładnie, pochodzi z Wadowic, rodzinnego miasta Karola Wojtyły – poddany był więc wyjątkowo silnej papieskiej presji (nie mówiąc już o kremówkach). Na początku wieku usiłował wymknąć się z papieskiej matni, przewrotnie przyłączając się do większości i mnożąc rozmnażające się i tak w przerażającym tempie wizerunki papieża w stylu pop. Bujnowski liczył, że może uda mu się przekroczyć masę krytyczną – i coś się stanie. Nie na wiele się to zdało; malarz porzucił temat, a wkrótce także Wadowice, pozostawiając papieską ikonografię własnemu losowi. W rezultacie jedyną naprawdę poważną pracą artystyczną o papieżu, jaką widzieliśmy w Polsce, pozostaje „Dziewiąta godzina” notorycznego prowokatora i błazna sztuki, Maurizio Cattelana. Rzeźba została wystawiona 11 lat temu na pokazie uświetniającym stulecie warszawskiej Zachęty. Była to hiperrealistyczna figura Jana Pawła II, wykonana z wosku i tworzyw sztucznych; papież został przedstawiony w momencie, w którym trafia go niewielki, ale złowieszczy meteoryt. Chcąc uwiarygodnić całą scenę, artysta wybił dziurę w świetliku w suficie Zachęty, aby wyglądało, że kamień z nieba wpadł właśnie tą drogą. Praca Cattelana była rzadkim przypadkiem wychodzącej z obszaru sztuki współczesnej propozycji, która połączyła światy Polski realnej i Polski Niesamo-
witej. Przedstawiciele tej ostatniej, w osobach parlamentarzystów z kręgu Radia Maryja pod wodzą Witolda Tomczaka, pojawili się w Zachęcie, aby uratować papieża. Zrzucili meteor z papier-mâché z woskowej figury – albo, jak kto woli, zdjęli brzemię z i tak już przecież obciążonych odpowiedzialnością za świat barków świętego męża. Tymczasem kropla drąży skałę – zwłaszcza jeżeli jest to kropla skrzepniętej papieskiej krwi wysłana na pokrzepienie rajdowca Kubicy. W Watykanie Advocatus Diaboli przegrał sprawę – proces beatyfikacyjny Karola Wojtyły zakończył się pomyślnie. Cuda papieża zostały urzędowo potwierdzone i udokumentowane. 1 maja Karol Wojtyła zostanie ogłoszony Błogosławionym. Moment, w którym stanie się Świętym i oficjalnym obiektem kultu, jest tylko kwestią czasu. To będzie Niesamowite.
23
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | piotr dobry
foto | Materiały promocyjne
Piotr Adamczyk dziś stawia głównie na seks i głównie pozamałżeński
Skandale, ekscesy, intrygi. Taką papieską codzienność pokazują nam filmowcy odpowiedzialni za celuloidowe portrety Aleksandra VI czy Pawła III. Cięcie. Ściemnienie. Akcja przenosi się pięćset lat w przód. Kamery rejestrują już tylko hagiografie słodkie jak, nie przymierzając, wadowickie kremówki. Twórcy filmowi nie wahają się krytykować głowy kościoła katolickiego. Jest wszakże jeden warunek. Owa głowa musi pochodzić sprzed kilku stuleci, jak w znakomitym serialu „Dynastia Tudorów” (2007-10) czy udanych dramatach historycznych „Konklawe” Christopha Schrewego i „Rodzina Borgiów” Antonia Hernandeza (oba z 2006 roku). O współczesnych papieżach kino i telewizja mówią zaś dobrze albo wcale. A mówią przede wszystkim o Janie Pawle II, którego postać pojawiła się na małym i dużym ekranie łącznie kilkaset razy. W porównaniu z naszym rodakiem filmografia obecnego biskupa Rzymu, Benedykta XVI, prezentuje się nader skromnie, obejmując zaledwie kilka pozycji. Co też jednak przez wzgląd na staż i dokonania obu zwierzchników Kościoła jest zupełnie zrozumiałe. Lwią część filmów poświęconych Janowi Pawłowi II stanowią bliźniaczo do siebie podobne reportaże i dokumenty, na które składają się archiwalne nagrania, migawki z pielgrzymek czy obowiązkowe ujęcia papieża całującego główki rozanielonych dzieci. Prawdziwy wysyp tego typu produkcji nastąpił w 2005 roku, po śmierci Jana Pawła II.
duch świętej mamony Nie było wówczas w kraju kiosku, z którego witryny nie spoglądałby na nas Wojtyła, przeważnie z okładki specjalnego albumu okolicznościowego bądź „jedynego w swoim rodzaju” wydania filmu DVD, nierzadko kryjącego pod ozdobionym złotym liternictwem opakowaniem chałupniczą podróbkę, na przykład chamsko zripowaną z telewizji relację z uroczystej mszy. Nic dziwnego, że na tle tych półproduktów tryptyk Andrzeja Trzos-Rastawieckiego, składający się z filmów „Pielgrzym” (1979), „Credo” (1983) i „Pontyfikat” (1996), jawi się jako arcydzielny. Szczególnie ten inicjalny, dokumentujący pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do ojczyzny – choć powstał na zlecenie Watykanu oraz episkopatu Polski, i Ojca Świętego ukazuje, rzecz jasna, z pozycji klęcznika – rzetelnie oddaje ówczesne nastroje polskich katolików, a i renoma „półkownika” (w stanie wojennym obraz został zakazany przez cenzurę) zdecydowanie mu służy. Nade wszystko zaś nie unosi się nad nim Duch Świętej Mamony. Ci, którzy wcale bądź niedostatecznie dorobili się na papieżu przed sześcioma laty, teraz znów mają okazję. Dystrybutorzy oczywiście nie zamierzają przespać majowej beatyfikacji. Od 11 marca w kinach możemy (ale nie musimy) oglądać dokument „Jan Paweł II.
24
megahiro plus
Szukałem Was...” Jarosława Szmidta, w którym – według słów dystrybutora – „kluczowe miejsce zajmują ekskluzywne wypowiedzi autorytetów różnych wyznań, osobowości ze świata mediów, kultury, nauki i polityki”. Do tego „przepiękne pejzaże” m.in. Meksyku, Boliwii, Zambii, Botswany i natchniona narracja znanego dziennikarza telewizyjnego Krzysztofa Ziemca. A wszystko to w technice HD. Cymes. Podobnie jak kwietniowe premiery DVD, wśród których znajdziemy na przykład takie pozycje jak zrealizowane przez BBC „Życie Papieża: Jan Paweł II” (2005, Best Film) czy trzypłytowy „Box Papieski” (2009, TiM Film Studio), na który składają się filmy dokumentalne „Lolek”, „Przyniósł nam światło prawdziwe” oraz „Gesty i znaki papieskie”. sakrokicz i tancerki-transwestyci Na te ostatnie Polacy są zresztą szczególnie podatni. Tę naszą narodową skłonność do traktowania z nabożeństwem wszelakich dewocjonaliów, obok których papież choćby przechodził, całkiem zgrabnie wykpił Maciej Wojtyszko w ubiegłorocznym „Świętym interesie”. Bohaterami komedii są bracia (Adam „Popiełuszko” Woronowicz i Piotr „Papież” Adamczyk), w których ręce wpada stary samochód marki Warszawa, rzekomo należący niegdyś do samego Karola Wojtyły. Dalszy rozwój wypadków nietrudno przewidzieć; dość wspomnieć, że pomysł zdecydowanie góruje tu nad wykonaniem, a rustykalny, grubo ciosany dowcip w stylu serii „U Pana Boga...” Jacka Bromskiego koniec końców stępia ostrze satyry na polskie zamiłowanie do sakrokiczu. Niemniej przyznać trzeba, że choć to satyra delikatniutka, z założenia pobłażliwa dla swoich niedoskonałych bohaterów i wymierzona w owieczki, nie w pasterza, to i tak przynajmniej wykazująca jakiś charakter. W odróżnieniu od popularnych propapieskich fabuł, które – podobnie jak wspomniane dokumenty – niczym diabeł święconej wody unikają jakichkolwiek kontrowersji związanych z pontyfikatem Jana Pawła II. Co ciekawe, rzadko się wspomina, że pierwszym odtwórcą roli polskiego papieża był Manfred Freyberger we włoskiej komedii „Oko papieża” z 1980 roku. W praktycznie nieznanym w Polsce i piekielnie trudnym do zdobycia filmie Renzo Arborego, w którym przez ekran przewijają się sławy pokroju Roberto Benigniego, Isabelli Rossellini, a nawet Martina Scorsesego (!), zdegustowany postępującą wśród młodzieży „degrengoladą” papież decyduje się wyprodukować telewizyjne show promujące najwyższe wartości. W pewnym momencie do akcji wkraczają transwestyci omyłkowo zatrudnieni w rolach tancerek i... już można zrozumieć, dlaczego kapitalna ponoć (wśród nielicznych opinii na zagranicznych forach filmowych nie ma niepochlebnych, większość jest entuzjastyczna) satyra Arborego znana jest tylko garstce szczęśliwców. Oficjalnie za autora pierwszego filmu o Karolu Wojtyle uważa się najczęściej Krzysztofa Zanussiego, który w 1981 nakręcił dramat „Z dalekiego kraju” (1981), choć właściwszym tytułem dla tego dzieła byłby raczej „Z dalekiego planu”. Tak filmowany jest bowiem odtwórca roli papieża Cezary Morawski (wsławiony dwadzieścia lat później rolą Pawła Zduńskiego w operze mydlanej „M jak miłość”), coby nie przyćmić faktu, że – podobnie jak obecnie dla Joanny Kluzik-Rostkowskiej i spółki – Polska Jest Najważniejsza. Z kolei u Herberta Wise’a, w jego „Papieżu Janie Pawle II” (1984), dwuipółgodzinnym widowisku telewizyjnym, najważniejszy jest już sam bohater tytułowy grany przez Michaela Cromptona (młody Wojtyła) i Alberta Finneya (w wieku dojrzałym). Film nie wykracza jednak poza format poprawnej czytanki, obrazując drogę Karola Wojtyły od krakowskiego seminarium do watykańskiego tronu. Dwie dekady później międzynarodowi filmowcy nie zamierzali niczego zmieniać w sprawdzonej formule – rok 2005 obrodził w „bezpieczne” telewizyjne (choć w Polsce dystrybuowane w kinach przy udziale wielomilionowej publiczności) laurki: „Karol – człowiek, który został papieżem” (część dyptyku, na który składa się jeszcze nakręcony rok później „...papież, który pozostał człowiekiem”) Giacomo Battiato, „Jan Paweł II” Johna Kenta Harrisona oraz „Jan Paweł II: Nie lękajcie się” Jeffa Blecknera. Wszystkie te filmy, de facto niewiele się różniące, zrealizowane bez polotu i fatalnie zdubbingowane, ratuje właściwie tylko wysiłek znakomitych aktorów – Piotr Adamczyk, Jon Voight czy Thomas Kretschmann (jedynie obsadzenie w roli młodego Wojtyły Cary’ego Elwesa, gwiazdora „Robin Hooda: Facetów w rajtuzach” czy „Piły”, zakrawa na żart) stworzyli w nich jedne z lepszych ról w swojej karierze. Choć byli też i tacy, co przez całą karierę wcielali się wyłącznie w Jana Pawła II.
Thomas Kretschmann
Jako nastolatek stracił kawałek palca, uciekając z NRD do RFN. Do teatru dostał się dzięki lewemu CV. kino chciało wcisnąć go w szufladkę szwarccharakteru. Grał nazistowskiego oficera w sześciu filmach, a Mundur zrzucił dopiero właśnie jako papież.
zniedołężniały starzec vs. niezbyt lotny 7-latek Eugene Greytak, amerykański aktor zmarły w lutym ubiegłego roku w wieku 84 lat, kreował papieża na małym i dużym ekranie od późnych lat 80. Szczególnie chętnie obsadzali go twórcy seriali (m.in. „Alf”, „Murphy Brown”, „Gdzie diabeł mówi dobranoc”, „Ally McBeal”) i parodii takich jak „Egzorcysta 2 i 1/2”, „Hot Shots!” czy „Naga broń 33 i 1/3”. Nigdy jednak role Greytaka nie wykraczały poza nieszkodliwe epizody epatujące przeważnie humorem dość niskich lotów. Większą odwagą, choć jeszcze mniejszą subtelnością, wykazują się w obrazowaniu papieża twórcy animacji. W węgierskiej „Dzielnicy!” (2004) Arona Gauderai „South Parku” Treya Parkera i Matta Stone’a Jan Paweł II został przedstawiony jako zniedołężniały starzec, który zatracił kontakt z rzeczywistością. Natomiast w brytyjskim „Mieście Papieża” („Popetown”, 2003), niedopuszczonym w Polsce do transmisji nawet przez liberalne z reguły MTV (serial można było oglądać jedynie w Niemczech i Nowej Zelandii), głowa Kościoła to naiwny i niezbyt lotny 7-latek sterowany przez trzech nikczemnych kardynałów. Zrealizowany dla BBC serial ma jednak tę zasadniczą wadę, że skupia się na kontrowersji dla samej kontrowersji, zapominając o takich szczegółach jak choćby udane gagi. W rezultacie jest nieśmieszny i zwyczajnie nudny, co nie uchodzi zwłaszcza produkcji z kraju o takich tradycjach komicznych; wszak „Ostatnia wieczerza” – dialog między papieżem a Michałem Aniołem – to jeden z najlepszych skeczów Monty Pythona. Czy zatem kiedykolwiek doczekamy się pozbawionego infantylizmu, potraktowanego z należytą powagą, krytycznego spojrzenia na pontyfikat Jana Pawła II, zahaczający na przykład o kwestie jego stosunku do pedofilii czy antykoncepcji? Niestety, wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo, przynajmniej w mainstreamie, do głosu będą dopuszczani jedynie filmowcy... świętsi od papieża. zdegustowany postępującą wśród młodzieży Degrengoladą papież decyduje się wyprodukować telewizyjne show promujące najwyższe wartości. w pewnym momencie do akcji wkraczają transwestyci omyłkowo zatrudnieni w rolach tancerek
25
megahiro plus
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Dawid Kornaga czeka na iluminację
Dawid Kornaga (ur. 1975) – pisarz. Debiutował w 2003 roku „Poszukiwaczami opowieści”. Dotąd opublikował kilka powieści, m.in. głośną „Gangrenę”. W czerwcu wyjdzie nowa – „Cięcia” (Świat Książki). Miłośnik historii antycznej. Pisze felietony dla nowego magazynu literackiego „kwartalnik”. Czy lato, czy zima, co rano można spotkać go biegającego w warszawskim Lesie Kabackim. Uzależniony od różnych doznań. Ma tatuaż na środkowym palcu lewej ręki.
