ISSN:368849
NR 22
okładka: foto | max zieliński projekt | weronika siwiec model | sufjan benjamin czyż
INTRO
www.hiro.pl e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08
Zima dopiekła nam w tym roku do tego stopnia, iż niektórzy doznawali odpału i rozpalali, niechybnie pod wpływem twórczości Ziomusia z Psar, grill w salonie. Nie grillowali protestujący internauci, choć mieli po temu znakomite warunki dzięki koksownikom rozstawionym na trasie swojego przemarszu pod kancelarię premiera. Nasz sprzeciw wobec ratyfikacji traktatu ACTA nabrał równie symbolicznego wymiaru co obrona krzyża na Krakowskim Przedmieściu, ale tym razem do Polaków przyłączają się i nasi bratankowie, i ci, których nienawidzimy od dziecka − jedni i drudzy podziwiając nasze waleczne serca. Dlatego i ty, Drogi(-a) Czytelniku(-czko) „HIRO Free”, miej serce i paczaj w serce!
Prezes wydawnictwa: krzysztof grabań kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: dominika rokosz dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: Grzegorz czyż grzegorz.czyz@hiro.pl
Z-ca redaktora naczelnego: MATEUSZ JĘDRAS mateusz.jedras@hiro.pl
Asystentka naczelnych: ada banaszak ada.banaszak@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: Łukasz majewski lukasz.majewski@hiro.pl
Reklama: Michał panków
michal.pankow@hiro.pl
04. 22. 38. 40. 46. 48. 52. 54.
apteka: ranga prawdy megahiro: widmo kryzysu czy kryzys-widmo? gwiezdne wojny: czekając na widmo furman: cudowne dziecko ameryki fbi w kinie: g-meni naprawiają świat trolling: zimą zwierzęta dokarmiajmy, nie trolle m&m’s: lecą w kulki hip-hopowe oakland: dysputa zza laptopa
małgorzata cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
marcelina compel marcelina.compel@hiro.pl
Projekt graficzny magazynu i strony internetowej: marla nowakówna
miejsca, w których jesteśmy: Współpracownicy:
piotrek anuszewski, jerzy bartoszewicz, karolina bielawska, KaROLIna błaszkiewicz, bartosz czartoryski, piotr czerkawski, piotr dobry, karolina dryps, małgorzata dumin, jacek dziduszko, marek fall, zdzisław furgał, marcin flint, piotr gatys, małgorzata halber, aleksander hudzik, kaja klimek, Piotr kowalczyk, łukasz knap, łukasz konatowicz, dawid kornaga, adam kruk, mateusz kubiak, Łukasz Łachecki, krzysztof michalak, sonia miniewicz, jan mirosław, karolina miszczak, anna mrzygłodzka, marcin r. nowicki, maciek piasecki, jan prociak, dagmara romanowska, marek j. sawicki, weronika siwiec, marta słomka, dorota smela, jacek sobczyński, filip szałasek, bartosz sztybor, maciej szumny, marek turek, dominika węcławek
Społeczność: facebook.com/hirofree.fb
comernet sp. z o.o. ul. Głuska 6 20-439 Lublin
LE PUKKA W WARSZAWIE Le Pukka Concept Store na Powiślu to połączenie showroomu, galerii i sklepu, pełne prawdziwych perełek designu wnętrzarskiego, wyjątkowych mebli i niepowtarzalnych dodatków. Można napić się tu aromatycznej kawy i wysłuchać porady dotyczącej urządzania wnętrz.
KLUB 55 W WARSZAWIE Piątki to klub-legenda. Jego zniknięcie wywołało pustkę porównywalną do zniknięcia Jadło, a odrodzenie się w nowym miejscu daje szansę na powstanie w centrum porządnej sceny z dobrym soundem. Już od lutego na Żurawiej 32/34 (25.02 gala wręczenia SUPERHIRO 2011!).
APTEKA
ranga prawdy tekst | Marcin r. Nowicki
foto | Tomek kosmalski
W przyszłym roku Aptece stuknie trzydziestka. Zamiast zawczasu odcinać kupony, W marcu załoga Naszego rozmówcy, Jędrzeja Kodymowskiego, wydaje nowy album. Spotykamy się w szczególnym miejscu. W kawiarni na parterze Pałacu Kultury i Nauki. Są dwie szkoły − zburzyć albo zostawić. Do której bliżej tobie? E tam, burzyć... Bez przesady! Z tego, co wiem, Polski nie byłoby do dzisiaj stać na budowę takiego obiektu. Z drugiej strony – jest to miejsce dużo bardziej adekwatne dla przeprowadzenia wywiadu nie ze mną, a z Marylą Rodowicz. No ale masz tu kino, Salę Kongresową... Zresztą też mam pewną słabość do socrealizmu. A zespół łatwiej było robić za czasów tamtych mocodawców? Zależy od perspektywy. Nam chodziło o alternatywny sposób spędzania czasu. Bez dalekosiężnych planów. Dla gwiazd rocka górnym pułapem była możliwość kupienia sobie kilku flaszek dziennie. Ze względu na status społeczny, z jakiego wiele osób się wywodziło, widziałem, że w jakiś sposób to ich spełniało. Wam pierwsze oficjalne wydawnictwa dane było wrzucić na rynek, gdy przy sterach był Wałęsa. Wcześniej po prostu nie było gdzie wydawać. Miałeś Tonpress i to drugie gówno... Potem sobie to odbiliście. Niemal każdy album Apteki ukazuje się w innej oficynie. Kilka lat temu zahaczyliście nawet o dużą wytwórnię, Universal. W niemal każdej tego typu firmie ludzie bardzo szybko się zmieniają. Ktoś przychodzi na okres próbny i pan z góry patrzy, jak taki ciapek odnosi się do wydawanych poleceń. Współpraca z Universalem była, ale się skończyła. Według socjologa Zygmunta Baumana wszystko jest płynne. I rzeczywiście – dzisiaj jest to, a jutro tamto. Rock’n’roll − mówi się, że jego potencjał jest na absolutnym wyczerpaniu. Co ty na to? E tam... Nie ma co sugerować się teorią dekadencką. Jest coraz trudniej, bo
04 info
ludzi przybywa, a planeta przecież nie rośnie. Teraz jeszcze do tej miliardowej społeczności cywilizowanego świata chcą dołączyć Chiny i każdy chciałby żyć jak Amerykanie. Stąd opowiadanie o tym, że wszystko już było. Wystarczy jednak wyjść na ulicę, by zobaczyć, że ten upadek, jeśli następuje, następuje bardzo powoli. Ale jest coś takiego – cała ta komercjalizacja... Czym to się przejawia w naszym kraju? Na przykład zachęcaniem ludzi do działania pod obcym sztandarem. Choćby muzycy tej całej tendencji afrykańskiej. Nurtu reggae’owego, którzy nagle chcą zostać murzynami. Może nie ma w tym nic złego, ale nie znajduję w tym pewnego poszukiwania czystej, witkacowskiej formy, która pochodzi stąd. Tu i teraz. Czyli śpiewanie po polsku to w Aptece standard? Raczej tak, ale był taki moment, że dla przekory śpiewałem po angielsku. Dlatego, że wtedy wszyscy śpiewali po naszemu i to bardzo głupie teksty. Czy na waszej nowej płycie ten element szukania tożsamości jest silny? Wiesz, nie muszę szukać. Jestem utożsamiony z miejscem, w którym mieszkam. Tu są groby moich przodków. Miałem ostatnio okazję popatrzeć na polską emigrację w różnych częściach Europy. Nie wygląda to najlepiej. Ale jak mówił minister propagandy Joseph Goebbels, kłamstwo powtórzone dziesięć tysięcy razy zyskuje rangę prawdy. Polska powinna wystąpić z Unii? Nie jestem politykiem. Buchalteria, obliczenia, kult pieniądza... Nie zajmują mnie te sprawy jakoś szczególnie, chociaż polityka i forsa stały się w ostatnich czasach elementami, do których wypada przykładać wielką wagę... Dołączyliśmy do zgromadzenia, które podczas ostatniej wojny światowej zawiodło nas na całej linii, ale z jakichś przyczyn ten europejski eksperyment trwa. To tak, jakby zadać pytanie: PO czy PiS? Nie jestem zwolennikiem takich jednorodnych sądów. Doceniam w ludziach patriotyzm oraz umiejętność budowania, nie burzenia. Burzenie mnie nie przekonuje. www.hiro.pl
Graliście w ostatnich latach na dwóch wielkich, ale różnych co do charakteru festiwalach. Komercyjnym Open’erze i darmowym Przystanku Woodstock. Jak różne to były doświadczenia? Nie było gigantycznej różnicy. Ludzie przychodzą na nas. To uwspólnia wszystkie miejsca, w których gramy. A czysto technicznie – scena na Woodstocku była tak duża, że nie było nas na niej widać. A twoja córka – na którą z tych imprez wybrałaby się chętniej? Pochodzimy z Gdyni, więc – z racji tego, że człowiek nie jest w stanie wyzbyć się tych wszystkich wieśniackich nawyków – wiemy, że warto się zawsze na tym gdyńskim Open’erze pojawić. Żeby wszyscy znajomy widzieli, że
sztokiem, czy przejdziemy miękko. Może wcale nie być ofiar, a może być ich wiele. Ale myślę, że doczekamy jeszcze tego momentu. A przynajmniej jego początku. Ja już nie mówię tylko o kulturze, bo to tylko pewien element. Jak mówię – są dwie możliwości. Ewentualnie pośrednia, twardo-miękka. Czy to rodzaj puenty? Owszem, coś w tym rodzaju.
przekręt na dłoni Niejeden smakosz pszenno-buraczanych wyrobów alkoholowych o posmaku siarki chciałby być właścicielem tego oto wspaniałego zegarka. Poczuj na własnym ręku jego ogrom oraz złowieszczą moc koronki z lewej strony. By zrozumieć nasz złożony przekaz, niezmiernie istotne jest posiadanie umysłu poskręcanego niczym makaron w chińskiej zupce z Radomia. Więcej podobnie nieprawdopodobnych zegarków na: www.nodowatches.com
jesteś człowiekiem obcującym z kulturą. Na Przystanek Woodstock też chciała pojechać, ale nie zgrało się to technicznie i były z tego powodu wobec mnie wyrzuty. To młode pokolenie w coraz szerszym stopniu nie pamięta już nawet roku 1989 – czy jego postawy napawają optymizmem? Córka też nie pamięta komunizmu, bo jest z 1988. Powiem tak – to chodzi o pewną świadomość człowieka, nie o wiek. Niektórzy starzy mogą być młodzi duchem, a młodzi przejawiać nawyki starcze. Jakbyście dzisiaj zaczynali, dostalibyście zwrot przynajmniej za paliwo? Chyba ciężko... Ciężko czy nie ciężko, dzisiaj przyjechałem na wywiad i też nie mam zwrotu za paliwo. Wracając do sprawy – tego się nie robi, by chodzić od przyjęcia do przyjęcia. Nie każdy młody twórca chce pójść do „normalnej” pracy. Jeśli jest zdolny, czemu ma nie dostać jakichś pieniędzy już chwilę po starcie? Jeśli ktoś idzie gdzieś do pracy i wszystkim się kłania, to jeśli zacznie tworzyć muzykę, w tym świecie też będzie się kłaniał. Najlepszy przykład: koncert noworoczny transmitowany z placu MDM. Grają tam prawie wyłącznie ci, którzy nauczyli się kłaniać, dziękować i okazywać szacunek tym, którzy ich zatrudniają. A gdzie jest źródło takiego obrazu dzisiejszej rozrywki? Brak autorytetów, przede wszystkim. Ustawianie wszystkiego z klucza politycznego. Dużo chętniej zatrudnią cię, jeśli dostosowujesz się do sytuacji w jednej sekundzie. Ktoś, kto autentycznie, zgodnie ze swoim sumieniem, ocenia sztukę, nie doczeka się obecnie tego szacunku. Niestety, nawet ci, którzy wykazywali takie cechy przez całe lata, na dzień dzisiejszy ulegli tendencjom lansowanym przez – nie wiem, jak ich nazwać – naszych wrogów. Stracili autorytet. Postacie typu Wojciech Mann, Krzysztof Materna. Oni sami już nie wiedzą, co im się podoba. Znają to, co było kiedyś, i najwyżej tego mogą być pewni.
błysk szczęścia Mollie to coś więcej niż charmsy. To jedyna prawdziwie spersonalizowana biżuteria szczęścia na każdą okazję. Spraw sobie prezent, biorąc udział w naszym konkursie, w którym możesz wygrać bransoletkę z zawieszką w kształcie czterolistnej koniczyny! Wystarczy polubić fanpage www.facebook.com/Mollie.pl.Bizuteria.Szczescia oraz opowiedzieć w 50 słowach, co jest dla ciebie idealnym symbolem szczęścia. Odpowiedź prześlij na adres mk@mollie.pl, w temacie wpisując „Konkurs Mollie”. Do odpowiedzi proszę dołączyć swoje imię i naz-wisko oraz adres korespondencyjny. Czekamy do 9.03!
To się skończy? Wszystko musi się skończyć. Nie wiadomo tylko, czy będzie krew płynąć rynwww.hiro.pl
info 05
NOWOŚCI PŁYTOWE SELAH SUE SELAH SUE na koncertach w Polsce! 7 marca 2012 Warszawa - Stodoła 8 marca 2012 Wrocław - Eter
www.goodmusic.pl
CHARLIE WINSTON RUNNING STILL
premiera 5/03/2012
CHARLOTTE GAINSBOURG STAGE WHISPER
dostępne wersje: CD i CD/DVD już w sklepach
ED SHEERAN „+” największe odkrycie brytyjskiej sceny muzycznej 2011 roku!
SUPERHIRO SUPERHIRO
silk tekst | łukasz konatowicz
z gwiązdą nadchodzącej gali superhiro, superszybkim raperem z krakowa, rozmawialiśmy podczas demonstracji. wiedzcie, że silk również pacza w acta. Widziałem, że pisałeś na swoim Facebooku o ACTA. Chciałeś pójść na dzisiejszy protest? Już chyba za późno... Jednostkowe pojawienie się mojej osoby będzie miało mniejszy wpływ, niż jeśli zrobię coś artystycznie. Mam taki pomysł, nie wiem, jak to się uda, bo czasu jest niewiele, ale chyba chciałbym się bardziej wypowiedzieć o sytuacji globalnie niż krajowo. To jest gorący temat i myślę, że jestem blisko sprawy przez to, że jestem niezależnym wykonawcą i działam przez internet. Już sam proces powstawania tego dokumentu jest podejrzany. To jest naturalne, że ludzie u władzy – czy to politycy, czy koncerny – pilnują swoich interesów. Dawniej było to proste, kiedy było kilka kanałów w telewizji i można było ludziom młotkiem do głowy wbijać, czego mają słuchać, co oglądać, itd. Internet to demokracja medialna i na przykład ktoś taki jak ja, jeśli ma coś ciekawego do zaproponowania, wcale nie musi mieć za sobą nikogo i niczego – wystarczy dobry pomysł i możesz odebrać potencjalnych odbiorców takim koncernom. Politycy powinni wyciągać wnioski z historii – nigdy żadna prohibicja nie doprowadziła do niczego dobrego. Nie czujesz się trochę napiętnowany jako „ten gość, który tak szybko rapuje”? Chyba to nie jest to, o co ci chodzi. To jest tak, że mam taką poboczną umiejętność, która zwraca uwagę. Dzięki temu mogę dotrzeć do osób, które nigdy by o mnie nie usłyszały. Miałeś taką spinkę, żeby udowodnić, że jesteś dobrym artystą? Motywację, żeby wykorzystać swoją popularność, ale pokazać, że robisz coś sensownego, a nie tylko się popisujesz. Zrobiłem coś, co może treści nie niesie jakiejś niesamowitej, ale nie ma się czego wstydzić. Mogę się pod tym podpisać, to jest spoko, ale to miało tylko na mnie zwrócić uwagę. Dużo osób, które na przykład są moimi fanami na Facebooku, nie stanie się pewnie dużymi fanami mojej płyty. Najlepiej sprzedają się przeciętne rzeczy. Ja chciałem mimo wszystko zrobić dobrą płytę. Nie spotykasz się z takimi głosami, że jesteś znany z internetowych filmików, a nie z muzyki? Nie ma się czego wstydzić. To jest dopiero problem, kiedy cierpi na tym twoja muzyka. Lepiej wystąpić w reklamie i zarobić kasę na inne działania artystyczne niż nagrywać gówniane kawalki. Trochę rapujesz po angielsku. To rzadko spotykane na scenie rapowej, a nikogo nie dziwi, że polski zespół rockowy śpiewa w tym języku. Ja nie jestem takim prawdziwym hip-hopowcem. Obraz takiego prawilnego rapera to jest przeciwieństwo wszystkich moich przekonań.
już w sklepach
CHRISTINA PERRI LOVESTRONG.
zawiera przebój: Jar Of Hearts już w sklepach
www.warnermusic.pl
foto | karolina jaguś
Są w ogóle polscy wykonawcy, z którymi czujesz jakieś pokrewieństwo? Fisz w ogóle nie jest już raperem w takim rozumieniu standardowym. Jest mi do niego bliżej niż do tych „prawdziwych raperów”. Podoba mi się też ostatnia płyta Łony. Jest mniej kabaretowa, dojrzała. Ostatnio w ogóle więcej nagrywam w rodzimym języku, bo dawno tego nie robiłem, a ja się szybko nudzę. Dlatego też jestem pewnien, że zaskoczę wszystkich nowym materiałem.
urban air force
Dunk, air force i air max to ostatnio najchętniej poszukiwane buty. Takie poszukiwania warto rozpocząć od odwiedzenia UrbanCity.pl. W ofercie marki Nike około 200 wszystkich modeli, 38 rożnych air maxów, 8 modeli air force, a także 6 dunków. Wszystko to, a nawet więcej w rozsądnych dla klienta cenach. Sprawdź, u nas wyprzedaże trwają cały rok!
www.hiro.pl
zimowe akcje
zjazd na krechę tekst | mateusz kubiak
foto | TOMEK PODGÓRNY, Red bull content pool
prędkość, Wiatr we włosach, mróz w oczach... amatorzy tych wszystkich zajawek już mają gdzie poszaleć.
czysta forma John Varvatos Artisan przypomina nietknięty zapach natury. Świeży i intrygujący, wyraża wolność długiego, letniego weekendu – doświadczenie świeżego powietrza w najczystszej, najprostszej z form. Zapach stworzony przez światowej sławy laboratoria Givaudan to połączenie klasycznego cytrusa i ziołowych tonacji. Ręcznie wytwarzany ratanowy flakon John Varvatos Artisan sprawia wrażenie luksusowego kunsztu promieniującego jedynym w swoim rodzaju urokiem. Zapach John Varvatos Artisan dostępny jest w perfumeriach Douglas. Sugerowana cena detaliczna to 315 zł za opakowanie 125ml.
