ISSN:368849
NR 20
www.hiro.pl
W DOBREJ STYLÓWIE
foto okładka | marla nowakówna
INTRO Redaktor naczelny: Grzegorz czyż grzegorz.czyz@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: marla nowakówna marla.nowakowna@hiro.pl
Promocja, internet: andrzej cała
andrzej.cala@hiro.pl
Reklama: Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
michał panków
michal.pankow@hiro.pl
Współpracownicy:
piotrek anuszewski, jerzy bartoszewicz, karolina bielawska, tomek cegielski, artur cichmiński, bartosz czartoryski, piotr czerkawski, piotr dobry, karolina dryps, małgorzata dumin, marek fall, zdzisław furgał, marcin flint, piotr gatys, małgorzata halber, aleksander hudzik, mateusz jędras, marcin kamiński, łukasz knap, łukasz konatowicz, dawid kornaga, adam kruk, łukasz majewski, sonia miniewicz, jan mirosław, anna mrzygłodzka, maciek piasecki, jan prociak, jakub rebelka, kasia rogalska, dagmara romanowska, marek j. sawicki, dorota smela, jacek sobczyński, filip szałasek, bartosz sztybor, maciej szumny, patrycja toczyńska, marek turek, dominika węcławek
Moda, która wraz z pojawieniem się pierwszych niezależnych magazynów lifestylowych przed dekadą stała się obsesją miejskich elit, jest dziś następnym po tańcu ogólnonarodowym szaleństwem. Filozofia no logo wyparowała równie szybko, jak wcześniej zaświtała, i żyjemy znów w epoce metek, choć już bez głównego sprawcy ich renesansu – Steve’a Jobsa. „HIRO”, które ukazuje się od 11 lat, było zawsze w centrum tych przemian. Dziś, z okazji 2. rocznicy istnienia jako magazyn nieodpłatny i 20. numeru w takiej formule, zmienia się samo. Zmienia i celebruje. Najpierw 29.10 w łódzkim Bagdad Café w ramach afteru Fashion Week, następnie 18.11 na naszej urodzinowej fecie w stołecznym Urban Garden, gdzie ogłosimy nominacje do nagród SUPERHIRO 2011. Ich rozdanie już w lutym 2012 i to dopiero będzie wydarzenie! By wbić się na każdą z tych imprez, śledźcie nas na Facebooku!
Projekt graficzny magazynu i strony internetowej: marla nowakówna
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22)8909855 Prezes wydawnictwa: krzysztof grabań kris@hiro.pl
Dyrektor ds. administracji i dystrybucji: dominika rokosz dominika.rokosz@hiro.pl
06. 24. 28. 38. 40. 44. 48. 50.
łona & webber: teoria ewolucji megahiro: moda polska w procesie sesje: polak, zacharski, wójcik & krawiec żywe trupy: śmierć kroczy między nami gry społecznościowe: jedna pani drugiej pani kalifornijska scena niezależna: rodzynki w placku tortilli beavis & butt-head: he, he, hehehe achtung baby: geniusz w kanciapie
www.hiro.pl e-mail: halo@hiro.pl
Informacje o imprezach: HIROZDZIRO.PL Społeczność: facebook.com/hirofree.fb
miejsca, w których jesteśmy:
comernet sp. z o.o. ul. Głuska 6 20-439 Lublin
Szukamy ludzi do biura reklamy. Propozycja dotyczy wyłącznie osób z co najmniej rocznym doświadczeniem w sprzedaży, kreatywnych, upartych. Jeżeli spełniasz te warunki i chcesz z nami pracować, wyślij swoje CV na adres: rekrutacja@hiro.pl Jeżeli fotografujesz, jesteś modelką, stylistką, projektantem, grafikiem, robisz muzę lub masz zdolności organizacy jno-producenckie, wyślij do nas swoje portfolio. Szukamy chętnych do współpracy. Adres: portfolio@hiro.pl
URBAN GARDEN W WARSZAWIE W sercu stolicy wyrósł wreszcie klub, który wziął pod swoje skrzydła spragnionych kulinarnych doznań imprezowiczów. Tradycyjna pizza, naleśniki, włoskie kanapki – świetna alternatywa dla okolicznych mdłych kebabów. Flagowe aftery na Przeskok 2 trwają od 4 do 8 nad ranem w każdy weekend.
QUIKSILVER SHOP W SILESIA CITY CENTER Nowy Quiksilver Shop w centrum handlowym Silesia w Katowicach. Znajdziecie tu marki: Quiksilver, Quiksilver Women, Roxy, DC, Freedom Dolly, Lib Technologies. Sklep zapowiada, że będzie wspierał lokalną scenę snowboardową i deskorolkową. Od tego numeru znajdziesz tam również „HIRO Free”!
ŁONA & WEBBER
teoria ewolucji tekst | marek fall
foto | materiaŁy promocyjne
Człowiek nie jest taki, żeby poważnie nie pogadał. zatem Gadamy Z panem Zielińskim (Jeremim Przyborą krajowego rapu) i panem Mikoszem (producentem i aktorem). Zwłaszcza że nadarza się okazja, czyli premiera jednego z najgorętszych tytułów tegorocznej jesieni − „Cztery i pół” Łony i WeBBEra. Po „Nie pytaj nas” nie mogę rozpocząć tej rozmowy inaczej, jak od pytania: co słychać? Łona: U nas jest „dziesięć”, czyli doskonale. Wszystko idzie mniej więcej tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Mamy dużo pracy… Webber: I jakoś leci. Zanim porozmawiamy o sztuce, chciałem zapytać o kredyt. Macie z tym problem czy podpinacie się pod modny temat pokoleniowy? Webber: Mam kredyt w złotówkach, więc jestem raczej spokojniejszym człowiekiem. Choć niewiele spokojniejszym. Łona: Ja kredytu nie mam w ogóle, natomiast mam kilku znajomych, którzy zadłużyli się we frankach. Byłem wielokrotnie świadkiem tego, jak cierpieli nawet zanim zaczęło się to ostatnie szaleństwo. Teraz dopiero rwą włosy z głowy. To nie jest bynajmniej wywiad do „Pulsu Biznesu”, ale zastanawiało mnie czy w Polsce artysta sceniczny nie ma problemu ze zdolnością kredytową. Łona: Mnie też to zastanawiało, nigdy jednak do tego stopnia, żeby spróbować (śmiech). Przejdźmy zatem do „Cztery i pół”. Łona, zgorzkniałeś? Łona: A skąd! Oczywiście jeśli porównuje się nieustannie naszą ostatnią płytę do „Końca żartów”, to widać subtelną różnicę. Ponurakiem wprawdzie nie zostałem, nie jestem też jednak beztroskim, naiwnym dziewiętnastolatkiem. Dojrzałem do pewnych rzeczy i – co chyba naturalne – nie we wszystkim już jestem aż tak naiwnie optymistyczny. Ale zgodzisz się, że nigdy przedtem nie byłeś tak bezpośredni i dosłowny w tym, co nawijasz? Łona: Inaczej to widzę, a – wierz mi – mam najbliżej. „Cztery i pół” jest albumem różnorodnym, to jest suma stanów, które towarzyszyły mi od „Insertu” – to po pierwsze. Po drugie, starałem się sięgać po nieco inne środki wyrazu. Odradzam odbieranie tej płyty bezpośrednio i dosłownie. Tysiące razy pytano Cię o kwestie pokoleniowe i zawsze od tego uciekasz. Mam jednak wrażenie, że tym razem nagrałeś kawałki, które dość jednoznacznie uderzają w takie nuty. Łona: Nie da się napisać hymnu pokolenia z premedytacją. To musi powstać samoistnie; hymnem po-
06 info
www.hiro.pl
kolenia coś może się najwyżej okazać. Inna sprawa, że dziś patrzę na swoje pokolenie nieco szerzej niż parę lat temu. Na samego siebie zresztą też, jestem w końcu częścią tego pokolenia. Stąd te nieszczęsne refleksje natury ogólniejszej. Tym nowym kierunkiem nie leczysz trochę kompleksu bycia sympatycznym publicystą i optymistą z dobrego domu? „Nie pytaj nas” to czasem nie twoje „Butelki z benzyną i kamienie”? Łona: Nie spłycaj „Nie pytaj nas”; ten singiel nie jest sposobem, żeby zerwać z przeszłością i odciąć się od wizerunku rapera inteligenckiego czy inteligentnego, czy obu naraz. Ba, cała ta płyta jest zupełnie pozbawiona podobnych intencji. Uważne słuchanie naszych płyt pozwoliłoby uniknąć takich wniosków. Najprościej postawić obok siebie „Koniec żartów” i „Cztery i pół”, by wskazywać różnice, ale jeżeli dodasz do tego wszystko, co wydaliśmy w międzyczasie, to otrzymasz płynną i naturalną ewolucję. Zbliżasz się powoli do trzydziestki. To ważny wiek, w którym podejmuje się też ważne decyzje. A jak pokazuje historia – robi się też ważne płyty. Łona: A skąd taki pomysł, że my jesteśmy w okolicach trzydziestki? My jesteśmy dużo młodsi (śmiech). Wiele spraw przed nami, jeśli chodzi o młodość. Nie ma co ich odkładać. Nadszedł ten moment, żeby zrobić wszystkie te rzeczy, których człowiek nie zrobił między 18 a 28 rokiem życia. Z wiekiem zmieniła ci się optyka? Łona: Właśnie nie bardzo. Niestety mimo usilnych starań, wielu prób i wyrzeczeń, cały czas nie udało mi się rozpocząć normalnego życia. Wiesz, takiego życia ustabilizowanego trzydziestolatka. W „Patrz szerzej” rymujesz o tym, że uczysz swoje dni zmiany perspektywy. Ten numer można odnieść do zawartości tekstowej całego krążka? Bo mnie najbardziej rzuca się w uszy na „Cztery i pół” próba zrównoważenia obserwacji problemów w skali mikro i marko. Łona: Nie, to raczej próba mówienia, nie tylko o problemach zresztą, w skali makro, poprzez skalę mikro, próba ujęcia ogółu przez detal. To akurat nic nowego, nowe są natomiast owe makro-kwestie, detale, które te kwestie opisują, i sposób, w jaki to robią. Frapuje mnie „Nie ma nas”. Brak życzliwości i uczucie bycia „obcym wśród swoich” to jest nasza lokalna specyfika? Łona: Chciałbym, żeby to nie było polską specjalnością, ale każdy, kto wraca do Polski z południa, zachodu czy skądkolwiek, boleśnie doświadcza tego polskiego stylu bycia, tej typowo tutejszej bezinteresownej nieprzyjaźni. Nie wiem, czy to fakt, że jesteśmy Chrystusem narodów, czy doświadczenia powstańcze, czy jeszcze co innego sprawia, że nie potrafimy być życzliwymi dla innych? A jak jest ze „Szkoda zachodu”? Coś konkretnego sprowokowało cię, by zrobić numer poświęcony tendencjom antywolnościowym? Łona: Zawdzięczamy to staremu swojskiemu szowinizmowi i ksenofobii, obecnym od dawna w środowiskach „narodowych” i nacjonalistycznych. Rzecz nienowa, a i ja poświęciłem jej już parę wersów wcześniej. Ostatnio jednak ta hydra jakby mocniej łeb podnosi, stąd reakcja w formie „Szkoda zachodu”. Podobno jest tak, że z biegiem czasu ludzie dzielą się na dwie grupy. Na tych, którzy nabierają dystansu, i na tych, którzy zupełnie go tracą. Która grupa jest ci bliższa? Łona: Niewątpliwie w wielu kwestiach zupełnie straciłem dystans, w paru też go nabrałem. Człowiek nie jest taki prosty (śmiech). Nie stać mnie chyba na precyzyjną odpowiedź na to pytanie. Nie jestem aż takim egocentrykiem, by cały czas oglądać siebie pod lupą. Czy ty jesteś prawdziwym raperem? Łona: Najprawdziwszym! I to na cały etat. Płyty powstają w istotnie niemałych odstępach czasu, ale to dlatego, że wydawanie albumu co roku nieuchronnie prowadziłoby do powielania tych samych pomysłów. Słabo bym się bawił, mówiąc o tym samym i do tego w ten sam sposób. Webber: Wielu artystów – i nie chodzi tylko o polski hip-hop – wie, że najlepiej koniunkturę nakręcić kolejnym albumem. Uważam, że z tej choćby przyczyny większość z nich jest po prostu marnej jakości. Wiadomo, że trzy i pół roku to jest sporo. Ale musi być jakiś odstęp, by nabrać dystansu i świeżości. Jeżeli ktoś trzy miesiące po nagraniu płyty wchodzi do studia i nagrywa następną, to nie ma szans na wyciągnięcie wniosków. Rzadko obserwuję, żeby za tym szedł progres i poziom. Zmiany wtedy są najwyżej zamarkowane, bo co się może zdarzyć przez rok? Numer „HIRO”, w którym pójdzie ta rozmowa, wyjdzie w pierwszej połowie października, więc może byś się zadeklarował, na kogo zagłosujesz w wyborach? Łona: Ani myślę. Choć głosować pójdę.
Zrobiło się poważnie. Nawinąłeś dawno temu: Czy to, kurcze, było zawsze tak jak teraz, żeby szkołę nazywać imieniem Andrzeja Leppera. Z uwagi na ostatnie wydarzenia i ich oddźwięk myślisz, że to może się naprawdę zdarzyć? Łona: Kiedy dowiedziałem się o tym, że Lepper popełnił samobójstwo, to było mi go po ludzku żal, bo wiadomość o tym, że człowiek przegrywa w ten sposób, zawsze jest smutna. Jeśli chodzi o ocenę jego działań politycznych – naprawdę trudno ją zmienić. W Polsce jest wprawdzie niegłupi zwyczaj, by przez jakiś czas po śmierci milczeć o wadach nieboszczyka, natomiast nie wierzę, by Lepper zapisał się w podręcznikach historii złotymi zgłoskami. A jeżeli tak będzie i tekst „2050” stanie się proroczy, no to niech nas wszystkich szlag. Pytałeś wcześniej o to, co się we mnie zmieniło. Przez całe życie mogłem w trakcie wywiadu zapalić papierosa. A teraz nawet to mi zabrali...
tour de ville Freestyle’owa kolekcja adidas Originals ST znowu podbija miejskie ulice. W jesienno-zimowej odsłonie każdy fan skate’owego looku znajdzie coś dla siebie. To już druga odsłona freestyle’owych ciuchów dla ludzi, którzy lubią miejskie sporty i cenią sobie wygodę w codziennym ubiorze. Jeśli lubisz skakać na BMX-ach, śmigać na desce czy zwyczajnie spędzać aktywnie czas ze znajomymi, to ta kolekcja z pewnością przypadnie ci do gustu. To, co inspiruje markę adidas Originals przy tworzeniu kolekcji ST, to właśnie aktywne miejskie życie. Szczególnie polecamy wam damską część kolekcji, w tym szarą bluzę z freestyle’owym nadrukiem, idealną na wieczorny tour po mieście. Ubrana w nią będziesz przyciągać uwagę i wyróżniać się w miejskiej przestrzeni!
wrzuć je na fejsa Te okulary Quiksilver Ferris z czarnymi prostokątnymi szkłami na ostre słońce – plażę, wodę, góry – są obiektem westchnień wielu. Ale nie dla ciebie – nie wzdychaj, tylko wygraj je i niech twoja twarz będzie należycie przyozdobiona! Na naszym fan page’u w serwisie Facebook znajdziesz konkurs Quiksilvera, który możesz wygrać, wytężając odrobinę swój mózg. Szukaj „HIRO Free” na Facebooku teraz!
Fisz powiedział mi kiedyś fajną rzecz zaraz po wyborach w 2007 roku: Tamtym nie wierzyłem, a tych się boję. Jak rozwiążesz problem przy urnie? Łona: Za każdym razem stosuję inna metodę i przyznam, że to często jest improwizacja nad kartką – długie rozmyślanie zakończone zwykle wyborem najmniejszego, o ile to możliwe, zła. Mój Boże, gdyby byli jeszcze politycy, na których można by zagłosować z czystym sumieniem! Choćby na najmniejszej liście, ech... Mimo wszystko jesteś politycznie kojarzony z III RP, „Gazetą Wyborczą” i Platformą Obywatelską. Łona: Doskonale operujesz kliszami. Nie można jednak tego wszystkiego wrzucać do jednego worka. Czy Platforma to partia, która kieruje się takimi wartościami, jak wolność jednostki i liberalizm? Nic podobnego. Oni się czasem ubierają w takie szaty, ale tak naprawdę są zwykła partią władzy. Nic wartego polecenia.
www.hiro.pl
info 07
festiwale
unsound festival Krakowskiego Unsoundu od kilku lat już właściwie nie trzeba reklamować. Rzut oka na line-up wystarczy, żeby ocenić potencjał tego specjalnego tygodnia w środku października. Jak co roku organizatorzy sprowadzają do Małopolski chyba połowę liczących się obecnie artystów z kręgów taneczno-eksperymentalnych, ubierając program w ramy teoretyczne luźno związane z zapraszanymi wykonawcami. Tym razem programowi przyświeca „Future Shock” – książka futurysty Alvina Tofflera i film dokumentalny na jej podstawie z Orsonem Wellesem w roli narratora. Będzie dużo retrofuturyzmu, obiecanych przyszłości, które nigdy się nie wydarzyły, i dobrych melanży w rozmaitych krakowskich lokalach o charakterze towarzyskokulturalnym. Dla fanów wytwórni pokroju Hyperdub i Not Not Fun to z pewnością najlepszy polski festiwal w ogóle, a ludzie nie mający czasu na słuchanie niszowych empetrójek po nocach znajdą tu nie tylko przegląd najnowszych zjawisk zza konsolet, ale też solidną lekcję historii muzyki zwanej w czasach Tofflera elektronową – przyjedzie nawet sam Morton Subotnick, pradziad kombinowania przy taśmach i pokrętłach. Zagra nam też ładnie ojciec muzyki techno Juan Atkins, porozmawiamy z ekspertami od rytmicznej elektroniki z całego świata, zobaczymy kilka obskurnych filmów sci-fi i po raz kolejny przybijemy piątki kilku polskim gwiazdom – od Morettiego po Jacaszka. Rozumiem, że się widzimy. MATEUSZ JĘDRAS
free form festival Na stronie Free Form Festivalu można przeczytać, że celem imprezy „jest wskazywanie nowych światowych trendów muzycznych i artystycznych”. To raczej zmyłka. Gwiazdami FFF regularnie są wykonawcy dość bezpieczni lub tacy, którzy okres przecierania szlaków mają za sobą. W tym roku wystąpi chociażby duet Lamb, który zasłynął w drugiej połowie lat 90. połączeniem drum’n’bassu z piosenkowością czy elektroniczno-organiczny islandzki zespół Múm, uwielbiany niegdyś za debiutanckie „Yesterday Was Dramatic Today Is OK”. Zagra też, po raz pierwszy w Polsce, The Streets. Projekt Anglika Mike’a Skinnera zdobył w poprzedniej dekadzie ogromną popularność dzięki albumom „Original Pirate Material” i „A Grand Don’t Come For Free”. Na tych płytach Skinner deklamował (raperem raczej nie należy go nazywać) swoje liryki o życiu młodego człowieka w Wielkiej Brytanii (zatem blanty, curry i browary) na tle garage’owych produkcji. Wykonawca ze swoim zespołem miał pojawić się w czerwcu na Orange Warsaw Festival, ale występ odwołano. Koncert na Free Formie może być ostatnią okazją, żeby zobaczyć The Streets na żywo – Skinner zapowiedział, że tegoroczny album „Computers and Blues” będzie jego ostatnim nagranym pod tą nazwą. Niewykluczone jednak, że najciekawsze rzeczy wydarzą się na drugiej scenie. To na niej wystąpi Pascal Arbez, czyli Vitalic, autor słynnych tanecznych singli „Poney” i „My Friend Dario”. Tam też zagra belgijski disco duet Aeroplane, twórcy jednych z najlepszych remiksów ostatnich lat – czasami lepszych od oryginałów (patrz: „Paris”
Friendly Fires). Będzie i krajowa perełka na Second Stage’u – Rebeka. Projekt Iwony Skwarek z zespołu Hellow Dog i Bartosza Szczęsnego, wschodzącej gwiazdy polskiej elektroniki. Rebeka nie ma jeszcze płyty, ale ma bardzo mocne numery z pogranicza zgrzytliwego electro i mrocznego italo. Free Form Festival ma swoją ciepłą niszę – gdzieś pomiędzy populistyczną tanecznością Selectora i eksperckim wyciągiem z elektroniki Audioriver. Fajnie, że oprócz mocnej reprezentacji weteranów (a będzie też Miss Kittin i Mr. Oizo) będzie też i dawka świeżości. ŁUKASZ KONATOWICZ www.hiro.pl
foto | materiaŁy promocyjne
ars cameralis
Tegoroczny listopad należy bez wątpienia do Ars Cameralis. Festiwal, który słynie ze swojego interdyscyplinarnego podejścia, obchodzi właśnie swoją 20. edycję i kusi mnogością artystów, rozciągniętych w czasoprzestrzeni jesiennego województwa śląskiego. Fani muzyki alternatywnej nie mogą przegapić występu amerykańskiego songwritera Billa Callahana, który tropem tegorocznej płyty powinien nakreślić nam „Apokalipsę”, odwiedzającego Polskę już drugi raz w tym roku folkowego bandu Fleet Foxes, a także pieśniarki z Portland – Aleli Diane, wciąż chyba mało u nas znanej. Zagra kultowy Stephen Malkmus, krautrockowcy z Faust, John Grant, I Got You On Tape i Asi Mina. Ponadto pojawi się legendarna Jane Birkin. Zachwyceni będą wielbiciele muzyki elektronicznej – Alexa Gonzaleza w Polsce mogliśmy już gościć, ale to nie zmienia faktu, że warto zobaczyć, jak radzi sobie Francuz zaledwie miesiąc po wydaniu nowej płyty M83 „Hurry Up, We’re Dreaming”. Ale to nie wszystko – śląskie kluby będą gościć też trio z Los Angeles The Glitch Mob, przedstawiciela londyńskiej wytwórni Ninja Tune Kanadyjczyka Kid Koalę oraz eksperymentatora i mistrza sampli El Guincho z Hiszpanii. Na Śląsku będzie też bardzo klasycznie (do Katowic powróci orkiestra muzyki dawnej Concerto Köln), jazzowo (Piotr Damasiewicz z Orkiestrą Aukso) czy ambientowo (Edison Woods). Festiwal stawia też na teatr (zobaczymy dwa nowe spektakle Jana Klaty) oraz fotografię (będzie można zobaczyć wystawę nowojorskiej artystki Collier Schorr, która zabierze nas w świat dorastania i niewinności). Do zobaczenia na Śląsku! zdzisław furgał
płaskie (na) deski Na nowy sezon Roxy wypuściło model butów CLEM. Jest to propozycja dla dziewczyn, którym nieobce są sportowe wyczyny. Porządnie wykonane, mocne i stylowe, jak zawsze w Roxy. Tradycyjna kolorystyka marki sprawia, że pasują zarówno do dresu, jak i do dżinsów. Idealne na dechę i do lansu pieszego. Sprawdźcie też odjazdowe propozycje snowboardowe w sklepach Roxy.
let’s vagabond Jesień/zima 2011 w Vagabond to powrót do korzeni marki! Ten sezon to zarówno solidne wykończenia butów, zestawione ze smukłą linią cholewki inspirowanej latami 70., ale też ciężkie modele nawiązujące do grunge’owej mody lat 90. Kolekcja inspirowana pełnym energii Madrytem prezentuje ciekawe zestawienia różnych faktur i materiałów – to one grają główną rolę, detale tym razem lekko odchodzą na bok. Wszystko w ciepłych, delikatnie przygaszonych barwach jesieni!
koncerty
anna calvi tekst | grzegorz czyż
Gdy widziałem cię występującą na OFF Festivalu, pomyślałem sobie, że trochę przypominasz dziewczyny z teledysku „Addicted To Love” Roberta Palmera.
Nigdy nie starałam się kokietować publiczności w ten sposób, taka postawa jest mi zupełnie obca.
A czy myślisz, że twój seksowny image pomógł ci w karierze? Tacy spośród wielbicieli twojego talentu jak Nick Cave zdają się być wyczuleni na tym punkcie...
Myślę, że nie zaszkodził. Ale do Nicka w równym stopniu przemówiła na pewno moja twórczość. Będąca nieśmiałym i bladym odbiciem jego twórczości. Skoro już o inspiracjach mowa, to oprócz tej wiadomej i podawanej przez wszystkich – mianowicie PJ Harvey – ja słyszę w twojej muzyce wiele z ducha dokonań Jeffa Buckleya.
foto | materiaŁy promocyjne
Oczywiście uwielbiam Jeffa Buckleya! To jasne, że przez lata inspirowała mnie jego muzyka. Mój styl gry na gitarze elektrycznej jest zaczerpnięty w dużym stopniu ze sposobu gry Jeffa.
Jesteś klasycznie wykształconą skrzypaczką, od dziecka grałaś na tym instrumencie. Sądziłaś przed laty, że skończysz jako rockmanka?
Gdy byłam dzieckiem, najbardziej chciałam zostać malarką. Najbardziej moją wyobraźnię rozbudzały wtedy sztuki plastyczne, tacy twórcy jak Paul Cézanne czy Paul Gauguin. Zresztą nawet później, gdy przewijałam się już przez pierwsze zespoły, nie traktowałam tego do końca serio. Ale w którymś momencie to przyszło. Czy pracujesz już nad następnym albumem?
