HIRO 21

Page 1

NR 21

ISSN:368849


BIURO


ISSN:368849

NR 21

foto okładka | sonja orlewicz-zakrzewska modelka| Katarzyna Kmiotek wizaż | Jakub Bogusz

INTRO Redaktor naczelny: Grzegorz czyż grzegorz.czyz@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: weronika siwiec weronika.siwiec@hiro.pl

Reklama: Michał panków

michal.pankow@hiro.pl

małgorzata cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl

marcelina compel marcelina.compel@hiro.pl

Współpracownicy:

piotrek anuszewski, jerzy bartoszewicz, karolina bielawska, andrzej cała, tomek cegielski, bartosz czartoryski, piotr czerkawski, piotr dobry, karolina dryps, małgorzata dumin, marek fall, zdzisław furgał, marcin flint, piotr gatys, Rafał górski, małgorzata halber, aleksander hudzik, mateusz jędras, łukasz knap, łukasz konatowicz, dawid kornaga, adam kruk, mateusz kubiak, łukasz majewski, sonia miniewicz, jan mirosław, karolina miszczak, anna mrzygłodzka, maciek piasecki, jan prociak, jakub rebelka, kasia rogalska, dagmara romanowska, marek j. sawicki, dorota smela, jacek sobczyński, filip szałasek, bartosz sztybor, maciej szumny, patrycja toczyńska, marek turek, dominika węcławek

Projekt graficzny magazynu i strony internetowej: marla nowakówna

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22)8909855 Prezes wydawnictwa: krzysztof grabań kris@hiro.pl

W życiu pracowników „HIRO” ciężka praca przeplata się z dobrą zabawą. Widać to w naszym świąteczno-noworocznym wydaniu – najobszerniejszym w historii i pełnym relacji z imprez, na których można było nas spotkać. Przyszły rok przyniesie jeszcze więcej jednego i drugiego, zwłaszcza że powiększy się rodzina „HIRO”. Obyśmy wszyscy mieli tyle szczęścia co nasza reprezentacja piłkarska w losowaniu EURO 2012, a benefisy nie kończyły się dla nas tak jak dla Jerzego Kuleja. Najbliższy – gala wręczenia SUPERHIRO 2011 – już 10 lutego 2012 w Warszawie! Zagłosujcie na swych faworytów na naszej stronie internetowej lub na fan page’u w serwisie Facebook, a do wielu z was uśmiechnie się szczęście!

04. 24. 34. 38. 40. 44. 46. 48.

kristen: wspólny mianownik megahiro: kicz na pstrym koniu jeździ sesja: gwardianki marszałka obrońcy ameryki: kto strzeże strażników gry wideo: zima wasza, wiosna nasza bush: śnieżne szaleństwa smarzowski: filmy o czymś śmierć cd: zero-jedynkowa histeria czasu

Dyrektor ds. administracji i dystrybucji: dominika rokosz dominika.rokosz@hiro.pl

www.hiro.pl e-mail: halo@hiro.pl

Informacje o imprezach: HIROZDZIRO.PL Społeczność: facebook.com/hirofree.fb

miejsca, w których jesteśmy:

comernet sp. z o.o. ul. Głuska 6 20-439 Lublin

Szukamy ludzi do biura reklamy. Propozycja dotyczy wyłącznie osób z co najmniej rocznym doświadczeniem w sprzedaży, kreatywnych, upartych. Jeżeli spełniasz te warunki i chcesz z nami pracować, wyślij swoje CV na adres: rekrutacja@hiro.pl Jeżeli fotografujesz, jesteś modelką, stylistką, projektantem, grafikiem, robisz muzę lub masz zdolności organizacy jno-producenckie, wyślij do nas swoje portfolio. Szukamy chętnych do współpracy. Adres: portfolio@hiro.pl

DIIL SZOP W LONDYNIE Polska kultura hip-hopowa wybiega daleko poza granice naszego kraju. W Dill Szopie przy 13A Hoe Street znajdziecie najnowsze płyty i ciuchy sygnowane takimi markami jak DIIL czy PROSTO, a to wszystko w samym sercu Londynu. Od tego numeru znajdziesz tam również „HIRO Free”!

ROZRYWKI 3 W KRAKOWIE Rozrywki 3 skupiają się głównie na promowaniu muzyki i życia klubowego, chcąc jednocześnie zachować szczególny, kameralny i insiderski charakter krakowskiego klabingu. Na górze kameralna pubo-kawiarnia z przestrzenią na wystawy, na dole klub oferujący najlepsze imprezy w mieście!


KRISTEN

wspólny mianownik tekst | jan prociak

foto | materiaŁy promocyjne

Jeszcze nie ucichły echa po wydaniu świetnego albumu „Western Lands”, a już można słuchać świeżutkiej Ep-ki „An Accident”. O Tejże, a także o polskiej muzyce alternatywnej i 14 latach na scenie opowiada nam gitarzysta i wokalista Kristen − Michał Biela. Zacznijmy od najnowszej historii. Nagraliście nowy materiał. Za wami sześć koncertów promujących. Jak te nowe utwory sprawdzały się na żywo? Właściwie świetnie. To chyba było naszych sześć najlepszych koncertów w ogóle. Raz, że sami to czuliśmy. Dwa, że ludziom, którzy przychodzili nas posłuchać, wyraźnie się podobało. Nawet ci, którzy znają nas od lat, mówili, że to były nasze najlepsze występy, jakie widzieli. Skąd to przyśpieszenie w waszej działalności? W ubiegłym roku wyszła płyta, w tym EP-ka... Były dwa lata przerwy jakiś czas temu, kiedy nie robiliśmy prób, ani nie graliśmy koncertów. Potem powoli się rozkręcaliśmy. Na początku mieliśmy jednak spore trudności, ponieważ bardzo się zmieniliśmy i zmieniło się nasze życie. Rzadziej się spotykaliśmy, bo mieszkaliśmy w trzech różnych miastach. A zatem mieliśmy problem z takim rozpoznaniem się wzajemnym i zrozumieniem. Utwory Kristen prawie zawsze powstają na zasadzie kompromisu i konsensusu. Tworzymy je wspólnie i często są improwizowane, a przynajmniej występuje w nich zawsze element wariacji. Mam wrażenie, że ostatnio jest nam coraz łatwiej robić różne rzeczy. Wymagało to trochę czasu i teraz wydaje mi się, że będziemy coraz więcej rzeczy robić wspólnie i coraz częściej będą one wydawane. Przynajmniej taką mam nadzieję.

04 info

Jak udało wam się utrzymać przez czternaście lat w niezmienionym składzie? Wydaje mi się, że przyczyny są dwie. Po pierwsze jesteśmy strasznie zdeterminowani i nigdy nie oczekiwaliśmy, że będą z tego jakiekolwiek pieniądze, więc nigdy nie jesteśmy specjalnie rozczarowani. Oczywiście czasami bywają trudne momenty. Ciężko jest pracować, mieć rodzinę i grać koncerty, ale nigdy nie było oczekiwań, że odniesiemy jakikolwiek sukces. Zwłaszcza przez pierwsze lata, kiedy mieszkaliśmy w Szczecinie i mieliśmy wrażenie, że to, co robimy, jest dla nikogo. Po drugie w zespole są bracia. Po innych formacjach w Polsce, w których występują bracia, widać, że takie grupy istnieją bardzo długo. Jak przez te lata zmieniła się praca w zespole? Jak ewoluowały stosunki między wami czy sposób pisania kawałków? Szczerze powiedziawszy, nie ogarniam już początków − tak bardzo się różniły od tego, co jest teraz. Kiedyś byliśmy zadowoleni z tego, że cokolwiek nam wychodzi. Najdrobniejsza rzecz to była magia i od razu byliśmy w euforii! Dziś jest poważny przesiew pomysłów, mamy większe wymagania wobec siebie, mniej rzeczy nas cieszy. Rzeczy, które kiedyś były cudem, dziś przychodzą nam z łatwością i musimy próbować czegoś innego. Mieszkamy w różnych miejscach, każdy dziś jest innym człowiekiem i trudniej jest nam znaleźć wspólny mianownik. www.hiro.pl


Wy się zmieniliście, a jak zmieniła się polska scena niezależna? Czy można mówić w ogóle o jakiejś zmianie? Na początku lat 90., kiedy istniała scena hardcore/punk, to ja rozumiałem, o co chodzi w tym określeniu „scena”. To był alternatywny obieg informacji i muzyki. Nie tylko same zespoły, ale też miejsca, organizatorzy i fanziny. W pewnym momencie z różnych względów to przestało istnieć i teraz moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak scena niezależna, jako takiego osobnego, realnie konkurencyjnego wobec mainstreamu tworu. Według mnie istnieją teraz tylko rozmaite grupy różnych ludzi, którzy się lubią i czasem mają podobne podejście do sztuki, ale nie ma raczej jakiegoś wspólnego forum i oddzielnej publiczności. Wszystko staje się coraz bardziej płynne i nieokreślone. Dla postronnego obserwatora wy-glądacie jak coś w rodzaju sceny. Jest grupa zespołów związanych z Lado ABC czy Pink Punkiem, które zdają się wspierać i nakręcać. Nie. Moim zdaniem nie ma czegoś takiego. Nie czuję się częścią żadnej „sceny”.

Tak, konkurencja jest ogromna. Druga rzecz, że mamy dodatkowy handicap w postaci renomy Polski jako kraju raczej mało kulturalnego. Zresztą spójrzmy: czy u nas ktoś interesuje się tym, co się dzieje w muzyce za naszą wschodnią granicą? Podobnie jest na tzw. Zachodzie. Nikt nie patrzy poważnie na to, co się dzieje na wschodzie Europy, niezależnie od tego, ile Instytut Polski czy Instytut Adama Mickiewicza wydadzą na promocję „polskiej kultury”. Ale z drugiej strony wierzę, że jeśli muzyka jest na odpowiednio wysokim poziomie, to ma szansę się przebić bez żadnych dotacji. To tworzy ciekawą sytuację, bo z jednej strony mówisz, że Polacy mają wschodnią mentalność, ale z drugiej strony patrzą tylko na Zachód. Tak. Polacy są przekonani, że należą do świata zachodu, ale patrząc na szeroko pojętą muzykę popularną, to należą raczej do świata Wschodu. Rusza nas jako naród muzyka „słowiańska”, w której słychać dumki, brzozy, mandolinę i akordeon. Te sprawy. Mówię to bez żalu i złośliwości, bo i ja lubię taką muzykę. Ale sam jestem raczej zapadnikiem i gram dla zapadników.

Polskie zespoły, które nawiązują do muzyki zachodniej, na przykład do rocka alternatywnego spod znaku Sonic Youth lub Fugazi, przypominają jazzmanów w Mongolii

Wiem, że tobie jako muzykowi może być ciężko o tym mówić, ale z czego może wynikać fakt, że mimo coraz większej dostępności zainteresowanie muzyką w stylu waszej pozostaje w Polsce od lat na mniej więcej stałym poziomie? Mam prywatną teorię na ten temat. Jesteśmy ludźmi, którzy wychowali się raczej na kulturze zachodniej, natomiast Polska jest krajem z gruntu wschodnim, słowiańskim. Widać to wyraźnie w muzyce popularnej, gdy weźmiemy na przykład bardzo popularne zespoły z nurtu studenckiego rocka, które grają z przysłowiowym akordeonem molowe akordy i rzewne melodie. Gdyby włożyć tam tekst po ukraińsku, białorusku czy rosyjsku, to idealnie by to pasowało, nie byłoby żadnego dysonansu. Tymczasem gdyby spróbować to samo zaśpiewać po angielsku, to brzmiałoby to po prostu strasznie. Wydaje mi się, że en masse Polska jest krajem słowiańskim i należy do kręgu kultury słowiańskiej. Polskie zespoły, które zawiązują do muzyki zachodniej, na przykład do rocka alternatywnego spod znaku Sonic Youth lub Fugazi, przypominają jazzmanów w Mongolii. Tam też może się zebrać trzech Mongołów i grać świetny bebop, ale nie sądzę, by zyskali szerokie uznanie w swoim kraju. To dlaczego takie zespoły nie uderzają na zachód. Za duża konkurencja?

Co w takiej sytuacji z wami? To wygląda trochę jak pułapka bez wyjścia? Wydaje mi się, że to nie ma w ogóle żadnego znaczenia. Bo gdyby się głębiej zastanowić, to co właściwie oznacza dobra sytuacja? Gdy na koncercie będzie dziesięć razy więcej osób, czy tysiąc? To wszystko jest tylko kwestią ustalenia. Tak naprawdę trzeba mieć coś do powiedzenia i mówić to. To Grotowski mówił, że nie ma publiczności, jest tylko widz. Jeżeli jest choć jedna osoba, która chce tego słuchać, to absolutnie ma to sens. Sam byłem na kilku koncertach, które były strasznie „małe”, ale zmieniły moje życie. Powinno się grać z pełnym zaangażowaniem nawet dla jednej osoby. Czy w tym streszcza się wasze podejście do sztuki? Nie zastanawiamy się dużo nad naszym podejściem do sztuki, a ja sam odczuwam pewne zażenowanie, gdy mowa o sztuce. W Polsce kojarzy mi się to z czymś nadętym, seriożnym i na kroplówce dotacji. My tylko staramy się stworzyć coś maksymalnie szczerego i w naszym mniemaniu interesującego. Chcemy to grać na koncertach, nagrywać i przedstawiać ludziom. To jest chyba cała nasza filozofia.

wypas na żoliborzu

weź się dopasuj

Już wkrótce możesz spełnić swoje marzenie o idealnym domu, znaleźć chwilę wytchnienia od zgiełku miasta i poczuć klimat zielonego Żoliborza. Postindustrialny design, nowoczesne rozwiązania techniczne, innowacyjne udogodnienia oraz inteligentne systemy zarządzania domem sprawią, że twoje życie stanie się prostsze. sPlace – smart livinig to odpowiedź na twoje potrzeby, twój wymarzony dom. Więcej na: www.sPlace. com.pl

Jesień/zima 2011 to kolejna odsłona kobiecej linii Levi’s Curve ID, która wykorzystuje rewolucyjny system oparty na dobieraniu dżinsów według kształtu, a nie rozmiaru. Koniec z za szeroką talią i z za ciasnymi biodrami! Niezależnie od tego, czy twoja sylwetka jest prosta, bardziej zaokrąglona, wręcz pełna, czy może znajdujesz się gdzieś pomiędzy − dopasowanie spodni przestaje być problemem. W tym sezonie Levi’s wprowadza jeszcze więcej stylów, tkanin i wykończeń, w tym dżinsy ekologiczne, ze stretchu lub sztruksu. Dziewczyny wszystkich rozmiarów, łączcie się!

www.hiro.pl

info 05


SUPERHIRO SUPERHIRO

nominacje 2011 W tym roku, inaczej aniżeli ostatnio, redakcja wskazała jedynie Nominowanych w poszczególnych kategoriach, nagrody przyznają jednak czytelnicy − głosując na stronie www.hiro.pl lub ze specjalnej aplikacji na facebooku. 18 listopada podczas 2. urodzin „HIRO FREE” w warszawskim klubie urban garden wydawca i redaktor naczelny przedstawili nominacje. Oto one: superhiro komiks/książka

1. Kyst 2. Nosowska 3. Ten Typ Mes

1. Tomasz Piątek 2. Marcin Podolec 3. Benedykt Szneider

superhiro film

superhiro tu lubi

superhiro moda

megahiro − bohater roku

superhiro wydarzenie

antyhiro − antybohater roku

1. Roma Gąsiorowska 2. Jakub Gierszał 3. Wojciech Smarzowski

1. Misbehave 2. Monika Ptaszek 3. Zuo Corp

1. Ars Cameralis 2. Fashion Week Poland 3. Łódź Design

superhiro przyszłości 1. The Phantoms 2. Charlotte Rouge 3. Setting The Woods On Fire

1. Beirut, Warszawa 2. Dolina Muminków, Warszawa 3. Owoce i Warzywa, Łódź

1. Wojtek Bąkowski 2. Nergal 3. Janusz Palikot

foto | Marek Rykiel, Janek Rygiel

SUPERHIRO MUZYKA

1. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad 2. Kora 3. Organizatorzy Marszu Niepodległości uwaga! wszyscy głosujący biorą udział w losowaniu atrakcyjnych nagród, m.in. zestawu snowboardowego quiksilver. www.hiro.pl


konkurs Urzadzenie wielofunkcyjne HP ENVY 110 to nie tylko supernowoczesne połączenie drukarki, skanera i kopiarki. To przede wszystkim designerska rzecz, która cieszy oko elegancką formą i wykończeniem. Oprócz podstawowych funkcji, jakie powinna mieć dobra drukarka, ENVY 110 ma także duży ekran reagujący na dotyk i gesty (przekątna 8,9 cm), faksowanie bez konieczności posiadania linii telefonicznej dzięki funkcji eFax®, możliwość drukowania bezprzewodowe­ go dzięki technologii HP ePrint oraz HP Auto Wireless Connect, możliwość drukowania bezpośrednio ze smartfona przy użyciu aplikacji mobilnego drukowania HP (nawet kiedy jesteś poza domem) Zasady konkursu: Wyślij na adres hp@hiro.pl zdjęcie lub film obrazujący, co można zrobić ze starą drukarką. Użyj swojej starej drukarki, znajdź najlepszy materiał w sieci, użyj wyobraźni (w przypadku filmów prosimy o linki do Youtube, Vimeo, itp.) Najlepsze prace znajdą się na naszym Fanpage’u. Zwycięży osoba, która otrzyma najwięcej like’ów pod swoją propozycją. Opłaca się głosować! Wśród głosujących rozlosujemy taką samą drukarkę HP ENVY 110

HP ENVY 110


mimo młodego wieku, to Postać legendarna. Snowboardzista, który wyznacza kierunki rozwoju dyscypliny. przyjechał do polski promować swój niezwykły obraz, który jest odpowiedzią na falę popularności miejskiego snowboardingu. postanowiliśmy darować sobie oczywistości i zapytać go o kilka rzeczy, które nurtują ludzi zainteresowanych w stopniu ciut ponadprzeciętnym śnieżną jazdą.

SNOWBOARD

travis rice tekst | piotr gatys

foto | materiały promocyjne

Produkcje typu „The Art Of FLIGHT” czy „Lines” to z pewnością powrót wielkiego snowboardu, jakim jest jazda po najwyższych górach. Ale czy globalna popularność waszych filmów oznacza przemijanie mody na konkurencyjną jazdę po poręczach? Nie wydaje mi się, by moda na miejski snowboarding mogła kiedykolwiek przeminąć. Dla wielu ludzi to jedyna opcja do uprawiania snowboardingu. Jazda po dużych górach wymaga dużego zaangażowania i nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. Spójrz na wschodnią Kanadę. Chłopaki radzą sobie bardzo dobrze pomimo ciężkich warunków. Dlatego uważam, że jibbing i wymyślanie nowych trików w miejskiej scenerii jest czymś bardzo pozytywnym. Sam wciąż jeżdżę po poręczach – zawsze to kochałem. Ale nie umieszczam takich scen w filmie, bo chcę rozwijać się w innym kierunku. Jak twój film został przyjęty przez środowisko wielkiego ekranu? Otrzymałeś jakąś recenzję ze strony „wielkiego nazwiska” kinematografii?

urodziny fumo Już trzy lata na ulicy Mokotowskiej 26 w Warszawie istnieje butik FUMO. Można tu znaleźć ubrania SkunkFunk, Cop.Copine, Desigual i Bench. 16 i 17 grudnia Fumo obchodzi swoje 3 urodziny. Będą rabaty, konkursy i inne atrakcje. Szczególy na fan page’u na Facebooku i www.fumo.pl.

Czytałem kilka opinii tego typu, ale szczerze mówiąc niespecjalnie mi na nich zależy. Jest kilka hollywodzkich prób ściągnięcia snowboardu do mainstreamu. Większość z nas widziała kilka takich filmów i nikt nie jest w stanie powiedzieć, o czym te filmy były. Mocną stroną filmów snowboardowych jest autentyczność. W filmach fabularnych masz aktorów, scenografię, fabułę. Doceniam twórców tego typu filmów, ale u nas masz prawdziwych ludzi i prawdziwe wydarzenia. To zupełnie inna kategoria. A skąd pewność, że kolejnym krokiem ewolucji filmów akcji nie będzie dodanie do nich fabuły? Chciałbym zobaczyć, jak komuś udaje się to osiągnąć w którejkolwiek produkcji snowboardowej, skateboardowej czy nawet surfingowej. Hollywodzka fabuła, która dobrze działa w tego typu filmie? Wydaje mi się, że w końcu ktoś podejmie się poważnej próby zrobienia czegoś podobnego i może w końcu wyjdzie to w miarę zgrabnie, ale umówmy się – Hollywood tego nie rozumie, ponieważ żyje w świecie wiecznej fikcji. Jest fałszywy i nieprawdziwy. Od początku do końca. Gdybyś mógł dodać do swojej produkcji wszystko, co tak naprawdę chcesz w niej zamieścić, gdybyś nie musiał patrzeć na ograniczenia budżetowe, na sponsorów, nawet na dobre obyczaje, co zobaczylibyśmy w twoich filmach? Dowiesz się za sześć lat (śmiech). Na jakie nazwiska powinniśmy zwrócić uwagę, obserwując narybek snowboardzistów wysokogórskich? Który z nich zajmie kiedyś twoje miejsce? Lucas Debari – ten koleś posiada dużo wrodzonego talentu. Jake Blauvelt także może jeszcze udowodnić wiele rzeczy. Jest też kilku młodzików z Jackson Hole, moich rodzinnych stron: Blake Paul jest lokalnym dzieciakiem, który daje radę. Chciałbym móc wymienić więcej nazwisk, ale niestety 95% snowboardzistów musi walczyć o sponsorów, uczestniczyć w różnych cyklach zawodów. Musimy stworzyć warunki, dzięki którym dzieciaki nie będą musiały przez to przechodzić. www.hiro.pl


turek


warto rozmawiać

miloopa

gypsy pill tekst | rafał górski

tekst | karolina bielawska

Istniejecie od 10 lat. Jak to się stało, że uchowaliście się dotąd przed mediami? Bond: Początki zespołu wiązały się z fascynacją muzyką elektroniczną – był rok 2001 i z premedytacją nie wychodziliśmy z cienia. 3 lata później dołaczyła do nas Natalia i nagraliśmy debiutancką płytę „Nutrition Facts”. Przy kolejnym albumie, „Unicode”, rozpoczęliśmy współpracę z producentem Rolim Mosimannem, z którym teraz zrobiliśmy album „Optica”. Zdecydowanie bardziej aniżeli na masowej popularności zależy nam na profesjonalizmie, graniu klubowych bitów w 100% na żywo oraz na szeroko pojętym eksperymencie. Natalia: Chociaż ostatnia płyta wyszła nam bardzo piosenkowa (śmiech). Albumu nie da się zaszufladkować stylistycznie. Czym się inspirujecie? Bond: Każdym gatunkiem muzyki, stworzyliśmy przestrzeń bez granic, od początku mieliśmy swoją optykę, pomysł na markę Miloopy. Mówi się o was, że jesteście bandem lepiej brzmiącym koncertowo. To dla was komplement czy ujma − biorąc pod uwagę, że wykonujecie dość specyficzny gatunek, jakim jest muzyka elektroniczna? Bond: Myślę, że jest to komplement. Sytuacja koncertowa stawia wyzwanie przed zespołem, wymaga umiejętności wygenerowania energii, którą lubią ludzie, tymczasem studio jest dość sterylne, nie ma osób postronnych i tam skupiamy się na sobie. Wiadomo, że ortodoksyjni fani elektroniki mogliby zamknąć się na nasze żywe granie, bo jest to trochę inna perspektywa, ale z drugiej strony Miloopa zawsze brzmi organicznie, autentycznie i bez przekłamania. A to na ludzi działa.

Najczęściej mówi się o was: Oni są porąbani! Trzeba ich zobaczyć na żywo... Mucho: Główny nacisk kładziemy na szeroko rozumiany performance. Przychodząc na nasz występ, nie zobaczysz didżejów z poważną miną i przyklejoną słuchawką do jednego ucha. Możesz się raczej spodziewać bogatych wizualizacji, efektów świetlnych, tancerzy, ziania ogniem, striptizu, skoków na bungee etc., etc. Chcemy sprawić, by odbiorca poczuł się, jak po zażyciu 4 pigułek z logiem Gypsy Pill... Co w waszej muzyce jest najważniejsze? Gee Gee: Muzyka ma cię unieść. Mocny bas i bit, przyprawione szczyptą wzruszenia... Mucho: Muzyka, którą tworzymy trochę różni się od współczesnych trendów. W tym miejscu pragnę przytoczyć nasze motto: Ważne, że nam się podoba! Dla kontrastu na co dzień zajmujecie się poważnymi sprawami. Czym? Tony: Ja na co dzień prowadzę zajęcia w pracowni grafiki multimedialnej na gdańskiej ASP. Otworzyłem przewód doktorski, więc jeśli ktoś zachoruje, proszę do mnie dzwonić, bo „będę doktorem, będę doktorem” (śmiech). Mucho: Ja zajmuję się tzw. didżejką i tworzeniem rożnego rodzaju dźwięków do projektów artystycznych. Gee Gee: Ja prowadzę z Vanią galerię Gablotka, w której wystawiamy prace naszych kolegów i własne. Przyświeca nam hasło: Chwała nam i naszym kolegom! Vania: A ja oprócz współprowadzenia Gablotki mam zespół Gówno i dużo rysuję. Z impetem podbijacie scenę klubową, a czy planujecie wydanie płyty? Mucho, Gee Gee, Tony, Vania: Tak, tak, tak! Najszybciej, jak to tylko możliwe!

www.hiro.pl


lata 90. tekst | jacek sobczyński

Czytając blisko 600-stronicową książkę pytanie nasuwa się samo − jak to wszystko spamiętałeś? Pomagała pamięć własna, dobrze zorientowani znajomi czy może sterty gazet z lat 90. w piwnicy? Bartek Koziczyński: Żeby spamiętać taki ogrom faktów, trzeba by słoniem być. Podobnie jak w przypadku poprzedniej książki, o PRL, praca opierała się głównie na materiałach źródłowych. Owszem, zachowałem wiele gazet z tamtych czasów. Podpytywałem też znajome i nieznajome osoby – o fakty, jeśli ktoś uczestniczył w powstawaniu jakiegoś zjawiska, lub o wrażenia, jeśli był jego odbiorcą. Ja sam załapałem się na dojrzewanie w pierwszej połowie dekady. Mody panujące w drugiej wymagały dodatkowego rozeznania. Bo kluczem jest spojrzenie dziecięco-nastoletnie. Osoby dorastające w tamtych latach powinny odnaleźć w książce swoje dzieciństwo. Książka obfituje w drobiazgowe anegdotki. Przykład pierwszy z brzegu − geneza ksywy Atrakcyjnego Kazimierza. To też pamiętasz na wyrywki? O to chodziło – miało być szczegółowo, z zachowaniem faktów, ale nie encyklopedycznie. Sama tematyka aż prosi się o ciekawostki, zabawne historie. W przypadku Atrakcyjnego Kazimierza, oparłem się na obszernym wywiadzie z twórcami projektu – Jackiem Bryndalem i Grzegorzem Ciechowskim – z 1993 roku. Z wiadomych względów dziś już nie do powtórzenia. Czy podczas pracy nad książką zdarzyło się ci spotkać z popkultowymi bohaterami tamtych lat? Owszem. Prawdziwą przyjemnością było spotkanie z Andrzejem Grabowskim, który kreował m.in. postać Profesora Ciekawskiego. Opowiedział barwnie o postaciach Kulfona i Moniki, którym poświęciłem hasło, oraz generalnie o programach dziecięcych w TVP. Nie ograniczałem się zresztą do Polski. Bracia Wachowscy, twórcy „Matrixa”, unikają mediów, ale wykorzystałem informacje z mojej rozmowy z Johnem Gaetą, twórcą efektów specjalnych do tego filmu. Sięgnąłem też po fragmenty swojego wywiadu z Goranem Bregovićem czy na przykład pierwszymi polskimi twórcami nowoczesnego graffiti.

capnij pączka! Pączek i spółka atakują! Pokonaj je w kuchennym labiryncie! Zaskakująca odsłona kultowej gry. Miliony fanów na całym świecie, ale to właśnie w Polsce rozpocznie się nowa przygoda! Podoba się? Wyślij SMS* o treści G4Orbit na numer 70030 lub wejdź na stronę mojorbit.pl i ściągnij darmową grę ORBIT EATER na swój smartfon. * Koszt SMS wynosi 0,50 zł plus VAT (0,62 zł z VAT). Pobranie gry wiąże się z opłatą za transfer danych. Gra dostępna na wybrane modele telefonów (lista systemów operacyjnych dostępna na: mojorbit.pl/gra).

www.hiro.pl

W jaki sposób dokonywałeś selekcji materiału? Mnie na przykład brakuje w leksykonie hasła „Uśmiech Numeru”, a pewnie znajdą się czytelnicy, którzy mogą wskazać inne pominięte zjawiska. „Uśmiech Numeru” był w „Świecie Młodych”, któremu poświęciłem hasło w „333 popkultowych rzeczach... PRL”. Gazeta ta ukazywała się w poprzedniej epoce przez trzydzieści lat, po 1989 roku przez trzy lata – umieszczenie jej w pierwszym tomie było oczywiste. Obie książki, zwłaszcza jeśli chodzi o zjawiska przełomu lat 80. i 90., się uzupełniają, a selekcja przebiegała zgodnie z terminem „popkultowe”. Czyli rzeczy popularne, masowe z jednej strony, uzupełnione tymi, które zyskały status kultowych, nawet jeśli dotyczyły mniejszego kręgu odbiorców. Czy sądzisz, że revival lat 90. jest bliski? A jeśli tak, to od której dziedziny popkultury szaleństwo zacznie się na nowo? On nie jest bliski, on już trwa! Za początek powrotu lat 90. uznałbym rok 2007, gdy reaktywował się boysband New Kids On The Block, a u nas zaczęły się Juwenalia z muzyką disco polo... Przez wybiegi świata mody przetoczyło się od tego czasu ciężkie obuwie i koszule w kratę. Na DVD ukazują się seriale z tamtych lat – sam ostatnio kupiłem „Twin Peaks” – powstały stacje tematyczne skupione na powtórkach starych sitcomów. Do MTV wrócił Beavis i Butt-head, a Polonia 1 znów nadaje japońskie kreskówki. Nie mówiąc już o triumfalnym powrocie Frugo... Trudniej tylko to wychwycić i zebrać w całość, bo – w przeciwieństwie do lat 80. – zjawiska wracają z osobna i w szerokim przedziale czasowym. Na koniec proponuję małą zabawę. Chciałbym, abyś do każdego z haseł wskazał po jednym zjawisku z lat 90., które jako pierwsze przychodzi ci na myśl, a wybór uzasadnił dosłownie jednym zdaniem. Zacznijmy od telewizji. „Koło Fortuny”. Można lubić albo nie, ale ten pierwszy zagraniczny format w polskiej telewizji oglądali wszyscy. Muzyka. „Mydełko Fa”. Gdzie niby są te granice między kulturą wysoką a chodnikową? Film. Jeśli na poważnie, to przełomowe „Pulp Fiction”. Jeśli kamp – nieszczęsny „Wirus”. Życie codzienne. Deskorolka – nie tylko sport, ale cała związana z nim subkultura. I popkuriozum, które mogło wydarzyć się tylko wtedy. Karteczki do segregatorów. Po latach szarości nastąpił zalew kolorowych gadżetów szkolnych, stąd pewnie ta dziwna pasja kolekcjonerska.