Kwestia zawodów w zasuwaniu na czas ma się dla naszej szerokości geograficznej dość kiepsko. Narciarze mknący z prędkością sportowej fury po gładkim jak stół stoku to widok rodem z alpejskich kurortów. W Polsce mamy całkiem porządną Jaworzynę Krynicką, ale trzeba tu stawić się w minucie otwarcia wyciągu, żeby choćby na dwa zjazdy mieć stok tylko dla siebie. Poza tym do wyboru jest jeszcze skansen narciarski w Szczyrku czy Tatry, gdzie przecież świstaki, kozice i parzenice. Nie wygląda to najlepiej. Jest jednak światełko w tym tunelu! Raz do roku odbywa się Red Bull Zjazd Na Krechę. Jedyna okazja, by się wyżyć w masowym zjeździe – wszyscy ze wszystkimi, zarówno narciarze, jak i snowboardziści. Start następuje jak w biegu ulicznym. To jedyny w swoim rodzaju widok, kiedy banda kilkuset ludzi biegnie do powbijanych rzędem nart i desek. Należy jak najszybciej wskoczyć w swój sprzęt i pędzić w dół. Kto jedzie pierwszy, ten nie dostaje w twarz pióropuszem śniegu od hamującego przed sobą. Nagradza się najszybszego, którym zawsze zostaje narciarz. Tak już jest, że narty są szybsze od deski, a kto nie wierzy, polecam podręcznik fizyki dla szkół podstawowych. Oczywiście nagradzane są też poszczególne kategorie: narty, deska oraz kobiety i mężczyźni. Podejście startujących do samego startu bywa różne: olimpijczyk stawał obok człowieka, który pierwszy raz w życiu był na zawodach; startują też często rowerzyści, którym nudzi się zimą. W internecie giełda porad, pożyczanie sobie nart, co to „w ogóle nie skręcają, ale za to są bardzo szybkie”. W tym roku formuła będzie nieco inna. Wiadomo, że jest to najbardziej wyczekiwana impreza zimowa, więc wystartować chcą tłumy. Eliminacje poszerzono do 3 edycji: w Krynicy, Szczyrku i znanej ze wszystkich dotychczasowych Zjazdów Polany Szymoszkowej. Finał odbędzie się w Tatrzańskiej Łomnicy na Słowacji. Internetowe zapisy mają też elementy wyścigu. Zaraz po ich odpaleniu zaczynają grzać się serwery, a limit miejsc wyczerpuje się w kilka dni.
hipshit
niezal krakowski
kiedy myślicie o Krakowie, nie myślicie o muzyce niezależnej. myślicie o Piwnicy pod Baranami, piosence studenckiej lub o rockowej poezji Świetlickiego i Maleńczuka. A to wcale nie wszystko. tekst | łukasz konatowicz
foto | monika stolarska
W XXI wieku, podczas gdy w Warszawie, Trójmieście, Łodzi i wielu innych miejscach w Polsce powstawały słynne zespoły i całe sceny, w dawnej stolicy panował spleen. Kapele się zawiązywały i nagrywały, żadnej jednak nie udało się zdobyć rozgłosu czy większego uznania krytyków. Dominował mroczny post-punk dryfujący czasami w mroczny post-rock w wykonaniu New York Crasnals, Citizen Woman There czy pAmbuka. Ale uwaga – nieformalna grupa dwudziestoparolatków próbuje coś zmienić. Młode, mało krakowskie zespoły (jeśli operować stereotypami) pomagają sobie nawzajem, grają razem koncerty, tworzą kolejne wspólne projekty. Sami mówią, że ich scena jest kazirodcza – każdy gra z każdym. Planują wspólną trasę po największych miastach Polski, a w dalszej perspektywie założenie labelu. Wszyscy śpiewają po angielsku (jeśli w ogóle), mówią, że teksty nie są dla nich szczególnie ważne, nie są mroczni, nie są poetyccy. Na pierwszym zdjęciu z last.fm-owego profilu Die Flöte widać zespół stojący na krakowskim Rynku. Przy dorożce. I to tyle z krakowskiego klimatu. Ich zeszłoroczna EP-ka „Plusk” jest laurką dla amerykańskiego indie-rocka z lat 90. Ich miłość do Pavement słychać w każdym riffie i niedbałym śpiewie Michała Mierzwy, który swoją drogą odszedł już z zespołu. Zastąpił go Mateusz Tondera, hiperaktywny doktorant prawa, który śpiewał w dość już zapomnianym White Rabbit’s Trip. Jako Armando Suzette tworzy klawiszowy pop w wersji lo-fi, który coraz bardziej dryfuje w stronę r’n’b. Właśnie w tej konwencji chce stworzyć kawałek z gościnnym udziałem pewnej popularnej młodej wokalistki. Eks-wokalista Die Flöte skupia się za to na graniu na klawiszach w Father Issues. Założony przez grającego wcześniej akustyczne ballady Kamila Tuszyńskiego zespół jest tutaj największą niewiadomą. Przez zeszłoroczne koncerty (w tym przed Nerwowymi Wakacjami) nakręcił się wokół nich lokalny hajp, a krakowskie dziewczyny ich po prostu kochają (Tuszyński jest w całym towarzystwie najładniejszym chłopakiem i chyba najbardziej magnetycznym frontmanem). Nie mają studyjnych nagrań, z występu na występ słychać w nich coraz więcej Talking Heads i Paula Simona.
mozaika mokotów Poranna kawa w pobliskiej kawiarni, wieczorem kino, później zakupy w Galerii Mokotów. Wszystko w zasięgu twojej ręki. Wspaniała śródziemnomorska architektura, funkcjonalne i doświetlone mieszkania, ponad 3 ha zieleni oraz doskonała komunikacja czynią to osiedle idealnym miejscem dla osób aktywnych zawodowo. www.MozaikaMokotow.pl
No i jest Kaseciarz. Maciej Nowacki do nieformalnej sceny dołączył niedawno, ale dzięki wydanemu własnym sumptem albumowi „Surfin’ Małopolska” jest najbardziej znany. To chropowaty, garażowy i zupełnie instrumentalny surf-rock. Od kiedy istnieje projekt Kaseciarz? Od kwietnia zeszłego roku, kiedy zacząłem robić demówki. Później było nagrywanie, trwało do listopada. Nagrywałem w salce u Salezjanów. To jest taka salka dla młodzieży i tam sobie każdy może przyjść i grać. Ja akurat mam z nimi sztamę, bo pożyczam księdzu sprzęt. Zadam ci sztampowe pytanie: jakie są twoje inspiracje? Jest ich dużo. Zawsze wracam do Ramones. Zawsze miałem styczność z jakimiś pirackimi kasetami. I stąd Kaseciarz? Tak. Kaseciarz był na naszym osiedlu taksówkarzem i przykładem sukcesu odniesionego po transformacji, jeździł Polonezem Caro. Chodził w dzwonach i łysiał, ale nosił długie włosy. Miał układy z piratami i sprzedawał z bagażnika kasety. Mój brat chyba u niego kupił „...And Justice For All” Metalliki. To był długi album i ci piraci go podzielili na części, trzeba było sobie kupić dwie kasety! Dopiero po latach się dowiedzieliśmy, że tam było więcej niż cztery piosenki (śmiech). Czemu nazwałeś album “Surfin’ Małopolska”? Skoro album surfowy to Surfin’, a że Małopolska nie ma dostępu do morza to Małopolska. A o co chodzi z utworem „Potomkowie Rado”. Co to za głos tam? Znalazłem człowieka, który prowadzi poważne badania. Ma dużo materiałów i podzielił się nimi ze mną. Miliony lat temu kosmonauci z planety Vandi zaludniali Ziemię i zapładniali Ziemian swoim nasieniem. Wszystkie piramidy były lądowiskami ich statków. Ten badacz to prawdziwy człowiek, którego kiedyś spotkałem, kiedy byłem poza Krakowem i właśnie go nagrałem. Pytałem później znajomych z tego właśnie obcego miasta, które nie jest Krakowem, czy jeszcze siedzi tam, gdzie wtedy go spotkaliśmy, ale zniknął. Ach. Co to za obce miasto? Warszawa.
nike: look of football Kluczowym produktem sezonu jest koszulka Nike 1823 Rugby w wersji vintage. Jej charakterystycznym elementem są wyszyte numery i wzory typowe dla będących inspiracją drużyn. Nowością jest z kolei kurtka Anthem Jacket, której doskonale dopasowaną sylwetkę uzupełniają wyszywane napisy i delikatne paski na mankietach i kołnierzyku. Nie zabrakło kultowych modeli linii Nike Sportswear: bluz N98 i AW77 w charakterystycznych wzorach, podkreślających indywidualny styl każdego z zespołów. Uzupełnieniem kolekcji jest nowy wzór koszulek GS Polo i Logo Tee oraz czapeczek Heritage Cap z logotypami drużyn.
wody lanie tekst | jan prociak
znaczki czasu S.T.A.M.P.S. nazywamy Znaczkiem Czasu albo po prostu Znaczkiem. Jest designerskim wyróżnikiem z tłumu, manifestem naszej osobowości, lifestylowym konceptem, który pomaga pobudzić naszą wyobraźnię. S.T.A.M.P.S. jest odpowiedzią na dynamikę naszych czasów, ideą zabawy – zarówno kolorem, jak i wzornictwem. S.T.A.M.P.S. to również dobra marka dla wszystkich ludzi młodych duchem. Ten Znaczek Czasu pozwala na wiele nowych opcji użytkowych: S.T.A.M.P.S. możemy nosić tradycyjnie na pasku, w wersji XXL z ramą (na pewno pozostanie zauważony) lub troszkę subtelniej jako „sam” Znaczek zawieszony na szyi, łańcuchu czy breloku.
dojazdy foto | materiały promocyjne
tekst | zdzisław furgał
www.hiro.pl
Choć określenie „najbardziej oczekiwany album roku” używane w stosunku do albumu Lany Del Rey wydaje się przesadzone, to i tak zdecydowanie jest coś na rzeczy. Rzadko który początkujący artysta może pochwalić się byciem coverowanym przez popularne kapele w stylu Kasabian i Titus Andronicus czy remiksem autorstwa samego Damona Albarna. Z dnia na dzień młoda Amerykanka stała się jednym z najgorętszych nazwisk showbiznesu, a jej charakterystyczne usta błyskawicznie stały się popularnym memem. Internet wprost zwariował na punkcie młodej wokalistki, a kolejne wieści o „Born To Die” pojawiały się na wszelkiej maści stronach, od zajawkowych blogów po największe portale. Jeszcze ciekawiej robi się kiedy uświadomimy sobie, że wbrew wielu prasowym doniesieniom nie jest to debiut. W 2008 roku ukazała się EP-ka „Kill Kill”, a na początku 2010 kompletnie niezauważony album „Lana Del Ray AKA Lizzy Grant”. Potencjalni nabywcy tego dziełka muszą obejść się smakiem. Panna Grant wykupiła do niego prawa i wycofała go z dystrybucji. Tylko czekać aż pojawią się jakieś „Rarities 20082011”. Sama Lana wydaje się być produktem dobrze skrojonym pod gust dzisiejszej publiczności, która ceni sobie retro look i brzmienia. W momencie, kiedy Adele zmaga się z kolejnymi problemami zdrowotnymi, a Amy Winehouse śpiewa już tylko w chórach anielskich, Lana idealnie zapełnia lukę, która powstała na muzycznym rynku. Przy okazji wydaje się być artystką uniwersalną. Jej piosenki w równym stopniu trafiają do fanów muzyki niezależnej, jak i do ich mam. Problem w tym, że po intrygującym „Video Games” każdy kolejny numer jest słabszy. Oliwy do ognia dodał fatalny występ w „Saturday Night Live”. Mit utalentowanej dziewczyny z ludu, która zbawi niezależny pop, upadł równie szybko, jak się pojawił. Czy poWstaną kolejne to już pytanie do jej agentów. W razie niepowodzenia zawsze pozostaje jej kariera modelki. Na początku stycznia media podały, że Lana podpisała kontrakt z agencją Next Model Managment. Lanie wody trwa...
Niczym gilotyna, maczeta, skalpel lub złamane nożyczki (sami wybierzcie sobie narzędzie z ich piosenek) przecięła poświąteczną stagnację wiadomość o powrocie At The Drive-In. Post-hardcore’owy kwintent z granicznego El Paso wiedział kiedy ze sceny zejść niepokonany. Tylko czy reunion to na pewno dobry pomysł? At The Drive-In to siła jednostek współpracujących niczym dobrze naoilwiona maszyna. To moc duetów. Przede wszystkim dwójki założycieli, Cedrica Bixler-Zavali i Jima Warda, ale także Cedrica i Omara Rodrigueza-Lópeza, których progresywne ciągoty najpierw doprowadziły zespół do maestrii przy trzeciej płycie, a później do założenia Mars Volty. Czy teraz oba zespoły są znów w stanie połączyć się w jedno i wrócić do punktu sprzed dekady? Widzimy się pod sceną – skomentował moje malkontenctwo redakcyjny kolega Marek Fall. Coś w tym jest. Z przyjemnością oberwę mikrofonem w twarz od Cedrica i wszystko odszczekam. This station is now operational!
HIPShit mówić w języku mody foto | Grzegorz ślemp
tekst | jan prociak
Na mecie blichtr i uznanie. Na starcie ciężka praca i ostra konkurencja. Kasia Szafran musi zmagać się z dodatkowymi przeciwnościami, ale dzięki talentowi i zawziętości ma szansę trafić na szczyt. Przedstawiamy wam diament polskiego świata mody, który czeka na odkrycie. Na oko chuda brunetka z oryginalną fryzurą. Od rówieśniczek odróżnia ją to, że najłatwiej porozmawiać z nią w języku migowym. Problemy ze słuchem nie przeszkadzają jej wysyłać w jednym z ciekawszych języków dzisiejszego świata – języku mody. Pochodzi z Włocławka. Mody uczy się na ASP im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi – mieście, gdzie podobno nawet bieganie psom szkodzi. Na szczęście szare klimaty Piotrowskiej i okolic nie przeszkadzają w tworzeniu ciekawych projektów, które zdobywają coraz liczniejszych zwolenników. Swetry jej projektu stanowią świetny pomysł na tegoroczną zimę, która póki co za nic w świecie nie chce przestać tworzyć arktycznych symulacji. Do tej pory praktykowała w Maldoror Low Couture, gdzie jej praca spotkała się z entuzjastycznym odbiorem i pozytywną opinią właściciela studia i znanego projektanta, Grzegorza Matląga. Jednak Polska rzeczywistość nie sprzyja młodym adeptom mody. Studia się kończą, a nasz rynek nie należy do najłatwiejszych. Z drugiej strony przykład takich marek jak Misbehave czy Projekt Mleko poka-
zuje, że chcieć to móc. Kasia patrzy na polski rynek z optymizmem, bo coraz częściej można oglądać ciekawe kolekcje coraz to nowszych projektantów ubioru. W pewnym stopniu zmiana ta następuje pod wpływem organizowanych imprez, chociażby takich jak Fashion Week Poland, który odbywa się dwa razy w roku w mieście dawnych manufaktur. Staje się również widoczne rozróżnienie między poszczególnymi projektantami oraz ich kierunkami działania. Na pewno środowisko będzie jeszcze się rozwijało. Samej Szafran nie brakuje chęci. Aktualnie pracuje nad pracą dyplomową i myśli o założeniu własnej marki odzieżowej. Pewne kroki już poczyniła, więc znając jej zapał zdarzy się to prędzej niż później. Swoje projekty pokazywała w różnych, często nietypowych miejscach. O ile pokaz w Galerii Sztuki Współczesnej we Włocławku nie dziwi (w końcu moda coraz częściej wchodzi w romans ze sztuką), o tyle pokaz w przejściu podziemnym na skrzyżowaniu Piłsudskiego i Piotrkowskiej można uznać za całkiem oryginalny pomysł. W końcu miejscem mody jest ulica, o czym często zapominają popularni projektanci, tworząc stroje, które ewentualnie ubrać może Lady Gaga i... chyba tylko ona.
wolski fenomen uliczny tekst | anna maziuk
foto | lucjusz cykarski
Wola jest jedną z prężniej działających dzielnic, jeśli chodzi o sztukę uliczną. To właśnie tu odbywa się festiwal WolaArt i część festiwalu Street Art Doping. To także tu istnieją takie miejsca jak Galeria Tybetańska czy Ogród Różany na terenie Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie malować można na legalu. Prym wiedzie oczywiście Śródmieście z ponad 800 różnymi obiektami streetartowymi. Dawna dzielnica przemysłowa plasuje się jednak tuż obok niemal dwa razy od niej większego Mokotowa. Znajdziemy tu ponad 185 dzieł zdobiących ściany budynków, mury, wiadukty i podwórka. Streetartowe początki Woli sięgają roku 1968. Wtedy odbyło się tu I Biennale Rzeźby z Metalu. Chodziło o pokazanie współpracy robotników i artystów. Efekt – 60 obiektów wykonanych przez 35 twórców. Do dziś przetrwało tylko kilkanaście z nich. Osiem przeniesiono z galerii samochodowej przy ul. Kasprzaka na Wolską. Jedną z bardziej rozpoznawalnych jest „Żyrafa” Władysława Frycza. Kolejnej odsłony II Biennale Rzeźby w Warszawie Wola doczekała się dopiero w 2010 roku. Impreza odbyła się w ramach festiwalu WolaArt. Jednak znacznie więcej niż obiektów przestrzennych powstaje tu murali. Na charakter wielu z nich wpływa kontekst historyczny dzielnicy. Często nawiązują do tematyki getta, jak choćby „Tam była kładka” Adama X (ixi color), vis-à-vis klubokawiarni Chłodna 25. Co roku w ramach festiwalu Street Art Doping nowych graffiti przybywa także w plenerowej galerii na Rondzie Tybetu, która od 2009 roku tworzona jest przy współpracy Fundacji Inna Przestrzeń z Fundacją Klamra oraz Zarządem Dróg Miejskich. Podczas trzeciej edycji, w 2011 roku, zamalowano 19 ścian, powstało kilkanaście nowych prac, w tym „Inwazja” autorstwa Uwaga Inwazja (symboliczne przedstawienie chińskiego ataku na Tybet z 1950 roku) oraz „Wolny Tybet” Morsa (portret ofiary tłumienia tybetańskich protestów przez nepalską policję w 2008 roku w Lhasie). Właśnie do malunków znajdujących się na Rondzie Tybetu poprowadzi nas mini przewodnik wydany ostatnio przez dwie wyżej wymienione fundacje. W „Jak chodzić poWoli (Aby zobaczyć street art…)” jego twórcy pokazali zaledwie dziesięć i to przede wszystkim tych dużych, rozpoznawalnych murali (m.in. wspomnianą już „Żyrafę” i dwa malunki w Galerii Tybetańskiej). Hana Umeda z Fundacji Inna Przestrzeń, jedna z autorek projektu, wyjaśnia, iż miała to być jedynie zajawka, rodzaj zachęty do przespacerowania się po tej części miasta i przyjrzenia się sztuce nie w galeriach, a na ulicach.
SIĘ KRĘCI
brazylijska energia tekst | Patryk stolarz, ariel hajbos
foto | CAPOEIRA.WROCLAW.PL
Spacerujesz ciasnymi uliczkami biednej dzielnicy w Salvador da Bahia, delektując się cieniem, którego niewiele w tak upalny dzień. W pewnym momencie słyszysz bębny, czujesz pulsującą energię. Muzyka ciągnie, podążasz za nią. Kręte uliczki wypluwają cię na małą promenadę i dostrzegasz to, co cię zaintrygowało – źródło muzyki. To kilku dzieciaków gra, jednak nie na bębnach. Jeden uderza dłońmi łódkę, dwóch stuka plastikowymi butelkami w murek, jeszcze inny śpiewa. Typowy początek dnia w Salvador da Bahia – kolebki capoeiry i całej energetycznej kultury brazylijskiej. Jeżeli myślisz, że w Polsce jest zupełnie inaczej, to jesteś w błędzie. Jedyne, czego nam brakuje, to non-stop prażącego słońca. Tak samo jak w Brazylii trenujemy w akademiach, szkolnych salach albo na ulicach. Zbieramy się wcześniej, rozmawiamy, zaczynamy się nawzajem nakręcać, ktoś zaczyna śpiewać, ktoś inny łapie za berimbau, energia narasta. W całym kraju przez okrągły rok organizowane są warsztaty i obozy, gdzie można podnosić swoje umiejętności oraz wymieniać doświadczenia. Wrocław pod względem ilości grup i capoeiristas wybija się na tle innych miast. Codziennie spacerując ulicami nieświadomie mijamy dziesiątki, jeżeli nie setki osób, które trenowały bądź trenują. Wrocławska sekcja UNICAR, naszej grupy, jest dosyć młoda – we wrześniu 2011 obchodziła swoje pierwsze urodziny. To, co jest dla nas charakterystyczne, to to, że nieustannie tej energii poszukujemy – jest ona podstawą naszej zajawki i rozwoju. Trenujemy pięć razy w tygodniu, w kilku grupach zaawansowania, poza treningami spotykamy się, rozmawiamy, organi-
zujemy muzyczne jamy i zapraszamy gości nie tylko z różnych części Polski, ale i całego świata. Trenować może każdy. Nieważne, czy jesteś młody, czy stary, nie jest istotna twoja płeć, preferencje polityczne ani społeczne – jeżeli chcesz trenować, zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce. Większość ludzi, którzy pojawiają się na naszych zajęciach, jest zaskoczonych tym, że capoeira potrafi być tak wciągająca, że angażuje do pracy całe ciało i umysł, że ludzie są tak otwarci i pozytywnie nastawieni do świata. Wkładamy w to nasze serca, w zamian dostając energię, która jest temu wszystkiemu winna. Jeżeli chcesz spróbować trochę tej energii, wpadnij któregoś dnia do MDK na Kołłątaja!