Tak, pisżę nowe piosenki, kiedy tylko mogę. Będę chciała przystąpić do nagrywania nowego materiału zaraz na początku przyszłego roku. Myślę, że będzie się sporo różnił od debiutu.
nneka
tekst | andrzej cała
17.10, PALLADIUM, Warszawa
Wydaniu „Soul Is Heavy” towarzyszy nieporównywalnie większe zainteresowanie niż w przypadku twoich poprzednich płyt. Odczuwasz w związku z tym presję, podwyższone ciśnienie? Nneka: Staram się o tym nie myśleć. Moim zadaniem było nagrać
jak najlepszą płytę, dać fanom dużo radości, a cała reszta nie jest już zależna ode mnie. Naturalnie cieszy mnie, że o płycie sporo się mówi przed premierą, ale to po prostu dowód na to, że decyzja o tym, aby w pełni poświęcić się pasji, była słuszna. A nie jest tak, że w pewnym momencie ta pasja stała się po prostu pracą?
Nigdy w ten sposób nie myślałam! I nie chcę nawet tak myśleć. To, że mogę się utrzymywać robiąc to, co kocham, jest wielkim darem, błogosławieństwem. Trudno jest w czasach wszechobecnej komercji, spłycania muzyki nagrywać coś z przekazem, z drugim dnem?
Nagrywać nie jest trudno, ale już trafić z tym do szerszego grona na pewno tak. Większość osób woli słuchać rzeczy mniej ambitnych, mniej absorbujących, żeby nie analizować tekstów czy nie skupiać się na smaczkach w muzyce. To nie jest dobre. Za mało uwagi poświęca się takim artystom jak The Roots, Erykah Badu, którzy nagrywają i mądrze, i ciekawie. Czy współpraca z Black Thoughtem, raperem The Roots, to największe osiągnięcie w twojej karierze?
Nie wiem, czy największe, mam nadzieję, że takie jeszcze przede mną. Na pewno jednak to coś, z czego jestem bardzo dumna. Nie każdy może doświadczyć czegoś takiego, a mi się udało i to już na trzeciej płycie. Pamiętasz swoją poprzednią trasę po Polsce?
Oczywiście! Byłam bardzo zaskoczona tak ciepłym przyjęciem, jakie mi zgotowaliście. Nie myślałam, że tak wiele osób z Polski zna moje piosenki. Dlatego też cieszę się, że już niedługo wrócę do was, nie mogę się doczekać! Czy podczas koncertów dominować będą nagrania z nowego albumu, czy też zagrasz wszechstronnie?
10.11, PALLADIUM, Warszawa 11.11, STUDIO, Kraków 12.11, ETER, Wrocław
I jedno, i drugie (śmiech). Na pewno będzie dużo świeżych piosenek, bo promować będę przecież nową płytę, ale z pewnością znajdzie się też coś dla osób, które lubią głównie moje starsze nagrania. Mogę zapewnić, że dam z siebie wszystko i każdy występ będzie interesujący dla wszystkich, którzy się pojawią. Jestem wam to winna za to, jak mnie przywitaliście poprzednim razem! www.hiro.pl
fink
tekst | zdzisław furgał
Świetnie się odnajdujesz w nowym stylu, gratuluję! Dzięki! To była faktycznie duża zmiana. W moich trip-hopowych i elektronicznych latach nie chodziło o albumy, a raczej o koncerty, bycie didżejem. Teraz to ma większy sens. To była długa i trudna podróż. 6 lat, podczas których uczyłem się tego całego folku, grania na gitarze i pisania piosenek. Wytwórnia nie robiła problemów? W ogóle. Ninja Tune było niesamowicie cierpliwe. Jasne, byli bardzo zaskoczeni i trochę wystraszeni. Bycie songwriterem w roku 2005 było popularne i cool – a oni nie chcieli być modni. Ale byli bardzo zadowoleni, przy każdej płycie. Nagrałem kiedyś kumplowi „Move On Me”, które wykonujesz z Johnem Legendem. Średnio mu się podobało. A zwykle lubi rzeczy z Ninja Tune... No tak, często się z tym spotykam, że ludzie kręcą nosem. Dla mnie średnie, ale moja dziewczyna kocha ten numer (śmiech). Zresztą to chyba najbardziej komercyjna rzecz, jaką zrobiłem. Właściwie to puściłeś mu piosenkę Johna Legenda nie moją (śmiech). A tak serio, to uwielbiam klawisze Johna w tym kawałku. On ma perfekcyjny dotyk. Gdyby nie nazywał się Legend i nie był tak kurewsko drogi, to od razu dołączyłby do mojego zespołu (śmiech). Poza tym jest naprawdę spoko. Tytuł nowej płyty na początku wydał mi się bardzo mroczny. Ale nagranie jest bardzo optymistyczne i ciepłe. To pewnie więcej mówi o tobie niż o mnie (śmiech). Ale dzięki, brzmi dobrze, bo wyprodukował to tym razem poważny dorosły, a nie ja. Ulubione numery na „Perfect Darkness”? „Yesterday Was Hard On All Of Us” i „Wheels” – są zupełnie różne. Ten ostatni powstał 5 minut przed nagraniem, na kolanie. Nagrałem go za pierwszym podejściem. Wkurzyły cię londyńskie zamieszki? Wkurzyły?! Stary, cały zapasowy katalog Ninja Tune spłonął!!! Moje płyty też! Nie ma nic... Wszystkie wytwórnie miały płyty w jednym magazynie. I kto to zrobił? Cztery dzieciaki, które chciały ukraść Playstation! Banda pieprzonych ignorantów! Powiedz mi jeszcze coś o Amy Winehouse – pracowaliście razem. Amy… była taka utalentowana i pełna energii! Ciężko to opisać, jeśli jej się nie znało. Miała przed sobą całe życie, całą karierę. Jej głos był lekki, a jej życie miało charakter, smak i kolor. I to było słychać w muzyce. Nie będzie drugiej takiej...
18.11, PALLADIUM, Warszawa 19.11, BLUE NOTE, Poznań www.hiro.pl
kurtka po bracie Oto kurtka z najnowszej kolekcji kultowej marki Wrung Division. Gruba, idealna na polską zimę, doskonale wykończona, wykonana z najlepszych materiałów. Jednym zdaniem: styl nad style. Cała kolekcja dostępna na stronie sklepu UrbanCity.pl.
impreza sezonu Już 12.11 w warszawskim klubie Soho Factory odbędzie się finał Nightlife Exchange Project, na temat którego najpełniejsze informacje znajdziecie pod adresem www.facebook.pl/ TheNightIsInYourHands, a którego celem jest wymiana pomysłów na życie nocne pomiędzy mieszkańcami 50 krajów! W ciągu jednej doby we wszystkich państwach objętych akcją odbędą się podobne eventy. Dzięki współczesnej technologii w warszawskim klubie będzie można odbyć podróż przez wszystkie kontynenty, poznając jak smakuje życie nocne od Australii, przez Kenię, po USA. Wystąpi Fox i goście w niecodziennym składzie: Brodka, Natalia Lubrano i Organek. By zdobyć zaproszenia, zajrzyj na naszą stronę konkursową!
SIĘ KRĘCI
na kacu warszawa tekst | dagmara romanowska
Jedna noc. Wieczór kawalerski i panieński. Po jednej stronie: Szyc, Pawlicki, Milowicz, Żurawski i Pujszo. Po drugiej: Bohosiewicz i Gąsiorowska. w nowym filmie Łukasza Karwowskiego – „Kac Wawa”. Skąd pomysł na polskie „Kac Vegas”? Łukasz Karwowski: Producenci filmu, czyli Syrena Films i Jacek Samojłowicz, także współscenarzysta, zgłosili się do mnie z gotowym materiałem. Powstał kilka lat temu, zanim do kin wszedł amerykański “Kac Vegas”. Pomysł wydał mi się szalenie atrakcyjny – od razu przyjąłem propozycję reżyserii.
zima w mieście W ofercie sklepu internetowego UrbanFlavours.pl pojawiły się właśnie jesienno-zimowe, cieplutkie czapki od Elm Company. Liczymy, że ochronią nas one przed chłodnym podmuchem wiatru, a swoimi tęczowymi barwami ożywią szarobure jesienne ulice. Czapki Elm Company dostępne w UrbanFlavours.pl występują w ponad dwudziestu różnych modelach i w pełnej gamie kolorystycznej. W ofercie możemy znaleźć – najbardziej uniwsalne – czapki zupełnie gładkie, z pomponem, w modne w tym sezonie paski i kropki oraz nakrycia głowy z ozdobami w postaci naszytych guziczków. Ceny od 89 zł.
Coś jednak twój film i amerykański hit łączy. Inaczej nie byłoby przecież tytułu „Kac Wawa”... Podobieństwo polega na tym, że grupa przyjaciół podczas wieczoru kawalerskiego ma nieoczekiwane przygody. Cała reszta to różnice. Równolegle toczy się wieczór panieński, na którym bardzo dobrze bawią się dziewczyny! Jakie przygody czekają bohaterów? Ekstremalne! To naprawdę niegrzeczna komedia. Nie chcę opowiadać filmu, bo moim zdaniem może to tylko przeszkodzić, ale zwroty akcji są naprawdę nieoczekiwane. Niegrzeczność tej komedii przekracza zdecydowanie pewien polski standard. Sukces „Kac Vegas” wziął się z tego, iż dyptyk ten stoi na bakier z poprawnością polityczną. Czy “Kac Wawa” będzie równie “pikantny”? W naszym filmie jest bardzo wiele ostrych scen. Ktoś może powiedzieć, że nawet przekraczamy granicę dobrego smaku. Czwórka przyjaciół wchodzi w zwariowany świat wielkiego miasta, jakim jest w tej chwili Warszawa. Warszawa z nocnym życiem, nocnymi klubami, różnymi zakątkami, które można znaleźć tylko w metropoliach. Przygody są bardzo pieprzne, ostre i na pewno wywołają niejeden skandal. Niemniej staram się, aby to wszystko nie weszło w obszar złego smaku. Czy w filmie zobaczymy prawdziwe kacowe przygody, twoje lub scenarzystów? Zgodnie z tym, co słyszę od scenarzystów, relacjonują oni w dużej części własne przygody. I myślę, że to dodaje całości smaczku. Dialogi i sytuacje oparte na prawdziwych wydarzeniach zawsze lepiej wypadają na ekranie. Jeżeli ktoś zza biurka usiłuje wymyślić jakiś niezwykły projekt, a nie ma o tym pojęcia, to nie wypali. To, co zobaczycie w kinie, w większości wydarzyło się naprawdę.
HIPShit
out of print ogród magii Total Control „Henge Beat” LP (Iron Lung)
Słyszeliście? Gitarzysta Eddy Current Suppression Ring i dwóch facetów z The UV Race grają w zespole synth-punkowym. Total Control swego czasu wydali perfekcyjny pierwszy singel zakończony coverem Swell Maps, ale następne trzy małe krążki brzmiały jak niezbyt udane eksperymenty. Tutaj wszystkie utwory zostały zagrane zupełnie inaczej, głośniej i dobitniej. Całość jest doskonale skonstruowana – kawałki klawiszowe perfekcyjnie żrą z gitarowymi. Jest to zasługą produkcji Mike’a Younga z ECSR. Zespół jest oczywiście z Australii, ale płyta ukazała się sumptem jankeskiego labelu.
tekst |michał Panków
Apache Dropout „Shot Down” 7’’ (Trouble In Mind) Debiutancki LP tej formacji wygrywał (nieistniejącą) publikę prostotą – standard wypracowany przez 13th Floorsów zespół odtwarzał na bazie standardowego power-trio. Na polecanym singlu praktycznie wszystkie zasługi LP zostały zwielokrotnione i uwypuklone. Jest więcej melodii, skrzeczący głos wokalisty został schowany pod jego gitarą i wreszcie ktoś wpadł na genialny pomysł dodania przesteru do linii basu. The Dirtbombs „Party Store” CD/LP (In The Red) Mick Collins wraz z kumplami bierze się za covery klasyków Detroit techno. Nie mam błękitnego pojęcia o tym gatunku muzyki, więc w żaden sposób nie mogę porównać tego albumu do przerabianych singli. Natomiast mogę stwierdzić, że wczesne techno aranżowane na dwie perkusje, dwa basy i gitarę jest rzeczą zdecydowanie ciekawą. Płyta znakomita na prywatkę w domu hiperaktywnej starości. Z przerwą na dwudziestominutową, instrumentalną improwizację na bazie „Bug In The Bassbin”. Mikal Cronin „Mikal Cronin” CD/LP (Trouble In Mind) Solowy debiut basisty The Moonhearts. Całość została wyprodukowana przez Ty Segalla i jest to doskonale słyszalne. Kronin znacznie lepiej niż Segall wypłynął na grząskie wody beatlesowskiej melodyki. Poza tym młodzian nie nudzi tłuczeniem tego samego motywu melodyjnego, jak to było w przypadku „Goodbye Bread” – posłuchajcie, jak zmienia się kawałek otwierający album. Zresztą posłuchajcie całości. Divorced „Separation Anxiety” LP (Untapped Resources) Jeszcze raz Australia. Dziewięć kawałków o braku sensu i nieobyczajnym zachowaniu. Zespół istniał przez miesiąc i ten album jest owocem jednej dwugodzinnej sesji w studiu, wszystko w duchu klasycznego „Aussie Rawk”. Całość brzmi jak punkowa wersja Mudhoney lub przyśpieszone Circle Pit (zespół bliższy geograficznie Divorced). Płytę zamyka cover „I Want You” Troggs. MAREK J. SAWICKI
Ciepły, jesienny wieczór okazał się idealny na wizytę w „tajemniczym ogrodzie”, który „rozkwitł” na warszawskim Służewcu specjalnie z okazji pierwszego w Polsce pokazu kolekcji BOSS Black jesień/zima 2011. Dzięki stylowej instalacji tory wyścigowe zmieniły się w prawdziwie magiczne miejsce. Ubrania z damskiej i męskiej kolekcji zaprezentowano w transparentnym namiocie, który odsłaniał gwieździste niebo, a modele i modelki poruszali się po osobliwym wybiegu wzniesionym ponad basenem. W tej niesamowitej atmosferze udało nam się sprawdzić co szykują dla nas projektanci na nadchodzący jesiennozimowy sezon. Tematem kobiecej linii BOSS Black była „miejska sztuka”, która prezentuje czystą i stylową garderobę, z dużym naciskiem na luksusowe materiały i wykwintne dodatki. Natomiast kolekcja męska, inspirowana doświadczeniami XX-wiecznych podróżników, została zaprojektowana pod hasłem „luksusowej podróży”, czyli lekkiej elegancji, szykownej linii i klasycznego krawiectwa charakterystycznego dla tego okresu. W „tajemniczym ogrodzie” wieczór spędziło ponad 400 osób, w tym gwiazdy ze świata showbiznesu oraz przyjaciele marki. Nie obyło się bez gościa specjalnego w osobie Kevina Lobo, dyrektora kreatywnego męskiej linii BOSS Black. Po pokazie goście przenieśli się do przestrzeni koktajlowej wokół pięknej, zabytkowej fontanny, aby spędzić resztę czasu w gustownej i ekskluzywnej atmosferze. Napoje i przekąski zaserwował catering Belvedere, a o muzyczny klimat zadbał DJ Kostek. www.hiro.pl
WA R S Z A WA M U LT I K I N O / Z Ĺ O T E TA R A S Y
23
listopada
HIPShit
the weekend tekst | jan prociak
Rebeccka Black swoim hitem potrafi uczynić każdy weekend koszmarem, na szczęście ten rok przyniósł nam również kanadyjski projekt The Weeknd, który wniósł wiele świeżości w świat dzisiejszego r&b. Twórczość Abela Tesfaye można wrzucić do tej samej szufladki co kojarzony z chillwave How To Dress Well i Autre Ne Veut. Zaskakujące jest, jak ten młody Kanadyjczyk szybko wypracował swój styl. Już wczesne kawałki w stylu „Rescue Me” czy „Love Through Her” zaskakują dojrzałością i po niewielkim, producenckim podrasowaniu spokojnie mogłyby trafić do rozgłośni radiowych. Jednak nasz bohater wybrał inną drogę. Internet. Arctic Monkeys, Lily Allen czy nieco zapomniani Clap Your Hands Say Yeah przetarli szlaki dla masy kolejnych artystów, którzy postanowili bezpośrednio trafić do fanów, a dopiero dzięki szumowi w sieci wejść po skrzydła wytwórni i w światła fleszy. Wygląda na to, że podobna droga czeka The Weekend, choć trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do poprzedników Tesfaye postanowił iść na całość i wypuścić trzy darmowe mixtape’y do sieci. Pierwszy, „House of Balloons”, ukazał się 21 marca. Ziarno ciekawości wokół tajemniczego projektu zostało zasiane. „Thursday”, drugi materiał The Weekend, w dniu premiery ściągnęło ponad 180 tys. osób! Nie wytrzymała tego strona artysty i potrzebne były dodatkowe źródła. Pytanie brzmi: czy The Weekend będzie potrafiło przekuć sukces w sieci na podobny w realu. Muzycznie „Thursday” jest nieco słabsze od poprzednika. Z drugiej strony warto uzmysłowić sobie, że bohater tego teksu w lutym skończył 21 lat (!!!). Slavoj Žižek stwierdził kiedyś, że kolejna rewolucja rozegra się w świecie wirtualnym. Według entuzjastów internetu ta dotycząca przemysłu fonograficznego już się rozgrywa. Czy The Weekend się do niej przyczyni, przekonamy się już wkrótce. Na razie pozostaje czekać na trzeci z zapowiadanych mixtape’ów. Premiera „Echoes of Silence” zapowiadana jest na koniec roku. Oczywiście na stronie http://the-weekend.com.
110 lat filharmonii
dunk x blazer Model dunk to jeden z najbardziej klasycznych butów firmy Nike. To nietypowe wydanie modelu Dunk powstało z połączenia podeszwy wulkanizowanej i grubej łyżwy pochodzącej z modelu Blazer. Wyjątkowo miękki zamsz najlepszej jakości i elementy vintage sprawiają, że model ten jest gratką dla wszystkich szukających cze-goś wyjątkowego i limitowanego. Dunk Ac Hi Vintage Qs dostępny jest tylko w warszawskim sklepie Run Colors w promocyjnej cenie 369.99 zł.
Filharmonia Warszawska (od 1955 Narodowa) kończy 110 lat! Powstała zatem jeszcze pod zaborami, a jednym z jej fundatorów był sam Ignacy Jan Paderewski – wielki pianista, kompozytor i mąż stanu, a zarazem solista koncertu inauguracyjnego z 5 listopada 1901.
Dokładnie 110 lat później znów będzie można poczuć atmosferę tamtego wieczoru, ponieważ na jubileuszowy koncert Filharmonia Narodowa przygotowała replikę wydarzenia. Tym razem Orkiestrę Filharmonii Narodowej poprowadzi jej szef Antoni Wit, a solistą będzie zwycięzca Konkursu Chopinowskiego z 1980 roku – Dang Thai Son. Podczas koncertu nastąpi odsłonięcie tablicy poświęconej pamięci Paderewskiego. Filharmonikom życzymy wszystkiego najlepszego! www.hiro.pl
wff
tekst | magorzata halber
Od 7 do 16 października mnie nie ma – trwa wtedy Warszawski Festiwal Filmowy. Odbywa się już po raz 27., od dwóch lat należy do tej samej grupy międzynarodowych festiwali co Cannes, Berlin, Locarno i Karlowe Wary. Najważniejszą jego nagrodą pozostaje wciąż nagroda publiczności. Ultrasi WWF kupują bilety w przedsprzedaży i stoją w kolejkach już tydzień przed imprezą, ale nie bójcie sią – nie są w stanie wykupić wszystkich oraz nie zawsze kupują mądrze. Jako weteran WWF (tegoroczny jest moim czternastym) mam dla nowicjuszy trzy rady. Po pierwsze: znajdźcie kogoś z katalogiem festiwalowym – jego lektura pozwoli wam zorientować się w repertuarze oraz wybierać filmy, które nie mają polskich dystrybutorów. Nie płaczcie, że nie ma biletów na Cronenberga o Jungu i Freudzie, bo będzie w kinie za miesiąc! Info o dystrybucji jest w katalogu pod każdym tytułem. Po drugie w miarę możliwości kupujcie bilety na seanse przed godz. 16 – są tańsze. Po trzecie – i to już wyjątkowo subiektywna dobra rada – wybierajcie filmy skandynawskie. Są po prostu najlepsze.
„Toll Booth”
MISBHV w Azji „Hannah takes the stairs”
aff
Ja na amerykańskie filmy do kina nie chodzę – mawiają niektórzy i wydaje im się, że wychodzą na prawdziwych intelektualistów. A Amerykanie mają swoje kino autorskie, silne nazwiska takie jak Harmony Korine, Charlie Kaufmann, Gus Van Sant, że o Sophii Coppoli i Quentinie Tarantino nie wspomnę. Od zeszłego roku z inicjatywy Romana Gutka we Wrocławiu organizowany jest festiwal, który z amerykańskiego kina wybiera to, co najciekawsze. I bardzo dobrze, bo lwia część tych naprawdę interesujących produkcji nie trafia do polskich kin. Filmy podzielone są na cztery sekcje, wśród nich najciekawsze nowe dokumenty (np. „The Other F-Word” o punkowcach, którzy mierzą się z wyzwaniem tacierzyństwa) oraz On the Edge – sekcja filmów używających nowych środków artystycznego wyrazu, eksperymentalnych. AFF to również retrospektywy ważnych reżyserów, w tym roku najważniejszymi bohaterami są Terence Malick, autor mojego ulubionego filmu o Wietnamie („Cienkiej czerwonej linii”), który zamiast epatować przemocą stara się uchwycić zachwyt nad siłami natury, i Todd Solondz, mistrz kina pokazującego to, co niewygodne, krępujące i o czym wolelibyśmy nie rozmawiać.
MISBEHAVE to nasz rodzimy brand, który z sezonu na sezon przeobraził się z podwórkowej zajawki w jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek w Polsce. Już za moment wypuszcza na rynek najnowszą kolekcję jesień/zima. Dziewczyny zdradziły nam, że poza dotychczasowymi hitami, jak kurtki varsity, bluzy czy t-shirty, znajdziemy w ich ofercie również skóry czy tradycyjne M65-ki. Wygląda na to, że MISBHV, które znalazło już stałe miejsce w sercach polskiej młodzieży, startuje na podbój świata. Ubrania tej marki będzie można od listopada znaleźć w pierwszym butiku w Azji! Lookbook nowej kolekcji, stworzony we współpracy z jednym z najzdolniejszych polskich fotografów, na stronie www.misbhv.com. Bądźcie czujni, gdyż ubrania MISBHV znikają w ekspresowym tempie. Ich linie są często limitowane, dlatego pewnie te rzeczy są tak pożądane.
turek
18 info
www.hiro.pl
IZA LACH
śledzę twittery, czekam na hinty tekst | Zdzisław Furgał
foto | materiaŁy promocyjne
Iza Lach opowiada o „Krzyku”, który wydała z siebie zupełnie sama, klątwie Genesis i częściach ciała lidera Papa Dance. Mówi, co zawinił jej Bors, a co Brodka. i jak jej się układa z Porcysem. Kiedyś nas wszystkich trochę okłamała, więc teraz stara się nie kręcić... Powiedziałaś kiedyś, że chciałabyś być na Pudelku. I co? Jak na razie znalazłaś się tylko na innej stronie i to w dziwnym rankingu. „Kochała ich cała Polska, a teraz są niepotrzebni” (śmiech). Wiesz, to są takie żarty. Każdy dzień zaczynam od przeglądania różnych stron i są pomiędzy nimi portale plotkarskie. Czy to nie byłaby frajda włączyć rano komputer a tu nagle bum? Gorzej jeśli byłoby to zdjęcie, na którym wysiadam z limuzyny w sukience... Jesteś gotowa na porównania do Brodki? Musisz wytłumaczyć ludziom, że ty przynajmniej zrobiłaś to wszystko sama. Przyznaję, czasem mnie to wkurza, szczególnie jeśli pojawia się często, ale co zrobić? A niby wszędzie jest napisane, że to ja odpowiadam za materiał. Przy pierwszej płycie było to samo. A ja tylko robię swoje. Sama. W roku 2010 mówiłaś , że masz już gotowy nowy materiał. Co tyle zajęło? Produkcja? Tak, poza tym miałam trochę materiału, który wydawało mi się, że będzie na drugą płytę, a po jakimś czasie kompletnie straciłam do niego serce. Ale i tak wydaje mi się, że 3 lata to jest szybko, jeśli chodzi o spłodzenie materiału od początku. To czemu nie chciałaś, żeby ktoś ci pomógł? Już w 2008 taka małolata jak ty mogła sobie wziąć do produkcji kogo chciała. Wzięłaś Marcina Borsa. Nie chciałam przez pierwszą płytę, właśnie przez tego Borsa. Bors był słaby? Nie, to nie chodzi o to. Chodzi o to, że przekonałam się, że nikt nie zrozumie mnie lepiej niż ja sama. Przez te 3 lata dojrzałam do tego, by sama wiedzieć, co chcę robić i jak chcę to robić. Jestem zadowolona z tamtej płyty. Tylko, że dopiero pod tą podpisuję się w 100%. Dokuczali ci kiedyś z powodu rodzeństwa? Że miałaś plecy? Nepotyzm, tak? Wiesz, bałam się tego przed premierą pierwszej płyty. Ale jakoś nigdy nikt nie drążył... Zresztą historia z demo i MySpace’em była tak ładnie ułożona... Ułożona? Wiesz co... to tak naprawdę było tak, że ja sama wysłałam demo do wytwórni. Chyba teraz mogę już o tym powiedzieć. Do tego przy składaniu płyty do kupy okazało się, że rusza polski MySpace i był taki plan, żeby mnie tam „znaleźć” jak Lily Allen.