26
megahiro plus
tekst | łukasz knap
Na jednym z warszawskich Placów Kościół Najświętszego Zbawiciela sąsiaduje z mekką klubowej rozrywki. to sprzężenie sacrum i profanum było tłem do rozmowy z dawidem kornagą, jednym z najbardziej skandalizujących polskich pisarzy. Siedzimy w Planie B, którego jesteś stałym bywalcem. Jak czujesz się tu od czasu wprowadzenia zakazu palenia? Mam poczucie, że zatriumfowała poprawność. Palacze zostali wtrąceni przez państwo do gett. Nie podoba mi się ta narzucona z góry sterylność. Ale dlaczego masz z tym problem? Przecież nie palisz. To prawda, jestem jak cesarz Neron, który broni chrześcijan (śmiech). Jestem przeciwnikiem palenia. Ale lokale zawsze były ujściem dla naszych „brudnych“ potrzeb, a ja bronię prawa do zbrukania się. Człowiek ma prawo wrócić do domu nad ranem, śmierdząc papierosami i seksem. Jest w tobie, w całej twojej twórczości, potrzeba buntu. Zawsze ustawiasz się w kontrze. Z czego to wynika? Z natury. Zresztą chodzi nie tyle o bunt, co o niezgodę. Niezgodę na. Bo właśnie poprzez negację dochodzi się do afirmacji. Kiedy piszę, odżywa we mnie szatan niepoprawności i krnąbrności, który podważa to, co wydaje się nie do podważenia, mąci w przykazaniach, kpi z nakazów, demaskuje pozoranctwo moralne. A co byś powiedział na ustawowy zakaz religii? Wiem, do czego zmierzasz. Mnie jako ateiście może i byłoby to na rękę. Ale nie chciałbym, aby wszyscy byli ateistami. Sprzeciwiam się regulacjom narzucanym z zewnątrz. Represje zwykle wzmacniają opór, co dobrze pokazuje historia samego Kościoła. W miejsce spalonego Giordano Bruno pojawili się nowi, bardziej radykalni krytycy wiary. A maltretowane i topione w workach czarownice zostały dziś pomszczone przez feministki. Nie należy zakazywać religii, ale warto z nią – dla dobra jej samej – walczyć. W Polsce ta batalia dopiero się zaczyna, a pierwszymi bojownikami jest właśnie moje pokolenie, które nie boi się, „co ojce powiedzą”. Wciąż trzymasz Biblię w toalecie? Tak. Brakuje mi do kolekcji Koranu. Gdyby więc ktoś chciał mi sprawić na urodziny, ślicznie podziękuję. Cóż, „święte księgi” dobrze nadają się do leżakowania w toalecie. Religia jest bliska naszym potrzebom, także biologicznym (śmiech). Dobrze się to wtedy czyta – nikt nas nie rozprasza, przypowieści nie są długie, można się nad nimi odpowiednio skupić… Kiedyś byłeś ministrantem… Dzieciak przyjmuje rzeczywistość taką, jaka jest. Jeśli kazaliby mi wierzyć w latające łosie, to bym w nie uwierzył. Proste. Zresztą Kościół był wtedy fajny, bo w kontrze. Koledzy mieli komże, to ja też chciałem. Ale koniec końców nadmiar katolicyzmu wywołał u mnie reakcję alergiczną. Potrzebę antytezy.
foto | aleksandra pavoni
Wydanie twojej „Gangreny”, którą profesor Czapliński nazwał plugastwem, zbiegło się ze śmiercią Jana Pawła II. Pamiętasz, co wtedy czułeś? Papież umierał medialnie. Świadomość jego cierpienia, podkręcana non-stop w sieci, radiu i telewizji chyba z każdego wydusiła parę łez. I ze mnie również. Bo jestem bardzo sentymentalny i autentycznie się wzruszyłem, żal mi było dziadka, tak po prostu. Nie było opcji, trzeba było płakać i już. Żeby to potem odreagować. Przejrzeć szerzej na oczy. Zobaczyć z jeszcze większą mocą ten nasz cały kartoflany katolicyzm, który ciężko obrać ze skórki niedorzeczności i zacofania. Myślisz, że to tylko polska specyfika? Katolicyzm w wersji polskiej jest jak reklama outdoorowa – liczy się dla niego to, co na zewnątrz. Ceremonie i deklaracje. Na zbliżającej się beatyfikacji skorzystają przede wszystkim przewoźnicy, linie lotnicze. W sumie to niezły bonus dla gospodarki. Skoro jesteśmy na dorobku, może by tak co roku organizować jakąś beatyfikację, wliczy się to do budżetu i od razu prognozowany PKB będzie dużo wyższy. Przez kilkanaście lat pracowałeś w branży reklamowej. W „Cięciach” – twojej nowej powieści, która ukaże się już w czerwcu – świat reklamy i religii zbiega się. Jeden wróg? Od reklamy nowej lodówki do reklamy wiary wcale nie jest daleko. Te wszystkie „pisma święte” to nic innego jak dobrze napisane katalogi. W „Cięciach” agencja reklamowa przyjmuje zlecenie od nowego Kościoła Konsumentów Wiary. Ma on swoje świątynie, a są nimi wielka centra handlowe… Założycielom nie chodzi jednak o ożenienie wiary z zakupami. Wychodzą z prostej obserwacji, że wszyscy jesteśmy konsumentami. Również wiary… Dobrze sypiasz? Niekoniecznie. Od jakiegoś czasu cierpię na bezsenność, budzę się o trzeciej nad ranem, łykam tabletki uspokajające. Skłamałbym, gdybym powiedział, że tak jest non-stop. Ale kiedy mnie dopada, jest naprawdę ciężko… O czym myślisz, gdy nie możesz spać? O śmierci. Mam dojmujące poczucie śmieci. Nie potrafię o niej nie myśleć. Do tego dochodzą zmarszczki i siwiejące włosy. Czy to grozi depresją, autodestrukcją – nie wiem. Być może każdy z nas jest – odwołam się tu do słynnej powieści Lowry’ego – pod wulkanem… Tylko jedni weń skaczą, a drudzy tylko krążą i się nad tym zastanawiają. Co trzyma cię przy życiu? Nie mam złudzeń: ciało z roku na rok traci na swej witalności. Nawet gdybym roił sobie o przyszłym życiu, nie zmienia to faktu, że to tutaj jest po prostu odczuwalne. Jedynym chyba rozwiązaniem jest zanurkowanie w nim. Bardzo, bardzo głęboko. W miłość, rozkosz, słowa, smaki, śmiech. To najlepsze leki, których nie przepiszą nam żadni doktorzy ani kapłani.
od reklamy nowej lodówki do reklamy wiary wcale nie jest daleko. te wszystkie „Pisma święte” to nic innego jak dobrze napisane katalogi
27
megahiro plus
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | kasia rogalska
foto | Materiały promocyjne
Thom Yorke z Radiohead
Czy to możliwe, że istnieją artyści, którzy nie nagrali ani jednej gorszej płyty lub nie nakręcili ani jednego słabszego filmu (zwłaszcza jeśli mają w dorobku więcej niż jedno dzieło)? Według niektórych recenzentów i krytyków – tak! przynajmniej sądząc po tym, że są tacy twórcy, których po prostu nie wypada się czepiać. Istnieniu świętych krów sprzyja prosty efekt psychologiczny: czasami głupio przyznać, że nie rozumiesz lub po prostu nie podobają ci się dokonania kogoś, kto uważany jest za guru. Ryzykujesz wtedy swoją dobrą opinią, a czasami nawet karierą. W erze internetu trochę się to pozmieniało, bo każdy może wyrazić swoje zdanie i pojęcie „nietykalności” już właściwie nie istnieje (zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał dowalić), choć z drugiej strony – ilością haterów śmiało można mierzyć sukces. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo niewiele osób traktuje tzw. trolli poważnie. I w oficjalnym obiegu święci nadal funkcjonują. Nie można nie zacząć od nich. The Beatles – Fantastyczna Czwórka z Liverpoolu. Jeden z niewielu wytworów kultury masowej, w sprawie
którego oficjalne stanowisko zajął... Watykan. Zaczęło się w 1966 roku od słynnej wypowiedzi Johna Lennona o tym, że „The Beatles są więksi od Jezusa”. Tym jednym zdaniem artysta na wiele lat sprawił, że Stolica Apostolska odnosiła się do zespołu, delikatnie mówiąc, z rezerwą. Dopiero rok temu w „L’Osservatore Romano” pojawił się artykuł, w którym rozgrzeszono Lennona. Kilka tygodni później w tej samej gazecie pisano: To prawda – brali narkotyki oraz prowadzili rozwiązłe i swobodne życie. Twierdzili nawet, że są słynniejsi niż Jezus, ale gdy słucha się ich piosenek, wszystko to wydaje się odległe i bez znaczenia. Ich piękne melodie, które na zawsze zmieniły muzykę pop i wciąż wywołują w nas emocje, trwają jak cenne klejnoty. Czy w obliczu takich słów można się dziwić, że od dziesięcioleci The Beatles są jednym z zespołów, których nie wypada krytykować? Z tego powodu powstał nawet słaby dowcip chwalący obecność Yoko Ono u boku Lennona jako pierwszej rzeczy, do której można się przyczepić w Beatlesach. Syndrom świętej krowy nie dotyka wyłącznie wykonawców, którzy zaprzestali już działalności. Przykłady nietrudno znaleźć także wśród artystów aktywnych, i to z różnym stażem. Na czoło wysuwa się tu oczywiście oksfordzki kwintet Radiohead, który w 1997 roku powalił krytyków na kolana płytą „OK Computer”, a trzy lata później ugruntował swoją po-
28
megahiro plus
zycję albumem „Kid A”. Od tego czasu są nietykalni, w dodatku sprytnie zaczęli odwracać uwagę od muzyki, którą wydają, sposobem, w jaki to robią. Przy okazji premiery dwóch ostatnich albumów, „In Rainbows” z 2007 i „King Of Limbs” z lutego bieżącego roku, dyskusja wokół Radiohead dotyczyła przede wszystkim tego, że pierwszy z nich można było ściągnąć w formie cyfrowej za darmo lub za dowolnie zadeklarowaną kwotę, a drugi za trochę ponad trzydzieści złotych. Zabieg „płać, ile chcesz” okazał się więc nie do końca udany, ale na pewno zmienił podejście niektórych artystów do tego, jak można udostępniać swoją twórczość, i pozwolił nadać Brytyjczykom tytuł „pionierów” w kolejnej dziedzinie. Gdy nieco wcześniej, w 2009 roku, magazyn „Spin” w jednym ze swoich artykułów zasugerował, że Radiohead są raczej przereklamowani, muzyczne portale internetowe nie kryły swego zbulwersowania, że ktoś w ogóle śmiał sformułować taką teorię.
wano tego do końca poważnie, nikt wyraźnie nie zaprotestował ani nie zgłosił żadnej kontrkandydatury.
Młodsi nie zawsze mają trudniej (przynajmniej poza polskim podwórkiem). Sztuka polega na tym, aby zawczasu załapać się na indeks artystów hołubionych przez kilka opiniotwórczych portali i magazynów. Wtedy na długo przed wydaniem debiutu młody wykonawca ma zapewnioną dobrą prasę, a o każdym jego kroku dowiadują się tysiące osób, co niewątpliwie ułatwia start pod względem komercyjnym. Pozytywne
W Polsce nie ma zbyt wielu odważnych, którzy ośmieliliby się powiedzieć złe słowo na temat Andrzeja Wajdy lub zasugerować mu publicznie, że pora na emeryturę. Reżyser, który niedawno obchodził swoje 85. urodziny i został kawalerem Orderu Orła Białego, ma w dorobku filmy dające mu poczesne miejsce w panteonie polskich twórców. Przy premierach jego kolejnych dzieł nie toczy się właściwie żadna dyskusja na
Andrzej Wajda
w równym stopniu co świętych krów popkultura potrzebuje też wroga publicznego. ten zaszczytny tytuł należy do lidera grupy Marilyn Manson, która od albumu „Portrait of an american family” z 1994 roku dzielnie kontynuuje misję psucia społeczeństw.
The Beatles
zapowiedzi w takich mediach jak „NME”, „Q”, BBC, „Spin”, „Rolling Stone”, Pitchfork, a ostatnio także na popularnych blogach w rodzaju Brooklyn Vegan czy Gorilla vs. Bear sprawiają, że wokół debiutanta robi się naprawdę głośno. Tak było w przypadku Arctic Monkeys, The xx czy Jamesa Blake’a. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko, że taka popularność szybko się wypali, a kolejna płyta okaże się słabsza i ktoś to jednak zauważy. Ale zdarzają się też przypadki, kiedy artyści przez wiele kolejnych sezonów bardzo dobrze wykorzystują początkowe zamieszanie wokół siebie, jak to ostatnio zademonstrowała grupa Arcade Fire. Po latach hajpowania przez wszystkich Kanadyjczycy zostali wreszcie wywindowani na zupełnie nowy poziom sukcesu, zdobywając statuetkę Grammy w kategorii „Album roku” za „The Suburbs”. Filmowcy również mają swoje święte krowy – niektórzy z nich nawet sami się na takie kreują, czego najlepszym przykładem może być Lars von Trier. Reżyser uwielbiający prowokować i zakładać maski szybko stał się ulubieńcem krytyków. Gdy jednak w 2009 roku film „Antychryst” jako jeden z nielicznych nie spotkał się z powszechnym aplauzem, reakcja artysty sprawiła, że szybko o tym zapomniano. Von Trier ogłosił bowiem na konferencji prasowej w Cannes, że jest najlepszym reżyserem na świecie, a wszyscy pozostali są przeceniani. Nawet jeśli nie potrakto-
Lars von Trier
temat ich wartości, jeśli już – dotyczy ona samego tematu filmu, jak to było w przypadku „Katynia”. Nikt nie poruszył wówczas wątku zablokowania przez Wajdę podobnego projektu Roberta Glińskiego, który przygotowywał się już do zdjęć. Na początku nowego millenium w kilku gazetach pojawiły się teksty kwestionujące obecną formę baronów polskiej kinematografii, ale nie doprowadziły one do żadnych sensownych wniosków. Bartosz Żurawiecki pisał wtedy: Gdy Andrzej Wajda, świeżo po niepowodzeniu „Pierścionka z orłem w koronie”, pytał, co Władysław Pasikowski, reżyser masowo oglądanych gangsterskich „Psów”, wie o widowni, czego on Wajda nie wie, to z pytania tego przebijała zawiść mistrza, że oto ktoś odebrał mu rząd dusz. Czy to oznacza, że wymienionym tutaj artystom należy się wyłącznie ostra krytyka? Absolutnie nie – czasami wręcz przeciwnie! Może jednak w pewnych sytuacjach warto zapomnieć o aureolach nad ich głowami i spojrzeć na nich z pozycji nieco wygodniejszej niż klęcząca? lars von trier ogłosił na konferencji prasowej w cannes, że jest najlepszym reżyserem na świecie, a wszyscy pozostali są przeceniani. nawet jeśli nie potraktowano tego do końca poważnie, nikt wyraźnie nie zaprotestował ani nie zgłosił żadnej kontrkandydatury
all messi
Š 2011 adidas AG. adidas and the 3-Stripes mark are registered trademarks of the adidas Group.
is all in
all katy
all kenny
all caroline
all rose
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
kariera farrella
tekst | zdzisław furgał
foto | Materiały promocyjne
„To już koniec” – głosiły brukowce. „Colin nie przyjechał na święta” – krzyczały inne. Zrobiło się smutno, bo chyba wszyscy uwierzyli w moc tej niemal bajkowej miłości. Chcieliśmy mieć Farrella dla siebie – wszak hollywoodzki gwiazdor kupujący działkę w Zakopanem jest prawie jak papież Polak. W Końcu jednak do wszystkich dotarło, co się stało i gdzie ma nas colin. tyle tylko, że pohańbić kwiat podhala i zrobić na szaro wielki góralski klan to trochę nirozsądne...