korespondentka polly świeży towar na mieście tekst | marek fall
foto | materiały promocyjne
Najnowsza kolekcja odzieżowej marki DIIL dostępna już od marca 2012 roku w sieci sklepów HEMPSZOP w całej Polsce, DIILSZOP w Londynie i sklepie internetowym HEMPSZOP.PL. Znacie te hasła: DIIL Radio, DIIL TV, DIIL Gang Family Original Hemp Brand, Illegal Street University Natural High Promotors? Każdy znajdzie coś dla siebie, niezależnie od wieku. WWW.HEMPSZOP.PL
PJ Harvey na dobre wyszło zrzucenie wiktoriańskiej sukni po „White Chalk”. Tegoroczne „Let The England Shake” wygrało „album roku” najbardziej prestiżowych mediów, a autorce przyniosło równocześnie drugą Mercury Prize. Teraz, gdy do sklepów trafia „Let England Shake: 12 Short Films By Seamus Murphy”, przypominamy, dlaczego Polly nie uderza z problemami do ONZ, tylko rozwiązuje je na własną rękę. Zanim artystka zaszyła się na pięć tygodni razem Johnem Parishem i Mickiem Harveyem w kościele przy klifach w Dorset, by wykorzystać naturalne właściwości akustyczne XIX-wiecznej budowli, nagrywając swój dziesiąty album, przez dwa lata pracowała nad tekstami. Posiłkowała się przy tym twórczością T. S. Eliota i H. Pintera, pracami Dalego i Goi, ale także współczesnymi relacjami z Iraku i Afganistanu. Wszystko po to, by dać pesymistyczne świadectwo swojej „angielskości” i ubrudzić się w krwawej współczesności, malując słowami kolejne wojenne okropieństwa. Śpiewa: Cholerni Europejczycy! Zabierzcie mnie znów do Anglii i jej szarego, zbutwiałego plugastwa sprzed wieków. Zaraz dodaje, że kraj jest zaorany przez czołgi i marsze, a jego owocem są osierocone dzieci, czym pięknie odnosi się do trady-
cji interwencyjnego folku. Wciela się też w rolę korespondentki wojennej, która tuła się między polami bitwy z odległej przeszłości, a obecnymi rejonami konfliktów na Bliskim Wschodzie. PJ idzie przy tym w skrajny naturalizm, pisząc o kawałkach mięsa, rękach i nogach na drzewach czy rojach much. Autorka zapewnia przy tym: Chciałam, aby te piosenki były otwarte na interpretacje także dla ludzi żyjących w innych państwach. Wszyscy mamy ze sobą coś wspólnego. Wszystkim nam zdarza się doświadczać tej skomplikowanej, wypełnionej przez miłość i nienawiść relacji z narodem, którego częścią jesteśmy. Wartością uniwersalną „Let England Shake” przede wszystkim jest muzyka – wspaniałe kompozycje i unikatowe brzmienie. I także muzyka pozostaje największa wartością „12 Short Films” autorstwa Seamusa Murphy’ego, uznanego brytyjskiego fotografa wojennego, który wyruszył w podróż po swoim kraju, by tak jak PJ spojrzeć na dzisiejszą Anglię z innej perspektywy. Poetycka nuda, kilka ładnych ujęć, swoisty pokaz slajdów – przede wszystkim za mało wartości dodanej. Ale jako epilog czy też wizualna reinterpretacja te „filmiki” się bronią. Choć lepiej broniłyby się na YouTube, a nie za ciężki hajs na sklepowej półce.
info 13
big tekst | ada banaszak
Jak oceniasz rolę w „Big Love” na tle swoich innych filmowych wcieleń? Do tej pory najczęściej pojawiałeś się na ekranie w mundurze polskiego żołnierza z czasów II wojny światowej. Nigdy nie budowałem żadnego wizerunku. Widzowie kojarzą mnie głównie z filmów i seriali historycznych, ale grałem również dużo innych ról w produkcjach, które nie trafiły do szerszej publiczności. Maciek to po prostu kolejna rola, którą przyszło mi zagrać. Choć jest ona faktycznie inna niż te, z których jestem najbardziej znany. Jak interpretujesz, jako odtwórca tej roli, zachowanie Maćka? Maciek popełnił jeden mały błąd – zaprojektował sobie miłość. Dzisiaj oglądamy seriale, telewizję, spędzamy dużo czasu w internecie, żyjemy życiem gwiazd i wyobrażamy sobie, jak powinno wyglądać perfekcyjne życie. Grając tę postać, starałem się pokazać, że miłość udaje się nie wtedy, gdy ją sobie zaprojektujemy i będziemy starać się dopasować do tej wizji rzeczywistość, ale kiedy otworzymy się na osobę, w której się zakochujemy. To może pozwolić uniknąć rozczarowań, szaleństwa i tragedii, przed którymi nie udało się uciec bohaterom filmu. Barbara Białowąs nazywa ten film „antyromantycznym”. Zgodzisz się? Dzisiaj romantyzm kojarzy nam się z komedią romantyczną, z „żyli długo i szczęśliwie” – ona ma świetną pracę, on ma świetną pracę, tam się poznają, dalej dzieci, wygrana w totolotka, wakacje na Bahamach... „Big Love” jest dyskusją z tym stereotypem i pewnie w tym kontekście reżyserka mówi o filmie „antyromantyczny”. Czy nie sądzisz, że ten film w pewien sposób usprawiedliwia zachowanie Maćka wobec Emilki? Mam na myśli przemoc wobec kobiety. Nie ukazuje Emilki jako femme fatale, która „sama się o to prosi”? Jest to kwestia interpretacji, ja tak nie uważam. Nie tylko Emilka jest ofiarą popełnionych przez bohatera błędów. Maciek skazuje sam siebie na dożywocie, na niebyt. Przeżywa traumę. Osobiście rozumiem jego motywacje, chociaż nie chciałbym skończyć tak jak on, nie chciałbym spędzić reszty życia w więzieniu (śmiech). Skoro mowa o reszcie życia – jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość? 10 lutego rozpoczynam zdjęcia do filmu „Papusza” Anny i Krzysztofa Krauze. Jedna z głównych ról w dziele tak uznanych twórców to niebywała przyjemność i ogromne wyzwanie. Przez najbliższe pół roku właśnie na tym wyzwaniu będę się skupiać.
love
foto| materiały promocyjne
warto rozmawiać
tekst | karolina błaszkiewicz
Czy Polacy są gotowi na „Big Love”? Jesteśmy przyzwyczajeni do banalnych komedii romantycznych, a film Barbary Białowąs zdecydowanie do takich nie należy. W Polsce jest kilka naprawdę ambitnych festiwali, na których Polacy (między innymi ja) mają szansę oglądać filmy z wysokiej europejskiej półki. Dzięki nim i garstce najlepszych polskich dystrybutorów od wielu lat mamy szansę kształtować swój filmowy gust. Posiadając świadomość tego, w jaki sposób opowiada się ludzkie historie w światowym kinie, możemy być tylko dumni z tego, że są twórcy, którzy potrafią odważyć się na pójście odrobinę bardziej skomplikowaną, niepowycieraną drogą. Mówiłaś, że widzisz podobieństwo między sobą a Emilką. Podczas zdjęć do filmu byłaś nią non-stop? Myślałaś jak ona? W każdej postaci, którą gram, staram się znaleźć punkty wspólne z moją osobowością i sposobem odczuwania świata. To jednak nie znaczy, że łączę postać ze sobą w stu procentach. Przed rozpoczęciem zdjęć dużo pracowałam nad stworzeniem „emocjonalnej mapy” Emilki, wyjaśnieniem powodów, dla których podejmuje wszystkie przełomowe decyzje w swoim życiu. Ta praca pozwoliła mi na oddzielenie postaci od mojego życia prywatnego – schodząc z planu z lepszym lub gorszym skutkiem, starałam się też wychodzić z roli, dla komfortu najbliższych mi osób i własnego zdrowia psychicznego. Nie pierwszy raz bierzesz udział w odważnych scenach erotycznych. Nie boisz się, że zostaniesz zaszufladkowana jako aktorka bezpruderyjna? Nie boję się. Moje rzekome rozbieranie się w klipie Behemota było jawnym pomówieniem. Oprócz tego nie przypominam sobie żadnych scen rozbieranych, w których brałam udział. Jeżeli ktoś pomimo złożoności postaci Emilki, będzie potrafił skupić się tylko na tym, że w filmie są sceny seksu, i tym samym zaszufladkuje mnie jako aktorkę „rozbierającą się”, to... gratuluję. Rozebrałabyś się w jakimś piśmie dla panów? W tym momencie mojej kariery – nie. Antek Pawlicki (filmowy Maciek) w podobnym wieku po raz pierwszy pojawił się na dużym ekranie. Udzielał ci jakichś rad podczas zdjęć do „Big Love”? Pewnie. Antek bardzo pomagał mi na planie. Już podczas omawiania scenariusza wykazał się dużą kreatywnością i zmysłem przewidywania. Podczas kręcenia nie raz żartował, że „nic mi już nie powie, żebym za dobrze nie grała”. Potem oczywiście i tak mówił i podpowiadał, co pobudzało moją kreatywność i wrażliwość na scenariuszowe subtelności. Jestem mu za to bardzo wdzięczna.
turek
www.hiro.pl
turek www.hiro.pl
foto | materiały promocyjne
kari amirian nox tekst | marcin R. nowicki
tekst | ada banaszak
Twój debiutancki album w jednym zdaniu... To mój mikroświat, do którego postanowiłam zaprosić innych. Komponowanie to dla ciebie spontaniczność czy dążenie do perfekcji? Najpierw spontaniczność, chwilę potem uparte dążenie do perfekcji. Podczas prac nad płytą najczęściej słuchałaś... W trakcie produkcji nie byłam w stanie niczego słuchać. Oczywiście jestem maniakiem internetowym (śmiech) i co rusz odkrywam wielu inspirujących mnie artystów. Ale wciąż brakuje czasu i skupienia na spokojny odsłuch. Preferujesz CD, winyl czy mp3? CD. Uwielbiam je kolekcjonować, podziwiać i układać na półkach. Polska młoda scena muzyczna – czego najbardziej ci na niej brakuje? Odwagi, wiary w siebie i odcięcia od zachodnich wzorców. Mały apel: Wake up, sleepers! Zacznijcie spełniać swoje marzenia – nawet te najdziwniejsze. Bądźcie wierni swojej wizji do końca, bez względu na wszystko! Sama tak krzyczę codziennie na siebie (śmiech). Działa. Moda, styl – niezobowiązujący dodatek do muzyki czy integralna część artystycznej kreacji? Integralna część artystycznej kreacji. Dla mnie stylizacje, kwestie wizerunku, okładka płyty czy klip to dalszy ciąg artystycznej wypowiedzi. Muszą być stuprocentowo spójne z tym, co robię muzycznie.
Czy mógłbyś powiedzieć kilka słów o „Dark Side Of The Sun”, swojej właśnie wydanej płycie? „Dark Side Of The Sun” jest moim trzecim projektem, a zarazem debiutem fonograficznym. Przede wszystkim album jest bardzo surowy i prosty, jeżeli chodzi o linię muzyczną. Zawiera bardzo mroczne, kosmiczne i niepokojące brzmienia, które jednocześnie są miłe dla ucha, i trochę damskich wokali – gościnnie wystąpiły w tej roli Ailo oraz Kinta. Za mastering z kolei odpowiada Noon. To wątek, który ciekawi pewnie wielu słuchaczy. Jak doszło do twojej współpracy z Noonem? Noon jako Mikołaj Bugajak wydał „Dziwne dźwięki i niepojęte czyny”, a ja zremiksowałem jeden z utworów z tej, nagranej przy użyciu techniki analogowej, płyty. Remiks potem opublikowany został w Radiu Roxy i spodobał się Mikołajowi. To był początek. Miałem trochę nowego materiału i pomyślałem, że jest na tyle dobry, że może warto by było zrobić krok naprzód, wydać go w formie fizycznej. Mikołaj jest specem od dźwięku, wiec od razu napisałem do niego w kwestii masteringu albumu. Jakoś naturalnie potoczyła się dalsza współpraca i mam nadzieję, że na tym nie poprzestaniemy. Jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość? Już tworzę kolejny materiał, który – mam nadzieję – ujrzy światło dzienne pod koniec roku. Na pewno chciałbym rozwinąć też niezależny label Seventeen Bricks, który prowadzę od trzech lat.
foto | lounge magazyn
HIPShit projektanci dzieciom tekst | marcelina compel
Jedną ze ścian przesłania trzynaście wielkich kart. Widać, że ich oświetlenie ma dopiero spłynąć, i że to na ten moment czekamy. Antycypacja zebranej w Soho Factory śmietanki modowego światka szybko zostaje uwolniona – po godzinie oficjalną ceremonię oświetlenia dopełniła Magda Panasiuk. Widać już, że karty to 17 metrów przedstawiających ją zdjęć z charytatywnego kalendarza agencji JOOST, któremu patronuje „HIRO Free” i którego oficjalna premiera odbędzie się na początku czerwca, a dochody ze sprzedaży trafią do Fundacji Podziel Się Sercem.
tekst | karolina bielawska
Jeśli lubicie nowinki ze świata designu, powinniście zajrzeć pod ten adres. Tylko nie próbujcie odszukać go na mapie, Galeria 777 funkcjonuje bowiem głównie w przestrzeni wirtualnej. Jej oferta zawiera przede wszystkim artykuły dekoracyjne oraz elementy wyposażenia wnętrz, których nie znajdziecie w designerskich działach sklepów sieciowych. Wszystko to za sprawą jednego człowieka, Igora Stefanowicza – pomysłodawcy, założyciela galerii i zarazem głównego twórcy jej dotychczasowych projektów. Zaczęło się od wydruków na płótnie i fotografii w stylu retro, inspirowanych latami 50. i 60. Większość z nich prezentuje oldschoolowe przedmioty i urządzenia tamtego czasu: gramofony, mikrofony czy samochody. Mimo czysto dekoracyjnego charakteru prac, autor zawsze kładzie nacisk na ich niepowtarzalność: Robię je w bardzo krótkich seriach, po kilka sztuk. Każdy egzemplarz ma numer i certyfikat autentyczności. Jednak prawdziwymi perełkami wśród produktów Stefanowicza są nowoczesne lampy. Przypominają świecące rzeźby, minimalistyczne bryły. Każda lampa to swego rodzaju dzieło sztuki, zaprojektowane i starannie tworzone w jednym jedynym
out of print tekst | marek j. sawicki
Demon Fuzz „Afreaka!” LP (Janus) Okładka nie może być bardziej myląca: nie jest to soundtrack do filmów z legendarnym meksykańskim zapaśnikiem Samsonem (vide „Samson vs. Vampire Women”), lecz proto-afrobeat z Londynu. Nagrany przez imigrantów, zupełnie niespójny stylistycznie, ale jednocześnie niezwykle hipnotyzujący. Pięć kawałków w czterdzieści minut. Pieśni społeczne, błaganie Matki Ziemi o litość i jazzujące odjazdy. Te ostatnie spowodowały powszechne (i niesłuszne) wrzucanie „Afreaka!” do worka z prog-rockiem. Należy nadmienić, że muzycy Demon Fuzz nie są zadowoleni z tego LP. Ich zdaniem nie był porządnym odzwierciedleniem ich występów przed publicznością. John Peel był jednak innego zdania – zachwycony płytą zaprosił zespół na jedną z jego sławetnych sesji.
A-Lords „A-Lords” LP (Rif Mountain) Cichy, głównie akustyczny album autorstwa Michela Tannera (znanego z projektu Plinth) oraz Nicholasa Palmera (a.k.a. Directorsound). Przepiękne, niezwykle delikatne utwory brzmiące momentami jak szkice, wprowadzenia do czegoś większego. Album nagrywano na przestrzeni dziesięciu lat (!), bo muzycy tworzyli po jednym utworze w najcieplejszym dniu każdego roku. W roku 2006 ukazał się trzycalowy CD-R zawierający pierwsze cztery utwory; polecany winyl dodaje sześć nowych. W tym tempie w 2020 otrzymamy drugą część twórczości A-Lords. Nakład 250 kopii jest już praktycznie całkowicie wyczerpany, ale z uwagi na niezwykłe walory edytorskie warto poszukać płyty na eBay’u. Delfonics „Tell Me This Is A Dream” LP (Philly Beat) Jeden z najdziwniejszych albumów soulowych z lat 70., jaki dotąd słyszałem. Niektórzy mogą kojarzyć Delfonics z soundtracku „Jackie Brown” Tarantino, ale to filadelfijskie trio falsetujących facetów powinno być uznawane za coś więcej niż pojedynczy błysk na OST do niezłego filmu. „Tell Me This Is A Dream” nagrano w roku 1971, kiedy drogi zespołu i flagowego producenta Philly Beat, Thoma Bella, zaczynały się rozchodzić. Zmienił się także jeden z głównych wokalistów Delfonics – do braci Hart dołączył Major Harris. Efektem tych zmian jest polecany zbiór, delikatnie mówiąc, niestandardowych nagrań. Najciekawsze na płycie są smutne kawałki. Od otwierającego ultrasmutnego „Hey Love”, poprzez niesamowity „Round And Round”, aż po kończący kawałek tytułowy, Delfonics odskakują jak najdalej od ciepłoty smooth soulu w kierunku neurotycznych wręcz aranżów.
foto |materiały promocyjne
galeria 777
egzemplarzu. Kupując u mnie lampę masz gwarancję, że na całym świecie nikt inny nie ma drugiej takiej samej – podkreśla artysta. Do ich wyrobu często stosuje nietypowe materiały, takie jak części samochodowe czy elementy optyczne (wykupił część zapasów Polskich Zakładów Optycznych, gdy te likwidowały swoją siedzibę przy ul. Grochowskiej w Warszawie). Igor swoją działalność artystyczną rozpoczął całkiem niedawno. Do tej pory znany był głównie jako dziennikarz muzyczny (piszący w miesięczniku „Teraz Rock”, współpracujący z radiową Trójką). Jest również autorem książek „Hey – autoryzowana biografia” (1994) i „Metallica. Sznurki Pana Boga” (1999). Dlaczego zdecydował się na otwarcie galerii? To moja odpowiedź na kryzys wieku średniego – tłumaczy śmiejąc się. – Ale tak naprawdę chodzi o realizację życiowej pasji. O mojej przygodzie z designem nie mówiłem dotąd nikomu. Teraz nadszedł czas, żeby pokazać się światu. I przekonać się, co on na to. Zapraszamy na: www.galeria777.pl
SIĘ KRĘCI
porcys kąsa
Na świecie Co za wyrodna córka! Kelly Osbourne stanowczo wyparła się doniesień, że po kilku latach abstynencji trochę za mocno poimprezowała. Ozzy’emu musiało zrobić się przykro. Przecież dziewczyna nie nagra drugiego „Paranoid” i nie odgryzie głowy nietoperzowi, więc mogłaby pójść w ślady ojca, przeginając na balangach. Rapowa prowokatorka Kreayshawn pochwaliła na Twitterze singiel Azealii Banks, opatrując swój wpis linkiem do filmu porno. Nowojorka nazwała ją za to głupią suką i zapowiedziała, że usiądzie jej na twarzy. Nie mamy nic przeciwko, chcielibyśmy tylko zobaczyć youtube’ową relację z tego beefu. Sieć obiegły szokujące informacje, jakoby cała ciąża Beyoncé była wielką mistyfikacją, a dziecko urodziła ukrywana miesiącami surogatka. Znając autorytarne zapędy ojca piosenkarki, który od lat pilnie nadzoruje jej karierę, jesteśmy zdziwieni, że sam nie zgłosił się na ochotnika. Również w związku narodzinami córki sam Hova zadeklarował publicznie, że odtąd przestaje w swoich utworach używać słowa „dziwka”. Jak twierdzi, po zostaniu ojcem zrozumiał, jak obraźliwe jest to słowo. Wybacz Jay, ale już z jednego „nigdy więcej” się wycofałeś, jak mamy ci dalej wierzyć? Kanye „jestem jak Michael Jackson, tylko nie umiem śpiewać i tańczyć” West dał na Twitterze niebywały popis swej płodności, publikując jednej nocy kilkaset wpisów. Za cud można uznać, że tym razem obeszło się bez robienia zdjęć własnemu przyrodzeniu. Lana Del Rey podpisała kontrakt z agencją modelek Next Model Management. Teraz jest już jasne, że to wysłannica Babilonu z silikonowymi ustami. Życzymy lasce powodzenia w sesjach i na wybiegach. Mamy zarazem nadzieję, że żaden nasz znajomy nie wrzuci kolejny raz jej klipu na Fejsa.