Prawdziwszej nie ma (śmiech). Piszę piosenki po polsku i głównie wtedy, kiedy coś się dzieje. Zazwyczaj źle, bo jak jest dobrze, to raczej nie lubię się tym dzielić. A teraz? Jestem długo w związku i piszę o tym, jak w nim jest. I znów nie o tym, jaki jest fajny, tylko o tych momentach, kiedy jest trudniej. Cieszą cię słowa uznania na takich portalach jak Porcys? No pewnie! Porcys od początku mi kibicował. Kiedy powiedziałam w wytwórni, że Porcys robi recenzję mojej płyty to zostałam przygotowana na masakrę. Przygotuj się... oni są po prostu straszni... (śmiech). I nagle – single, płyta – wszystko na tak. Nagrałaś numer z Pawłem Stasiakiem. Tak wyszło czy tak jak moja dziewczyna kochasz Papa Dance? Ja się przede wszystkim kocham w Pawle i to od małego (śmiech). Paweł Stasiak i Michael Jackson to było moich dwóch mężów, na zmianę. A potem jeszcze Paweł zaczął przychodzić do nas do domu! Mam zdjęcia z pierwszego spotkania – na każdym wiszę na innej części ciała Pawła. Śledzisz rynek płytowy? Sprawdzasz nowości? Jesteś na bieżąco? Jestem uzależniona, jeśli chodzi o brytyjską czy amerykańską muzykę. Sprawdzam wszystko: piosenki, 30-sekundowe teasery, wycieki ze studia, wywiady z producentami, śledzę twittery, czekam na hinty. Wszystko.
do tego się nodo!
Wróćmy do nowej muzyki – bębny w „Nic więcej” są bardzo collinsowe. Efekt zamierzony? Przez ostatnie pół roku słuchałam namiętnie Genesis. A jak słucham Genesis to zwykle dzieją się w domu jakieś katastrofy, np. wylewa pralka.
Słyszałeś już o zegarkach NODO? Teraz czas przyjrzeć im się z bliska. Dajemy ci jedyną w swoim rodzaju okazję zdobycia własnego megawypasionego, odjechanego czasomierza! Zajrzyj na www.facebook.com/ NODO.Watches, zostań fanem zegarków NODO, a potem przyślij maila na adres nodo@zibi.pl z odpowiedzią na pytanie: „Do czego NODO?”. Twórcy najbardziej odlotowych tekstów dostaną od nas jeden z pięciu piekielnie dobrych zegarków!
Motywem przewodnim poprzedniej płyty było rozstanie. Tu jest raczej o trudach życia w związku. Tamtą płytę pisałam zaraz po rozstaniu z chłopakiem...
Na wasze maile czekamy do 30.11.2011.
I to byłoby tyle, jeśli chodzi o amerykański sen... Dla mnie piękniejsze jest to, że nagrałam płytkę, podpisałam ją, poszłam na pocztę i wysłałam. A po 3 dniach dostałam odpowiedź. Nie potrzebuję już tamtej historii.
A ta historia jest prawdziwa czy też wymyślona na potrzeby promocji?
www.hiro.pl
graj i wygraj wyślij mail na adres: konkurs@hiro.pl - w temacie wpisz nazwę nagrody więcej konkursów na WWW.HIRO.PL
5
15
15
10
10
10
10
5
5
10
Wejściówki na koncert Nneki ufundował GOOD MUSIC, na koncerty Fink’a i Anny Calvi zaprasza firma automatiK; na pokaz filmu Nirvana live at Paramount zaprasza MULTIKINO.
5
5 3
podwjne zaproszeni na finał imprezy Nightlife Exchange Project do Soho Factory 12.11.
5
30
ekskluzywna reedycja płyty U2 „Achtung Baby” od UNIVERSAL
5
Płyty Feist i Mayera Hawthornea ufundował Universal; albumy Coldplay dostaliśmy od EMI; Justice to prezent od WARNER; Pearl Jam otrzymaliśmyn od SONY MUSIC a DJ Shadow od MAGIC; krążki Łona/ Webber sponsoruje DOBRZEWIESZ/ ASFALT RECORDS, a Roots Manuva ISOUND. płytoteka Coldpay od EMI
5 t-shirty od URBAN FLAVOURS
3 buty od Vagabond
pięknie wydane albumy komiku Joker ufundował Egmont.
info 21
moda
moda polska w procesie tekst | gabriela czerkiewicz
Wielki maraton tygodni mody kończymy naszym rodzimym. Piąta edycja to jeszcze nie czas na podsumowania. zwłaszcza że impreza Nadal nie stanowi przekroju polskiej mody, bo wielu projektantów świadomie rezygnuje z pokazywania się w Łodzi i wybiera Warszawę. Powodem jest słaba organizacja, brak profesjonalnych modelek i fakt, że całe życie towarzyskie toczy się w stolicy. To jednak już impreza, na której należy być i obserwować, bo czy krytykom to się podoba, czy nie, to łódzki tydzień mody stanowi o kondycji polskiej mody w ogóle. Mobilizuje przede wszystkim do kontynuacji. Nie tylko samych organizatorów, mobilizuje przede wszystkim projektantów. Bo aby się pokazać, trzeba podporządkować się sezonowości. A szycie dwóch kolekcji w roku do tej pory wcale nie było regułą. Wcześniej projektanci pokazywali jedną kolekcję w roku bez wyprzedzenia sezonu (jesienią pokazywali jesień, wiosną wiosnę). Dzięki Łódzkiemu tygodniowi mody to się zmieniło...
24 megahiro
foto | materiaŁy promocyjne
Zuo Corp
www.hiro.pl
Co nam – dziennikarzom, stylistom i publiczności – daje owa sezonować? Możliwość porównania. Obecnej z poprzednią, a potem z następną kolekcją. Oceny, czy projektant zmienia swoje podejście i styl, czy wręcz przeciwnie, jest konsekwentny i wierny określonej wcześniej estetyce. To daje ciągłość polskiej modzie, a ta dzięki temu zaczyna nabierać konkretnych kształtów. Co z tego wynika? Polska moda zaczyna być jakaś. Projektanci wiedzą czego chcą, mają na siebie pomysł, potrafią go ciekawie oprawić i sprzedać. Pierwszy pokaz Zuo Corp to numer jeden jesiennych prezentacji. Stało się tak za sprawą nie tylko świetnej kolekcji, ale także efektownego finału. Duet zainspirowany dokumentem „Grey Gardens” z 1975 roku o ekscentrycznej ciotce i kuzynce Jackie Kennedy swój pokaz zakończył sceną, w której modelka (podobnie jak bohaterka filmu Edith) tańczy w rytm melodii granej przez orkiestry dętą. Ciekawy spektakl przełożył się na zainteresowanie prasy i klientów. Sukienkę z charakterystycznym pomarańczowym printem zaprojektowanym przez młodego artystę Roberta Kutę kojarzą wszyscy i z niecierpliwością czekają na wiosenną propozycję Bartka Michalca i Dagmary Rosy. Na pewno jakiś jest też Grzegorz Matląg (Maldoror), który przez ostatnie dwa lata przeszedł prawdziwą metamorfozę. Co uważa za swój największy sukces? Od zera przekształciłem się z domorosłego projektanta w markę, która mam nadzieje będzie w nie mniejszym tempie się rozwijać – mówi. Z projektami awangardowymi i często niezrozumiałymi dla przeciętnego odbiorcy przebił się do mainstreamu. Jego jesienną kolekcję także wymieniano jako jedną z najlepszych majowego tygodnia mody. Jakie plany na przyszłość? – Prawdopodobnie będzie to mój ostatni pokaz na Fashion Week Poland, powoli rezygnuję z sezonów, przynajmniej w ogólnym rozumieniu tego słowa. Będę robił mniej projektów, ale będą one lepsze. Skupiam się na autorskim podejściu do tematu i rozwoju umiejętności.
Nenukko
Michał Szulc
Z cykliczności nie zamierza rezygnować Michał Szulc. W zeszłym sezonie pytany o inspiracje celowo nie chciał o nich mówić. Teraz przekornie mówi o nich otwarcie. A kolekcja „Boom Boom Baltic!” inspiracje ma bardzo wyraźne. Główne to prace Rineke Dijkstry – holenderskiej fotografki. To z jej zdjęć – portretów na tle morza – wyciągnięty jest chłód kolekcji i jej kolorystyka: chłodne błękity, beże i szarości, czerń. Dla Szulca kolekcje pokazywane podczas łódzkiego tygodnia mody to forma realizacji artystycznej. Wszystkiego tego, na co nie może pozwolić sobie pracując na co dzień w przemyśle odzieżowym. Jego ostatni projekt to mini-kolekcja Sale, na którą składają się t-shirty z cienkiej, stugramowej bawełny, skórzane bransoletki i paski. Przebojem linii są perfumy Sale 01. Szulc jest pierwszym polskim projektantem, który wypuścił na rynek autorki zapach. Nowatorski pomysł, przynajmniej jak na polskie warunki, ma na siebie grupa projektowa Nenukko. Projektantki w czasach mody na personalizację wszystkich i wszystkiego nie podają nazwisk, nie udzielają wywiadów. Chcą, aby ich projekty mówiły same za siebie – uważają, że ich wykształcenie czy doświadczenie zawodowe w tym przypadku nie ma żadnego znaczenia. Chcą aby “moda rozmawiała o modzie”. To może być trudne, bo modę trudno rozpatrywać saute, bez kontekstu czy tła. Moda jest reakcją na to, co dzieje się w społeczeństwie i szeroko rozumianej kulturze. Powstanie marki Nenukko też było taką reakcją. Okazało się, że na polskim rynku brakuje ubrań unisex, które dzięki swojej plastyczności i prostocie nie będą definiowały i ograniczały odbiorcy. Czy polityka prywatności Nenukko się sprawdzi? Zobaczymy. W przypadku „projektanta widmo” Martina Margieli jego anonimowość tylko spotęgowała zainteresowanie domem mody. Witać, że polska moda jest w toku i ma coraz wyraźniejszą postać. A łódzki tydzień mody jest jak polska moda – też w procesie. Więc przyglądajmy się zmianom i miejmy nadzieję, że tylko na lepsze.
www.hiro.pl
Maldoror
megahiro 25
blogi modowe
znawcy mody? tekst | Jessica Mercedes
ilustracja | olga mieloszyk
W Polsce mamy ich coraz więcej. Kim oni są? Są to dziennikarze, styliści, szafiarki czy może po prostu osoby prowadzące swój internetowy pamiętnik modowy? Bryanboy to 24-letni mężczyzna z Filipin. Jak sam mówi, jego blog to jego dziennik. Zaczynał od publikowania zdjęć swoich stylizacji i pisania o swoich inspiracjach modowych czy trendach, które w danym sezonie go fascynują. Na swoją karierę pracował latami. Swojego bloga prowadzi już od 7 lat! W publikowaniu postów jest bardzo sumienny, jego wpisy ukazują się regularnie. Cała medialna otoczka wytworzyła się samoistnie. Propozycje same zaczęły do niego spływać: zaproszenia na pokazy największych domów mody, artykuły w gazetach, prezenty od projektantów i życie na walizkach. Wsiadł do pociągu, z którego nie może wysiąść, bo za nim na swoich składakach pedałuje młode pokolenie blogerów i szafiarek, których ambicją jest dogonienie go. Chcą siedzieć w pierwszych rzędach obok Anny Wintour i jeść śniadania w hotelu Ritz z Anną Dello Russo, tak jak on. Liczą na paczkę od Dolce&Gabbana z nową sukienką w gwiazdy czy na tulipany w dniu urodzin od Marca Jacobsa. Pytanie brzmi czy to jest możliwe? Do czego właściwie dążą młode szafiarki? W Polsce coraz więcej dziewczyn szuka własnych torów do kariery i coraz większa ilość z nich zatraca się we własnej bezmyślności. Hasło „Szukasz pracy? Zostań blogerką!” krąży ostatnio nie tylko w sieci, ale i po szkolnych korytarzach. Jednak czy to rzeczywiście prosty sposób na sławę i pieniądze? Z doświadczenia wiem, że nie. Nazywam się Jessica Mercedes, swojego bloga założyłam ponad rok temu. Modę kochałam od zawsze i nie oznacza ona dla mnie nowej dostawy w Zarze. Rozumiem ją jako sztukę, która stanowi potęgę tego świata i z którą chcę obcować do końca życia. Na swojej stronie publikuję zdjęcia własnych stylizacji, wywiady z projektantami, a ostatnio także krótkie filmy modowe. Uwielbiam publikować relacje z pokazów mody, które odwiedzam. Moment pod koniec pokazu, w którym wychodzą wszystkie modelki naraz, to dla mnie chwila magiczna.
26 megahiro plus
Większość osób prowadzących blogi modowe w Polsce to nastolatki, które zajmują się skupowaniem najnowszych kolekcji sieciówek i pisaniem maili do sklepów internetowych z prośbami o wysłanie im modnych butów imitujących Lity czy modnych słuchawek do ich modnych iPodów. Dodają na swojego bloga banery sklepów, z którymi współpracują w swoich snach, i blogują w modnych kawiarniach, pijąc latte z modnym logiem Starbucksa. Te bardziej „zaradne” bombardują mailami biuro Fashion Weeka w Łodzi, aby móc dwa razy do roku jeździć na modny Fashion Philosphy Weekend, gdzie relacjonują pokazy z 15. rzędu swoimi iPhonami. Nie wiedzą, co to Lanvin czy Versace, dopóki nie usłyszą o ich współpracy z H&M. Wiele z nich uwielbia pasty Colgate i ich wybielające paski do zębów (informują nas o tym przez 3 miesiące pod każdym postem). Ich liczba obserwatorów wynosi 5, a są nimi one same i ich 4 fanki blogerki, zajmujące się
dokładnie tym samym. Oczywiście zarabiają fortuny, o czym opowiadają w wywiadach najmodniejszym „portalom modowym” – co w rzeczywistości nie jest prawdą. Czy powinny z tego zrezygnować? Jeśli im to sprawia przyjemność i lubią w taki sposób spędzać swój czas – nie! Jednak chciałabym, aby ten pociąg, w którym siedzi Bryanboy, próbowali dogonić ludzie, dla których pasją jest moda, a nie darmowe ubrania. Chcę oglądać pasję, fascynację, chcę czerpać z ich blogów inspiracje i dowiadywać się o czymś nowym, o czym dotychczas nic nie wiedziałam. Prawda jest taka, że wejście w ten świat to wprowadzenie do swojego życia chaosu, jednakże przyjemnego chaosu. To ciągłe zobowiązania, publikacje, wyjazdy, bezsenne noce – jednym słowem niekończąca praca, bo w tym świecie cały czas trzeba patrzeć wprzód, aby nie zostać w tyle. Jak to mówi Anna Wintour: Fashion is about looking forward, not looking back.
www.hiro.pl
Zombie Boy
moda na zombie tekst | karolina bielawska
Z jednej strony dziwak, szaleniec, „żywy trup”, z drugiej – artysta, performer i model. W sieci huczy od komentarzy na jego temat. Niektórzy patrzą na niego z odrazą i zniesmaczeniem, inni podziwiają jego oryginalność i pasję. Co do jednego wszyscy są zgodni – jeszcze pół roku temu nie słyszał o nim prawie nikt. Dziś jest zasypywany propozycjami kolejnych pokazów, sesji czy wywiadów. Rick Genest stał się prawdziwą sensacją świata mody. Jak to możliwe?
www.hiro.pl
foto | ford homme
Znaczny udział w zawrotnej karierze 25-letniego Kanadyjczyka miał Nicola Formichetti, postać równie barwna i kontrowersyjna. Stylista Lady Gagi zasłynął jako twórca niekonwencjonalnych strojów. Burzę wśród opinii publicznej wywołała m.in. jego suknia z mięsa, w której piosenkarka wystąpiła podczas rozdania nagród MTV Video Music Awards 2010. Według Formichettiego kostium powinien być jednym z elementów scenicznego show. Jednak odważne i nieprzewidywalne wizje projektanta długo czekały na urzeczywistnienie. Dopiero spotkanie tak szalonej dziewczyny, jak Gaga pozwoliło na wcielenie jego pomysłów w życie. Współpraca posłużyła im obojgu, o czym świadczy i sława piosenkarki, i Nagroda Isabelli Blow dla Kreatora Roku na British Fashion Awards, która powędrowała w ręce Formichettiego. We wrześniu 2010 został on nowym dyrektorem Thierry Mugler, francuskiej firmy z odzieżą damską (założonej w 1973 roku), znanej jednak dzięki produkcji perfum. Formichetti, chcąc przywrócić do życia zapomnianą markę, pracował nad pokazem, który miał całkowicie zmienić jej oblicze. I wtedy to pojawił się „Rico” (włosko-japoński stylista porzucił dla niego swoją dawną koncepcję). Formichetti natknął się na jego zdjęcia, przeglądając... Facebooka. Reszta potoczyła się bardzo szybko. Najpierw nagranie wideo w rodzinnej miejscowości Genesta – Montrealu. Potem ściągnięcie go do Paryża na męski Fashion Week, gdzie wystąpił jako główna gwiazda debiutanckiego pokazu nowego dyrektora Mugler i jego kolekcji jesień/zima 2011. Tematem show, zatytułowanego Anatomy Of Change, było balansowanie między śmiercią i odrodzeniem. Stroje obfitowały zatem w połączenia rozmaitych skrajności, np. klasycznych garniturów ze skórzanymi rękawicami czy obcisłych lateksowych spodni z eleganckimi marynarkami. Kolorystykę ubrań utrzymaną w czerni i granatach zaburzały pomarańczowe dodatki, a ciężkie pancerze kontrastowały z delikatną dzianiną i powiewającymi na głowach modeli nylonowymi welonami. Największą niespodzianką okazał się jednak mężczyzna pokryty od stóp po czubek głowy tatuażami – Rick Genest. Jego twarz przypomina pozbawioną skóry czaszkę, na czole widoczny jest mózg i trawiące go robaki. Szyja, ramiona i plecy to kolejne części ludzkiego szkieletu, wzbogacone obrazami rozkładającego się ciała. Ten oryginalny image modela doskonale dopełnił pokaz, w którym Formichetti pragnął nie tylko ukazać ciemność, mrok i śmierć – było to symboliczne zerwanie ze starym wizerunkiem firmy Mugler i jej ponowne narodziny „w nowej skórze”. „Rico” bardzo dobrze odnalazł się w roli modela. Największy rozgłos zawdzięcza jednak występowi u boku Lady Gagi w jej teledysku „Born This Way”. Piosenkarka dzięki odpowiedniej charakteryzacji upodabnia się nawet do gościa swojego klipu. Na kanale YouTube dziełko widziało już ponad 70 mln ludzi. W Internecie można też znaleźć Fan Club modela. Ale to nie wszystko – Formichetti na otwarcie swojego nowojorskiego sklepu Boffo przygotował film 3D z wirtualnym odpowiednikiem Ricka. W wykreowaniu awatara pomogła mu firma tworząca gry fantasy – CCP Games. Propozycje płyną z całego świata, Rick Genest jest upragnioną gwiazdą na najważniejszych pokazach mody – w Mediolanie, Nowym Jorku, Barcelonie, Paryżu czy Toronto. Zawsze jednak wraca do Montrealu, do rodziny i przyjaciół. Właśnie tam zrobił sobie pierwszy wymarzony tatuaż. Miał wtedy 16 lat i już od dawna fascynował się filmami o zombie. Stąd też jego upodobanie do wizerunków rozkładających się ciał. Jednak tematyka śmierci jest mu bliska z jeszcze innego powodu. Genest sam ledwo uszedł z życiem. Jako 15-latek trafił do szpitala. Lekarze wykryli u niego raka mózgu, którego trzeba było usunąć operacyjnie przez podniebienie. Miał małe szanse na przeżycie. Walka z chorobą trwała rok. Po wyjściu ze szpitala przyjaciele nadali mu pseudonim „Zombie Boy”. Mając 17 lat, wyprowadził się z domu i rozpoczął życie w undergrundowej punkowej bohemie. Pracował m.in. jako bramkarz w pirackim barze. Wszystkie zarobione pieniądze wydawał na kolejne tatuaże. Zaczął od ramienia i klatki piersiowej. Po 4 latach poznał Franka Lewisa, autora większości obrazów na swoim ciele. To on przyczynił się do pobicia przez „Rico” rekordu Guinessa w ilości wytatuowanych kości i robaków. Obecnie powierzchnia ciała Genesta w 80% pokryta jest jednym wielkim tatuażem. Uzyskanie takiego efektu zajęło mu prawie 9 lat i pochłonęło kilkanaście tysięcy dolarów kanadyjskich. Ale to nie jedyna pasja „żywego trupa”. Pociągają go eksperymenty, nieustanna aktywność, kreatywne działanie. W jednym z wywiadów określa siebie samego, jako odmieńca i „seksualnego performera”. Wielbiciele mogą się o tym przekonać, oglądając go kładącego się na gwoździach, jedzącego robaki czy połykającego ogień w trakcie występów grupy The Mad Macabre Torture Carnival, której Genest jest współzałożycielem. We współczesnym świecie mody coraz trudniej o szok, skandal, sensację. Rick Genest znalazł niszę, która przesuwa granicę o krok dalej. Ciężko będzie ją przekroczyć.
megahiro plus 27
foto i stylizacja: Michał Polak www.michalpolak.iportfolio.pl asystent: Inga Ozimek, JarosŁaw Puta, Zbyszek Olszyna modelka: Michalina Polk od lewej: sukienka i torba Domi Grzybek, spodnie Aleksandra Kmiecik, naszyjnik Neovintage u dołu: marynarka Domi Grzybek, koszula Fashion freak, spodnie Boss Orange ostatnia strona: płaszczyk Domi Grzybek, bluzka Karolina Gerlich, spodnie Fashion freak
Zdjęcia Michała Polaka będą pokazywane w ramach wystawy Young Photographers Nowa w trakcie Fashion Week Poland.