HIPShit

„bachor”

tekst | karolina bielawska

„Bachor” to magazyn trzech warszawskich dziennikarek, o którym aż wrze w sieci. Nic dziwnego − dziewczyny wymyśliły proch i wysadziły nim w powietrze ważne społeczne sacrum: Rodzicielstwo... Jak powstał „Bachor” i czyje to dziecko? Katarzyna Nowakowska: Jesteśmy dziennikarkami i pracujemy w różnych redakcjach. „Bachora” urodziłyśmy w trójkę: Dominika Węcławek, Ania Rączkowska i ja. A zaczęło się od żartu. Dominika, nasza mać naczelna, zirytowana lekturą kolejnego poradnika dla „wspaniałej mamy”, stworzyła okładkę fikcyjnego pisma „Bachor”, z płaczącym dzieckiem na zdjęciu i prześmiewczymi tytułami artykułów, np. „Porzucać po ludzku”. Spodobało się to naszym znajomym. Wtedy pomyślałyśmy, że właściwie czemu by nie założyć takiego pisma naprawdę. W podtytule magazynu czytamy „Bezradnik dla nieudacznych rodziców”. Dlaczego przyjęłyście aż tak ironiczną konwencję? Miałyśmy dość wszystkich „złotych rad”, które nigdy nie zawodzą i dzięki którym można rozwiązać każdy problem. Chciałyśmy też dać odpór landrynkowej propagandzie sukcesu, całej tej niesamowitej cudowności, jaka zdaniem autorów magazynów dla rodziców musi się wiązać z każdym aspektem rodzicielstwa. Nasze porady są zaprzeczeniem wszystkiego, co można przeczytać w takich pismach. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie ich próbował wcielać w życie. Chodzi nam przede wszystkim o rozładowanie frustracji, które pojawiają się przy wychowywaniu dzieci. Gdy masz dom, pracę, drugą pracę i trzecią fuchę oraz dziecko na głowie, czasami po prostu chce ci się krzyczeć. „Bachor” jest właśnie takim krzykiem. Spotykacie się z krytyką? Trafiają do nas komentarze osób, które nie rozumieją, że nasze działanie ma żartobliwy charakter. Zdarzyło się nawet, że ktoś groził nam sądem i prokuraturą. Nie wszystkim podoba się nasze poczucie humoru. Tworząc „Bachora”, chciałyśmy przełamać pewne tabu i pokazać, jak wygląda rodzicielstwo w wersji surowej, bez lukru, pudru i uroczych ozdobniczków. To doświadczenie ma swoje mroczne strony i my staramy się je odkrywać – w konwencji dość czarnego humoru. Dla niektórych ludzi takie podejście jest nie do przyjęcia. W waszych tekstach dzieci często przedstawiane są jako potwory... Rodzice chyba jednak jako gorsze... Nasze teksty są „ostre” programowo. Kierujemy je do ludzi, którzy wiedzą, czym jest sarkazm i ironia. Zakładamy, że nasz czytelnik potrafi odróżnić prawdę od fikcji literackiej, że wyczuwa konwencję, rozumie aluzje i odniesienia. Nie jesteśmy wyrodnymi matkami – przynajmniej nie bardziej niż inne znane nam matki. Ale są w życiu takie momenty, w których sytuacja nas przerasta. Są chwile, gdy nasze dzieci nas irytują lub nam przeszkadzają. O tym też piszemy, odpowiednio przerysowując rzeczywistość. Ludzie, którzy zostali rodzicami, doskonale nas rozumieją, a ci, którzy jeszcze nie mają dzieci, traktują nasze teksty jak przygotowanie do życia w rodzinie. Na Fejsie mamy już prawie półtora tysiąca fanów! www.hiro.pl


kwadrat tekst sponsorowany

Zapraszamy do klimatycznej kawiarni Kwadrat w centrum Warszawy, u zbiegu ulic Wilczej i Poznańskiej. Swobodny nastrój, przyjemna muzyka i przystępne ceny sprawiają, że Kwadrat to doskonałe miejsce na szybką przekąskę i pyszną kawę ze znajomymi lub na spotkanie biznesowe, podczas którego można oczywiście korzystać z darmowego Wi-Fi. Wieczorami, dzięki szerokiemu wyborowi alkoholi, Kwadrat staje się idealny na spotkania w gronie znajomych i różnego rodzaju imprezy okolicznościowe. Jeśli tęsknicie za czasami, kiedy z przyjaciółmi spotykaliście się na „domówce”, żeby swobodnie, bez opłat na wejściu i innych niedogodności dobrze się bawić, to Kwadrat jest właśnie dla was! Przez dwa lata działalności Kwadrat dał się poznać jako miejsce ze znakomitym wyborem piw – w lodówkach można znaleźć nawet do 50 rodzajów złocistego trunku. Najliczniej reprezentowane są polskie browary regionalne, ale szeroki wybór piw z popularnego olsztyńskiego Kormorana czy dobrze znane Ciechany to tylko skromna próbka tego, co możecie tu znaleźć. Lubiący słodkie piwa znajdą dla siebie poza miodowym Ciechanem jeszcze trzy rodzaje piw z miodem (Miodne, Orkiszowe, Raciborskie), do tego niepasteryzowane piw z Witnicy – cytrynowe, malinowe, jagodowe. Preferujących klasyczne smaki na pewno przekonają propozycje z wielkopolskiej Fortuny, Twierdzowe z Browaru Zamkowego lub śląski Lwówek. Obok polskich piw w lodówkach znajdziecie czeskie Skalaki i Gambrinusy. Silnie reprezentowane są też ukraińskie browary – Obolny, Czernihowskie oraz Slavutych. W Kwadracie możecie też pograć w scrablle, tabu i inne gry planszowe. Organizowane są wernisaże, pokazy filmów oraz promocje książek. Sprawdźcie: www.kwadrat.pl www.hiro.pl

ciepła stopa w środku zimy Pamiętacie sytuację w mroźne zimowe wieczory, kiedy wychodzicie na imprezę i do superstylówy nie możecie dobrac butów tak, by było ciepło i modnie? Dzięki butom marki K1x wasze problemy znikną z prędkością światła. Idealne na nasze mroźne warunki, ciepłe, wygodne i z ogromną dozą stylu. Są inne firmy robiące buty zimowe, ale żadna z nich nie oferuje tak wielkiego wyboru modeli, kolorów i materiałów. O ile Air Maxy nosi się w lecie, to K1x w zimie. Butów szukaj w sklepie: www.UrbanCity.pl

myszka z klasą Oryginalny, dodający klasy design, wielofunkcyjny dotykowy scroll ułatwiający nawigację oraz możliwość wygodnego złożenia – to główne zalety Microsoft Arc Touch Mouse. Miejsce tradycyjnego kółka przewijania zastąpił tutaj pasek dotykowy. Wystarczy jeden ruch ręki, aby myszkę złożyć, zaś ponowne rozłożenie i nadanie jej kształtu łuku, powoduje włączenie zasilania. Urządzenie wyposażone zostało w technologię BlueTrack, dzięki której mysz sprawdza się na najbardziej nawet nietypowych powierzchniach. Połączenie stylu z funkcjonalnością sprawia że z Arc Touch Mouse poczujesz się jak na technologicznych salonach. CENA: 227 zł


foto | materiaŁy promocyjne

HIPShit

how to dress well tekst | jan prociak

Samotny chudzielec w dużych okularach i z ciemnym wąsem. Typowy hipster, powiesz. Tyle że ten akurat hipster obdarzony jest fenomenalnym głosem i bogatą muzyczną fantazją. Takim zobaczyli go fani muzyki, którzy odwiedzili ostatni OFF Festival. Tworzący pod nazwą How To Dress Well nowojorczyk Tom Krell, bo o nim właśnie mowa, to jedno z najciekawszych zjawisk na współczesnej scenie muzycznej i kolejny artysta, który pierwszych słuchaczy zyskał dzięki sprawnemu posługiwaniu się internetową autopromocją. Kolejne cudowne dziecko Brooklynu o swoim istnieniu dało znać w ubiegłym roku za sprawą dobrze przyjętego albumu „Love Remains”. Wysoka nota od Pitchforka, duże zainteresowanie blogosfery i klimatyczne klipy od Jamiego Harteya, który swoimi eterycznymi składankami materiałów wideo zilustrował utwory takich artystów jak Twin Shadow i Memoryhouse, wyraźnie sugerowały, że coś jest na rzeczy. Muzykę zawartą na debiutanckim albumie Krella krytycy określili mianem „lo-fi r’n’b” lub „lo-fi soulu”, co całkiem dobrze oddaje klimat „Love Remains”. Krążek, choć nie pozbawiony też kilku słabszych momentów, kazał z zainteresowaniem czekać na kolejne nagrania wąsatego adepta filozofii. Już fenomenalny, zarejestrowany po śmierci przyjaciela cover „I Wish” R. Kelly’ego, który w wykonaniu How To Dress Well stał się delikatną, rozdzierającą serce balladą zatytułowaną przez artystę „Waking Up To Life Sometimes Seems Worse”, pokazywał, że Krell ma większe ambicje niż tylko nagrywanie kolejnych, rozmytych perełek dla garstki zapaleńców. Podobnie jak Toro Y Moi, Krell postanowił odejść od pracy chałupniczymi metodami, odstawić na bok elektronikę i oddać miejsce żywym instrumentom. Jednak o ile Chaz Budnick postawił na rockowe instrumentarium, o tyle bohater tego tekstu zdecydował się na orkiestrowe aranżacje. W efekcie w lipcu bieżącego roku światło dzienne ujrzała płyta zatytułowana „Just Once”. Opinie o tym krążku są zróżnicowane, ale jednej rzeczy Tomowi Krellowi odmówić nie można. Ambicji. To sprawia, że nie tylko ja będę z niecierpliwością czekał na kolejne nagrania od How To Dress Well, nie tylko na blogu http://howtodresswell.blogspot.com.

uniwersalnie dla kreatywnych Leica V-Lux 3 to nowy uniwersalny aparat kompaktowy dla fotografów, którzy lubią pejzaż, architekturę, sport, podróże, portrety, reportaż, dziką przyrodę czy makro. Po prostu uniwersalny aparat dla wszechstronnego artysty! Jeśli jesteś profesjonalnym fotografem, który cały czas poszukuje swojego idealnego sprzętu, lub pasjonatem, którego zakres zainteresowań daleko wybiega poza fotografię statyczną, biegnij po Nowym Roku autoryzowanego dealera Leica po V-Lux 3.

www.hiro.pl


out of print tekst | marek j. sawicki

dirt park tekst | Mateusz Kubiak

W ostatnich miesiącach drogi wszystkich warszawskich rowerzystów prowadziły do tenisowego namiotu na Skrę. Tenisowego, zapytacie? Tak, namiot zmienił swą pierwotna funkcję i stał się Dirt Parkiem. W jego trzewiach powstało wszystko to, z czego trzeba zrezygnować zimową porą, kiedy to niektórzy odwieszają rower na kołek. Za całym przedsięwzięciem stoi stowarzyszenie „DIRT”, w skład którego wchodzą znane rowerowe postacie. Burn Dirt Park oferuje trzy linie hopek, od najmniejszych stolików, które przejedzie każdy, poprzez hopy średnie, do centralnej linii naprawdę wielkich konstrukcji. Na zakończenie linii skoczni powstanie wall ride, w planach jest też mini-rampa. Dla działających w systemie „tak, nie, nie wiem” jest basen z gąbkami, gdzie można bez obawy o odnóża spróbować wysokich lotów, czy pierwszych obrotów. Są już tacy, co uczyli się fikołków do gąbek, a teraz latają back flipa na prawdziwych skoczniach. Propozycją dla każdego posiadacza welocypeda jest pump track. To specjalny usiany górkami i ostrymi zakrętami tor do jazdy bez pedałowania. Tu wylewa się najwięcej potu, bo już trzecie okrążenie wprowadza serce w stan jak po usłyszeniu z ust swojej dziewczyny: Jestem w ciąży. Park ma być nie tylko miejscem do trenowania – stał się centrum spotkań rowerzystów maści wszelakiej, którzy mają do swojej dyspozycji czilownię, o wdzięcznej nazwie Centrum Świata. Zdarza się, że przychodzą rodzice z dziećmi pojeździć na pump tracku, co dobitnie pokazuje, że to miejsce dla wszystkich. W planach są tu zimowe obozy oraz weekendowe sesje treningowe na różnych poziomach. Będą tu też organizowane Mistrzostwa Polski w pump tracku i dircie. Na koniec ogłoszenie: kto w czasie lotu z dużych hop dotknie dachu, ten dostaje dożywotnią wejściówkę (dodam, że namiot ma 9 metrów wysokości)! Całe przedsięwzięcie wspierają firmy Burn, adidas Orginals, POC.

Tyvek „Fast Metabolism” LP (M’Ladys) Post-punk nieokiełznany w swej jakości. Winylowe wznowienie debiutanckiego CD-R zespołu. Rzecz ukazała się cztery lata temu jako nieoficjalna kompilacja pierwszych studyjnych nagrań Kevina Boyera i jego kompanii (w nieco innym składzie niż obecnie). Remasterem nagrań zajął się Bob Weston, a do koperty dołączono wkładkę z wszystkimi tekstami. Rzecz iście wspaniała, albowiem Boyer jest jednym z najlepszych post-punkowych tekściarzy. Pierwsze sto kopii płyty wytłoczono na białym winylu. The Black Keys „Chulahoma” EP (Fat Possum) Prawdopodobnie najlepszy materiał duetu z Ohio, tym razem wznowiony w formacie picture disc. Złośliwi mogą powiedzieć, że na jakość „Chulahomy” wpływa bardziej dobór materiału (covery Juniora Kimbrough) niż talent zespołu. Fakt, jakość materiału The Black Keys jest wprost proporcjonalna do liczby nominacji zespołu do Grammy, eksperymenty w stylu produkcji Danger Mouse’a nie były wystarczająco przemyślane, ale trzeba też przyznać, że obok New Lou Reeds (nota bene, też z Ohio) trudno o drugi tak przekonujący zespół uskuteczniający urban blues. Wejście klawiszy w „Have Mercy On Me” praktycznie wygrywa całą płytę. Nothing People „Smells Like Metal” CD/LP (Captcha) Czwarty album jednego z najbardziej niedocenianych zespołów naszych czasów. Wiem, taką łatkę można przypiąć co drugiej bandzie kryjącej się w lokalnym garażu, ale bycie ignorowanym jest praktycznie modus operandi Nothing People. „Smells Like Metal” jest ich najmniej napastliwym albumem. Brak tu szorstkości poprzedniego „Soft Crash”, kawałki mają bardzo luźną konstrukcję, często brzmią bardziej jak szkic niż ostateczna wersja. W tym jednak zawiera się wielkość tej formacji – muzyka z Marsa, ów niemożliwy do opisania mariaż space-rocka, glamu z lat 70. i nawiązań do kalifornijskich muzycznych dziwolągów pokroju Twinkeyz, nie powinna stosować się do ziemskich standardów. Danny Paul Grody „In Search Of Light” LP (Students Of Decay) Drugi solowy album gitarzysty Tarentel i The Drift. Dziewięć impresji na akustyk i klawisze zawieszonych na granicy drone’u i grania w typie Do Make Say Think. Kawałki, podług autora, inspirowane są światłem i jego właściwościami. Trzeba przyznać: album stawia słuchacza w jasnym, dobrze oświetlonym miejscu (cytując Hemingwaya). Jest to drone w wersji lekkiej, raczej do popołudniowego picia słodzonej herbaty niż medytacji transcendentalnej. Sekundy odmierzane trzaskami winyla to jeden z fajniejszych pseudozegarów, jakie potrafię sobie wyobrazić. Album dedykowany pamięci niedawno zmarłego trębacza The Drift – Jeffa Jacobsa. Kitchen’s Floor „Look Forward To Nothing” LP (Siltbreeze) Trzeci akt postępującej depresji trojga Australijczyków z Brisbane. Od czasu debiutu w 2008 roku do zespołu dołączył perkusista i Kitchen’s Floor przestali być prozacową wersją Beat Happening. Zamiast tego sięgają po australijskie standardy: proste, przesterowane granie podbite tekstami pisanymi z nadmiernym użyciem bezokoliczników. Wokale brzmią jak desperackie wołanie o pomoc, piosenki traktują o umieraniu i chorobach. Dawka złego humoru jest odmierzona perfekcyjnie – dwie strony winyla po 10 minut i fajrant. Tajemnicą pozostaje fakt, jakim cudem za przekazywanie takich samych treści w gorszy sposób Coldplay dostają ciężarówki pieniędzy.

turek


lfsm tekst | aleksander hudzik

Wystartowała polska edycja festiwalu kobiecej muzyki niezależnej Les Femmes S’en Mêlent, nad Wisłą ochrzczonego Kobiecym Zamieszaniem. Miało być bardzo hucznie, równolegle w Warszawie i Berlinie, ale przez naszą stolicę impreza przemknęła odrobinę niezauważona. Szkoda tym większa, bo choć w tym roku nie był to jeszcze pokaz najlepszej kobiecej alternatywy na kontynencie, to zarówno hiper-energetyczny Dat Politics w Powiększeniu, jak i Christine & The Queens, Mansfield Tya oraz Très.B w Fabryce Trzciny to były bardzo dobre koncerty, które powinno zobaczyć o wiele więcej osób. Cóż, berlińczycy mieli więcej wigoru, ale miejmy nadzieję, że wkrótce tak fajnie pomyślane imprezy znajdą swoją publikę i u nas.

Zola Jesus

electronic beats tekst | krzysztof grabań

Dat Politics

Premierowa edycja Electronic Beats już za nami. Tym samym witamy w Polsce międzynarodowy festiwal organizowany przez T-Mobile. W warszawskim klubie Soho wystąpili: Zola Jesus, Wiley, The Drums oraz Groove Armada. Trzeba przyznać, że przy tak dużym przedsięwzięciu organizatorom udało się stworzyć kameralny klimat, co w Soho nie jest takie proste. Świetnie wypadł Wiley, a Groove Armada zafundowała nam spektakl typu światło i dźwięk, z przewagą tego pierwszego. Cieszymy się, że T-Mobile inwestuje w muzykę. Popieramy i namawiamy inne firmy do brania przykładu. Jasne, że gdzieś w tym wszystkim chodzi o to, żeby przejść do T-Mobile. I bardzo dobrze! Właśnie, że zmienimy sobie operatora, bo lepiej mieć telefon u kogoś, kto ściąga do Polski fajne zespoły. Jednak nie działajcie impulsywnie, tylko najpierw sprawdźcie stawki.

rewolucja w stylu fit

śniegowce na zimę

Zimowe chłody nie sprzyjają dbałości o sylwetkę. Brak ruchu na świeżym powietrzu, wieczory z kubkiem gorącej czekolady czy niechęć do zatłoczonych siłowni mogą spowodować pojawienie się kilku dodatkowych kilogramów. Nowa gra wykorzystująca kontroler ruchu PlayStation Move stanowi świetne rozwiązanie dla wszystkich, którzy chcą kształtować swoją sylwetkę w domowym zaciszu. „Move Fitness” prezentuje kompleksowy i rozbudowany program fitnessowy, który pozwala przed konsolą wypracować zgrabną sylwetkę, zrzucić zbędne kilogramy, poprawić kondycję, a także rozładować stres po całym dniu. To wszystko i jeszcze więcej bez wychodzenia z domu!

Buty Rubber Duck to połączenie świetnej zabawy, lekkiego podejścia do mody i nostalgicznej tęsknoty za dzieciństwem. Śniegowce idealnie sprawdzają się podczas wyjazdu w góry, spaceru z psem lub „podboju miejskiej dżungli”. Sekret Rubber Duck tkwi w połączeniu gumowej podeszwy do joggingu z ciepłą cholewką. Buty posiadają wewnętrzną, wodoodporną membranę chroniącą stopy przed wilgocią i uwielbiają je celebrytki – Paris Hilton i Alicia Silverstone. Duńskie śniegowce najpierw zawojowały świat, teraz podbijają serca Polek. W tym sezonie polecamy modele typu „big foot”, które są kwintesencją mody miejskiej.

foto | michał murawski, adam burakowski, artur rawicz

imprezy



imprezy

nightlife exchange project

18 info

www.hiro.pl


Basement Jaxx, CSS, Ms. Dynamite, Kelis czy Janelle Monáe to tylko skromna reprezentacja artystów występujących w trakcie imprez finałowych Nightlife Exchange Project, które odbyły się 12 listopada. Tegoroczna, 2. już edycja akcji dotarła aż do 50 krajów, zagrało w nich ogółem niemal 90 wokalistów, wokalistek, didżejów i zespołów, gromadząc rekordową liczbę 40 tys. uczestników podczas globalnej fety trwającej całą dobę. Od Kapsztadu po Warszawę i od Nowego Jorku po Tokio, ludzie na całym świecie bawili się na tysiące różnych sposobów, wypijając przy tym blisko 120 tys. drinków o oryginalnym, inspirowanym rozmaitymi kulturami składzie, do sporządzenia których zużyto ponad 5 ton lodu. Obejmując wszystkie kontynenty i strefy czasowe, globalna impreza finałowa Nightlife Exchange Project przyniosła około 200 godzin muzyki. Największą gwiazdą wydarzenia była oczywiście Madonna, która z pomocą choreografów z Rich & Tone Talaueg wybrała spośród finałowej jedenastki tancerzy tego najlepszego. Szczęśliwcem okazał się 23-letni Charles Riley (a.k.a. Lil’ Buck) z Memphis, który pokonał setki konkurentów z 25 krajów, a teraz będzie miał okazję popisać się swoim kunsztem w trakcie najbliższej trasy koncertowej artystki. Uczestnicy imprezy na bieżąco dzielili się swoimi wrażeniami z innymi, stąd na social media Nightlife Exchange Project, w tym na fan page facebook.pl/ TheNightIsInYourHands, trafiło ponad 8 tys. zdjęć!

www.hiro.pl

info 19


Za pośrednictwem fan page’a facebook.pl/TheNightIsInYourHands odbywała się wymiana idei oraz wzajemna inspiracja do dobrej zabawy również pomiędzy 22 tys. polskich internautów, w tym uczestników rodzimego finału Nightlife Exchange Project. Wieczór w warszawskim Soho Factory był podróżą po sześciu kontynentach. Zgodnie z ideą globalnej wymiany pomysłów na życie nocne ta impreza marzeń zawierała wszystko, co najlepsze w życiu nocnym od Australii i Japonii, przez Kenię, po USA i Brazylię. Były więc smaki indyjskiej masali i curry, limonka, cukier trzcinowy, sok winogronowy oraz angostura. Dzięki możliwościom współczesnej techniki podróż z kontynentu na kontynent odbywała się błyskawicznie i niespodziewanie, stanowiąc zaskakujące publiczność punkty kulminacyjne. Największą gwiazdą w Soho był kompozytor i producent Fox, który swoim debiutanckim albumem „Fox Box” wzbudził w ubiegłym roku niemałą sensację. Zawarta na nim fuzja syntetycznego popu, dubstepu i elektroniki wprowadziła najnowsze zagraniczne trendy na polski grunt. Na scenie producentowi towarzyszyli wokalnie goście w niecodziennym składzie: Brodka, Natalia Lubrano z Miloopy oraz Organek z grupy Sofa. Imprezę rozkręcał MentalCut, DJ Roku 2009 według „DJ Magazine”, ceniony za popisową żonglerkę przeróżnymi muzycznymi stylami. Po występie Foxa stery za dekami przejął wrocławsko-szczecinski duet Viadrina, który wraz z projektami Catz’N’Dogz, Pol_On, SLG czy Chmara Winter reprezentuje nową, ciekawą i obiecującą falę polskiej muzyki klubowej, znanej już poza granicami naszego kraju. (RG)