W Polsce Stolica szykuje się do występu Raphaela Saadiqa. Marcin Flint napisał w „Życiu Warszawy”, że to może być powtórka z legendarnego występu Stevie’ego Wondera w 1989 roku. Panie Marcinie, przypominamy: Jacek Kuroń nie żyje, a mury już dawno runęły. L.U.C. wyjawił swoje plany na bieżący rok. Największym wyzwaniem dla energicznego kompozyto-rapera z Zielonej Góry jest w 2012 niewydanie płyty. Już od pierwszego apelu w podstawówce każdy Polak wie, jak ważne w życiu człowieka są wyzwania. Całym sercem dopingujemy więc chłopaka, aby zdołał podnieść rzuconą przez siebie rękawicę. Jedna z osób nominujących Julię Marcell do Paszportu Polityki napisała: Podąża własną drogą, odporna na wpływ zewnętrznej rzeczywistości. Nie mamy nic do Julii, ale to zdanie wydaje się wyjaśniać stosunek niektórych członków jury do faktycznie nowatorskich zjawisk w rodzimej muzyce. Janusz L. Wiśniewski napisał powieść o zmarłej kobiecie, która za pośrednictwem Facebooka kontaktuje się ze swoim synem. Jesteśmy ciekawi wątków erotycznych i czekamy na ekranizację, ale będziemy rozczarowani, jeśli ojcem chłopca nie okaże się cleverbot. Nie zobaczymy Beaty Kozidrak w kolejnej edycji „Bitwy Na Głosy”. Wokalistka zrezygnowała w obawie o to, że show skradnie jej inna jurorka – Edyta Górniak. Faktycznie, zasmucająca historia, jednak o wiele bardziej smutne jest to, że cała sprawa niechybnie przybliża nas do kolejnej płyty Bajmu... Powraca zapomniany Borixon. Autor legendarnego „Kręć mi dupą” zapowiedział swój zbliżający się album kontrowersyjnym singlem „Papierosy”. Totalnie ignorując język polski, rozliczył się w nim z życiem, „które wypala jak papierosy, które jara”. Kielecki raper poinformował ponadto, że „ma w telefonie wgrany dubstep, bo lubi na bieżni ostrą kurwę”. Facebookowa ofensywa przeciwko Gotye trwa w najlepsze. Właściciele strony „Gotye feat. Kimbra – piękny kawałek, chyba wrzucę na walla” postanowili polecić utwór samemu Markowi Niedźwiedzkiemu. Ten odpowiedział: Jak mawiają starzy radiowcy, ten kawałek ma w sobie „coś”. Niewątpliwie, panie Marku, niewątpliwie. „Kur... Polsko, co z Tobą...” – zastanawiała się na Facebooku uważana za raperkę jedynie przez siebie i własną rodzinę Mei. To na skutek odbioru jej najnowszego teledysku – „Wszyscy przeciw wszystkim” został wyśmiany przez wszystkich, którzy zdołali obejrzeć go do końca. My nie daliśmy rady, więc się nie wypowiadamy.
Powstanie książka o życiu Britney Spears. Jej były ochroniarz wygraża, że ujawni wszystkie pikantne szczegóły z lesbijskich orgii, które piosenkarka uskuteczniała na swoich trasach koncertowych. Serio? A o Timberlake’u i Mickey Mouse też coś będzie?
Kuriozalny bywa poziom filmowych wideorecenzji w internetowym serwisie „Gazety Wyborczej”. Przykładem popis Magdaleny Żakowskiej i Jacka Szczerby, którzy przez cztery minuty luźnej gadki o „Drive” Nicolasa Windinga Refna zaserwowali mniej spostrzeżeń, niż słyszy się zwykle po seansie kinowym w drodze powrotnej z miejsca siedzącego do drzwi wyjściowych.
Nadchodzi też nowy album Mars Volty. Kiedyś jedna z ich płyt skłoniła naszego redaktora do terapeutycznego opisania jazdy samochodem przez zatłoczoną Warszawę. Patrząc na okładkę aż się boję, o którym środku transportu i jakiej pamiętnej podróży mógłby traktować tekst o „Nocturniquet”.
Kolejnego członka rodziny pokazał światu Żurom. Tym razem poszedł jeszcze dalej i zarejestrował pierwszy numer swego czteroletniego syna. Młody Żu apeluje o „stop pomówieniom”, a sporo elementów jego stylu przypomina MC Terminatora, z którym beef toczył niegdyś jego tata. Widzimy potencjał w Żuromskim juniorze.
Napisali: Kacper Bartosiak, Iwona Czekirda, Borys Dejnarowicz, Krzysztof Michalak, Andrzej Ratajczak i Jakub Wencel
Popkultura to zbyt poważna sprawa, by podchodzić do niej na poważnie. Należy jednak być z nią na bieżąco. Dlatego redaktorzy serwisu Porcys przygotoWali dla Was przegląd najciekawszych wydarzeń z ubiegłego miesiąca.
C
M
Y
CM
MY
CY
CMY
K
SIĘ KRĘCI eregoing WhYo u Are Guys?
more info: WWW.ZEROGRAVITY.PL
IRO
ÓW H K I N L E T Y LA CZ
D
o: HIRO wpisz hasł O GRAVITY R VITY.PL A ZE R d G O az R yj E zniżkę na w na WWW.Z ć e ną lin ar on zg ch Żeby przy zapisa
ORCIERES FRA 23/03-1/04/2012
LES 2 ALPES FRA 13-22/04/2012
CZYTAJ WIĘCEJ O WYJAZDACH NA WWW.ZEROGRAVITY.PL
HONORATA SKARBEK
polish dream tekst | mateusz Jędras
foto | Borutta.pl
honey jest żywym przykładem kariery zrobionej dzięki internetowi. Wschodząca gwiazda popu opowiedziała nam o swojej nowej płycie, nagłym sukcesie i życiu w sieci. Opowiedz mi na początek o swoim blogowaniu. Jak to się zaczęło? W wieku trzynastu lat założyłam swojego pierwszego, czysto lifestyle’owego bloga o życiu dorastającej dziewczyny. Wszystkie nastolatki miały wtedy jakiegoś bloga i ja też nie chciałam odstawać od tej reguły. Moja popularność internetowa wzrastała z dnia na dzień. Szczerze mówiąc, sama nie wiem dlaczego – wrzucałam tam tylko elementy swojego codziennego życia. Muzyka przyszła później.
Pracujesz nad drugim albumem. Czym będzie się różnił od pierwszego? Ponieważ prace nad pierwszym przebiegły tak szybko, w pełnej euforii, nie miałam czasu na wprowadzenie części swoich bardziej nowatorskich pomysłów. Ludzie, z którymi współpracowałam, mówili, że przy pierwszej płycie nie ma co szaleć. A ja dziękowałam losowi za tę szansę i nie naciskałam. Dopiero drugi album będzie w pełni moim brzmieniem.
Pamiętasz moment, w którym nagle stałaś się popularna? Zastanawiałaś się dlaczego akurat ty? Kojarzę moment, kiedy pewnego dnia weszłam w statystyki mojego bloga – oglądalność nagle skoczyła z pięciu do trzynastu tysięcy odwiedzin dziennie. Nie pamiętam, co było powodem – może chodziło o zdjęcia, które wrzucałam? Nie były to typowe zdjęcia z ręki w lustrze, tylko takie bardziej profesjonalne, z sesji. Pewnie moje rówieśniczki były zainteresowane tym, jak udaje mi się realizować w swoich pasjach. Może szukały też motywacji dla siebie? Ja zawsze staram się motywować młodych ludzi do osiągania swoich marzeń.
Czyli jakim? Chcę iść w kierunku bardziej elektronicznym, połączyć muzykę pop z tą, której słucham od dawna, czyli angielskim drum’n’bassem. Chyba jeszcze czegoś takiego u nas nie było na komercyjnym rynku. Wiem, że każdy tak mówi, ale ja to zrobię, bo tak czuję. Zawsze staram się rozwijać. Nie wiem nawet, czy każda moja płyta będzie popowa.
Skąd w takim razie nagle muzyka i pomysł nagrywania? Od zawsze interesowałam się śpiewem, to wcale nie było nagłe. Pierwszą piosenkę nagrałam w wieku szesnastu lat w amatorskim studiu znajomych. Wrzuciłam ją do internetu, gdzie na szczęście spotkała się z pozytywnym odbiorem. Tak to wyglądało przez następne trzy lata. Piosenka – internet. Popularność rosła do jakichś ogromnych liczb – w pewnym momencie doszła do sześciu milionów. Mniej więcej wtedy znalazł mnie mój menadżer, z którym wysłaliśmy materiał do wytwórni (Universal) i udało się, podpisaliśmy kontrakt. Wszystko działo się strasznie szybko – płyta, potem od razu teledysk... Prawdziwy polski american dream.
Na blogu pisałaś o poszukiwaniu producentów. Wiadomo już coś? Dopiero zaczynam spotkania. Szukam zwłaszcza za granicą. Ale mamy czas – płytę planuję na wrzesień. Wytłumacz mi coś jeszcze. Jesteś – powiedzmy – młodą gwiazdą popu. Skąd na twoim blogu konkursy, w których można wygrać na przykład bony o wysokości 100 zł na zakupy w jakimś sklepie? Jak to się ma do twojej kariery? Kampanie reklamowe robię, odkąd istnieje mój blog, czyli od sześciu lat. Dla mnie to fun pozwalający na kontakt z fanami. Ale nie oszukujmy się – internet daje takie możliwości, że równie dobrze mogę to nazwać swoją drugą pracą.
www.hiro.pl
kryzys
kryzys-widmo czy widmo kryzysu? tekst | maciej samcik
22 megahiro
foto | BLOOMBERG, JUSTIN SULLIVAN/GETTY, PETER MACDIARMID/GETTY, MILOS BICANSKI/STRINGER, CHIP SOMODEVILLA/GETTY
www.hiro.pl
Kochani, podobno nie jest dobrze. W gazetach piszą (albo raczej: „w gazetach piszę”, bo macie przed sobą tekst dziennikarza finansowego „Gazety Wyborczej”, który osobiście panikował już z powodu niejednego krachu na giełdzie i jest z tego dumny), że od roku 2008 oficjalnie mamy światowy kryzys. Niektórzy mówią, że może nawet tak duży, jak ten z 1929 w Ameryce, kiedy ludzie tracący na giełdzie dorobek życia zabijali się, skacząc z wieżowców. A nasz minister finansów Jacek Rostowski ostatnio postraszył nawet, że za 10 lat to wszystko może skończyć się jakąś wojną. Bo ludzie w Europie są coraz biedniejsi, więc i źli. Well... jeśli znacie powiedzenie „obyś żył w ciekawych czasach”, to witajcie na pokładzie. Mam nadzieję, że to tylko pokład promu „Ciekawe czasy”, a nie jakiegoś „Titanica”.
www.hiro.pl
megahiro 23
KRYZYS, CZYLI CO? Pozwólcie, że najpierw nakreślę wam, o co w tym wszystkim chodzi. Zaczęło się w 2007 roku od kryzysu finansowego, objawiającego się niewypłacalnością wielu gigantycznych banków, do których rządy musiały wpompować co najmniej dwa biliony euro i dolarów. Banki były niewypłacalne, bo za cichym przyzwoleniem polityków udzielały kredytów hipotecznych wszystkim, którzy się zgłosili, nawet tym bez grosza przy duszy. Część z tych „szczęśliwców” przestała spłacać raty, a banki zatrzęsły się w posadach. Bo wiecie na czym polega nowoczesna bankowość: zbiera się miliard depozytów i z tego miliarda udziela się dziesięciu miliardów kredytów. Wszystko ładnie się kręci, póki nie przewrócą się kredyty za więcej niż miliard. A to był właśnie ten przypadek. Niefart. Banki uratowano za pieniądze podatników. Gorzej, że trzy lata później okazało się, iż ciężaru długów nie dźwignęły nie tylko banki, ale też rządy. Aby wygrać kolejne wybory, wydawały na do-pieszczanie podatników dużo więcej pieniędzy niż miały, a resztę pożyczały od banków. Banki o nic nie pytały, tylko podstawiały kolejne ciężarówki z miliardami euro. Bo czy państwo może nie oddać pożyczonej kasy? W końcu jednak ktoś powiedział „sprawdzam” i... okazało się, że król jest nagi, a królestwo się rozsypuje. Od kilku miesięcy oficjalnym bankrutem jest Grecja (banki, które pożyczyły jej pieniądze, musiały się zgodzić na redukcję długów o połowę i odroczenie zapłaty reszty pieniędzy o dobre kilkanaście lat), a na liście zagrożonych są jeszcze Irlandia, Portugalia, Hiszpania i Włochy. Trochę słabo, prawda? My tu sobie pijemy kawkę i zamawiamy kolejne ciacho, a dookoła wszystko się sypie. Może należałoby się trochę przejąć tymi wszystkimi ratingami, CDS-ami i rentownościami obligacji, zamiast żyć w błogiej nieświadomości nadchodzącego końca świata finansowego? Albo wręcz przeciwnie – może trzeba zamówić drugą kawę i trzecie ciacho i wydać w możliwie najbardziej przyjemny sposób te wszystkie zadrukowane cyframi papierki, emitowane przez bank centralny? No bo skoro wkrótce mogą być niewiele warte... KRYZYS, ALE NIE U NAS? Nie rusza was to? Tak myślałem. Kilka tygodni temu usiłowałem zapłodnić jakąś kryzysową myślą jednego z redakcyjnych edytorów (tzw. łamaczy), którzy umieszczają teksty na stronach i wysyłają do drukarni. Przybiegłem do niego z wywieszonym jęzorem i mrożącą krew w żyłach wiadomością, że przed drukiem drugiego wydania trzeba podmienić tekst, bo właśnie agencja Fitch obniżyła rating kilku krajom. Nie był szczęśliwy, bo właśnie zasuwał w „Farmville”. Nie przerywając budowania kolejnej farmy wycedził: Maćku, ale powiedz mi szczerze, kogo to obchodzi? Póki jest praca, a wypłata co miesiąc wpływa na konto, żaden rating nie jest w stanie popsuć mi humoru. W cichości ducha przyznałem mu rację. Światowy kryzys światowym kryzysem, ale wystarczy wejść do dowolnego centrum handlowego w dowolnym dużym polskim mieście, by przekonać się, że ludziom wciąż powodzi się nie najgorzej. Bezrobocie prawie nie rośnie, pensje statystycznie idą w górę (wiem, statystyczny Polak nie istnieje, ale te liczby jednak coś mówią), a opowiadanie o kryzysie to dla większości bajki o żelaznym wilku. Oczywiście, dla większości nie znaczy, że dla wszystkich. Kto spłaca kredyt we frankach czuje, że coś jest nie tak. Dwa miliony ludzi wpadło w pętlę długów. Kto jeździ dużo autem czuje, że albo ma sucho w baku, albo w kieszeni. Rozmaici sprzedawcy, restauratorzy i hotelarze przyznają, że ruch jest mniejszy niż w czasach prosperity. Może jednak coś złego się święci?
24 megahiro
www.hiro.pl
KRYZYS TYLKO W NASZYCH GŁOWACH? Znajomy restaurator opowiadał mi niedawno podsłuchaną rozmowę jednego z dziennikarzy ze znanym ekonomistą. Rzecz działa się w czasie dużych zawirowań na giełdach, kiedy kurs złotego mocno spadał, a agencje ratingowe na wyścigi obniżały oceny wiarygodności krajów europejskich. Dziennikarz z rozwichrzonym włosem dopadł ofiarę i pyta: Panie profesorze, ale jak to wszystko się skończy? Znany ekonomista robi wielkie oczy: Ale jakie wszystko? Dziennikarz, już bez takiej pewności w głosie: No, kryzys... Profesor uśmiechnął się tylko i powiedział: Kryzys to jest najwyżej u nas w głowach i nigdzie więcej. Profesor miał rację. Póki co – wyjąwszy tych, którzy mają kłopoty finansowe, wynikające z pechowego splotu okoliczności życiowych albo z własnej nieroztropności – większość z nas nie zauważyła kryzysu w swoich portfelach. Ale w głowach co niektórzy kryzysowe myśli już mają. Zaciągamy jako społeczeństwo mniej kredytów gotówkowych, by nie brać sobie na głowę nowych zobowiązań. Bo idzie kryzys. Nie kupujemy nowych samochodów, bo musielibyśmy wziąć je na kredyt. A jak tu brać kredyt skoro „idzie kryzys”? Przedsiębiorcy nie inwestują, a nadwyżki finansowe trzymają na kontach w bankach. Dlaczego? Bo idzie kryzys. Część ekonomistów uważa, że tak naprawdę to media straszą ludzi kryzysem. Ludzie widzą na pierwszych stronach gazet wielkie tytuły „Czy Europa przetrwa?”, w telewizji słyszą reporterów, którzy zatroskanym głosem pytają, czy nasze pieniądze w bankach są bezpieczne. A pytani przez dziennikarzy analitycy mają stałą śpiewkę, że „dobre wyniki sprzedaży detalicznej mogą być już tylko łabędzim śpiewem”. Moja redakcyjna koleżanka zrobiła niedawno przegląd prognoz analityków sprzed roku. Prawie żadna się nie sprawdziła i prawie każda była gorsza niż rzeczywistość, którą poznaliśmy kilka miesięcy później. KAWA, CZYLI PATRIOTYCZNY OBOWIĄZEK Tyle że dziennikarze sami sobie nie wymyślają tych czarnych tytułów, podsuwają im je analitycy, eksperci, ekonomiści, którzy podskórnie czują, że im bardziej szokującą czarną wizję przyszłości sprzedadzą, tym łatwiej dostaną się na pierwsze strony gazet i przebiją do czołówek dzienników telewizyjnych. Kryzysu za naszymi granicami też sobie nikt nie wymyślił. W Hiszpanii rzeczywiście co drugi młody człowiek jest bez pracy, bo rząd zadłużył za bardzo swoje państwo i teraz zaciska pasa, ile się da. Ale może rzeczywiście trochę straszymy się tym kryzysem nawzajem? Może rzeczywiście tkwi on wyłącznie w naszych głowach? Może – skoro do tej pory fala niespłaconych długów i bezrobocia w Europie Zachodniej się do nas nie przeniosła – to nie ma się czym martwić? Może trzeba ten kryzys za wszelką cenę wyrzucić z naszych głów, zanim samo myślenie o nim sprowadzi na nas zgubne konsekwencje? Bo przecież im częściej będziemy się zastanawiać, czy powinniśmy wydawać pieniądze, im częściej będzie nam chodziło po głowie wstrzymywanie jakichś inwestycji, bo „czasy są niepewne”, im częściej będziemy zachowywali się tak, jakby kryzys już nadszedł, tym bardziej będziemy ryzykowali jego nadejście w rzeczywistości. Jasne, każdy ekonomista wam powie, że tzw. popyt wewnętrzny – czyli, mówiąc po prostu, fakt, że pójdziemy do kina, kupimy lodówkę albo odtwarzacz DVD, zabalujemy raz i drugi w knajpie – to polisa ubezpieczeniowa dla polskiej gospodarki. Jesteśmy prawie 40-milionowym narodem i jeśli coś nas do tej pory chroniło przed nadejściem kryzysu, to właśnie nasze własne zakupy w sklepach. To, że zaciskający pasa Grecy, Hiszpanie czy Francuzi nie będą kupować tylu naszych towarów, co kiedyś, na pewno nie pomoże polskim firmom. Ale dopóki pasa nie zaciskają zwykli Polacy, głębokie załamanie gospodarki nam nie grozi. Tak uważam, więc możecie zamówić jeszcze jedną kawę. Ba, wygląda na to, że to wasz patriotyczny obowiązek! CO NAS OBCHODZI MERKOZY? Niestety, choć nasz los jest przede wszystkim w naszych rękach, nie da się odizolować całkiem od zachodnioeuropejskiej degrengolady. Tam kryzys już dawno wyszedł z głów ludzi, wszedł na ulice, gdzie roi się od strajkujących i protestujących i żądających pracy. Wyobrażacie to sobie? Połowa młodych ludzi na bezrobociu! W Polsce młodzież opuszczająca szkoły ma ogromne kłopoty ze znalezieniem pracy, ale od 50-procentowego bezrobocia wśród młodych dzielą nas jeszcze lata świetlne. Efekty tej degrengolady do nas dotrą za pośrednictwem rynku finansowego (poprzez osłabienie popytu na polskie akcje i obligacje oraz spadek kursu złotego, bo inwestorzy odwrócą się od rynków, które są uznawane za ryzykowne), a także poprzez mniejszy popyt na towary produkowane przez polskie firmy. Być może także poprzez utrudniony dostęp do kredytów – większość polskich banków ma spółki-matki za granicą, a ich kłopoty finansowe mogą przełożyć się na ograniczenie wsparcia finansowego dla polskich banków. Mniej pieniędzy od „mamuś” to mniej kredytów na lodówki i odtwarzacze DVD. To, co mnie niepokoi, to brak pomysłu europejskich przywódców na rozwiązanie kryzysu. Nie trzeba być Einsteinem, by
www.hiro.pl
megahiro 25
widzieć w walce z kryzysem, którą uskutecznia superduo w składzie Merkel-Sarkozy, wędrowanie po zaklętym kręgu. W kółko, ale nie do wyjścia. Bo zadłużone po uszy państwa z konieczności tną wydatki budżetu, by inwestorzy w ogóle chcieli jeszcze kupować ich obligacje. Widzą to agencje ratingowe, które zakładają, że skoro rządy tną wydatki, to należy oczekiwać wzrostu bezrobocia i wolniejszego rozwoju gospodarki – bo wydatki publiczne są tym, co niewątpliwie napędza każdy kraj. Agencje tną więc oceny wiarygodności krajów, co z kolei powoduje, że muszą
26 megahiro
one drożej pożyczać pieniądze na spłatę „starych” długów. A im więcej pieniędzy kosztuje obsługa zadłużenia, tym bardziej trzeba ciąć wydatki budżetowe. I kółko się zamyka: większe cięcia to niższe oceny wiarygodności krajów, a niższe oceny wiarygodności to wyższe wyceny obligacji, czyli konieczność jeszcze większych cięć budżetowych. I tak w koło Macieju. Wolałbym mieć przekonanie, że zadłużone po uszy kraje Europy Zachodniej mają jakiś sensowny pomysł na wyjście z kryzysu, w który się wpędziły. W geście solidarności dla tkwiących w tarapatach Europejczyków z Zachodu proponuję jeszcze jedną patriotyczną kawę...