jak wyszło, tak wyszło – trzeba dalej żyć. ładny dzieciak przynajmniej wyrośnie z henry’ego tadeusza farrella
Przysięga w telewizji, ma gdzieś co wszyscy o nim myślą. Dziewczyny kochają go nawet z brodą, dzięki akcentowi może mieć wszystko. Pali jak komin, pije jakby jutro nie istniało, jest Irlandczykiem i nic mu nie straszne. Chciałbym nim być: nie przejmować się niczym, a i tak mieć wszystko – śpiewa Cedric Gauthier w piosence „I wanna be Colin Farrell”. Powinna jej chyba posłuchać cała rodzina Alicji Bachledy-Curuś i wreszcie zrozumieć, że Farrell pozostanie Farrellem i nic tego nie zmieni. Sam zainteresowany ma niedługo zaszczycić swoją obecnością polską premierę „Niepokonanych” – filmu Petera Weira o Polakach
uciekających z łagru. Chociaż możliwe, że nie przyjedzie, gdyż górale na pewno zasadzą się na niego z ciupagami. A problemów lepiej unikać. Colin Farrell właściwie nie miał wyjścia i temperamentnym dupkiem po prostu się urodził. W Irlandii, w piłkarskiej rodzinie – taka geolokalizacja to mieszanka wybuchowa. W wieku 17 lat postanowił spróbować sił jako członek boysbandu. Na szczęście nie przeszedł eliminacji. On i Boyzone poszli swoimi drogami. Ciekawe, czy gdyby wtedy mu się udało, to zamiast aktorem w filmach wielkich reżyserów byłyby dziś Ronanem Keatingiem? Porażka na muzycznym polu absolutnie go nie zraziła – spokojnie, do śpiewania jeszcze zdąży wrócić. Na razie zapisał się do szkoły teatralnej. Ale i tę wkrótce rzucił. Chłopak miał dużo szczęścia – szybko otworzył się worek z propozycjami. Serial BBC, kilka epizodów, film telewizyjny, a potem debiut reżyserski Tima Rotha, skąd od razu trafił na plan „Krainy tygrysów” Joela Schumachera. Mimo że dwa kolejne filmy były – delikatnie mówiąc – finansowymi klapami, to w 2002 roku Colin grał już w zupełnie innej lidze. Musiał wprawdzie zmienić swój irlandzki akcent na coś, co mogłoby brzmieć jak wymowa George W. Busha, który zażył sporą dawkę leków uspokajających, ale zaczął grywać z Bruce’em Willisem. Następne dwa lata to zdecydowanie najważniejszy moment w karierze Irlandczyka. Niby w jego życiu prywatnym już coś zaczęło się komplikować – małżeństwo z koleżanką po fachu Amelią Warner nie trwało nawet pół roku, dwa lata później modelka Kim Bordenave urodziła mu syna – zawodowo był jednak na szczycie. Schumacher dał mu kolejną szansę i obsadził w głównej roli w „Telefonie”. Teraz już każdy kojarzył jego twarz. „Klikalność” Colina Farrella wzrosła dosłownie w ciągu kilku tygodni. Bardzo ważna w jego CV była też rola w „Raporcie mniejszości”. To po niej opowiadał, jaki to z Toma Cruise’a fajny ziomek, a przede wszystkim mógł sobie zaliczyć praktyki u samego Stevena Spielberga. To nie koniec spotkań z idolami. W 2003 dostał bukiet pochwał od samego Ala Pacino, któremu towarzyszył na planie „Rekruta” – filmu ak-
Dobrze dla Colina, że to nie Tatry!
cji o CIA. Rzecz to taka można sobotnia i jednorazowa, ale Colin dwoił i się i troił, żeby zostać kolejnym ekranowym twardzielem. „S.W.A.T.” to w zasadzie wariacja na ten sam temat – znów szkolenia, akcje i specjalne jednostki. W życiu prywatnym natomiast kolejne rozstania, ale i zabawa, zabawa i jeszcze raz zabawa. Tu i ówdzie trafiał na listy najseksowniejszych żyjących mężczyzn. Telefon ciągle dzwonił. Gdzieniegdzie grał z irlandzkim akcentem, czasami walczył o role z Mattem Damonem bądź Benem Affleckiem. Nazwisko Farrell stało się marką. Przy tym wszystkim nie wspinał się na wyżyny artyzmu – jest raczej dobrym i uroczym hollywoodzkim rzemieślnikiem, który ma w sobie to „coś”. W 2003 trafił na ekrany irlandzki niskobudżetowy film gangsterski „Intermission”. Mniejsza o całość, ale otwierająca scena, w której jego bohater dosłownie i w przenośni zwala z nóg uroczą kasjerkę, przeszła już do historii kina. Colin na ekranie i w życiu zdaje się odgrywać tę samą rolę. Jest playboyem o złotym sercu, który sieje zniszczenie, ale nikt nie wydaje się mieć mu tego za złe. Kiedy uważniej przyjrzeć się karierze Farrella to zdecydowanie brak w niej wybitnych momentów. Jest głośno, owszem, są nazwiska, ale to trochę mało. Współpraca z Oliverem Stone’em przy koniec końców kiczowatym „Aleksandrze”, potem aktorska wersja „Pocahontas” – krytycy nie zostawili na tych projektach suchej nitki. Mieszane uczucia wzbudziło przeniesienie na ekran „Policjantów z Miami”. Ciężko uwierzyć, że ktokolwiek mógł wejść w buty Sonny’ego Crocketta z krokodylej skóry, które już na zawsze będzie miał na stopach Don Johnson. W międzyczasie Colin totalnie stracił kontrolę. – Ten odwyk to przez leki przeciwbólowe po kontuzji pleców – tłumaczył jego agent. Tak, na planie „Aleksandra” podobno się działo – filmowa matka Angelina Jolie świadkiem. Aktor miał w tamtym okresie problemy z własnym synem, u którego wykryto rzadką genetyczną chorobę. Tymczasem brukowce wytknęły mu kolejne potomstwo. Aktorka Minnie Driver, wieloletnia przyjaciółka, milczała, kiedy dziennikarze pytali ją, gdzie jest tatuś jej synka. Studentce medycyny Muireann McDonnell też spóźniał się okres. Dla Farrella straciła ona zupełnie głowę, a przy okazji... swojego dotychczasowego chłopaka. Zresztą permanentnie – kiedy wygrzewała się wraz z Colinem w romantycznej scenerii włoskiego Amalfi, załamany poczciwina John popełnił samobójstwo. Colin znów wpadł w „wir wydarzeń” – życzliwi twierdzili, że wciąga i połyka na co dzień dawki, które mogłyby zabić konia. Poproszony kilka lat później podczas wspólnego wywiadu z Jimem Strugessem o udzielenie mu kilku życiowych porad odpowiedział: Mógłbym co najwyżej stworzyć listę odwyków, na których dobrze byś się
tak, to tylko plotka, ale Rihanna i Colin podobno są Parą! poznali się na planie brytyjskiego programu rozrywkowego. Esemesowy romans trwa od grudnia ubiegłego roku, a ostatnio aktor ponoć zapragnął, by barbadoska piękność poznała jego rodziców.
czuł. Apogeum wszystkiego stał się nowy film. Znów główna rola. Powiedzmy, że to krótki metraż. Zamieszanie wokół 13-minutowej sex-taśmy, w której oprócz niego zagrała piękna (Colin nie mógł wyjść z podziwu przez jakieś 5 minut) modelka Nicole Narain wydawał się być gwoździem do artystycznej trumny i oznaką całkowitej degrengolady aktora. On jednak niespodziewanie odbił się od dna. Zagrał u Woody’ego Allena, a rok później nakręcił rewelacyjne „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. To chyba najlepszy występ w jego karierze. Zabawny i przejmujący. Nigdy wcześniej tak przekonująco nie grał brwiami jak tutaj, one hipnotyzują! Krytycy docenili – Farrell postawił w łazience Złoty Glob. Następnie pracował z Terrym Gilliamem, śpiewał country z Jeffem Bridgesem (zaskakująco dobrze!), świadkował na ślubie brata-geja, wreszcie dostał propozycję od Neila Jordana, która znów postawiła jego świat na głowie. Alicja! Kolejna miłość, kolejne dziecko, kolejne „obiecuję poprawę i proszę o rozgrzeszenie”. Jak wyszło, tak wyszło – trzeba żyć dalej. Ładny dzieciak przynajmniej wyrośnie z Henry’ego Tadeusza Farrella. Tym, którzy nie umieją się pogodzić z dezercją Farrella seniora, możemy jedynie powiedzieć, że trzeba było brać przykład z reszty świata. Tam czasem wspominali o jego związku z naszą ABC, ale nikt nie robił sobie nadziei. Oni dobrze znają krewkiego Irlandczyka. Mówił, że się zmienił? Że przemyślał wszystko i przewartościował? Ten oszust Colin znów zaśmiał się nam w twarz, a potem kolejny raz ruszył w tan!
29
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
L.Stadt
teksański lans tekst | Grzegorz czyż
wszyscy, którzy tam dotarli, mówią zgodnie, że to najlepszy festiwal na ziemi! branże dobijają targów i konferują w hotelach, zaś miasto prezentuje najbardziej zatomizowaną i panoramiczną ofertę kultury indie, jaką można sobie wyobrazić. South By Southwest po 25 latach istnienia to coś naprawdę dużego. I nie chodzi bynajmniej o logistyczny rozmach przedsięwzięcia, tylko o jego wymiar kulturotwórczy, który zresztą raz na zawsze zmienił postrzeganie Teksasu jako najbardziej „wieśniackiego” stanu USA. Oto w Austin narodził się festiwal nowej epoki, odpowiadający potrzebom publiczności rozczarowanej gigantomachią Lollapalooz czy Open’erów. Z tego typu imprezami SXSW teoretycznie nie konkuruje, bo jego formuła jest showcase’owa, ale zostawmy owe niuanse, bo istotne jest tu skrócenie nie tyle czasu trwania występów, co dystansu pomiędzy artystą a fanem. Kapele z oficjalnego line-upu (w 2011 roku było ich dwa tysiące) mają do dyspozycji pięćset klubów zlokalizowanych na dystansie kilku kilometrów wzdłuż całej Szóstej Ulicy. W praktyce w Austin zjawia się jednak kilka razy więcej muzyków, a koncerty odbywają się prawie przez całą dobę we wszystkich sklepach płytowych, w ogródkach, podwórzach, piwnicach i na ulicy, w hotelowych holach, na stacjach benzynowych i parkingach. – Robi się coraz ciaśniej i stąd wiele zespołów, które grają jeden lub dwa oficjalne koncerty, potem daje jeszcze kilka innych w różnych dziwnych miejscach – mówi Radek Łukasiewicz z Pustek, które pojawiły się na SXSW już drugi rok z rzędu. Wyjechać pomógł Instytut Adama Mickiewicza, który w 2011 wysłał za Ocean jeszcze piątkę innych artystów: Bajzla oraz grupy Indigo Tree, KAMP!, Kyst i L.Stadt (również drugi raz z rzędu). Szkoda jedynie, że zarówno w ubiegłym, jak i w tym roku był to wyjazd bardziej wakacyjny niż służbowy – zabrakło chociaż-
foto | rafał masłow, Bartosz szczęsny, paweł bulski, urszula śniegowska
by plakatów informujących o koncertach Polaków czy składanki prezentującej ich muzykę, nie wystarczy też występ na jednej porządnej scenie, nawet jeśli jest to scena wpływowego magazynu „FILTER”. Ale przyjmijmy optymistycznie, że pierwsze koty za płoty, a sam wyjazd tak dużej liczby polskich muzyków do Stanów to i tak spory sukces. Artyści zakwalifikowani do udziału w SXSW mają do wyboru albo skromne wynagrodzenie w wysokości stu dolarów na osobę, albo opaskę dającą im pierwszeństwo przy wejściu na festiwalowe koncerty. W związku z rosnącym zainteresowaniem imprezą ze strony regularnej publiczności wybór jest oczywisty. – By zobaczyć sekretny występ Atlas Sound zwykli widzowie czekali przed klubem od 8 do 17 – śmieje się Tobiasz Biliński z Kyst, któremu wejście do środka zajęło ledwie kilka minut. Ale były i tak oblegane koncerty, na które dostać się nie pomogła wspomniana przepustka muzyka. – Ostatniego dnia stałem czterdzieści minut w kolejce na TV On The Radio i nie wszedłem – wzdycha Łukasiewicz. Z drugiej strony podczas SXSW można trafić na występ swoich ulubieńców przypadkiem. – Poszedłem kupić ostatnią płytę Kurta Vile’a na winylu – wspomina Adam Byczkowski z Kyst. – Sprzedawca pogratulował mi wyboru, a gdy mu się zwierzyłem, że jestem bardzo zdołowany, ponieważ w przeddzień przegapiłem koncert artysty, powiedział mi, że Vile właśnie występuje na scenie za sklepem. Pobiegliśmy zobaczyć, a po koncercie Kurt pogadał z nami jak z ziomami. Powiedział: „Wczoraj też występowałem, ale wyszło tak funkowo, że jestem załamany”. Peve Lety z Indigo Tree stwierdza, że na SXSW nie wypada jechać bez odpowiedniego przygotowania. – Do tego na miejscu trzeba na bieżąco wyszukiwać dodatkowe informacje o tym, co się dzieje – mówi. Fakt, inaczej trudno trafić na koncert takiej grupy jak choćby DeYarmond Edison, w której gra Justin Vernon z Bon Iver. – Wiem, że Austin jest czymś w rodzaju wyspy na redneckim oceanie Teksasu, tym bardziej w trakcie SXSW – podsumowuje Radek Krzyżanowski z KAMP! – Ale to, co się tam wtedy dzieje, póki co nie ma szans wydarzyć się gdzie indziej.
30
muzyka
m
Indigo Tree
Pustki z zakupami
KAMP!
Kurt Vile i 2/3 Kyst
Branford Cox i Kyst
Pustki
31
muzyka
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Jacek Skolimowski
foto | Materiały promocyjne
W cieniu dramatycznych wydarzeń w Japonii do naszych kin wchodzi dokument „I tak nie zależy nam na muzyce”, odkrywający ponury i fatalistyczny świat tamtejszej sceny eksperymentalnej. Jeśli wam zależy, to koniecznie go obejrzyjcie. Gapowaty Azjata z tłustymi włosami w starej, wytartej kurtce ciągnie za sobą po podłodze zdezelowaną wiolonczelę, a później siada na krześle i zaczyna na niej nieudolnie grać. Wychudzony facet z gołą klatą, długimi nieuczesanymi włosami stoi w ciemnym tunelu, charczy do mikrofonu, a nad głową miga mu żarówka. Młodziutka Japonka w obcisłym kostiumie kąpielowym skacze z gitarą po plaży, a za nią przy klawiszu wśród wzmacniaczy kuca wyluzowany chłopak w białej bandanie. To kilka obrazków, które powinny wam utkwić w pamięci po obejrzeniu „I tak nie zależy nam na muzyce”. Czego jeszcze dowiecie się z dokumentu Cédrica Dupire i Gasparda Kuentza? szybciej i głośniej Dla niewielkiego grona osób, które miały dotychczas styczność z japońską muzyką, musi ona uchodzić albo za bardzo infantylną, kolorową i plastykową, albo – przeciwnie – za radykalną, ekstremalną, niestandardową, bezkompromisową i antysystemową. Francuscy dokumentaliści postanowili skupić się na tej drugiej, mrocznej stronie Kraju Kwitnącej Wiśni. Na artystach, którzy żyją na marginesie społeczeństwa i – jak sami deklarują – nie chcą ulegać przyjętym powszechnie standar-
konkurencja jest duża, a system selekcji „noruma” bezlitosny – artysta musi zapłacić właścicielowi klubu, a nie na odwrót
dom, gardzą konformistycznymi postawami obywateli i ich masowymi gustami (czytaj: nie potrzebują najnowszego modelu iPhone’a i dziesięciu breloczków Hello Kitty). Tworzą oni sztukę na własne potrzeby, nie przejmują się liczbą odbiorców, sprzedanych płyt i nie śledzą trendów. W gruncie rzeczy to nic nowego, podobne małe sceny muzyki improwizowanej, eksperymentalnej czy elektroakustycznej działają wszędzie – od Berlina, przez Londyn, aż po Nowy Jork. Akurat specyfika tej pokazanej w „I tak nie zależy nam na muzyce” polega na tym, że rozwinęła się w cieniu wielkich tokijskich wieżowców, z dala od supernowoczesnej technologii obecnej na co dzień w życiu Japończyków, w opozycji do najbarwniejszej i najbardziej ogłupiającej kultury popularnej. Stąd w filmie ujęcia muzyków przechadzających się z gramofonami po wysypiskach śmieci lub wśród ciężkich maszyn na opuszczonych placach budowy czy przebitki z zatłoczonych skrzyżowań pełnych wystylizowanej młodzieży lub stacji metra zaludnionych przez anonimowych salarymanów, synchronizowane z jazgotliwymi, piszczącymi i świszczącymi dźwiękami. Rzeczywiście, robi to niezłe wrażenie, nie tylko wizualne. Momentami obrazy przypominają niskobudżetowe produkcje science-fiction, które wpisane są w japońską kulturę komiksów i kina niezależnego. Zdradzają też pewien tkwiący w podświadomości Japończyków fatalizm, lęk przed kolejnym kataklizmem albo zagładą społeczeństwa w procesie postępu cywilizacyjnego. A lakoniczne wypowiedzi zaangażowanych muzyków, m.in. Kena Takehisy, Hiromichiego Sakamo-
32
muzyka
m
to czy Fuyukiego Yamakawy, tylko podkreślają tkwiącą w ich twórczości desperację. Film „I tak nie zależy nam na muzyce” w oryginalny sposób pokazuje „tu i teraz” tamtejszej sceny – a raczej jej drobnego wycinka – bynajmniej jednak nie wyczerpuje problematyki nazywanej z reguły „japońskim dziwactwem”. Brakuje przede wszystkim zarysowania szerszego kontekstu historycznego: jak rozwijała się tam muzyka i skąd właściwie biorą się ci wszyscy wykolejeńcy. A dla bardziej zaawansowanych przydałoby się też głębsze wniknięcie w unikalną estetykę typowo japońskich struktur dźwiękowych, które rozwijały się w czasach samurajów i z dala od świata zachodniego. Przed pójściem do kina warto więc liznąć trochę muzyki ludowej i teatru no, poczytać na wikipedii o pojęciach wabi, sabi i mono no aware. I obowiązkowo sięgnąć po mało znane do dziś nagrania grup Flower Travellin’ Band, Fushitsusha, Boredoms, Ground Zero, Incapacitants oraz takich artystów jak Keiji Heino, Ōtomo Yoshihide, Merzbow. Bo te wszystkie zjawiska, które oglądamy w filmie, sięgają co najmniej końca lat 70., kiedy pod wpływem hard rocka i rocka progresywnego wytworzył się nurt japońskiej rockowej psychodelii. A w latach 80. w odpowiedzi na europejski industrial rozwinął się szczególny odłam muzyki noize. Jak we wszystkich innych dziedzinach – w muzyce Japończycy również okazali się dwa razy szybsi, głośniejsi i doskonalsi. Niestety ze względów geograficznych byli zawsze na uboczu głównych nurtów muzycznych. Jedyną oazą był dla nich przez lata chyba tylko Nowy Jork, gdzie wielkim miłośnikiem Japonii był John Zorn. Nawet w latach 90. dużo bardziej przebojowa twórczość Shonen Knife, Corneliusa, Pizzicato Five czy Buffalo Daughter traktowana była jako coś alternatywnego – choć bardziej ze względu na trudny dostęp do nagrań niż na egzotykę muzyki. Sytuacja znacząco zmieniła się dopiero w epoce internetu. Chociaż japońska muzyka – nawet ta popowa – nie przebiła się do masowej świadomości tak jak choćby jedzenie sushi. A śledzenie eksperymentalnej sceny onkyo (Toshimaru Nakamura, Sachiko M), artystów folkowych (Shugo Tokumaru, Piana) czy zespołów psychodelicznych (Ghost, Acid Mothers Temple) stało się jeszcze mniejszą niszą niż kolekcjonowanie komiksów manga. Inaczej i lepiej Przy okazji warto też sięgnąć przy po jeszcze ciekawszy dokument „Live from Tokyo”, zrealizowany w zeszłym roku przez Lewisa Rapkina. Młody amerykański reżyser zamiast tworzyć na siłę pretensjonalny obraz japońskich artystów, wyruszył po prostu z kamerą w podróż po tokijskich klubach. I – jak sam przyznaje – ich atmosfera i oferta zrobiła na nim większe wrażenie niż te w jego rodzinnym Nowym Jorku. Jest tam miejsce dla kabaretu kiczowatej primadonny The Lady Spade, barwnego rockowego dziewczęcego tria Tokyo Pinsalocks, electro-popowych wygłupów Sexy-Synthesizer, audiowizualnego projektu perku-
chęć pomocy zniszczonej kataklizmem japonii wydała nowe pokolenie muzyków-filantropów. są wśród nich Justin Bieber, Rihanna, P. Diddy, Gwen Stefani i Lady Gaga. Ta ostatnia zaprojektowała nawet bransoletki „We Pray for Japan”, po 5 dolarów za sztukę.