20 info

www.hiro.pl


www.hiro.pl

info 21

foto | materiaĹ y promocyjne


ALICJA JANOSZ

niedola idola tekst | RAFAŁ GÓRSKI

foto | anna powierża

Najpierw była Ala, potem Alex, wreszcie jest Alicja. zwyciężczyni pierwszej edycji „Idola” wraca, podobno całkiem odmieniona, z jasną i konkretną misją. w końcu, jak mówi, Na świecie dzieje się wiele złego... Mówi się o tobie, że jesteś idealnym przykładem osoby, która lansowana przez telewizję nie wykorzystała swojej szansy. To na pewno trafna opinia, jeśli szansą czy sukcesem jest to, co ludzie powszechnie za coś takiego uważają. Ale w moim hierarchii wartości sukcesem było to, że po dwóch latach od zwycięstwa w „Idolu” zdecydowałam się na przerwę i na naukę. Przez ten czas zrozumiałam, że niczego nie muszę, a jedynie mogę. Teraz robię to, co kocham, gdzie chcę i kiedy chcę. Jestem niezależna artystycznie i to jest dla mnie idealna sytuacja. Pomógł czy przeszkodził ci „Idol”? Ludzie nadal postrzegają cię jako zagubioną dziewczynkę z małej miejscowości? „Idol” dał mi dużą popularność, ale tak już jest urządzony świat, że ludzie przypinają wszystkim łatki i szufladkują innych, zwłaszcza osoby publiczne. Myślę, że bierze się to z tego, że lepiej się czujemy, gdy wszystko mamy posegregowane, ułożone i konkretnie nazwane. Wszystkie opinie na mój temat, zwłaszcza te pochodzące od osób, które mnie kompletnie nie znają, traktuję jako cudze wyobrażenie o mnie, powstałe ze strzępków informacji z mediów lub plotek. Jako idealistka liczę jednak na ludzką inteligencję i mam nadzieję, że pomimo tego, iż wiele osób kojarzy mnie z mało ambitnym popem, to jednak wszyscy sięgną po moją autorską płytę i sami przekonają się, jaką muzykę teraz tworzę. A jak to było z tą niesławną jajecznicą? Czasami się z tej jajecznicy śmiałam, a momentami mi ręce opadały, bo przecież piosenka „Zbudziłam się” wcale nie była o jajecznicy! Ale taka już jest natura ludzkiej uszczypliwości, że jak komuś się nie uda, to trzeba go obśmiać i to była idealna okazja. Pamiętam, jak jeszcze na etapie nagrań mojej pierwszej płyty dzwoniłam do autorki tekstu (Patrycja Kosiarkiewicz – przyp. red.) z pytaniem, czy mogłaby zmienić trochę te słowa, ale ona nie wyraziła na to chęci. Cały album nie był tak kiepski jak opisywali recenzenci, ale zapamiętano go przez pryzmat jajecznicy. Zazdrościsz swoim kolegom z „Idola”, którzy osiągnęli sukces komercyjny? Nie, kiedyś myślałam, że Flinta ma lepiej, bo ja byłam pierwsza, a ona druga i dzięki temu znalazła się w lepszej sytuacji. Zazdrościłam jej opinii naturszczyka, dziewczyny, która śpiewała prawdziwie, w dodatku miała taki lekko alternatywny, hipisowski image. Czas sprawił, że trochę zamieniłyśmy się miejscami. Ewelina poszła bardziej w komercję, ja zaangażowałam się

w projekty niszowe, jak chociażby występy z Indios Bravos czy śpiewanie w HooDoo Band. W zespole Hoodoo Band występujesz jako chórzystka? Bycie chórzystką uczy pokory i daje poczucie bezpieczeństwa na scenie. Był taki czas, że bałam się wychodzić przed ludzi, bo wiedziałam, jaka historia się za mną wlecze. Publika bluesowa przyjęła mnie jednak z otwartymi ramionami. Okazuje się, że są w naszym kraju ludzie, którzy potrafią docenić to, co słyszą. Czytałem wypowiedź, w której deklarujesz, że piosenka „Nie tak” jest protest songiem. Nie sądzisz, że w dzisiejszych czasach wielkich możliwości śpiewanie protest songów jest trochę naciągane? Rzeczywiście, Bob Dylan czy Joan Baez w czasach swojej młodości mieli o co walczyć, a my nie koniecznie. Jednak na świecie dzieje się wiele złego. Mimo dobrobytu, ludzie na całej kuli ziemskiej głodują. Wiele osób jest niesłusznie więzionych lub wysiedlanych ze swoich domów. Lepiej jest budować niż niszczyć i lepiej być za czymś niż przeciwko czemuś – choć to drugie jest z pewnością łatwiejsze. Ja jestem za tym, byśmy byli tolerancyjni względem siebie, jeśli chodzi o wiarę, orientację seksualną czy jakiekolwiek inne przekonania, bo to, że różnimy się między sobą, nie musi oznaczać, że mamy się nienawidzić. O tym właśnie jest ta piosenka. Przez długi czas było o tobie cicho. Gdzie się podziewałaś? W szkole! Uczyłam się grzecznie reklamy i public relations. Był taki moment, kiedy przestałam śpiewać, a na koncerty i festiwale jeździłam jako słuchacz. Byłam zła na system, który takie małe dziewczynki jak ja połyka, a potem bez sentymantów wypluwa. W dość młodym wieku doświadczyłam dorosłego życia i to w bardzo specyficznym, mało przyjaznym środowisku, jakim jest showbiznes. Teraz dopiero czuję się w pełni przygotowana, by w nim funkcjonować, i wracam z płytą „Vintage”, ale na własnych zasadach. Kandydujesz do roli polskiej Adele? Nie, bo nie mam aspiracji do bycia kopią kogokolwiek, nawet jeśli chodzi o Adele, która jest naprawdę fenomenalną wokalistką. Moja piosenka „I Woke Up So Happy” została przez wielu dziennikarzy muzycznych skojarzona z twórczością Adele czy Amy Winehouse. Ich muzyka jest wyraźnie inspirowana latami 60. i moja piosenka też ma zalążek w tamtych czasach. Mamy więc podobne wzorce i to nas łączy. Ten utwór to mój wielki ukłon w stronę wytwórni Motown.

IRMA

ED SHEERAN

LETTER TO THE LORD

SELAH SUE SELAH SUE

na koncertach w Polsce! 7 marca 2012 Warszawa - Stodoła 8 marca 2012 Wrocław - Eter

+

premiera 16/01/2012

CHARLOTTE GAINSBOURG

CHRISTINA PERRI

premiera 23/01/2012

premiera 30/01/2012

STAGE WHISPER

LOVESTRONG

Info: www.goodmusic.pl www.hiro.pl

www.warnermusic.pl



kicz

kicz na pstrym koniu jeĹşdzi tekst | mAX SUSKI

24 megahiro

ilustracje | KAROLINA DRYPS

www.hiro.pl


Ta sama rzecz w jednym miejscu uchodząca za kicz, w innym może być dowodem dystansu i poczucia humoru. Podobnie obcowanie z kiczem jednemu może przynieść śmiech, innemu śmieszność.

Bardzo dobrze pamiętam swoje pierwsze spotkanie z kiczem. Z kiczem? Raczej ze słowem „kicz”, bo nie rozumiałem wtedy, co ono znaczy. Było to w podstawówce, w zamierzchłym peerelu, jakaś szósta klasa. W ręce wpadł mi świętej pamięci „Świat Młodych” z komiksem tradycyjnie wydrukowanym na ostatniej stronie. W komiksie tym, autorstwa Szarloty Pawel, narysowana była taka oto scena: szef firmy produkującej wieczne pióra na widok plakatu nowej kampanii reklamowej, mającej pobudzić sprzedaż tychże piór, krzyczy załamany „to kicz straszliwy”. Co takiego zobaczył? Ot, biuściastą lafiryndę składającą ognisty pocałunek na gigantycznych rozmiarów wiecznym piórze. Ustalenie, co to takiego ten kicz, zabrało mi trochę czasu. Nie wiedziałem, czy ma to coś wspólnego z kobietami i seksem, czy może (o zgrozo) tradycyjnymi przyrządami piśmienniczymi. Zacząłem drążyć temat i w końcu mniej więcej pojąłem. Najbardziej spodobała mi się wówczas prosta, intuicyjna definicja mówiąca, że „kicz to coś, co łatwo chce być ładne”. Dziś żeby poznać różne teorie na temat kiczu wystarczy uruchomić komputer, nie trzeba nawet iść do biblioteki. Ale wtedy, w latach 80., przeciętny nastolatek, który nie żył blisko ludzi sztuki, z pojęciem kiczu w zasadzie się nie spotykał. Po części winna była temu rzeczywistość, w jakiej przyszło nam wtedy żyć. www.hiro.pl

Telewizja Polska w grudniu przypomina jeden z seriali z lat 80. pt. „Tulipan”. To świetny zapis pragnień, aspiracji i tęsknot tamtych czasów; gdy w ogólnej degrengoladzie szpan był wart więcej niż kiedykolwiek, a wyczucie estetyczne Polaków było w obliczu nielicznych bodźców mocno upośledzone. Oto przykład: w pierwszym odcinku bohater serialu ląduje w hotelu z przypadkowo poznaną Niemką i ogląda w jej pokoju zachodnią telewizję. Jak urzeczony wpatruje się w ekran, na którym leci akurat reklama słynnej whisky Ballantines. Piękne kobiety, zachodzące słońce, morskie fale, drapacze chmur – najprostsze, najbardziej oczywiste skojarzenia z beztroskim, bogatym

życiem. To reklama, którą dziś uznalibyśmy za prostacką, banalną, wręcz – właśnie – kiczowatą. Ale wtedy? W czasach szarzyzny, kartek i kompleksu na punkcie Peweksu odbieraliśmy te sceny dużo bardziej dosłownie. Nie kojarzyły się z marketingową mizerią, ale z lepszym, wolnym światem, w którym szczęśliwych ludzi stać na alkohole kosztujące u nas ćwierć pensji. Nieznajomość mechanizmów reklamy, odcięcie od nachalnej promocji handlowej, której z przyczyn ideologicznych byliśmy pozbawieni, przytępiła nam zmysł krytyczny. To uświadamia, jak bardzo wrażliwość na kicz jest zdeterminowana przez punkt siedzenia; jakże mocno byt określa smak, gust, świadomość estetyczną. Nie bez powodu Indianie nabierali się na błyskotki ofiarowane im przez białych; tak samo trudno dziwić się początkowemu powodzeniu tandetnych, aluminiowych sztućców na XIX-wiecznych dworach. Zwyciężało kryterium nowości. Coś, co jest nowe i nieznane, nie podlega na dzień dobry wartościowaniu estetycznemu. Dopiero gdy pojawi się więcej dzieł w danej dziedzinie, technice, metodzie, powstaje miejsce dla skali porównawczej. Muzyka komedii romantycznych jest kiczowata, bo znamy inną muzykę; pejzaż z jeleniem na rykowisku jest kiczowaty, bo znamy masę innych obrazów. Nikomu zaś nie przyjdzie do głowy uznać za kiczowate malowideł skalnych, a jaskiniowców za tandeciarzy. Po prostu dlatego, że innej twórczości wtedy nie było.

megahiro 25


Analogicznie działa subiektywne wyczucie kiczu. Od dnia narodzin do pewnego wieku kicz jest nieodłączną częścią ludzkiej egzystencji. Te wszystkie misie, kwiatuszki, różowe ubranka bywają kiczowate, ale ich dziecięcy konsumenci nie są tego świadomi. Dopiero z wiekiem w naszych głowach rodzi się skala porównawcza, im więcej słuchamy, oglądamy, poznajemy, tym bardziej jesteśmy zdolni odróżnić rzecz wartościową od tandety, piękno od brzydoty, rodzi się nasz gust. I wtedy pojawia się kolejny problem. Wszak słynne porzekadło mówi, że o gustach się nie dyskutuje. Kto więc ma prawo i moc zadecydować, co jest kiczem, a co nie? Najgorszy jest moment, gdy człowiek zrozumie (a może raczej poczuje) na jakimś jaskrawym przykładzie, co to jest ten okropny kicz. Wtedy do umysłu coraz częściej zakrada się niepokojąca myśl: czy aby nie mam w domu nic kiczowatego; czy nie słucham kiczowatej muzyki albo nie przyznałem się do fascynacji jakimś kiczowatym filmem? Człowiek popada w swoista paranoję, bo nie wie, czy wypada mu jeszcze marzyć o romantycznej randce nad morzem przy zachodzie słońca (choć to takie ładne). Strach przed hołdowaniem estetyce kiczu to strach przed obciachem i towarzyską katastrofą. I dobrze, bo taka dyscyplina jest skutecznym testem dla twórczego, wrażliwego umysłu. Gdy modny stał się modernizm i hasło „ornament to zbrodnia”, za kicz mogło uchodzić wszelkie pozbawione funkcji użytkowej zdobnictwo. Później na pomoc szlaczkom i falbankom przyszła eksplozja estetyki kampu, kiczu świadomie przesadzonego, podanego w absurdalnej dawce, przegiętego. Pojęcie kiczu przestało być oczywiste. Ważniejszy stał się kontekst i intencje odbiorcy (czy też użytkownika) kiczowatych zjawisk i przedmiotów. Australijski film „Priscilla, królowa pustyni” w reżyserii Stephana Elliota otrzymał w 1995 roku Oscara za kostiumy. Bo właśnie kostiumy, charakteryzacja i scenografia to jest coś, co z tego filmu zostaje w pamięci: wymyślne suknie, makijaż, fryzury, różowy autobus, na którego dachu stoi gigantyczny but na wysokim obcasie. Nagromadzenie różu i słodkości tak wielkie, że aż piękne; przesada tak oczywista, że kicz przestaje tu być czymkolwiek obciachowym, negatywnym. Widać wyraźnie, że „to tak specjalnie”. Przymrużone oko, żart. Kto nie zrozumiał, ten trąba. Tego rodzaju oswojenie kiczu to kolejny etap w rozwoju ludzkiej wrażliwości estetycznej. Gdy już człowiek z grubsza wie, co to jest kicz, nauczy się go rozpoznawać i nie daje się na niego nabrać, przychodzi czas na zabawę. Od paru lat w dobrym tonie jest posiadanie czegoś, co jest tak bardzo kiczowate, że aż dizajnerskie.

26 megahiro

www.hiro.pl


Znam co najmniej kilka osób, w których dobry gust nie sposób wątpić, a które jednocześnie oddają się pasji kolekcjonowania najbardziej kiczowatych dewocjonaliów. Matki Boskie z odkręcanymi główkami, mrugające krucyfiksy, Madonny-nośniki pamięci – te i podobne przedmioty zajmują całe półki w ich ze smakiem urządzonych mieszkaniach. Wydaje się jednak, że ta fascynacja kiczem i przy tym próba obśmiania odpustowej chały staje się pułapką dla samej siebie. Bo czymże jest wspomniana Matka Boska w formie mrugającego na różowo pendrive’a? To nie jest tandetny towar odpustowy; to trudnodostępny i drogi gadżet, który specjalnie udaje kicz; to przedmiot stworzony dla konkretnego odbiorcy-prześmiewcy. W ten sposób kicz pierwotny, naturalny i spontaniczny, poprzez modę na antykiczową ironię, pośrednio uruchomił coś w rodzaju rynku „kiczu wtórnego”. To trochę tak, jakby kupić rysunek Marka Raczkowskiego wygrawerowany na platynowej tabliczce. To niezwykłe, jak szybko, niemal w ciągu jednej chwili, dzieło kiczowate może stać się cool. Można by rzec, że obiektywny kicz nie istnieje. Wystarczy wynieść portret końskiego łba z pełnego haftowanych serwetek saloniku u cioci i wstawić u siebie między lodówkę Smeg i plakat Feminoteki. Zamiast zażenowania – kupa śmiechu. Bo wszystko rozbija się o przewrotność w potraktowaniu kiczu: jeśli obiekt jest naturalną częścią kontekstu, mamy do czynienia z kiczem, ale jeśli jest absolutnym wyjątkiem na tle otoczenia urządzonego w zupełnie innym smaku, staje się zabawną karykaturą. W czasach PRL-u nie było reklam, krasnali ogrodowych, telenowel, disco polo ani nastoletnich gwiazdeczek pop. Zabawek czy ubrań było mało, więc nawet jeśli ktoś miał na sobie coś tandetnego, nigdy nie spotykał się z zarzutem bezguścia, tylko ze współczuciem, że nic innego nie udało mu się kupić. Zarzut tandety dotyczył raczej fatalnych materiałów, a nie estetyki. Dopiero kapitalizm, gotowy zapełnić każdą rynkowa niszę, nieuchronnie przyniósł ze sobą falę prawdziwego kiczu, i to praktycznie w każdej możliwej dziedzinie. Architektura gargamelowa, paskudne przydrożne reklamy, białe kozaczki i różowe tipsy – to wszystko żenujące i wciąż żywe dowody naszego bezguścia i podatności na kicz. Co najbardziej niepokojące, zupełnie nieodporni na kicz zdają się być urzędnicy odpowiedzialni za wygląd naszych ulic. Ale czy ktoś dziś jeszcze przejmuje się kiczem? Po wpisaniu słowa „kicz” do wyszukiwarki Google wyskoczyły mi dziesiątki haseł. Czego dotyczyły? Otóż warszawskiego pubu o tej nazwie...

www.hiro.pl

megahiro 27


„bREAKING BAD”

życie z chemią tekst | filip szałasek

„Breaking Bad” to jeden z najbardziej zagadkowych seriali ostatnich lat. Przebył drogę od czarnej komedii, przez dramat o walce z rakiem, aż po duszny thriller sensacyjny. cóż, Walka nierównych sił nie przynależy tylko do świata baśni, może toczyć się także na przedmieściach Albuquerque, w gabinecie chemioterapii, w środku narkotykowej zawieruchy. Rankingi mają z pozoru jeden cel: podzielenie się emocjami w kręgu fanów. Tak naprawdę jednak chcemy także zarazić innych naszą fascynacją, pokiwać głową z wyższością nad zachwytami neofitów. Typujemy więc najważniejsze sceny z „Breaking Bad”, żeby uświadomić wam, że tego serialu nie powinno się stawiać na równi z innymi czy zamiatać pod dywan. To serialowy must see, jedna z tych odcinkowych narracji, które argumentują przeciwko stereotypowemu postrzeganiu seriali w kategoriach kiczowatej, niezobowiązującej, a czasami wręcz ogłupiającej rozrywki. pozwólmy chemii działać...

28 megahiro plus

foto | materiały promocyjne

Sezon 1, odcinek 3: ...and the Bag’s in the River

Sezon 1, odcinek 6: Crazy Handful of Nothin’

„Breaking Bad” to czarna komedia. Stężenie wisielczego humoru jest wysokie tylko w pierwszych odcinkach, ale definiuje całość serialu, powracając niekiedy w jego kluczowych momentach jako znak firmowy twórcy – Vince’a Gilligana. Esencją groteskowej wyobraźni przenikającej „Breaking Bad” jest wsadzenie trupa do wanny, zalanie go kwasem, który przeżera żeliwo i podłogę, rozchlapując rozpuszczone zwłoki piętro niżej i zmuszając bohaterów do sprzątania rozbryzgu ścierkami i mopem, aby w końcu spuścić resztkę człowieka w kiblu. Te kilkadziesiąt wodnistych gram, które być może zasługiwałyby na miano duszy, gdyby miały bardziej godną konsystencję.

„Breaking Bad” to historia o potędze chemii. Chwilę po zgoleniu włosów, zgodnie wypadających jeden po drugim w wyniku chemioterapii, zaraz po kategorycznym zanegowaniu przemocy, Walter White terroryzuje lidera okolicznych dealerów – agresywnego Tuco – workiem piorunianu rtęci, nitrogliceryną w kryształkach łudząco podobnych do mety. Tymi kadrami twórcy „GTA” chcieliby pewnie sprzedawać swoją grę. Natomiast autorzy „Assassin’s Creed” woleliby inną toksynę z repertuaru Walta – rycynę, niepozorne chemiczne fasolki, których zabójcze działanie prześlizguje się pod radarem koronera. Ostatnią jak dotychczas truciznę zaczerpnął Walt chyba z „Kwiatów zła”. To konwalia – toksyna, której zabójczym składnikiem jest poezja.

Sezon 2, odcinek 7: Negro y Azul

Sezon 2, odcinek 12: Phoenix

„Breaking Bad” to poradnik łobuza. Wertowanie „Kaczora Donalda” w poszukiwaniu recepty na dobry figiel w pewnym wieku potrafi już tylko rozczarować. Sto razy lepiej jest oglądać serial Gilligana. Tylko tam uczą, jak przymocować głowę Danny’ego Trejo do grzbietu żółwia, zamaskować bombę (gdzie właściwie: w czaszce złego Meksykanina czy pod skorupą niewinnego żółwia?) i wysłać stróżom prawa niezbyt ruchliwe, lecz łatwe do zapamiętania memo.

„Breaking Bad” poucza o trudach relacji mentor – – uczeń. Nie udawajmy: niepełnosprawny, grzeczny Junior nie może dać Waltowi tego, co Jesse Pinkman – goryczy, lęku, rozczarowania. Bólu, od którego zależy miłość. Miłość burzliwa, inna od rodzicielskiej troski. Kiedy Walt pozwala umrzeć Jane, dławiącej się rzygowinami u boku jego zaćpanego podopiecznego, spełnia on swój ojcowski obowiązek wobec ucznia, partnera, przyjaciela. Wie, że tylko rozpacz po stracie odsunie zagubionego dzieciaka od prochów.

www.hiro.pl


Sezon 3, odcinek 1: No Mas

Sezon 3, odcinek 5: Mas

Sezon 3, odcinek 12: Half Measures

„Breaking Bad” to serial o śmierci. Żniwiarz wkracza na scenę wraz z Kuzynami – postaciami z jarmarcznej mitologii Meksyku. Łysi bliźniacy w srebrnych garniturach czołgają się do kaplicy Santa Muerte, żeby podsunąć rytualnej figurze wyobrażającej Kostuchę odręcznie sporządzony portret Heisenberga, legendarnego alter ego Waltera White’a. Być może dlatego klątwa nie zadziałała. Śmierć nie dotyka fikcyjnych postaci. One nie istnieją faktycznie, są kompensacją. Heisenberg to maska Walta, czarny kapelusz, nic więcej. Znaczy tyle, co kosa wyrysowana kredą na chodniku.

„Breaking Bad” doradza, jak szastać pieniędzmi i zostać prawdziwym multasem. Siano, flota, hajs – kupisz nie tylko przyszłość swoich dzieci, nie tylko zmienisz tożsamość i wymkniesz się organom ścigania, ale zafundujesz sobie także dziwki, szampana i przyjaźń do grobowej deski. Brzydzisz się brudnymi papierkami, które przesłaniają ludziom prawdziwy cel, ujawniając niskie pobudki? Bohaterowie „Breaking Bad” są jeszcze wrażliwsi niż ty, ale nie lubią się mazać. Wyobrażają sobie, że nie ma kasy – są punkty, cred, score. Jak na maturze. Liczy się abstrakcyjny fakt, papier dają gratis.

„Breaking Bad” to serial o stylu. Aby go mieć, musisz opanować trzy rzeczy: mocne wejście, eskalację i pointę. „Half Measures” to odcinek, który zdradza istotną prawdę: Walt jest wściekłym mordercą. Nie zawaha się przejechać swoim rodzinnym samochodzikiem paru gangsta, wysiąść i spokojnie dobić ich strzałem w głowę. Aby uratować Pinkmana. Aby udowodnić coś Mike’owi. Żeby wygrać w dobrym stylu – samemu. Aby krótkie „Run!”, rzucone cicho Pinkmanowi znad zwłok złych ludzi, budziło dreszcz grozy znany z „Długu”.

Sezon 3, odcinek 13: Full Measure

Sezon 4, odcinek 11: Crawl Space

Sezon 4, odcinek 13: Face Off

„Breaking Bad” to serial o finezji. Pora na Mike’a i jego słynną, przypominającą partię szachów akcję rozpoczętą od wypuszczenia w nocne niebo kilku balonów. Mike to miejski ronin, biały Ghost Dog, zabójca-gentleman. Nigdy nie wykorzystuje pełni swoich możliwości, powściągliwie zapraszając przeciwników do samobójczej akcji. Mike’a mógł stworzyć Oscar Wilde, ale tak naprawdę Mike stworzył się sam. Opowiada zresztą o swojej genezie – klasyczna transformacja wzorowego gliny w przykładnego killera.

„Breaking Bad” adaptuje Rablais’go, fascynujący śmiech – pantagrueliczny, obłąkany, śmiech na krańcach chaosu. Taki śmiech, kiedy raz się pojawi (pierwsze odcinki serialu), musi wystrzelić. Po kilku miesiącach życia gryzonia – urojeń, ucieczek i uników – White bierze się w garść, to znaczy popada w obłęd. Jest przyciśnięty do muru, pobity (dosłownie i w przenośni), ma zginąć zarówno on sam, jak i jego rodzina, pieniądze na zmianę tożsamości i wielki exodus przepadły, Jesse przeszedł na stronę wroga. Miejsce wymienione w tytule odcinka to wąska przestrzeń pod werandą, w którą wczołgują się psy, aby spokojnie umrzeć. Ale w „Breaking Bad” jest inaczej: rany zaogniają żądzę życia, pod ganek pełzasz, by roześmiać się w twarz entropii. Nie bez kozery ciemne siły tak bardzo brzydzą się śmiechem.

„Breaking Bad” to pojedynek mistrzów. Najlepszy z możliwych, bo jedna ze stron udaje, że jest zerem, nikim, jak w starciu Odysa z Polifemem, Godzilli z Mothrą, jak w filmach o pijanej pięści. Finał czwartego sezonu inspiruje się tym toposem, a zdradza to już w tytule: „off” oznacza tu po prostu „wyłączyć”. „Wyłączyć” twarz Gusa, wyeliminować jego onieśmielającą i paraliżującą wszelki bunt prezencję, z drugiej zaś ostatecznie zerwać maskę nieudacznika z Walta, który, niczym tytułowy Wilt z powieści Thomasa Sharpe, planuje wszystko o jeden ruch na przód, wliczając w to swoje porażki.