www.hiro.pl
www.hiro.pl
megahiro 27
muzyka na lata chude tekst | maciek piasecki
foto | materiały promocyjne
Upadek rynku muzycznego To już temat równie mało sensacyjny, co kolejne doniesienia o dacie końca świata. Pomimo kreślonej przez media katastroficznej wizji, jakimś cudem wciąż możemy słuchać nowych, dobrych płyt. Tak się składa, iż żaden z dotychczasowych kryzysów nie zabił jeszcze muzyki. Muzycy lubią myśleć o sobie, że istnieją poza systemem gospodarczym – napisał niedawno na swoim blogu Damien Abraham z grupy Fucked Up. – Ale jeśli wydałeś płytę w jakiejkolwiek wytwórni, jeśli koncertujesz w klubach, to jesteś częścią ekonomii tak samo jak pracownik sieciowego sklepu i przynajmniej część twojej energii powinieneś przeznaczyć na zdobycie większej siły ekonomicznej – jeśli takie słowa piszą członkowie hardocore’owych zespołów, to znaczy, że sytuacja jest poważna. Rzeczywiście, pierwszy raz od wielu lat muzycy muszą się w tak dużym stopniu troszczyć nie tylko o swoją twórczość, ale też o własne interesy. Wraz z doniesieniami o problemach rynkowych wyjadaczy (zapowiadana sprzedaż EMI w ręce Universalu i Sony, upadek sieci sklepów Zavvi, czyli dawnych Virgin Megastores) pękają złudne nadzieje, że znajdzie się jakiś gigant, który wrażliwego artystę otoczy opieką. Teraz nie ma zmiłuj, trzeba zacząć sobie radzić we własnym zakresie. Dzisiejszą recesję z różnych powodów przyrównuje się często do Wielkiego Kryzysu z przełomu lat 20. i 30. Oprócz wielu innych podobieństw, był to także pierwszy kryzys, który odcisnął poważne piętno na historii muzyki. Oczywiście i wcześniej artyści również zdani byli na łaskę i niełaskę sytuacji gospodarczej. Kiedy muzycy narzekają dziś na kryzys i materialne niepowodzenia, należy pamiętać, że to nic nowego – pisał w grudniu 1934 roku na łamach „The Musical Times” rosyjski muzykolog i krytyk Leonid Sabaniejew. – Nawet najgenialniejsi kompozytorzy przymierali niekiedy głodem: Mozart i Schubert to dwa klasyczne przykłady. W amerykańskich gazetach z czasów Długiej Depresji (1873-79) znajdziemy liczne ogłoszenia muzyków poszukujących pracy za wikt i opierunek. O doniosłości Wielkiego Kryzysu dla muzyki zdecydował jednak fakt, że towarzyszyła mu rewolucja technologiczna, co dodatkowo upodabnia go do dzisiejszej sytuacji. Odkrycie fonografu i radia pod koniec XIX w. sprawiło, że koszmarne wizje z „powieści naukowych” (jak określano wówczas prekursorskie przykłady literatury science-fiction) stały się faktem – żywego muzyka mogła zastąpić w jego pracy maszyna. Na każdego muzyka mamy kilka setek tysięcy mechanicznych odtwórców, którzy stali się plagą rynku, szczególnie od czasu, gdy ich jakość stała się wyższa i artystycznie akceptowalna – pisał Sabaniejew w swym eseju. To cios dla muzyków, wydawców i wytwórców instrumentów. Co w takim razie miała zrobić rzesza muzyków, których liczba przez cały XIX wiek stopniowo wzrastała dzięki rozwojowi sieci konserwatoriów, gdy nie mogli już znaleźć zatrudnienia ani w knajpie (bo zastąpił ich gramofon), ani jako prywatni nauczyciele (bo mało kto chciał się uczyć gry na instrumencie, skoro muzyki mógł posłuchać
28 meghiro plus
w radiu)? Przykład luddystow – ruchu rzemieślników sabotujących maszyny tkackie na początku rewolucji przemysłowej – uczył, że poświęcanie życia w walce z nowym wynalazkiem nie zatrzyma postępu technologicznego. Należało więc zacząć sobie radzić. Jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji: masa muzyków, która znalazła się za burtą, musi stopniowo zostać wchłonięta przez inne profesje – twierdził Sabaniejew. Do tych rozbitków należał kompozytor Harry Partch, wynalazca rewolucyjnej, 43-tonowej skali muzycznej, opartej na systemach starożytnych i orientalnych. Pomysłem interesowali się dziennikarze i mecenasi, ale zainteresowanie trwało zazwyczaj do momentu, kiedy mieli oni okazję kompozycji Partcha posłuchać. Awangardowe i zaskakujące nawet na dzisiejsze standardy dźwięki nie miały szans zdobyć popularności w społeczeństwie, które ucieczkę od pełnej nędzy i bezrobocia rzeczywistości wolało znaleźć w prostej rozrywce hollywoodzkiego musicalu. Partch porzucił zawód muzyka i dołączył do rzeszy sezonowych pracowników, przemierzających Stany w poszukiwaniu zarobku – hobosów. Wbrew popularnemu rozumieniu, hobosa nie należy utożsamiać z pospolitym żulem (choć akurat Partch od butelki nie stronił). Jak tłumaczy bluesman Seasick Steve: Hobo podróżuje i szuka pracy – tramp podróżuje, ale pracować nie chce, natomiast bum ani nie pracuje, ani nie podróżuje. Kompozytor włóczył się tak przez dziesięć lat, cały czas komponując i życiowe doświadczenia przekuwając w melodie. Dopiero pod koniec II Wojny Światowej grant z Fundacji Guggenheima pozwolił mu oddać się bez reszty muzyce i budowaniu instrumentów własnego projektu, czym zapewnił sobie miejsce wśród najbardziej wpływowych postaci muzyki współczesnej (do swoich mentorów zalicza go m.in. Steve Reich). W tym samym czasie podróżował i pracował inny legendarny twórca, często wymieniany właśnie w kontekście kryzysu, mimo że dom opuścił w zasadzie pod sam koniec depresji. Woody Guthrie nie miał pretensji do awangardy – jego muzyka w prostej linii czerpała z bluesowej tradycji czarnych niewolników, choć sam Guthrie był biały i wychował się w dobrze sytuowanej rodzinie. To jednak nie biografia, a przejmujące teksty jego piosenek, pełne odniesień do robotniczej niedoli, ludowych historii i niesprawiedliwości kapitalizmu (ale też np. do wciągania kokainy) inspirowały następne pokolenia folkowych wieszczów z gitarami: Boba Dylana, Johnny’ego Casha czy Bruce’a Springsteena. Sprzątanie po kryzysie jeszcze się nie skończyło, a wybuchła wojna. Po kapitulacji Niemiec nastroje na zachód od żelaznej kurtyny były optymistyczne pomimo
www.hiro.pl
autorem zdjęcia brygady kryzys jest michał wasążnik. więcej zdjęć i rozmowa z autorem za miesiąc
kryzysowe przeboje
zniszczeń, a plan Marshalla zapewniał jako taki dobrobyt. Natomiast w powojennej Polsce za narzekanie groziło w najlepszym wypadku więzienie. Tekst pierwszego polskiego protest songu (to klasycznie „kryzysowy” gatunek) wymierzony był nie w marionetkowe rządy partii robotniczej, lecz w amerykańskich imperialistów. Bigbitowy „Płacz wietnamskich dzieci” szczecińskiej grupy Kawalerowie nie miałby szans na nagranie, gdyby chłopcy mieli odwagę potępić np. rodzimy system gospodarczy (co w tym samym czasie zrobili Beatlesi utwórem „Taxman”, krytykując niemal 90-procentową stawkę podatku dochodowego, obowiązującą najlepiej zarabiających w powojennej Anglii). Protest songi nie pojawiły się jednak – jak niektórzy podejrzewają – w latach 60. za sprawą Boba Dylana i hipisów. Ich tradycja sięga przynajmniej połowy XIX wieku (choć marksiści twierdzą, że już w XIV w. powstawały utwory wychwalające chłopskie powstania), kiedy z piosenką na ustach rodziły się zorganizowane ruchy sufrażystek i abolicjonistów. Ich hymny o tak dosadnych tytułach jak „No More Auction Block For Me”, zachowane w śpiewnikach i XX-wiecznych nagraniach, po raz pierwszy zamieniły hasła „jest źle, musimy się z tym pogodzić” na „jest źle i coś trzeba z tym zrobić”. Formułę protest songu chętnie wykorzystali też bardowie powstającego ruchu robotniczego, tacy jak Joe Hill, autor wychwalającej związki zawodowe pieśni „There Is Power In The Union”. Niestety stwierdzenie, że w trudnych czasach publiczność z uwielbieniem słucha muzycznych protestów, a natchnieni wieszcze czekają na każdym rogu, jest dalekie od prawdy. Bob Dylan, którego utworem „The Times Are A-Changin’” stacja CNN zilustrowała swój pierwszy dżingiel o teraźniejszym kryzysie, swoją popularność budował jeszcze w czasie dobrobytu napędzanego tanią ropą naftową. Natomiast w roku 1971, kiedy gospodarka Stanów nie wytrzymała w końcu olbrzmich nakładów na wojnę w Wietnamie, gust publiki znów skłaniał się w kierunku eskapizmu – choć jak zauważa Mark Sichel, publicysta „Psychology Today”, nawet przepowiadający nadejście disco utwór „Somebody’s Watching You” grupy Sly & The Family Stone zawierał aluzje do zmieniającej się sytuacji ekonomicznej (choćby wers: The nicer the nice, the higher the price). Protest song rozminął się z gospodarką, ale dalej służył wszelkim uciśnionym grupom, od czarnych po gejów. Po drugiej stronie Atlantyku, w Wielkiej Brytanii, czarę ekonomicznej goryczy przelało embargo na dostawy ropy naftowej, związane z zaangażowaniem Korony w wojnę Yom Kippur po stronie Izraela. Rosnąca cena ropy spowodowała inflację, która spowodowała wprowadzenie przez rząd płac maksymalnych, co spowodowało protesty związków zawodowych, a wszystko razem (oraz kilka innych sprzyjających okoliczności) doprowadziło do powstania punka, przynajmniej jeśli chodzi o jego brytyjską odmianę. Jak przyznają w filmie „Wściekłość i brud” członkowie Sex Pistols, walające się po ulicach, niezbierane przez nikogo worki ze śmieciami stanowiły dobrą scenerię do tworzenia prymitywnej i brutalnej muzyki, przy której można się wyżyć. Punk z niewielkim opóźnieniem dotarł nad Wisłę (przez Trójmiasto i Warszawę), gdzie od końca lat 70. panował kryzys permanentny – i na tym gruncie przyjął się znakomicie. Nim zaczęła się cała punkowa fala, hymny o walce z biedą (jednocześnie, a nawet przede wszystkim wymierzone w ustrój) pisali smutni intelektualiści w typie Jacka Kaczmarskiego, którego „Mury” towarzyszyły narodzinom Solidarności. Jednak dzieciaki potrzebowały czegoś mocniejszego niż student z gitarą akustyczną. I dostały: Brygada Kryzys, Tilt, Fornit czy Poland (pierwszy zespół Kazika) przecierały szlaki, za nimi szły kolejne załogi. Atmosfera udzielała się też bardziej przystępnym zespołom, takim jak Republika czy Perfect. A jak dla kogoś to wszystko było za trudne, zbyt wywrotowe, to zawsze mógł zostać popersem. W okresie przemian ustrojowych panczurskie pazury straciły na ostrości. Czołowi załoganci przeniknęli do głównego nurtu, czasem nawet z bardzo pozytywnymi skutkami (program „Lalamido” w TVP) – podobnie działo się zresztą na Zachodzie, gdzie dawni wyrzutkowie powoli stawali się nowym establishmentem. W trudnych czasach reform polskiej publiczności zapomnienie dały proste melodie disco polo. Punk do tej pory nie odzyskał dawnego buntowniczego statusu, przynajmniej w Europie i Stanach – niedawne doniesienia z Indonezji mówiły o 65 aresztowanych uczestnikach punkowego koncertu, którym islamskie władze kazały ściąć włosy i przystąpić do rytualnego oczyszczenia w nurcie rzeki. Dobrze, że my mamy to już za sobą. Pomimo widocznej poprawy, od czasu przemian ustrojowych Polska wciąż znajdowała w umiarkowanej zapaści. Po niewielkiej stabilizacji połowy lat 90., na przełomie mileniów bezrobocie sięgnęło rekordowych 20% – w tych okolicznościach ukazała się pierwsza (obecnie wznowiona) płyta Cool Kids Of Death. Sztandary „Generacji nic” i „Butelek z benzyną i kamieni” nie pociągnęły za sobą żadnej rewolty, ale dobrze odzwierciedlały stan ducha wielu młodych Polaków. W tym samym czasie polskim hip-hopowcom udało się to, o czym marzyli wszyscy niezadowoleni muzycy z Zachodu – gniewnymi tekstami o ubóstwie i nierównościach społecznych zdobywali szczyty list przebojów („W wyjątkowych okolicznościach” WWO czy podwójna płyta „Najlepszą obroną jest atak” Slums Attack). Tym różnili się od swoich kolegów grime’owców z Wielkiej Brytanii, którzy owszem, reprezentowali biedę, ale po odniesieniu medialnego sukcesu, szybko przechodzili do obozu dyskotekowego (patrz: „Bonkers” Dizzee’ego Rascala). Czy można zdefiniować muzykę obecnego kryzysu? W popularność Rihanny, Beyoncé i Lady Gagi można znaleźć ślady eskapistycznych tendencji, ale dziś zmienia się przede wszystkim podejście muzyków do własnej twórczości. Warszawski duet Teenagers debiutancki materiał wydał własnym sumptem na kasecie – nie dlatego, że tak jest modnie, tylko dlatego, że kasetę można tanio wyprodukować, a fani i tak traktują zakup materialnego nośnika tylko jako dowód sympatii dla zespołu (wszystkie utwory Teenagersów można pobrać za darmo z ich internetowej strony). Artyści o bardziej ugruntowanej pozycji nie zostają w tyle – Natalia Fiedorczuk, która ma na koncie kilka płyt (m.in. z Nathalie & The Loners), wcale nie ucieszyła się z faktu, że w całym zamieszaniu dotyczącym ACTA z polskich serwisów wymiany plików (np. popularnego „Chomika”) poznikały linki do ściągnięcia jej nagrań. Kryzys i coraz większa rola internetu sprawiły, że muzykom bardziej niż na sprzedaży płyt zależy na tym, żeby ich muzyka była słuchana. A jeśli chcecie im pokazać, że mają rację, to ruszajcie na koncerty!