syjnego D.V.D. czy solowego występu Optrum z fluorescencyjnym mieczem świetlnym. W tej artystycznej różnorodności brak jest sztucznych podziałów stylistycznych – lekkie snobowanie się na tworzenie sztuki wysokiej, a flirtowanie z popkulturą i korzystanie ze zdobyczy nowoczesnej technologii nie jest powodem do wstydu. A obok egzotyki spacerów po modnej dzielnicy przebierańców Harajuku, przedzierania się przez ruchliwe skrzyżowanie przy stacji Shibuya i hałaśliwe sklepowe alejki Koenji – jest też zwykła proza występów w niezliczonej ilości klubów w dzielnicy Shinjuku. Wiele amatorskich zespołów tkwi na tzw. scenie undergroundowej, bo po prostu żadna z dużych wytwórni nie jest na razie nimi zainteresowana. Konkurencja jest duża, a system selekcji „noruma” bezlitosny – artysta musi zapłacić właścicielowi klubu za to, że może wystąpić, a nie na odwrót. Na koncercie zarabia się tylko z biletów, dlatego najpierw najlepiej występować na ulicy albo porządnie wypromować się w sieci, aby ściągnąć wystarczająco dużo publiczności. Brakuje też poza Osaką czy Kioto miast, w których działałyby mocne sceny i tzw. live house’y, co znacznie ogranicza możliwość grania tras. A przy wyjazdach do innych krajów – nawet azjatyckich – trzeba liczyć się z poważną finansową wtopą. Szczególnie jeśli śpiewa się w języku japońskim, a po angielsku brzmi jeszcze śmieszniej. I to są również te niekończące się problemy, które stoją na drodze rozwoju japońskiej muzyki w kraju i za granicą. Wpływają one mocno na specyfikę tamtejszej sceny – pokazanej zarówno w „I tak nie zależy nam na muzyce”, jak i „Live from Tokyo”. Dlatego warto teraz skorzystać z okazji i poświęcić trochę czasu japońskiemu graniu. Przestać też traktować je jako coś dziwacznego, lecz spojrzeć na nie jak na coś oryginalnego i ciekawego, czego mocno zmanierowani artyści z Francji, Niemiec czy Ameryki nie są w stanie w ostatnich latach nam dostarczyć.
33
Twarze Japonii
muzyka
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
dobrego kiczu nigdy za wiele tekst | patryk chilewicz
Ach, jak przyjemnie!
na deski warszawskiego och-teatru wraca właśnie jedna z najbardziej wywrotowych sztuk w dziejach – „The rocky horror show”. ale – prawdę mówiąc – aż wstyd oglądać Tę historię w ubraniu. po spektaklu Wspomóżmy się więc także filmem, Rozbierzmy w domach i spójrzmy gołym okiem na zjawisko.
foto | Materiały promocyjne
Zaczęło się całkiem niewinnie jak na osobliwość, która miała odmienić popkulturę. W 1973 roku musical autorstwa Richarda O’Briena zawitał do małego undergroundowego teatru w Londynie. Dotychczas doliczono się 2.960 spektakli w samej brytyjskiej stolicy. Dwa lata po premierze scenicznej sztuka doczekała się filmowej adaptacji w reżyserii Jima Sharmana, która odniosła ogromny sukces, bo... nikogo nie pozostawiła obojętnym. Większość krytyków i purytańską część społeczeństwa zbulwersowała, lecz cała reszta w dobie postępującej rewolucji seksualnej drżała z podniecenia, oglądając seksualne wygibasy aktorów. Owe dwa lata na deskach londyńskiego teatru przyniosły spektakowi taką popularność, że o filmową rolę doktora Frank’N’Furtera zabiegał sam Mick Jagger – lecz jej nie dostał, przegrywając z debiutującym tą właśnie kreacją Timem Currym, którego kojarzymy z późniejszych występów w filmach „Krzyk”, „Kevin sam w Nowym Jorku” czy „Titanic”. galeria dziwolągów w stylu camp Zjawiskiem „The Rocky Horror Picture Show” rządzą metafory i odniesienia do innych dzieł i dziedzin sztuki. I tak doktor Frank’N’Furter, czyli legendarny „sweet transvestite from transsexual Transilvania”, chęcią stworzenia człowieka od podstaw przypomina przede wszystkim doktora Frankensteina, a także hrabiego Drakulę, który jest postacią negatywną, ale przyciąga swoim dziwacznym wdziękiem. Postać ta może lekko irytować, ale na pewno nie odrzuca, mimo że złe zamiary doktora są jasne od początku, a w scenach kluczowych możemy obserwować jego zbrodnie, m.in. na Eddym (w jego rolę wcielił się znany piosenkarz Meat Loaf). W charakter doktora wpisana jest też osobliwa autorefleksja, gdy po pozbyciu się swoich druhów mówi zamyślony: Niełatwo jest dobrze bawić się. Nawet od uśmiechu może rozboleć twarz. Od doktora Frankensteina Frank’N’Furtera odróżnia cel stworzenia postaci. Pierwszy chce bohatera przede wszystkim silnego i niezniszczalnego, drugi pragnie pięknego mężczyzny o ściśle określonym wyglądzie, którego zadaniem byłoby zaspokajanie jego nieskończonych żądz. Powołany przezeń do życia Rocky to postać na wskroś dramatyczna, bo stworzona z niczego, posiadająca wielką siłę, a zarazem bezbronna. Kreacja Petera Hinwooda nawiązuje do mitologii greckiej – Rocky był nadczłowiekiem, był piękny i idealny. Brakowało mu tylko rozumu, który dzielił po połowie z pierwszą istotą stworzoną przez diabolicznego doktora – Columbią. Aktor, który przed rozpoczęciem zdjęć do filmu był zawodowym modelem, okazał się gwiazdą jednej roli, a dziś… sprzedaje antyki. Cóż, archetyp szalonego doktora zmienił priorytety i preferencje, bo zmieniły się czasy. W latach 70. rewolucja seksualna hulała po świecie, swój złoty czas miał glam rock, do którego odniesienia w „The Rocky Horror Picture Show” znajdujemy praktycznie w każdej scenie, David Bowie święcił triumfy jako niedookreślony pod każdym względem Ziggy Stardust, Queen zaczynało budować swoją potęgę na niejednoznacznym wizerunku, a ludzie powoli oswajali się z androgynią i innymi opcjami seksualnymi niż heteroseksualizm. No i oczywiście pojawił się camp. Camp jako estetyka wywodzi się z kultury gejowskiej lat 70. To umiłowanie sztuczności, przesady, ale również nietraktowanie serio wszystkiego dookoła, bawienie się cechami przypisanymi do płci, a także frywolność i absurd. Wszystkie te przymioty wręcz wylewają się z ekranu i sceny, a z podnoszeniem kiczu do rangi sztuki oraz prowokacją obyczajową mamy do czynienia niemal w każdej minucie musicalu. Końcowa scena w basenie, na którego dnie znajduje się fresk Michała Anioła przedstawiający stworzenie człowieka i w którym trwa orgia bohaterów, co bardziej bogobojnych może doprowadzić do załamania psy-
34
teatr
Drżyjcie, robaczki!
wraz z początkiem lat 90. pojawił się gatunek new queer cinema, inspirowany „The Rocky Horror Picture show”. Głosem odmieńców przemówili wtedy Todd Haynes, Derek Jarman, Gregg Araki i Gus Van Sant. W przeciągu dwóch lat kanon NQC był gotowy.
Frank’N’Furter i jego służki
chicznego. Po zdjęciach do owej sceny Susan Sarandon nabawiła się zapalenia płuc, gdyż cały plan nie był ogrzewany, a rzecz kręcono późną jesienią. Nie zniechęciło jej to jednak do dokończenia filmu, jednego z pierwszych w jej karierze i – zaryzykuję stwierdzenie – pierwszego, który dał jej posmakować prawdziwej popularności. „The Rocky Horror show” a sprawa polska Film w naszym kraju wszedł do kin z niewielkim jak na tamte czasy opóźnieniem, bo zaledwie półrocznym. Już w grudniu 1975 polscy widzowie mogli zachwycać się glamrockową dekadencją lub gorszyć upadkiem moralnym zachodniego społeczeństwa – wedle własnego osądu. Na scenie teatralnej „The Rocky Horror Show” miał okazję zagościć w naszym kraju dwukrotnie – w chorzowskim Teatrze Rozrywki oraz w krakowskim Teatrze Stu. Publika szalała z zachwytu i do dziś na forach internetowych wspomina niesamowite przeżycia związane z musicalem. Na kwiecień warszawski Och-Teatr zapowiedział wznowienie sztuki w reżyserii Tomasza Dutkiewicza. Krytyna Janda, do której teatr należy i która sprawuje artystyczną pieczę nad całym przedsięwzięciem, liczy zarówno na sukces artystyczny, jak i komercyjny (który zdaje się już przesądzony – w przeciwieństwie do losów samej sceny Och, borykającej się z problemami finansowymi). Rolę narratora, który odgrywa w musicalu postać znaczącą, bo dekonstruującą całą fabułę, zmieniającą jej tempo, a zarazem świetnie wpisującą się w konwencję spektaklu, dostał Rafał Bryndal. W głównych rolach zobaczymy aktorów niekoniecznie popularnych, ale z najwyższej półki (Tomasz Dutkiewicz, Kamil Dominiak, Wojciech Michalak i Aneta Todorczuk-Perchuć), a za scenografię, tak ważną w całym przedsięwzięciu, odpowiada Wojciech Stefaniak. O teksty piosenek w ojczystym języku również nie musimy się martwić – są w rękach Andrzeja Ozgi, który specjalizuje się w teatrze muzycznym i musicalach (pracował w Romie, a jego utwory wykonywali najwięksi polskiej piosenki aktorskiej). Czy opowieść o dwojgu narzeczonych wpadających w sidła kosmitów z transseksualnej Transylwanii trafi w gusta warszawskiej publiczności? Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – „The Rocky Horror Show” bez wyrzutów sumienia można nazwać dziełem kultowym. Wytrzymało ono próbę czasu, zdobywa coraz to nowych miłośników, a ponadczasowy jest przede wszystkim niesamowity czar postaci.
Zresztą współczesne dzieła kultury pop, czerpiące po części z campu, coraz cześciej sięgają po motywy obecne w sztuce O’Briena, a nawet po całą sztukę – twórcy bijącego rekordy popularności serialu „Glee” zrealizowali specjalny odcinek ze swoją wersją historii zatytułowaną „The Rocky Horror Glee Show”, który zdaje się być hołdem złożonym postaciom oryginału. Co ciekawe, stojący za sukcesem „Glee” Ryan Murphy ma ochotę nakręcić remake filmu Sharmana. Ale to nie może udać się, gdyż ideału nie ma sensu poprawiać.
35
teatr
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Błażej Górniak
foto | Materiały promocyjne
Na widok didżeja kręcącego płytą na adapterze kolekcjonerzy winyli dostają zapaści, a wiele dziewczyn podobno traci głowę. Wiadomo, Bóg jest didżejem, ale historia zjawiska zwanego skreczingiem nie ma w sobie zbyt wiele z inteligentnego projektu. Jest za to domeną ludzi inteligentnych i niezwykle kreatywnych. Zresztą sprawdźcie sami. Gang Starr fot. Marcus Rödder, Generation Bass
Skreczowanie to granie rytmów i melodii za pomocą płyt winylowych, gramofonów oraz mikserów. Ta wyjątkowa sztuka narodziła się... przypadkowo. Przenieśmy się do Nowego Jorku. Jest druga połowa lat 70., w biednych dzielnicach metropolii rodzi się kultura hip-hop. Młody DJ występujący pod pseudonimem Grand Wizard Theodore, ćwicząc w domu, omyłkowo zatrzymuje dłonią grający winyl i porusza nim kilka razy w przód i w tył. Szybko orientuje się, że odkrył intrygująco brzmiącą sztuczkę. Nie było potrzeba wiele czasu, aby nastawiona na ciągły rozwój kultura hip-hop wchłonęła skrecz i uczyniła go obowiązkową umiejętnością każdego didżeja. To właśnie ten kontrkulturowy ruch stał się fundamentem grania na gramofonach. Z przypadkowego użycia płyty winylowej wyrosła muzyka, która do dziś rozwija się i fascynuje ludzi w każdym wieku na całym świecie. HIRO promuje
Reebok Freedom City - 269 PLN Charyzmatyczny przywódca, imprezowy bojownik, znawca dobrej muzy? To wszystko wymaga mocnego charakteru, a nic nie podkreśli go lepiej niż intensywny kolor! Z dzikiego tłumu wyróżni Cię żywiołowy odcień malibu blue z wesołym akcentem yellow. Jeśli dodasz to wszystko do vintage’owych sylwetką butów Reebok Freedom City - będziesz królem parkietu!