Piąty i ostatni sezon serialu zaplanowano na wiosnę 2012, tak więc niedługo przyjdzie nam przekonać się na własne oczy, po czyjej stronie opowie się postrzelony w Meksyku Mike czy Heinsenberg zagarnie dla siebie narkotykowy tron, jak (jeśli w ogóle się rozpocznie) przebiegnie starcie Walter vs. Hank, kto i jak zabije Pinkmana (chłopak musi zginąć)? I najważniejsze: czy telewizja jest gotowa pokazać, że za uwolnienie zła oczekuje sowita nagroda...?

www.hiro.pl

megahiro plus 29


ziny

praso kolorowa, wyp***dalaj! tekst |aleksander hudzik

foto | materiaŁy promocyjne

Macie już dość gąb much, skrzyneckich i urbańskich wgapiających się w was z okładek czasopism w salonach prasowych i poczekalniach? oto pojawili się ci, którzy mówią zdecydowane „Nie!” laurkowemu pięknu sesji fotograficznych z topowych tytułów lifestylowych! Londyńska Oxford Street świeci świątecznymi bibelotami już przy okazji Wszystkich Świętych. Interes musi iść pełną parą. Sklepy, już dawno zaludnione, stają się mrowiskiem, gdzie na dwóch konsumentów przypada jeden produkt. Biznes wietrzą też największe salony z kulturą. Galerie otwierają jeszcze szerzej podwoje sklepów z pamiątkami. Siląc się na prezent, możemy kupić pamiątkowy album ulubionego artysty z serii Taschena, co oryginalniejsi znajdą coś z półki „współczesna fotografia”. Nie ma się co dziwić, żadna państwowa galeria i muzeum nie jest interesem, który by się państwu zwracał, a zarabiać na czymś trzeba. Takim sposobem przed świętami sprzedać można wszystko, nawet książki i gazety, które od dawna zalegały na najwyższych półkach magazynów. W takich chwilach uświadamiamy sobie, jak bardzo instytucje kulturalne sprzężone są z rynkiem wymiany przyjemności. Trzeba stąd uciec... Znudzeni cukierkową estetyką albumów, doskonale wydanych opracowań, biografii napisanych potoczystym językiem, szukamy czegoś, co nas zaniepokoi. Odpowiedzią na kolorowy kapitalizm, który przy okazji świąt wydaje się galopować jeszcze szybciej, jest sfera self-publishingu. Publikowanie własnym sumptem czy po prostu publikowanie siebie to w ostatnich latach częsta ucieczka od symbolicznego gift shopu. Przytaczanie monograficznych historii o początku i rozwoju dziedziny brzmi dosyć absurdalnie w przypadku czegoś tak oddalonego od instytucji jak wydawanie poza tą instytucją. By przypomnieć, że self-publishing to nie wnuczek postmodernizmu, przytoczę tylko historię jednego z najbardziej uniwersalnych umysłów, a zarazem bohatera spychanego na drugi plan historii polskiej kultury – Stefana Themersona. Fotograf, filmowiec i poeta – spędzając lata wojennej zawieruchy w Anglii – wydawał tomiki swojej poezji właśnie poza wydawnictwami, za własne

30 megahiro plus

pieniądze. Tym sposobem opublikowany w latach 40. tomik poezji „Dno nieba” ukazał się w kolekcjonerskim, jak nazwalibyśmy to dziś, nakładzie. Polacy – wiadomo – naród, który zawsze ma pod górkę. Ale Stany Zjednoczone lat 50. też nie należały do Eldorado, zwłaszcza dla artystów. W dobie maccartyzmu, u szczytu zimnej wojny Howard Fast pisze swoją książkę o przygodach dzielnego Traka Spartakusa. Nietrudno się domyślić, że historia zniewolonego przez system robotnika, który staje na czele rewolucji, mogła się mocno nie spodobać władzom, których największym zmartwieniem byli sąsiedzi zza Cieśniny Beringa. Jednak pisarz nie zraził się tym i wydawał książkę sam! Jak bardzo dziwny w swoim nieinstytucjonalnym rycie jest self-publishing świadczy ostatni. Artysta znany i ceniony, któremu wolno dużo, a pieniędzy w kiesie nie brak, Alec Soth, obok wydawania kolejnych albumów ze swoimi fotografiami, jakby trochę na boku tworzy zina „Little Brown Mushrooms”. Taka forma nie zobowiązuje, przekazuje treści, które ciężko zawrzeć w spójny sposób na kilkudziesięciu stronach, łatwiej w skrócie, a i kupić można za mniejsze pieniądze. Na podstawie powyższych trzech przykładów widać jak wiele jest taktyk, powodów i usprawiedliwień mamy dla druków self-publishingowych. Nie byłoby jednak tego wstępu, gdyby nie sytuacja, której nasilenie się można obserwować od kilku lat. Do Polski po latach tułaczki wraca moda na drukowanie siebie. Renesans zinu naszedł wbrew wszystkiemu. Kiedy wszystko za sprawą internetowych blogów zaczęło się dematerializować, a fizyczny ekwiwalent pracy stawał się bez znaczenia, coraz więcej ludzi uważało, że małe wydawnictwa muszą wywiesić białą flagę. Tak się jednak nie stało. Z jaką potężną i oddolną siłą mamy do czynienia, przekonaliśmy się w 2011 roku dzięki kuratorskim projektom galerii Czułość („Sam

„polE” nr 11, 5, 10, 6 Anna Orłowska „Kość zrośnie się w 30 dni”

Piotr Bekas „Szary scenariusz”

www.hiro.pl


– przygotowywał w oparciu o nie zbiorczą publikację. Kolejne ziny to już autorskie projekty takich artystów jak Jacek Walesiak czy Rafał Czajka. Nie są to jednak wydawnictwa drukowane sensu stricto – każdy z zinów jest „osobną” kreacją artystyczną, opartą na interwencji w formę drukowanego akcydensu. Poszczególne egzemplarze są sklejane, owijane, pakowane, poddawane zabiegom utrudniającym bezpośrednie „dojście do sztuki”. Numery autorskie zawierają najczęściej odrębne narracje, tak jak dzieje się to w zinie stworzonym przez Rafała Czajkę i Izę Polarną. Na łamach „Going North” przedstawiono refleksję dwójki młodych artystów na temat Skandynawii i związanego z nią specyficznego, depresyjno-histerycznego nastroju.

się publikuj”) i Piktogram („Bookie”). Była to prawdziwa demonstracja tego, jakim nieodkrytym polem twórczości są realizacje z obszaru druku, powstające często w „podziemno-pantoflowym” obiegu. Brak jednej instytucji, naczelnego, sztabu grafików, marketingowych wytycznych powoduje namnożenie się narracji, które podejmują tego typu akcydensy. Trudno byłoby szukać choćby najszerszego klucza formalnego czy ideowego. Znaleźć adekwatny opis, który syntetyzowałby to zjawisko zgoła niepodobna. Przypatrzmy się jednak kilku wariantom narracji, tematom, które frapują twórców zinów. Pewnie zawiodę tu fanów muzyki, którzy w latach 90. czytali właśnie ziny prezentujące dokonania ich idoli, jak choćby legendarny „Pasażer”, będzie to jednak tekst o zinach związanych ze sztuką wizualną.

www.hiro.pl www.hiro.pl

Na dużą uwagę zasługuje cykl zeszytów fotograficznych wydanych w galerii Czułość. Tak jak w przypadku zinu „polE” można tu mówić o pewnej kuratorskiej formie nadzoru nad wydawnictwem, jednak ingerencja w zawartość jest już znikoma. Fotografia przyzwyczajona do dużych wydawnictw, opasłych tomiszczy prezentujących całe œuvre artysty, poszukuje nowych form ekspresji. Zin czy też zeszyt jest idealną formą pokazania krótkiej suwerennej całości, jednego spójnego cyklu fotografii. Taki był np. numer przygotowany przez Stanisława Legusa czy Piotra Bekasa. Innym powodem tego typu zagrań artystycznych w przypadku młodych fotografów jest po prostu brak możliwości wypłynięcia na powierzchnię mainstreemowych wydawnictw z powodu form i treści nieadekwatnych do pism, które liberalne są zazwyczaj na tyle, na ile pozwala im dział reklamy i sprzedaży. Uciekając na chwilę od przykładów warszawskich, zawędrujemy nie tak daleko, bo do Łodzi, gdzie Katarzyna Legendź, studentka fotografii w Łódzkiej Szkole Filmowej, stworzyła zeszyt artystyczny „Time Machine”, prezentujący jej dokonania na polu fotografii, oraz „Kość się zrośnie w 30 dni” – dla artystki Anny Orłowskiej. Wydawałoby się analogiczna do zinów galerii Czułość forma, kładzie jednak nacisk na inne walory znaczeniowe. Młoda fotografka z Bielska-Białej napina strunę niemocy artysty w walce z konstytucyjną strukturą galerii, które w Łodzi prezentują się mniej więcej tak okazale jak w Kaliszu, Bytomiu czy Kołobrzegu – czyli nijak. Proste zeszyty, bardzo spójne, o jednej narracji, przypominające nieco muzyczne concept albumy, to wyraźny sygnał, podobny do tego, który Howard Fast wysłał niegdyś władzom USA.

Eksploracja intymnej sfery prywatnej, dostrzegalna na łamach publikacji „Dik Fagazin” Karola Radziszewskiego i „Najważniejszego i tak wam nie powiem” Łukasza Rusznicy, pozwala na stworzenie portretu „artysty po godzinach”, uwzględniającego przede wszystkim to, czym – paradoksalnie – żyje twórca, w najmniej „twórczych” momentach. Zyskujemy tym samym szansę, by poznać inną, często bardzo intymną sferę twórczości autorów – ich fotografie dotykają tematu homoseksualizmu, który przedstawiany jest bez ogródek i wyzuty z kurtuazji, właściwej prezentacjom tego tematu w oficjalnym obiegu artystycznym. Część z wymienionych zinów wpisuje się w podziemny nurt wydawniczy – nie tylko ze względu na zastosowane mechanizmy promocji i dystrybucji, ale także w związku z bliskim pornografii charakterem fotografii, balansujących na granicy wulgarności. Specyfika opisanych publikacji jest mocno sprzężona z nieoficjalnym, nonprofitowymwym nurtem twórczości, generującym znaczny margines swobody.

Self-publishing to zdecydowany policzek w twarz instytucji sztuki, jak i w estetykę filistrów sztuki. Dyskurs antyinstutucjonalny rozgorzał na dobre, a ziny i zeszyty to tylko jeden z wyraźnych sygnałów tej oddolnej inicjatywy. Poprzez pantoflową dystrybucję same stworzyły sobie pole dla nowej sztuki. Brak zainteresowanie ze strony galerii, który kazał szukać miejsca promocji w klubach, kawiarniach, w końcu w internecie, spowodował, że dziś self-publishing to zupełnie inne oblicze art worldu, to przyjazne, dostępne powszechnie. Oby tylko ta popularność nie odbiła się złym echem, bo byłby to nie pierwszy już raz, gdy prężny oddolny ruch zostaje połknięty przez instytucje.

Pozostając w świecie zinów, warto wspomnieć o istniejącym w tym obszarze alternatywnym obiegu sztuki. Zin „PolE”, tworzony przez Piotra Grabowskiego, ukazuje się jako nieregularnik już od kilku lat. Pierwsze numery stanowiły kompilacje prac młodych artystów, którzy przesyłali swoje realizacje Grabowskiemu, ten zaś – własnym sumptem

Nowa anty-estetyka to dziś fakt. Ziny to najlepszy tej nowości nośnik, bez którego nie zrozumiemy energii młodych artystów. Ci, którzy zawsze walczyli z wszechogarniającym kiczem, pokazując że rzeczywistość wcale nie jest taka ładna, jak maluje ją telewizor, ustawili na barykadach własne drukarki. Za zin!

megahiro plus 31


złe kolędy

mizerna, cicha, licha... tekst | jacek Sobczyński

foto | materiaŁy promocyjne

Pamiętacie książkę lub film „Był sobie chłopiec”? ich główny bohater wściekał się, gdy po raz pierwszy w roku słyszał w radiu świąteczną piosenkę, którą przed laty napisał jego ojciec. Ilekroć przypominam sobie ten moment, zawsze mam ochotę zaprosić delikwenta do Polski. Dlaczego? Zobaczcie sami...

skaldowie/Qligowscy „Z kopyta kulig rwie” Urocza zimowa piosenka Skaldów zawiera taką dawkę tanich wyobrażeń okołoświątecznej zabawy w kulig, by wstarczyło to na otwieranie niniejszej stawki. Jednak pewnie nie umieściłbym jej tutaj, gdyby nie obrzydliwa profanacja „Kuligu” z roku 1999, dokonana przy pełnej akceptacji członków zespołu. Całości zniszczenia, za które odpowiedzialny był złożony z ówczesnych gwiazd polskiej estrady projekt Qligowscy, dopełnia jamajski, ragga-mufinowy wokal, z niewiadomych przyczyn wsadzony w sam środek piosenki o górskich podrywach. To tak, jakby ktoś kazał Wilsonowi Kipketerowi reklamować narty biegówki.

32 megahiro plus

Piotr Cugowski „Białe święta” Czyli polskojęzyczny erzac „White Christmas” z natchnionym Piotrem Cugowskim na wokalu. Oj, naprawdę, Piotrek brzmi tu jak były członek ekipy Rubika, usunięty przez blondwłosego mistrza za nadekspresywność. Teatralnej emfazy jest u młodego Cugola więcej niż we wszystkich piosenkach Jacka Wójcickiego razem wziętych. Zresztą on pewnie zaśpiewałby ten kawałek milion razy lepiej. W marzeniach widzę znów Święta/ Te Święta, które znam sprzed lat – wyje Cugowski. Mam to samo. Też marzę o świętach sprzed lat, gdy nikt nawet nie wiedział, kim jest Piotr Cugowski.

Feel „Gdy Wigilia jest” Piotr Kupicha chyba umarłby, gdyby ktoś zabronił mu udawać Eddiego Veddera. Wokal lidera Feel od zawsze zahaczał o niedostępne dla zwykłych śmiertelników rejony absurdu, ale kiedy w świątecznym „Gdy Wigilia jest” leniwie mruczący pod nosem Kupicha wypala nagle w drugiej zwrotce z swoim charakterystycznym przeciąganiem samogłosek: Zobacz synku, to Mikooooołaj!, ręczę, że rzeczony synek prędzej posikałby się ze strachu niż rzucił do okna, wypatrywać Świętego. Tu nasuwa się pytanie: dlaczego piosenki nagrane na rzecz zbożnych akcji („Gdy Wigilia jest” to hymn jednej z odsłon „Pocztówki do św. Mikołaja”) muszą być tak złe? Co prawda, to jeszcze nie ten poziom żenady co „Pomaganie jest trendy”, ale Piotr Kupicha nie wygląda na gościa, który łatwo się poddaje.

Long/Junior „Świąteczny czas” Słyszeliście o nich? Jeśli nie – nic dziwnego, bo Long/Junior to sztuka dla wtajemniczonych. Panowie poznali się jeszcze w latach 90., a rękę wyciągnął do nich niejaki Thomas z legendarnego, dance’owego składu I&I. W tekst „Świątecznego czasu” Long/Junior wpakowali spostrzeżenia natury i ekonomicznej (Ceny spadają na łeb, na szyję/ Każdy Świętami dzisiaj mocno żyje), i eschatologicznej (To dzień magiczny, przebaczamy wam wszystko), i nawet parę anglojęzycznych zwrotów. Nic dziwnego, bowiem duet regularnie koncertuje za Oceanem. Boże, ludzie! I wy dziwicie się, że w Stanach wszyscy śmieją się z Polaków?

www.hiro.pl


Verba „Ten czas” Mam kolegę, który programowo wypina się na Święta, spędzając je z reguły w łóżku, z puszką piwa, pizzą i filmami pornograficznymi. Myślę, że po prostu posłuchał Verby o ten jeden raz za dużo. Bo „Ten czas” to symbol polskiej beznadziei, od której chce się z całych sił uciec. To grafomański symbol muzycznej wiochy, świątecznego kiczu za trzy złote, to wreszcie pomnikowy przykład koniunkturalnego, bazarowego rapu, sprzedawanego w pakiecie z parą białych skarpet. Verbie nie udało się w karierze nic poza jednym – nagraniem absolutnie najgorszej piosenki świątecznej w historii polskiej fonografii. Kaju Paschalska, czekamy na twój ruch. Choć nie, właściwie to wcale nie czekamy.

Ha-Dwa-O „Magia świąt” Nie, to nie cover Andrzejewicz czy odwrotnie – bliźniacze podobieństwo obu tytułów świetnie oddaje kreatywność twórców świątecznych hitów. Przepraszam: piosenek, które nigdy nie będą świątecznymi hitami. Tu miało być soulowo i tanecznie, ale przysięgam, więcej duszy ma w sobie dowolna kolęda, wykonana á capella przez zawianego dziadka spod budki z piwem. „Magia świąt” jest tak sztuczna jak plastikowa choinka z przeceny w supermarkecie. Nawet takie „All I Want For Christmas Is you” Carey smakuje przy Ha-Dwa-O niczym szklaneczka whisky wychylona po pięciu latach studenckiego pojenia się malinowymi korbolami. Przepraszam za tyle alkoholowych porównań, ale przy Ha-Dwa-O bez Ce-Dwa-Ha-Pięć-O-Ha naprawdę nie idzie wytrzymać.

Boys & Classic „Świąteczne dni” Discopolowe śniadanie mistrzów. Kilka lat przed wspólną trasą obu kapel po Stanach autokarem wynajętym od Guns N’ Roses (kto nie wierzy, niech zajrzy na oficjalną stronę Classic) Boysi i Classic spotkali się w studiu, by nagrać najsłynniejszą, a zarazem najgorszą piosenkę świąteczną nurtu muzyki chodnikowej. Szczególnie polecam klip, w którym chłopcy spacerują po ośnieżonym lesie, by w końcu dotrzeć do kościółka. Tam głos Classiców – Mariusz Winnicki – zza kościelnej ławy dramatycznie podkreśla, że „rozliczyć siebie chcesz z przeszłości swej, podliczasz grzechy, za wiele ich jest”. Oj, Mariuszu, zapuściłem sobie trochę Classic na YouTube i muszę powiedzieć, że z tymi grzechami to trudno nie przyznać ci racji.

De Su „Kto wie” Rzadko zdarza się, by utwór promujący dany film tak bardzo przebił go swoją popularnością, jak stało się to w przypadku „Kto wie” zespołu De Su – piosenki z „Świątecznej przygody” Dariusza Zawiślaka. Nie wiem, co było nie teges, w każdym razie w moim rodzinnym mieście film grano tylko przez tydzień. Na nieszczęście zupełnie inaczej jest z piosenką, od lat namiętnie żyłowaną przez prawie wszystkie stacje radiowe w kraju. To takie nasze „Last Christmas” – tam na dzień dobry biją dzwoneczki, z kolei „Kto wie” rozpoczyna sekwencja łojenia w kościelne dzwony. A te, jak wiadomo, często zwiastują nieszczęście.

Ich Troje „Ding Dong” Nie mogło ich tu zabraknąć. Za najbardziej pornograficzny dialog, jaki kiedykolwiek usłyszałem w piosence świątecznej (aż dwa razy pojawia się w nim starszy, siwy pan z wielkim workiem). Za koszmarny chórek dzieci w refrenie. I za finałowe, cieplutkie życzenia z całego serduszka od człowieka, który nie tak dawno publicznie nazwał Roberta Leszczyńskiego „gnidą podobną do AIDS”. Michale – to my tobie też życzymy z całego serduszka cieplutkich świąt!

Gosia Andrzejewicz „Magia świąt” Przyznaję, że nabijanie się z Gosi Andrzejewicz jest tak łatwe jak wyścigi z żółwiem. Więc czemu to robię? Bo – jak mawiają zboczeńcy na sali sądowej – ona sama mnie sprowokowała! Naprawdę nie chciałem uwzględniać Gosi w tym zestawieniu. O jej miejsce dzielnie bili się Sumptuastic, Pin i Katarzyna Skrzynecka, ale nagle przypomniałem sobie wymyślną konstrukcję rymu z pierwszej zwrotki: Każdy z utęsknieniem czeka na ten czas/ Bo wtedy wigilijny wieczór łączy nas. Gdybym był nadwornym tekściarzem Gosi, wówczas dalej leciałoby tak: Za oknem patrzy na mnie prasłowiański las/ A mi ze śpiewu nie powinni zaliczyć w podstawówce żadnej z klas.

www.hiro.pl

megahiro plus 33


gwardianki marszałka foto | Sonja orlewicz-zakrzewska



podziękowania | QUIKSILVER (quiksilver.com; facebook.com/quiksilver), ROXY (roxy.com; facebook.com/roxy), BUNKIER STORE (warszawa, ul. Przyczółkowa 400; bunkierstore.pl)


modelki | Katarzyna Kmiotek, Dobrawa Zowisło @ HOOK, Krystyna Giergiel @ Moye Models, Katarzyna Olejarczyk, miejsce | Willa Tadeusz w Lanckoronie wizaż | Katarzyna Pomieczyńska, logistyka | Sebastian Grygo


obrońcy ameryki

kto strzeże strażników tekst | Dominika Węcławek

foto | materiaŁy promocyjne

Stany Zjednoczone od dawna kreują się na żandarma światowego porządku. Kto jednak stoi na straży bezpieczeństwa, prawa i moralności, gdy służby państwowe mają na głowie kryzys i kolejne wojny? Postanowiliśmy to sprawdzić. Odbiorco „HIRO”! Jesteś proszony o zachowanie środków bezpieczeństwa. To, co trzymasz przed oczami, ma charakter poufny. To specjalny raport dotyczący stanu działań superbohaterskich w USA. Powszechnie znane przypadki solowych akcji obronno-odwetowych to za mało. Nasz pion wywiadowczy postanowił zatem zaktualizować wiedzę o najistotniejszych grupach, które pilnują Amerykanów przed zagrożeniem wewnętrznym i zewnętrznym. Czas rzucić na ich aktywność nowe, ostrzejsze światło. Pierwsze stowarzyszenie Justice Society Of America to pierwszy tego rodzaju skład w historii. Do życia powołała go sekcja do spraw historii obrazkowych DC Comics. Superman w szeregach nie rozwiązywał wszystkich problemów. Sheldon Mayer i Gardner Fox otrzymali więc zadanie odnalezienia zupełnie nowych herosów i uformowania z nich super składu. Jako pierwsi powołanie otrzymali: wykształcony przez starożytnego maga Nabu Doktor Fate, będący inkarnacją egipskiego księcia, zawsze powracający do życia Hawkman, nadludzko silny dzięki eksperymentom medycznym Hourman i najszybszy na planecie Flash. Nie można zapomnieć o dysponującym uderzeniem na miarę pseudonimu Atomie, duchu funkcjonariusza policji znanym jako Spectre, dysponującym bronią pozwalającą uśpić Sandmana, czy członku elitarnej międzygalaktycznej grupy strażników dobra – Zielonej Latarni. Amerykańskie Stowarzyszenie Sprawiedliwości skupiało się na odpieraniu ataków okrutnych nazistów, którzy przedostawali się na teren USA („Szare koszule”), czy pacyfikowaniu szalonych naukowców. Dziś wydaje się być zasadniczo niegroźne, choć każdego wroga doprowadzi do konfuzji za pomocą kolejnych wcieleń i reinkarnacji herosów w równoległych światach. Na przykład na Drugiej Ziemi, gdzie w nieco zmienionym i odświeżonym składzie funkcjonuje pod dowództwem Power Girl. Liga Sprawiedliwych Justice League wyewoluowała z szeregów Stowarzyszenia Sprawiedliwości po tym, jak u schyłku lat 50. to drugie straciło nieco na znaczeniu. Pierwszy skład w stan konsternacji gotów wpędzić niejednego terrorystę. Supermana i Batmana nie trzeba nikomu przedstawiać, jeśli dodać do tego jeszcze Flasha (drugiego), Zieloną Latarnię (także w nowej postaci),

38 popkultura

Amazonkę z mocą ofiarowaną przez bogów, czyli Wonder Woman, i króla oceanów Aquamana – otrzymamy prawdziwą specgrupę od trzymania zła w ryzach. Oczywiście w historii nie brakowało śmiałków, którzy pragnęliby zmierzyć się z tą ekipą, jak choćby Anakronus, który chciał wsławić się tym, że pokonał ją w pojedynkę. Przez kolejne lata istnienia grupa walczyła m.in. z armią zmutowanych zwierzo-ludzi (Ani-Men), faszystowskimi bojówkami superłotrów Axis America czy Anty-Ligą Sprawiedliwych. Według raportów FBI, wrogowie znikali szybciej niż się pojawiali. Ostatnio ujawniono kilka ciekawych dokumentów, dzięki którym prześledzić możemy taktykę i sprawdzić sprawność bojową tak pojedynczych członków (np. Hala Jordana w dokumencie „Zielona Latarnia”, do znalezienia w aktach z 2011 roku), jak i całej grupy („Liga Sprawiedliwych: Kryzys na dwóch ziemiach”, skatalogowane pod hasłem „animacje 2010 rok”). Liga wydaje się być niepokonana, jednak nasi agenci sprawdzający przebieg operacji „Kingdom Come” dostarczyli dowodów na to, że prawdziwymi wrogami Ligi są: czas (a konkretnie jego upływ, który dosięga nawet Supermana), rozmnożenie bytów w światach równoległych oraz społeczeństwo, którego ewolucja (czy też deewolucja) moralna boleśnie weryfikuje dość konserwatywne poglądy na walkę ze złem. Mściciele Avengers to odpowiedź kontrwywiadowczych jednostek Marvela na supergrupy DC. Założeni początkiem lat 60. ubiegłego stulecia Mściciele Stana Lee podobnie jak Liga wzbudzali szacunek głównie personaliami. Tu właśnie działał wynalazca i konstruktor zaawansowanych broni Tony Stark (w swojej zbroi Iron Mana), doktor Bruce Banner, który na wskutek nieszczęśliwego eksperymentu zmienia się w zieloną bestię Hulka, do tego kolejny intelektualista dr. Henry Pym jako Ant-Man i jego dziewczyna WASP. Siłę rażenia jednostki wzmaga miotający gigantycznym młotem nordycki bóg Thor. Z czasem do formacji dołączył odnaleziony w mroźnych głębinach morskich Kapitan Ameryka. Poza super-mocami atutem Avengersów w walce z wrogami Stanów Zjednoczonych był też szeroki wybór broni i pojazdów (w końcu korporacja Starka nie mogła pozostać obojętna na potrzeby Mścicieli). Batalistyczne uwarunkowania poszczególnych członków grupy weryfikuje dostępna w wideoarchi-

wum dokumentacja z lat 2008-2011. Materiały audiowizualne obejmują m.in. dwie akcje Iron Mana zrekonstruowane pod okiem reżysera Jona Favreau, kolejną próbę głębszej analizy zachwiań osobowościowych dr Bannera („Niesamowity Hulk”), oraz badania terenowe ukazujące genezę dwóch ważnych postaci – „Thor” oraz „Kapitan Ameryka”. Dokładna inwigilacja ujawnia jednak, iż mimo posiadania w składzie potężnych mutantów, bogów i opancerzonych ludzi Avengersi mogą zostać pokonani przez jeszcze lepsze, bardziej rozwinięte technicznie i umysłowo cyberhybrydy z kosmosu jak Ultron czy Korvac. Doskonale też potrafią wykończyć sami siebie, osłabia ich również przybywanie kolejnych klonów istniejących herosów i nadmierna rotacja kadr. Obrońcy z genem X-Men , a więc jednostka istniejąca również od lat 60. i chętnie z Mścicielami współpracująca, zasługuje na osobny akapit w raporcie, mimo że jej działania zazwyczaj skupiają się na obronie homo superior. Dowodzona przez profesora Charlesa Xaviera grupa ludzi obdarzonych wpływającym na mutację genem X, nie raz udowodniła, że nie myśli tylko i wyłącznie o zachowaniu przy życiu własnej społeczności. Bronili Stanów przed zakusami zepsutego do szpiku kości komunistycznego mutanta Omega Reda. Mierzyli także swe siły z bezwzględnymi przybyszami z kosmosu, sprzedajnymi politykami działającymi (jak zawsze) na szkodę ojczyzny i z nietolerancją społeczną, zdolną osłabić demokratyczne państwo. Liczebność X-Men (licząc kolejne pokolenia jest ich już ponad stu) okazała się być ich zaletą, ale i największą wadą. Po latach nikt już nie wie, kto tu w zasadzie rządzi, autorytety takie jak manipulujący wszystkimi w imię wyższego dobra Xavier już dawno podważono, a ilość tajemniczych potomków znikąd, wcieleń i nowych podgrup zwaliłaby z nóg niejedwww.hiro.pl


spisku, drugich w kierunku głębszej psychozy, a innych w objęcia obojętności i cała struktura się sypie. Grupa Moore’a, barwnie sportretowana przez Dave’a Gibbonsa, a następnie szczegółowo uchwycona na celuloidzie przez Zacka Snydera pozwoliła innym pionom wywiadu i departamentowi obrony spojrzeć z dystansem na własnych podopiecznych i zrewidować sytuację, czy to w Lidze Sprawiedliwych, czy w Avengersach. Pożytek był obopólny.

The Avengers

nego speca od dezinformacji. Pion analiz agencji wywiadowczych nieustannie stara się wprowadzić ład i przedstawić na nowo całą historię ujętą w setkach, albo i tysiącach zeszytów komiksowych. Najnowszy rekord w archiwum został skatalogowany jako „X-Men: Pierwsza klasa”. Do dziś niejasna jest rola mutanta Magneto, który zdaje się być obojętny wobec sytuacji geopolitycznej tak długo, jak długo nie ingeruje ona w swobody obywatelskie nowej, zmutowanej rasy. Podejrzani strażnicy Równie niejednoznaczna w kontekście tworzenia superbohaterskich jednostek obronnych wydaje się być rola Alana Moore’a. Ten charyzmatyczny, anarchizujący agent brytyjskiego podziemia, działając niczym piąta kolumna w szeregach paramilitarnych DC, wprowadził w latach 80. na scenę Strażników. Wzorowana na strukturach agentów Charlton Comics grupa okazała się wyjątkowo kontrowersyjna. Ma bowiem w swym składzie Edwarda Blake’a (ps. Komediant), w którego kartotece znajdują się potwierdzone przypadki gwałtów i dowody na niekontrolowaną agresję, jak również niestabilnego emocjonalnie socjopatę oraz psychopatę Waltera Kovacsa (ps. Rorschach). Prasa tabloidowa podchwyciła hipokryzję Adriana Veidta (ps. Ozymandiusz) i impotencję Daniela Dreiberga (ps. Nocna Sowa II), co przełożyło się na zdyskredytowanie superbohaterów w oczach opinii publicznej. Strażnicy mają jednak na koncie wiele działań na korzyść państwa amerykańskiego, od walki z rzezimieszkami na ulicach wielkich miast po wygranie dla Nixona wojny w Wietnamie. Niestety przyczynili się też bezpośrednio do wpędzenia kraju w stan zagrożenia wojną atomową z Rosją. Najgroźniejszym przeciwnikiem Strażników, tradycyjnie, stają się oni sami. Wystarczy, by wróg pchnął jednych w stronę www.hiro.pl

Piekielni Akcje prewencyjno-sabotażowe jeszcze inne-go typu przeprowadzała tajna organizacja pozarządowa wykreowana przez Mike’a Mignolę, mianowicie B.B.P.O. (Biuro Badań Paranormalnych i Obrony). Na czele stanął profesor Trevor Bruttenholm, a liderem z miejsca stał się oswojony demon, czerwonoskóry Hellboy. W towarzystwie ryboluda Abrahama Sapiena i psychokinetycznej piromanki Liz Sherman niezmordowanie tropił spiski tajnych okultystycznych organizacji, igrających z mocami piekielnymi hitlerowców, szalonych, żądnych władzy absolutnej i panowania nad światem sowietów, afrykańskich bogiń, demonów, harpii, kosmitów – akta graficzne obejmują kilkadziesiąt kolorowych zeszytów pojedynczych misji Hellboya, jako najbardziej utalentowanego tropiciela i eliminatora nadprzyrodzonych zbrodniarzy, jak i działań B.B.P.O., z którym „piekielny chłopiec” z czasem się rozstał. I choć dla postaci samego Hellboya najbardziej zabójczy okazał się być sam stwórca, Mike Mignola, zabijając go raptem kilka miesięcy temu, to samo biuro działa nadal, przez kolejne lata poszerzając skład o następne indywidua (ot, choćby jaguarołaka). Pozytywna opinia amerykańskich wojsk i służb wywiadowczych pozwala im realizować najdziwniejsze nawet zadania przy cichym błogosławieństwie odpowiednio poinformowanych osób związanych z Białym Domem. Uciekinierzy Nie wolno nam zapomnieć o młodych obywatelach zjednoczonych pod szyldem Runaways. Mutanci XXI wieku zorganizowali się sami, gdy odkryli, że ich rodzice to opętani żądzą podboju świata zbrodniarze – magowie, kosmici, odchodzący od zmysłów naukowcy i gangsterzy. Szóstka nastolatków – w tym władająca magią Nico Minoru, genialny strateg Alex czy poskramiająca energię słoneczną Karolina – propaguje znany w służbach wywiadowczych kodeks moralny „nie ufaj nikomu”. Dotyczy to zwłaszcza władzy, rodziców, stróżów porządku oraz innych superbohaterów. Tym samym Runaways przygotowują żyjącą w niespokojnych czasach młodzież do funkcjonowania w świecie postkryzysowym. Nasi agenci podejrzewają, że mogą poprowadzić ku lepszej przyszłości pokolenie, które nie zdążyło dorosnąć na „Harrym Potterze” ani na „Zmierzchu”, bo miało za mało lat. Wnioski finalne Na podstawie powyższego raportu nietrudno zauważyć, że USA gotowe są odeprzeć atak z powietrza, ziemi, kosmosu i z przeszłości. Nie muszą obawiać się obdarzonych nadnaturalnymi możliwościami nazistów, post-nazistów i pseudonazistów, komunistów, wrogich mutantów, oraz okultustycznych stowarzyszeń podszywających się pod wpływowe wielkomiejskie rodziny. Superskłady mogą mieć przejściowe kłopoty z poradzeniem sobie z wrogami z przyszłości, najgroźniejszy bywa dla nich jednak czas i emocje wewnątrz grup. Nasz pion wywiadowczy kolekcjonuje właśnie nowy materiał audiowizualny poświęcony Mścicielom (raport ma być gotowy w połowie 2012 roku), osobie Magneto, Runawaysom. Po przeczytaniu ukryj koniecznie ten dokument, nie może wpaść w niepowołane ręce, zwłaszcza dziennikarzy!