www.hiro.pl
od góry: Bob Dylan, Sex Pistols, WWO, Fucked Up
megahiro plus 29
dawid vs. goliat protesty nerdów
a jednak banany czasem działają tekst | kaja klimek
foto | Materiały promocyjne
Pozwólcie im skończyć studia w Greendale Community College! Pomóż Nathanowi odkupić prawa do „Firefly”! nie dla relaunchu DC Comics! Pozwólcie Veronice Mars skończyć 21 lat! Ożywić Neda Starka! Gdzie są uszy Catwoman w „Dark Knight Rises”?! James Bond to nie Jason Bourne! „MST3K” wróć! Han Solo strzelił jako pierwszy! Nie dla remake’u „Buffy” bez Jossa Whedona! Team Alan Moore! Marti Noxon powinna przeprosić za „Fright Night”! Protesty fanów popkultury to poważna sprawa. Tu totalnie nie ma się z czego śmiać. To historia stara jak świat. U zarania dziejów protestów niezadowolonych fanów musiały leżeć opowieści antycznych greckich bardów (czyli aojdów), innego wyjścia nie ma. Wystarczyłoby, że opowiadana raz historia za drugim razem zabrzmiała inaczej, a w towarzystwie zebranym w gaju oliwnym tudzież na dworze księcia czy kogo tam już pojawiło się grono niezadowolonych: Ej, Homer, wcześniej mówiłeś, że Achilles dostał w łokieć! No weź! Pięta jest słaba. Jeśli zamiast na dzieje kultury ludowej/popularnej spojrzeć na historię indywidualną, to na pewno niebagatelne znaczenie ma tu opowiadanie bajek na dobranoc: Mamo, ale czemu mówisz, że sukienka królewny jest niebieska, miała być różowa! Nie zmieniaj, tylko opowiadaj tak jak było! W ogólnym rozrachunku jedno jest pewne: żaden fan nie lubi zmian. Takich rymów jak powyższy pewnie też nie. NIE MA LEKKO Życie fana nie jest lekkie. Nie mówiąc już o życiu geeka, które jest w dzisiejszych czasach niezwykle ciężkie. Zewsząd ataki na to, co lubiane i kochane – a to planowany remake „American Psycho”, a to jakaś ni przypiął, ni wypiął adaptacja Philipa K. Dicka albo komiksu Alana Moore’a. DC Comics w swej desperacji robi relaunch i wszystkie historie będzie opowiadać od początku. Zwariować można. Kobieta Kot w nowym „Batmanie” – nie dosyć, że to Anne Hathaway, już na pierwszych zdjęciach z planu nie ma uszu. A Bane’a, który jest Latynosem, ma zagrać Brytyjczyk. W kinach nie uświadczysz żadnego z interesujących filmów w wersji nie 3D, ale zawsze można pójść w 2012 roku na „Titanica” dla beki. George Lucas oczywiście musi w tym formacie pokazać „Mroczne Widmo” i Jar-Jar Binksa. To wszystko nie tak! Nic tylko siąść i płakać. CO ZROBIŁBY OPTIMUS PRIME? Całe szczęście są jeszcze seriale. Choć jest ich tyle, że fan, który i tak przecież za bardzo nie ma życia poza internetem, nie jest w stanie ich wszy-
30 megahiro plus
stkich poznać. Jeśli już odsiawszy ziarno od plew, wybierze dający się ogarnąć pakiet z ramówki jesiennej, nigdy nie wie, jak potoczą się losy nie tylko bohaterów, ale i samej produkcji. Zawsze bowiem może pojawić się Big Bad, czyli amerykański Nielsen Rating. Ten w oparciu o swoje demoniczne wskaźniki może doprowadzić do spełnienia najgorszego fanowskiego koszmaru. W każdej chwili może wywołać niszczący wszystko co piękne, dobre i prawdziwe radioaktywny opad z chmury, na której neonowymi literami wyświetla się CANCELLATION. A chmura ta wisi smętnie nad każdym serialem. Nie liczy się nic poza oglądalnością, którą w świetle zasad telemetrii nabijają tzw. Nielsen Families. Jak wieść niesie, klikają na odpowiednie guziki, decydując tym samym o losie całych fandomów. Nikt jednak nie wie, kim są ci ludzie. Co w obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa mogą zrobić fani? Mogą protestować. W USA robią to na wiele sposobów. Po pierwsze, tradycyjnie: piszą listy protestacyjne do stacji, pikietują przed ich siedzibami albo w miejscach ważnych dla serialu. Tak było w przypadku grudniowego protestu fanów zawieszonego „Community” (to jego bohaterom stacja ma „pozwolić skończyć szkołę”), którzy zebrali się przed Rockeffeler Center. To jedna z lokacji serialu „30 Rock”, na rzecz którego Abed i reszta musieli zniknąć z anteny (ale nie z polskiej, bo u nas możemy ich oglądać na kanale Fox). Rodzice i dziadkowie tego pokolenia protestujących geeków to bez wątpienia wierni fani Star Treka. Ani chybi w 1968 roku na wieść o zawieszeniu serialu apelowali przed siedzibą NBC o powrót Kirka i Spocka. Oni mogą być dumni, „Star Trek” dzięki akcji fanów dostał jeszcze jeden sezon. A potem wrócił w chwale, i to dwa razy. Da się? Czasami da się. Nawet prostymi metodami, jak masowe wysyłanie listów. Taka sama akcja pomogła wyciągnąć drugi sezon „Twin Peaks” ze śmiertelnej pułapki, jaką dla serialu stanowi pora emisji w piątkowy wieczór. Do dziś na YouTube krąży filmik z nie-siwym Davidem Lynchem odczytującym
w show nie-siwego Lettermana adres producenta, którego fani mogliby zatopić falą swoich listów. „SZEŚĆ SEZONÓW I FILM!” Zamiast listów i pikiet z transparentami, nawet takimi jak „Barracku Obamo, zwróć nam Arrested Development!”, można inaczej zawalczyć w obronie serialu. To już nie czasy analogowe. Po pierwsze jest Facebook. A na nim tysiące stron działających jak szybka terapia dla oburzonych. Na polskim FB nikt na poważnie nie rozpacza po śmierci Hanki z „M jak miłość” czy Ryśka z „Klanu”. Ale gdyby byli tacy, znajdą tu możliwość ustawki i wspólnej akcji protestacyjnej. I to w każdej chwili, niezależnie ile czasu upłynęło od złamania serca. Tak było w lutym 2011 roku – Nathan Fillion rzucił mimochodem, że gdyby miał 300 milionów dolarów, chętnie odkupiłby prawa do franczyzy „Firefly” i pociągnął ją dalej. Kontynuację oczywiście udostępniłby fanom w internecie. Po tym w ciągu kilku dni ponad 100 tysięcy osób na Facebooku zlajkowało stronę „Help Nathan Buy Firefly”. Oferowali, że prześlą mu pieniądze na konto. Inicjatywa rozrosła się, powstała strona Unstoppable Signals, a pieniądze ostatecznie trafiły na konto organizacji charytatywnych. Obok analogowych i cyfrowych inicjatyw protestacyjnych są jeszcze te unikatowe, związane z konkretnym przypadkiem. Fani „Community” śpiewali kolędę „O Christmas Troy” i skandowali „Sześć sezonów i film!”, które w jednym odcinków z drugiego sezonu padają z ust Abeda, fana zawieszonego fikcyjnego serialu „The Cape”. To sformułowanie to przy okazji doskonały materiał na trop w stylu wspomnianej śmiertelnej
www.hiro.pl
piątkowej pułapki (Friday Night Death Trap), „wykiwanych przez stację” (Screwed By The Network) czy „za dobry, by trwać” (Too Good To Last), które wiążą się z protestami fanów. Można zatem śpiewać, ale świetny wydaje się też pomysł z jedzeniem. A konkretnie z jego wysyłaniem w dużych ilościach do stacji. Przykłady? Sos tabasco – ukochany przez młodych kosmitów z „Roswell”, a do tego hot jak sam serial, w wyniku akcji fanów ocalony. Banany – wysyłane przez fanów „Arrested Development” – przynajmniej na jakiś czas zajęły bonzów z Foxa, którzy za wszelką cenę chcieli pozbyć się z ekranu rodziny Bluthów. Nie zawsze jednak się udaje. Masowo wysyłane batony Mars jednak nie pokrzepiły Veroniki. Serial o młodej detektyw, która „jest mądrzejsza niż my” (Veronica Mars Is Smarter Than Me), choć hołubiony nie tylko przez fanów i krytyków, ale i ludzi z branży, jak Joss Whedon czy Kevin Smith – ku rozpaczy fanów spadł z ramówki i nigdy na nią nie powrócił. Bluthów, Veronikę, młodych kosmitów, ekipę z „Party Down”, freaków i geeków z serialu Apatowa i całe zastępy postaci, które na zawsze zostaną w naszej pamięci, ostatecznie zmogła gorączka wyników finansowych. Miejmy nadzieję, że Abed i reszta wyjdą żywi z limbo, do którego ich zesłała. To niebezpieczne schorzenie toczy popkulturę i sprawia, że zamiast serduszek nadawcy mają skarbonki. Liczy się $ w postaci wyników oglądalności, czyli – jak pisał Henry Jenkins, Arystoteles wśród badaczy fandomów – liczebność, a nie jakość zaangażowania. Skoro tylko cyferki mają znaczenie, pozostaje jeszcze jedna droga. Przechwycenie strategii. Trzeba zagryźć zęby i przybić wysoką piątkę z ręką rynku. In the name of love. Zdesperowany fan, chcąc uratować zagrożone dobro, jest w stanie okazać wsparcie sponsorowi, który o istnieniu tego dobra decyduje. Więc kupuje jego produkty, dajmy na to kanapki z Subwaya, jak w przypadku serialu „Chuck”, by
„Comunity” (z lewej) „Arrested development” (obok) „Firefly” (u góry)
firma chętniej wyłożyła pieniądze na produkcję, a serial ocalał. W tym przypadku na jakiś czas podziałało. Ale „Veronice Mars”, skasowanej bez pardonu, nie pomogły ani protesty, ani apele o Wrap It Up, czyli domknięcie fabuły w filmie lub mini-serii. To z kolei udało się osiągnąć Browncoatsom, czyli fanom serialu „Firefly” Jossa Whedona. Już w trakcie pierwszego sezonu było wiadomo, że tylko trzynaście odcinków (wcześniej dwuodcinkowa mini-seria) i na tym koniec. Przy wynikach oglądalności 4,48 miliona, które dziś spokojnie zagwarantowałyby mu miejsce w ramówce, w 2002 roku (gdy polityka stacji zasadniczo się różniła) nie miał szans – to strajk scenarzystów zmienił układ i stawki wymaganej oglądalności. Silnemu fandomowi serialu udało się dzięki akcji protestacyjnej, konwencjom i petycjom doprowadzić do realizacji filmu „Sere-nity” (2005). Tu Whedon rozwijał i chwilę później domykał ledwo co zarysowane w odcinkach wątki. Podobnie jak
www.hiro.pl
z „Buffy – Postrachem wampirów”, formą kontynuacji stały się komiksy – medium, w którym Joss Whedon może wreszcie puścić wodze fantazji, dotąd trzymane jedną ręką przez panów w garniturach, wymachujących mu przed nosem kalkulatorami trzymanymi w drugiej. CO BY TU JESZCZE... ZEPSUĆ. Jasna sprawa, komiks zawsze będzie można przecież adaptować. I zmienić
przy okazji zakończenie, jak w „Blade Runnerze”. Albo wywalić główne postacie, a może chociaż przykroić je do potrzeb ratingu PG-13. Jak z książkami Dicka („Adjustment Bureau” jako historia romantyczna) albo Johnem McClane’em w „Szklanej pułapce 4”, który tylko w wersji rozszerzonej na DVD jest w swojej dawnej formie. To samo z komiksami Alana Moore’a. Ale... Można przecież oryginalnemu twórcy w ogóle podziękować za współpracę i z innym stworzyć prequel do historii albo opowiedzieć ją na nowo. „Buffy” ma powrócić w nowej wersji, której żaden fan nie chce, a DC Comics właśnie planuje prequel „Strażników”. Być może dlatego, że akurat ich adaptacja filmowa, zrealizowana przez Zacka Snydera, da się oglądać, a sequel trudno sobie wyobrazić. Ultra-fani twórcy maski Guya Fawkesa wykorzystanej przez Oburzonych rwą włosy z bród. Sam sequel też może stać się okazją do hulanki i swawoli z materiałem wyjściowym. Jak „Superman 2”, odebrany Richardowi Donnerowi, przemontowany i okraszony slapstickowym żartem. Najgorzej jednak, gdy to sam twórca zaczyna hulać i swawolić. Wszystko na ten temat powiedział 175. odcinek „South Parku”, poświęcony czwartej części „Indiany Jonesa”. To, co George Lucas i Steven Spielberg robią tu (to znaczy w odcinku, choć z franczyzą nie obeszli się łagodniej) biednemu i bezbronnemu Indy’emu, woła o pomstę do nieba. Ale na sequelu nie koniec. Potem można jeszcze zrobić remake. Najlepiej sięgnąć po sprawdzony i kultowy materiał z lat 80., ewentualnie 90., i przerobić ryż na owies. A potem ten owies można jeszcze przetransponować w 3D! Kiedy ktoś robi fanom którąś z tych rzeczy, umiera kolejny jednorożec. Facebook jakiś czas temu zlikwidował guzik ZOSTAŃ FANEM na rzecz LUBIĘ TO. Może to i lepiej, zawsze można znielubić, fanem przestać być jest jakoś trudniej. Dodatkowo faktu polubienia czegoś nie da się już skomentować, a to przenosi fejsbukowe dyskusje na inne tematy niż bycie fanem. Oczywiście, że na Facebooku istnieje niejedna strona żądająca przywrócenia guzika. Szanse powodzenia tej akcji – marne. Ale może mimo to z guzikiem będzie tak, jak z serialem „Arrested Development”. Bo banany jednak podziałały. Po siedmiu (!) latach od zawieszenia serialu, w 2013 roku na ekrany ma trafić dziesięć nowych odcinków oraz film kinowy. Drogi fanie, gdy głowa pełna marzeń – protestuj.
megahiro plus 31
sieciowa partyzantka foto | deterritorial support group
Zgodnie z mądrością głoszącą, że informacja jest władzą, atak na status quo coraz częściej i skuteczniej odbywa się z poziomu sieci: Od Wikileaks przez Twitterową rewolucję w Afryce Północnej, hakowanie stron rządowych w Polsce, szczeniackie happeningi, nawoływanie do zamieszek i plądrowania sklepów po akademicką debatę. Podobno Francuskiej Rewolucji nie wywołał głodny lud, tylko źle opłacani prawnicy. A jeśli marzną i głodują prawnicy, nauczyciele i młodzi lekarze, z szerokopasmowym internetem... Nie ma nic bardziej niebezpiecznego dla systemu niż wkurwiony absolwent podłączony do sieci społecznościowych. Przekonaliśmy się o tym rok temu w Afryce Północnej, nieco wcześniej w Anglii, a także w Irlandii czy w USA. W sercu wszystkich zadym ostatnich miesięcy stali młodzi ludzie – spauperyzowani, dobrze wykształceni i używający przeglądarek. Internet to taka przestrzeń, w której od głupiego żartu do poważnego ruchu i działań mających konsekwencje polityczne, istnieje dużo mniejszy dystans niż w realu. Potęga memu, powielanej przez użytkowników sieci jednostki informacyjnej (zdania, obrazku, filmiku), doprowadziła do stworzenia grupy Anonymous. Nieformalny sojusz zapoczątkowany na forum obrazkowym 4chan dziś trzęsie światową polityką i dobrym samopoczuciem elit medialnych i finansowych. To fenomen internetowy, któremu najbliżej pewnie do klimatów cyberpunkowych rodem z Williama Gibsona. To coś pomiędzy ideologią, think tankiem a niesformalizowaną grupą sieciowych aktywistów i hakerów. Podobnie jak w przypadku punk rocka – Anonimowym może zostać każdy i nie potrzeba do tego specjalnej legitymacji. Od kilku lat Anonymous to coraz bardziej prężna grupa, która nawet zyskała swoją identyfikację wizualną. Publicznie pokazują się w maskach spopularyzowanych przez „V jak vendetta”. Początkowo popierali wszelkie formy internetowego piractwa i miotali się między tak różnymi akcjami jak atak na publiczną osobę wykorzystującą nieletnich czy na scjentologów. Od zawsze wspierają „piractwo”. Korporacje próbujące ratować, co się da z praw autorskich, są ich ulubionym celem. W styczniu przy okazji afery z ustawą SOPA w Stanach, zamknięciem serwisu Megaupload i kłótnię o ACTA w Polsce było ich w mediach szczególnie dużo. Anonimowych uważa się za spadkobierców dzieła Juliana Assange’a – Wikileaks. Druga grupa hakerów, która ostatnio napsuła krwi decydentom,
32 megahiro plus
to LulzSec. Odpowiedzialni są za zmasowane ataki na korporacyjny internet, m.in. na serwery amerykańskiej telewizji PBS, Fox News, CIA i Sony Pictures. Równolegle obserwowaliśmy, jaką siłę polityczną ma uwolniona informacja. Obok działań hakerskich rozpływała się po sieci nowa polityczna świadomość, bodaj najciekawiej kanalizowana przez Deterritorial Support Group – nieformalną grupę aktywistów skupioną w Londynie i ultralewicowy blog założony na fali protestów studenckich w UK jesienią 2010, samozwańczą „maszynę propagandową”. DSG to przeciwnicy zarówno reform Camerona, zmierzających w kierunku dalszego urynkowienia wyższej edukacji, jak i zbiurokratyzowanych związków zawodowych i samorządów studenckich. Sięgają po różne środki ekspresji – od płomiennych odezw przypominających najlepsze tradycje włoskiego i francuskiego ruchu studencko-robotniczego, przez wyrafinowane eseje po prezentacje sztuki zaangażowanej i estetykę LOL-ujących wombatów. Projekt zakończył działalność w styczniu 2012. Facebok i Twitter powodują, że informacja rozprzestrzenia się z prędkością, której nie ma szans kontrolować żadna władza. Wystarczy wejść na Twittera. To nie tylko miejsce lansu Wojciecha Szczęsnego czy kanał, za pomocą którego nieoceniony Zbigniew Hołdys, jak gwiazda gwieździe, doradza Kanye Westowi. W 2011 roku z Twittera korzystali wszyscy wielcy – od Grzegorza Napieralskiego po studentów rozkręcających Wiosnę Ludów w Egipcie. Wrzało też przy okazji skandalu z podsłuchami w UK czy zamieszek w Wielkiej Brytanii w sierpniu 2011. Na Twitterze skrzykiwali się wtedy, przynajmniej początkowo, zarówno młodociani rabusie w kapturach, jak i lokalne społeczności próbujące bronić swojego dobytku. Tych pierwszych dopingowała m.in. M.I.A., popularna artystka, od lat próbująca, z różnym skutkiem, swoją muzyką oddawać klimat rewolucyjnej przemocy. Twitter najbardziej spośród sieci społecznościowych budzi czujność rewolucyjną. Napisano już bardzo wiele o jego roli w rewolu-
WE WILL FIGHT WE WILL KISS LONDON CAIRO ROME TUNIS cjach w Afryce Północnej, ale to wciąż rozwijające się i niebezpieczne narzędzie. Przykłady najpopularniejszych kont założonych w tym serwisie: @_IamCapitalism dostarcza celnych aforyzmów komentujących okropności obecnego systemu ekonomicznego; @ProtestMovement prowadzą pracę u podstaw, koordynując tlące się w różnych miejscach ruchy oporu i podtrzymując poziom frustracji z powodu ekscesów globalnych elit finansowych; wejdźcie też na @GSElevator – przeczytacie, o czym rozmawiają w windzie pracownicy Goldman Sachs. Patrick Bateman, psychopatyczny yuppie z „American Psycho”, w pigułce. Wystarczy tylko kilka kwiatków z tego Twittera, żeby poczuć złość i absolutną bezsilność: Jeśli jesteś w stanie być dobry tylko w jednej rzeczy na świecie – bądź dobry w kłamaniu. Jeśli robisz to wiarygodnie, jesteś dobry we wszystkim. Wygląda na to, że stan naszej gospodarki najmocniej uderzył w dziewczęta o przeciętnej urodzie. Jeśli w twojej robocie musisz nosić plakietkę z imieniem i nazwiskiem, to znaczy, że nikogo nie obchodzi, jak się nazywasz. To, co się dzieje w Goldman Sachs, już nie zostaje w Goldman Sachs. Warto, żeby po serii lekcji z obsługi internetów decydenci zapamiętali tę nową prawdę raz na zawsze.
www.hiro.pl
Poster: ®
tekst | piotr kowalczyk
St Oc r re c ik twup e! y! ee t!
Wymiary sprzeciwu
C
M
Y
CM
MY
CY
CMY
K
www.hiro.pl
mega hiro plus 51
mark lanegan
mroczne okoliczności tekst | maciek piasecki
foto | sam holden
Australia ma Nicka Cave’a, Ameryka ma Marka Lanegana. Ten drugi mniej bryluje w mediach (zresztą nie należy do najłatwiejszych i najbardziej otwartych rozmówców) i nie ma tylu fanek. On robi muzykę. Od nachalnego grunge’u Screaming Trees po introspektywne duety z Isobel Campbell – Lanegan przebył długą drogę. zręcznie unikając kompromitacji, tak często towarzyszącej artystom z jego pokolenia.