fot. Marcin Kosakowski
LDZ 27-30/10/11 Pokazy organizowane w ramach FashionPhilosophy Fashion Week Poland więcej informacji na: www.fashionweek.pl
Sponsorzy główni:
Organizator:
Patroni medialni:
foto: Konrad Zacharski www.kamilzacharski.blogspot.com asystent: gabi gnat modelka: Clara Murawska po lewej: sweter TOPSHOP, kamizelka MULHOLLAND DRIVE, bielizna SONIA RYKIEL, buty MARTENS lewe u góry: ponczo peruwiańskie MULHOLLAND DRIVE prawe u góry: pled dzięki uprzejmości Willi Tadeusz w Lanckoronie obok: kabura i etola futrzana MULHOLLAND DRIVE
foto: Maciek Wójcik, Anna Krawiec www.niemodnie.pl makijaż: Anna Krawiec modelka: Tess wszystkie zdjęcia: bielizna H&M
„Żywe trupy”
śmierć kroczy między nami tekst | dominika węcławek
foto | materiaŁy promocyjne
Macie już solidny tytanowy łom, oburęczną katanę i jakąś miłą strzelbę? Umiecie biegać szybko i wiecie, którędy najłatwiej wydostać się poza tereny zabudowane? Czy zabezpieczyliście zapasy jedzenia na co najmniej tydzień? Nie? To znaczy, że nie jesteście przygotowani na zombie apokalipsę. Tymczasem hegemonia umarlaków to fakt. Żywe Trupy, Chodząca Śmierć, Zombie, Nieumarli. Kogo obchodzi jak się nazywają, skoro snują się po ulicach, gnieżdżą w podziemiach i tylko czekają, by wgryźć się w jakieś ciało, zabić, zarazić, wcielić w swe szeregi? Są nieopodal waszych drzwi! Możecie zabarykadować się przed nimi w mieszkaniu i patrzeć, jak kończy się zapas wody i pożywienia. Możecie rzucić się w wir walki – ale uważajcie, pierwsza zasada w boju z zombiakami brzmi: „Nie daj się otoczyć”. W prawdziwym świecie samotni bohaterowie to najczęściej... martwi bohaterowie. Krew, flaki i pluszaki Porucznik Rick Grimes zdaje się o tym nie wiedzieć. W końcu dopiero co obudził się ze śpiączki. Gdy więc wkracza solo na zdemolowaną stację benzynową, nie jesteśmy pewni, czy daleko zajdzie. Oko służbisty wyłapuje wśród wraków samochodów małą dziewczynkę, która w swoich futrzastych, króliczych kapciuszkach smętnie sunie w dal, ściskając w ręku pluszaka. On ją woła. Ona nie reaguje. Gdy wreszcie kształtna główka odwraca się w jego stronę, okazuje się należeć do krwiożerczego zombie. Pada strzał, a my widzimy dziecięcego trupa z rozwaloną czaszką. Tak zaczyna się pierwszy odcinek amerykańskiego serialu „The Walking Dead”. Wstrząsający początek zwiastować mógł eskalację brutalności w kolejnych częściach. Szczęśliwie opowieść góruje nad makabrą. Rick to gliniarz wyższego szczebla w Cynthianie. Mała mieścina w stanie Kentucky była pierwszym miejscem na świecie, w którym produkowano żółte karteczki post-it, ale kogo to niby obchodzi? W zasadzie akcja mogłaby zawiązać się w jakiejkolwiek innej dziurze. Króregoś dnia Rick obrywa w strzelaninie, do jakiej dochodzi podczas rutynowego zatrzymania, i wpada w śpiączkę. Gdy się budzi, nic już nie jest takie jak dawniej... Tak zaczyna się epopeja, którą oglądaliśmy zeszłej zimy przez sześć kolejnych odcinków. Każdy przynosił zwroty akcji, a pierwszoplanowy bohater zyskał towarzyszy drogi przypominających nieco drużynę w niekonwencjonalnej grze fabularnej: lokalny mędrzec, sprytny dostawca pizzy (proszę się nie śmiać, kto inny lepiej zna miasto?), obdarzony porywczym charakterem kusznik. Oprócz nich oczywiście kobiety i dzieci. Z biegiem czasu poznajemy bliżej większość z postaci... no, chyba że ktoś da się ugryźć czy zadrapać, a w rezultacie zakazić zombie-zarazą. Twórcy zadbali o pełen przekrój wiekowy, społeczny i etniczny, mamy też oczywiście sporą różnorodność charakterologiczną. Gdyby jednak i to nie wystarczało, dosyć szybko zmieniają się
38 popkultura
krajobrazy. Poza typową małomiasteczkową prowincją, trafiamy do Atlanty – świetnie przygotowanej przez scenografów metropolii w wersji post-apo. Do tego wracamy na łono natury za sprawą pewnego obozowiska... I tu może poprzestańmy na wyliczaniu, by nie zdradzić widzom zbyt wiele. jak żyć z zombiakami? Wydawałoby się, że wszystko to już znamy. Niedawna ekranizacja przełomowej dla obecności zombie w popkulturze książki Richarda Mathesona „Jestem legendą” pokazała efektowne miasto-widmo i bohatera, który okazał się ciekawszy od tego granego przez Willa Smitha. Nakręcony przez George’a Romero, a po latach przypomniany przez Zacka Snydera „Świt żywych trupów” (następca słynnej „Nocy...”) skoncentrował się na centrum handlowym, w „Żywych Trupach” również bardzo istotnym. O więcej analogii nietrudno i powtórzenia być muszą skoro martwe ścierwo jest wszędzie. Dowlekło się nawet do Afryki („The Dead”), na Kubę („Juan de los Muertos”) i – według prasowych doniesień – właśnie puka do wrót Bollywood („Shaadi of the Dead”). Niemniej dzięki formie serialu „The Walking Dead” pozwala na znacznie więcej. Ma dużo czasu na budowanie klimatu. W końcu rozkręca się w momencie, w którym większość trzymających w napięciu filmów o zombie stawia ostatni oślizgły wykrzyknik. Owszem, nie brak egzekucji na paskudnych nieumarłych, ale ważne jest to, co dzieje się prócz nich. To tak, jakbyśmy oglądali Zombie Big Brothera (Brytyjczycy już na to zresztą wpadli w straszno-śmiesnzym „Dead Set”). Wszelkie formy walki o władzę, romanse, napięcia, rodzinne awantury – w obliczu atmosfery braku nadziei – przybierają na sile. Po sześciu odcinkach widz czuje się zaniepokojony i przytłoczony. Reżyser Frank Darabont porzuca go w miejscu, w którym nie ma nadziei. I co z tego, skoro stamtąd zabrać może Robert Kirkman, scenarzysta komiksowy, który w 2003 roku rozpoczął prawdziwe szaleństwo na Chodzącą Śmierć. Ten facet dopiero się rozkręca! Przygotowane do jego tekstu, czarno-białe zeszyty komiksowe, rysowane początkowo przez Tonego Moore`a, a potem Charliego Adlarda, to krótkie, zwarte, świetnie skonstruowane i trzymające w napięciu fabułki. Każda kolejna urywa się w takim momencie, że z jednej strony otrzymujemy dobre zamknięcie zeszytu, z drugiej wprost nie możemy się doczekać tego, co będzie dalej. Jest ich ponad 80. Będzie więcej. Darabont zacierał ręce. Kreślone w sposób realistyczny kadry stały się świetnymi storyboardami do serialu. Podczas oglądania rozpoczynającego odcinka osoby www.hiro.pl
znające komiks miały prawo poczuć déjà vu. Szczęśliwie nie jest tak, że czytelnicy umierają z nudów podczas seansów, a widzowie nie mają wcale ochoty czytać tego, co już zostało tak sprawnie nakręcone. Kirkman, który został jednym z producentów wykonawczych serialu, zadbał o to, by na ekrany wprowadzić nowych bohaterów, pozostawiając wiele fabularnych meandrów dostępnych tylko dla oczu właścicieli komiksu. jeszcze dymi nieumarły To, co pozostaje niezmienne, to wymowa. Ciężar może zdeprymować, a krwawe sceny nie przyniosą katharsis. Obserwujemy, jak zmieniają się definicje dobra i zła, kształtuje się nowy etos, a to, co uchodziło za zbrodnię w normalnych czasach, tu staje się koniecznością niezbędną do przetrwania. Do głosu dochodzi duch Machiavellego, ze swym amoralnym podejściem do życia ludzkiego: nie podporządkowujesz się grupie, sprowadzasz na nią zagrożenie, musisz być zatem odizolowany, najlepiej przykuty do rury na dachu lub dyskretnie zastrzelony w walce... W takich okolicznościach bohaterowie otrzymują od losu nowe role. Widać to zwłaszcza po głównej postaci, Grimesie, który wraz z wchodzeniem w głąb nowego świata zmienia swoją postawę, dostosowuje poglądy. A gdy już raz przemienił się z samotnego strzelca w dzielnego, choć samozwańczego szeryfa, do końca musi dźwigać ciężkie brzemię – utrzymać grupę przy życiu, a przy tym pozostać za wszelką cenę tym dobrym. Tymczasem zagrożeniem nie są wyłącznie zombie. Wrogami są inni ludzie, którzy w dobie anarchii wykorzystują cynicznie swoją pozycję. Bo mogą. Wrogiem jest w końcu nie tylko brak konstytucyjnych władz wykonawczych, ale też brak perspektyw. Gdzieś tam kołaczą się myśli, że w obliczu zagłady świata, jaki się zna, wszystko traci nagle sens... Kirkman i Darabont kreślą metaforę współczesności. A zombie-apokalpsa nadaje się do tego wręcz idealnie. Sami nieumarli od początku stanowili wdzięczny punkt wyjścia do konstruowania wszelkiego rodzaju paraboli. Fakt, że z jednej strony nie należą już do świata żywych, że są jakby obojętni na pewne bodźce, a zarazem wciąż funkcjonują, pozwala na przypisywanie im kolejnych, ukrytych znaczeń. Romero „zombifikował” konsumentów, zaś „The Walking Dead” to w pewnym stopniu wizja USA, a nawet i świata w dobie przedłużającego się kryzysu. Ci, którzy wyszli z niego obronną ręką, muszą przewartościować nieco swój światopogląd; ci, którzy stracili wszystko, muszą wyznaczyć sobie inne cele, powrotu do przeszłości bowiem nie będzie. Nieprzypadkowe są też skojarzenia z realiami Dzikiego Zachodu, z epoką, gdy państwo amerykańskie dopiero się wykuwało, a pionierzy przedzierali się przez ziemie nieznane, wydzierając każdą piędź ziemi niegościnnym tubylcom, przedkładając bezpieczny kąt do snu i garnek ciepłej strawy nad wszystkie inne dobra ludzkości. biegnij, zombie, biegnij! A same zombiaki? Mają się tu świetnie. Zresztą w przeciwieństwie do innych nieumarłych, takich jak wampiry, popkultura obeszła się z nimi bardzo łaskawie, nie czyniąc z nich obiek-
tów westchnień i bohaterów mokrych snów nastoletnich nimfetek. Pozostają lekko nadgniłymi, paskudnymi i krwiożerczymi bydlakami. „The Walking Dead” – z jednej strony dość niefortunnie, a z drugiej wcale nie tak znów błędnie – tłumaczone na polski jako „Żywe Trupy” przywraca telewidzom zombiaków takich, jakich chcieliby pamiętać z pierwszych filmów Romero. Żadnych dziwnych mutantów w stylu „Resident Evil”, ani zabawnie ogłupiałych, porykujących truposzy w klimatach „Shaun of the Dead” Pegga i Wrighta. Nic, tylko przerażające kreatury. One nie są na tyle bezmyślne, by nie umieć przekręcić klamki w drzwiach, błyskawicznie reagują na dźwięki i zapachy, a – co najciekawsze – potrafią być całkiem żwawymi sukinsynami. Krytycy sugerują, że zdynamizowanie motoryki nieumarłych wynika z potrzeby podniesienia poziomu adrenaliny u widzów. Któż bowiem chciałby oglądać ucieczkę grupy ludzi mających do dyspozycji samochód w momencie, gdy pościg rusza iście żółwim tempem. Tak, zarówno serial, jak i komiks ciągle podsycają poczucie zagrożenia. „Zimni” nie pozwalają o sobie zapomnieć choćby na moment. napletek nieboszczyka Nie pomaga nam kultura, bo ledwie wyłączymy telewizor, czy odłożymy komiks, a tu... zombie, zombie, zombie. Mniejsza o świat, gdzie dotarto już do poziomu „Dumy, uprzedzenia i zombie”, wystarczy spojrzeć na Polskę. Wiele mówiono o nieukazującej się już sieciowej serii „Zombies Ate My Baby”, z kolei blog „Polskie Zombie” dostarczał uciechy, prezentując kreślone przez różnych autorów portrety zzombifikowanych celebrytów – od Dody po Marię Skłodowską-Curie. Kolejne granice przekroczyło „Przedwiośnie żywych trupów” Kamila Śmiałkowskiego, w którym trochę jest o szklanych domach, a trochę o tym, jak Cezary Baryka, nie w pełni zzombifikowany, walczy z drugą naturą pożeracza mózgów, a także nawilżane margaryną i gwałcone (również w oczodoły, a jakże!) zombie w komiksowym „Napletku Nieboszczyka” Ojca Rene. Jeśli wy nie chcecie, by wasze mózgi stały się pożywką dla nieumarłych, lepiej już dziś nauczcie się co najmniej jednej sztuki walki, zadbajcie o ten tytanowy łom, no i przyswajajcie kolejne lektury, wciągajcie seriale i filmy. Branża zadbała, abyście przed Halloween mieli stosowne zajęcie. Zapewne stąd decyzja, by 90. zeszyt komiksu Kirkmana ukazał się pod koniec października, a emisja drugiego sezonu serialu rozpoczęła w jego połowie. Jakby tego było mało, 9 listopada, niecały miesiąc po amerykańskiej premierze, do polskich sklepów trafi pierwsza z trzech zaplanowanych książek (autorstwa Kirkmana i Jaya Bonansingi, a w tłumaczeniu współpracownika „HIRO” – Bartka Czartoryskiego) poświęconych Gubernatorowi. Czarny charakter z komiksowej serii „Żywych Trupów” potrafi przerażać bardziej niż hordy zombiaków i był idealnym wręcz kandydatem na odrębną serię. Nie pozostaje więc nic innego, jak dobrać broń i... czytać, oglądać, chłonąć. Im lepiej poznacie wroga, tym dłużej przeżyjecie w świecie przezeń opanowanym. Tylko nie dajcie się ugryźć!
gry społecznościowe
jedna pani drugiej pani tekst | jerzy bartoszewicz
foto | materiaŁy promocyjne
Miejsce okularników garbiących się przed monitorami zajęły panie po czterdziestce nudzące się podczas pracy w biurze. W przerwach między kolejnymi zadaniami zajmują się prowadzeniem farmy, zarządzaniem miastem lub podrywaniem wirtualnego odpowiednika swojego znajomego. Szacuje się, że codziennie ponad 200 milionów osób loguje się na Facebooku. Według danych z początku roku, co piąty użytkownik serwisu choć raz zagrał w „Farmville” – legendarną produkcję firmy Zynga, która doprowadziła do rozkwitu gatunku tzw. gier społecznościowych. Sukces tego tytułu zmusił twórców, branżowych dziennikarzy, a nawet i samych graczy do zrewidowania swoich poglądów na temat postrzegania elektronicznej rozrywki oraz jej odbiorców. „Farmville” jest produkcją, w którą można grać za darmo, lecz gdyby zestawić ją z listą najlepiej sprzedających się gier wszech czasów, okazałoby się, że niepozorna rozrywkowa aplikacja podczepiona pod portal społecznościowy, wygrałaby pod względem popularności z nieśmiertelnymi hitami pokroju „Super Mario Bros.”, piastującymi najwyższe pozycje w zestawieniu. Triumfalny pochód gry Zyngi zmienia także obraz statystycznego gracza. Zazwyczaj uważa się, że takowy jest młodym mężczyzną. Okazuje się jednak, że przeciętny miłośnik „Farmville”, a więc jednej z najpopularniejszych gier w historii, ma 43 lata i jest kobietą. Co więcej, większość fanów tego tytułu nigdy nie uważało się za graczy. Jak zatem stało się możliwe, że wciągnęli się w zabawę? W internecie pojawiały się wypowiedzi psychologów twierdzących, że dla wielu starszych odbiorców pielęgnowanie wirtualnej farmy jest substytutem odpoczynku od zgiełku wielkiego miasta i stresu codzienności. Choć teza ta brzmi nieco dziwnie, faktycznie wielu fanów „Farmville” loguje się do aplikacji w godzinach pracy. Na pierwszy rzut oka gra jawi się bowiem jako odprężająca i przyjemna. Sekret tkwi jednak w sprytnych psychologicznych zagrywkach ukrytych w większości gier społecznościowych. W produkcji gier wideo atrakcyjność rozgrywki jest wypadkową wielu czynników. Bardzo istotne jest odpowiednie porcjowanie zabawy, nakreślenie przed graczem celów, które motywowałyby go do kontynuowania przygody, a następnie umiejętne nagradzanie go za postępy. Jedna z najpopularniejszych produkcji na smartfony, czyli „Angry Birds” od Rovio Mobile, polegająca na wystrzeliwaniu z procy tytułowych ptaków i niszczeniu różnorakich konstrukcji, odniosła sukces nie tylko dzięki swojej ciekawej formule i dobrze zaimplementowanej fizyce. Jedną sesję ze wściekłymi ptakami można bowiem ukończyć w kilkanaście sekund. Jest zatem idealną rozrywką w czasie podróży do pracy czy dowolnej z chwil bezczynności, które pojawiają się w naszym życiu każdego dnia. Tymczasem znakomita większość gier społecznościowych zaprzecza wygodnemu porcjowaniu rozgrywki, rozmaitymi sposobami zmuszając użytkowników do grania. Formuła „Farmville” jest prosta: kupujemy nasiona różnych roślin i sadzimy je, by za kilka godzin zalogować się z powrotem celem zebrania plonów i zarobienia pieniędzy. Za zdobytą gotówkę możemy kupić zwierzęta gospodarskie lub różne dekoracje i gadżety, którymi będziemy mogli pochwalić się przed
40 internet
znajomymi. Gry społecznościowe dzięki podłączeniu się do naszych danych z danego portalu cechują się tym, że identyfikują współgraczy z ludźmi, których znamy z rzeczywistości. Rozpoczynając mecz w „Call of Duty”, zazwyczaj nie wiemy, kto siedzi po drugiej stronie. Komuś, kogo znamy i lubimy, ciężko jest jednak odmówić przysługi, dlatego nie mamy wyjścia i musimy kliknąć – np. celem wysłania karmy dla wirtualnego psa. W ten sposób dochodzimy do sedna sprawy – gry społecznościowe przypominają w swoim działaniu niektóre internetowe konkursy lub programy partnerskie. Żeby przejść na kolejny poziom, rozbudować farmę lub zdobyć jakiś cenny przedmiot nie musimy wykazać się logicznym myśleniem, zręcznością czy nawet cierpliwością. Wymogiem jest zaproszenie do gry odpowiedniej liczby znajomych, którzy zgodzą się kliknąć w odpowiednim miejscu. Choć mechanizm ten zaprzecza wszelkim ideom towarzyszącym projektowaniu normalnych gier wideo, okazał się być bardzo skuteczny. Na odbiorcę działa specyficzny rodzaj przymusu. Musi grać, by pomagać znajomym, a oni muszą grać, by pomagać jemu. Po wielu godzinach rozgrywki w „Farmville” przed graczem pojawia się możliwość zakupu maszyn rolniczych, pozwalających na sprawniejsze zasiewanie czy zbieranie plonów. Paradoksalnie, nagrodą za wiele godzin poświęconych grze jest możliwość skrócenia sobie rozgrywki, która zazwyczaj polega na żmudnym klikaniu. Jeśli dodamy do tego możliwość zakupienia maszyn i innych ułatwień za pomocą realnych pieniędzy, otrzymujemy żyłę złota. Trzyletnia, zatrudniająca około 1.300 pracowników Zynga jest w tym momencie warta ponad 5,5 miliarda dolarów. To więcej niż wart jest istniejący na rynku od 1982 roku Electronic Arts – jeden z największych wydawców gier wideo i właściciel takich marek jak „Fifa”, „The Sims” czy „Battlefield”, zatrudniający ponad 8 tys. ludzi na całym świecie.
www.hiro.pl
ducent regularnie dodaje nowe przedmioty do sklepiku w grze, więc zabawa nigdy się nie kończy. Pieniądze zdobywamy pracując dorywczo w domu, a właściwie wykonując specyficzne czynności takie jak malowanie obrazów, komponowanie piosenek czy pisanie artykułów. Tym ostatnim zajmuje się właśnie mój protagonista, co dobrze ilustruje, że w przypadku „The Sims” łatwo popaść w nawyk odtwarzania w wirtualnym świecie swojego życia. Aspekt społecznościowy został rozwinięty w stosunku do konkurencji i towarzyszą mu nowe rodzaje relacji między graczami. Choć pojawia się znany z gier Zyngi mechanizm odwdzięczania się za przysługę i wysyłania do znajomych przedmiotów, produkcja Electronic Arts umożliwia zbudowanie związku z dowolną postacią znajdującą się na naszej liście sąsiadów. Jak wiadomo, internet dodaje ludziom odwagi, więc nie zdziwię się jeśli za jakiś czas usłyszymy o małżeństwach, które zostały zawarte dzięki wspólnej grze w „The Sims Social”. Z drugiej strony, takie możliwości mogą bardzo negatywnie wpłynąć na już istniejące pary. Bo czy dziewczyna, której chłopak podrywa w wirtualnym świecie bohaterkę należącą do swojej dawnej miłości, nie powinna być przypadkiem zazdrosna? „The Sims Social” odniosło olbrzymi sukces. Choć gra dostępna jest na Facebooku dopiero od 11 sierpnia, codziennie loguje się do niej blisko 9,5 milionów użytkowników! Umożliwiło jej to wyprzedzenie wyniku „Farmville”, czyli 8,25 milionów graczy dziennie. Co ciekawe, bój toczył się o drugie miejsce, ponieważ na pierwszym, z wynikiem 13,68 miliona graczy niepodzielnie rządzi „City Ville”, czyli symulator zarządzania miastem stworzony przez – a jakże – firmę Zynga.
Przed dwoma laty koncern EA zdecydował się wykupić studio Playfish, zajmujące się produkcją gier społecznościowych. Być może właśnie dlatego, by zepchnąć Zyngę z pozycji lidera. Serię „The Sims” zna chyba każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z elektroniczną rozrywką. Dzięki przełomowej formule rozgrywki określanej jako symulacja życia, dwie pierwsze odsłony gry zajmują szczyt podium pośród najlepiej sprzedających się tytułów wydanych kiedykolwiek na komputery PC. Will Wright, będący pomysłodawcą i projektantem marki, w roku 2002 został dzięki niej umieszczony w Galerii Chwały amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk Interaktywnych, gdzie znajdują się nazwiska tak znaczących twórców jak Shigeru Miyamoto, czyli „ojciec” postaci Mario. Nic zatem dziwnego, że Electronic Arts, posiadający wyłączność na produkcje należące do popularnej serii, postanowił wprowadzić ją na Facebooka. Tak narodziło się „The Sims Social”, czyli połączenie najlepszych cech znanych z podstawowej wersji gry z mechanizmami, które rządzą produkcjami tworzonymi na potrzeby serwisów społecznościowych. Możemy zatem spersonalizować swojego bohatera, a następnie urządzić mu dom według własnego pomysłu. Pro-
Produkcja EA zdobywa jednak nowych fanów, więc ma spore szanse wysunąć się na prowadzenie. Zawdzięcza to silnej marce oraz bardziej dynamicznej rozgrywce, która zachęca gracza do wykonywania przez jego bohatera różnych czynności. Gra określana jest jako freemium, zatem umieszczono w niej system mikropłatności umożliwiający zakup wyjątkowych mebli oraz dodatkowej energii, która co prawda jest odnawialna, lecz praktycznie niezbędna do gry. „The Sims Social” podobnie jak „Farmville” posiada ukryty system kar dla graczy, którzy długo do gry nie zaglądają. Wprawdzie nie mogą nam zgnić niezebrane pomidory, lecz wirtualne stosunki z przyjaciółmi i drugą połową pogorszą się, jeśli nie będziemy ich odwiedzać. Gry społecznościowe są niewątpliwie jednym z kierunków, w którym branża elektronicznej rozrywki będzie podążać. Systemy mikropłatności oraz integracja tablic wyników z profilami na portalach internetowych, pojawiają się już w normalnych produkcjach dedykowanych hardcore’owym graczom. Jednocześnie możemy zaobserwować pierwsze próby przeniesienia pełnowartościowych produkcji na Facebooka. Gameloft, będący znanym deweloperem gier przeznaczonych na telefony komórkowe, umieścił już na popularnym serwisie porty swoich dwóch popularnych tytułów – kosmicznej pierwszoosobowej strzelaniny „Nova” oraz wzorowanego na „World of Warcraft” MMORPG zatytułowanego „Order & Chaos”. A wszystko to dostępne jest z poziomu przeglądarki internetowej i w dobrej oprawie audiowizualnej opartej na silniku 3D. Jedno jest pewne – nikt nie odważy się już twierdzić, że gry społecznościowe to jedynie nieznaczący margines rynku.
karły
co mają wielkiego tekst | zdzisław furgał
Od kolegów po fachu różni ich tylko to, że mieliby problemy z wejściem do Makro. Poza tym grają główne role, produkują, piszą scenariusze i zdobywają prestiżowe nagrody. Pomijając niedawny drobny incydent z borsukiem, pojęcie „karzeł” w przemyśle filmowym oznacza to samo co w astronomii. Gwiazdę.