Strażnicy

X-Men

Hulk

Hellboy

Kapitan Ameryka

popkultura 39


Gry wideo

zima wasza...

Podczas gdy premier nawołuje w swoim exposÉ do zaciskania pasa, a opinia publiczna płacze nad niesprzyjającymi warunkami do robienia biznesu, polskie gry wideo odnoszą sukcesy na całym świecie i przynoszą krociowe zyski. Jeszcze kilka lat temu taki stan rzeczy mogłaby opisywać jedynie jakaś utopia science fiction, ale dziś polacy nie gęsi − swoje gry mają i na nich zarabiają!

...wiosna nasza tekst | jerzy bartoszewicz

foto | MATERIAŁY promocyjne


Gry wideo są obecnie najprężniej rozwijającą się gałęzią branży rozrywkowej, która generowanymi zyskami pozostawiła w tyle kinematografię. Wojenna strzelanina „Call of Duty: Modern Warfare 3” w ciągu pierwszych 24 godzin od premiery sprzedała się w liczbie 6,5 mln egzemplarzy, przynosząc swoim twórcom 400 mln dolarów dochodu. Zostawiła tym samym w tyle premiery takich kinowych hitów jak „Władca Pierścieni” czy „Gwiezdne Wojny”. Codziennie miliony graczy na całym świecie logują się do coraz popularniejszych w sieci gier społecznościowych. I właśnie w tej swoistej gorączce złota nasi rodacy nie tylko biorą czynny udział, ale przede wszystkim odnoszą coraz bardziej spektakularne sukcesy. Rok 2011 okazał się przełomowy nie tylko pod względem ilości i rozmachu premier polskich tytułów – byliśmy też świadkami wyraźnego wzrostu zainteresowania elektroniczną rozrywką w rodzimych mediach i wśród społeczeństwa. Jak to zwykle bywa, początki dla polskich twórców gier łatwe nie były. W latach 70. i 80. ubiegłego stulecia – gdy na Zachodzie w błyskawicznym tempie rosło zainteresowanie grami, powstawały firmy wiodące prym w branży po dziś dzień, a ich twórcy zdobywali małe fortuny – tylko nieliczni obywatele PRL-u mogli pozwolić sobie na posiadanie komputera osobistego. Świadczy o tym chociażby fakt, że „Bajtek” – pierwsze poświęcone tematowi polskie czasopismo – pojawiło się dopiero w roku 1985. Po przemianie ustrojowej branża miała więc wiele do nadrobienia. W latach 90. na świecie przyjął się sposób tworzenia gier obowiązujący do dziś – oparty na wysokich budżetach i realizacji projektów przez pokaźne zespoły specjalistów. Tymczasem w Polsce gry pisało się jak książki – w pojedynkę. Nie bez znaczenia był również brak ustawy o prawach autorskich (błędnie nazywanej „ustawą antypiracką”), którą uchwalono dopiero w roku 1994. Mimo opóźnionego startu, przez lata stopniowo doganialiśmy zachodnie trendy i dziś nie tylko możemy mówić o tym, że polskie gry osiągnęły światowy poziom – wielu krytyków i graczy chwali naszych twórców za oryginalne pomysły i nieszablonowe podejście. Ekranizacja opowiadań Andrzeja Sapkowskiego traktujących o przygodach Geralta z Rivii nie została zbyt ciepło przyjęta. Zdaniem fanów i krytyków problemem filmu nie była nawet uboga realizacja, lecz odarcie historii wiedźmina ze wszystkich atutów, które posiada książkowy pierwowzór. Nawet dobra kreacja głównego bohatera, zagranego przez Michała Żebrowskiego, nie uratowała filmu przed klęską, a z 19 mln złotych budżetu zwróciła się zaledwie połowa. Toteż od 2002 roku, gdy pojawiły się w sieci pierwsze plotki na temat rozpoczęcia przez studio CD Projekt RED produkcji gry komputerowej typu cRPG (Computer Role Playing Game) z Geraltem w roli głównej, aż do dnia premiery w 2007 roku oczekiwania miłośników sagi Sapkowskiego wciąż rosły. Tworzona przez cztery lata, była wówczas najdroższą polską grą w historii, a jej budżet zamknął się w granicach 22 mln złotych. Gdy ujrzała światło dzienne, okazało się, że twórcom nie tylko udało się znakomicie oddać specyficzny klimat książkowego świata – zaoferowali graczom rozbudowany, dojrzały i wciągający tytuł. Bardzo różny od zachodnich hitów, które często przypominają kolorowe wydmuszki – zachwycają stroną wizualną, lecz pozostawiają niedosyt pod względem treści. „Wiedźmin”, noszący na Zachodzie tytuł „The Witcher”, osiągnął pokaźny jak na ówczesne polskie warunki i oczekiwania sukces sprzedażowy. Otworzyło to drogę do stworzenia kontynuacji, której premierę zaplanowano na 17 maja 2011. Dziś można powiedzieć, że było to jedno z największych tego typu wydarzeń w historii elektronicznej rozrywki w Polsce. CD Projekt RED postawiło sobie za cel, by „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów”, którego budżet wynosił ponad 30 mln złotych, zachował wszystkie cechy, za które chwalono część pierwszą, jednocześnie intensyfikując akcję i zachwycając oprawą audiowizualną. W dużej mierze założenia te zostały spełnione i choć nie ustrzeżono się niewielkich niedociągnięć, zarówno gracze jak i krytycy byli zachwyceni. – „Wiedźmin 2” daje wrażenie obcowania z dziełem bogatym, wielopoziomowym i złożonym, pełnym najdrobniejszych szczegółów, które czekają na odkrycie – pisał dziennikarz z zachodniego serwisu Gametrailers. – Cztery lata pracy i własny, szyty na miarę silnik naprawdę robią różnicę. Grę chwali się również za wiele elementów, które są atutami samego świata wykreowanego przez Sapkowskiego – od charakterystycznej nomenklatury, poprzez liczne detale nawiązujące do kultury słowiańskiej, na odważnej erotyce kończąc. Twórcy nie bali się bowiem wykreować obu części „Wiedźmina” na gry przeznaczone dla dorosłego odbiorcy. Sprytnie wykorzystano to w krajowej kampanii marketingowej, podczas której jedna z głównych bohaterek, czarodziejka Triss Merigold pojawiła się roznegliżowana na łamach „Playboya”. Krzysztof Gonciarz – publicysta, autor poświęconej tematyce gier wideo książki „Wybuchające Beczki” – podkreśla jednak, że na pozytywny odbiór gry wpłynęła przede wszystkim jakość jej wykonania: „Wiedźmin 2” był po pierwsze świetną grą, a dopiero po drugie świetną adaptacją książki. Dla dobrych gier materiał źródłowy jest ważny, ale nie tak ważny jak zdolny zespół developerów i znakomici projektanci. W przypadku „Wiedźmina” mamy pewnego rodzaju równowagę – świetna książka i świetny zespół developerski. Wiedźmin Geralt z polskim godłem w tle pojawił się na okładce „Przekroju”, choć nie miało to już nic wspólnego z reklamą gry. Inicjatorem tego posunięcia był

Olaf Szewczyk – dziennikarz i publicysta, szef działu naukowego wspomnianego tygodnika, a także współtwórca i opiekun bloga „Jawne Sny”, poświęconego głębszemu spojrzeniu na zjawisko gier wideo. Z punktu widzenia wizerunku gier w mediach masowych, było to bezprecedensowe wydarzenie. – Gdy pismo o takiej tradycji winduje grę komputerową do rangi wydarzenia tygodnia, to ma to swoją wagę – komentuje Szewczyk. – Wciąż jesteśmy przecież na etapie przekonywania opinii publicznej, że gry to pełnoprawna dziedzina kultury, a dla wielu dorosłych pasja, której nie mają powodu się wstydzić. Jednak prawdziwy przełom nastąpił w momencie, gdy pod koniec maja Barack Obama gościł w Polsce. Premier Donald Tusk ofiarował mu bowiem dość postępowe prezenty. Poza wiecznym piórem, amerykański prezydent otrzymał iPada 2 z wgranymi filmami, wśród których znalazły się produkcje Tomasza Bagińskiego oraz głośne „Miasto Ruin”, czyli cyfrowa rekonstrukcja stolicy zbombardowanej w trakcie Powstania Warszawskiego, kolekcję książek Andrzeja Sapkowskiego, a także... „Wiedźmina 2” w edycji kolekcjonerskiej. Wydarzenie to idealnie ilustruje wzrost znaczenia gier wideo w kulturze oraz wartość naszych produkcji na rynki międzynarodowym. W momencie, gdy Polacy narzekają, jak niewiele mamy do zaoferowania światowi zachodniemu, polski produkt reprezentujący najprężniej rozwijającą się gałąź branży rozrywkowej odniósł na tyle duży sukces, że kancelaria premiera postanowiła podarować go prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Olaf Szewczyk nie ma wątpliwości, że byliśmy świadkami przełomowego wydarzenia: To był fantastyczny ruch. Polska, kojarzona w świecie z furmankami, bigosem, wódką i cierpiętnictwem, zaprezentowała się jako lider nowoczesnych technologii, ważny gracz w dominującej dziś dziedzinie showbiznesu. Pisały o tym prezencie z uznaniem media całego globu. Sądzę, że gest Donalda Tuska miał także olbrzymie znaczenie dla recepcji gier w Polsce, choć docenimy to najpewniej dopiero z perspektywy czasu. Podobnego zdania na temat znaczenia dla branży elektronicznej w Polsce wydarzeń związanych z premierą produkcji CD Projekt RED jest Krzysztof Gonciarz: Polskie gry wykonują dla branży ogromną pracę wizerunkową – możemy się zastanawiać, na ile sprzedaż „Wiedźmina 2” spełniła oczekiwania, jak dobrą był grą, i tak dalej, ale za to, co działo się wokół gier w okolicy jego premiery, wszyscy powinni być CD Projektowi ogromnie wdzięczni. Gonciarz zauważa również, że w naszym kraju wzrasta zainteresowanie tym typem rozrywki: Nigdy nie było w Polsce tak głośno o grach jak wtedy! Oprócz wiedźminowego szaleństwa odbył się koncert muzyki z „Final Fantasy” w ramach festiwalu muzyki filmowej w Krakowie, gry stały się bardziej widoczne na festiwalu komiksu w Łodzi, a polskie knajpy zaczęły organizować imprezy barcraftowe (wspólne oglądanie meczów w „StarCrafta II” – przyp. red.). Ten rok to dla gier w Polsce ogromny krok do przodu. W niespełna pół roku od daty premiery „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów” sprzedał się w liczbie miliona egzemplarzy. Biały Wilk nie tylko spłacił swój budżet, lecz również zaczął zarabiać na poczet przyszłych projektów. Jest to wynik imponujący zważywszy na to, że dotyczy gry wydanej jak na razie tylko na komputery osobiste, które jako platformy do grania na Zachodzie od dawna sukcesywnie ustępują miejsca konsolom. Co ciekawe, druga część przygód Geralta nie jest najlepiej sprzedającą się polską grą 2011 roku! W kategorii pozycji wysokobudżetowych prym wiedzie bowiem „Dead Island” stworzony przez wrocławskie studio Techland. Twórcy znad Odry znakomicie opanowali sztukę odpowiedniego ujmowania motywów nadających się na gry wideo, dzięki czemu dziś możemy być dumni, że za sprawą dwóch pierwszych części serii „Call of Juarez” jedne z najlepszych wirtualnych westernów w historii branży elektronicznej rozrywki powstały w Polsce. Wzięli również na warsztat nieśmiertelny motyw zombie, przeżywający ostatnio zwiększone zainteresowanie ze względu na świetne komiks i serial „The Walking Dead”. O „Dead Island”, łączącym elementy cRPG z gatunkiem survival horror, zrobiło się na świecie głośno już w momencie opublikowania zwiastuna, który był na tyle dobry, że na Festiwalu Reklamy w Cannes został wyróżniony Złotym Lwem. Gra miała swoją premierę 6 września i cieszyła się tak dużym powodzeniem, że do końca miesiąca do sklepów na całym świecie trafiły 2 mln egzemplarzy w wersji przeznaczonej na PC oraz konsole PlayStation 3 i Xbox 360. Zważając na niesłabnącą popularność tego tytułu, możemy podejrzewać, że dwa miliony graczy chwyciło za ostre narzędzia i zajmuje się walką o przetrwanie na opanowanej przez żywe trupy wyspie. Tym samym „Dead Island” nie tylko pokrył 40 mln złotych, lecz przynosi firmie zyski. Pomimo pokaźnych liczb przywodzących na myśl zachodnie hiperprodukcje, polskich twórców cechuje jednak charakterystyczne podejście do swoich projektów. Błażej Krakowiak – international brand manager Techlandu – zapytany o wydarzenia, które podczas tworzenia gry zapadły ekipie w pamięć, przytoczył ciekawą anegdotę: Jednym z nieco przerażających dowodów na pasję i zaangażowanie developerów w projekt, jest niefortunna przygoda producenta Adriana Ciszewskiego podczas jednej z sesji motion capture, która miała akurat miejsce we Frankfurcie nad Menem. Adrian nie był zadowolony z prezentowanych przez aktora upadków, więc sam zademonstrował dramatyczną „animację” i przypłacił to złamaniem nogi.

Możemy mieć nadzieję, że za 10 lat nikt nie stwierdzi, że w Polsce w 2011 roku nie było internetu i korzystaliśmy z komputerów o procesorach 8-bitowych

www.hiro.pl

techno 41


Choć gra „Dead Island” nie trafiła na okładki polskich periodyków głównego nurtu, jej popularność na świecie oznacza jedno – pieniądze napływające do Polski z zagranicy w tak nieprzychylnych czasach kryzysu. Stworzona przez warszawskie studio People Can Fly pierwszoosobowa strzelanina „Bulletstorm”, choć nie przyniosła zysków na miarę oczekiwań twórców, została bardzo ciepło przyjęta przez krytyków. Zaskoczeniem okazała się być premiera osadzonego w cyberpunkowych klimatach „Hard Reset”, którego kampania reklamowa polegała na tym, że jej z założenia nie było. Nie przeszkodziło to grze zebrać dobrych ocen, a sprzedaż, która odbywa się w dużej mierze na cyfrowej platformie Steam, jest zadowalająca. Sukcesy na arenie międzynarodowej odnoszą też nasi rodzimi twórcy niezależni, którzy nie dysponują wielkimi budżetami – gra społecznościowa „Pirates Saga”, stworzona przez małe studio Can’t Stop Games, już zdobyła 2 mln użytkowników, a liczba ta wciąż rośnie, ponieważ tytuł został wprowadzony na rynek chiński. Tworzymy również gry bezpośrednio nawiązujące do polskiej kultury. Niedawno swoją premierę miał długo oczekiwany „Afterfall: Insanity”, dziejący się na terenie postapokaliptycznej Rzeczpospolitej, zaś w fazie produkcji znajduje się strategia „Uprising 44”, poświęcona wydarzeniom Powstania Warszawskiego. Pierwsza z nich jak na razie nie odnosi spodziewanego sukcesu i nie pomogła nawet oryginalna forma reklamy – polegająca na zapewnieniu, że gra będzie kosztować dolara, jeśli tylko zbierze się 10 mln przedpremierowych zamówień. – Na kluczowych rynkach gier wideo na świecie Polska nie jest „cool”, więc akcentowanie polskości w tworzonych przez nas produkcjach jest ryzykowne, ale zarazem bardzo szczytne – komentuje Krzysztof Gonciarz. I dodaje: Myślę, że twórcy „Afterfalla” bardziej sobie zaszkodzili niż pomogli, decydując się na wybitnie polską otoczkę swego postapokaliptycznego świata, oczywiście jeśli mówimy o komercyjnym aspekcie przedsięwzięcia. Wszelako należy pamiętać, że zachodniego odbiorcę interesuje przede wszystkim grywalność danego tytułu. „Wiedźmin” oparty jest na książce przepełnionej słowiańskim folklorem, ale choć świat wykreowany przez Sapkowskiego przypomina nasz rodzimy, zawiera też elementy, które powodują, że znakomicie nadaje się do eksploracji w komputerowej grze fabularnej. Gonciarz podkreśla, że kraj pochodzenia twórców ma dla graczy jeszcze mniejsze znaczenie niż narodowe akcenty w fabule: Warto zauważyć, że to, co dla nas jest wyraźnie zaakcentowanym zbiorem polskich hitów tego roku, dla zachodniego odbiorcy jest po prostu pewnym zbiorem gier. W branży gier wideo rzadko kładzie się nacisk na kraj pochodzenia developerów. Czy amerykański odbiorca wie, że gra „Heroes VI” powstała na Węgrzech, a „Bulletstorm” w Polsce? Nie − wie, że jedną wydaje Ubisoft, a drugą Electronic Arts.

Ciekawa historia ilustrująca postrzeganie polskiej branży za granicą wynikła podczas produkcji „Bulletstorma”. Gra tworzona była przy pomocy zachodniego kapitału, a amerykańska pani producent Tanya Jessen, zapytana podczas jednego z wywiadów o rzekome podobieństwa rozgrywki do jednego z klasycznych tytułów, odpowiedziała: Ludzie często się nas pytają, czy „Duke Nukem” był inspiracją. Co jest w tym śmieszne, to fakt, że Adrian Chmielarz dorastał w Polsce i nie miał komputera, by grać w tę grę, więc nie wiedział nic o „Duke Nukem”. Jest to oczywiście nieprawda – tytuł ukazał się w 1996 roku, a pierwsza produkcja, przy której pracował Chmielarz, ukazała się w roku 1993. Polski twórca dowcipnie skomentował całe zajście na swoim Twitterze: Miałem już wtedy komputer, niestety nie grałem w gry, bo byłem zajęty walką z niedźwiedziami polarnymi. Możemy mieć jednak nadzieję, że za 10 lat nikt nie stwierdzi, iż w Polsce w 2011 roku nie było internetu i korzystaliśmy z komputerów o procesorach 8-bitowych. Polski przemysł elektronicznej rozrywki dynamicznie się rozwija, a w skali globalnej możemy już mówić o przedsięwzięciach większych niż w naszej branży filmowej. Okazuje się bowiem, że jedynym polskim filmem droższym od „Dead Island” był „Quo Vadis”, którego budżet wynosił ponad 70 mln złotych. Dla porównania „1920. Bitwa Warszawska” w 3D, o której bardzo dużo mówiło się w mediach, kosztowała 27 mln złotych. Nie oszukujmy się również: w naszym kraju przychód z produkcji o takiej tematyce pochodzi w dużej mierze z wycieczek szkolnych, idących do kina w ramach zajęć. Tymczasem polskie gry wideo można znaleźć w sklepach na całym świecie.

Przed nami jeszcze długa droga, lecz rok 2011 pokazał, że nasze produkcje liczą się na świecie. Zainteresowanie tematem wzrasta na terenie kraju, a polscy gracze chętnie pogłębiają wiedzę związaną ze swoim hobby, o czym świadczy duża popularność wydanej w czerwcu książki „Wybuchające Beczki”. Przyszły rok również zapowiada się optymistycznie. Polacy nie próżnują: na platformie Xbox 360 ujrzymy konsolową wersję „Wiedźmina 2”, Techland pracuje nad kolejną częścią „Call of Juarez”, a City Interactive zbliża się do finiszu prac nad drugą częścią popularnej na Zachodzie strzelaniny „Sniper: Ghost Warrior”. Krzysztof Gonciarz podkreśla jednak, że wielomilionowe budżety nie są jedyną ścieżką do sukcesu: Bardzo podziwiam to, co udało się w tym roku osiągnąć firmie 11bit studios z ich „Anomaly: Warzone Earth” – jest to gra niezależna, ale stworzona przecież przez zespół, który od lat tworzy „duże” produkcje i doskonale wie, jakimi prawami rządzi się ta branża. Początkujący developerzy zbyt często idą w stronę produkcji wysokobudżetowych, zapominając że w obecnym kształcie rynku jest wiele innych dróg rozwoju. Najbardziej chciałbym zobaczyć więcej polskich gier na platformach cyfrowych, czyli Xbox Live Arcade, PlayStation Store i Steam – dla młodego developera to znakomity sposób na wybicie się, przy jednoczesnym zachowaniu kontroli nad produktem i możliwości realizowania własnej wizji. Jedno jest pewne – zbliżamy się do momentu, w którym Polska zacznie być wreszcie kojarzona z postępem technologicznym i najdynamiczniej rozwijającą się gałęzią przemysłu rozrywkowego. Co jest z pewnością bardziej do przodu niż chaty kurpiowskie, oscypek czy film o Lechu Wałęsie.



kate bush

śnieżne szaleństwa tekst | mateusz jędras

Przy okazji pierwszego od sześciu lat nowego albumu „Hiro” przypomina, dlaczego wciąż słuchamy Kate Bush i jej klonów. Podstawowym mechanizmem odbioru muzyki rozrywkowej jest porządkowanie obczajanych piosenek według typów wokalistów. Nie ma łatwiejszej aktywności kulturowej niż słuchanie płyt po wokalach – jako że śpiew, oprócz ładunku melodycznego, który zresztą przedstawia jaśniej niż jakikolwiek inny instrument (nie licząc może gitary), jest też nośnikiem tekstu, a to właśnie aspekt oralny utworu wydaje się najbliższy naszym sercom, jakkolwiek nieprzyzwoicie to brzmi. Instrumenty, nawet jeśli spełniają równoprawną funkcję kompozycyjną, spadają na drugą pozycję. Powodów jest kilka. Masowy odbiorca lubi się utożsamiać, ale miewa problemy z odnoszeniem abstrakcyjnych sekwencji nut do swojego życia codziennego. Tymczasem tekst zawsze opowiada jakąś historię w znanym mu – mniej lub bardziej – języku, wychodząc naprzeciw jego zagubieniu. Masowy odbiorca czuje, że muzyka wpływa na jego emocje, ale lubi też znać taką odczuwaną zmianę psychologiczną, mieć ją do czego odnieść. Kiedy jeszcze mieszkałem u rodziców, zamęczałem ich rozmaitymi rzeczami, ale najciekawszą reakcję dało się zaobserwować w przypadku popularnego niegdyś zespołu Mogwai. Nie wszyscy muszą to wiedzieć – ich ostatnie wydawnictwa raczej nie przysporzyły im nowych fanów – ale Mogwai to grupa szkotów lubujących się w rozwlekłych, post-rockowych bombach emocjonalnych. Spełniają one jednak swoją funkcję tylko wtedy, kiedy odbiorcy chce się posiedzieć kilka minut i przebrnąć z uwagą przez cały utwór. Jak nietrudno się było domyślić, moi rodzice – raczej nie obcujący z muzyką poza samochodowym mikrokosmosem RMF FM i żelazną klasyką rocka podczas niedzielnych po-

44 muza

pasów – preferowali tylko nieliczne kawałki Mogwai. Pomyślicie, że wykazali się intuicją, w końcu nie jest to jakiś super ciekawy zespół. Otóż niekoniecznie – badania wykazały, że jedyne ich numery, o których badani chcieli powiedzieć cokolwiek, były numerami z wokalami. Ekspertyza Marka i Joli potwierdzała się w każdym kolejnym przypadku – instrumentalne wersje znanych z radia hitów okazały się średnio interesujące w porównaniu z ich kompletnymi wersjami. Co więcej, oprócz jako tako wykrywalnego nastroju i rytmu, do którego można było dopasować ruchy ciała, instrumentale nie wydawały się dostarczać uczestnikom eksperymentu żadnych innych jakości, które mogliby wyrazić językiem potocznym. Poza muzyką taneczną ciężko spotkać piosenki radzące sobie bez wokalu. Sukces Kate Bush wynikał z tego prostego uwarunkowania. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów w historii nie znalazł się w panteonie przez przypadek. Lekko nawiedzony, niewinny, arthouse’owy, a przy tym całkowicie przystępny sopran o mlecznym timbrze z wbudowanym pogłosem lokuje naszą ulubienicę na mapie wokalnych archetypów gdzieś pomiędzy zestandaryzowanymi lamentami Tori Amos, zaangażowanymi melizmatami Patti Smith, a pierwszym prawdziwym cyborgiem świata popu, Britney Spears. Nawet Joni Mitchell świeci gdzieś obok, ale to bardziej inspiracja niż abstrakcyjny analogon. Jeśli dodamy do

foto | materiaŁy promocyjne

tego talent kompozytorski, czerpiący garściami z co mroczniejszych wycieczek Genesis i jaśniejszych pasaży Floydów, mamy całkiem solidny ogląd na bigger picture miejsca Kate historii kobiecej muzyki rozrywkowej. Mimo wielu lat „estradowej” aktywności, nie nagrała wielu albumów, tym bardziej, że piętnastoletni cykl w miarę regularnego wydawania przerwała po premierze „The Red Shoes” – swojej najbardziej krytykowanej i uznawanej za najsłabszą płyty. Powrót nastąpił z „Aerial”, stonowanym dziełkiem z 2005. Najnowsze wydawnictwo to „50 Words For Snow” – zestaw rozbudowanych, kameralnych ballad z progresywnym rozmachem na bazie minimalnych (momentami minimalistycznych, por. Nyman) faktur. Będąca w skrajnie art-rockowym nastroju artystka porusza tu takie tematy jak yeti, romans z bałwanem czy słowa opisujące śnieg w różnych językach, jak zwykle wbrew zdrowemu rozsądkowi pozostając w relatywnie bezpiecznych dla odbiorcy schematach muzyki popularnej. Niech was nie zmyli jej dziwność (Bush zawsze była dziwna): to śliczne piosenki, tylko może ciut mniej przystępne. Bardziej poruszamy się w granicach wytyczonych przez „Houdini” i „Aerial”, choć mówić o granicach w przypadku tej pani to jak mówić o operatorze gęstości kwantowej językiem Franciszka Smudy. Na „50 Words For Snow” udzielają się takie nazwiska jak Elton John i Stephen Fry, a swoją gotowość do przyszłej kolaboracji zgłosił ostatnio Big Boi (tak, ten Big Boi). To nic niespotykanego w uniwersum naszej bohaterki – ekstrawagancja i rozbuchane ambicje balansujące na granicy pretensjonalności to coś, co dodaje pewnie do mleka na śniadanie. Od Robyn po Izę Lach, przez Florence Welch i wspomnianą już Tori Amos – wszystkie piosenkarki ocierające się o kategorię „dziwności” mają jej za co dziękować.

www.hiro.pl



wojciech smarzowski

filmy o czymś tekst | małgorzata halber

foto | jacek drygała

Miłość, granaty, upadek, walka dobra ze złem − Wojciech Smarzowski opowiada o „Róży” i o tym, kiedy warto wyciągać kamerę z samochodu... Dlaczego sam nie napisałeś scenariusza romansu? Określenie gatunku to sprawa dystrybutora. Ja lubię pracować na styku kina i teatru oraz na styku gatunków. Nie wiem w związku z tym, czy „Róża” to romans, melodramat, western czy jeszcze coś innego. Zawsze chciałem zrobić film o miłości, ale nie wiem, dlaczego sam nie napisałem sobie scenariusza. Może wstydzę się mówić o uczuciach. A może potrzebowałem bodźca i inspiracji z zewnątrz. Jest jeszcze kwestia roli przypadku w kinie i być może to był przypadek. Czyli nie jest tak, że z łatwością jesteś w stanie napisać o czymś bezlitosnym albo obrazoburczym, a masz problem z historię miłosną? Nie wiem, nie myślałem o tym. Może się starzeję i postanowiłem o miłości. Czy miałeś założenie, jak ma wyglądać ta historia miłosna, którą chciałeś nakręcić? Zakładałeś z góry, że bohaterowie muszą być po przejściach? Jestem na jakimś etapie swojego życia i myślę, o czym chciałbym zrobić film. Na przykład urodziły mi się dzieci i zacząłem się zastanawiać nad tym, czym jest dobro, czym jest zło, myślałem też nad tym, w co mógłbym moje dzieci wyposażyć, żeby ich nie zjadł świat, żeby potrafiły się obronić. No i wyszło mi, że oprócz języka angielskiego to przede wszystkim w granaty, broń palną, kastety, karate, kung-fu, bejsbole i siekiery. I wtedy zrobiłem „Dom Zły”. Potem pomyślałem, że dla równowagi muszę zrobić film o miłości. Stało się tak, że trafił do mnie scenariusz „Róży”. To spytam cię jako widz – jak to się stało, że wyszedł ci film o wojnie? To było wpisane w zabawę, od razu zawarte w tym tekście. Miłość i ta wojna. Jak przygotowywałeś się do kręcenia „Róży”? Oczywiście swoją lekcję historyczną musiałem odrobić, ale głównie inspirowałem się fotografiami. Jest tu też duży ładunek mojego wyobrażenia o wojnie, który został mi w głowie z oglądania innych filmów wojennych. Przede wszystkim jednak to jest dla mnie historia o ludziach, rozgrywająca się w bardzo konkretnym momencie. Ale wiesz, że znowu tak wyszło, że tym filmem się z czymś rozliczasz? Film musi mieć kontekst. Moją bazą warsztatową jest realizm i może dlatego te filmy wychodzą takie rozliczeniowe. Ale jak zaczynałem pracę nad „Różą”, to przede wszystkim zobaczyłem dwie postacie, które są duchami, wrakami. Z tego punktu zacząłem budować historię o tym, jak się odnaleźli w tym potwornym świecie. Mam wrażenie, że w „Weselu” rozliczałeś się z polską mentalnością, w „Domu Złym” z PRL-em, w „Róży” zaś z okrucieństwem wojny i z tym, że wcale się nie skończyła, kiedy Niemcy przegrali. Czy gdy oglądasz swoje filmy już zmontowane, to widzisz, że oprócz historii udało ci się przemycić również jakąś swoją tezę? Interesowało mnie zrobienie filmu o kobiecie jako zdobyczy wojennej i na ten aspekt kładłem nacisk. Porównawczo obejrzałem „Kobietę w Berlinie”, czytałem wojenne wspomnienia Ślązaczek, Mazurek, dowiedziałem się, jak te kobiety były traktowane. Teraz ludzie oglądają „Różę” i słyszę od nich, jak to działa. A działa emocjonalnie, czyli dobrze.