Jego muzyki nie grają obciachowe rockowe rozgłośnie, do Rock And Roll Hall Of Fame też raczej nie trafi. Zwłaszcza że – podobnie jak Nick Cave ze swoim Grindermanem – wrócił po latach do swojego najmniej przyjemnego oblicza. Zrobił to na „Blues Funeral” – pierwszej od siedmiu lat płycie nagranej pod szyldem Mark Lanegan Band. Gęsto tkane instrumenty brzmią tu nad wyraz syntetycznie, co w połączeniu z niemożliwym do pomylenia ciężkim wokalem i mocnym bitem składa się na atmosferę niczym wrząca smoła: gęstą, czarną, lepką, odpychającą i dziwnie piękną zarazem. Są takie momenty – jak igrające z plastikowymi szablonami lat 80. „Ode To Sad Disco” – kiedy ma się ochotę wyrzucić słuchawki za okno, krzycząc z bólu. Ale zaraz chce się po nie pobiec, by słuchać dalej. To jak jakaś diabelska używka... Sprawdzałem, co twoi fani myślą o singlu „The Gravedigger’s Song”, pierwszym utworze z twojego nowego albumu. Bardzo popularny komentarz mówił, że 2012 zapowiada się na świetny rok dla muzyki, „bo wrócił Mroczny Mark”. Zgodzisz się z nim? Na „Blues Funeral” jesteś „Mrocznym Markiem”? Mrok jest sprawą bardzo względną – to, co dla jednego człowieka jest mroczne, dla innego stanowi świetny pomysł na wesoły dzień. Chyba ktoś inny musi ustalić takie rzeczy, jeśli wiesz co mam na myśli... Ale to ty wiesz, jakie emocje towarzyszyły ci przy komponowaniu. Potrafisz je nazwać? Dobre pytanie… Nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie. Zazwyczaj dopiero po dłuższym czasie mogę połączyć się z utworami w emocjonalny sposób. To proces. Na etapie tworzenia nie czujesz nic? Większość moich utworów opowiada o prawdziwym życiu, zazwyczaj są zakorzenione w jakimś osobistym doświadczeniu albo w aktualnych okolicznościach. Potem nabierają własnego życia. Gdy wykonuję je na scenie albo nawet słyszę po bardzo długim czasie, zwykle dopiero wtedy jestem w stanie wytworzyć z nimi więź. Co w tych „aktualnych okolicznościach” zmieniło się dla ciebie przez kilka lat, które minęły od czasu twojej ostatniej solowej płyty? Pierwszy raz od czasu „Bubblegum” pisałeś tylko i wyłącznie dla siebie. Ale przez te 7 lat pisałem dużo utworów dla Gutter Twins i Soulsavers, więc nie było żadnego szoku. Myślę, że okoliczności nie zmieniły się dla mnie w sposób bardzo różny od tego, w jaki zmieniają się dla każdego człowieka. Jestem po prostu parę lat starszy (śmiech). Utwory na „Blues Funeral” powstawały na przestrzeni siedmiu lat? Nie, napisałem je krótko przed wejściem do studia, konkretnie na to nagranie. Od początku wiedziałeś, jakich gości chcesz zaprosić do współpracy? A może to oni zgłaszali się do ciebie? To moja płyta, więc to ja wychodziłem z propozycjami współpracy, wszystko było zaplanowane. Jednym z muzyków, których zaprosiłeś, był Josh Homme, dziś znany przede wszystkim z dokonań Kyussa i Queens Of The Stone Age. Ale to przecież jeden z twoich najdawniejszych współpracowników, jeszcze z ostatnich
dni Screaming Trees. Jak przebiegają wasze wspólne działania? Zgadzacie się we wszystkim czy sprzeczacie i dochodzicie do nowych wniosków drogą konfliktu? Josh to mój wielki przyjaciel, zawsze się zgadzamy. Jest między nami więź, która sprawia, że kiedy nad czymś pracujemy, to mamy wspólną wizję. Ta płyta jest w jakiś sposób związana z tym, co nagrałeś już w przeszłości? Większość moich nagrań rzeczywiście była pod jakimiś względami połączona z którąś z poprzednich płyt, ale tym razem jest inaczej – to zupełnie autonomiczna całość. Jeśli już miałbym wskazać jakiś związek, to pewnie wskazałbym „Bubblegum”. Słuchając singla „Funeral Blues” myślałem właśnie o utworze „Can’t Come Down” z tej płyty. Czyli to nie przypadek? Tak, one na pewno mają wiele wspólnego. „Can’t Come Down”, podobnie jak większość drugiej połowy „Bubblegum”, produkował Alain Johaness – to z nim współpracowałem na nowej płycie, zresztą dlatego powiedziałem, że te dwie najwięcej łączy. „Can’t Come Down” bardzo wyróżniała się spośród reszty „Bubblegum” – zastanawiałem się, czy ma coś wspólnego z utworem Grateful Dead o tym samym tytule? Nawet nie wiedziałem, że jest utwór Grateful Dead o takim tytule (śmiech). Nie jestem zbytnio zaznajomiony z ich dyskografią. To popularny numer? Myślę, że niezbyt. To ich wczesne, jeszcze całkiem garażowe nagranie. Z Grateful Dead znam „Truckin’” (śmiech). Ale to raczej zapamiętałem z radia. Bez przesady mogę chyba powiedzieć, że jesteś jedną z osób odpowiedzialnych za to, z czym dziś muzycznie kojarzy nam się pierwsza połowa lat 90. Jak czujesz się z tym, że dziś coraz więcej młodych grup traktuje to jako punkt odniesienia dla swojej twórczości? W ogóle obchodzi cię nowa muzyka? Jak najbardziej mnie obchodzi, ale szczerze mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś chce dzisiaj brzmieć jak zespoły z wczesnych lat 90. Ale to chyba normalne, że pomysły są przetwarzane, my też przecież mieliśmy wtedy swoje inspiracje. Jeżeli teraz ktoś czerpie inspiracje z tego, co my robiliśmy wtedy, to jest to dla mnie bardzo zaskakujące. Ale nawet Grateful Dead musieli z czegoś czerpać (śmiech). Chciałbyś przekazać coś tym dwudziestolatkom, którzy zachwycają się tym, co ty robiłeś, gdy byłeś w ich wieku? Nie mam nic do przekazania komukolwiek. Oprócz tego, żeby robił to, na co ma ochotę. Są muzycy, którzy po osiągnięciu szanowanej pozycji zajmują się właśnie pomaganiem mniej doświadczonym od siebie. Przychodzi mi tu na myśl np. Johnny Marr z The Smiths. Ja po prostu robię swoje. Spotykam się z muzykami starszymi i młodszymi ode mnie – jeśli ktoś prosi mnie o przyjacielską radę, to nigdy nie odmówię. Czyli nie masz potrzeby, żeby być dla kogoś mentorem? Nie. I na szczęście nikt tego ode mnie nie oczekuje (śmiech).
miejski lans
zdobywca ulic tekst | maciej szumny
foto | MATERIAŁY promocyjne
ŻYJEMY W CZASACH, W KTÓRYCH WSZYSCY WYGRZEBUJĄ Z ARCHIWÓW STARE, OWIANE AURĄ MIEJSKIEGO KULTU, SPRAWDZONE WZORCE. OD MUZYKI PO MODĘ − RETROMANIA ZATACZA SWOJE KRĘGI. NA SZCZĘŚCIE NIEKTÓRZY NAPRAWDĘ MAJĄ Z CZEGO CZERPAĆ. LEGENDARNE WZORY NIKE’A WRACAJĄ PO TO, BY NASZE KRYZYSOWE PORTFELE NIE MUSIAŁY DŁUGO SZUKAĆ SPRAWDZONYCH JAKOŚCi.
Kultowy model Nike Cortez obchodzi w tym roku 40. urodziny. I z pewnością nie przypomina wąsatego tatuśka w stylu inżyniera Karwowskiego, a bardziej Eminema, Bena Afflecka lub Cameron Diaz, którzy również przyszli na świat w 1972 roku. Ciągle świeży i uwielbiany, Nike Cortez w swojej najnowszej odsłonie doskonale wpisuje się w najświeższe trendy ulicznej mody. Pierwowzór tego obuwia powstał już w połowie lat 60., kiedy to Bill Bowerman, legendarny założyciel Nike, eksperymentował z konstrukcją butów do biegania, pragnąc połączyć lekkość, wytrzymałość i przyczepność. Czasem zdarzało mu się przy okazji doprowadzić do łez swoją żonę, kiedy to na przykład zniszczył nową gofrownicę, wlewając do niej gumę, aby uzyskać nowy rodzaj podeszwy. W ten sposób powstał potem model Waffle Racer. Natomiast do stworzenia modelu Cortez zainspirowały Bowermana plażowe klapki, a przede wszystkim ich wyjątkowa lekkość. Połączył ich podeszwę ze specjalnie zaprojektowaną cholewką i w taki oto sposób narodziły się te wyjątkowe buty treningowe. Po serii przepychanek wokół proponowanej nazwy, która niestety była już zarezerwowana dla modelu butów produkowanych przez konkurencyjną markę, a pochodziła od plemienia starożytnych Indian zamieszkujących tereny Ameryki Środkowej, nazwano je Cortez. Było to genialne i dowcipne zarazem posunięcie, bo w XVI wieku Ferdynand Cortez, słynny hiszpański konkwistador i zdobywca Meksyku, pokonał Azteków. W ten sposób niejako historia powtórzyła się: Nike Cortez pobił noszący tamtą
nazwę produkt konkurencji. Ważne też, że był to pierwszy model buta wyprodukowany pod marką Nike i pierwszy, który został ozdobiony jednym z najbardziej rozpoznawalnych logotypów na świecie – swooshem. A czy wiecie, że za jego zaprojektowanie Carolyn Davidson, studentka sztuk plastycznych, otrzymała wtedy całe 35 dolarów? W 1983 roku firma Nike podarowała jej jednak również pakiet akcji oraz złoty pierścień z diamentem i wygrawerowanym logo. Tymczasem po wielu sukcesach sportowych buty Nike Cortez trafiły z bieżni na ulicę. Na początku lat 70. noszono je do spodni dzwonów, ale ich klasyczna sylwetka przez cztery dziesięciolecia doskonale sprawdzała się jako dodatek do codziennego stroju. I teraz, na wiosnę 2012, ich najnowsza odsłona idealnie wpisuje się w najnowsze trendy inspirowane sportem i stylem retro, który nota bene kilka lat temu zapoczątkował Nike kolekcją Vintage z modelami wyglądającymi, jakby przeleżały kilkadziesiąt lat w pudełku i który szybko został podchwycony przez inne firmy, nie tylko z branży sportowej. Na przykład jednym z największych obecnie hitów i marzeniem wielu są odtwarzacze mp3, które wyglądają jak stare dobre kasety magnetofonowe. Cortez to jednak nie jedyne, co Nike ma do zaoferowania w nadchodzącym sezonie. Wśród odzieży pojawia się kolekcja USATF, zainspirowana charakterem jednej z najlepszych amerykańskich drużyn lekkoatletycznych U.S. Track and Field team, która odnosiła sukcesy pod okiem trenera i założyciela marki Nike – Billa Bowermana. Ducha walki i sportu znajdziemy w nawiązaniach do stylu militarnego, które łączą się ze stylem vintage. Na pewno wielkim powodzeniem cieszyć się będą bluzy z logo, które stopniowo wyciera się w czasie każdego prania i jeszcze bardziej podkreśla oldschoolowy styl.
Co poza tym będziemy nosić tej wiosny? Cały czas będziemy mieszać i bawić się modą. Będziemy zestawiać rzeczy wyglądające na stare ze stylem prosto z serialu „Star Trek”. Śmiałe zestawienia kolorystyczne i mocne elementy graficzne. Coraz bardziej dominować będzie odwrót od tak popularnych ostatnio butów do kostek, na rzecz tych niższych. I tu znowu muszę wspomnieć o innym kultowym modelu Nike – Air Max 90. Buty te zaprezentowane na początku ostatniej dekady XX wieku, stały się przedmiotem pożądania tysięcy fanów tenisówek. Szczególnie upodobały je sobie ulice północnoeuropejskich miast – nosi się je wszędzie: od Paryża, przez Amsterdam, Berlin, Sztokholm, po Warszawę, Poznań i Kraków. To bardzo interesujące, jak różni się styl na północy i południu Europy. Tam, gdzie słońce mocniej grzeje, kolesie i panny na ulicach są jakby bardziej wyprasowani, z tonami żelu na włosach, w koszulkach z kołnierzykiem i nieodzownymi okularami słonecznymi w błyszczących oprawkach. Tam, gdzie chłodniej, a więc także i w Polsce, przeważa styl bardziej na luzie, czasem jakby przykurzony, i mi chyba taki też bardziej odpowiada. Cieszy mnie również fakt, że coraz więcej unikalnych modeli butów sportowych można bez problemu kupić w naszym kraju. Wzorem innych zachodnioeuropejskich miast pojawiają się klimatyczne sklepy, takie jak np. WSS Chmielna, City Shop, Street Supply, Idea Kix i wciąż powstają nowe. Na koniec pozostaje życzyć Cortezowi sto lat, albo więcej. Wyobrażacie sobie, co będzie modne na ulicach w 2072 roku? Futuryści twierdzą, że będą to ubrania sterowane komplantami umieszczonymi w naszym mózgu, z bateriami słonecznymi i same dostosowujące się do nastroju i pogody. Hmm... Czy to się sprawdzi? Jestem jednak pewien, że Nike Cortez będzie tak samo świetnie do nich pasować. Klasyka nie przemija nigdy.
moda 37
GWIEZDNE WOJNY
czekając na widmo tekst | Konrad Wągrowski
Nie bez przyczyny przecież George Lucas nadał „Gwiezdnym wojnom” numerek czwarty, nie bez przyczyny pojawiały się w nich odwołania do przeszłości – czasów chwały Republiki, „Wojen Klońskich” (tak przetłumaczono „Clone Wars” w pierwszej wersji kinowej filmu), pojedynku między Obi-wanem i Vaderem. Chcieliśmy zobaczyć Republikę w rozkwicie, chcieliśmy znów poczuć magię odległej galaktyki. To wszystko miało nam dać „Mroczne widmo”, oczekiwany wielki powrót do świata, który dla wielu był równie ważny co rzeczywisty. Nie było amerykańskiego szaleństwa, bo jednak rodzime podejście do „Gwiezdnych wojen” musiało być zupełnie inne. Mało mieliśmy wiedzy o tym, z czego się wywodziły, nie znaliśmy przygodowych seriali telewizyjnych, nie czytaliśmy komiksów. Znajomość filmowej fantastyki nie była wielka (choć nie można powiedzieć, że zerowa). „Gwiezdne wojny” były dla nas zupełnie nowym światem, zupełnie nowym doświadczeniem, czymś całkowicie odbiegającym od czegokolwiek, co mogliśmy sobie wyobrazić. Bycie fanem było w latach 80. niełatwym zadaniem – z zazdrością patrzyliśmy, jak w amerykańskich filmach dzieciaki przebierają się w strój Vadera, kiedy nam pozostawały PRL-owskie podróbki figurek (o raczej losowo dobranej kolorystyce) i fotosy z „Bravo”, przedrukowywane przez „Świat Młodych” . Pewne rzeczy – jak np. niesławny „Star Wars Holliday Special” – ominęły nas całkiem szczęśliwie, inne – jak gwiezdnowojenny odcinek
38 film
foto | materiały promocyjne
„Muppet Show” – oglądaliśmy z opóźnieniem. Już w połowie lat 80. zaczęły krążyć kasety wideo z filmem (nieraz w niemieckiej wersji językowej), a w lany poniedziałek 1987 roku wszyscy zasiedliśmy przed telewizorem, by po raz pierwszy obejrzeć „Gwiezdne wojny” w telewizyjnej Jedynce. W latach 90. pojawiło się nowe medium – internet. To dzięki niemu okazało się, że fanów jest więcej, niż można się było spodziewać; to dzięki niemu ci, którzy nie byli zrzeszeni w klubach fanowskich, mogli zacząć wymieniać się uwagami, prowadzić dyskusje i dowiadywać się, jak miał na imię trzeci łowca od lewej na odprawie przed polowaniem na Hana Solo. To także internet nakręcił oczekiwanie na „Mroczne widmo” (a także był miejscem, w którym można było wyrazić swą dezaprobatę dla polskiego tłumaczenia tytułu). Przyznajmy to szczerze – pierwszy zwiastun rzucał na kolana! Sprytnie zmontowany (teksty odnosiły się do innych scen niż w rzeczywistości) sugerował kino epickie, kino, na jakie czekaliśmy. A potem przyszło rozczarowanie. Stopniowo do nas przenikało, najpierw poprzez negatywne wrażenia z amerykańskich pokazów, potem z opowieści ludzi, którzy na film wybierali się do Berlina i Sztokholmu (choć dziś może brzmieć to dziwnie, polska premiera była przesunięta o 3 miesiące w stosunku do zachodniej – ale my nie mieliśmy zamiaru oczywiście oglądać filmu na spiraconych wersjach kiepskiej jakości). Wreszcie film zobaczyliśmy – i okazało się, że nie da się dwa razy
wejść do tej samej wody, że wyświetlane w tym czasie pewne dzieło braci Wachowskich dawało dużo więcej wzruszeń, że Lucas zapomniał chyba o tym, czego wcześniej dokonał, a na pewno – jak to zrobił. Przyznajmy jednak, że nawiązanie do osiągnięcia sprzed dwóch dekad łatwe nie było. Krytycy, analitycy i wszyscy inni zgadzali się, że George Lucas „Gwiezdnymi wojnami” zrewolucjniozował kino. Zmienił je na dobre i na złe, ale zmienił je bezpowrotnie. Nie miał takiego zamiaru, jego plany były ściśle określone – „Gwiezdne wojny”, film o niemałym, ale nie astronomicznym budżecie 9 mln dolarów, miał przynieść zyski w wysokości 16 mln. Lucas wywodził się ambitnej grupy młodych reżyserów tzw. Nowego Hollywood. Reżyserów, którzy chcieli w oderwaniu od wielkich studiów realizować swoje autorskie projekty. Lucas nie miał może w planach tak ambitnych projektów jak Scorsese, Bogdanovich, Malick czy nawet Coppola, ale też trudno oskarżać go o produkowanie szmiry. Jego pierwszy film, „THX1138”, to bardzo ambitne, dystopijne s-f, a drugi, „American Graffiti”, to nostalgiczna wyprawa do USA lat 60. Należy jednak przyznać, że to właśnie „Gwiezdne wojny” miały być jego opus magnum. Elementy świata z odległej galaktyki opracowywał od lat, historie i bohaterowie wciąż ulegali przekształceniom, ale Lucas wierzył w to, że jego połączenie przygodowej opowieści spod znaku Flasha Gordona i mitologicznych motywów rodem z pism Josepha Campbella ma szansę na sukces. Im dłużej trwały przygotowania filmu, tym bardziej ta wiara bledła – ze znajomych jedynie Steven Spielberg sądził, że „Wojny” będą hitem, reszta – wraz z żoną – radziła Lucasowi, by wziął sę za coś poważnego. Film wszedł do kin bez rozgłosu, krytyka nie przyjęła go zbyt przychylnie, ale... Szaleństwo, gigantyczne kolejki do kin, ogromne przychody, triumfalny pochód przez ekrany świata, garść Oscarów – takie były fakty, choć sam Lucas miał trudności, by w to uwierzyć. Lucas zmienił kino i wykracza to daleko poza stworzenie pasjonującej opowieści, zajmujących bohaterów i świata, który chciało się wciąż eksplorować. Martin Scorsese powiedział: Liczyły się Gwiezdne wojny – my byliśmy skończeni. Lucas wziął fabułę z filmu klasy B, opakował ją jak „duże”, poważne kino i pokazał, że w ten sposób można w kinie zarobić większe pieniądze, niż komukolwiek się do tej pory śniło. Okazało się, że można było wielki hit stworzyć bez gwiazd w obsadzie, bez wyszukanego scenariusza, po prostu rzemieślniczą perfekcją. „Gwiezdne wojny” technologicznie – pod względem efektów wizualnych, dźwięku – otworzyły
www.hiro.pl
w 1999 zbliżająca się premiera „Mrocznego widma” mocno nas elektryzowała. Może nie było w tym amerykańskiego szaleństwa, może nie było kolejek przed kinami, ustawiającymi się na tygodnie przed premierą, koczowania w namiotach, biegania na kilka seansów „Austina Powersa” tylko po to, by zobaczyć zwiastun. ale przecież czekaliśmy na ten film jak na żaden inny. Wszak już od triumfalnego domknięcia trylogii „Powrotem Jedi” wiedzieliśmy, że musi przyjść czas na pierwsze trzy części.