42 film
foto | materiały promocyjne
Wszystkie te przyciski w windzie/ tak niesamowicie wysoko!/ Staję dziś w obronie karła/ na oko w połowie takiego jak ja. Tak w wolnym tłumaczeniu śpiewa Dewey Cox, bohater kultowego „Walk Hard”, w jednym ze swoich szlagierów. Ów protest song o wiele mówiącym tytule „Let Me Hold You (Little Man)”, który bohater tej muzycznej parodii komponuje w swojej fazie bycia ratującym świat Bobem Dylanem, to z jednej strony przewrotny wygłup, ale z drugiej żółte światło – nie tyle ostrzeżenie, co przypomnienie. Nie chodzi tu wcale o pochylanie się nad problemami małych ludzi. W chwili obecnej warto spojrzeć nieco wyżej, ponieważ aktorzy małego wzrostu nie tylko obecni są wszędzie, ale też nie grywają już ogonów w horrorach, baśniach i produkcjach sci-fi. Wszystko wskazuje na to, że przyszedł czas na role większego kalibru. Rok 2011 okazał się bardzo ważny dla aktorów-karłów. I nie chodzi tu o tajemniczą śmierć Percy’ego Fostera, aktora porno dorabiającego jako dubler słynnego kucharza Gordona Ramseya (podobieństwo wręcz imponujące!). Tak, faktycznie zrobiło się ciekawie i tajemniczo, kiedy kilku pracowników Ministerstwa Rolnictwa znalazło jego na wpół zjedzone ciało w borsuczej norze. Ale zostawmy to. Chodzi o kogo innego. Panie i panowie, nagroda Emmy wędruje do... Peter Dinklage nie pojawił się znikąd. Przez całe lata 90. grywał małe role, głównie w telewizji, by w roku 2003 zatriumfować swoim pierwszoplanowym występem w „Dróżniku” Thomasa McCarthy’ego. Wtedy też posypały się nominacje, ale koniec końców aktor został pominięty prawie przy wszystkich wyróżnieniach. Trudno zapomnieć kolejne występy Dinklage’a w telewizji, świetną rolę w „Śmierci na pogrzebie” czy też obowiązkowego dla aktorów jego wzrostu flirtu z kinem fantasy („Narnia”). Dopiero jednak rola przebiegłego i diabelnie inteligentnego Tyriona Lannistera w bijącej rekordy popularności telewizyjnej adaptacji powieści George’a R.R. Martina „Gra o tron” pozwoliła mu rozwinąć skrzydła i udowodnić niedowiarkom, że wielkość aktora może mieć wiele wymiarów. Jego pogodzony z życiem bohater co raz to wygłasza kwestie dotyczące swojej największej przywary. Wszystkie karły są bękartami dla swoich ojców – rzuca gdzieś mimochodem, by potem knuć, przekupywać i wskakiwać do łóżka z tłumami kobiet. Za tę rolę dostał nie tylko Emmy. Trafił też na okładkę „New York Timesa”, który ogłosił go jednym z ośmiu aktorów, którzy zmienili telewizję w sztukę. Prywatnie Dinklage niewiele sobie z całego zamieszania robi. Jestem aktorem i chodzi tylko o pracę – mówi. – Kiedy byłem młodszy, byłem zgorzkniały, zły i zdecydowanie odcinałem się od świata. Ale kiedy człowiek robi się starszy, to wie, że trzeba po prostu mieć poczucie humoru. Peter Dinklage to ostatni i bardzo jaskrawy przykład kariery aktora nie przekraczającego 140 cm. Aktorzy-karły towarzyszyli jednak hollywoodzkim produkcjom niemal od początku istnienia Fabryki Snów. Oczywiście początkowo traktowani jak cudaki i obsadzani według określonego klucza, ale niezbędni do zrealizowania widowisk pewnego typu. Jak wyglądałaby seria „Duch” bez Zeldy Rubinstein? Choć aktorka otrzymywała regularnie za kolejne części Złote Maliny, to jej śmierć na początku zeszłego roku przeżył cały showbiznes. Ciężko w końcu zapomnieć jej rolę medium Taginy Barrons, która miała kilka kapitalnych kwestii wymawianych świdrującym wysokim głosem. Aktywną aktorką była niemal do końca, choć później głównie zajęła się walką o prawa człowieka, szczególnie tego małego. Zostań aktorem, a twój świat zdecydowanie się powiększy – powtarzała wielokrotnie. Kto jeszcze przychodzi na myśl, kiedy myślimy o aktorach-kałach? Kilku klasyków, jak Herve Villechaize, którego pyzata twarz jest ozdobą jednego epizodu bondowskiej serii (grał Nick Nacka, prawą rękę Scaramangi), a także telewizyjnego klasyku Aarona Spellinga „Fantasy Island”. Co ciekawe, Villechaize w swoim czasie popadł w konflikt z innym aktorem niskiego wzrostu. Poszło o nomenklaturę. Billy Barty, który w życiu wystąpił w niezliczonej ilości filmów (grał od dziecka), założył w roku 1957 organizację Mali Ludzie Ameryki i bardzo nie podobało mu się, że jego kolega po fachu przy każdej okazji każe do siebie mówić „krasnal”. Nie można zapomnieć też o Jacku Purvisie, znanym z „Bandytów czasu” Terry’ego Gilliama. Ten film to filar karlego kina i może właśnie przez to bardzo trudno w nim wybrać jednego ulubionego bohatera. Kto tam w końcu nie gra! Załóżmy jednak, że Wally grany przez Purvisa urzeka najbardziej. Nie boi się w końcu niczego... www.hiro.pl
Dalej mamy Danny’ego Woodburna („Seinfeld”), Kenny’ego Bakera (pamiętny R2D2), Tony’ego Coxa („Bad Santa”) i Meredith Eaton, która podbija świat seriali. Fani Davida Lyncha na pewno oburzą się, że do tej pory nie padło nazwisko Michaela J. Andersona, który hipnotyzował i przerażał zarówno w „Twin Peaks”, jak i „Mulholland Drive”, a także w nieodżałowanym serialu „Carnivàle”, który choć bez Lyncha to lynchowski był przecież na wskroś. Dla dobra dyskursu musi pojawić się jeszcze nazwisko Jordana Prentice, który w filmie „In Bruges” – będąc kompletnie pijany i pod wpływem silnych środków na uspokojenie oraz kokainy – dywaguje z Colinem Farrellem i dwiema prostytutkami o zbliżającej się wojnie między białymi a czarnymi (a więc tak naprawdę między białymi a całą resztą, w tym karłami, Pakistańczykami i Wietnamczykami). Jest jeszcze kilku graczy czysto rozrywkowych, jak gwiazdor kina akcji Martin Klebba, Jason „Wee Man” Acuña („Jackass”) czy Verne Troyer, który zapowiadał się świetnie, jako Mini-Me triumfował w „Austinie Powersie”, ale później wypuścił swoją sex-taśmę, która dorównała popularnością tej nagranej przez Paris Hilton. Został przez nią zwolniony z pracy przy „Harrym Potterze”. A zastąpił go... Warwick Davis to ikona. Pokolenie VHS pamięta go z czasów, kiedy jeszcze imię Willow nie kojarzyło się z córką Willa Smitha. Aktor zaczynał jednak wcześniej. Już mając 11 lat, zagrał w „Powrocie Jedi” – dzięki swojej babci, która w radio usłyszała ogłoszenie. Jedyny Ewok, którego pamiętacie, to właśnie on, mały Wicket. Po „Willow” został na kilka części „Karłem”, podróżował „Autostopem przez galaktykę” i wcielił się w rolę potterowskiego profesora Flitwicka. Przy okazji oczywiście walczył o prawa małych aktorów, założył nawet agencję talentów, skupiającą ludzi o wzroście poniżej 5 stóp wysokości (a ostatnio także tych powyżej 7), ożenił się i doczekał dwójki dzieci. Nie przechodzi jednak na emeryturę. Paradoksalnie wydaje się, że jego kariera dopiero teraz się zaczyna. Wszystko dzięki nowemu projektowi, dzięki któremu Davis może nie tylko raz na zawsze zerwać z wizerunkiem „skrzata w rajstopach”, ale też zmienić spojrzenie ludzi na osoby małego wzrostu. Wspólnie z jednym z najbardziej kontrowersyjnych brytyjskich artystów Rickym Gervaisem tworzą właśnie serial o przewrotnym tytule „Life’s Too Short”. Warwick Davis zagra w nim swoje codzienne zmagania z życiem, pełne frustrujących sytuacji i spotkań z ludźmi, którzy po prostu nie wiedzą, jak się zachować. Zapewne mocno przerysowany serial zapowiada się ostro, przewrotnie i bardzo zabawnie. Złamane zostanie zapewne kolejne tabu i będziemy się śmiać nie tylko z Warwickiem, ale też trochę z niego. I o to chyba chodzi. Każdy inny, wszyscy równi, choć niekoniecznie wzrostem.
kalifornijska scena niezależna
rodzynki w placku tortilli tekst | marek j. sawicki
The Fresh & Onlys
foto | materiaŁy promocyjne
Przed wami krótka lista niezależnych artystów grających w stanie, którego mieszkańcy nienawidzą podatków i mają praktycznie wolny dostęp do medycznej marihuany. W tej wyliczance skupiamy się głównie na twórcach wydających płyty w skromniejszych nakładach i grających dla mniejszych publiczności. Pomijamy także przedstawicieli kalifornijskiej sceny psych-rockowej, takich jak Wooden Shjips czy Residual Echoes, oraz znanych w naszym kraju Sic Alps i Comets On Fire. należy bowiem pamiętać, że stolicą Kalifornii jest Sacramento, a nie L.A. ani San Francisco. Monty Buckles – wbrew pozorom nie jest to pseudonim artystyczny. Buckles to facet zarabiający nagrywaniem teledysków hip-hopowych (nakręcił też klipy Pissed Jeans, Be Your Own Pet i Wounded Lion), w wolnych chwilach asystuje przy produkowaniu płyt zaprzyjaźnionych muzyków (patrz: Lars Finberg) i grywa w bardzo dzikim zespole Lamps. Trio to wydało dotąd trzy płyty (jeśli wliczyć w to debiutancką dziesięciocalówkę) i jest prawdopodobnie najlepszym obecnie zespołem inspirowanym brzmieniem Swell Maps – proste i prymitywnie melodyjne piosenki zalane masami przesteru.
Hank IV
The Moonhearts
44 muza
Tim Cohen – jeden z najpłodniejszych twórców kalifornijskiego psychpopu. Podliczając wszystkie jego płyty i single, można odnieść wrażenie, że facet praktycznie codziennie nagrywa jeden kawałek. Od roku 2009 ukazały się: trzy albumy i jedna EP-ka solowego materiału Cohena, trzy LP, jedna dwunastocalowa EP-ka i dwanaście (!) siedmiocalówek zespołu o nazwie The Fresh & Onlys, któremu Cohen lideruje. Podobnie jak w przypadku dorobku Intelligence, próżno tu szukać perfekcyjnie ułożonych albumów – wszystkie wydawnictwa sprawiają wrażenie pośpiesznie nagrywanych kompilacji aktualnych kawałków. Jest to częstym zarzutem ciskanym w stronę muzyka, ale z drugiej strony jest to bezpośrednie nawiązanie do epoki singli nagrywanych i wydawanych hurtowo. Zresztą kawałki pokroju „Come Dance With Me” z debiutanckiej siódemki The Fresh & Onlys wynagradzają wszelkie inne wypełniacze. Mikal Cronin – basista The Moonhearts (wcześniej znanych jako Charlie & The Moonhearts), fanstastycznego zespołu złożonego z trzech chłystków (w momencie wydania debiutanckiej siedmiocalówki chłopaki mieli 18 i 19 lat) grających surf-punk. Należy zaraz nadmienić, że punk ów nie ma nic wspólnego z wątpliwej jakości wytworami wydawnictw Epitaph i tym podobnych. The Moonhearts grają porządny, głośny lo-fi punk z surferskimi wokalami. Ich jedyny jak dotąd LP, wydany nakładem Tic Tac Totally, jest lekturą obowiązkową każdego, komu zaimponował drugi album Wavves. Przy czym tutaj zamiast niezwykle kontrowersyjnych występów na niezwykle niezależnych festiwalach otrzymujemy bardzo dojrzały cover klasycznego „I Can Go On” The Riots. www.hiro.pl
John Dwyer – przeszczepieniec ze Wschodniego Wybrzeża (Providence, Rhode Island). Grywał wcześniej w głośnych zespołach: Burmese, Coachwhips, Landed, Yikes!. Znalazł się też na chwilę w składzie The Hospitals (patrz: Adam Stonehouse). Pod koniec lat 90. przeprowadził się do San Francisco, tam kontynuował głośne granie (poprzez twórczość Pink & Brown), aż do rozpoczęcia projektu o nazwie OCS, czyli Orinoka Crash Suite. Początkowo nagrywając domowymi metodami Dwyer wydał cztery płyty (kasety) z solowymi eksploracjami akustyczno-noise’owymi. W czasie gdy powstawał album piąty i szósty (kolejno „Cool Death Of Island Raiders” i „Sucks Blood”) do składu dołączył Kelley Stoltz oraz Brigid Dawson na dodatkowych wokalach. Stoltz zniknął po albumie nr 5, a Dawson została na dłużej. Niedługo później zespół przemianowano na The OhSees, a później Thee Oh Sees. Od roku 2008 i albumu „The Master’s Bedroom Is Worth Spending A Night In” Thee Oh Sees stało się machiną wydającą średnio dwa LP rocznie. Trzeba przyznać, że OCS mają stosunkowo niewielu fanów wszystkich albumów. Część straciła zainteresowanie po odejściu od eksperymentalności najwcześniejszych płyt Dwyera, część (tak jak i niżej podpisany) najlepiej wspomina „Sucks Blood”. Ostatnią grupą są fani głośniejszych, nowszych albumów. Jest to też, z niewiadomych powodów, grupa najmłodsza wiekowo. Dwyer prowadzi także label Castle Face. Jego sumptem ukazały się m.in. debiut Ty Segalla, drugi album Bare Wires i kompilacja singli Oh Sees.
Ty Segall
Lars Finberg – przez kilka lat grał na perkusji w A Frames, mieszkał wtedy w Seattle. Po odejściu z zespołu wrócił do rodzinnego Los Angeles, gdzie przekształcił założony wcześniej solowy projekt Intelligence w pełnoprawny zespół. W jego ramach wydał sześć albumów, których ewolucja brzmieniowa prowadzi od mantrycznych kawałków granych na syntezatorach Casio do albumu nagranego na żywo w studiu przy asyście Chrisa Woodhouse’a. Wszystkie albumy Intelligence są warte polecenia z różnorakich powodów, ale żadnym z nich nie jest dobór materiału, wszystkie są nierówne. Obecnie Finberg grywa i śpiewa w duecie z Susanną Welbourne pod szyldem Puberty. Ich pierwszy singiel wydany sumptem kanadyjskiego labelu Telephone Explosion brzmi jak połączenie A Frames i późniejszego okresu Oh Sees. Hank IV – zespół założony przez weteranów kalifornijskiej sceny niezależnej, grający punk dla ludzi po czterdziestce. Trzon składu wcześniej tworzył projekt o nazwie Resineators (kilka singli i album w labelu Siltbreeze), natomiast wokalista zaczynał jako krzykacz w KBD-punkowym Bum Kon (vide: niedawna reedycja ich jedynego LP „Drunken Sex Sucks”). Hank IV jest w głównej mierze bestią sceniczną – większość fanów twierdzi, że albumy wypadają słabiej niż koncerty. Drugi winyl – „Refuge In Genre” – jest prawdopodobnie najlepszy. Wieńczący ten album kawałek „Diamond Cutter” jest praktycznie podręcznikowym przykładem półtoraminutowego kawałka na dwie gitary i hymniczny macho-punkowy tekst.
Sonny & The Sunsets
Larry Hardy – założyciel labelu In The Red, kultowego pośród fanów ciężkiej garażówki. ITR powstał w roku 1990, kiedy sceną garażową rządziły wydawnictwa labeli Sympathy For The Record Industry i Crypt. Hardy przetrwał załamanie „rynku” w końcu lat 90., sięgając po młodsze zespoły wychodzące poza dość sztywne ramy garażówki w kierunku noise’u: Intelligence, Lamps, Hunches, Hospitals. Do dziś dysponuje znakomitymi umiejętnościami wychwytywania ciekawych zespołów (UV Race, Tyvek). Należy też nadmienić, że In The Red było domem wszechmocnych Cheater Slicks oraz pierwszym labelem, w którym ukazał się genialny „Blood Visions” Jaya Reatarda. Nothing People – najlepszy zespół, którego nigdy nie słyszeliście. Reprezentanci Oakland. Nothing People bardzo rzadko udzielają wywiadów, praktycznie nigdy nie jeżdżą w trasy koncertowe. Członkowie zespołu podpisują się jako a0, b0 i c0, okładki ich albumów zdobi napis: Recorded in the middle of nowhere. Dość powiedzieć, że jest to słyszalne: głównymi inspiracjami NP jest twórczość Twinkeyz, Chrome i innych gwiazd niewidocznych scen wydających niesłyszalne albumy. Jak może brzmieć bardzo niezależny zespół inpirowany bardzo niezależnymi zespołami? Masa analogowych syntezatorów, gitary przepuszczane przez stare kostki efektowe i post-punkowy bas. Plus antymelodyjne wokale. Ich drugi LP („Late Night”) jest winylowym arcydziełem zeszłego dziesięciolecia. Perfekcyjny od pierwszego uderzenia perkusji „When I Drink” do kończącego całość tytułowego coveru piosenki Syda Baretta. Od albumu „Soft Crash” do składu zespołu na stałe dołączył klawiszowiec legendarnego Monoshock. W tym roku ma ukazać się czwarty LP zespołu. W oczekiwaniu nań Scott Soriano wydał wznowienie „Late Night” na CD. Kupno tegoż jest zdecydowanie jednym z najlepszych obecnie sposobów, w jaki można wydać 10 dolarów. Sakura Saunders i Scott Soriano – mieszkańcy Sacramento, ludzie odpowiedzialni za założenie S.S. Records. Motywacją dla nadania labelowi takiej nazwy nie były powody ideologiczne, ale inicjały założycieli (co zresztą Soriano lubi podkreślać). Wytwórnia w założeniu miała co miesiąc wydawać reedycje mało znanych kalifornijskich zespołów. Już w rok od rozpoczęcia przedsięwzięcia w labelu Soriano zaczęły ukazywać się długogrające winyle www.hiro.pl
Thee Oh Sees
Wounded Lion
muza 45
zespołów francuskich i meksykańskich. Obecnie S.S. jest, obok Siltbreeze, jednym z najważniejszych amerykańskich labeli prezentujących awangardę okołojankeską. Wydawnictwa zagraniczne Soriano czerpie z Europy: Francji, Niemiec, Belgii. SS Records jest pod tym względem labelem wyjątkowym, albowiem nawet Tom Lax reprezentujący pokrewny stylistycznie Siltbreeze sięga nie dalej niż po wydawnictwa nowozelandzkie. Ty Segall – wcześniej młodociany perkusista Traditional Fools, później młodzian uskuteczniający prostą garażówkę, obecnie popularny artysta solowy bezskutecznie próbujący być Beatlesami. A mówiąc poważnie: Segall jest powszechnie lubiany i trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę prostotę i lekkość jego wcześniejszego materiału. Imponująca jest także jego rozpiętość stylistyczna: młodzian potrafi wydać kilka garażowych skakadeł-krzyczadeł, limitowany winyl zawierający covery T.Rex i cover „Bullet Proof Nothing” Simply Saucer w przeciągu kilku miesięcy. Niestety, po znakomitym, nagranym przy współpracy kolegów z Sic Alps LP „Melted” Segall opuścił label Goner na rzecz Drag City, gdzie wydał nieudany „Goodbye Bread”. Na szczęście nagrywa i publikuje na tyle szybko, by tę wpadkę fanom wynagrodzić. Sonny Smith – mieszkaniec San Francisco, założyciel Sonny & The Sunsets. Sunsets to bardziej projekt niż zespół, rotacja w składzie jest tam absolutną normą (ze Smithem grają lub grali m.in. Kelley Stoltz i Tim Cohen). Smith reprezentuje art-hipisowskie tradycje San Francisco – nagrywa miliony spokojnych, lekkich piosenek okraszonych jego miłym śpiewem. Żeby jednak nie było to zupełnie nudne, Sonny Smith ima się innych dziedzin sztuki – jest wziętym twórcą komiksowym (kopie rysowanych bibuł były dołączane do niektórych siedmiocalówek The Sunsets) oraz bierze udział w projekcie 100 Records. Zamysł projektu przypomina „Doskonałą próżnię” Lema – jest nim wystawa stu okładek nieistniejących singli nagranych przez nieistniejących artystów. Co ciekawe, Smith po stworzeniu okładek rozpoczął mozolne nagrywanie wszystkich wymyślonych kompozycji pod pseudonimami. Ukazały się dotąd dwie kompilacje wspomnianych nagrań. Polecam zwłaszcza piosenki okraszone narracją niejakiego Hanka Championa. Adam Stonehouse – założyciel Sic Alps, jego obsesja związana z analogowym noise’em pozwoliła mu na nagranie jednego albumu z jego zespołem. Po odejściu zeń Stonehouse założył The Hospitals, gdzie uskuteczniał hałas przez trzy albumy. The Hospitals od samego początku był kolektywem złożonym z różnorakich indywidualistów liderujących innym zespołom (John Dwyer z Thee Oh Sees, Chris Gunn z The Hunches). Częste rotacje składu i wzrastająca w postępie geometrycznym obsesyjność dźwiękowa (porównajcie brzmienie debiutu z „I’ve Visited The Island Of Jocks And Jazz”) doprowadziły Stonehouse’a na skraj szaleństwa. Zamiast leczenia muzyk wybrał drogę trudniejszą i rozpoczął mozolne, trwające niemal dwa lata nagrywanie swego opus magnum pt. „Hairdryer Peace”. Nie znalazłszy wytwórni skłonnej do wydania gotowego dzieła, zdecydował się na dystrybuowanie go własnym sumptem. „Hairdryer” jest dla czasów obecnych tym, czym dla lat 90. był „Twin Infinitives” – tworem niezwykle nieczytelnym, balansującym na krawędzi arcydzieła i triumfu stylu nad treścią. Tak czy inaczej, jest to płyta niesamowita. The Hospitals przestali istnieć w roku 2009, od tej pory ukazała się jeszcze ultralimitowana kaseta „Wastered Rest In Peace” (200 kopii), zbierająca różnorakie odpryski studyjne i kilka kawałków zagranych na żywo. Stonehouse nie wspomina nic o jakichkolwiek próbach reaktywacji projektu. Chris Woodhouse – półlegendarny producent, współtwórca brzmienia (i sukcesu) A Frames. Woodhouse jest kalifornijskim odpowiednikiem Steve’a Albiniego, z tym że nie da się go zatrudnić do nagrania czegokolwiek. Woodhouse zgłasza się do zespołu z propozycją tylko wtedy, gdy wcześniej spodoba mu się jego brzmienie. W jego dorobku producenckim znajdują się płyty Oh Sees, Intelligence, Duchess Of Saigon i wspomnianych A Frames. Niemałą legendą owiane są też zespoły, w których Woodhouse grywał na gitarze. Poczynając od spazz-noise’u w Karate Party, przez power-pop FM Knives, aż po potężnych Mayyors. Ten ostatni projekt wydał trzy ultralimitowane EP-ki, po czym przestał istnieć. Dwunastocalowa płyta „Deads”, ostatnia spośród wspomnianych trzech, jest arcydziełem ciężkiej muzyki. Na świecie istnieje tylko osiemset kopii winyla, przy czym okładki pierwszych czterystu zostały przybrudzone błotem i losowym śmieciem znalezionym nieopodal domu Woodhouse’a. Wounded Lion – kolektyw złożony z czterech (w porywach sześciu) facetów grających zamiennie na wszystkich instrumentach. Wśród owych facetów: Monty Buckles, znany jako lider Lamps, oraz Brad Eberhard, niemniej znany malarz z San Francisco. Muzycy piszą zupełnie niepoważne piosenki na standardowe post-punkowe aranże. Na jednym z singli grali cover Creedence Clearwater Revival, by skontrować to piosenką o muppetach i znanym z „Gwiezdnych Wojen” systemie Dagobah. Być może to właśnie poetyka sprawia, że zespół najczęściej rozmija się z oczekiwaniami i wymaganiami recenzentów.
BEAVIS & Butthead
he, he, hehehe tekst | jacek sobczyński
foto | materiaŁy promocyjne
Czekaliśmy na nich bardzo długo. „My”, czyli urodzeni na tyle wcześnie, że pamiętający czasy Internetu i lotów samolotem jako wyznacznik luksusu. Beavis i ButtHead, Dwóch największych debili popkultury lat 90., wracają na małe ekrany. Wracają, bo – jak twierdzi ich twórca – współczesna telewizja jest zbyt przeintelektualizowana. Czyżby?