W początkowym, dziewiczym okresie muzyki rap to DJ był jej prawdziwą gwiazdą. Didżeje byli bardzo wszechstronni – miksowali, skreczowali, często też robili bity i rapowali. Byli liderami grup (np. Grandmaster Flash), MCs rapowali o didżejach (Marley Marl & MC Shan – „Marley Marl Scratch”) na wielu albumach umieszczano popisowy utwór prezentujący umiejętności didżeja (Gang Starr – „DJ Premier In Deep Concentration”). W 1983 roku nastąpił pierwszy wielki przełom – DJ Grand Mixer D.ST wystąpił wraz z legendą jazzu Herbie’em Hancockiem w utworze „Rockit”. Kawałek ten do dziś uznawany jest za klasykę nie tylko skreczu, ale też eletro i fusion. Pokazało to, że skrecz nie jest jedynie trikiem, lecz może stać się pełnoprawną częścią poważnej kompozycji. Sytuacja ta była jednak nie do utrzymania. Po okresie fascynacji dźwiękiem wydobywanym z gramofonu centralne miejsce w kulturze i muzyce hip-hop zajęli raperzy – zaczęły pojawiać się albumy bez ani jednego skreczu, a na koncertach podkłady pod rymy odtwarzane były z taśm. Didżejowanie wciąż się rozwijało, był to jednak rozwój poza głównym nurtem, który w ostateczności okazał się błogosławieństwem. „Okazało się”, że DJ jest wartością samą w sobie, nie potrzebuje rapera czy producenta, jest niezależnym muzykiem. Symbolicznym przypieczętowaniem tego procesu było ukucie przez DJ-a Babu terminu „turntablism”, oznaczającego muzykę graną na gramofonach. Techniki skreczu stały się tak zaawansowane, że ich opanowanie wymagało ścisłej specjalizacji i poświęcenia się jedynie tej sferze didżejowania. Najbardziej znanymi postaciami kojarzonymi z tym okresem są (aktywny i podziwiany do dziś) Qbert oraz znany z zespołu Beastie Boys Mix Master Mike. Gdy w 1997 roku wydana została zawierająca jedynie skreczowane utwory składanka „Return Of The DJ”, było pewne, że DJ powrócił na dobre. Początek i połowa pierwszej dekady XXI wieku były złotym okresem turntablismu. Palmę pierwszeństwa na przełomie stuleci od USA przejmują Francja, Wielka Brytania, Niemcy oraz Japonia. Rodzą się tam
36
muzyka
m
Reebok City Jam Low - 269 PLN Początek lat 90. to czas panowania treningu Reebok City Jam, łączącego fitness i taniec. Zainspirował on projektantów marki do stworzenia nowej linii butów – City Jam. Fasony osadzone w tradycji marki Reebok wzbogacono szlachetnymi materiałami. Buty City Jam Low w klasycznej czarnej wersji dzięki niskiemu profilowi zwinnie pomkną w stronę każdego klubu, z którego rozlegać się będzie dobra muzyka!
Heritage Sport – vintage & sport Kolekcja Heritage Sport na sezon wiosna/lato 2011 obejmuje najlepsze modele inspirowane sportowym stylem vintage. Wszystkie elementy kolekcji damskiej Heritage Sport zostały stworzone, by uzupełniać codzienny strój nutą sportowej elegancji i najbardziej stylowych rozwiązań.
Reebok City Jam Low
nowe, oryginalne style i techniki, które dzięki otwarciu się didżejów na brzmienia elektroniczne dają zupełnie nową muzyczną jakość. Turntablism wyraźnie oddziela się od tradycyjnych hip-hopowych brzmień. Zachowawszy wszystkie ideały poprzedniego pokolenia turntablistów, didżeje tacy jak Kentaro, Rafik, Tigerstyle czy Troubl’ wynieśli swą sztukę na nowy poziom, zyskując szacunek miłośników muzyki alternatywnej, brzmień klubowych czy nawet jazzu i muzyki poważnej. Nie można zrozumieć turntablismu bez wspomnienia o zawodach, zwanych bitwami. To właśnie konkursy, w których didżeje rywalizowali ze sobą, prezentując krótkie sety, były przez długie lata siłą napędową skreczingu. Takie współzawodnictwo motywowało do wymyślania nowych stylów i technik. Najbardziej znane zawody to DMC (Disco Mix Club), które od 1986 roku wyznaczały standardy dla didżejów na całym świecie. W latach 90. pojawiły się zawody federacji ITF (International Turntablist Federation), które na nowo zdefiniowały turntablism i otworzyły drogę do rewolucji wspomnianej wyżej „nowej szkoły” w latach 2000-2005. Turntablism dotarł do Polski wraz z rapem. Z pierwszą falą rodzimych składów popularność zdobywali didżeje tacy jak Deszczu Strugi, Feel-X czy Jan Mario. To oni przetarli szlak polskiego skreczingu. Dziś rodzima muzyka gramofonowa idzie z duchem czasu – od kilku lat funkcjonuje w Polsce silna i nowoczesna scena turntablistyczna, której wybitnymi przedstawicielami są muzycy tacy jak DJ Eprom, DJ Krime, DJ Falcon czy skreczerzy skupieni wokół internetowego forum tablism.com. Dziś światem gramofonów zawładnęła technologia cyfrowa. Obok urządzeń tradycyjnie kojarzonych z didżejami pojawiają się komputery, kontrolery i samplery. Powszechnie stosuje się programy pozwalające za pomocą specjalnych winyli sterować poprzez komputer plikami dźwiękowymi. Nie jest możliwe przewidzenie kierunku rozwoju turntablismu w przyszłości, pewne jest za to jedno. Sztuka ta ma się dobrze i niejednym jeszcze zaskoczy.
fot.Daniel Lobo
Kiedy zamykasz oczy po dniu pełnym wrażeń, wyobraźnia prowadzi Cię do słonecznej Kalifornii. To właśnie ulice Golden State i dźwięki rozlegającej się na nich muzyki stały się źródłem inspiracji przy tworzeniu kultowej dziś kolekcji Classics. Poznaj jej nowe oblicze w sezonie wiosna/lato 2011 i poczuj klimat amerykańskiego stanu marzeń!
Reebok ReeFly - 269 PLN Jesteś odważna? Ciągle szukasz wyzwań? Chcesz być kojarzona z energią i adrenaliną? Załóż Reebok ReeFly w kolorze czerwonym! Skórzane buty za kostkę w intensywnym odcieniu dodadzą ci odwagi i sprawią, że przebojem wkroczysz w sezon wiosna/lato 2011 i na każdą imprezę, która znajdzie się w ich zasięgu!
Najnowszą kolekcję znajdziecie na: www.reebok.com/PL
37
muzyka
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
legendy internetu tekst | tomek cegielski
Jeżeli nie wiesz, co pokeball ma wspólnego z katastrofą smoleńską, kim jest advice polack oraz skąd bierze się 90% internetowych głupstw, oznacza to, że Twoja wiedza na temat memów potrzebuje uzupełnienia. śpieszymy z pomocą! Pojęcie memu zostało ukute przez Richarda Dawkinsa w latach 70. w jego książce zatytułowanej „Samolubny gen”. Mianem memu autor nazywa wycinek kultury, który poddaje się ewolucji, podobnie jak gen ewoluuje w naturze. Współcześni internauci terminem tym nazywają (z założenia) śmieszne obrazki lub filmiki, które przerabiane na wiele sposobów zyskały wielką popularność w sieci. Ich znacząca większość swój początek miała na 4Chanie – międzynarodowym forum obrazkowym, na którym nie obowiązują żadne zasady moralne. Metodę funkcjonowania memów można przyrównać do żartu opowiadanego przy piwie z kumplami. Mianowicie, gdy ktoś powie coś zabawnego i wszyscy zaczynają się śmiać, kolejna osoba zazwyczaj próbuje to zripostoobrazek okraszony jest zazwyczaj napisami kojarzącymi się z polskim obciachem, zaściankowością i zacofaniem
foto | internet
wać, by podtrzymać ogólną euforię i by każdy mógł dalej trzymać się za brzuch. Co więcej, jeżeli żart się udał, słuchacze chętnie opowiedzą go innym znajomym. Z memami jest podobnie. Ktoś rzuca pomysł, inni internauci go podchwytują, modyfikują po swojemu i rozsyłają dalej. Bardzo duża część obrazków-legend stanowi szyderczy komentarz do wydarzeń ze świata. Ich przedmiotem zazwyczaj staje się czyjaś porażka. Może to być scjentologia Toma Cruisa, życie erotyczne Romana Polańskiego, Kanye West ze swoją wpadką na gali MTV czy brzydkie dziecko nagrywające videobloga. Słowem wszystko, co można w jakiś sposób wyśmiać, wyszydzić. Drugim biegunem internetowych memów są postacie wymyślone przez samych internautów. Zazwyczaj są to charakterystyczne twarze rysowane bardzo amatorską kreską. Te najpopularniejsze to: Trollface – ktoś między błaznem a cwaniakiem, Rage Guy – twarz obrazująca skrajną frustrację, Forever Alone – zrozpaczony swoją samotnością tak zwany „no life”. Najbardziej popularne memy powstałe za granicą, które dotyczą Polaków, to serie „Advice Polack” oraz „Polandball”. Ta pierwsza przedstawia twarz o bardzo słowiańskiej urodzie na tle polskiej flagi. Obrazek okraszony jest zazwyczaj napisami kojarzącymi się z polskim obciachem, zaściankowością i zacofaniem. Przykładowo: „Maciek nie wypuszczaj wody, to jeszcze matka się wykąpie”. Z kolei Polandball jest parafrazą pokeballa (biało-czerwonej kulki z bajki Pokemon). Jej wizerunek symbolizuje polski naród i jego relacje z innymi krajami, na przykład nienawiść Polaków do Niemców. Polandball stał się bardzo popularny zaraz po katastrofie smoleńskiej. W sieci pojawiło się sporo obrazków, w któ-
38
zjawisko
Niewinny z pozoru serwis demotywatory.pl z MemAmi przysyłanymi przez użytkowników warty jest dziś kilkanaście milionów złotych!
rych śmiano się z tego wydarzenia. Mogliśmy zobaczyć chociażby sławne smoleńskie drzewo odznaczone Orderem Uśmiechu, a także prezydenta o nazwisku „Crashyński” zamiast Kaczyński. Jak więc widać, dla twórców internetowych memów nie ma tematów tabu. Pedofilia, śmierć, rasizm czy ludzka tragedia są typowymi przedmiotami żartów. Co się zaś tyczy memów powstałych w Polsce, ich duża część przewinęła się przez stronę demotywatory.pl. Portal ten niegdyś pełen zabawnych obrazków (często przełożonych z angielskiego na polski memów) teraz stał się swoistym przylądkiem dla umoralniającej, gimnazjalnej filozofii i chyba nikogo już nie śmieszy. Na szczęście internet nie znosi próżni i w miejsce demotywatorów zaczęły pojawiać się nowe serwisy, wolne od smęcenia na temat ostatnich dokonań polskich sportowców i cen cukru. Dlatego wszystkich fanów internetowych memów odsyłam do takich adresów jak kwejk.pl czy wikary.pl. Muszę jednak ostrzec, że szukanie naprawdę zabawnych obrazków wśród gigabajto-ton internetowych śmieci nie jest wcale łatwe...
39
zjawisko
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | piotr gatys
foto | Red Bull Photofiles
za sprawą jednej z reklam telewizyjnych w gronie naszych znajomych powróciła ostatnio dyskusja na temat breakdance’u. Wśród wielu zdań na ten temat pojawiła się opinia o rzekomym schyłku tanecznej „zajawki”. Grad argumentów ze strony ekspertów obalił oczywiście tę tezę, ale warto zastanowić się, skąd pojawiła się myśl o zanikaniu w kulturze jednego z elementów hip-hopu. Pokażemy siłę tańca na głowie, by zatkać usta niedowiarkom. Jak? Gdybyśmy chcieli zrobić to samo z piłką nożną, to najrozsądniej byłoby opisać szaleństwo towarzyszące każdym Mistrzostwom Świata. Analogicznie myśląc, przedstawiamy największą imprezę dla b-boyów: Red Bull BC ONE. Red Bull BC One 2010 fot. Balazs Gardi
Fabiano “Neguin” Carvalho Lopes zwycięzca Red Bull BC One 2010 fot. Dean Treml
Petersburg! Miasto magiczne, niepowtarzalne i będące gospodarzem tegorocznych finałów najbardziej prestiżowych zawodów breakdance. Każdego roku przysłowiowe kartony rozkładane są w innym zakątku wszechświata. Po Berlinie, Paryżu, Nowym Jorku, Johannesburgu, Tokio i wielu innych metropoliach przyszła pora na carskie miasto w Rosji. Najlepsi z najlepszych b-boyów z całego świata spotkają się tam 26 listopada, aby powalczyć o mistrzowski pas. Chodzenie w nim po chacie albo zabranie go na parkiet lokalnej tancbudy to marzenia wielu tancerzy. Obecnie jego posiadaczem jest Brazylijczyk Neguin, który w zeszłym roku pokonał wszystkich konkurentów w Tokio. Wśród jego ofiar znalazł się także polski reprezentant Kleju!
W ciągu siedmiu lat organizowania zawodów Red Bull BC One zmieniały się miejsca i ekipy startujące, ale niezmienne zostały zasady walki, które są takie same jak w klasycznych pojedynkach b-boyów. „Kwadratom” objaśniamy: każda konfrontacja polega na naprzemiennej wymianie tanecznych „ciosów”, która w teorii ma swoje przedziały czasowe, ale w praktyce staje się żywiołowym pojedynkiem bez jakichkolwiek ram. O zwycięstwie w każdym pojedynku decyduje skład sędziowski. Wszyscy uczestnicy dzieleni są na pary i systemem play off wybierany jest mistrz serii. Warto też zwrócić uwagę, że przy okazji każdego finału mocno wspierane są lokalne sceny hip-hopowe. Najciekawiej wyszło to oczywiście w Nowym Jorku, gdzie przy organizacji zawodów swego wsparcia udzieliła m.in. Martha Cooper – legendarna postać mająca duży wpływ na rozwój kultury hip-hop w latach 80. Brzmi to całkiem dobrze, ale co w takim razie zrobić, jeśli chce się dołączyć do grona najlepszych b-boyów na świecie i wziąć udział w rywalizacji? Tak się szczęśliwie składa, że w tym roku organizowane są w naszym kraju zawody Red Bull BC One Cypher, które są pierwszym krokiem do podjęcia walki. Już 16 kwietnia w Centralnym Basenie Artystycznym odbędzie się etap wstępny polskich kwalifikacji. Następnie szesnastu najlepszych tancerzy stanie na deskach Parku Sowińskiego, aby walczyć o miejsce w regionalnych kwalifikacjach Red Bull BC One w Stambule. Na stronie organizatora można znaleźć wszystkie niezbędne informacje, co zrobić, aby partycypować w projekcie. Nie jest to oczywiście obraz całego breakdance’u, ale – cytując przysłowie „jak cię widzą, tak cię piszą” – stwierdzam, że po tym, co widzę na finałach Red Bull BC One, breakdance ma się bardzo dobrze i to nie świat o nim zapominał, tylko b-boye w swoim rozwijaniu pasji zapomnieli o całym świecie. 16.04 Etap Wstępny, Centralny Basen Artystyczny, Konopnickiej 6, Warszawa 7.05 Red Bull BC One Cypher, Park Sowińsiego, Warszawa www.redbullbconecypher.pl
40
sport
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
odcinek 9: Margaret Atwood tekst | Filip Szałasek
Facetom sięgającym po „Dziennik Bridget Jones” obiecywano wnikliwe wejrzenie w naturę współczesnej kobiety. Ten sam chwyt reklamowy mogłaby zastosować wobec swoich książek Margaret Atwood.