46 film

Dlaczego spodobało ci się to, że oni obydwoje są wrakami? Nie, żadnych odniesień do mojego życia (śmiech). Po prostu wydało mi się to ciekawe. A dlaczego kiedyś czytywałeś czasopismo „Detektyw”? Dla inspiracji. To jest kopalnia pomysłów ze świata, którego tak naprawdę nie znam. Poza tym sporo jest dobrych filmów z kiepskiej literatury, a kiedy mierzysz się z dobrą, to film z reguły przegrywa. Być może rozwiązaniem ekranizacji dobrej literatury jest robienie wariacji na temat, ja przynajmniej dzisiaj tak myślę. Skąd się bierze zło? Kapuściński napisał, że „jeden cham potrafi zepsuć kulturalną imprezę, ale jeden kulturalny człowiek nie naprawi imprezy chamów”. Zło jest dużo bardziej destrukcyjne niż dobro. Być może dlatego, że dobro zużywa całą energię na walkę ze złem, nie wiem... Czy właśnie przeciwko temu jednemu chamowi chcesz robić filmy? Robię filmy o tym, co mnie boli. Ale to tylko jeden z powodów. Film ma parę warstw, na które składają się różne elementy. W tych elementach staram się wyrazić siebie. A wracając do zła, nie ma nic odkrywczego w stwierdzeniu, że jest o wiele bardziej interesujące dla filmu niż dobro. Ale dlaczego dla ciebie jest bardziej interesujące? Wyrobiłeś sobie już markę – ludzie chętnie pójdą na twój film i jednocześnie wiedzą, że potem sobie z rodziną przy niedzielnym rosole tak po prostu nie pogadają. Dlaczego bierzesz stale na warsztat ciemną stronę mocy? Jestem – jak chyba każdy – ani dobry, ani zły. Bohaterowie moich filmów w moim mniemaniu też tacy są. Jest we mnie obawa, że ta ciemna strona może zdominować jasną i może dlatego robię takie filmy. Ale to jest raczej pytanie do psychiatry. Twoje filmy są bardzo intensywne − ile procent tekstu ostatecznie wyrzucasz? Zależy na jakim etapie. Kiedy piszę scenariusz, to początkowo dialogi są literackie – po to, żebym pamiętał, o co mi właściwie chodziło. Po pierwszej selekcji robią się bardziej potoczyste i zwarte, wtedy też różnicuję je, dopasowuję do konkretnych postaci. Kolejny etap to złapanie dystansu, a później jeszcze próby z aktorami, które pokazują, że część rzeczy można zagrać, nie trzeba ich nazywać. Na planie okazuje się, że można wyrzucić kolejne. I jeszcze sporo wyrzucam w montażu. Robienie filmu to jest proces. Kiedy piszę i mam kwestię na dwie linijki, to zrobię wszystko, by zajęła jedną, a później – żeby zastąpić ją jednym słowem. Nie zawsze się udaje, ale trudno. To samo dotyczy didaskaliów, moje scenariusze są gęste, staram się nie bić piany i zostawiać tylko te zdania, które coś znaczą. Nie dlatego, żeby się ścigać w jakimś konkursie literackim, tylko dlatego, że taka praca zmusza mnie do przemyślenia, co jest naprawdę ważne. Chcę, aby wszystkie zapisane słowa czemuś służyły, a potem kiedy idę z tekstem do aktorów, i tak sporo zmieniam, głównie skracam. Jednak zanim odważę się komuś pokozać scenariusz, to on już jest przemyślany zarówno pod kątem dialogów, jak i didaskaliów. www.hiro.pl


Mówisz, że nie interesują cię historie naskórkowe, film musi mieć wiele warstw. Czy wiesz z góry, jakie będą te głębsze warstwy, czy one się ujawniają właśnie w trakcie procesu? Trzy muszą być na starcie, żeby uzasadnić wyjęcie kamery z samochodu. Opowieść o bohaterach, akcja pierwszoplanowa, czyli kto z kim, kogo i dlaczego zabił – to pierwsza warstwa. Tło, kontekst – to druga. I trzecia, najważniejsza – ta, która mówi, o czym naprawdę jest film. Później dochodzą pozostałe, które wynikają ze zderzenia z aktorami, współpracownikami i ekipą. Trzeba pamiętać, że film to praca zbiorowa, a na ostateczny efekt pracuje wiele osób. Mógłbyś w takim razie powiedzieć, o czym dla ciebie są konkretnie twoje filmy (nie pytam o „Małżowinę”). O czym jest są według Wojtka Smarzowskiego filmy Wojtka Smarzowskiego? „Wesele” jest o miłości do pieniądza. „Dom Zły” jest o tym, że człowiek nie jest ani dobry, ani zły, ale zło jest zawsze na wyciągnięcie ręki. „Róża” jest o miłości na gruzach i o kobiecie jako zdobyczy wojennej. „Drogówka” i „Anioł”, jeżeli powstaną, będą kolejno o korupcji i o nałogu. No właśnie, od dłuższego czasu mówisz o tych dwóch projektach – o „Drogówce” i o ekranizacji książki Pilcha ... Długo w sobie noszę temat, zanim się w końcu wykluje, sporo czasu zajmuje mi też samo pisanie. „Anioł” będzie o tym, że niezależnie od tego, czy się chleje dwunastoletnią whisky czy wino za 3,20 to koniec jest ten sam – obszczane parzenice, padaczka alkoholowa i ciąg odwyków. Chcę z tego zrobić opowieść-worek, w której będzie dużo różnych historii, niekoniecznie tylko tych, które są w książce. To znaczy, że bedziemy musieli długo czekać? Robisz długie przerwy między filmami... Dlatego, żeby trochę te przerwy między filmami skrócić, zrobiłem „Różę” – film na podstawie nie mojego scenariusza. Lata lecą, zacząłem już zadawać sobie pytanie: ile jeszcze mogę nakręcić filmów...? A właściwie dlaczego zacząłeś te filmy kręcić? Z jaką motywacją poszedłeś na wydział operatorski? Ja na studia szedłem dlatego, żeby nie iść do wojska. Ale poza wszystkim nic mnie jakoś specjalnie nie interesowało w życiu, więc poszedłem na filmoznawstwo, bo tam nic nie trzeba umieć. Ale już wtedy postanowiłem pójść na wydział operatorski, bo tam było łatwiej się dostać niż na reżyserię, bo koledzy, bo nie

www.hiro.pl

miałem pomysłu na siebie, bo szukałem. A szkole filmowej wiedziałem już, że chcę być reżyserem, a nie autorem zdjęć. Napisałem „Małżowinę”, ale jeszcze długo po szkole pracowałem jako wynajmowany operator. Wszystko to bardzo długo trwało, moment był taki, że ciężko było zadebiutować, więc najpierw robiłem wideoklipy, potem teatry telewizji, pojawiły się nagrody i wreszcie przestałem być anonimowy dla decydentów. Zrobiłem „Wesele”. Ale podobno miałeś taki moment, że zwątpiłeś, stwierdziłeś, że będziesz kładł glazurę na Zachodzie. WS : Z tą glazurą to bujda, ale nawet teraz wiem, że nie muszę robić filmów za wszelką cenę. Że jest parę dyscyplin, w których jeszcze mógłbym się spełnić. Ale wtedy wynikało to z takiej sytuacji, że trzeba się było z czegoś utrzymać, zdobyć pieniądze na wynajęcie mieszkania w Warszawie. Fizycznie zasuwałem, ale dla głowy to były wakacje. Kończyłem pracę o konkretnej godzinie, a potem miałem czas na wszystko. Teraz kiedy piszę scenariusz, a wciąż piszę, to przez 24 godziny na dobę nie mogę wyłączyć głowy. Dopóki nie skończę, nie zamknę wersji, to jestem więźniem tego scenariusza... Lubię to, ale przerwy dobrze robią. Od razu zakładałeś, że będziesz robił kino autorskie, że będziesz realizował własne scenariusze? Już w szkole filmowej na wydziale operatorskim wiedziałem, że cieżko mi będzie dogadać się z innym reżyserem. To częściowo wynikało z mojego charakteru: umiem rozmawiać z ludźmi, ale zrozumiałem, że jeżeli chodzi o scenariusz, wybór aktorów i montaż, to muszę mieć ostatnie słowo. Muszę mieć kontrolę nad filmem. Dzisiaj też myślę, że „Róża” zostanie wyjątkiem. Chociaż cały czas dostaję różne scenariusze, to... Nie chciałbym wartościować, więc powiem, że w moich rękach nie byłoby z nich dobrych filmów. Czy masz w głowie listę tematów? Rzeczy, o których chciałbyś zrobić filmy? Mam. Ale ona wciąż się zmienia, bo ja się zmieniam. Dzisiaj wiem, o czym ma być „Drogówka”. Wiem też, o czym ma być „Anioł”, chciałbym zrobić „Klarę” na podstawie książki Izy Kuny, film o Wołyniu – o bandach UPA, ale to już zbyt odległe plany, żebym mógł powiedzieć, o czym te filmy będą naprawdę. Bo nie wiem, kim ja będę za parę lat, gdzie będę i co będzie mnie wtedy zajmowało. Obawiam się, że i tak wyjdzie ci film o zniszczeniu i różnych jego aspektach. Tak (śmiech).

megahiro plus 25


śmierć CD

zero-jedynkowa histeria czasu tekst | łukasz konatowicz

ilustracja | małgorzata Dumin

każde pokolenie ma swój nośnik muzyki. kolejne epoki w kulturze znaczyły tak niepojęte wynalazki jak stalowa, szafirowa lub diamentowa igła, następnie głowica magnetofonowa, wreszcie laser optyczny. który z nich przetrwa, a który przeminie? Jeśli urodziliście się w drugiej połowie lat 80., być może zrozumiecie, co przeżywam. Mam 24 lata i czuję się jak dziad, rozmawiając o płytach z niewiele młodszymi ludźmi. O płytach CD. Widzicie, w przeciwieństwie do wielu kolegów nie załapałem się na kasety. Nie rzuciłem się też od razu na mp3 – trudno zaufać czemuś, co nie ma zapachu. Kompakty stanowiły dla mnie po prostu domyślny nośnik muzyki, ten jeden, z którego korzystałem. To ten format ukształtował moje wyobrażenie o albumie muzycznym, który musi trwać do 80 minut (o ile jest jednopłytowy) i nie jest podzielony na dwie połowy czy strony. Wokół CD kręciła się duża część życia kolekcjonera – zakupy nowych półek, wizyty w komisie w celu sprzedania tych pozycji, których się już nie słuchało (żeby zebrać fundusze na nowe). I discmany. Mało poręczne, przerywające granie przy lekkich wstrząsach, z laserami, które ciągle się brudziły. Ja ze swoim odtwarzaczem, oraz – co wydaje się teraz absurdalne – całym zestawem płyt, chodziłem wszędzie... Kiedy przed kilkoma laty sprzedawca w sklepie ze sprzętem elektronicznym powiedział mi, że discmanów już nie będzie na stanie, zrozumiałem, że coś się kończy. Jakiś czas temu zauważyłem, że wielu znajomych, którzy zbierają płyty od lat, wyprzedaje swoje kolekcje albo duże ich części. Przeprowadziłem zatem śledztwo w środowisku muzycznych redaktorów, żeby dowiedzieć się, co doprowadziło ich do wystawiania na Allegro tak, zdawałoby się, ważnych w ich życiu obiektów. Faktycznie, zdawałoby się. Moi koledzy (urodzeni między ’83 a ’88 rokiem) okazują się dużo mniej sentymentalni ode mnie. Czemu pozbywają się kompaktów? – Cedeki nie mieszczą mi się w mieszkaniu, a będą mi się nie mieściły jeszcze bardziej, bo prędzej czy później zamieszkam z dziewczyną – mówi Piotr Kowalczyk, dziennikarz muzyczny, autor bloga Pop Jukebox. – Tracę cierpliwość w obchodzeniu się z kilogramami obrastającego kurzem plastiku. Patryk Mrozek z Porcys szykuje się do przeprowadzki: Pozbywam się wszystkich przedmiotów, które do plecaka się nie zmieszczą. Jeśli przy okazji uda mi się zarobić trochę grosza, tym lepiej. Zatem obfite kolekcje okazują się po prostu ciążyć właścicielom. Nic nowego. Problem w tym, że kompakty okazują się niezbyt ciekawymi eksponatami. Emil Macherzyński, kolejny redaktor i blogger, powiedział mi: Nie zachodzi element fizyczny poza włożeniem w odtwarzacz. A okładki to nie książki, żeby do nich wracać. Jeżeli chodzi o wygodę, fajniejsze są pliki, a więcej frajdy dają winyle i kasety. Takie preferencje nie powinny dziwić u autora bloga zatytułowanego Strona Be. Faktycznie płyty CD nie są pięknymi obiektami. Brak im elegancji i aury winyli, a artworki w niewielkich formatach są dużo mniej imponujące. Krzysztof Michalak z Porcys jest bezlitosny: Nie ma opcji, żeby z cedekiem robić takie rzeczy jak z winylem, więc sądzę, że niedługo nie będzie zapotrzebowania na płyty nawet wśród zapaleńców. Jeśli prawie nie produkuje się już kaset (a przecież to ciekawszy brzmieniowo i funkcjonalnie format analogowy) to myślę, że z czasem zaprzestanie się także tłoczenia płyt. Jednak nawet te wzgardzone niegdyś ka-

48 muza

sety przeżyły jakiś czas temu swój mały revival za sprawą wyspecjalizowanych wydawnictw. Okazało się, że ich niedoskonałości mają wielki urok. Kowalczyk: Kaseta jest jednak trochę innym formatem niż CD, daje większe pole do zabaw i reinterpretacji – choćby fakt, że zniekształcony dźwięk z kasety potrafi być bardzo przyjemny, interesujący i łatwiej go wykorzystać muzycznie niż dźwięk zacinającej się płyty CD. Te zawsze miały lepszą jakość, ale jednocześnie z powodu wyższej ceny były takim dorosłym, zimnym, profesjonalnym formatem, a w revivalu kasetowym chodziło m.in. o to uczucie niewinności, pierwszej fascynacji muzyką. Płyty kompaktowe stały się chłopcem do bicia w świecie nośników muzyki. Pozbawione „magii” swoich poprzedników i dużo mniej wygodne niż niematerialne mp3 zaczynają wyglądać trochę jak relikty, niechciane, zalegające na półkach sklepowych i pozbawione perspektyw na powrót w chwale. Nie ma dla nich przyszłości? Kowalczyk przyznaje, że wielu płyt się pozbywa, ale mniej więcej tyle samo kupuje. – Mam chwilowo na to jakieś środki, sprawia mi przyjemność wspieranie w ten sposób artystów, szczególnie mówię o polskich twórcach i zagranicznych niezależnych – mówi. Tak jak pozostali przyznaje, że są takie egzemplarze, do których ma sentyment (inni wymieniali też płyty nagrane przez znajomych i takie, których nie da się dostać na winylu) i których się pewnie nie pozbędzie. Co do perspektyw formatu zdania są podzielone. Macherzyński: Płyty CD nie zanikły nigdy i pewnie nie zanikną, sklepy coś muszą mieć poza winylami kosztującymi 150 złotych. Kowalczyk: Kupowanie i słuchanie płyt CD to obecnie naprawdę dziwaczne zachowanie konsumenckie. Jesteśmy świadkami agonii tego nośnika. Nie mogę patrzeć na to, jak się biedak męczy. Wróćmy na chwilę do faktu, że czuję się dziadem. Jako nastolatek kupowałem płyty po to, żeby usłyszeć, co na nich jest. Dla kogoś urodzonego w latach 90. może być to zupełnie obce doświadczenie. Jakiś czas temu wspominałem ze znajomym, jakie to były czasy i co młodsi członkowie generacji stracili, przegapiając erę kompaktu. Mam w zanadrzu wzruszającą i emocjonującą historię o kupowaniu zestawu trzech pierwszych płyt Wire. Nie ma się jednak co pławić w kombatanctwie. Co prawda nie pozbywam się swoich kompaktów (wszystkie, których nie chciałem, zostały sprzedane we wspomnianym komisie, jakoś w latach 2002-04), udało mi się nawet z nimi dwa razy przeprowadzić, ale rozumiem, o co chodzi kolegom. Mój zbiór też się trochę kurzy. Przypomnę tylko, co powiedział kiedyś w wywiadzie Max Tundra: Boję się, że materialne rzeczy znikną i będziemy mieli tylko komputery. Gazety i CD już umierają, może jedzenie będzie następne. I pamiętajcie, żeby wspierać artystów – kilka ładnie wydanych albumów wyszło w tym roku, nawet na kompakcie.

www.hiro.pl



portale rozrywkowe

śmieci z sieci tekst | tomek cegielski

foto | internet

bierzemy pod lupę serwisy gromadzące śmieszne zdjęcia i filmy. Oto gdzie warto zajrzeć, a które miejsca omijać. Zdarza się w szkole, na nudnym wykładzie, w pubie podczas oczekiwania na kumpla czy w pracy tuż przed siedemnastą. Moment, w którym musimy zabić trochę czasu. Gdy wszystkie statusy znajomych zostały przejrzane, wszystkie newsy dnia przewertowane, a pod ręką nie ma nowego numeru „HIRO”, nie pozostaje nic innego jak wklepać adres strony, która solidnie nas rozbawi. Miejsc w sieci, w których możemy zabić nudę, jest sporo, ale tych, które gromadzą same perełki wśród śmiesznych obrazków i filmików, jest jednak niewiele. Pierwszym adresem, pod który warto zajrzeć, jest z pewnością 9gag.com – jednen z najpopularniejszych serwisów gromadzących memy. Jeżeli w internecie pojawia się jakieś nowe zabawne zdjęcie, komiks lub rysunek, możemy być prawie pewni, że przewinie się przez „nine gaga”. Zaletą strony są bardzo częste aktualizacje, dzięki czemu możemy na bieżąco oglądać nowe foty bez obawy, że źródełko się wyczerpie. Równie ciekawym adresem jest runt-of-the-web.com. Nowe zdjęcia nie pojawiają się tam tak często jak w przypadku „nine gaga”, aczkolwiek ich jakość zdecydowanie to wynagradza. Serwis pełen jest zdjęć, których treść będzie jasna jedynie dla wytrawnych zjadaczy memów, dlatego przed jego odwiedzeniem upewnijcie się, że wiecie, kim jest paranoid parrot czy hipster cat. Jeżeli chodzi o polskie serwisy, szczególnie polecam mistrzowie.org. Portal ten zajmuje się zbieraniem zdjęć z najśmieszniejszymi komentarzami, dialogami, facebookowymi statusami i różnego rodzaju nieporozumieniami z internetu. Poziom głupoty bywa tu wysoki, tak jak i poziom zabawy. Godny polecenia jest również często aktualizowany sadistic.pl. Z pewnością jednak nie jest to strona dla wszystkich. Obok rzeczy śmiesznych, umieszczanych jest tam sporo walk pijaków, wypadków samochodowych, potyczek kibiców i innych materiałów, które trudno zaklasyfikować jako dobry humor. Jeżeli niestraszne są ci treści tego typu, wtedy na sadistic.pl warto zajrzeć. Unikać radziłbym łudząco do siebie podobnych polskich portali takich jak: kwejk.pl, bebzol.com, po-land.pl czy wikary.pl. Strony te kopiują od siebie nawzajem obrazki, które wcześniej zazwyczaj skopiowały z „nine gaga”, nieudolnie tłumacząc je na nasz język. Co więcej, pełne są treści zupełnie niezabawnych, takich jak zdjęcia kucyków, jedzenia czy idoli z zachodnich zespołów. Innymi słowy na portalach tych bardzo ciężko oddzielić ziarno od plew. Zamiast przedruków z zagranicznych serwisów lepiej oglądać oryginały...



cała polska czyta z „hiro”

poczet pisarzy różnych

odcinek 14:

tekst | filip szałasek

ilustracja | tin boy studio

Wśród złowrogich przybyszy z kosmosu, protobogów i demonów, cudów nadprzyrodzonej inżynierii i prymitywnego okultyzmu, Kane jest osobną, prącą naprzód stałą, siłą entropii i bezwładu. Jest samotny, nadludzko silny, niepokonany. I inspiruje metal. Uwaga wielu poszukujących słuchaczy zwraca się ostatnio ku metalowi i jego podgatunkom – ziemi uczynionej na powrót dziewiczą za sprawą monopolu roztoczonego nad gitarami przez indie. Odpowiadając na zamówienie publiczne metal zmienia się i poszukuje nowych form wyrazu lub sięga po stylizacje. W zeszłym roku świetny album wydali The Sword, w 2011 w podobnej, na poły ironicznej konwencji obracają się Mastodon. Gdyby nie masowe odświeżanie opowieści niesamowitych i grozy oraz klasyków literatury pulpowej, większość metalowych kapel zwróciłaby się na przykład ku dronom lub shoegaze’om. Powstrzymują je jednak wspomnienia kluczowych lektur: rozgrywające się w księżycowym świetle „Écailles de Lune” Alcesta to płyta czerpiąca obficie z opowiadań Gustawa Meyrinka, Guya de Maupassanta i Sheridana Le Fanu. „Hunter” Mastodona czy „Warp Riders” The Sword sięgają po prozę Roberta Howarda oraz Karla E. Wagnera. Metal sięga po lektury, aby przeżyć, tak jak lo-fi pop, który sięgając po estetyka kosmische prosi o wsparcie pionierów science fiction. Kiedy czytałem cykl „Księga Kane’a” po raz pierwszy, mając dwanaście czy trzynaście lat, powieści te były tylko serią sensacyjnych przygód, odzwierciedlających długie seanse nad planszą „Magii i Miecza”. Nie słuchałem metalu ani prawie w ogóle muzyki, więc nie zainspirowały mnie nawet do zapuszczenia włosów. Niepostrzeżenie, dekadę później, seria Wagnera przedzierzgnęła się w fascynujące, emocjonalne obrazy o posmaku gotyckiej historii z dreszczykiem (najwyraźniej w „Ofiarowaniu”). Ekspresjonistyczne opisy i motywy wampiryczne sugerują, że Wagner czytał powieści Anne Rice („Wywiad z wampirem” opublikowała Rice dwa lata przed premierą „Wichrów nocy” – zbioru opowiadań kluczowego dla fenomenu Kane’a), jednakże gęsta atmosfera jego prozy i makabryczne pointy przypominają równie dobrze „Zabójstwo przy Rue Morge” Edgara Allana Poe. Na pierwszy rzut oka Kane jest antybohaterem, ale – jak podają słowniki – antybohater to postać pozbawiona odwagi i idealizmu. A to już brak, którego nie można zarzucić Kane’owi. Jest więc protagonista Wagnera raczej heroicznym łotrem, tricksterem, którego moralność pozostaje nieodgadniona.

Karl E. Wagner

nicznego, nawiedzającego wyobraźnię romantyków bez względu na moment historycznoliteracki. Wyjaśnienia dotyczące przeszłości Kane’a pojawiają się już w pierwszych dwóch tomikach, ale są tylko strzępami informacji odczytywanymi ze starych woluminów. Dokładną charakterystykę swojego bohatera Wagner podejmuje dopiero w środkowej części cyklu – zbiorze opowiadań „Wichry nocy”. Mroczna muza jest szczególnie urokliwym fragmentem kompilacji. W labiryncie na wpół zrujnowanego miasta graniczą ze sobą pozostałości świątyń i wille alchemików, sporządzających narkotyki oparte na magicznych pierwiastkach. Kane wspomaga artystę Opyrosa w stworzeniu perfekcyjnej poezji, zainspirowanej okultystycznym seansem z tajemniczym fetyszem – onyksowym posążkiem Klinure, boginki snu. Tajemnica czająca się za okrutnym uśmieszkiem uwodzicielskiej figurki przyciąga artystę na równi z samym Kane’em, żądnym coraz to bardziej ekstremalnych wrażeń, aby odpędzić nudę ogarniającą nieśmiertelnego wraz z upływem wieków. Na wzmożoną uwagę zasługuje także „Krwawnik”, najobszerniejsza powieść cyklu. Kane zostaje tu postawiony w sytuacjach, które znacząco odbiegają od rutynowych wyobrażeń o brutalnym zabijace. Bohater Wagnera wchodzi w rolę podwójnego szpiega, zwracającego przeciw sobie sąsiadujące państwa. Celem jest wykrwawienie przeciwnika w bratobójczej wojnie i zagarnięcie dla siebie władzy z pomocą tytułowego klejnotu, który okazuje się półorganiczną, samoświadomą machiną przybyłą z gwiazd. Moc „Krwawnika” wykorzystuje mroczne ambicje Kane’a i z wolna go zniewala. Wartka akcja zostaje wzbogacona o wątek romansowy, którego brak był odczuwalny w inicjalnej części cyklu. Zauroczony miłością i perspektywą wszechmocy, Kane staje się bezwolną zabawką w rękach przewyższających go sił. Z korzyścią dla zagmatwanej fabuły kompozycja powieści pozostaje otwarta – nie znamy ostatecznego zakończenia, przygoda urywa się, prowokując wyobraźnię do pisania dalszych ciągów, komplementarnych historii jednej z mniej oczywistych postaci w panteonie heroicznego fantasy.