W latach 90. amerykańscy konserwatyści załamywali nad nimi ręce. W sumie trudno się dziwić – dla wychowanego na miłujących dobro disneyowskich kreskówkach widza emitowany w MTV cykl „Beavis & Butt-Head” był takim szokiem, jakim dla fana telewizyjnego „Pegaza” stałoby się obcowanie z dowolnym odcinkiem „Jackassa”. Dwójka okutanych w muzyczne koszulki półgłówków zdemolowała obowiązujące dotychczas zasady telewizyjnej przyzwoitości. Już w trzecim z ponad 200 odcinków serialu Beavis i Butt-Head radośnie pomalowali farbą tyłek złapanego przypadkiem kota. A to tylko początek festiwalu obrzydliwości, jaki co tydzień serwowała widzom ta malownicza para. Mike Judge, autor serialu (i człowiek, który użyczył głosu niemal wszystkim jego bohate-rom), podczas wizyty w programie Davida Lettermana wspominał, że pomysł na powstanie kreskówki przyszedł mu do głowy w kościele, gdy podczas mszy zobaczył dwóch nieustannie rechoczących i nabijających się z wszystkiego nastolatków. Judge zrozumiał, że większość małolatów porozumiewa się właśnie za pomocą subkodów – wystarczy jedno spojrzenie czy drobna aluzja, żeby mieć ubaw po pachy przez kilka minut. To sprowokowało go do stworzenia postaci Beavisa i Butt-Heada – pary gówniarzy, których relacja jest utkana z setek zrozumiałych tylko dla nich „inside joke’ów”. Uniwersum Beavisa i Butt-Heada jest dość wąskie. Tworzą je szkoła, w której obaj są notorycznie zawieszani, kilka przewijających się przez cały serial postaci (sklerotyczny sąsiad – pan Anderson, David van Driessen – nauczyciel-hipis o gołębim sercu czy zafascynowany Beavisem i Butt-Headem małoletni przygłup Stewart), wyludnione uliczki ich fikcyjnego miasta Highland w Teksasie i wreszcie dom, w którym zwykli przesiadywać przed telewizorem. Widoczny brak jakichkolwiek dorosłych, którzy mogliby nadzorować dwójkę bohaterów jest dość czytelny – Beavisa i Butt-Heada wychowuje tylko telewizja. Nie pamiętam, czy za przysłowiowego małolata chętniej oglądałem przygody dwójki sympatycznych półgłówków dla animowanych historyjek z ich udziałem, czy emitowanych w każdym odcinku teledysków, opatrzonych brutalnymi, a przez to celnymi komentarzami Beavisa i Butt-Heada. Obaj panowie krytykami byli dość surowymi – zamiast bawić się w wyszukiwanie wymyślnych, wyrażających dezaprobatę słów, woleli walić po oczach kategorycznym „This sucks!”. Oczywiście gusta muzyczne bohaterów były dość czytelne. Beavisowi i Butt-Headowi bliżej było do kapel radykalniejszych muzycznie (Sonic Youth, Nirvana, Beastie Boys) niż płaskiego pop-rocka w stylu chętnie objeżdżanego przez nich Bon Joviego. Oj, nietęgie musiały być miny ówczesnych krytyków muzycznych za Oceanem. Ich produkowane w pocie czoła recenzje ustępowały w masowej wyobraźni małolatów krótkim i czytelnym „This is not cool”, jakim Beavis i Butt-Head zwykli kwitować nielubiane przez nich teledyski. Ale i ich czasem było stać na głębsze wynurzenia. W jednym z odcinków serialu chłopcy komentowali teledysk Primusa. Od muzyki rozmowa zeszła na tematy fekalne. – Ciekawe, jak balasy wiedzą, którędy mają wyjść z dupy? – Pewnie mają tam jakieś światełka. Stolec, seks, muzyka, kukurydziane nachos – egzystencja ówczesnych ikon MTV opierała na tych czterech filarach. 27 października MTV pokaże pierwszy odcinek z nowej, nakręconej po 14-letniej przerwie serii przygód Beavisa i Butt-Heada. Mike Judge, ojciec pary największych idiotów w historii amerykańskiej animacji, wykazał się sporą inteligencją. Doskonale wiedział, że powtarzanie formuły nabijających się
48 tv
z teledysków głupków nie wypali z jednego względu – dziś MTV prawie wcale nie wyświetla wideoklipów. I tak celem ataków Beavisa i Butt-Heada staną się zajmujące niemal cały czas antenowy tej stacji dokumentalne reality shows: „Ekipa z New Jersey”, „Licealne ciąże”, „Nastoletnie matki”. Każdy, kto kiedykolwiek obejrzał choć jeden odcinek tych programów, wie, że Beavis i Butt-Head prezentują się przy ich bohaterach niczym intelektualiści. Jest jeszcze jedna różnica – ci drudzy istnieją naprawdę... Ktoś powie, że „Beavis & Butt-Head” to nic innego niż stek skrajnych idiotyzmów. Cóż, pewnie będzie miał rację. Ale durny żart Judge’a był przykrywką dla błyskotliwego obśmiania paru autentycznych kretynów w showbiznesie. Piszę te słowa w pociągu, siedząc obok faceta, który ustawił sobie w telefonie dzwonek z głosem Czesia, bohatera kuriozalnych „Włatców móch”. I mam wrażenie, że Beavis i Butt-Head z przyjemnością skopaliby mu tyłek. Chłopaki, wracajcie i zróbcie to jak najszybciej!
www.hiro.pl
the muppets
filc z duszą tekst | piotr dobry
foto | materiaŁy promocyjne
Od premiery ostatniego filmu o muppetach minęły niespełna trzy lata, jednak mało kto pamięta o telewizyjnych „Listach do św. Mikołaja”. Tymczasem kinowe „Muppety” plasują się w czołówce najbardziej oczekiwanych produkcji bieżącego roku. Będzie hit? Analitycy amerykańskiego rynku filmowego przewidują imponujące otwarcie weekendowe na poziomie kilkudziesięciu milionów dolarów. To bardzo prawdopodobne, zważywszy na hajp wokół filmu. Inwencyjne trailery, m.in. „Świnia z żabim tatuażem” parodiująca głośną fincherowską adaptację kryminału Stiega Larssona, biją w sieci rekordy popularności. Zgryźliwi dziadkowie komentowali z loży tegoroczne rozdanie nagród Emmy, a Świnka Piggy brylowała w show Jaya Leno. Nade wszystko działa zaś nostalgia. Jason Segel („Chłopaki też płaczą”), pomysłodawca, współscenarzysta i gwiazda przedsięwzięcia, podkreśla w wywiadach, że ma ambicje przywrócenia filcowym kukiełkom świetności z czasów oryginalnego „Muppet Show” Jima Hensona. Magnesem na widzów ma też być kalejdoskop celebrytów w epizodach. Selena Gomez, Katy Perry, Mila Kunis, Zach Galifianakis, Jack Black, Danny Trejo czy Liza Minnelli to tylko niektóre z nich. Robi wrażenie? Niewątpliwie, niemniej czymże jest cameo dziewczyny Justina Biebera wobec faktu, że niegdyś w blasku muppetów grzały się takie nazwiska jak Debbie Harry, Vincent Price, Harry Belafonte, Elton John, Peters Sellers, Shirley Bassey, Gene Kelly, Johnny Cash i multum innych, równie poważanych. Jednak nawet wtedy największymi gwiazdami show pozostawały lalki stworzone i dubbingowane przez Hensona i Franka „Yodę” Oza. Zaczęło się od Kermita Żaby. A właściwie jeszcze nie Żaby, bo w swej pierwotnej postaci Kermit bardziej przypominał jaszczurkę. Młody lalkarz Jim Henson, student Uniwersytetu Maryland, wykonał swojego pierwszego pokazanego publicznie muppeta (jak sam określił skrzyżowanie marionetki i pacynki) ze starego płaszcza matki i piłeczek ping-pongowych. Strach pomyśleć, kim byłby dziś Kermit, gdyby płaszcz nie był zielony, prawda? Debiut Żaby-jeszcze-nie-żaby nastąpił w roku 1955 w jednym ze skeczy składających się na cykl „Sam i przyjaciele”, tworzony dla lokalnej telewizji przez Jima i jego żonę Jane. Kermit był bohaterem drugiego planu, tuż obok Harry’ego Hipstera (!), jednak to on cieszył się ponoć największą sympatią widzów. Ze swoimi wyłupiastymi oczami i szeroko rozstawionymi ramionami stał się też szablonem dla muppetów, które Henson powoływał do życia przy pomocy gumy piankowej, filcu i drutów, co w przeciwieństwie do wykorzystywanych ówcześnie do produkcji marionetek www.hiro.pl
drewna i sznurków pozwalało na nieporównywalnie większe pole manewru dla animatora wprawiającego w ruch i ukazującego emocje kukiełek. To był przełom. Niejedyny zresztą. Jim Henson przeszedł do historii również jako pionier wykorzystania telewizyjnego kadru jako rodzaju sceny, wykorzystując znane wówczas tylko orkiestrom doły i filmując muppety od pasa w dół, co w interakcji ze stojącymi na platformach ludźmi sprawiało w swoim czasie niebywale realistyczne wrażenie. Iluzja, że muppety żyją, mają duszę, z pewnością tłumaczy po części ich fenomen. Jego nie mniej ważną składową jest też to, że muppetem może być dosłownie wszystko. Ludzie, zwierzęta (najczęściej antropomorfizowane), rozmaite stwory, a nawet zwykłe przedmioty codziennego użytku. W uniwersum Hensona postacie z różnych „bajek” od początku znakomicie ze sobą współgrały, przekraczając bariery płci, rasy, religii i różnic kulturowych. Ucząc bawiły, bawiąc uczyły – czy może więc dziwić, że „Ulica Sezamkowa” emitowana jest nieprzerwanie od 1969 roku i trafia do niemal każdego zakątka na kuli ziemskiej? Co jednak podoba się dzieciom, niekoniecznie musi dorosłym – z tego założenia wyszli bossowie trzęsący amerykańską telewizją w latach 70. i mimo ogrom-
nego sukcesu „Sezamkowej” pokazali Hensonowi drzwi, gdy ten przedłożył im projekt lalkarskiego show ukierunkowanego familijnie na wszystkich widzów. Niezrażony artysta znalazł finansowe wsparcie u odważniejszych Brytyjczyków i produkcja ruszyła. Emitowany w latach 1976-81 „Muppet Show”, na który złożyły się świetne skecze o pastiszowym charakterze, błyskotliwe rewiowe piosenki i epizody wspomnianych już gwiazd, podbił świat. We wczesnych latach 80. jakimś cudem (taka kolorowa, że bardziej nie można, kapitalistyczna szmira?!) trafił nawet do ponurej peerelowskiej Polski, gdzie również święcił triumfy, przyciągając przed ekran rzesze widzów w każdym wieku. Ja, wówczas ledwie kilkuletni brzdąc, przylepiony z szeroko rozdziawioną z zachwytu buzią do ekranu Rubina, oglądałem go z babcią. Nowy film obejrzę natomiast z córką, co dobitnie mówi o żywotności muppetów. Szkoda tylko, że na dzieło Jamesa Bobina przyjdzie nam poczekać do ostatniego tygodnia stycznia, podczas gdy Amerykanie zobaczą je już w listopadzie. No ale w końcu jaki byłby ten świat bez opóźnionych dat polskich premier? Albo bez muppetów? Niektóre rzeczy skazane są na wieczność i już.
tv 49
20-lecie ,,achtung baby”
geniusz w kanciapie tekst | mateusz jędras
foto | materiaŁy promocyjne
Na dwudziestolecie ostatniej wielkiej płyty tego zaangażowanego, choć nieznośnego bandu z Dublina wytwórnia oferuje jej obszerne reedycje, a „HIRO free” umieszcza dziedzictwo „Achtung baby” w kontekście historycznym. Jako gwiazda dużego formatu, przechodząca kryzys tożsamości, gdzie możesz się wybrać w poszukiwaniu nowych inspiracji? Jeśli ktoś znał lepszą odpowiedź na to pytanie niż Brian Eno, nigdy jej nie ujawnił. W paranoicznych smugach ciężkiego klimatu Zimnej Wojny, w stolicy Niemiec, punkcie geograficznej mediany politycznego spektrum Europy, David Bowie pod okiem i we współpracy z Eno nagrał większość utworów na dwie pierwsze płyty swojej „trylogii berlińskiej”, stawianym w kokainowych pyłach kamieniu milowym gitarowej nowej fali. Dokąd więc mieli się udać blisko 15 lat później szukający duchowego wykopu w zęby kolejni podopieczni Eno, jak nie do Berlina? Nawet napięcie polityczne było analogicznych rozmiarów – sam Bono wiele sobie obiecywał po atmosferze upadku Muru Berlińskiego. Wrażliwy chłopak z Irlandii najwyraźniej znalazł tam to, czego szukał. Cokolwiek to było.
Najlepsze kasztany...
50 muza
Na przełomie lat 80. i 90. Bono i koledzy byli już uznaną firmą zarówno w światku krytycznym, jak i fanowskim. Firmą o wysoko szybującym, ale wciąż łatwym do zjechania statusie. Dokładnie 20 lat temu znaleźli się w sytuacji, w której ich kryptostadionowe, gorliwe hymny po latach sukcesów zaliczyły solidny dół w postaci przydługiego „Rattle And Hum” – nagrywanej w połowie na żywo laurki dla konserwatywnego rocka. Zimny medialny prysznic, zgotowany bądź co bądź nie takiej znowu tragicznej płycie, musiał z ciężkim przytupem osiąść zespołowi na wątrobie, bo przerażeni nadwątleniem swojej postępowej wiarygodności, po kilku latach przerwy ponownie zwrócili się o pomoc do panów Briana Eno i Daniela Lanois, studyjnych geniuszy w sporej mierze odpowiedzialnych za sukces „The Joshua Tree”. The Edge po spędzeniu połowy roku na słuchaniu hip-hopu i elektroniki stwierdził, że czas na międzygatunkowe eksperymenty. Bono założył okulary i powiedział, że spoko. Mullen Jr. i Clayton na początku oponowali, ale urok osobisty lidera w końcu ostudził ich reakcyjne zapędy. Panowie z sekcji rytmicznej długo przy swojej koncepcji powrotu do korzeni nie pozostali – ba, przyłożyli wręcz ręce i nogi do najbardziej porąbanych groove’ów, jakie słyszeli ich fani – chociaż poglądów nie zmienili. Sytuacja kwartetu przygotowującego się do nagrania płyty mającej stanowić przewrót estetyczny rysowała www.hiro.pl
się cokolwiek asymetrycznie. Może wychodząc naprzeciw niecierpliwości co młodszych czytelników od razu wyjaśnijmy, że przedsięwzięcie mimo wszystko się powiodło. Rola Eno polegała głównie na chłodzeniu artystycznych poróżnień między (uwaga!) członkami: oprócz tego, że był geniuszem, dysponował także nadludzką cierpliwością i talentem pedagogicznym, bez których być może „Achtung Baby” nigdy by się nie ukazała, bądźcie więc wdzięczni ambientowemu demiurgowi za możliwość wydania kasy rodziców na wychodzącą właśnie, obfitą reedycję słynnego wydawnictwa. Jeśli pierwsze takty siódmego studyjnego albumu zespołu wypełniającego całe stadiony brzmią jak niewydane fragmenty sesji Glenna Branki do „The Ascension”, wiedz, że masz do czynienia z ważnym momentem w historii muzyki rozrywkowej. Powstały na zgliszczach punka skład z Dublina po dziesięciu latach od wydania debiutu nie był już tą samą rurą do pompowania szczerego, pozytywnego logicznie przekazu w ograniczony zestaw kilku akordów. Bombastyczny idealizm zawiódł ich na „Rattle And Hum”, ale pozostali na tyle trzeźwi, żeby epickich rozmiarów refreny podpiąć pod kilka świeżych nurtów rządzących ówczesną muzyką. Być może ich pojęcie na temat wszystkiego, co się wtedy działo w studiach nagraniowych świata, było prostolinijne i wyszyte grubymi nićmi. Być może nie bez powodu byli obiektem żartów z każdej strony. W końcu jak traktować kolesia, który karze na siebie mówić The Edge? Na szczęście dla fonografii byli też jednak geniuszami. Jeszcze w 1990 rozdzielczość gitarowych tekstur produkowanych pieczołowicie przez Edge’a mieściła się w światowej czołówce, a rozbuchany tenor Bono nigdy nie kwalifikował się jako możliwy do zignorowania. Potencjałem dysponowali od zawsze, wystarczyło tylko po raz kolejny zamknąć go w klamry, a w asyście Eno, Lanois i inżyniera wszystkich inżynierów dźwięku – Flooda – zadanie było o tyle prostsze. Brian zastępował U2 ojca, Daniel odpowiadał za soniczny supresant dla bezbarwnego banału, do jakiego drużyna od zawsze pałała sympatią, Flood natomiast eksponował metaliczny aspekt brzmienia, z którego tak słynie. Przy okazji nauczył też wszystkich producentów w przemyśle muzycznym, jak powinny brzmieć przesterowane bębny. Nagrywanie dokonało się po przeniesieniu taśm z Berlina do Dublina, gdzie ku kolektywnej uldze wszelkie nieporozumienia uznano za przeszłe, a miłość, dusza i rozwód Edge’a na dobre zdominowały tematykę nagranego materiału. Prawdopodobnie równie duży wpływ na stan emocjonalny Bono co matrymonialne losy przyjaciela miał wybuch wojny w Zatoce Perskiej, jednak jego wewnętrzne troski nie będą tym, za co zapamiętamy „Achtung Baby”. Wspomniane zgrzytliwe glissando gitarzysty rozpoczynające album rozwiązuje zagadkę – muzyka rozrywkowa polega przede wszystkim na opracowywaniu materiału dźwiękowego w wyspecjalizowanym studio, co U2 zdążyli zrozumieć doskonale. Zapamiętamy ich głównie za przewrót, jaki dokonał się w kabinie – coś, co mam nadzieję historia oceni wyżej niż jakość pozamuzycznej działalności wokalisty, w pierwszym utworze („Zoo Station”) słusznie rozmytego zresztą w miksie (niesłusznie pomysł nie znalazł rozwinięcia na reszcie płyty). Może też za sejsmiczne zmiany tonacji z „Until The End Of The World”, gdzie niezręczna narracja Bono o rozmowie Jezusa z Judaszem punktowana jest przez niezmordowanego Mullena Jr. – perkusistę o ambicjach przekroczenia funkcjonalności maszyny perkusyjnej przy pomocy rąk własnych. Na pewno za morderczy funk „Mysterious Ways” – piosenki, na której zespół nauczył siebie i całe pokolenie britpopowców, jak zbudować pompatyczną progresję akordów bez niszczenia
niemożliwie zajebistej, oszczędnej partii basu. Nauka zresztą była na tyle twórcza, że akordy, z których The Edge rozkminiał mostek, posłużyły do napisania hitowego „One” – kawałka o walorach propedeutycznych docenionych później przez Oasis. Podobno właśnie na tym numerze uczyli się komponować swoje hymny. Nie pozostaje nic innego, jak tylko zaopatrzyć się w którąś z reedycji, zwłaszcza że nawet te najmniej wypasione mają zawierać niezliczone minuty niewydanych wcześniej odrzutów z sesji, alternatywnych miksów i innych studyjnych ciekawostek. Za które – obok melodycznego bombastu dobudowanego do nowofalowych figur rytmicznych – wdzięczni dzisiejszym bohaterom będą jeszcze wnuki naszych wnuków.
Narty/snowboard
palichlebem w lodowiec tekst | paweł Palichleb
foto | maciek świstek
sezon sportów zimowych startuje lada moment. A gdzie rozpoczniecie go lepiej jak na solidnym francuskim lodowcu les 2 alpes, w szwajcarskim Saas-Fee lub włoskim Maso Corto...? Patriotyzm patriotyzmem i ojczyste trasy zjazdowe raz do roku odwiedzić wypada, ale każdemu prawdziwemu freeridowcowi życzę takich snowparków jak Les 2 Alpes. Mimo że czas jazdy skrócił się tam o pół godziny z powodu topnienia lodowca, to stok nadal stwarza idealne warunki do treningu poza sezonem, a dodatkowo w cenie karnetu czekają na was takie atrakcje jak basen, pole golfowe czy strzelnica łucznicza. W szwajcarskim Saas-Fee wysokie ceny za noclegi zrekompensują wam dużo większe skocznie oraz większe nachylenie lodowca. Jest on usytuowany na wysokości 3500m, co sprawia, że padający na dole deszcz na stoku zamienia się w śnieg, a krajobraz i warunki niczym nie różnią się od zimowych. Jedynym minusem są słabo przygotowane przeszkody jibowe, które w większości nie nadają się do jazdy. By dotrzeć do Maso Corto, zdecydowaliśmy się na nieco okrężną drogę przez Livigno oraz jedną z najwyższych przełęczy w Europie, udostępnioną dla samochodów tylko w okresie letnim – Passo Stelvio. Widoki bajka! Na miejscu, mimo trudnych warunków śniegowych, przeszkody były dobrze przygotowane, a nawet była otwarta największa skocznia (22m płaskiego!). Alpy to zimowy raj, niezależnie od pory roku i pogody. Warto o tym pamiętać.
52 wyczyn
www.hiro.pl
KEVIN ROLLAND KING OF STYLE
SCRATCH PRO MODEL
Freestyle’owe modele Scratch i S-series wygrały więcej medali X Games niż jakiekolwiek inne narty! Tegoroczne Scratch’e nie pozostawiają żadnych złudzeń. Są jak samiec Alfa w swoim naturalnym środowisku snow parków, kickerów, raili, schodów i sliderów. Technologicznie zaawansowane - System WRS, Jib Tip, konstrukcja JAS – lżejsze, szybsze, optymalnie zbalansowane, o zwiększonej wytrzymałości dla freestyle’owców nowej generacji, którzy lubią cisnąć bez ograniczeń. rossignol.com/freestyle
cała polska czyta z „hiro”
poczet pisarzy różnych
odcinek 13:
tekst | filip szałasek
ilustracja | tin boy studio
Zaprezentowana w tym roku filmowa wersja przygód Conana była tak słaba, że tłumnie ujawnili się wielbiciele dotychczas wyśmiewanych ekranizacji ze Schwarzeneggerem. Wybredni fani magii i miecza, zamiast ślęczeć przed ekranem, mogą wrócić do oryginalnych opowiadań Roberta E. Howarda. szczególnie że niedługo na półki księgarń trafi ich nowe, bogate wydanie. Różnica między oryginalnymi przygodami Conana a tomami spłodzonymi przez kontynuatorów Howarda jest ogromna. Mimo że kilka epigońskich historii trzyma poziom (polecam np. „Skarb Pythonu”, „Klątwę szamana” oraz, jako ciekawostkę, „Drogę królów” autorstwa Karla E. Wagnera, kreatora ciekawej sagi o Kanie), taśmowo wytwarzane perypetie barbarzyńcy nie posiadają wyjątkowej atmosfery oryginału. Zamiłowanie do dekadentyzmu kazało Howardowi zapełnić uniwersum Conana magią zaprawioną ciemnym mistycyzmem, serajami pełnymi pięknych kobiet, wieżami lubujących się w opium czarnoksiężników oraz złowrogimi artefaktami i tajemniczymi przybyszami z kosmicznych otchłani. Zmysłowością teł proza Howarda przełamuje stereotyp heroicznej fantasy. Spoglądanie w gwiazdy to jej równie ważny element, co wysmakowany egzotyzm inspirowany zaginionymi cywilizacjami Czarnego Lądu – Dänikenowskimi Mu i Lemurią. I tak na przykład w opowiadaniu „Wieża słonia”, esencjonalnym dla tej poetyki, Conan jest jeszcze tylko prowincjonalnym złodziejem. Postanawia wedrzeć się do obrosłej w legendę tytułowej wieży i ukraść klejnot posiadający rzekomo magiczne właściwości. Skok ma przede wszystkim zdementować wizerunek barbarzyńcy jako materiału na galery. Po wielu perypetiach Conan napotyka na szczytowej kondygnacji niesamowitej budowli stworzenie przypominające Ganeśę, indyjskiego boga z głową słonia. Stwór telepatycznie przekazuje prymitywnemu intelektowi barbarzyńcy swoją historię: od upadku przez rubieże galaktyk, przez uwięzienie w wieży zdegenerowanego maga i wielowiekową służbę jego żądzy władzy, aż po wciąż tlące się marzenie o powrocie do rodzinnego świata.
Robert E. Howard
z równą fantazją bronią białą o zerze dystynkcji i ogromnym potencjale prymitywnej rzezi. Cyniczny samotnik Spillane’a w swoich śledztwach chętnie korzysta z pięści, bije nawet damy. Conan jest jego bliźniakiem na planie magii i miecza. Howard stylizuje jednak swojego bohatera także na Bonda świata fantasy – barbarzyńca, wzorem herosa Iana Fleminga, wydaje się być niezniszczalny: wychodzi cało ze starć z bóstwami czerpanymi z mitologii Cthulhu, ale bywa gentlemanem i, co najważniejsze, zawsze towarzyszą mu piękne kobiety o seksownych aparycjach i minimalistycznych strojach – przybrane jedynie w klejnoty i skąpe łaszki, naiwna Nathala i demoniczna Thalis, towarzyszące Conanowi w mrocznej nowelce „Pełzający cień”, konkurują z niebezpiecznymi ślicznotkami Fleminga. Mroczna egzotyka, prymitywistyczna kosmogonia, sensacja, piękne kobiety, klasyczne fantasy... Nieźle jak na zapomniany staroć. W czasach popularności obszernych cyklów, takich jak trylogia „Helikonii” Briana Aldissa czy „Pieśń Lodu i Ognia” George’a Martina, seria o przygodach Conana wydaje się niepozorna, jednakże warto sięgnąć po nią, aby zweryfikować te uprzedzenia i zwyczajnie świetnie się bawić przy kanonie heroicznej fantasy. Dobrą okazją jest nowa edycja opowiadań Howarda. Oficyna Rebis podjęła się ponownego tłumaczenia i opracowania oraz zebrania materiału krytycznego. Jak twierdzi wydawca: Chcemy trafić do tych, którym Conan wydaje się reliktem przeszłości, archaicznym bohaterem, który nie ma nic do zaoferowania współczesnemu odbiorcy. Tymczasem jest wręcz przeciwnie – to wciąż aktualne, proste w swej konstrukcji, ale nasycone niezwykłym ładunkiem emocji, a jednocześnie obdarzone niesamowitym klimatem grozy teksty spod znaku magii i miecza – gatunku, który powoli znów odzyskuje przynależne mu miejsce w panteonie fantasy i w ogóle literatury popularnej. Premiera serii już niedługo.