Gruba nastolatka, której koleżanki każą szczekać i chodzić na czworaka albo porzucają związaną w okolicy nawiedzanej przez ekshibicjonistów, to okrutny koszmar dorastania, ale również świetna komedia pomyłek. Bo przecież późniejsze losy Pani Wyroczni, tytułowej bohaterki drugiej powieści Atwood, są zupełnie gwiazdorskie. Pozoruje m.in. własną śmierć, aby uciec przed sławą kontrowersyjnej pisarki i toksycznymi romansami, przypominającymi życie uczuciowe Edypy Maas, ponętnej bohaterki „49 idzie pod młotek” Thomasa Pynchona. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tym fałszywym zgonem Atwood puszcza oko także Markowi Twainowi: nie tylko Tomek Sawyer oglądał własny pogrzeb, dziewczynki też mają swoją kanciarę. Do podwójnej egzystencji szkolnego pośmiewiska powraca Atwood jeszcze 12 lat później w „Kocim oku”. Dręczona dziewczyna jest tutaj wypadkową sławnych koleżanek: tytułowej bohaterki „Carrie” Stephena Kinga i przewrażliwionej stypendystki ze „Szklanego klosza” Sylvii Plath. Ratunkiem przed szkolną grozą staje się amulet – kocie oko, szklana kulka, w której wydaje się być zamknięta inna rzeczywistość, oferująca potraktowane z przymrużeniem oka niezwykłe zdolności. Szamanizm wśród pensjonarek? Nie ma problemu. Amulety i ucieczkę w myślenie magiczne wykorzystała już Atwood wcześniej, w debiutanckim „Wynurzeniu”. Powieść bywa uznawana za wyraz przekonań ekofeministycznych: tłamszenie natury przez technologię symbolizuje patriarchalną opresję. Pod tą ideologiczną nakładką, „Wynurzenie” jest spokojną, introspektywną prozą, oddającą atmosferę odchodzącej już w zapomnienie Kanady, krainy jezior i głębokich lasów. Łatwo zaginąć w przestrzeni, która szafuje śladami zamierzchłych kultur – rdzennych Indian i ich szamanów. Ojciec bohaterki rozpływa się w niej bez śladu. Ekspedycję ratunkową dematerializacja mija o włos. nie tylko tomek sawyer oglądał własny pogrzeb, dziewczynki też mają swoją kanciarę
foto | marla nowakówna
Ryzyko potęguje się, bo mężczyźni nienawidzą kobiet, szczególnie takich jak główna bohaterka: tajemnicza, sugerująca istnienie jakiegoś drugiego życia, zwodząca otoczenie, niczym Proustowska Odeta igrająca z zazdrosnym Swannem. Dziwne skojarzenie. Proust w kanadyjskich lasach? A jednak: ukryte pod powierzchnią jeziora neolityczne malowidła, zabita czapla, przypadkiem odnaleziony dziecinny blok rysunkowy – rolę magdalenek grają w „Wynurzeniu” elementy pozornie przypadkowe, orbitujące wokół siebie, jak cząstki elementarne Gombrowiczowskiego „Kosmosu”. Na retrospekcji oparta jest też dystopijna „Opowieść podręcznej” – wizja religijnego totalitaryzmu, w którym nieliczne płodne kobiety pełnią rolę inkubatorów, trzymane w zamkniętych pokojach, cenne i uprzedmiotowione. Podręczna , podobnie jak bohaterka „Wynurzenia”, wydaje się początkowo wycofana i bierna. Czas spędza na ustawicznym rozwoju wewnętrznym, medytacjach i ćwiczeniach wyobraźni. Jej tryb życia nawiązuje do „Pamiętnika przetrwania” Doris Lessing oraz do opowiadania „Twierdza ducha” Jean Stafford – inspirowanego mistycyzmem Teresy z Avila. Ostatecznie podręcznej udaje się wyrwać, o ironio, w przebraniu luksusowej prostytutki, kobiety „anty-płodnej”, a więc pozbawionej wartości. Atwood powraca do przyszłości jeszcze w „Oryksie i derkaczu”, gdzie proponuje już mniej wyrafinowaną wizję: świat zrujnowały genetyczne eksperymenty, niedoskonały pozostał tylko Yeti – ostatni homo sapiens wśród homo superior, postapokaliptyczny alkoholik i nieudacznik, a jednocześnie współwinny krachu cywilizacji. Atwood od dłuższego już czasu jest kandydatką do literackiego Nobla. Zasługuje. Ciało jej prozy pozostaje spójne (w przeciwieństwie do bohaterki „Kobiety do zjedzenia”), pomimo zróżnicowania tematycznego poszczególnych utworów. Oferuje też rozpoznawalny styl, z którym łatwo związać się emocjonalnie i kupować kolejne tytuły w ciemno. Przykładem niech będzie „Grace i Grace”: nawet książka zdradzająca pozornie nudnawe historyczne zacięcie z czasem demaskuje się jako powieść na poły przygodowa, siostrzana wobec Pynchonowskiego „Masona i Dixona”. Lubię Bridget Jones, lubię też wiele autorek – od Susan Sontag po Fannie Flagg. Ale dotychczas nie poświęciłem paniom ani jednej odsłony tego cyklu. Pierwszy raz musiał być wyjątkowy: z moją ulubioną wśród piszących kobiet. Sięgnij też po... „Szklany klosz” Sylvii Plath lub „Zły charakter” Jean Stafford
42
książka
Haust oryginalnego feminizmu w literaturze
43
ksiÄ…Ĺźka
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
„Smoke Ring For My Halo” Matador 9/10 Ciekawe, czy Kim Gordon będzie słuchała tej płyty na permanentnym repeacie, tak jak jej poprzedniczki. Może być różnie, bo choć „Smoke Ring For My Halo” wydaje się dużo bardziej dopracowane od „Childish Prodigy”, to brudu i przesterowanych brzmień jest zdecydowanie mniej. Ale niech Kim się nie krzywi – ta płyta to niewątpliwy progres w karierze młodego filadelfijczyka. Zniknęło gdzieś to lo-fi, zapodziała się niepewność i ciągoty ku międzygatunkowej ambiwalencji. Słychać, że Kurt już wie, co jest trzonem jego muzyki.
The Strokes „Angles” RCA 7/10
Pięć lat – tyle kazali czekać na swój czwarty album. Niezła próba dla fana każdego zespołu, a zwłaszcza takiego jak The Strokes. W końcy gdy zaczynali, spora część ich publiczności miała zaledwie po kilkanaście lat. Na szczęście na „Angels” obywa się bez sentymentalnej podróży do przełomu tysiącleci i udowadniania, że w grupie jest energia z okolic „Is This It”. The Strokes stawiają na muzyczną erudycję, a wehikuł czasu zatrzymuje się nie tylko na stacji z numerem 2001. W „Two Kinds Of Happiness” Casablancas brzmi momentami jak młody Bowie, w „Games” zostajemy zabrani gdzieś na nowojorską ulicę lat 80., a „Gratisfaction” pobrzmiewa beatlesowską piosenkowością. Interesujące zakończenie płyty tworzą „Metabolism” i „Life Is Simple In The Moonlight”. Pierwszy z riffem i basem, które stawiają do pionu i wzbudzają niepokój, drugi z uroczym refrenem, krótką gitarową solówką godną tuzów sprzed czterdziestu lat i aspirującymi słowami w ostatniej zwrotce: „Don’t try to stop us”. The Strokes zdecydowanie rozkręcają się na nowo, a zatrzymać ich mogą najwyraźniej tylko oni sami. Kasia Rogalska
HIRO
Cała reszta to tylko zabiegi, narzędzia. Twórczość Vile’a dalej można porównywać do Toma Petty’ego czy Bruce’a Springsteena, ale już taki „Peeping Tomboy” jedzie wczesnym Dylanem na kilometr. Na tym krążku nasz artysta to nie pierwszy lepszy koleś z gitarą, zdolniacha czy hipster, to rasowy bard mający w kieszeni tysiące opowieści, przestróg, prawd. Jego muzyka jest duszna, tajemnicza i ze wszech miar klimatyczna. Wystrzegająca się nadmiaru i hipnotyzująca. Idealnie skrojona. Przykłady? „Society Is My Friend”, „On Tour”, „Smoke Ring For My Halo” – wszystkie misternie utkane, dopracowane, wielopoziomowe. Kto tu widzi fałsz, pozę i wyrachowanie, niech posłucha „za karę” od nowa. I jeszcze raz. Niewielu arystów, może oprócz Girls i Ariela Pinka, jest w stanie pochwalić się taką wrażliwością. Kurt Vile nowym głosem (Bossem) Ameryki? Brzmi patetycznie i głupio. Ale jeśli nie on, to kto?! Zdzisław Furgał
R.E.M. „Collapse Into Now” Warner Bros. 6/10
Wydaje się, że dla R.E.M. zatrzymał się czas. Nie do końca na takiej zasadzie jak u ś.p. Oasis (które w tym roku postanowiło zmartwychwstać jako twór bez głowy), bo nie chodzi tu o mamienie ludzi marką. Otóż Michael Stipe i koledzy od wielu lat nagrywają jak gdyby ten sam album – taki konkretny, solidny, na szkolną czwórkę. Patenty się czasem powtarzają, ale nikt nie odmówi im doskonałego gitarowego rzemiosła i uwodzicielskich melodii. Na „Collapse It Now” też jest ich kilka. Ale siła tej płyty to goście – pozornie niedostrzegalni jak Eddie Vedder w „It Happened Today”, przemycający trochę swojej estetyki jak Peaches w delikatnie punkowym „Alligator_Aviator_Autopilot_Antimatter”, czy wreszcie Patti Smith, która przyjemnie zawodzi w zamykającym płytę „Blue”. Znajdzie się na tym albumie jakiś wypełniacz, są ze dwa numery kompletnie bez sensu, ale takie utwory jak „Mine Smells Like Honey” czy “ÜBerlin” zapętlają się w głowie w prosty radiowy sposób już po drugim czy trzecim przesłuchaniu. Żadna to płyta roku, ale R.E.M. raczej się nie spina. 30 lat na scenie bez spadku formy to chyba dostateczny wyczyn. Zdzisław Furgał
Świeże
Kurt Vile
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Lykke Li „Wounded Rhymes” Atlantic 8/10
Gdy Lykke Li nagrywała swój debiutancki album, miała zaledwie 19 lat. Dała nam się wówczas poznać jako słodka, radosna i pełna beztroski młoda dama, bawiąca się bez oporów dźwiękami i głosem. Na „Wounded Rhymes” tylko w pierwszym utworze ponownie przyznaje, że „młodość nie zna bólu”, aby niedługo potem odsłonić mroczniejszą stronę swojej natury, deklarując m.in., że „smutek jest jej chłopakiem”. To właśnie temu zdaniu bliżej do podsumowania całej płyty. Dojrzałość czy poza? Zdecydowanie to pierwsze, ponieważ za słowami idzie paleta niesamowitych dźwięków, które musiały się wziąć z doświadczenia, bo nie brzmią jak chłodna kalkulacja. Oprócz charakterystycznych dla Lykke Li bębnów i perkusjonaliów, pojawiają się klawisze odwołujące się do Doorsów i muzyki lat 70., a także chórki rodem ze słodkich lat 50. Zresztą płyta w ogóle poraża eklektyzmem: od szalonego, porywającego rytmu, przez kilka bajkowych melodii i wyciszające ballady oparte właściwie tylko na głosie artystki, aż po urzekająco podniosły, chóralny „Silent My Song”. I dlatego powinno się tego albumu słuchać wyłącznie w całości! Kasia Rogalska
Baaba Kulka „Baaba Kulka” Mystic 9/10
Możesz nie pamiętać ich składu, ale z pewnością w szafie twojej lub kogoś ci bliskiego poniewiera się sprany T-shirt z nadrukiem uchwyconego w bestialskiej pozie Eddiego. „Iron Maiden a sprawa polska”, odcinek kolejny. Self-titled Baaby Kulki to niezwykle przyjemny, bo szczery upust fanowskiego oddania – album z coverami, ale odważny i bezkompromisowy niczym materiał wyjściowy, w dodatku po mistrzowsku wystrzelono go w rejony odległe od brzmieniowej macierzy. Singlowy „Aces High” zyskał dubowy sznyt, „The Wrathchild” prowadzi delikatna partia fletu, „Prodigal Son” energicznie zaprasza na parkiet, „Flight Of The Icarus” balladowym przejęciem łączy w pary, a „The Clairvoyant” to już weselna zabawa na całego. W rytmie lambady! Z ironiczną, ale momentami metalowo wręcz poważną Gabą Kulką w roli porywającego wodzireja. Fantazja ekipy prowadzonej przez Bartka Webera poraża niczym gitarowe kanonady samych Ironów. Nie mam żadnych wątpliwości: honor Żelaznej Dziewicy został obroniony, a nieco patynowy już dorobek Stephena Harrisa i spółki skutecznie odczarowany. Maciek Lisiecki
Echinacea „Echinacea” Aloha Entertainment 8/10
Rzut oka na skład Echinacei (Parker i Pudel, znani z duetu Echo, oraz Siódmy, od dawna mający wyrobioną pozycję w rodzimym podziemiu) i jest ciepło. Informacja na temat producentów (Roux Spana i Kixnare) i zaczyna robić się naprawdę gorąco. A na deser jeszcze goście – m.in. Numer Raz, O.S.T.R., Eldo, Proceente, Hades i Temzki. Do tego skrecze DJ-a Kebsa i już wiemy, że tego albumu nie można przegapić! Echinacea dostarczyła nam wysmakowany, inteligentny, przemyślany hip-hop ociekający do cna starą szkołą. Mamy podśpiewywanie jak u Mos Defa („Cogifonia”), zgrabny storytelling z podwójnym dnem („Złodziej wersów”) i bity, na których spokojnie mogliby rapować A Tribe Called Quest, De La Soul czy Slum Village (praktycznie całość materiału). Przede wszystkim mamy jednak pozytywny flow oraz magiczny klimat, za sprawą którego przenosimy się do pięknych czasów narodzin i rozwijania się hip-hopu w Polsce oraz klasycznych produkcji zza Oceanu. „Echinacea” to doskonała rzecz dla dojrzałych słuchaczy, którym nigdzie się nie śpieszy i którzy potrafią w spokoju zamknąć się z muzyką sam na sam, aby w pełni docenić jej przekaz oraz wyłapać wszystkie smaczki. Andrzej Cała
Pinnawela „Renesoul” Penguin 6/10
Paulina Przybysz (ex-Sistars) swoją drugą płytę otwiera słowami „I am not what you expected, even what you hated”, zapowiadając w “Intro” neo-soulową woltyżerkę pod patronatem Janelle Monáe. Nie ma tu może aż tak zabójczego eklektyzmu, ale Paulina robi wszystko, żeby nie utonąć w konserwatyzmie. W aranżacje
Wye Oak „Civilian” Merge 4/10
Zwykle zespoły twierdzą, że współpraca z producentem odejmuje im zmartwień, jako że mogą wówczas koncentrować się kompozycjach. Brzmi racjonalnie, ale praktyka pokazuje, że często wcale nie daje to lepszych efektów. Podobno John Congleton (znany z pracy m.in. z St. Vincent i Modest Mouse) tylko miksował „Civilian”, więc pochopnie byłoby obarczać go winą za pierwszą słabą płytę duetu Wye Oak. A jednak odcisnęło się na tym krążku piętno ciała obcego, wyraźnie odróżniając go od „If Children” i „The Knot”. Hermetycznych w pozytywnym sensie i gwarantujących wzmianki o oryginalności artystów i noty w okolicach 8. Pozornie „Civilian” to blend swoich poprzedników: wypadkowa noise popu i indie czerpiącego z tradycji slow core’u. Jednak po dłuższej chwili materiał sam demaskuje się jako 40 minut sztampowo brzmiących folk-rockowych piosenek opartych na kanonie ballada-hałas. Trochę mało. Nie „jak na XXI wiek”, bo nie oczekujemy rewolucji, ale jak na zespół, który dotychczas zręcznie wyzyskiwał skarbiec lat 90. Pomimo mocnego centrum („Dog Eyes”, „Civilian”, „Fish”), album kłóci się z własną okładką: skok na bombę w toń należał do dwóch pierwszych płyt, trzecią utopili. Filip Szałasek