Gdyby nie masowe odświeżanie opowieści niesamowitych i grozy oraz klasyków literatury pulpowej, większość metalowych kapel zwróciłaby się na przykład ku dronom lub shoegaze’om

Tajemnicze podróże, nienawiść wobec szalonego boga, który przeklął go nieśmiertelnością i oczami mordercy, obsesyjne poszukiwanie władzy i miłości, która oprze się przemijaniu, to z kolei tropy wskazujące na bohatera bajro-

52 książka

Sięgnij też po... „Horla” Guy de Maupassanta lub „Carmilla” Sheridana Le Fanu

www.hiro.pl



PŁYTY filmy the black keys el camino NONESUCH

9/10 7/10

Różni Wykonawcy

AloHA 40%

Jeśli nawet zespół nie słania się na nogach i nie wydaje ostatniego tchnienia, to jego koniec można spróbować przewidzieć – niebezpieczny cyrograf podpisany z mainstreamem, współpraca z tym lub tamtym, zły dobór materiału. Wiosną 2008 pomyliłem się znacznie – „Attack & Release”, podpisany przez Danger Mouse’a jako producenta, miał zrobić z mojej ulubionej grupy jednosezonową marionetkę. Nic takiego się jednak nie stało – duo z Akron w Ohio umocniło się jak nigdy i stało jeszcze bardziej cyniczne. Nie przeszkodził w tym ryzykowny „Blakroc”, a zeszłoroczne „Brothers” pokazało, jakim świadomym własnych możliwości i pewnym siebie zespołem jest The Black Keys. „El Camino” to kolejny krok naprzód – więcej, ciekawiej i zarazem najbardziej na poważnie w ich karierze. Jadą rozklekotanym vanem przez kilka dekad, mijając blues, folk, punk, stoner rocka, a gdzieniegdzie nawet glam. To mieszanka autorska, rozpoznawalna na kilometr. Znacznie bogatsza niż kiedyś. Tu nie ma ściemy – Dan Auerbach i Patrick Carney wyciągają nie wiadomo skąd nieodkryte pokłady ekspresji. Nawet przaśna solówka dodaje im wiarygodności. Środki wyrazu, które stosują, tworzą płytę pełną, bogatą i pożywną. Więcej jest funkujących klawiszy, gospelowych chórków i soulowych zaśpiewów. Nóżka chodzi zarówno przy bezpiecznym i zachowawczym „Lonely Boy”, jak i przy „Stop Stop” z obłędnym refrenem, który przyprawia o ciarki. Pokażcie mi drugi taki zespół, który swoją siódmą płytę nagrywa tak, jakby właśnie pił piwo z kolegami. Luz-blues. ZDZISŁAW FURGAŁ

7/10

coldplay

54 recenzje

7/10

Parlophone

florence emma dax emma dax + THE MACHINE

Przy okazji nowego Coldplay sporo się mówi o nowych muzycznych rejonach, w jakie zapuszczają się panowie Martin i koledzy, ale powiedzmy sobie szczerze – mogą sobie upychać Petera Allena, Sigur Rós, Leonarda Cohena czy nawet Rihannę do jednego albumu, ale dla wielu z nas ten zespół to już na zawsze smętne chorusy, które zapewniły im setki porównań do U2. Zawżdy, jeśli U2, to Brian Eno, który wraz ze swoim protegowanym, Markusem Dravsem, dłubie w sonicznym rozbuchu „Mylo”. Co prawda tutaj tekstury są nie tylko bogate, ale i kolorowe, niemniej wysokobudżetowy warsztat Eno spełnia wciąż tę samą funkcję – by awangarda studyjnego czaru nieco ulżyła przyciężkiemu dramatyzmowi przesadnych refrenów. Cóż, udało się. Dobrze znane gitarowe echa, akustyczne frazy i natchnione wokale toną w różnorodnych paletach rave’owych synthów prosto z billboardowego r’n’b, co daje najciekawszą propozycję, jaką mainstream w swej populistycznej odmianie wysupłał w roku 2011. MATEUSZ JĘDRAS

Florence zna swój rynek. Wypłynęła na fali koniunktury nu-indie rozpoczętej przez Arcade Fire, a jej innowacyjność polegała na przeniesieniu bombastycznych, szczerych nowelek o życiu na brytyjski grunt. Dokonała tego bardzo sprytnie, podpinając się pod trend refascynacji Kate Bush, zwłaszcza jej kanonicznego repertuaru z lat 80., który w indie-światku odpalili między innymi Futureheads i Chromatics swoimi coverami odpowiednio „Hounds Of Love” i „Running Up That Hill”. Debiut był skromny, ale na swojej drugiej płycie Florence już bez ogródek stosuje obfite perkusjonalia, harmonie wokalne o rozpiętości sypialnianych firan i całkiem umiejętną kreację wizerunku folkowej odpowiedzi na Lady Gagę. Problem w tym, że Bush z wykopem przecierała szlaki dla osobliwości w kobiecym popie, a panna Welch na tych samych szlakach osiada, kultywując konserwatywny eskapizm nudnych melodii o sile rażenia kawy bezkofeinowej. Na szczęście z cukrem, więc jakoś da się wytrzymać. MATEUSZ JĘDRAS

mylo xyloto

Aloha

Aloha Entertaiment pod czujnym okiem Proceente wydaje prawdopodobnie najbardziej epicką kompilację w historii polskiego hip-hopu. Trzy płyty, 190 minut muzyki i setka wykonawców, wśród których nawijają choćby Ortega Cartel, Numer Raz, VNM, Hades, Flint, W.E.N.A., Pyskaty, a produkują m.in. Święty, Erio, Quiz, O.S.T.R. czy mój numer jeden – Patr00. W głowie się nie mieści! Objętość materiału zakłada niesamowicie szerokie spektrum rapowych działań, które obejmuje wszystkie ery i wybrzeża, klubowe bangery, luzujące bujanie, bragga, storytellingi, nawijki o nawijce... Z drugiej strony, przy takiej obszerności nie dało uniknąć się wpadek, w których tu przodują kuriozalni „Piraci”, i sporej ilości przeciętniactwa. Bardzo wysoka forma wspomnianego Proceente’a, zwrotki VNM-a i Muflona, genialny bit w „Dyletancie” i całe mnóstwo momentów, które długo by wymieniać, rekompensują jednak większość potknięć. Jedna płyta mniej i byłoby może nawet plus dwa do oceny. MAREK FALL

4/10

ceremonials

mystIc

island

Rakieta kultowej dla kolejnych pokoleń „Seksmisji” – z pomniejszą postacią Emmy Dax na pokładzie – z każdym seansem rozbija się wesoło na przemierzanej ambicjonalnie zachodniej orbicie kina sci-fi przez zderzenie z przaśnie wszędobylskim kosmicznym śmieciem rodzimej produkcji filmowej, pokrywając się dla szczodrego efektu pyłem rubasznego humoru Jerzego Stuhra. Podobnie supergrupa Dużego Pe, Remka Zawadzkiego i Krystiana Wołowskiego – zataczając wprawdzie odmienną retrotrajektorię, by brylować na imaginacyjnych, ejtisowych parkietach opolskich afterów – po drodze nie unika kolejnych kolizji z przykurzonymi narożnymi barami, poprawiając nastrój serwowanymi tam kąskami chillwave’u i synth-shotami. Efekty zmieszania taniego rapsa z wysokoprocentowym niezal-popem, zakropionym wreszcie podejrzanie aromatycznym drinkiem na bazie disco polo, to dla jednych ważkie debaty nad ostatnimi trendami w muzycznej blogosferze, dla drugich – transfiguracja w DJ-a Nie Mam Wstydu. KAROLINA MISZCZAK www.hiro.pl


Real estate

czesław śpiewa

amy winehouse

Days

Czesław śpiewa miłosza

lioness: hidden treasures

Jeden z najbardziej rozleniwionych zespołów na całym globie dogrywa drugi rozdział do swojej psychodelicznej, surf-popowej opowieści zapoczątkowanej na ekscytującym debiucie – „Real Estate”. Po przejściu do wytwórni Domino, indie-rockerzy z Brooklynu uporządkowali swoje granie, stawiając bardziej na klasyczne kompozycje niż senne jamy i niezobowiązujące muzykowanie. Poza tym to jednak ten sam band ogarniający tradycję amerykańskiego indie – od Pavement po Fleet Foxes i Deerhunter, który wylewa z głośników cieplutki, trochę archaiczny i mocno pogłosowy kisielek. Żal trochę zagubionej nonszalancji i tak celnych strzałów jak „Beach Comber”, ale „Days” tak czy siak jest jednym z najmocniejszych tegorocznych tytułów gitarowych. Małpa na „Kilku numerach o czymś” nawinął: Znów wchodzę do studia, żebyś miał czego słuchać w wolne popołudnia. Ten wers, a w szczególności część o wolnych popołudniach, Real Estate – jako zespół, ale i poszczególni muzycy rozwijający przecież liczne poboczne projekty – mogliby wypisać sobie na sztandarach. To słoneczna muza dla wyluzowanych, ale i romantycznych dzieciaków! marek fall

Pytanie, czy powinno się w ogóle bawić w rzucanie tego typu pomostów między sztuką wysoką a popularną i to pod patronatem instytucji państwowych, pozostawmy bez odpowiedzi, ewentualnie niech odbija się echem w dolinie Issy. Ale jeśli już, to kto miałby odśpiewać wiersze Miłosza, jeśli nie Czesław? Przecież już marketingowo brzmi to świetnie: zbieżność imion, inicjał w nazwisku, no i ta emigracja w tle. Muzycznie jest znośnie, choć przewidywalnie. Na pewno z właściwą Mozilowi swadą i brzmieniem wspomaganym przez wierny zespół. Nie jest to tak odkrywczy materiał jak Nosowska śpiewająca Osiecką, ale słucha się go całkiem przyjemnie. Choć czasem bywa nierówno, a goście (pofatygował się sam Możdżer) nie wnoszą nic niezwykłego, to Czesław przynajmniej nie popada w recytacyjny patos. Widać, że nie było mu łatwo poczuć tego tekstu, ale to kroczenie po omacku jest w jego przypadku dość naturalne i bardzo w jego stylu. Są na tej płycie perełki (przejmujący „Postój zimowy”), ale jest też poczucie czegoś stworzonego naprędce. Nic dziwnego – rok noblisty kończy się za parę tygodni! Ledwo zdążyli... zdzisław furgał

Publikacja nagrań, których artysta mógłby nigdy nie chcieć wydać, to świństwo. Trudno, żyjemy w świńskim świecie. Możemy pisać listy do Amnesty, ale nie zmieni to faktu, że te piosenki już są i już zawsze będą. Pozostaje więc zaledwie kilka pytań i odpowiedzi. Czy nowe nagrania zasługują na miejsce obok „Back To Black”? Nie. Czy są do tamtej płyty cennym przypisem? Niezbyt cennym, ale nie żenującym. Nic tutaj nie zniszczy wspomnienia o tamtych wycierpianych balladach sprzed lat. Nic też nie osiąga takiej intensywności emocjonalnej. Jeśli trzeba by było opisać tę płytę jednym wyrażeniem, to chyba tym, że jest zaskakująco przyjemna, elegancka. To oczywiście nie jest komplement dla dzieła artystki, która za życia przemycała w swoich retro-stylizacjach całkowicie współczesną wrażliwość. Tutaj tego nie ma – stylizacje pozostają, owszem, ale wydają się tylko ćwiczeniem. Ma to swoją dobrą stronę, bo słychać, że Amy Winehouse nawet w najciemniejszym okresie swojego życia potrafiła się bawić śpiewaniem. Paradoksalnie jednak, odcina nas to od tajemnicy, która tak bardzo nas w niej pociągała. jan mirosław

domino

8/10

justice

mystic

7/10

hemp gRu

island

5/10

atlas sound

audio, video, disco

lojalność

parallax

Po czterech latach od głośnego „†” francuski duet Justice popadł odrobinę w zapomnienie, a nawet pewną niełaskę. Tegoroczny album „Audio, Video, Disco” został raczej chłodno przyjęty, albo nawet zignorowany. Cóż, ich połączenie french-touchu z siermiężnymi, nie do końca wiadomo w jakim stopniu (i czy) ironicznymi, rockowymi zagrywkami nie mogło się chyba wydawać pomysłem na długą i ciekawą karierę. Mimo wielkiego krzyża na okładce nie jest to dzieło dużej wagi. I rozumiejcie to dwojako, bo muzyka Justice jest teraz dużo mniej ciężka. Utwory są krótsze, mniej agresywne, nic tu nie idzie na konfrontację ze słuchaczem, jak chociażby „Stress” z debiutu. Gaspard Augé i Xavier de Rosnay wciąż lubują się w zamaszystych rockowych gestach rodem z lat 70. – „Brianvision” prowadzi gitara w stylu Briana Maya, „On’N’On” w oczywisty sposób odnosi się do „Kashmir” Led Zep. Ale to wszystko jest oczywiście wpisane w typowo francuskie pulsowanie à la Daft Punk. Płyta nie jest ani świeża, ani istotna, ale to zupełnie niezła rozrywka, zwłaszcza piosenkowe fragmenty: „New Lands” i „Civilization”. W klubie sprawdzają się świetnie. łukasz konatowicz

Biorąc pod uwagę wyniki sprzedaży i frekwencję na koncertach, Hemp Gru to obecnie najpopularniejsza grupa na rodzimej scenie hip-hopowej. Lata konsekwentnej pracy i sztywnego trzymania się ulicznego, lekko mentorskiego wizerunku nie poszły na marne. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że w parze z tym szedł muzyczny rozwój i ubieranie myśli w coraz mniej radykalne słowa, które wcześniej zalatywały patologią. Na „Lojalności” nie znajdziemy maratonu wulgaryzmów czy bezceremonialnego uderzania w policję. Jest za to poruszanie po raz kolejny tych samych tematów co na wcześniejszej płycie – pamięć o polskich bohaterach i wydarzeniach z historii („Zapomniani bohaterowie”), komentarz do konsumpcyjnego świata („Daj żyć”), pozytywny przekaz dla młodych słuchaczy („Motywacje”) czy zapewnienie o tym, że w grupie siła („Diil gang”). Nie zabrakło gościnnego udziału postaci ze sceny reggae (Bas Tajpan), promowania znajomych, młodych wilków i remiksów. Czyli jednym zdaniem nic nowego, ale na tyle dobrze wyprodukowane i nieźle zarapowane, że zasługuje na uwagę. Zwłaszcza fanów gatunku. andrzej cała

Nie ma roku bez przynajmniej jednej płyty Bradforda Coxa – czy to nagranej z zespołem Deerhunter, czy solowo jako Atlas Sound. Zaobserwowałem prawidłowość – obydwa projekty przeplatają po jednej świetnej płycie i jednej, o której szybko zapominam. Z poprzedniego Atlas nic nie pamiętam, zatem nowe bardzo mi się podoba. Cox bez zespołu zawsze grał bardziej eterycznie i ambientowo, tymczasem „Parallax” brzmi bardziej fizycznie – to rockowa płyta Atlas Sound, a zatem taki trochę delikatniejszy Deerhunter. Większość utworów ma silnie zarysowane struktury, tylko kilka razy wszystko rozpływa się we mgle. Dobijający trzydziestki Cox jest ponoć coraz bardziej pogodzony z życiem i światem. Zamiast wykrzywionych szkiców pisze zwrotki i refreny, i to przeważnie zwyczajnie ładne albo chwytliwe, jak w „Mona Lisie”. W mniej rockowych utworach (płynące i kołyszące „Te Amo” i „Modern Aquatic Nightsongs”) słychać duży wpływ Pandy Beara, idola Bradforda. „Parallax” nie jest najlepszym dziełem tego płodnego artysty z Atlanty, ale może stanowić dobre wprowadzenie do jego twórczości. łukasz konatowicz

ed banger

6/10

www.hiro.pl

diil

5/10

4ad

7/10

recenzje 55


filmy rzeź Reż. roman polański Premiera: 20 stycznia

Wbrew tytułowi nie zobaczymy tu krwawych scen. Nowy film Romana Polańskiego, powstały na podstawie sztuki Yasminy Rezy (była jednocześnie współscenarzystką), to komedia mieszczańska – najwyższych lotów i dla każdego. Wielbią ją krytycy, a widzowie pokładają się ze śmiechu, bo – podobnie jak w przypadku „Autora widmo” – udało się Polańskiemu pożenić artyzm z dochodami. Dzięki kolejnym życiowym perturbacjom reżysera, o „Rzezi” zrobiło się głośno jeszcze przed jej powstaniem. Akcja dzieje się w nowojorskim apartamencie, choć – jak wiadomo – Polański film kręcić musiał we Francji. Konstrukcja dzieła jest prosta: dwa małżeństwa taktownych i kulturalnych mieszczuchów (Kate Winslet i Christopher Waltz kontra Jodie Foster i John C. Reilly) spotykają się, by wyjaśnić nieprzyjemną sytuację bójki ich dzieci. To, co zaczyna się niewinnie, detonuje miny wewnątrz związków i stopniowo przeradza się w otwarty konflikt, w którym dozwolone są wszystkie chwyty i sojusze. To właśnie psychologia konfliktu oraz bariery otaczające każde poszczególne ego są głównym tematem „Rzezi”. Reżyserska wirtuozeria Polańskiego graniczy tu z perfekcją: tak pod względem budowy napięcia, jak i konstruowania postaci oraz prowadzenia dialogów. Geniusz, tak jak diabeł, tkwi jednak w szczególe, dlatego „Rzeź” trzeba oglądać bardzo uważnie. adam kruk

9/10 RÓŻA reż. Wojciech Smarzowski premiera: 3 lutego

9/10

Nie cierpię przemocy w kinie. „Róża” zaczyna się od sceny gwałtu i morderstwa, a dalej jest jeszcze mocniej. Mimo tego uważam, że to jeden z najlepszych filmów, jakie ostatnio widziałam. Nie udało się Andrzejowi Wajdzie w „Katyniu” pokazać przejmująco prawdziwego okrucieństwa wojny, udało się to Wojtkowi Smarzowskiemu w „Róży”. Stało się tak, bo „Róża” to intymna relacja kobiety i mężczyzny, którzy stracili wszystko, a nie obraz zbiorowy. Ponadto film rozgrywa się na kilku poziomach i jego drugim – obok historii miłosnej – tematem jest obcość. Tak się składa, że Róża jest Mazurką – w powojennej Polsce najgorzej, bo Mazurzy uznawali samych siebie za polskojęzycznych Prusaków. To kawałek naszej historii, o którym prawie się nie mówi. A zatem „Róża” jest przede wszystkim opowieścią o przemocy bez czołgów i urwanych rąk. O tym, jaką rolę przyszło pełnić w trakcie wojny naszym babciom i ich koleżankom. O tym, co je spotkało. Hołd pamięci dla kobiet wojny. Zagrany i wyreżyserowany najdelikatniej i z ogromnym szacunkiem. Małgorzata halber

musimy porozmawiać o kevinie reż. Lynne Ramsay premiera: 13 stycznia

Być może gdyby rodzice tytułowego bohatera faktycznie o nim porozmawiali, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Jednak komunikacja między Evą (Tilda Swinton) a Franklinem (John C. Reilly) zaczęła się psuć zaraz po narodzinach syna. Przepychanki i nakręcana zazdrością walka o uczucie dziecka powoli doprowadzają do destrukcji ich związku, znika bliskość i przywiązanie, a na ich miejscu pojawiają się żal, gorycz i rozczarowanie. Eva szuka winnego i odnajduje go właśnie w osobie Kevina. Wydaje się, że w swej zaciętości i niechęci chłopiec sprawdza, jak daleko może się posunąć, jakie granice może jeszcze przekroczyć. Matczyne uczucie oscyluje między bezwarunkową miłością a nienawiścią – Eva jako jedyna widzi w swym synu potwora chcącego wywrócić jej świat do góry nogami. Próbując nawiązać z nim kontakt, w zasadzie jeszcze bardziej go od siebie oddala, a Kevin stara się jej udowodnić, że jest w stanie zranić ją w najbardziej bolesny sposób. Napięcie jest perfekcyjnie stopniowane i choć finał tej historii w pewnym sensie znany jest widzowi już od początku (film ma zaburzoną chronologię), to i tak mrozi ona krew w żyłach. Sonia miniewicz

56 recenzje

8/10 www.hiro.pl


Code blue

7/10

reż. Urszula Antoniak premiera: 13 stycznia

Wyglądająca z okna swojego ascetycznie urządzonego mieszkania czterdziestoparoletnia pielęgniarka Marian jest świadkiem brutalnego gwałtu. Patrzy jednak na scenę obojętnie, a rano wychodzi z domu, by zabrać zużytą prezerwatywę i pomarańczę, która posłużyła mężczyznom za knebel. Kobieta cierpi na dysfunkcję emocjonalną, nieodmiennie utożsamia seksualność ze śmiercią, pozbawia fizyczność nawet lekkich znamion duchowości. Objawem dziwacznej obsesji Marian jest fascynacja sąsiadem z naprzeciwka, którego obserwuje przez dziurę w zasłonie, oraz przywłaszczanie sobie przedmiotów należących do starszych, schorowanych osób zmarłych w szpitalu, zresztą często przy jej asyście. I choć film Antoniak nakręcony jest bez zarzutu (świetna robota operatorska Jaspera Wolfa, który monochromatyczną, chłodną paletą barw, przekreśloną chyba tylko raz czerwienią plamy krwi na białym kitlu Marian, podkreśla emocjonalny chłód filmu), a niepokojąca i odważna kreacja Bien de Moor istotnie zachwyca, „Code Blue” nie jest wolny od taniej prowokacji, przesady i nadmiernej egzaltacji. To kino szyte nazbyt grubymi nićmi. bartosz czartoryski

four lions

9/10

reż. Christopher morris premiera: 3 lutego

Młode niezależne kino brytyjskie wbija szpilę w sam środek najbardziej drażliwego i zdemonizowanego tematu świata po tragedii WTC. Rzadko zdarzają się filmy tak zaczepne i śmiałe w swoich poszukiwaniach. „Four Lions” – opowieść o przygotowaniach grupy młodych i mocno nierozgarniętych terrorystów do dużego zamachu – to jedna z najciekawszych odpowiedzi X muzy na globalną histerię wywołaną strachem przed „podejrzanym facetem z brodą i oliwkową cerą oraz bombą w walizce”. Tani, acz pomysłowy w realizacji film igra z największymi świętościami religijnymi i kulturowymi, kpi i profanuje, a przede wszystkim prowokuje. Nie brakuje tu momentów tak absurdalnie komicznych, iż będziecie płakać ze śmiechu nie tylko w czasie seansu, ale i wspominając je oraz opowiadając o nich znajomym. Czarny humor miesza się ze slapstickiem i nie bez powodu wielu zachodnich recenzentów umieściło „Four Lions” pomiędzy „Doktorem Strangelove” i... „Kaczą zupą”. Niemniej komizm nie powoduje, iż zagrożenie staje się mniej realne czy poważne, że terroryzm przeradza się w błahostkę. Śmiech nie jest tu pozbawiony refleksji... dagmara romanowska www.hiro.pl


książki tekst

Mapa i terytorium Michel Houellebecq

| anna mrzygłodzka

drwal

Michał Witkowski Świat Książki

W.A.B.

„Lubiewo” nie było pierwszą wydaną książką Michała Witkowskiego, ale to dzięki tej powieści z 2005 roku pisarz stał się rozpoznawanym autorem. W podobnym okresie Masłowska wydała „Pawia Królowej”, a Sławomir Shuty „Zwał”, wybierając biczowanie się parówkami w supermarkecie jako formę autopromocji. Ta trójka stanowiła w połowie lat zerowych trzon młodej polskiej literatury (bo błagam, nie zaliczajmy do młodych Olgi Tokarczuk, która miała wtedy ponad 40 lat). Zaczęła się nowa dekada, Shuty zniknął, Masłowska opowiada w wywiadach o gotowaniu zupy, a Witkowski nadal błyszczy literacko. Jego najnowsza powieść „Drwal” to kryminał, jednak wybór tego gatunku został podyktowany raczej ironią niż pragnieniem uwikłania czytelnika w matni zagadek. Jak zawsze u Witkowskiego najważniejszy jest język, czytelne są inspiracje Gombrowiczem. Oby pisarstwo tego autora było tak dobre także w następnej dekadzie.

Swoją najnowszą powieścią Michel Houellebecq (czy kiedyś nauczę się pisać to nazwisko bez sprawdzania w googlach?) nie wywołał skandalu, raczej falę pochlebnej opinii, zwieńczoną prestiżową Nagrodą Goncourtów. Ciekawym, chociaż przypadkowym sposobem autopromocji było „zaginięcie” pisarza, który co prawda odnalazł się w swoim własnym domu, jednak w najnowszej powieści sam siebie uśmierca i to w sposób iście makabryczny. Zabawne jest też posądzenie Francuza o plagiat i kopiowanie haseł z Wikipedii. Jak to zwykle u Houellebecqa, „Mapa i terytorium” opisuje współczesny świat upadku wartości i wszechobecnej komercji. Ten przyciężki i przyoklepany temat ujęty jest jednak w sposób błyskotliwy, a pisarz przedstawia siebie samego z dystansem i ironią, rezygnując także z naturalistycznych opisów seksu oraz wulgaryzmów.

9/10

8/10

cmentarz w pradze Umberto Eco

suttree

Cormac McCarthy

Wydawnictwo Literackie

Noir sur Blanc

Przyznać mi się otwarcie, kto w trakcie lektury „Imienia róży” nie pomijał teologicznych wywodów i gigantycznych łacińskich cytatów, przeskakując do wątku kryminalnego? Myślę, że robiłam to nie tylko dlatego, że miałam wtedy 13 lat – nie od dziś wiadomo, że powieści Eco są ciężkie i z lekka przeintelektualizowane. Podobnie jest z najnowszą książką 78-letniego już pisarza – „Cmentarz w Pradze”. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XIX wieku i przewija się przez nią szereg kluczowych postaci historycznych tej epoki. Głównym tematem powieści jest geneza największej spiskowej teorii w dziejach, czyli powstanie „Protokołów Mędrców Syjonu”, który to dokument miał dowodzić niecnych knowań Żydów pragnących przejąć władzę nad światem. W „Cmentarzu w Pradze” Eco udowadnia, że historia nie opiera się na żadnej prawdzie, ale na manipualcji i chorej nienawiści, a sposób, w jaki pisarz odtwarza różne fakty i detale, jest imponujący.

8/10

!NERREH ENIE M !THCIN ETTIB

AZ OC !DY TSW

TSE’C SIAM TNEMETELPM OC !ELUCIDIR

Wydawnictwo Literackie sukcesywnie wydaje kolejne, niepublikowane dotąd w polskich przekładach powieści Cormaca McCarthy’ego – uważanego obok Philipa Rotha i Thomasa Pynchona za jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich. Opasła powieść „Suttree” określana jest jako „najNAZYWAM SIĘ RUSSE HERR zabawniejsza” jego powieść, choć to trochę JESTEM ANGIELSK PROFESSOR tak, jakby mówić o „najśmieszniejszym” filmie MATEMATYKIEM.. CANTOR? Hanekego. McCarthy nie kojarzyJA? się bynajmniej z komedią, a raczej z mrokiem, grozą i brutalnością życia. Dość nadmienić, że „Suttree” jest czwartą z kolei powieścią tego autora, której akcja rozgrywa się w Knoxville, stolicy stanu Tennessee, gdzie znajduje się najsłynniejsza w USA „trupia farma” (odizolowany teren na którym przeprowadza się badania nad rozkładem zwłok). Sceneria jest zatem typowo McCarthy’owska, bohaterowie – rozbitkowie życiowi – także. Jeżeli zaś chodzi o humor, wspomnę tylko, że jeden z bohaterów zostaje osadzony w więzieniu za… zgwałcenie pola arbuzów.

9/10

Z nabożnym szacunkiem spojrzałem w stronę twórcy teorii zbiorów.

ĆICŚUPS ,KAT MY T OTNA M !MOBAWZS

!