Howard stylizuje swojego bohatera na Bonda świata fantasy – barbarzyńca wydaje się być niezniszczalny i zawsze towarzyszą mu piękne kobiety o seksownych aparycjach i minimalistycznych strojach
Poza sugestywnością narracji, inspirowanej jeszcze opowieściami niesamowitymi (E. A. Poe, Guy de Maupassant) raczej niż jakąkolwiek zborną myślą o fantasy, Howard potrafi zbudować także mięsistą scenę akcji. Mike Hammer, prywatny detektyw, bohater kryminałów Mickeya Spillane’a, relacjonuje w naturalistycznej manierze strzelaniny, w których brał udział. Conan posługuje się
54 książka tv
Sięgnij też po... „Pajęczyna ciemności” Karla Wagnera lub „Świt 2250” Andre Nortona
www.hiro.pl
płyty Nosowska 8
SUPERSAM Katarzyna Nosowska uderza solowo z premierowym materiałem po raz piąty (szósty, jeśli liczyć płytę „Osiecka”). Ponownie duet Nosowska-Macuk, z udziałem produkcyjnym Marcina Borsa, dostarczył nam dzieło najwyższej próby. Pojawiają się tutaj zupełnie nowoczesne, podbite bitem brzmienia, ale i tradycyjne, piosenkowe odwołania. Nawet jeśli struktura poszczególnych utworów nie jest prosta – nie ma tu bowiem zbyt wielu zestawów „zwrotka + refren” – można je wyraźnie rozpoznać, choćby dzięki użyciu klasycznego instrumentarium. Nie brakuje na „8” gitary akustycznej, saksofonów, klarnetu, trąbek i całego zestawu instrumentów smyczkowych. To właśnie one konsekwentnie spajają ten album i choć wcale nie dominują nad brzmieniem, nie da się ich nie zauważyć. W pewnym sensie można je potraktować właśnie jako powracający refren. Tekstowo po raz kolejny dostaliśmy od Nosowskiej zestaw pięknych krzyżówek słownych. „Wlewka z gipsu w tors”, „bulimiczne serce”, czy „źdźbło złote ostatnie” nie zaskakują tych, którzy śledzą twórczość Madame od dłuższego czasu, ale wciąż intrygują. Słuchając niektórych tekstów, można odnieść wrażenie, że stają się one coraz bardziej hermetyczne i jeszcze bardziej odwołują się do tego, co siedzi w głowie artystki, ale przez to pobudzają do ponownej z nimi interakcji. Zarówno tekstowo, jak i muzycznie, jest tutaj tak wiele warstw, że pojedyncze odtworzenie „8” to naprawdę wielki błąd. Słuchajcie więc, eksplorujcie i odnajdujcie to, co Kasia wraz z towarzyszącymi muzykami stworzyła. Lecąc klasykiem – naprawdę warto. KASIA ROGALSKA
8/10
8/10
coldair
joÃo
Antena Krzyku Tobiasz Biliński wyrasta na naczelnego hurtownika polskiego niezalu. Nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze nacieszyć „Waterworks” jego macierzystej formacji Kyst, a on już odpala premierę drugiej „solówki” – „Far South”. I ta hiperaktywność wydawnicza mogłaby budzić wątpliwości, gdyby nie to, że pod względem skillsów i flow u niego niezmiennie panuje tendencja wznosząca. Niedawno z Byczkowskim i Plathem sentymentalnie penetrował rytm i hałas, teraz na 100% pogrąża się w melancholii i oniryzmie. „Coldair jesień 2011” prezentuje intymne piosenkopisarstwo, okraszone organicznymi mgiełkami ambientu w pogłosowym, cieplutkim garniturze brzmieniowym. To granie angażujące wpływy Atlas Sound, pierwszego Bon Iver, Sufjana Stevensa circa „Seven Swans”, przełamane impresjami w stylu pro-domowych nagrywek i cudnie brzmiącą trąbką czy domiejscową perkusją. Tak wyszło, że w tym roku doczekaliśmy się masy doskonałych płyt polskich artystów, a Tobiasz wśród nich jest postacią zdecydowanie się wyróżniającą. Ma man! MAREK FALL
Antena Krzyku Piłkarskim kibicom imię João kojarzy się w pierwszym odruchu z João M.V. Pinto – błyskotliwym portugalskim napastnikiem z lat 90. João de Sousa to jego rodak, ale jemu akurat bliżej jest do amerykańskich szos niż portugalskiego słońca. Pod szyldem João zamieszkały od lat we Wrocławiu de Sousa wydał swoją pierwszą autorską płytę „Rocks”. Udanie balansującą pomiędzy subtelnym popem a rockiem z domieszką bluesa, mieszanką nieco w stylu Dave Matthews Band. Samego João trudno na dobrą sprawę sklasyfikować – facet świetnie pasowałby zarówno do playlist amerykańskich rozgłośni dla kierowców ciężarówek, jak i odtwarzaczy wrażliwych fanek Twilite. Słabość jest moją siłą – uważa João, podsumowując tym samym intymny przekaz swoich tekstów. Mnie brakuje na jego debiutanckim krążku rockowego zęba. Ale może właśnie przez delikatne, sterylnie wręcz czyste brzmienie „Rocks” João stawia na oryginalność? Pewnie tak, choć przyznaję, że przy pierwszym kontakcie z „Rocks” miałem co do tego bardzo duże wątpliwości. JACEK SOBCZYŃSKI
far south
56 recenzje
rocks
9/10 6/10
3/10
Little dragon kumka olik ritual union
nowy koniec świata
Jestem pewny, że w jakiejś spoko kawiarni leci teraz Little Dragon. I brzmi fantastycznie. “Ritual Union” to album pełen fajnych dźwięków. Takich jak atramentowe kleksy syntezatora w tytułowym utworze, jego super wysokie, futurystyczne piski w „Please Turn” albo ledwo uchwytne dzwonienie w „Brush the Heat”, które nadaje piosence tajemniczą poświatę. Szwedzki kwartet doskonale opanował swoje skromne brzmienie na styku r&b i electro. Klimatycznej muzie wydatnie pomaga wokalistka Yukimi Nagano, którą nie bez powodu ciągle ktoś zaprasza na featuringi (Gorillaz, SBTRKT). Niestety album jest nierówny, część materiału sprawia wrażenie wprawek (niezapamiętywalne „Little Man”, nudny szkic „Summertearz”). Nie ma powodu, żeby słuchać całego “Ritual Union” w skupieniu. Najciekawsze momenty i tak upomną się o uwagę słuchacza. Do kawy nadaje się świetnie, ale gdyby Little Dragon bardziej przyłożyli się do komponowania piosenek, zasłużyliby na dużo poważniejsze komplementy. A tak posłuchać ich jest tylko fajnie. ŁUKASZ KONATOWICZ
Kumka Olik jest jak Rihanna – nowy rok, nowa płyta. Płodni może i są, za to jak nikt strzelają ślepakami. Ciężko uwierzyć, że grupa z Mogilna wydaje właśnie swoją trzecią płytę. Nie ma sensu tu radioheadować, ale każdy zespół rusza do przodu przy trzecim krążku. W przypadku Kumki mamy to samo rezolutne granie, co na „Jedynce” i „Podobno nie ma już Francji”. Dobra, zostawmy ewolucję – widziałem ich niedawno live i sekcja chodzi OK, gitary sobie szumią, ale dyrektor Mateusz Holak jest wokalistą nie do zniesienia. Średniawy śpiew, który próbuje maskować, stylizując się na Casablancasa, to jeszcze nic. Prawdziwą zmorą są perfidnie zerżnięte teksty i melodyczne zapożyczenia. Zamierzony efekt? Jeśli tak, to kiepski. „Szukam się” to jakiś chory miks Myslovitz z Pustkami, „W kosmicznym statku...” leci dokładnie jak „Drain You” Nirvany, a „Wystarczy biec” zaczyna się Fiszem jak w mordę strzelił. Właśnie, na płycie gościnnie Waglewski senior, którego zespół poznał przy okazji „Męskiego Grania”. „Nowy Koniec Świata” to co najwyżej granie gówniarskie. ZDZISŁAW FURGAŁ
Peacefrog
Isound
www.hiro.pl
9/10 7/10 7/10 6/10 6/10 6/10 www.hiro.pl
profesjonalizm
Będzie anegdota. Żona mojego kolegi z pracy chopin chopin chopin robiła kiedyś raLado ABC diowy materiał, w którym cukiernik na pytanie o to, jaki lubi lukier, odpowiedział: Grubo w pomadę! Tak więc „grubo w pomadę” stało się synonimem totalnego wygrubaszenia, ja zaś obiecałem sobie, że przytoczę ten cytat, gdy trafię recenzencko na odpowiedni album. I oto jest. „Chopin Chopin Chopin” to debiutancki krążek jazzowego sekstetu – Masecki, Szuszkiewicz, Górczyński, Duda, Domagalski i Rogiewicz. Zespół składa się z trąbki, dwóch sak-
sofonów na zmianę z klarnetami, oraz klasycznej sekcji rytmicznej z pianinem na czele. Profesjonalizm przenosi nas w mroki krajowego jazzu lat 50., rozpychając się niemal „punkowo” i z fajerwerkami w obrębie szlachetnej tradycji. „Chopin Chopin Chopin” przypomina oldschoolową rejestrację hiperaktywnego koncertu na granicy ostatecznego rozpierdolu, gdzie pomysły mnożą się w niemożliwym do załapania tempie i wszystko posypałoby się, jak domek z kart, gdyby nie demiurg Masecki. Ta muzyka na przypale jest nonszalancka, wolna, zaskakująca, błyskotliwa i brudna, raz po raz zapewniając szybki transfer z sali koncertowej na salę bankietową. Grubo w pomadę! marek fall
Nicola Roberts
Ze wszystkich girlsbandów Girls Aloud był Cinderella’s Eyes chyba najbarpolydor dziej zróżnicowany. Każda z dziewczyn przemawiała do innego typu odbiorcy, co z perspektywy czasu należy uznać za filar ich kariery – w końcu pokrycie spektrum oczekiwań fanów to cel każdej dob-rej popowej grupy. Walory wizualne Nicoli zebrały dla Aloudek co się dało ze środowisk wszelkiej maści nerdów i hipsterów – ruda, szczupła i bledziutka panna Roberts za samo
istnienie dostawała bonus do indie credu. Potraktujmy to jako przestrogę – wszyscy, którzy, w przeciwieństwie do niżej podpisanego – nie uważają Nicoli za super uroczą, mogą sobie odjąć punkcik od oceny końcowej jej debiutanckiej płyty. A jest od czego odejmować, bo „Cinderella’s Eyes” to różnorodna electro-popowa rozrywka najwyższej klasy, lokująca autorkę jako mniej zgorzkniałą wersję Robyn w panteonie gdzieś pomiędzy Uffie a Katy B. Wspólnicy (Diplo, mózg znanego i u nas Metronomy oraz producent Placebo) postarali się, by album Roberts był jedynym taneczno-popowym wydawnictwem w 2011, którego przesłuchanie jest konieczne. mateusz jędras
Lil Wayne
Trochę więcej spodziewałem się po czwartej tha carter iv odsłonie sagi cash money „Tha Carter”. Poprzedniczki ustawiły poprzeczkę na niesamowicie wysokim pułapie i trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem Weezy nie do końca sprostał zadaniu. O ile trudno przyczepić się do warstwy tekstowej (oczywiście pod warunkiem, że nie jest się ślepo wierzącym w magię pozytywnego hip-hopu odbiorcą, który zakłada, że muzyka może zmienić czyjeś życie), do samego rapowania, o tyle muzycznie zdecydowanie lepiej prezentowała
się część trzecia. Tam bity były bardzo zróżnicowane, mogły zadowolić niezwykle szerokie grono odbiorców. Tym razem jest syntetycznie, do bólu południowo, nowocześnie. Niby dzięki temu łatwiej skupić się w pełni na raperskim kunszcie Lil Wayne’a, który jest – czy tego ktoś chce, czy nie – fenomenem na współczesnej scenie hip-hopowej, ale nie wiem, czy do końca o to chodziło. Summa summarum dostaliśmy krążek udany, momentami brawurowy, jednak za mocno hermetyczny, aby trafił do szerszego grona słuchaczy. Oczywiście mowa o słuchaczach poza Stanami, bo tam Weezy ma już status niemalże Boga rapu i nic nie wskazuje, żeby miało się to w najbliższym czasie zmienić. andrzej cała
dum dum girls
Retromania to podobno hasło na ten rok, only in dreams a identyfikowaSub Pop nie inspiracji to nieodłączny element rytuału słuchania płyty w dzisiejszych czasach. Dum Dum Girls są zatem zespołem na wskroś współczesnym. Nieśmiertelny i regularnie odkopywany bit z „Be My Baby” The Ronettes w „Hold Your Hand” nie kłamie. Kwartet ma precyzyjnie skrojony styl – garażowy rock naznaczony wpływem dziewczęcych zespołów wokalnych z lat 60. – i zdaje się, że może tworzyć w nim kawałki niemal automatycznie. Nie
ma co liczyć, że Dum Dum Girls będą się znacząco rozwijać, ale są na „Only In Dreams” jakieś zmiany, np. wyczyszczone brzmienie. Usunięto zasłonę dymną hałasu, oddalając dziewczęta od najbardziej oczywistego punktu odniesienia – The Jesus and Mary Chain. I teraz mówi się, że brzmią jak Pretenders. A w „Coming Down” zżynają z „Fade Into You” Mazzy Star. No i znów ta zabawa z wyłapywaniem wpływów. Sprawa sprowadza się do tego, że dużo tutaj podobnych rokendroli, wspomniana monumentalna ballada i dwie całkiem chwytliwe piosenki: „Bedroom Eyes” i „In My Head”. W kategorii garażowego retro można trafić gorzej (ale wydana wcześniej w tym roku EP-ka jest fajniejsza). łukasz konatowicz
the game
The Game wciąż w niezłej formie, ale bez hitów. Tak the r.e.d. album najkrócej możDGC/Interscope na opisać czwarty oficjalny materiał rapera z Compton. Odnoszę wrażenie, że tym razem zwyczajnie przesadził i to ze wszystkim. Za dużo jest gości, za dużo kawałków, za dużo nie w pełni interesujących ucieczek w stronę miałkiego r&b. Gdyby w ślad za nimi poszła jeszcze przebojowość niczym na debiucie, nie byłoby się do czego przyczepić. Tyle że numerów, które z miejsca porywają jest mało.
Zawodzi „Drug Test” ze Snoopem i Dr. Dre (bardziej wtórnego bitu nie dało się wybrać?!), przynudza „Red Nation” z Lil Wayne’em, na plus za to wypadła kooperacja z Tylerem the Creatorem („Martians vs. Goblins”), nieprzesłodzony kawałek z Nelly Furtado „Mama Knows” oraz nawinięte z pazurem „Born in the Trap” na bicie DJ-a Premiera. Ostatni z wymienionych numerów obnaża jednak jedną mocno dziwną rzecz – The Game wyraźnie naśladuje Nasa, chcąc chyba jak najmocniej pokłonić się nowojorskiej szkole. Niezrozumiałe? Trochę tak. Game’owi zdarza się też kopiowanie Notoriousa chociażby. Robi to nieźle, ale na przyszłość poproszę o więcej indywidualizmu. andrzej cała
feist
Nie wiem czy ją lubicie – jeśli tak, to płyta jak najbardziej dla was. Jeśli jeszcze nie, radzę zacząć jednak od którejś z dwóch pierwszych jej wydawnictw. Jeśli natomiast po prostu za nią nie przepadacie, „Metals” prawdopodobnie nie wpłynie na zmianę zdania. Ot, kolejna płyta Feist. Jak zwykle chwytająca za serce i nieco nierówna. mateusz jędras
Kolektyw Broken Social Scene zrodził wiele metals solowych płyt, ale Cherrytree to o Feist mówi się najczęściej. Prawdę powiedziawszy, to uzasadniony stan, biorąc pod uwagę, że co kilka lat artystka prezentuje nagrania zawsze spełniające wymogi jakości. Dziś Leslie stara się powtórzyć sukces bestesellerów „Let It Die” i „The Reminder”, wydając kolejny zestaw czarujących indie-popowych piosenek pod folkowym paradygmatem. Właściwie po raz kolejny niewiele można jej zarzucić – Kanadyjka jest ekspertem w tym, co rob
recenzje 57
filmy Habemus Papam Reż. Nanni Moretti
Premiera: 28 października
9/10
„Dziennik intymny”, „Kwiecień” i „Pokój syna” uczyniła z Nanniego Morettiego jednego z najważniejszych twórców europejskich i stałego gościa festiwalu w Cannes (nagroda w 2001 roku). Po ogłoszeniu, że jego następny film będzie dotyczył wątpliwości świeżo wybranego papieża, wielu chciało przykleić mu łatkę skandalisty, jednak zamiast skandalu dostaliśmy mądrą opowieść o człowieku targanym wątpliwościami. W czasie konklawe głową kościoła zostaje wybrany kardynał (rewelacyjny Michel Piccoli), który nie widzi się w tej roli. Zamiast przywitać wiernych na Placu Świętego Piotra okazuje słabość, a w końcu ucieka ukradkiem z Watykanu. Sytuację stara się ratować Rajski, ambitny rzecznik Stolicy Apostolskiej (Jerzy Stuhr), i wezwany przez niego psychoanalityk (w tej roli sam Nanni Moretti). W tym trójkącie rozgrywa się zaskakująca historia o człowieku, który nie widzi się w narzuconej mu roli i szuka spokoju. „Habemus Papam” okazał się dużym sukcesem finansowym we Włoszech i jednym z najgłośniejszych europejskich filmów tego roku. W tym przypadku ciężko o zaskoczenie, gdyż Moretti nakręcił lekki i zabawny film o poważnych sprawach, więc co się dziwisz, że chciały go oglądać miliony. JAN PROCIAK
8/10
7/10
Moja łódź podwodna
wymyk
reż. Richard Ayoade
reż. Greg Zgliński
Richard Ayoade zwyczajną, powtarzaną po tysiąckroć opowieść o chłopięcej inicjacji (seksualnej i emocjonalnej) przemienia w bezpretensjonalny, kinowy spektakl. Debiutujący w pełnym metrażu reżyser zdobywa widza rozbrajającą szczerością i młodzieńczym zapałem. Perypetie 15-letniego Olivera z brytyjskiego Swansea pokazane są bowiem z pełną ironii życzliwością i nie tak znowu u filmowców częstym zrozumieniem nastoletniego świata, który kręci się wokół relacji panujących na podwórku i w szkole. Będzie też obecny wątek sensacyjny – czy matka Olivera faktycznie ma romans z samozwańczym guru? Ale nie jest to jedynie kokieteryjna, sentymentalna wycieczka do lat 80., organizowana ostatnio przez kino aż nader chętnie. „Moja łódź podwodna” nie łasi się do dorosłego odbiorcy, który już dawno zostawił za sobą szkolne lata, ani nie epatuje tanim, jarmarcznym humorem. Nakręcony z perfekcyjnym wyczuciem stylu i smaku film inteligentnie nawiązuje do wielkich dzieł kinematografii, jednocześnie będąc obrazem niezwykle świeżym i czarującym, a przede wszystkim zgodnym z właściwym sobie a trudnym do zachowania decorum. Bartosz Czartoryski
Gdy spotykają się takie osobowości jak Greg Zgliński, wychowanek Kieślowskiego, oraz Łukasz Dzięcioł, wykształcony w Los Angeles producent Wrony, Fabickiego i Borowskiego, ponadto rockman, autor „Całej zimy bez ognia” i kilku odcinków „Pitbulla”, rezultat musi być co najmniej interesujący. Jeżeli dodamy do tego zainspirowane autentycznymi wydarzeniami opowiadanie Harasimowicza, a na plan wkraczają Więckiewicz, Simlat oraz Dziędziel, pozostaje jak najszybciej biec do kina. „Wymyk” oferuje nie tylko spotkanie z pełnokrwistym antybohaterem, jakiego dawno na naszych ekranach nie było, ale i prawdziwie amerykański, niezależny styl opowiadania. Stara jak świat historia o dwóch rywalizujących ze sobą braciach, przeradza się w antyczną tragedię o odwadze, tchórzostwie, słabości charakteru, wyrzutach sumienia i szansie na odkupienie. Prosta narracja buzuje od ekstremalnych emocji, którym ton, poniekąd, nadaje otwierająca scena sztubackiego wyścigu z pociągiem. Gdy chwilę później kilka sekund nieodwracalnie zmienia życie bohaterów, na wierzchu pada mało słów, ale pod spodem kipi. Wiarygodne i powściągliwie zagrane kino, uniwersalne i ludzkie aż do bólu. Dagmara Romanowska
premiera: 18 listopada
58 recenzje
premiera: 18 listopada
www.hiro.pl
7/10 służące reż. Tate Taylor
premiera: 4 listopada Choć podejmuje ciężkie tematy, adaptacja powieści Kathryn Stockett nie jest w żadnym wypadku przejmującym dramatem. Ameryka lat 60. z pozoru prezentuje się jako raj zadbanych gospodyń domowych i eleganckich panien spędzających dnie na beztroskich ploteczkach. Ale Skeeter Phelan (świetna Emma Stone), która po ukończeniu studiów powraca do swojego rodzinnego miasteczka, jako jedyna zdaje się dostrzegać to, co psuje rozkosznie idealną wizję świata. Zniesmaczona segregacją rasową, podziałem obywateli ze względu na kolor skóry, postanawia sprzeciwić się niesprawiedliwości i napisać książkę, w której da przemówić poniżanym ciemnoskórym służącym. Bo, wbrew pozorom, to one zdają się trzymać wszystko w ryzach i pilnować, by świat „białych” funkcjonował poprawnie. Tate Taylor podchodzi do swojego dzieła z humorem, ironią i dystansem – ale robi to z płynącą z serca serdecznością, zapewniając, że przecież wszystko skończy się dobrze. W rankingu feel good movies „Służące” znajdują się gdzieś na szczycie listy. Sonia miniewicz
6/10 NIEBEZPIECZNA METODA reż. David Cronenberg premiera: 4 listopada
Pasjonujący temat trudnej przyjaźni Zygmunta Freuda i Carla Gustava Junga, stosujących tytułową metodę psychoanalizy na Sabinie Spielrein – pacjentce i kochance Junga, podjęły największe indywidualności świata filmu. Wśród nich reżyser o drapieżnym, charakterystycznym stylu – David Cronenberg, scenarzysta Christopher Hampton, autor sukcesu „Niebezpiecznych związków” czy „Pokuty”, oraz aktorska śmietanka: przepiękna Keira Knightley, wszechstronny Viggo Mortensen, rozchwytywany Michael Fassbender. Czy w takim zespole „Niebezpieczna metoda” mogła okazać się nieskuteczna? Niestety mogła. Choć udało się stworzyć imponujący portret zupełnie dziś dla nas egzotycznej epoki ślepo rozpędzonej nowoczesności (co skończyło się Holocaustem), za dużo chciano powiedzieć naraz. Kosztem temperatury filmu. Ten brak pazura dziwi u reżysera, u którego wcześniej Debbie Harry w „Wideodromie” przypalała się papierosem, a James Spader w „Crash” uprawiał seks w rozbijających się autach. Tu zobaczymy jedynie lanie w pupę. adam kruk
książki tekst
| anna mrzygłodzka
lalki w ogniu Paulina Wilk Carta Blanca
Paulina Wilk opisuje życie w Indiach, kraju zróżnicowanym kulturowo ze względu na jego obszar, ilość mieszkańców, języków i wyznań. Przenosi nas w podróż po miastach zaludnionych bardziej niż niejedno europejskie państwo. Porusza kwestię zatrważającego losu kobiet, który niewiele się zmienił od zakazu obyczaju sati wydanego w XIX wieku. Pokazuje, że Indie to świat, w którym można kogoś śmiertelnie obrazić podaniem nieodpowiedniego jedzenia lub niezjedzeniem tego, co podane. W którym nie tylko rodzaj, ale także kolor ubrania uwarunkowany jest przez krajobraz, skrajna nędza kontrastuje z przepychem, podziały kastowe tylko pozornie łagodzi globalizacja, publiczne wypróżnianie się jest powszechne, a małżeństwa aranżowane w oparciu o astrologiczne wróżby. Ta książka, pełna przenikliwych obserwacji, zadziwiająca wszechstronnością ujęcia i obiektywizmem relacji to mistrzostwo literatury faktu.
Banksy. Nie ma jak w domu
8/10
Steve Wright Sine Qua Non
7/10
Ta książka jest połączeniem reportażu, wywiadu i albumu o sztuce. Opowiada nie tylko o Banksym, jednym z najbardziej znanych twórców street artu, ale także o bristolskich początkach działalności writerów i ważniejszych performerach lat 80tych. Dzieła Banksy’ego, które udało się udokumentować zanim zostały zamalowane, dowodzą efemeryczności tej formy sztuki i stawiają pytanie o granice i sens sztuki w ogóle. Jak to się stało, że buntownicze prace ulicznego artysty o nieznanej twarzy, uznawane za akty wandalizmu stały się nagle pożądane przez celebrytów kolekcjonujących sztukę, a jego debiutancki film został nominowany do Oscara? Książka zawiera liczne zdjęcia, w tym niepublikowanych dotąd prac artysty, oraz omówienie jego ważniejszych projektów. Cenna lektura dla wszystkich miłośników sztuki współczesnej.