powplatała więc orkiestrowe wątki. Pojawia się kwartet smyczkowy, tuba, obój, harfa czy trąbka. To jednak drugie dno. Na pierwszym planie zarówno standardowe instrumentarium (gitara, bębny, bas, fortepian), jak i beatbox, sample (w tym z jej córki – Matyldy) czy gościnna, elektroniczna produkcja Foxa („Forrest”). „Renesoul” dowodzi, że Paulina niezwykle dojrzała kompozytorsko i lirycznie. Świadczą o tym „Pszczoły”, ze świetnym „eko-apokaliptycznym” tekstem, i przebogata, miłosno-feministyczna ballada „Przeczucie” – jedne z jej najlepszych numerów w ogóle. Problemem „Renesoulu” jest rozdygotanie poziomu materiału oraz podzielenie go na utwory anglo- i polskojęzyczne, gdy Paulina, o dziwo, lepiej sprawdza się tutaj w tych drugich. Przy wszystkich niedociągnięciach ten longplay to i tak najlepsza rzecz zrodzona ostatnio z siły sióstr. Marek Fall
Twilite „Quiet Giant” Ampersand 7/10
Paweł Milewski i Rafał Bawirsz poznali się na Uniwersytecie Olsztyńskim, na emigracji zawiązali grupę Twilite, a po powrocie do kraju nagrali w studiu braci Kapsa debiutancki album. Ich „Bits & Pieces” było bez cienia wątpliwości jednym z najbardziej chwalebnych osiągnięć krajowego singer-songwritingu ostatnich lat. Artystyczny sukces pierwszej płyty i gorąco przyjmowane koncerty bardzo wyostrzyły apetyty na sophomore Twilite’ów. „Quiet Giant” przynosi ewolucję brzmieniową przy jednoczesnym utrzymaniu cech charakterystycznych grupy. Duet wciąż eksploruje folkowe poletko, przypominając o superbohaterach akustycznego grania – od Simona & Garfunkela i Nicka Drake’a po Kings Of Convenience i Fleet Foxes. Milewski i Bawirsz prowadzą dialog na dwa pudła i układają matowe głosy w przejmujące harmonie. Dzięki produkcji Macieja Frycza i Piotra Maciejewskiego (Drivealone, ex-Muchy) oraz poszerzeniu instrumentarium (m.in. trąbka, klarnet, gitara elektryczna, perkusja) utwory nabrały jednak głębi i mroku. Za bogactwem w nucie i rozwijaniem struktur piosenek nie poszły do końca kompozycyjne strzały na poziomie debiutu, ale Twilite to wciąż skład, za który dałbym się pociąć. Marek Fall
Kyst „Waterworks” Antena Krzyku/Opensources 7/10 Skład Kyst pracuje na potęgę. Zaledwie kilka miesięcy temu światło dzienne ujrzał album „Persephone” Coldair (solowy projekt Tobiasza Bilińskiego), a już mamy powrót myśli taktycznej zespołu-matki. „Waterworks” przynosi zmiany loka-
The Dodos „No Color” Frenchkiss 7/10
Ciężko The Dodos przeskoczyć album „Visiter”. Jedna próba się nie udała i druga też raczej spełznie na niczym. „No Color” jest jednak dużo lepsze niż nagrane uprzednio „Time To Die”. Wydaje się bardziej zwarte, energetyczne, nawet można powiedzieć „przebojowe”. Od razu czuć większą moc (brzmienie podniosłe jak nigdy dotąd) oraz słychać, że wszystko zostało wyszlifowane na wysoki połysk. Przy czym koncepcja specyficznego folk-popu grupy pozostała bez zmian. Pałeczkami uderzamy o obręcze bębnów, a czasami zdrowo przysolimy za pomocą widowiskowego przejścia. Na gitarze gramy nieznośnie prosto, ale jak trzeba, to chwyty są poszarpane i brudne. Właśnie tego ostatniego zdecydowanie więcej na „No Color”. Choć spokojnie – dalej wszystko z umiarem. Nie jestem sobie w stanie przypomnieć z głowy praktycznie żadnych konkretnych numerów z „Time To Die”. Tu jest inaczej. Z siłą „Jodi” i „Fools” uderzają „Good”, „Sleep” (świetna końcówka) czy „Hunting Season”. Ta 40-minutowa płyta nie ma praktycznie oddechów, toczy się z góry jak śnieżna kula. Ale nikt też nie chce się zatrzymywać. Ani Meric, ani Logan, ani Neko Case, która dzielnie towarzyszy im w kilku kawałkach. Ja też nie. Zdzisław Furgał
cyjno-personalne. Sopocki do niedawna duet rozjechał się do Warszawy (Adam Byczkowski) i Krakowa (Biliński), stał się też triem – wzmocnił go odpowiedzialny za wokal, perkusję i kontrabas berlińczyk Ludwig Plath. Brzmienie Kyst to dzisiaj trzy głosy, dwa zestawy perkusyjne, gitara oraz instrumenty obsługiwane przez gości – wibrafon Marcina Ciupidro (Robotobibok) oraz trąbka Dawida Frydryka. No i jeszcze dodatkowy głos Peve’a Lety’ego z Indigo Tree. „Waterworks” jest kontynuacją stylu znanego z debiutanckiego „Cotton Touch”, czyli balansowania na granicy ciszy i hałasu wedle najlepszych światowych wzorców. Wciąż tętni tu ta plemienność Akron/Family i podróżnicza mistyczność Microphones. Tym razem jednak zespół przewartościował swoją muzykę jeszcze bardziej w kierunku post-rocka, zaledwie przeplatając gitarowe pejzaże i perkusyjne kanonady „piosenkowymi” chwilami (z ich najlepszym dotychczas „Miss The Sea” na czele). Kyst mają sentymentalizm i melancholię, jakby byli z Kanady, w innym miejscu numeru tulą się z Bradfordem Coxem, a przecież „Waterworks” powstało ledwie kilka przecznic od mojego mieszkania we Wrocławiu. Łau! Marek Fall
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
Żona doskonała
ball comedy. Ozon uwielbia zaskakiwać widza i wreszcie znalazł formę, która w pełni uzasadnia jego reżyserski twist & shout. Dość powiedzieć, że odwrócenie ról płciowych to tylko jedna z wielu niespodzianek, które przygotował. Artysta po raz kolejny potwierdził też, że ma oko do kobiet. Deneuve, którą zaangażował już wcześniej w swoim musicalowym kryminale „8 kobiet”, w roli tytułowego potiche (z fr. bibelot; potoczne określenie kobiety bez własnego zdania, której głównym atutem jest wygląd) to nieoczywisty, ale bardzo trafny ruch obsadowy. Francuska aktorka zagrała postać, która ironicznie nawiązuje do słynnych, rozśpiewanych „Parasolek z Cherbourga”, i zagrała ją z równie wielką klasą. Jak łatwo zgadnąć, podobnie sprawa ma się także z resztą obsady. Łukasz Knap
Świeże
reż. François Ozon premiera: 1 kwietnia 9/10 Ozon wraca do formy. Po nieudanym dramacie o dziecku ze skrzydłami („Ricky”) i bezzębnej filipice antyrodzinnej („Schronienie”) Francuz nakręcił lekką feminizującą farsę. I trafił nieomal w dziesiątkę. „Żona doskonała” to jeden z jego najlepszych filmów. Rzecz nawiązuje do screwball comedy, czyli przedwojennej amerykańskiej komedii, której scenariusz opierał się na konflikcie: stuknięty mężczyzna – silna kobieta. Ozon zradykalizował wątek walki płci (przed wojną umowny). Bohaterka jego filmu, potulna pani domu (Catherine Deneuve), która w wyniku zbiegu okoliczności (strajk) przejmuje fabrykę parasolek należącą do jej despotycznego męża – to symbol kulturowych i społecznych przemian, które we Francji zaczęły się dokonywać w latach 70. Tempo filmu jest zawrotne nawet jak na screw-
MIĘDZY ŚWIATAMI
Rytuał
reż. Mikael Håfström premiera: 1 kwietnia 4/10 Seans grozy dla tradycjonalistów. Uczeń amerykańskiego seminarium zostaje wysłany do Rzymu na szkolenie dla egzorcystów. Chłopak w dzieciństwie napatrzył się na śmierć i nie należy do strachliwych. Dlatego zostaje rzucony od razu na głęboką wodę – zajęcia u ojca Lucasa, który codziennie w porze lunchu wypędza diabła z ciężarnej Włoszki. Sceptyka jednak nie przekonuje ani plucie gwoździami, ani szatańskie jęki. Wkrótce od żarliwości niedowiarka zależeć będzie ludzkie życie. Czy w obliczu dowodów porzuci on swój agnostycyzm? Oto pytanie, które powraca w dziełach gatunku niczym bumerang. Oparty na faktach film Mikaela Håfströma nie wnosi jednak do starej dyskusji nic nowego. Zdaje się sklejonym z zapożyczeń mdłym widowiskiem, które choć klimatyczne, to jednak potwornie się dłuży. Spora w tym „zasługa” odtwórcy głównej roli Colina O’Donoghue – wytwarzającego wokół siebie coś w rodzaju czarnej dziury, do której zapada się filmowa dramaturgia. W końcu nawet Anthony Hopkins, odwołujący się do sztuczek w stylu Hannibala Lectera, nie jest w stanie przywrócić fabule ciężaru, a twórcom pozostaje straszenie naszych zmysłów krzykliwymi efektami. Marne popłuczyny po kultowym „Egzorcyście”. Dorota Smela
foto | materiały promocyjne
reż. John Cameron Mitchell premiera: 29 kwietnia 8/10 W filmie Johna Camerona Mitchella gonitwa za białym królikiem w niczym nie przypomina pogoni, którą odbyła niegdyś Alicja z powieści Lewisa Carrolla. Po drugiej stronie lustra nie ma bowiem krainy czarów, jest chłodna rzeczywistość codziennego cierpienia. Becca i Howie to małżeństwo w średnim wieku, kryjące się w domku na przedmieściach, za białym płotkiem i zielonym trawnikiem. Oboje pielęgnują w sobie smutek po stracie dziecka, lecz z tragedią każde z nich próbuje uporać się inaczej. Kobieta izoluje się od znajomych, skrycie zazdrości swojej siostrze podręcznikowo przebiegającej ciąży. Mężczyzna łaknie za to kontaktu z ludźmi, popala trawkę, zakłada na twarz żelazną maskę spokoju, ale wieczory spędza samotnie, snując wspomnienia o ukochanym synu. Wzięta z oryginalnego tytułu, metaforyczna „królicza nora” jawi się dla nich jako obietnica ostatecznego pogodzenia się ze śmiercią dziecka, przekroczenia chwiejnej granicy pomiędzy emocjonalnymi katuszami a pełną poczucia winy ulgą. Mitchell, oszczędzając widzowi taniego dydaktyzmu, szczęśliwie nie czyni ze swojego filmu nadętego, ekshibicjonistycznego dramatu, lecz kręci taktowną i subtelną opowieść o nadziei przychodzącej w najmniej oczekiwanej postaci. Bartosz Czartoryski
Czarne słońce
reż. Krzysztof Zanussi Premiera: 8 kwietnia 1/10 Jeśli to prawda, że film ma strukturę marzenia sennego, to „Czarne słońce” Krzysztofa Zanussiego jest koszmarem, z którego widz ma ochotę jak najszybciej się obudzić. Zanussi nakręcił „Czarne słońce” w 2007 roku, ale na polskie ekrany film trafia dopiero teraz. Dlaczego? W żargonie marketingowym to kino „wysokiego ryzyka”, to znaczy takie, którego nikt nie chce oglądać. Ani krytycy, ani widzowie. Ani duch święty. Chociaż ten ostatni powinien się filmem Zanussiego zaniepokoić, bo w formie i treści przypomina pogańskie gusła, wskrzeszanie trupów. Trupami są bohaterowie Zanussiego, którzy przed kamerą wyglądają jak ożywione posągi (jeden z nich zagrała legendarna włoska aktorka Valeria Golino), w dodatku posługujące się językiem niczym ze staropolskiego przekładu „Hymnu o miłości”. Trupia jest forma filmowa przypominająca egzaltowany przedwojenny melodramat, w którym wątek kryminalny ogląda się dla odmiany jak komedię. Całość jest do bólu anachroniczna. Wydumane, tragiczne love story (miłość dwojga kochanków rozdziela śmierć jednego z nich) zionie pustką. Panie Zanussi, dajmy spokój zmarłym, nie mogą się bronić! Łukasz Knap
Nieściszalni
reż. Ola Simonsson, Johannes Stjärne Nilsson Premiera: 15 kwietnia 10/10 W tym filmie akcji jest wszystko – bohater (policjant) naznaczony rodzinną traumą, zaskakujące akty rozboju wymierzone w trawiony polityczną poprawnością establishment, pościgi za złoczyńcami lżącymi ład społeczny, przełamywanie totalitarnych wręcz ograniczeń władzy (ale i własnych), pojednanie z samym sobą, a także miłość. Szczęśliwie ta przewrotna fabuła jest jedynie wymówką dla oszałamiających popisów muzyków-terrorystów, których dźwiękowe akrobacje porażają – pomysłowością i chirurgiczną precyzją wykonania. Nie będę więc tłumaczył, co i jak, a tylko polecę najpierw odnaleźć w serwisie YouTube klip zatytułowany „Music for One Apartment and Six Drummers”, który zupełnie wystarczy za rekomendację, a następnie odszukać i czym prędzej zakupić książkę angielskiego krytyka muzycznego Paula Morleya „Words and Music. A History of Pop in the Shape of a City”, którą należy przeczytać możliwie szybko po kinowym seansie. Combo filmu i książki to niezwykła lekcja wyobraźni, która otworzy wam oczy, uszy i umysł na otaczający świat, tkwiące i płynące w nim, przezeń i od niego dźwięki. Maciek Lisiecki
RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA CafÉ Budapeszt Scen. i rys.: Alfonso Zapico
Timof Comics
7/10 Palestyna na przełomie 1947 i 1948 roku. Moment, gdy z tamtego regionu wycofują się Anglicy, a ONZ przedstawia plany podziału obszaru na część żydowską i arabską. Ten historyczny nawias jest tłem dla opowieści o młodym skrzypku, który razem z matką wyjeżdża z Budapesztu do Jerozolimy, by zamieszkać u wuja, właściciela tytułowej kawiarni. „Café Budapeszt” to przede wszystkim opowieść o niuansach, tak w związkach rodzinnych, jak i kontaktach międzyludzkich. Owszem, wspomniana wielka polityka w pewnym momencie istotnie wpływa na losy bohaterów, motywuje ich do działania i zmusza do podejmowania decyzji, ale to postaci i ich charaktery są głównym motorem napędowym konfliktów i relacji. A w umiejętnym budowaniu owych konfliktów
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
komiks książka HIRO
HIRO tekst | Bartosz Sztybor
i relacji – bez zbędnego sentymentalizmu i dosłowności – Alfonso Zapico jest naprawdę dobry. Jest więc tutaj kilka świetnych scen, w których pomiędzy jednymi bohaterami rodzi się uczucie, a pomiędzy innymi piętrzą się niedopowiedzenia. Ta obyczajowość płynie lekko przez karty komiksu i nie hamuje, gdy na pierwszy plan wysuwają się wydarzenia polityczne. Te z kolei zmieniają tylko kontekst, w którym od nowa muszą się odnaleźć wszystkie postaci. „Café Budapeszt” jest – mimo historycznego ciężaru – bardzo kameralnym komiksem, który ustami zwykłych ludzi opowiada o sensie religii i narodowości. O tym, co w życiu jest priorytetem i co można poświęcić, a co czasami trzeba. Wszystko to jest w fabule we właściwy sposób zaznaczone, lecz niestety nie wszystkie rzeczy w tym komiksie właściwie wybrzmiewają. Niektóre sceny, w tym te najświetniejsze, są tylko zajawką czegoś, czemu brak ogólnohumanistycznego dopełnienia. Dlatego „Café Budapeszt” to z jednej strony szczery i autentyczny komiks o przeciętnych Izraelczykach, który nie rości sobie do niczego pretensji, z drugiej – te pretensje ewidentnie posiada (wspomniane tło historyczne). Co w ogólnym rozrachunku, zamiast pomóc, narzuca całości sztuczną „istotność”. W tym kontekście wiele potencjalnie mocnych scen przestaje działać, a całość wydaje się zbyt upolityczniona. I choć kontekst ów można a dla dobra komiksu – nawet trzeba – pomijać, nie zmienia to faktu, że on tam cały czas jest.