...I GORLIWYM CZYTELNIKIEM PAŃSKICH PRAC!

ażawu śot k i lś eJ az wóky tame tam ,y by r kaj hcy nmiz ły b ein eż ,yz canz ot !uż y raP w eis ergnoK an

madaz zare tA ...einat y p !unap...

og et eindałko d y błyżu s ed ilkuE ycsyzsw kaj e inbodop ,awo łs og emas enpęts an z e z rp ycy tam etam !tal ecąisy t a wd danop

A TO JEST ALYS RUSSELL, MOJA ŻONA.

!YNAR

,A t knup ycil bat an maz c anzaZ og ein kobo ęj usy r einpęts an a ...ątsorp ęin il

HM, PROSZĘ IŚĆ DO ŚRODKA POMÓC DRUGIEJ ŻONIE PRZYGOTOWAĆ HERBATĘ!

maw ęj ulamd o eż ,eiclówzo p elA akaj ,j enlau t keletni y rua zarbo ...0091 ukor w aławonap

?

AHA... WIĘC ANGLICY CZYTAJĄ MOJE PRACE?

iwop...

z cO

hcyłg elonwór hcy tsorp iin il elI ymeżom iinil

j et od ?A t knup z ez JESTEM rp ćizdaworp ez rp ZASZCZYCONA,

ALE ONA NIE ROZUMIE.

HERR PROFESSOR.

,zaret elA owołs ,elgan

CÓŻ, PROSZĘ MI POWIEDZIEĆ, CO PANATO DOPIERO

„KILKA”?

PRÓBUJĘ WYJAŚNIĆ TEN FAKT MOJEJ ŻONIE,

.ąkat ymzd e

!ąndej eicś iw y

KOBIETY SĄ TAK NIELOGICZNYMI STWORZENIAMI.

TAK, NAWET W ZAKURZONYM STARYM ALBIONIE ZNAJDZIE S KILKA OŚWIECONYCH DUSZ!

NIE!

WSZYSCY MUSZĄ

imynni yzd ęim oławorips ni ...og emoj anz og enan

!


komiksy tekst | bartosz sztybor

6/10

scen. i rys.: Andrzej Klimowski i Danusia Schejbal wyd.: Timof Comics

6/10

scen.: Grzegorz Janusz rys.: Przemysław „Trust” Truściński wyd.: Kultura Gniewu

8/10

scen.: Xavier Dorison, rys.: Mathieu Lauffray wyd.: Taurus Media

ROBOT...

Tymczasem

Long john silver

„Uranowe uszy” z „Bajek robotów” oraz „Zakład doktora Vliperdiusa” z „Dzienników gwiazdowych” to dwa opowiadania Stanisława Lema, które na potrzeby komiksu adaptowali Danusia Schejbal i Andrzej Klimowski. Jednak brak jakiegokolwiek komentarza ze strony komiksu nie pozwala stwierdzić, czy tenże komiks rzeczywiście taką potrzebę miał. Opowiadania i powieści Lema przekładano bowiem już i na język filmu, i na język telewizji, a i kilku komiksowych twórców nie ukrywało silnych inspiracji twórczością polskiego pisarza. Wszystkie te próby pokazały dobitnie, że adaptowanie dzieł Lema to rzecz trudniejsza niż polizanie sobie łokcia (tak, właśnie, skoro już spróbowaliście, to wiecie, że to rzecz wręcz niemożliwa). Widać to także na przykładzie „Robota...”, gdzie misja udała się tylko – choć ze względu na ten łokieć, raczej aż – połowicznie. „Uranowe uszy” Schejbal są bowiem dalekie od ideału, czy nawet przeciętności, a jedynie Klimowski w „Zakładzie doktora Vliperdiusa” stara się oddać atmosferę opowiadania Stanisława Lema. Schejbal niestety jest zbyt dosłowna, jej komiks to raczej ilustrowane opowiadanie, w którym kadr powtarza treść narracji, zamiast być jej uzupełnieniem. O wiele lepiej poradził sobie Klimowski, który prowadzi fabułę równolegle za pomocą słowa i obrazu. Czasami więc skupia się na dialogu, by za chwilę zamilknąć i pozwolić działać grafikom. I choć musiał dokonać względem pierwowzoru wielu skrótów, to udało mu się przekazać istotę i klimat „Zakładu doktora Vliperdiusa”. Po przeczytaniu aż chce się wierzyć, że polizanie sobie łokcia nie jest wcale takie niemożliwe.

„Tymczasem” to komiks, który powstał z okazji polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej, lecz bez obaw, nie skupia się na opiewaniu powyższego wydarzenia czy chwaleniu samej instytucji. Nie jest to pozbawiona autorskiej wypowiedzi laurka, a pełnoprawny komiks, dla którego wspomniana okazja jest jedynie punktem wyjścia. Punktem wyjścia dla prawdziwego dream teamu polskich twórców, bo w „Tymczasem” spotkali się Grzegorz Janusz (jeden z lepszych polskich scenarzystów komiksowych), Przemysław „Trust” Truściński (czołowy rodzimy ilustrator) oraz Krzysztof Ostrowski (tutaj jako kolorysta, a na co dzień świetny komiksiarz). Taka drużyna pozwala oczekiwać rzeczy wyśmienitej i bezbłędnej. No właśnie, pozwala, lecz niestety oczekiwań nie spełnia. Janusz powraca tematycznie do swojej słynnej „Esencji” i opowiada tu historię o złodzieju największych dzieł literatury, który pozbawia ludzkość nie tylko egzemplarzy samych książek, ale i pamięci o nich. Intrygujący pomysł zostaje jednak zabity przez tempo całej historii. Zamiast ruchu czy akcji, jest tu mnóstwo niepotrzebnych dialogów, a całości brakuje wyrazistych punktów, większych emocji, jakichś zaskoczeń i zwrotów akcji. Formalnie komiks prezentuje się o wiele lepiej. Truściński – szczególnie w scenach dialogowych – świetnie radzi sobie z kompozycją poszczególnych kadrów, rozbudzając trochę te najbardziej monotonne sceny. Jedyne, co drażni, to nazbyt wymuskane – jakby wyjęte z ulotki reklamowej – twarze głównych bohaterów. Ale może w Unii tak trzeba...?

Long John Silver to postać znana z kart powieści „Wyspa Skarbów” Roberta Louisa Stevensona, której dalsze losy poznajemy w komiksie Dorisona i Lauffraya. Autorzy jednak już na samym początku uprzedzają, że nie roszczą sobie praw do kontynuowania genialnej książki, a jedynie oddają jej skromny hołd. Jak się jednak okazuje, skromność w ich przypadku to czysta kokieteria, bo pierwsza część ich wspólnej serii to bardzo dobry komiks. To opowieść piracka, ale bliżej jej do „Piratów” Polańskiego, niż „Piratów z Karaibów” Verbinskiego. Autorzy nie boją się brutalności i mocnych tematów, dzięki którym udało im się wykreować pesymistyczny, ale jednocześnie naprawdę wiarygodny świat. Zresztą lubią ryzykować, bo dwoje głównych bohaterów w ich komiksie to postaci, z którymi ciężko się utożsamić. Z jednej więc strony mamy puszczalską i chciwą Lady Vivian Hastings, a z drugiej dawnego mordercę Long Johna Silvera. Ta pierwsza jednak zaczyna się zmieniać pod wpływem pewnego wydarzenia, natomiast ten drugi okazuje się być schorowanym starcem, którego przeszłość wcale nie musi być tak jednowymiarowo zła. Podjęcie ryzyka przez Dorisona i Lauffraya całkowicie się więc opłaciło, bo chce się śledzić dalsze losy tych postaci i zobaczyć, jak rozwiną się ich charaktery w kolejnych albumach. Wszystko to jest na dodatek bardzo dobrze narysowane, w realistycznym stylu, z przyjemnym dla oka autorskim sznytem. Jeśli kolejne części utrzymają poziom pierwszej, to będzie można mówić o jednej z ciekawszych komiksowych serii ostatnich lat.

NOWY tom najpopularniejszej serii komiksowej tworzonej przez GRZEGORZA ROSIŃSKIEGO. Thorgal wciąż szuka swego syna Aniela, porwanego przez Czerwonych Magów. Spotka też znajdującą się w opałach dawną znajomą. By ją ratować, zdecyduje się na samobójczą misję.

Polecamy pierwszy tom NOWEGO cyklu, opowiadającego o przygodach córki Thorgala i Aaricii. Dziewczynki, która potrafi rozmawiać ze zwierzętami.

Seria opowiadająca o losach jednej z najbarwniejszych kobiet cyklu – pięknej i niebezpiecznej Kriss de Valnor.


gry tekst | jerzy bartoszewicz

Battlefield 3 Electronic Arts PC, PS3, X360

9/10 Seria traktująca o toczonych przez wieki zmaganiach zakonu Asasynów z rządnymi władzy Templariuszami jest jedną z lepszych, jakie pojawiły się na rynku elektronicznej rozrywki w ciągu ostatnich kilku lat. Kojarząca się z „Kodem Leonarda Da Vinci” fabuła w mistrzowski sposób łącząca elementy fikcji z wydarzeniami i postaciami historycznymi (z Leonardem da Vinci i Mikołajem Kopernikiem włącznie!), nowatorska i wciągająca mechanika swobodnego poruszania się po miastach oraz zabawa płynąca z wykorzystywania mnóstwa dostępnych gadżetów, tworzą mieszankę wyjątkową. „Revelations” stanowi zamknięcie epizodu Ezio Auditore da Firenze, XVIwiecznego odpowiednika Jamesa Bonda, który wyrusza na Bliski Wschód. Z nowości należy wymienić m.in. możliwość używania specjalnego ostrza z hakiem, pozwalającego na wygodniejsze poruszanie się po mieście, oraz umiejętność konstruowania bomb i petard. Do oprawy audiowizualnej nie wniesiono nic nowego, lecz tradycyjnie zachwyca detalami i architekturą miasta. W zimowe wieczory wycieczka do rozgrzanego słońcem Konstantynopolu to świetny pomysł – pod warunkiem, że znamy poprzednie odsłony serii, które oczywiście warto nadrobić.

Któż z nas nie pamięta z dzieciństwa podwórkowych zabaw w wojnę? Nowa odsłona kultowej serii pierwszoosobowych strzelanin autorstwa szwedzkiego studia DICE posiada moc przenoszącą dorosłych mężczyzn do lat chłopięcych – to najatrakcyjniejszy sieciowy symulator współczesnych działań zbrojnych dostępny na rynku. Oferuje bowiem szereg unikalnych elementów: realistyczną balistykę pocisków, silnik umożliwiający destrukcję otoczenia, możliwość wykorzystywania pojazdów (czołgi, pojazdy opancerzone, jeepy, helikoptery, samoloty, łodzie), dziesiątki broni i osprzętu do odblokowania oraz rozgrywkę promującą działania drużynowe. Grając w „Battlefield 3” zapominamy o bezmyślnym bieganiu i strzelaniu do wszystkiego, co się rusza, a kluczem do sukcesu staje się umiejętnie wykorzystanie atutów każdej z czterech dostępnych specjalizacji żołnierza. Gra oferuje również wciągające dwuosobowe misje kooperacyjne i tryb dla pojedynczego gracza, który w konfrontacji z buńczucznymi zapowiedziami twórców wypada jednak dość przeciętnie. Na pochwałę zasługuje natomiast profesjonalny polski dubbing, który w tego typu grach wcześniej się nie sprawdzał.

Assassin’s Creed: Revelations Ubisoft PS3, X360

8/10

Need for Speed: The Run

Electronic Arts PC, PS3, X360

7/10

Jack Rourke ma spory problem – zadłużył się u mafii, a wierzyciele próbują pozbawić go życia. By przetrwać, bierze udział w wielkim nielegalnym wyścigu, którego trasa biegnie przez całe Stany Zjednoczone – od zachodniego do wschodniego wybrzeża. Wbrew pozorom nie jest to fabuła nowego filmu spod szyldu „Fast And Furious”, a historia głównego bohatera najnowszej odsłony kultowej serii gier wyścigowych. Jest ona ściśle powiązana z największą innowacją, która pojawiła się w rozgrywce – podczas zabawy tytułowym trybie „The Run” kilkukrotnie mamy okazję kierować poczynaniami Jacka w pełnych akcji interaktywnych przerywnikach filmowych. Większość gier spod znaku „Need for Speed” nie należała do gatunku symulatorów i nie jest tak również tym razem. Zabawa oparta jest o bardzo zręcznościowy model jazdy, pozwalający na w miarę bezstresowe driftowanie nawet po ośnieżonych odcinkach umiejscowionych w Górach Skalistych. W „NFS: The Run” możemy zasiąść za kółkiem świetnie odwzorowanych samochodów znanych marek, największą atrakcją jest jednak niepowtarzalna możliwość zwiedzenia zminiaturyzowanego, wirtualnego wycinka Stanów Zjednoczonych. W połączeniu z dreszczykiem emocji daje to obraz całkiem dobrej gry wyścigowej, która oczywiście posiada również tryb multiplayer.


PIĄTEK

16 XII

Henryk

WOJNAROWSKI dyrygent, kierownik chóru

godz. 19.30

SOBOTA

17 XII fot. J. Deluga-Góra

godz. 18.00

fot. T. Łopuszyński

S A L A KONCERTOWA

Julian

GEMBALSKI organy

m.in. w opracowaniu Pawła Łukaszewskiego

Chór Filharmonii Narodowej www.filharmonia.pl Sponsor roku Filharmonii Narodowej

Koncert w ramach Krajowego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011 Patroni medialni


dawid vs. goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

kartki z marrakeszu tekst | dawid kornaga

Podejrzewałem siebie o to już znacznie wcześniej, dwa, może trzy lata temu. Żeby ostatecznie przekonać się, że coś jest nie tak, potrzebowałem wielu okazji. A tych aż tylu nie było. Więc i problemu również. Okropna prawda wyszła kilka tygodni temu, jakoś tak w godzinach między 15 a 16. Dokładnie stało się to w Marrakeszu, na placu ‫ءانفلا عماج ةحاس‬, czyli Jamaa el Fna. Kiedyś ten słynny plac, będący archetypem wszystkich orientalnych deptaków, dzięki którym arabskie mediny miały w sobie coś z ateńskiej agory, stanowił doskonałe miejsce, gdzie można było dokonywać konkretnych transakcji. A to sprawić sobie niewolnika. A to zobaczyć w wersji live egzekucję okolicznych rzezimieszków poprzez ścięcie, wieszanie, kamieniowanie, w zależności od mody. Dzisiaj też tętni życiem, szczególnie od wieczora. Dosłownie niczym wampir budzi się z letargu i zaczyna dokazywać. Wypełniony przez zaklinaczy węży, rzępolących muzykantów, alfonsów małpek, których użyczają turystom do robienia z nimi pamiątkowych zdjęć, sprzedawców kadzidełek, błyskotek, wyciskanego soku z pomarańcz i grejpfrutów, dilerów haszu, słowem wszelkiej maści marokańskich bajerantów i cwaniaczków z oldskulowym wąsikiem pod nosem, chodzących zarówno w nowoczesnych dżinsach, jak i w tradycyjnych galabijach. Wypatrują frajerów i koszą im kieszenie obietnicą, że dają coś za półdarmo. Gdzieniegdzie stoją przypięte do wozów, zmęczone życiem osiołki, rozpamiętujące dni swej witalności. Wyjątkową popularnością cieszą się stragany z lokalnym jedzeniem. Unosząca się smakowicie para z glinianych, stożkowatych taginów z pożywnym wkładem skutecznie obezwładnia nosy i sprowadza na żarłoczną drogę wygłodzone żołądki. Jest orientalnie, jest dziko. Wszystko zgodnie z Pascalem czy Lonely Planet. Oprócz jednego straszliwego faktu: nigdzie ani kropli produktów przemysłu monopolowego! Bywalcy w wersji all inclusive czy hardkorowi backpackersi, którzy dobrowolnie lądują w krajach arabskich, dobrze wiedzą, że mimo restrykcyjności islamu na białolicych, niewiernych turystów czekają hektolitry tego, co pozwoli im przetrwać na auten-

62 felieton

foto | materiały promocyjne foto | joanna kornaga

tycznym funie i śmiało stawić czoła wielu kontrowersyjnym utrudnieniom. Tak, czekają. Ale nie w Marrakeszu. Owszem, w ekskluzywnych hotelach i dosłownie kilku klubach można podręczyć wątrobę błogosławieństwem Dionizosa czy pieszczotą chmielu, lecz kosztuje to zaskakująco dużo. Nawet bardzo dużo. Że aż się odechciewa, mając świadomość happy hours w pierwszym lepszym europejskim pubie. Gdyby Jezus chciał tu wyprawić Ostatnią Wieczerzę, musiałby nieźle zabulić za winny catering. O zamianie wody w wino nie ma mowy, chyba że butelkowanej, bo ta z kranów nie nadaje się do picia. I oto w tych berberyjskich warunkach przyszło mi dowiedzieć się czegoś nowego o sobie. Dzięki, Allahu akbar! W kawiarni bez wydrukowanych cen, za to z inspirującym widokiem na Jamaa el Fna. Na stoliku zamiast chociażby najpodlejszej odmiany Sophii szklaneczka herbatki z miętą, świdrująca słodyczą przełyk i dobry humor. Stosik pocztówek z napisem Marrakesz. W dłoni długopis. W głowie mętlik na widok tego, co ten długopis wyczynia. Dziś prawie nikt, kto wojażuje, nie wysyła kartek pocztowych. Ememesy czy uploadowane na Facebooku zdjęcia skutecznie wyparły ów starodawny wynalazek. Kto się jednak odważy, by sięgnąć po niego i polansować się jako koneser rzeczy trwalszych od wirtuali, musi zmierzyć się z pewną logistyką. Wpierw trzeba, uwaga, znaleźć sklep, w którym oprócz pamiątek są pocztówki. Następnie je wybrać. Co trwa niekiedy dłużej od przysłowiowego papierosa. Dobra rada dla młodszych czytelników, którzy nigdy tego nie robili: jeśli zamierzacie wysłać np. do 10 znajomych, kupcie 10 egzemplarzy tej samej kartki. Oszczędność czasu w cenie. Niezbędne są, tak, znaczki. Czasem dostępne tylko na poczcie. A tam kolejki. Taką, jak w Marrakeszu, widziałem na Poczcie Głównej w Warszawie 30 kwietnia, ostatniego dnia wysyłania PIT-ów. Kolejny odcinek do pokonania to pisanie pozdrowień. I tu utknąłem, zszokowany własną nieudolnością. Nie chodzi o problem z konstrukcją tekstu, zaskakującymi porównaniami czy jajcarskimi konstatacjami. Chodzi o napisanie samego tekstu. Pierwsze, dziwne wrażenie to dłoń trzymająca długopis dłużej niż przez kilkadziesiąt sekund. Później sam akt pisania. Jak się okazało, niewyobrażalnie trudna sztuka. Szło mi powoli, wręcz ociężale. A efekt? Jak kura pazurem, w dodatku uciętym. Kilka linijek przypominało pismo klinowe. Byle pierwszoklasista w porównaniu z moim dokonaniem okazałby się prawdziwym maestrem. Herbata wypita. Kelner patrzy w oczekiwaniu na nowe zamówienie. Panie starszy, poproszę tę samą miętę, tylko współtworzącą orzeźwiające mojito, które z całą pewnością przypomni, jak pisać, a nie bazgrolić. Nie ma? Znów herbatka? Czy wyglądam na przekwitłego milfa lub miłośnika więziennego czaju? Puszczenie oka, uśmiech na frienda, zechcę, to mi ją podkręci za kilkaset dirhamów. Wolę nie wiedzieć czym. Rezygnuję. Wracam do mojej katorgi. Rozprawiam się jeszcze z dwiema kartkami, na resztę zwyczajnie nie mam siły; wybaczcie ci, którzy je dostaniecie i zmęczycie oczy na doczytanie się moich koszmarków. Czy to objaw półanalfabetyzmu? Zwycięstwo myszki, klawiatury i ekranu dotykowego nad wytresowaną przecież przez lata szkoły podstawowej, średniej i studiów umiejętnością płynnego pisania. Szlaczki lekarza na recepcie są czytelniejsze od moich. Czy istnieją jakieś kursy przywracające zaniedbaną technikę? Idzie nowy rok. Pierwsze postanowienie: więcej ręcznego pisania. Tylko czego, by nie skończyło się nadwyrężeniem nadgarstka? Czasem dobrze być poetą, szczególnie od haiku. P.S. Ostatni odcinek przeprawy z kartkami: nie zapomnijcie wrzucić ich do skrzynki pocztowej. Tej metalowej. dawid kornaga – pisarz. debiutując kilka lat temu, nazywał siebie poszukiwaczem opowieści. dziś potrafi je też nieźle kreować, co nie zawsze służy jego zdrowiu, jak również prowadzi go do nałogowego łamania większości z siedmiu grzechów głównych. mieszka w warszawie. www.hiro.pl

C

M

Y

CM

MY

CY

CMY

K


WWW.DCSHOES.COM/SNOW


moje hiro czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

w grudniu po południu tekst | mACIEJ SZUMNY

W grudniu można pojechać nad polskie morze i zachwycać się jego pięknymi, zimowymi szarościami i pustymi plażami. A po drodze można jeździć przez małe miasteczka i patrzeć sobie, jak ludzie żyją. Należy nacieszyć oczy tymi sielskimi widokami, bo kiedy w końcu powstaną autostrady, można będzie sobie najwyżej popatrzeć na białe pasy na asfalcie oraz mijane stacje benzynowe. Można też zrzygać się od lizania kleju na kopertach i na znaczkach, chociaż wypisywanie i wysyłanie świątecznych kartek to bardzo przyjemne zajęcie. Nie zaszkodzi również przypomnieć sobie, jak bardzo lubi się rodzynki, i namówić kogoś na upieczenie ciasteczek owsianych z rodzynkami, które świetnie będą smakować z ciepłym mlekiem, przed snem, kiedy się przeziębimy. Jedną z największych grudniowych frajd jest zostanie Świętym Mikołajem i wręczanie prezentów dzieciom lub dorosłym, z przylepioną brodą i w czerwonym kubraczku. Można na przykład usłyszeć wtedy od pewnej starszej Pani Doktor: Bardzo jestem zawiedziona, że mi pan paciorka nie kazał zmówić. Więc za rok paciorek każdy, obowiązkowo! Przywdziewanie stroju Świętego Mikołaja ma też to do sie-

64 felieton

bie, że ten strój zawsze jest za duży, więc nie trzeba przejmować się tym, że brzuch urośnie i można do woli zajadać się nutellą, która akurat w grudniu pojawi się znowu w sklepach na Wyspach Zielonego Przylądka. Na tychże wyspach można też wybrać się z psami na spacer tylko w szortach i tiszercie i wymieniać się zdziwionymi spojrzeniami z panami ochroniarzami, którzy pilnują okolicznych posesji, ubranymi z puchowe kurty, czapki i szaliki, bo przecież grudzień. I nic to, że temperatura 26 stopni i słońce świeci. A plaże nad oceanem tak samo puste jak w Sopocie, no bo kto normalny chodzi na plażę w zimie? Ja nie jestem normalny. Nie zaszkodzi też pójść na cmentarz, szczególnie kiedy spadnie śnieg, pospacerować w samotności, powspominać tych, których już z nami nie ma

foto | Archiwum autora

i przestać dziwić się grobom z wyrytymi nazwiskami bez daty śmierci, bo przecież to dużo lepsze niż lastryko, do którego samemu byśmy się nigdy nie włożyli, a które mogą nam zafundować oszczędni krewni. 4 grudnia należy też pamiętać o wszystkich Basiach mieszkających w parku i zamiast kwiatów trzeba przynieść wiewiórczym solenizantkom trochę orzechów. Dobrym pomysłem jest również kupienie kalendarza na przyszły rok i zapisanie, żeby 7 lutego, 18 kwietnia, 23 maja, w połowie lipca, 19 września, 24 października, lub w jakikolwiek inny dzień niż Święta zanieść do lokalnego domu dziecka trochę zabawek i słodyczy. O tych dzieciach wszyscy właśnie przypominają sobie w grudniu i zasypują je prezentami, natomiast w pozostałe dni roku nikt o nich nie pamięta. Koniecznie trzeba udać się na wigilijną kolację do rodziny i wysłuchiwać opowieści. Bo na przykład osiemdziesięcioletni wujek-dziadek może wtem, ni stąd, ni zowąd odezwać się przy stole i powiedzieć: Antek z Mańką żyli w zgodzie, postawili dom na wodzie. Antek pierdnął, Mańka wzdęła i chałupa odpłynęła. Można też obserwować żonę tego wujkadziadka, która ma trzy chustki do nosa, materiałowe. Jedną schowała za rękawem, drugą za spódnicą, a trzecią w bluzce za dekoltem. Co chwila którąś wyjmuje i się wyciera. A może inny wujek opowie wam, jak to nie słyszał na ucho i poszedł do pani laryngolog. Ta w ucho popatrzyła, podłubała w nim, po czym poszła w kąt pokoju i wyszeptała: Cze-kola-da. I warto kogoś rozpieścić drogim prezentem i wydać pieniądze, chociaż pewnie zaraz się usłyszy: Ale po co było wydawać pieniądze? Można też samemu, będąc daleko, urządzić kolację dla wszystkich, którzy tęsknią za domem. Każdy może przynieść potrawę, bez której nie wyobraża sobie Świąt i można śpiewać kolędy w najróżniejszych językach. Zawsze mi powtarzano, że do kolęd się nie tańczy, ale niby dlaczego? Albo można nagrać świąteczny teledysk. Ze śniegiem lub bez. Albo nagrać nową wersję szalonego przeboju rosyjskiego zespołu Steklovata, pod tytułem „Novyj God” (na pewno znacie tych czterech kolesi w sweterkach) i wrzucić to na YouTube. A w spokojne sylwestrowe popołudnie, kiedy nic się jeszcze nie dzieje, nie strzelają jeszcze petardy ani korki od szampana, można wyglądać przez okno i oświecać sobie twarz blaskiem bijącym od wybrokatowanych fryzur pań. Oraz panów, o zgrozo... Maciej „Ebo” szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroËnów. wcześniej związany z markami nike oraz reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka. www.hiro.pl



tekst | GRZEGORZ czyż

foto | doRota smela

destination hiro: tunezja

Tunezja była jednym z pierwszych krajów, do których Polacy jeździli masowo na wczasy już u schyłku PRL-u, stąd przylgnęła do niej opinia miejsca, które należy omijać szerokim łukiem. Tymczasem nie ma chyba lepszej opcji, jeśli chodzi o Afrykę Północną w pigułce. Zarówno pod względem kompletnej a kompaktowej oferty krajoznawczo-wypoczynkowej – od najpiękniejszych plaż nad Morzem Śródziemnym, przez pustynie i największe w tej części świata słone jeziora, aż po góry Atlas – jak i przebogatej kultury narodu, który zapoczątkował Jaśminową Rewolucję i doprowadził do pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w regionie (miło było obserwować radość zwykłych ludzi z rodzącej się demokracji, jak i karnawał mniejszości libijskiej na ulicach większych miast Tunezji po ogłoszeniu informacji o zabiciu Muammara Kadafiego). Najlepiej odpuśćcie sobie „tanie” wycieczki z biur podróży w Polsce, na miejscu skierujcie się do Susy i poszukajcie Karoliny Kozij-Laajimi, najlepszej przewodniczki ever – ona zorganizuje wam jeepa, noclegi i pokaże m.in. świat, który „stworzył” George Lucas w „Gwiezdnych Wojnach”.




www.merchlabel.com

oryginalne gadĹźety gwiazd!



• DRUKARNIA OFFSETOWA • STUDIO GRAFICZNE

Comernet Sp. z o.o, ul. Głuska 6, 20-439 Lublin tel. +48 81 745 51 04, fax +48 81 745 38 94 w w w.comernet.pl


DRUGI ALBUM DUETU

AUDIO, VIDEO, DISCO Z SINGLEM CIVILIZATION!

JUŻ W SKLEPACH

www.warnermusic.pl


NOWY STUDYJNY ALBUM

THE BLACK KEYS EL CAMINO JUŻ W SKLEPACH

www.warnermusic.pl

M

A

G

A

Z

Y

N



photo: matrendek.com

ZAWODY SNOWBOARDOWE W KONKURENCJI SLOPE STYLE

SZCZEGÓŁY JUŻ WKRÓTCE NA: www.facebook.com/quiksilversnowsession Partnerzy:

Patronat medialny:



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.