Corpus delicti Juli Zeh
Carta Blanca Corpus delicti, czyli termin prawniczy oznaczający „przedmiot zbrodni” odnosi się do jednego z głównych wątków powieści, zbrodni popełnionej rzekomo przez brata głównej bohaterki. Niesie w sobie jednak drugie, ważne dla powieści znaczenie. „Corpus” oznacza także „ciało”, a to właśnie obsesja na punkcie zdrowego ciała jest główną ideą totalitarnego państwa drugiej połowy XXI wieku, w którym rozgrywa się akcja. W antyutopii Zeh państwem rządzi METODA, obywatele są inwigilowani i muszą tłumaczyć się z każdego zaniedbania mogącego zaszkodzić ich zdrowiu, a Centralne Pośrednictwo Partnerów pozwala ludziom na wchodzenie w związki z osobami o zgodnych układach immunologicznych. Młoda biolożka Mia Holl w wyniku rodzinnej tragedii buntuje się przeciwko systemowi niczym Winston Smith XXI wieku.
jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu
7/10
Jaś Kapela
Krytyka Polityczna
4/10
Czytając zbiór felietonów Jasia Kapeli, publikowanych dotychczas na stronie internetowej Krytyki Politycznej można odnieść wrażenie, że autor w swojej zapalczywości ideowej i pragnieniu wyrażania swoich poglądów zatrzymał się na etapie liceum. Pisać jakoś tam umie, ale nie przesadzałabym z wychwalaniem jego kunsztu i błyskotliwości, a porównywanie go przez niektórych recenzentów do Kisiela i Passenta jest dla mnie grubą przesadą. Autor na pewno jest oczytany, wykształcony i inteligentny, ale jego poza zarazem nihilisty, jak i dyżurnego autorytetu od wszystkiego (za którą sam surowo gani profesora Władysława Bartoszewskiego) zwyczajnie mnie irytuje, na przykład dlatego, że powyższe postawy wzajemnie się wykluczają. Jaś Kapela jest zdecydowanie jakimś fenomenem medialno-literackim, ale dla mnie to za mało, żeby z pozycji mentora wypowiadać się na temat każdego niemal aspektu życia społecznego.
komiksy tekst | bartosz sztybor
Po blisko dekadzie od ukazania się pierwszej części „Diefenbacha”, Szneider powraca do stworzonych przez siebie postaci i świata, choć buduje zupełnie nową fabułę (jakby pierwszą część nowej serii). Niczym George Lucas, który po latach powrócił do świata „Gwiezdnych Wojen”. Z tą tylko różnicą, że Szneider zamiast o walecznych miśkach-liliputach czy kolorowych mieczach, woli opowiadać o zakonnicy zjadającej dzieci oraz złodzieju grobów. I ma do tego zarówno ręce, jak i głowę. Ręce, bo „Diefenbach: Zanim Wzejdzie Świt” jest przede wszystkim świetnie narysowany. Czarno-białe, mocno klimatyczne grafiki, pełne efektownych kresek biją prawie z każdego kadru, a gdy autor postanawia sprzedać swoją wizję na całostronicowym rysunku, to pozostaje się tylko modlić, by szczęka nie za bardzo się potłukła podczas uderzenia o podłogę. Szneider potrafi też świetnie kadrować i chyba nie ma dla niego ujęcia, w którym nie mógłby narysować swoich postaci. Trochę gorzej jest ze scenariuszem, ale głównie przez fakt, że twórca całkowicie podporządkowuje fabułę rysunkom, które z kolei budują klimat. Postaciom brakuje więc często motywacji, a zwroty akcji są tu raczej przypadkowe. Szneider potrafi jednak świetnie budować napięcie, a do tego jest naturalnym i bardzo utalentowanym narratorem (łączy kadry lepiej, niż Magda Gessler łączy kolory w swoich knajpach). Dzięki temu „Diefenbach: Zanim Wzejdzie Świt” jest komiksem o niesamowicie gęstym klimacie, który – mimo paru fabularnych nizin – niesamowicie wciąga. Owszem, trochę mniej umiejętnie, ale jednak Szneider robi w komiksie to, co Nicolas Winding Refn w filmie „Valhalla Rising”. Robi po prostu coś niezwykle intrygującego i oszałamiającego wizualnie.
1/10
Diefenbach: Zanim Wzejdzie Świt scen. i rys.: Benedykt Szneider wyd.: Studio BX/ Kultura Gniewu
7/10
matador
scen. i rys.: Jay Wright
Głupio przyznać, ale mam problem z tym... no właśnie, z czym? To coś, czego w prosty sposób sklasyfikować się nie da, problemów dostarcza już na samym początku. Ciężko bowiem wpisać „Matadora” w jakiś schemat, dać mu konkretną nazwę, nałożyć obrożę i przywiązać sznurkiem do budy, bo i tak nie zareaguje na głośne wołanie doprawione klepaniem się po nogach. To bez wątpienia wyjątkowy pomysł, bardzo ciekawy eksperyment nie tylko formalny, ale także edytorski i wydawniczy. Rzecz niestandardowa, która umiejętnie krąży pomiędzy różnymi gatunkami sztuk wizualnych. To z jednej strony komiks, z drugiej zbiór ilustracji, a z trzeciej coś w rodzaju książeczki dla dzieci, tyle że dla dorosłych. Ale to nie wszystko, bo każda kolejna strona, tudzież plansza, tudzież ilustracja skrywa dodatkową niespodziankę. Na przykład w przyklejonej do strony kopercie znajdują się zdjęcia, które wcześniej oglądał bohater, a na kolejnej kartce można znaleźć (i wyjąć, i rozłożyć, i nawet powiesić) plakat, który widać – na jednej z ilustracji – w pokoju tytułowej postaci. I to wszystko jest wyjątkowe, autentycznie zaskakuje i dostarcza miłych doświadczeń. I to wszystko mogłoby być świetne, wręcz perfekcyjne, gdyby nie fakt, że „Matador” to ewidentny przerost formy nad treścią. Sam pomysł ma duży potencjał (Wright opowiada o tygodniu z życia matadora na emeryturze), ale każda kolejna strona, tudzież plansza, tudzież ilustracja pokazuje, że ten piękny album jest fabularną wydmuszką. Gdyby więc oceniać go wyłącznie przez pryzmat opowiadania historii, ocena nie mogłaby być pozytywna. Ale to mimo wszystko bardzo oryginalna rzecz, którą należy traktować raczej jako eksperymentalny album graficzny. I w tej kategorii broni się świetnie, właśnie dzięki swojej niecodziennej formie. A skoro forma niecodzienna, to i ocena adekwatna.
wyd.:Centrala
w„Szelki” to kontynuacja komiksu „Szminka” wydanego kilka lat temu. Komiksu kontrowersyjnego, często krytykowanego, można wręcz powiedzieć, że wyklętego. Nic dziwnego, pełny wyuzdanych scen seksu album był dla wielu osób po prostu bezsensowną demonstracją chorych wizji. Mówiąc prościej – brzydkie gołe cipy dla brzydkich gołych cip, nie dla idei. A mówiąc jeszcze prościej – obleśnie porno. I to porno pod płaszczykiem kryminału, którego fabuła, intryga i zagadki były albo schematyczne, albo pretekstowe. Jak w erotykach z lat 80., gdzie pan z wąsem przychodził naprawić telewizor, a po chwili – ni z tego, ni z owego – wyciągał fiuta. Tylko, że w „Szmince” nie było to ani podniecające, ani śmieszne, ani szokujące czy inteligentne. Było po prostu obrzydliwe i puste. I dokładnie tak samo jest w „Szelkach”, gdzie najpierw postaci rozmawiają przez kilkanaście stron o czymś, co byłoby można streścić na jednej stronie, a później główny bohater wsadza sobie sztucznego fiuta w dupę. Bez powodu, bez sensu, bez pomysłu. Szkoda, że ten nudny (jest seks, a mimo to jest nudno? – wiedz, że coś się dzieje!) komiks został zilustrowany przez jednego z ciekawszych i zdolniejszych polskich twórców, Wojciecha Stefańca. Jego epicki, malarski i po prostu świetny styl został tutaj zmarnowany. Autor bez wątpienia męczył się i dusił podczas rysowania kilkudziesięciu kadrów z gadającymi głowami, a odżywał dopiero, gdy na obrazku miało się coś dziać. Kiedy więc pojawią się emocje, Stefaniec wznosi się na wyżyny, co widać po kilku genialnych kadrach, choć bardziej trafne będzie tu określenie „genialnych obrazach”. Niestety Szyłak napisał scenariusz, w którym emocji jest mało, który nieudolnie próbuje budować relacje i ludzkie dramaty, a jedyne, co buduje, to wrażenie, że zmarnował potencjał świetnego rysownika. Ale też czego można się było spodziewać po zestawieniu sodomicznego scenariusza z bizantyjskim rysunkiem...
4/10 Szelki
scen.: Jerzy Szyłak, rys.: Wojciech Stefaniec, wyd.: Timof Comic
gry foto | materiaŁy promocyjne
tekst | kamil stolarczyk
rage
10/10
Bethesda PC, PS3, Xbox 360
Marcus Fenix powraca w trzeciej i ostatniej odsłonie „Gears of War” – jednej z najlepszych serii gier ostatnich lat. Akcja rozpoczyna się po osiemnastu miesiącach od zakończenia części drugiej. Znów przyjdzie nam się zmierzyć z falami mutantów Locusa i to w ich gigantycznych odmianach. Rozgrywka naładowana jest akcją i nie pozostawia nam chwili do namysłu. Przeciwnicy atakują nas jedna fala za drugą, lufy karabinów rozgrzewają się do czerwoności, a podłoga zasłana jest łuskami i ciałami naszych wrogów. „Gears of War” zawsze słynęło z widowiskowości i tym razem autorzy też nas nie zawiedli. Już w pierwszym akcie będziemy musieli uciec z rozpadającego się okrętu i stoczyć walkę z ogromnym Leviatanem. Warto wspomnieć, że całą kampanię możemy ukończyć grając z kolegą w trybie cooperative. Gra wieloosobowa jest bardzo mocną strona „Gears of War”. Do dyspozycji dostajemy różne rodzaje zmagań. Oprócz typowych death matchów, bardzo grywalna jest „horda”, w której gracze odpierają ataki kolejnych fal napływających przeciwników, w czym pomagają im nowe rodzaje broni i ulepszenia, zdobywane w miarę postępu zabawy. Nowością jest możliwość zamiany ról w trybie hordy i przejęcie kontroli nad atakującymi. Sposobność wcielenia się w naszych przeciwników powinna rozpalić wyobraźnię wszystkich graczy. Graficznie nowe „Gears of War” to najwyższa liga. Gra wygląda po prostu pięknie! Czasem nie da się oderwać oczu od niektórych miejsc, co łatwo można przypłacić życiem. Podsumowując: „Gears of War 3” jest pod każdym względem większe, lepsze, szybsze, ładniejsze i bardziej brutalne od swoich poprzedniczek. Ta gra to świetny przykład na to, jak powinien wyglądać sequel.
Chyba nie ma gracza, który nie słyszałby o tak głośnych grach jak „Wolfenstein”, „Doom” czy „Quake”. Za wszystkie te produkty odpowiedzialna jest firma producentcka id Softwere, która właśnie poszerzyła wachlarz swoich świetnych FPS-ów o kolejny tytuł – „Rage”. Fabuła gry może wydać się znajoma: nasza błękitna planeta wreszcie się doigrała i w jej powierzchnię uderzyła wielka asteroida, niemal doszczętnie niszcząc na niej życie. Część populacji ocalała – zamknięta w Arkach. Po wyjściu z jednej z nich zastajemy wielkie, rojące się od mutantów niebezpieczne pustkowie, gdzie nieliczni, którzy przeżyli, starają się przetrwać. Świat gry jest świetnie przedstawiony. Nowy silnik graficzny od pierwszego momentu pokazuje swoją potęgę. Bez wątpienia jest to jeden z najlepiej wyglądających shooterów. „Rage” ambitnie wychodzi poza ramy zwykłej strzelanki, posiłkując się elementami gier RPG. Zadania dostajemy od bohaterów spotkanych w miasteczkach i każde z nich łączy się ze swoją osobną historią. Mimo że nie mamy tu typowego dla RPG modelu rozwoju postaci, to broń, pancerz oraz pojazdy są w pełne modyfikowalne. Arsenał jest dosyć standardowy, ale za to każda giwera ma swój unikatowy charakter. Jak na mistrzów gatunku przystało, tryb walki jest fenomenalny. System celowania jest sprawny i naturalny, wrogowie zróżnicowani i inteligentni – skaczą, chowają za przeszkodami i utrudniają nam życie jak tylko mogą. Lukrem na ciastku pod tytułem „Rage” są wyścigi. Tak, wyścigi! Jak pokazał „Mad Max”, po postapokaliptycznym pustkowiu dobrze poruszać się Buggy, a najlepiej Buggy z wyrzutniami rakiet. Swoje umiejętności w kierowaniu terenowymi monstrami będziemy testować w seriach wyścigów, charakterem niebezpiecznie przypominających „Mario Cart”. Wygląda na to, że „Rage” wypowiedział wojnę wielu innym tytułom, wchodząc na ich podwórka. Gra czerpie garściami z „Borderlands”, „Fallout 3”, „BioShock” i innych. Jest fenomenalną strzelanką, nietuzinkowym RPG i całkiem zabawną grą wyścigową. To wszystko podane na jednym talerzu tworzy wyśmienite danie. Murowany kandydat na grę roku.
Gears of War 3 EPIC XBOX 360
9/10
7
7
� ������������������� �������
FFF2011_reklama_Hiro_210x128,5_29 wrzesnia.indd 1
szczegóły programu na:
2011-09-29 15:46:50
Bilety na wydarzenia Festiwalu Ars Cameralis 2011 do nabycia:
dawid vs. goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
tylko we lwowie, panowie! tekst | dawid kornaga
Mirami i Vova
Hej Polaku, kochany rodaku, dławiony przez kurs euro, coroczne podwyżki czynszu, brak empatii w urzędach podatkowych, wysokie ceny paliwa, Polaku męczony przez nalane twarze biskupów w telewizji, obiecanki polityków, urywające się z nagła w szczerym polu autostrady, wszystkie rodzime zmory widzialne i niewidzialne – tej jesieni, już po wyborach, postaw na luz. Poczuj się ponownie mężczyzną, z kasą, klasą i poważaniem, wokół którego biegają nie tylko kelnerzy, ale i piękne kobiety. Chcesz to wszystko? Nic trudnego, wybierz się na parę dni do Lwowa! Take it! – jak mawiał jeden z bohaterów piątej serii „Dextera”. Wpierw przejdziesz przez kilka utrudnień, później otrzymasz za to odpowiednią nagrodę. Dawaj, dawaj, do Lwowa! Tak, znamy tę starą śpiewkę, Lwów był polski. Ale już nie jest. I lepiej się zamknij, bo takie gadanie niczego nie zmienia. Warszawa też jest nasza. I co z tego masz, gdy tam przyjedziesz? Tu cię
64 felieton
okradną, tam wykorzystają, przejadą autem na zebrze, skopią pod Krzyżem – a jest ich wiele, a każdy chce być pisany i wymieniany z dużej litery. Lwów jest po prostu lwowski. Potem ukraiński. Wreszcie – wschodni. Widać to natychmiast przy przekraczaniu granicy. Długim przekraczaniu granicy. Pociągom zmieniają koła – wiadomo, odtąd tory szersze. Autobusy przeszukują. Czasem bagaże. Stare ukraińskie babuszki stoją bezradnie, próbując przemycić do strefy Schengen o dwie paczki papierosów więcej. Zabierają paszporty, lustrują każdą duszyczkę, skąd ona, dokąd, po co i dlaczego. Nas traktują bardziej pobłażliwie, my z Unii, bogacze, bogowie, panowie. Być Polakiem to brzmi dumnie, przynajmniej na tym smutnym przejściu o godzinie trzeciej nad ranem, gdzie umundurowani ludzie zaspanym ludziom dzień w dzień w imię idiotycznych nacjonalizmów i politycznych ustaleń utrudniają życie w przemieszczaniu się po świecie. Gdyby choć z uśmiechem, bo wiadomo, międzynarodowa bandyterka również krąży z prochami i kontrabandą, żywym towarem, wliczając w to zarówno dziewczęta, jak i chronione gatunki zwierząt. Gdzie tam, każdy jest podejrzany, zwłaszcza Ukraińcy i inni, nie nasi, każdy jest kombinatorem, każdy chce się nachapać i akcyzy nie uiścić. Zrewidowaliby nawet Świętą Rodzinę, pytając o cel wizyty i rewidując pod szatą brzuch Maryi, czy aby na pewno Jezuska nosi, a nie kilkanaście kartonów lewych Marlboro. Pierwsze wrażenie po przybyciu: zdumiewająca kumulacja ubóstwa i związanych z nim kontrastów. Bieda i bogactwo w zgodnym patchworku. Normalnie jak na Śląsku, w drodze tramwajem z Katowic przez Chorzów do Bytomia. Opuszczone kamienice, podejrzane typki w bramach, syf trudny to zamiecenia, wywiezienia, zasypania. Trzeba by wszystko zburzyć i na nowo odbudować. Przy zaparkowanych Ładach, które pamiętają jeszcze początki pierestrojki, stoją najnowsze modele BMW i spółka. W historycznym centrum i dookoła niego dolne kondygnacje kamienic odremontowane, odmalowane, odstawione. A w nich sklepy, banki, jadłodajnie. Górne – pozostawione swojemu wręcz oburzającemu zaniedbaniu, zniszczeniu, zobojętnieniu na ich minione piękno. Generalizując: odpicowane, co prywatne; zaniechane, co państwowe. Idzie jednak nowe dzięki dotacjom i Euro 2012, to widać – remonty, przebudowy, rearanżacje. Za kilka lat będzie tu prawie jak w Krakowie, choć prawie nie tyle robi różnicę, ile wydaje się nie do przeskoczenia. Dla kogoś bywałego w Barcelonach, Wenecjach czy Paryżach miłym rozczarowaniem okaże się wizyta w świetnie zdizajnowanych restauracjach czy klubach. Jak w przeszłości, tak i teraz stołuje się w nich i bawi nowe pokolenie batiarów, ludzi
foto | materiały promocyjne
lwowskiej ulicy, a także kwiat Ukrainy – jej kobiety. Specjalnie nie poświęcam oddzielnego akapitu mężczyznom, tym starszym i młodszym, bo niczym się nie wyróżniają oprócz obciachowych zestawień fasonowo-kolorystycznych, niechlujstwem fryzur, chropowatością paluchów, czarnoziemem pod paznokciami; naturalnie, nie wszyscy, jak to w życiu, ale tutaj grasują w zadziwiająco licznym stadzie. Być może obyty w offowym świecie erotyki koneser męskiej fizjonomii wskazałby miejsca, w których tutejsze Adonisy świecą w blasku swojej przystojnej chwały. Być może... Kto ma słabą wyobraźnię, żeby uświadomić sobie urodę lwowskich, niech obejrzy sugestywnego wspomagacza, poniekąd plastikowy przy pierwszym wrażeniu, a jednak zdumiewająco odpowiadający prawdzie klip do utworu Mirami, z udziałem charyzmatycznego rapera o pseudonimie VovaZiL’vova – o znaczącym tytule „Sexualna”. Zobaczyłeś? Dobrze, wracamy do felietonu. Tak, podobnie długonogie, pięknolice, perfekcyjne domakijażowane stworzenia przechadzają się jak gdyby nigdy nic pośród lwowskich sprzeczności. Jakże niebezpieczne... I zepsute przez nadmiar błyskotek, emitujących nieporadnie prawdziwe złoto. Dzielnie przyklejone do swoich wysokich obcasów, którym niestraszna kostka brukowa. Idą przed siebie, nadrabiając wszelkie niedostatki estetyczne, uwaga, długością włosów. Jakby prawie wszystkie się zmówiły, żeby zrobić się na marzenie patriarchalnego rozpustnika. Albo uplatają sobie warkocze à la Tymoszenko. Kto nie chciałby ich rozpuścić? We Lwowie, powiedziałby profesor starej daty, kobieta jest kobietą. Robi wszystko, by się podobać. Mężczyznom, jak i swojej płci. Niejako wedle przygotowania do schematu Kinder, Küche, Kirche. Ale to odległa przeszłość. One robią to przede wszystkim dla siebie. Tak czują. Nic więcej nie dodam, ponieważ to nie jakieś zwierzątka z komiksu, którym dopisuje się kwestie w chmurkach. To trzeba zobaczyć. Może dotknąć. Może coś więcej. I bynajmniej nie mam na myśli sprzedajnych lwowianek. Wszystko zależy od ciebie, jakim turystą okażesz się we Lwowie. Tylko tam, Polacy, panowie, czeka was miły pokaz kobiecej siły, konserwatywny, a jakże modny i liberalny. dawid kornaga – pisarz. debiutując kilka lat temu, nazywał siebie poszukiwaczem opowieści. dziś potrafi je też nieźle kreować, co nie zawsze służy jego zdrowiu, jak również prowadzi go do nałogowego łamania większości z siedmiu grzechów głównych. mieszka w warszawie. www.hiro.pl
moje hiro czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
bezpieczeństwo über alles tekst i foto | maciej szumny
razem z kilkoma kolegami, aby poznać tajniki bezpiecznego kierowania pojazdem. Niestety nie było żadnych ciasteczek ani nawet galaretki w czekoladzie, więc szybko pobiegłem piętro wyżej i już po trzech minutach i pięćdziesięciu sekundach miałem świeżusieńki, prosto z kuchenki mikrofalowej, pachnący świeżym masłem, chrupiący popcorn. Po portugalsku pipoca. Jakie to szczęście, że znaliśmy się już wszyscy doskonale i nie musieliśmy, jak to zwykle bywa na szkoleniach, po kolei wstawać, przedstawiać się, wskazywać trzy rzeczy, które lubimy, trzy, których nie lubimy, gdybyśmy byli kwiatem, to jakim, przekazać jedną informacją o nas samych, o której nikt jeszcze nie słyszał, a następnie dzielić się na podgrupy, wybierać reprezentanta, dyskutować, pisać coś na tablicach, opowiadać o tym innym podgrupom po dziesięciu minutach, po czym na koniec, lub początek, zwierzyć się, czego oczekujemy po tym szkoleniu i z jakimi nadziejami przyszliśmy. Po prostu zaczęliśmy oglądać pierwszy film.
XM. Tu mi najwygodniej
Kiedy uświadomiłem sobie, że prawo jazdy posiadam już od osiemnastu lat, poczułem się bardzo staro. Nic tylko odłożyć kluczyki do szuflady, zdjąć dziurkowane skórzane rękawiczki, przywdziać gustowną dębową jesionkę i pożegnać się z tym światem. Ale na szczęście to poczucie nie trwało zbyt długo, gdyż okazało się, że dla mojego szefa (młodszego ode mnie) ten staż za kierownicą jest stanowczo zbyt krótki i aby być zdolnym do prowadzenia służbowego pojazdu, muszę odbyć stosowne szkolenie. A to, że skasowałem samochód jeszcze w poprzednim milenium i że dzięki temu wiem doskonale, jak prowadzić, aby tego ponownie nie zrobić, że przez lata rozjeżdżałem cztery pory roku, ścierając opony na suchym asfalcie, rozchlapując kałuże, zakopując się w śniegu i ślizgając po lodzie, że wszyscy mi mówią, że jestem jak Sebastien Loeb, tylko dużo przystojniejszy, to już nie jest takie ważne. Co mi tam nawet po dyplomie ze szkoły bezpiecznej jazdy Renault, gdzie śmigałem po torze meganką, która zamiast tylnych kół miała jakoby kółka ze sklepowego wózka! Co mi z nauki hamowania w każdych możliwych warunkach, a warunki na Wyspach są akurat najlepsze z możliwych, bo nie pada prawie wcale, śnieg widziano tylko w telewizji, a lód to w szklance z coca-colą. Szkolenie muszę odbyć, bo tak. Dlatego jakiś czas temu zjawiłem się w klimatyzowanej sali konferencyjnej
66 felieton
Na ekranie pojawił się starszy, siwy pan, siedzący za stylowym biurkiem, z grubaśną księgą rozłożoną przed nim i globusem w tle. Pan powiedział dwa zdania, po czym efektownie zamknął księgę (mogę się założyć, że kartki były niezadrukowane) i wstał, odwracając do kamery swój korzystniejszy profil. Następne kilka ujęć pokazywały pana w różnorakich pozach, mających wzbudzać szacunek, zaufanie i emanować profesjonalizmem. Nie mam pojęcia, o czym ten pan mówił, ale jestem pewien, że nigdy w życiu nie prowadził samochodu, tylko wozi go kierowca. Kiedy zaraz po panu i planszy z muzyczką ujrzałem panią, o mało co nie wykrzyknąłem: OMG! WHAT IS SHE WEARING?! Pani miała alfa na głowie (taka postawiona grzywka w falę) i przedziwną koszulę z fantazyjnego niebieskorudego materiału, ni to indiańskie mazy, ni to Bernard Hanaoka. Kiedy kamera odjechała nieco w tył, okazało się, że to nie koszula, tylko sukienka, na dodatek z ogromnymi guzikami doszytymi na dole. Byłem w takim szoku, że nie mogłem się na niczym skupić. Chwilę potem moją uwagę przyciągnęły komputerowe wizualizacje wypadków drogowych, z czasów pre-Atari, a może nawet naszej Odry. Zamiast analizować kolizje, uciekłem myślami do wspomnień z dzieciństwa, kiedy to po raz pierwszy udało mi się narysować kreskę przy użyciu mojego ZX Spectrum i języka programowania Sinclair Basic. Po tych jakże pouczających doznaniach wizualnych i krótkim teście przeszliśmy do części praktycznej, czyli kierowania pojazdem. Jedziemy i liczymy odstęp od samochodu przed nami: raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Zawracamy na rondzie i znowu. Potem zmiana. Kiedy Carlos rusza z zatoczki, o mało co nie uderza w przejeżdżającą ciężarówkę. Kiedy rozpędzi się na czwartym biegu, nagle redukuje do jedynki, przez co o mało nie wypadam przez przednią szybę. Zakładam słoneczne okulary, żeby nikt nie widział, jak przewracam oczami. Po tych wszystkich jazdach jest mi niedobrze i chce mi się wymiotować. Ale dostaję na koniec dnia ładny znaczek i zaświadczenie, że umiem już bezpiecznie prowadzić samochód. No to ruszam! Raz, dwa, trzy, cztery, zjedź mi z drogi, do cholery. Maciej „Ebo” szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroËnów. wcześniej związany z markami nike oraz reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka. www.hiro.pl
THE LESS YOU KNOW THE BETTER
nixonnow.pl