Scientia Occulta Scen.: Robert Sienicki Rys.: Łukasz Okólski
Mroja Press
4/10 Mówiąc wprost, chodzi o magię. Rozwijając bardziej tę myśl, chodzi o panią detektyw wplątaną w dość enigmatyczną aferę, początkującego (choć nie do końca) magika i starodawną księgę, która oczywiście nie może – tak, tak, brawa za odkrywczość tej koncepcji – trafić w niepowołane ręce. Gdyby oceniać album „Scientia Occulta” na podstawie nadziei, czym mógłby być, pozytywów byłoby przynajmniej kilka. To bowiem mogła być rozrywkowa rzecz z wysokiej półki, która opowiada wciągającą historię, bawi się wytartymi schematami i drwi z klisz gatunku – w tym wypadku powielanych częściej niż często. Jest niestety zupełnie odwrotnie. Komiks z początku próbuje udawać coś niekonwencjonalnego, podstawia czytelnikowi pod nos zapaszek świeżości, zaś twórcy prezentują z dumą plakietki naczelnych parodystów. Ale już po kilku stronach zaczyna im wyrastać kłamliwy nosek Pinokia. Próbują coś mieszać, żartują ze schematów, ale mimo to wpadają w koleiny sztampy.
„Scientia Occulta” to przewidywalna i niezbyt oryginalna historia, której domniemanej ironii nie uratują cztery żarty o Harrym Potterze. Tym bardziej, że sama fabuła rozbija się o zbędny poziom skomplikowania i błędy warsztatowe. Postaciom brakuje motywacji, ich zachowania są często nielogiczne, a niektóre wątki – pozbawio-
Kraken
Scen.: Antonio Segura Rys.: Jordi Bernet
Taurus Media
7/10 Berneta nikomu przedstawiać nie trzeba. A kto czuje się – że tak to ujmę – w tym temacie zielony, może cofnąć się do poprzedniego numeru i przeczytać, jak niżej podpisany pieje z zachwytu nad umiejętnościami tego rewelacyjnego rysownika. Ważne jest to o tyle, że w „Krakenie” popisuje się w taki sam sposób, jak w „Torpedo”. Z czernią i bielą czyni cuda, szaleje z niesamowitymi perspektywami i zręcznie komponuje plansze. Potrafi tak umiejętnie podzielić każdą stronę, by narzucić czytelnikowi tempo czytania, a przy tym
ne początku i końca – stają się jedynie lichą podpórką sensu całej tej historii. Już sam punkt wyjścia dla całości jest wątpliwy, a kolejne kiksy fabularne (szczególnie te przy głównych zwrotach akcji) pozwalają zakładać, że scenarzysta wymyślał dalszy ciąg na poczekaniu, nie odnosząc się zresztą do wcześniej napisanych stron. Stąd pełno tutaj scen, w których postaci wygłaszają długie tyrady na temat sensu ich wcześniejszych działań – co w dość nieumiejętny sposób łata pozostawione w tyle dziury. Ta narracyjna nieudolność jest tym boleśniejsa, że Robertowi Sienickiemu udało się stworzyć świetnego głównego bohatera (dowcipnego, sympatycznego, którego chce się oglądać), a Łukasz Okólski całość nieźle zilustrował (może poza kilkoma gorszymi kadrami). I akurat te dwie rzeczy – poza tuzinem omówionych wcześniej, które niestety ciągną „Scientię Occultę” mocno w dół – na pewno nikogo nie zawiodą. Następnym razem ma być lepiej!
towarzyszące temu emocje. A tych można znaleźć sporo, co jest oczywiście zasługą Antonio Segury, który jednak – co należy zaznaczyć na początku – scenariuszowym mistrzem na miarę Enrique Sancheza Abuli niestety nie jest. „Kraken” przegrywa z „Torpedo” za sprawą dwóch rzeczy. Brak tu bowiem tak wyrazistego i nieprzeciętnego głównego bohatera, a także perfekcyjnie wyważonego czarnego humoru. Nie zmienia to jednak faktu, że zarówno Segura, jak i „Kraken” posiadają bardzo dużo zalet. Niezwykły jest przede wszystkim fakt, że to opowieść o mieście z perspektywy kanałów, gdzie grasuje tytułowy potwór. Wyobraźnia Segury potrafi zaskoczyć – scenarzysta pokazując, jacy ludzie przebywają pod ziemią, jakie rzeczy można znaleźć w ściekach i jakie perypetie mogą się tam przydarzyć specjalnemu oddziałowi policji, przemyca w nienachalny sposób masę metafor. I choć całość podzielona jest na kilkanaście epizodów, które wydają się być ze sobą niezwiązane i dość słabo się rozkręcają, to w którymś momencie wszystko zaczyna układać się w sprytnie przemyślaną opowieść (na późniejszych stronach powracają nie tylko poznane wcześniej postaci, ale i nierozwiązane sprawy).
www.go-ahead.pl
ZAPRASZA
Twilight Singers Promocja nowego albumu projektu Grega Dulliego!
10.04 STODOŁA / WARSZAWA
ORCHESTRAL FEATURING ORKIESTRA L’AUTUNNO
11.04. SALA KONGRESOWA / WARSZAWA 12.04. ARENA / POZNAŃ
IAMX
Chris Corner z zespołem na jedynym koncercie w Polsce!
16.04 STODOŁA / WARSZAWA
BELLE AND SEBASTIAN Szkoccy mistrzowie eleganckiego indie-popu po raz pierwszy w Polsce!
19.04 STODOŁA / WARSZAWA ARSZAWA SKIEGO / W PYSAD,
P DELLO, HA R O B L O G : GO WYSTĄPIĄ EMBERINENID M E R T E G I HEROES K SOWIŃ 21.06 PAR
15-17 LIPCA JAROCIN FESTIWAL ARSZAWA KIEGO / W
K SOWIŃS 16.08. PAR
NES
: DEFTO WYSTĄPIĄ I INNI
Jeśli chcesz otrzymywać bieżące informacje o koncertach, to zarejestruj się w naszym newsletterze na stronie www.go-ahead.pl Bilety do nabycia: eventim.pl, ticketonline.pl, ticketstore.pl, ticketpro.pl oraz kasy klubu Stodoła
RECENZJE Gry
GRY HIRO
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
tekst |Tomek Cegielski
Killzone 3
Sony Computer Entertainment
PS3
9/10 Po przełomowej dla gatunku first person shooterów drugiej części „Killzone”, wszyscy spodziewaliśmy się prawdziwych fajerwerków po „trójce”. I cóż, fajerwerki z pewnością są, o przełomie na miarę poprzedniej części śmiało jednak możemy zapomnieć. Opowiadane wydarzenia mają miejsce na planecie znanych nam dobrze Helghastów - futurystycznych, zmechanizowanych pseudo-nazistów. Jako żołnierze Rico i Seva musimy zapobiec zagładzie, do której chcą doprowadzić czarne charaktery. I tu napotykamy na największy mankament nowego „Killzone”. Fabuła jest naiwna jak dziecko w przedszkolu. Mimo świetnie zrealizowanych cut-scenek, gra nawet nie otarła się o rewelacyjny epicki klimat, który towarzyszył na przykład konkurencyjnemu „HALO”. Pomijając niezbyt ciekawą historię, w której bierzemy udział, o „Killzone 3” można mówić w prawie samych superlatywach. Produkt ten ma praktycznie wszystkie cechy, które powinna mieć dobra strzelanka – ciekawe bronie, rewelacyjną grafikę, wyśmienitą animację, zróżnicowane misje i levele. Wszystko jest. Będziemy mieli możliwość latania jet-packiem, sterowania mechem, nie zabraknie również pościgów po ruinach miasta. A wszystko to urozmaicone jeszcze wykonywaniem całkiem efektownych egzekucji na przeciwnikach, jeżeli ci znajdą się w zasięgu ramienia. Jedyna rzecz, która irytuje podczas rozgrywki, to ułomny system chowania się za przeszkodami terenowymi. Niejednokrotnie nie możemy schować się za murkiem, ponieważ nasza postać nie potrafi wystarczająco nisko przykucnąć... Całości dopełnia wzorcowo zrealizowany tryb multiplayer oraz tryb kooperacji w trybie kampanii. „Killzone 3” to FPS najwyższej próby, który nie jest jednak w żaden sposób przełomowy.
Dragon Age II Electronic Arts
PC, PS3, Xbox 360
8/10 Druga część „Dragon Age”, uważanego za swoistego następcę „Baldur’s Gate”, wprowadza do serii wiele nowości, zrywając z konwencją taktycznego RPG. Podobnie jak w przypadku poprzednika, gra osadzona została w quasi-tolkienowskim świecie pełnym krasnoludów, elfów i im podobnych. Gracz wciela się w postać spłukanego uchodźcy, który podczas przeżywanych przygód przechodzi transformację – od zwykłego tułacza aż do legendarnego bohatera. Fabuła zostaje przedstawiona z perspektywy postaci wspominających dawne wydarzenia. Autorzy wyraźnie chcieli upodobnić nowego „Dragon Age” do innej gry RPG ich autorstwa – „Mass Effect”. Nasz bohater zostaje przedstawiony dokładniej niż dotychczas, mamy jednak mniejszy wpływ na jego ukształtowanie. Nie możemy wybrać mu rasy czy też charakteru, rozwój postaci jest bardzo uproszczony, a dostępne klasy to jedynie wojownik, łotr i mag. Znaczącej przemianie uległ także tryb walki. W poprzedniej części starcia polegały jedynie na wydawaniu komend i obserwowaniu skuteczności obranej taktyki. W „dwójce” sterujemy postacią w czasie rzeczywistym i sami zadajemy ciosy. Wygląda to nieco niezgrabnie, ale z pewnością gra zyskała dzięki temu na dynamice. Jednym z największych mankamentów „Dragon Age II” są na-
potykane postacie oraz dialogi. Bohaterowie często są zupełnie bezpłciowi i niecharyzmatyczni. Co więcej, rozmawianie z nimi zostało fatalnie zrealizowane. Nakazujemy naszej postaci wypowiedzieć jakąś kwestie, po czym ta mówi zupełnie co innego. W tej sytuacji trudno utożsamić się z prowadzonym przez nas herosem, kreowanie jego osobowości dostarcza więcej frustracji niż satysfakcji. Na szczęście poprzez swoje decyzje możemy w znacznym stopniu wpływać na dalszy rozwój wydarzeń i gra nie jest do końca liniowa. Grafika prezentuje się przeciętnie – raz mamy piękne lokacje, raz fatalne tekstury, za to muzyka nie pozostawia wiele do życzenia. Nowy „Dragon Age”, mimo swoich mankamentów, stanowi kawał ciekawej, długiej przygody, w której poleciłbym zasmakować wszystkim miłośnikom gatunku.
50
RECENZJE
R
Moje HIRO
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
GDZIE ZAKISIĆ? tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | maciej szumny
Najbardziej polskie jedzenie na Wyspach Zielonego Przylądka to pierożki w chińskim barze. Smażone, z kapustą w środku. Czasami można zobaczyć, jak Pan Chińczyk nakłada pałeczkami kapuściany farsz na ciastowe kółka i zręcznie zlepia je palcami. Kapusta słodka, bo kiszonej nie uświadczysz. W ogóle tu nic nie zakisisz.
Podejrzana chińska cola okazała się być “milk drinkiem”. W tle bar, ale lepiej nie patrzeć
Sam chiński bar nie ma nazwy, przechodziłem obok niego wiele razy i nigdy nie zauważyłem, że tu takie specjały serwują. Obok Pana Chińczyka jest tam jeszcze Pani Chinka, jego żona. W odróżnieniu od męża jest bardzo miła i udaje nam się bez przeszkód porozumieć moim portugalskim z polskim akcentem i jej portugalskim z chińskim akcentem. Poza tym grzyb na ścianie (więc pierogi są praktycznie wigilijne), pety na podłodze i puszki z chińskimi napojami, które kuszą, ale jeszcze nie spróbowałem, bo się trochę boję. Może to nie cola w środku, tylko gazowany sos sojowy? Dlatego wolę się nie rozglądać, tylko patrzeć na ulicę i wymieniać uśmiechy z przechodniami. Albo częstować ryżem chłopaków w szkolnych mundurkach, którzy wpatrywali się w moje tatuaże, aż w końcu zdecydowali się wejść i obejrzeć je z bliska. Dasz takiemu ryżu, a już nazywa cię swoim amigo i prosi o pieniądze. Tak, jestem twoim przyjacielem? To jak mam na imię? Przedstawiłeś mnie swoim znajomym? Zaprosiłeś do domu? To przestań z tą przyjaźnią i zapomnij o kasie! To, że na targu ze świeżymi warzywami czy w porcie, gdzie kupuję ryby prosto z oceanu, płacę więcej, bo mam białą skórę, to wiadomo. Ale skąd niektórzy się dowiedzieli, że jeśli chodzi o obuwie, to tylko do mnie należy uderzać? Ostatnio ciągle jestem zaczepiany pytaniami o buty. Może widać
przez okno ten regał na książki z równo poustawianymi parami obuwia? A może jakimś cudem domyślili się tych wszystkich pudełek schowanych w szafie? Nie mam pojęcia. Ale buty to nie tylko mój problem. W nowej pracy, chyba drugiego dnia od mojego debiutu, odbyły się próbne alarmy. Kiedy jest taki: „ŁIŁ ŁIŁ ŁIŁ ŁIŁ!!!”, należy schować się pod biurko, a kiedy taki: „ŁE ŁO ŁE ŁO ŁE ŁO!!!” – czym prędzej wybiec z budynku. I przy tym drugim, kiedy umieraliśmy ze śmiechu, bo takie alarmy są bardzo zabawne (gdy są próbne), moja nowa koleżanka Claudia (niesamowita laska z wydziaranymi plecami) zapytała: „Mogę iść w szpilkach czy muszę na płaskim?” Oczywiście, że w szpilkach! Przecież ten fałszywy pożar mogą gasić przystojni panowie strażacy! Może nawet prawdziwi? W ogóle w pracy jest fajnie. Jest Claudia i Luisete, dzięki którym wiem kto, co, gdzie i kiedy. Kiedyś o tym wszystkim napiszę. Są też moje chłopaki, Do i Zeto, których jestem przełożonym i którzy, wydaje mi się, całkiem mnie lubią, bo staram się być przeciwieństwem wszystkich swoich dotychczasowych szefów, którzy wywoływali u mnie ból żołądka. Czasem sobie siadamy gdzieś na tarasie i rozmawiamy o życiu, miłościach, dzieciach i psach, przyszłości, samochodach, albo o Polsce. I wszystko, co ma być zrobione, jest zrobione. Albo i więcej. Do i Zeto mówią do mnie MaCIEK – akcentując ostatnią sylabę. I muszę im tłumaczyć, że to przecież MAciek – druga sylaba od końca. Język polski, lekcja pierwsza. Na zewnątrz mojego biura są dwa psy: Surizo i Szupiska. Surizo znaczy „uśmieszek”, bo pies ma wystające dolne zęby i wygląda, jakby się ciągle uśmiechał. Z Szupiską, która rozbraja mnie swoim lokalnym, acz polsko brzmiącym imieniem, mają ośmioro szczeniąt, które mieszkają w małej budce. Przyniosłem im mój stary sweter, codziennie dokarmiam i się z nimi bawię, tak więc, jak widać, jestem bardzo zajęty. Tymczasem moja Szczebrzeszynianka, która zamieniła się z psiej dziewczynki w dojrzałą psią kobietę, uwodzi wszystkie psy w okolicy. Ale szczeniąt mi już wystarczy. Na koniec, robiąc kółko i wracając do tematu polskiego jedzenia, przyznam szczerze, że tęsknię za pietruszką i selerem. Dziwię się, dlaczego nie można tu tego dostać. Jest marchew, jest por, a gdzie reszta włoszczyzny? Przez to nie mogę ugotować prawdziwego rosołu. Może poproszę Piotrka, który ma mnie wkrótce odwiedzić, żeby przywiózł mi kilka sztuk? I żurki i białą kiełbasę na święta. Po raz pierwszy będę musiał sam ugotować barszcz. Bo do tej pory zawsze gotowała mama...
Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka.
52
FELIETON