nowy rozdział w historii kina. Kino fantastyczne, do tej pory uważane za niszowe, stało się jednym z najważniejszych gatunków. Przez kolejne lata aż do dziś coraz to nowe filmy z tego nurtu będą biły się o ogromną widownię. Miało to swoje złe strony – kinem zawładnęli finansiści. Takie przychody musiały zainteresować osoby zajmujące się pomnażanem zysków, więc na kolejne filmy przestano patrzeć jak na dzieła sztuki, a zaczęto jak na czyste produkty marketingowe. Produkty nastawione na pozyskanie jak najszerszej grupy widzów, dostosowywanych do najmniej wybrednych gustów. Może nie należy stwierdzać, że dotyczyło to całego kina, ale to właśnie od „Gwiezdnych wojen” trend ten okazał się dominujący. Nie byłoby trudno udowodnić, że – przy wszystkich artystycznych różnicach – bez sukcesu „Gwiezdnych wojen” nie byłoby dzisiejszych coraz mniej ambitnych, wysokobudżetowych franczyz, z „Sagą Zmierzch” na czele. Do tego należy dorzucić nowo odkryty przez Lucasa ogromny rynek zabawek i gadżetów i niewiele mniejszy rynek produktów „odpryskowych”. „Mroczne widmo” nie było z pewnością niepotrzebnym prequelem, o nie. Wszak Lucas od lat 80. mówił o trzech trylogiach (z trylogii sequeli ostatecznie zrezygnował, zezwalając Timothy’emu Zahnowi na realizację ich w wersji książkowej – tak powstała opowieść o admirale Thrawnie i Marze Jade). Wiadomo, że George miał w notatniku dużo więcej opowieści, niż wcześniej udało się pokazać (taki na przykład Mace Windu pojawia się już przy pierwszych skryptach na początku lat 70.), choć wiadomo też, że jego koncepcje wciąż ewoluowały (przecież na początku nawet nie myślał o tym, że Vader jest ojcem Luke’a). Opowieść o złotych latach Republiki i przyjażni Obi-wana i Anakina powstać musiała. Nie spodziewaliśmy się jednak tego, że Lucas jest bardziej sprytny, niż nam się wydawało – przynajmniej jako biznesmen. Przyjęliśmy milczące założenie, że skoro my jesteśmy fanami, to film powinien być skierowany do pokolenia 30-latków. Powinien być więc dojrzalszy od dawnych części, powinien być poważniejszy i bardziej mroczny (na litość, przecież to miała być opowieść o upadku głównego bohatera). Ale George – nie mam pojęcia, czy świadomie, czy nie – wiedział, że fani i tak obejrzą film, a czas wychować nowe pokolenie. Miał też tu największą swobodę – o ile wiedzieliśmy, czym ta historia ma się kończyć (wojny klonów, Anakin kontra Obi-wan, narodziny Vadera, zwycięstwo Imperatora), o tyle nie mieliśmy pojęcia, jak się powinna zaczynać. I tak otrzymaliśmy film z dziecięcym bohaterem (słabiutko zagranym zresztą przez Jake’a Lloyda – ten dzieciak praktycznie zakończył karierę filmową z „Mrocznym widmem”!), z Jar-jarem, który
www.hiro.pl
miał rozśmieszać 10-latków i z fabułą godną gry komputerowej. Znów mieliśmy film dla dzieciaków, choć sami nie byliśmy już dzieciakami. Ale czy w ogóle była szansa, by zadowolić widzów? Nie oszukujmy się – wobec żadnego filmu nie było aż tak wygórowanych oczekiwań. Nie oszukujmy się również w drugiej kwestii – George Lucas nie był na tyle zdolnym reżyserem i scenarzystą, by je spełnić, a decyzja, by wziąć na siebie te dwie role (choć w pierwszej trylogii chętne wspierał się innymi osobami – Irvinem Kerschnerem czy Richardem Marquandem), była jego jednym z wielu błędów. Dlatego też, cokolwiek byśmy nie otrzymali, nie mogło spełnić oczekiwań. Słynny krytyk Roger Ebert wyłamywał się z chóru krytyki i pisał: Gdyby to był pierwszy film z cyklu, byłby uznany za przełomowy. Ale nie był; liczyliśmy na nową magię, stąd rozgoryczenie. Lucas wpadł we własną pułapkę (choć zapewne taki właśnie miał zamiar), „Mroczne widmo” stało się takim filmem, jakie powstawały dzięki sukcesowi starych „Gwiezdnych wojen”. Przeładowany marketingiem, wprowadzający na plan gotowe zabawki, na których miał zarabiać, skierowany do jak najszerszego grona odbiorców, ze szkodą dla fabuły i bohaterów. „Atak klonów” i „Zemsta Sithów” złe wrażenie nieco zatarły, pojawiły się tu emocje, zrobiło się mrocznie, ale magii prawdziwie zapierającej dech w piersiach opowieści nie było. Ta pojawiła się wraz z inną trylogią pewnego Nowozelandczyka, ale to już zupełnie inna historia... Odrzuciliśmy nową trylogię, została nam klasyka, ale nie dostrzegliśmy, że mimochodem Lucas znów dokonał czegoś wielkiego. Choć może nie w takim znaczeniu, jakiego byśmy oczekiwali... Dziś „Mroczne widmo” powaraca po raz kolejny – w wersji 3D. Przynajmniej tym razem nikt nie ma wielkich oczekiwań (jakie można mieć, znając fabułę i wiedząc, czego można oczekiwać po trzech wymiarach), choć zapewne fani do kin pójdą. Spotkają tam zupełnie innych fanów. Zupełnie dla nas niespodziewanie, wyrosło w międzyczasie nowe pokolenie. Pokolenie, dla którego może ważniejsza jest Asoka od księżniczki Lei, wojny klonów od bitwy na Hoth, ale dzielące z nami pasję świata odległej galaktyki. Dziś, wchodząc do pokoi 10-13 latków, synów moich znajomych, widzę na ścianach całkiem znajome plakaty, a na półkach zabawki, za jakie 30 lat temu dałbym się pociąć. Ja im pokazuję zeszyt ze starymi fotosami, kolekcjonowanymi w latach 80. z gazet i sklepu przy kinie „Polonia” i widzę szacunek w ich oczach. Mniejsza już o nasze rozczarowanie sequelami – Lucas zbudował popkulturowy pomost między pokoleniami, zaraził kolejne pasją do „Gwiezdnych wojen”. Czy wersje 3D nie pozyskają kolejnego grona wyznawców? Ile razy jeszcze mu się to uda?
mega hiro plus 31
ezra furman
cudowne dziecko ameryki tekst | grzegorz czyż
foto | rosie wagner
Teraz albo nigdy. Tak najkrócej można opisać strategię przyjętą właśnie przez Ezrę Furmana. Ten jeden z najlepszych, być może najlepszy obecnie songwriter na kuli ziemskiej albo zagrywa va banque w desperacji i nadziei na sukces, albo w parze z talentem idzie wreszcie u niego należyta pewność siebie i świadomość, ile naprawdę warte są jego dokonania. W każdym razie w tym roku − jak mówi tytuł jego solowego albumu, wydanego ostatnio nakładem wytwórni założonej przez artystę − nie ma już odwrotu...
„The Year Of No Returning” sygnuje Furman-solista. Można by zapytać, po co solowa płyta muzykowi, który zawsze mógł powiedzieć: Zespół to ja! Odpowiedź znajduje się już w pierwszych sekundach otwierającej krążek kompozycji „Dr. Jekyll & Mr. Hyde” – oprócz gitary słyszymy w niej tamburyn, wiolonczelę, klarnet i wysuwający się na pierwszy plan saksofon barytonowy. Wątpliwości, czy aby nie omsknęła nam się myszka i nie pomyliliśmy folderu, rozwiewa dopiero manieryczny wokal Furmana, śpiewającego jak zawsze z emfazą i charakterystycznym nosowym rezonansem, ale co najmniej o pół oktawy wyżej niż dotychczas, głosem brzmiącym jeszcze ostrzej i eksponującym całe swe surowe piękno. Spośród wszystkich patronów wokalnych, jakich przypisywano artyście (a byli wśród nich John Lennon, Bob Dylan, David Byrne czy – z muzyków młodszego pokolenia – Gordon Ganno z Violent Femmes, Grant Lee Phillips z Grant Lee Buffalo i Dan Bejar z Destroyer), najbardziej adekwatne wydaje się dziś porównanie do współzałożyciela The Beatles – oprócz wspomnianego „Dr. Jekyll & Mr. Hyde” jeden do jednego słychać go w „Lay In The Sun”, „Are You Gonna Break My Heart?” i w refrenie „Sinking Slow”. Produkcję „The Year Of No Returning” cechuje rozmach niespotykany wcześniej na żadnym z albumów nagranych przez Furmana z towarzyszeniem The Harpoons. Realizacja dźwięku jest bardziej przestrzenna, a brzmienie instrumentów głębsze i soczystsze. I choć całość zachowuje jeszcze parametry lo-fi, to gdyby w takich numerach jak „Down”, „Bad Man”, „The Queen Of Hearts” czy wymienionym już „Sinking Slow” zastąpić partie wokalne Ezry partiami młodego Lou Reeda, z łatwością można by pomyśleć, że to słynne niewydane kawałki ze słynnej sesji do słynnego „Berlina” z 1973 roku (w „Bad Man” Furman podrabia nawet seplenienie z „The Kids”). Bo owszem, jeśli chodzi o klimat, „The Year Of No Returning” to płyta mroczna, o wyraźnie pesymistycznym wydźwięku. Choć nie do końca... dojrzały bunt Kulminacją wszystkich wątków poruszonych na albumie jest ostatnia
życie na trampolinie Furman przyszedł na świat w wielodzietnej rodzinie artystów cyrkowych – ma sześciu braci i siedem sióstr, z których większość występowała w rodzinnym niskobudżetowym Furmanoli Circus. Ezra skakał na trampolinie, a w wieku 13 lat, właśnie na potrzeby uatrakcyjnienia któregoś z występów, sięgnął po gitarę. Działo się to w Evanston na przedmieściach Chciago (dziś Evanston szczyci się być rodzinnym miastem artysty, mimo że to w Wietrznym Mieście spędził on pierwsze lata życia). Gdy w wieku 18 lat przeniósł się do Sommerville, by rozpocząć studia w Tufts University w pobliskim Medford (oba na przedmieściu Bostonu), muzyka była już całym jego życiem. To właśnie w Tufts, gdzie pracował w dziale zbiorów muzycznych biblioteki uniwersyteckiej, spotkał grającego na basie Joba Mukkadę oraz perkusistę Adama Abrutyna, którzy do dziś stanowią sekcję rytmiczną The Harpoons. Przede wszystkim zaś poznał na uczelni utalentowanego gitarzystę Jahna Soona, który w najwcześniejszym okresie działalności grupy stanowił równie solidny jej filar co sam Furman. O inspiracjach młodych muzyków najwięcej mówią covery, jakie wykonywali na pierwszych koncertach. Znalazły się wśród nich kompozycje tak różne jak „New Age” The Velvet Underground, „Walking The Cow” Daniela Johnstona czy „The Modern Age” The Strokes (jednej nocy w Chicago chłopcy odegrali też wszystkie utwory z albumu „Plastic Ono Band” Johna Lennona, a na życzenie publiczności czasem zdarzało im się sięgać po ponadczasowe przeboje w rodzaju „I Saw Her Standing There” The Beatles, „Like A Rolling Stone” Boba Dylana czy „Psycho Killer” Talking Heads). Pierwsze demo podpisane Ezra Furman & The Harpoons nosiło tytuł „Beat Beat Beat”, pojawiło się latem 2006, a wyprodukował je Soon z pomocą Dave’a Kanta z Outtake Records. Składały się nań te same utwory, które znamy z „Banging Down The Doors”, wydanego rok później debiutanckiego albumu formacji, wzbogacone o oparty na brzmieniu banjo i przesiąknięty dylanowskim klimatem wspólny kawałek Ezry i Jahna – „On The Road No. 22” (w 2009 wydano go na
piosenka „The Queen Of Hearts”, w której pojawia się promyk nadziei – tłumaczył muzyk na początku 2012 w wywiadzie dla PasteMagazine.com. – Jak gdybym mówił słuchaczom: „Nie użalam się nad sobą, nie boję się niczego”, wyciągał pozytywną lekcję z negatywnych doświadczeń opisanych we wcześniejszych kawałkach. Natchnieniem dla tekstów z „The Year Of No Returning” była tajemnicza przemiana, jaka dokonała się w Furmanie w ubiegłym roku, kiedy to po kolejnym rocznym pobycie w Chicago jesienią przeniósł się najpierw do Berkeley, a po chwili do San Francisco. Gdzie – jak się zdaje – zostanie na dłużej, choćby z powodu panującej tam twórczej aury, dzięki której wykrystalizował się również pomysł na jego solową płytę. Moment, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że chcę nagrać solowy album, będący odbiciem moich dzisiejszych uczuć, które składają się na coś, co nazwałbym dojrzałym buntem, zbiegł się z momentem mojej przeprowadzki do San Francisco – mówił dalej w tej samej rozmowie. – Wtedy też poczułem, że muszę nagrać tę płytę zupełnie inaczej niż robiłem to w przeszłości. Mniej przejmować się oczekiwaniami fanów, a bardziej tym, by udało mi się wejrzeć w głąb siebie. Owocem nieśpiesznych sesji na poddaszu domu zamieszkiwanego przez 26-letniego Furmana jest najbardziej autorefleksyjny album w jego dorobku. Artysta nie tylko spowiada się na nim ze swoich sercowych rozterek, co czynił zawsze, ale po raz kolejny po „Hard Time In A Terrible Land” z „Mysterious Power”, ubiegłorocznego albumu The Harpoons, uprawia publicystykę społeczną („Cruel Cruel World”), a przede wszystkim po raz pierwszy w karierze zastanawia się nad znaczeniem swojego pochodzenia („American Soil” w stylu PJ Harvey, mówiące o postawie młodego pokolenia diaspory żydowskiej w USA, oraz – dodawane jako cyfrowy bonus przy zakupie winyla – „Refugee” w stylu Leonarda Cohena, które roztacza ponurą, naturalistyczną wizję ucieczki przez skutą lodem Polskę przed wywózkami do obozów śmierci w ostatniej fazie Holocaustu). Tak, swojsko brzmiące nazwisko naszego bohatera to nie przypadek. Dziadek Ezry pochodził z Równego na Wołyniu – miasteczka o typowo żydowskim kolorycie i niezwykle burzliwej historii, należącego do Polski m.in. w międzywojniu, ale wydzieranego sobie przez wieki przez państwa ścierające się w regionie. www.hiro.pl
muza 41
„Żywe trupy”
Świętuj Walentynki z nową kolekcją Ice-Love! Miłość ma wiele kolorów! Projektanci belgijskiej marki , specjalnie na Walentynki, przygotowali dla wszystkich zakochanych nową linię zegarków ICE-LOVE. W tym roku możesz obdarować swoją ukochaną osobę prezentem, który będzie jej towarzyszył każdego dnia! Kolekcja ICE-LOVE to uniwersalne silikonowe modele z cyferblatem wykonanym ze szkła mineralnego ozdobionym kryształkami Swarovskiego. Zegarki dostępne są w 2 rozmiarach: mały (28 mm) i uniseks (43 mm). Model Ice-White dostępny jest także w rozmiarze Big (48 mm).
ICE-LOVE to tylko jeden z wielu wariantów kolekcji zimowej Wyznanie miłości nigdy nie było łatwiejsze! Wygraj jeden z trzech zegarków z najnowszej kolekcji ICE-LOVE Lavender. Odpowiedz na pytanie:
DLACZEGO MIŁOŚĆ MA WIELE KOLORÓW? Odpowiedzi należy przesyłać na adres: ) konkurs@hiro.pl (z dopiskiem konkurs Na najlepsze odpowiedzi czekają wymarzone nagrody!
38 popkultura
„Moon Face: Bootlegs & Road Recordings 2006-2009” – składaku z „rarytasami”, o którym będzie jeszcze mowa). Muzycy, dostrzeżeni na jednym z koncertów przez Briana Decka (producenta m.in. Modest Mouse i Iron & Wine), otrzymali szansę ponownego, tym razem profesjonalnego zarejestrowania materiału i wydania go w wytwórni Minty Fresh. Płyta „Banging Down The Doors” – pełna zarówno łagodnych ballad (plagiatujących zdaniem niektórych pieśni Boba Dylana), jak i konserwatywnie opracowanych (na gitary, bas, perkusję, czasem też organy i harmonijkę ustną), porywających rock and rolli – tchnęła spontanicznością, młodzieńczą energią oraz niespotykaną pasją grania. Uwagę zwracały również balansujące między grafomanią a wielką poezją, najczęściej jednak znakomite teksty Furmana. Bardzo osobiste, momentami wręcz ekshibicjonistyczne, wszystkie opowiadać miały o prawdziwych przeżyciach artysty (jako przykład podawano „Mother’s Day” i „Lydia Sherman” – piosenki spinające album swoistą klamrą, a dedykowane noszącej wspomniane nazwisko chicagowskiej prostytutce, z którą Furman przyjaźni się do dziś). Przebić pink floyd Nadziei rozbudzonych debiutem nie zawiodła kolejna płyta grupy – „Inside The Human Body” z października 2008. Zachwyty krytyków, zwłaszcza tych żyjących w Chicago i współpracujących z tamtejszą prasą, nie były bezpodstawne – The Harpoons, wsparci w studiu po raz kolejny przez Briana Decka, umiejętnie rozszerzyli paletę używanych środków, co w parze z eksplozją talentu songwriterskiego Furmana uczyniło album jednym z najciekawszych w tamtym okresie. Z jednej strony muzyka zespołu stała się bardziej dynamiczna i ekspresyjna (kapitalnie rozwijające się „Weak Knees”, rozsadzane przez punkową energię „Big Deal” czy nawet singlowe „Take Off Your Sunglasses”, któremu towarzyszył sympatyczny klip w reżyserii Antoine’a Wagnera), z drugiej wysubtelniała i zyskała wiele wymiarów. Podobnie rzecz miała się z tekstami, które choć znów odnosiły się do konkretnych wydarzeń z życia autora (np. „Dishwasher” opowiadający o ciężkiej doli pomywacza, którym Ezra bywał zarobkowo w college’u), to w dobie rozpoczynającego się kryzysu nabrały nagle uniwersalnego znaczenia – zwłaszcza w tym kontekście metafory takie jak zdejmowanie okularów przeciwsłonecznych intrygowały świeżością skojarzeń. Latem 2009 nasz bohater zamieszkał na pewien czas w Nowym Jorku, a konkretnie na brooklyńskim Williamsburgu, który widać w filmiku nakręconym przez redakcję tygodnika „TimeOut” i dostępnym w serwisie YouTube (Furman wykonuje w nim utwór „Worm In The Apple”, będący czymś w rodzaju jego artystycznego credo). Był wtedy nie do zatrzymania – wpadł na osobliwy pomysł, by wspomniany już album „Moon Face” z nagraniami demo sprzedawać na platformie Big Cartel w dwóch wersjach: zielonej-zwykłej i granatowej-spersonalizowanej (zawierającej utwór skomponowany specjalnie dla danego nabywcy!). W krótkim czasie powstało 129 unikatowych piosenek, które teraz fani artysty tropią na całym świecie. Równolegle z tamtymi numerami zacząłem komponować rzeczy na nowy album – mówił Ezra w sierpniu 2010 dziennikarzowi PasteMagazine.com. – I wówczas musiałem już wycofać się z tamtego projektu, bo nie dałbym rady dłużej go ciągnąć. Dla porównania dodajmy, że 129 utworów to niewiele mniej niż liczy sobie podstawowy dorobek fonograficzny Pink Floyd... Wyprodukowana przez Douga Boehma, znanego ze współpracy chociażby z angielskim kwartetem Starsailor, płyta „Mysterious Power” trafiła na rynek wiosną ubiegłego roku nakładem Red Parlor, zbierając świetne recenzje już w całym indie-światku i przynosząc tak doskonałe kompozycje jak „Don’t Turn Your Back On Love”, „Portrait Of Maude” (obie znane wcześniej jako szkice z „Moon Face”) czy „Wild Feeling”. Tak ona, jak i wydany kilka miesięcy później cyfrowy singel „Doomed Love Affair” rozwijały oba kierunki stylistyczne znane z wcześniejszych wydawnictw Ezry Furmana i spółki: pop-folkowy i punkowy. Doświadczenia płynące ze sprzedaży najpierw „Moon Face”, a następnie „Doomed Love Affair” (na platformie Bandcamp) z pewnością doprowadziły artystę do decyzji o powołaniu do życia labelu Kinetic Family i dystrybuowaniu „The Year Of No Returning” w podobny sposób (część środków na wydanie płyty zebrał on za pośrednictwem popularnego serwisu fundraisingowego Kickstarter). Ale zawartość dzieła pozostaje nie mniejszym zaskoczeniem... www.hiro.pl
twórcy wielobranżowi
nowy renesans tekst | Aleksander Hudzik, Jan PRociak
foto | MATERIAŁY promocyjne
Artystów, którzy swobodnie przechodzili z jednej dziedziny sztuki do kolejnej, zwało się Ludźmi renesansu. W dzisiejszych czasach taka sytuacja jest zdecydowanie rzadsza, ale Na szczęście od czasu do czasu pojawiają się takie postacie. Jest rok 1909. Do Paryża po rocznej przerwie powraca Sergiusz Diagilev. Jeszcze kilka lat, a jego Balety Rosyjskie zrobią prawdziwą furorę na paryskim Montmartre. Jeszcze kilka lat i Paryż rozkwitnie nowym wiekiem awangardy. Ten genialny choreograf już za rok zacznie współpracować z Igorem Strawińskim, a za osiem lat z Pablem Picassem. Co z tego jednak wynika? Dla nas chyba tylko tyle, że i Picasso, i Diagilev, i Strawiński wielkimi artystami byli – może nie jak Słowacki, ale zawsze. Co najciekawsze, relacja między tymi artystami została gdzieś zatarta. Wspólne rozmowy, pomysły, wreszcie ich realizację podczas przedstawień, gdzie spotykała się awangardowa muzyka, choreografia i scenografia, przykryła zasłona niepamięci. AWANGARDA KOŁEM SIĘ TOCZY Ta smutna szaruga kładzie się nie tylko na działania z początku XX wieku, ale i na całą historię przenikania się świata muzyki i sztuk wizualnych. Chyba warto więc zajrzeć za kurtynę, by podglądnąć artystów po godzinach – tych, którzy po trasie odkładali gitarę i chwytali za pędzel, i tych, którzy wychodząc z pracowni, wchodzili do klubu, by zagrać na kontrabasie. Wreszcie by pokazać, że Lady Gaga to nie tylko głupia piosenkareczka, lecz także nowe połączenie muzyki i sztuki. Będzie tu pisane o Julianie Schnablu. Nie każdy wie, że autor filmu o Basquiacie był też jego dobrym znajomym, a artystów połączył Andy Warhol w swojej legendarnej Fabryce. Schnabel stoi nie tylko za dobrze sprzedawanymi płótnami, ale również za obrazkami, które rozpoznawane są przez miliony fanów muzyki rockowej. To jego praca pokryła okładkę płyty „By The Way” Red Hot Chili Peppers. Sam Schnabel, choć solidnie pracuje na swoje artystyczne evre, chyba nigdy nie przegoni popularnością Jeana Michela Basquiata. Legenda nowojorskiego sprayu, buntownik z rozbitej rodziny, złe dziecko sztuki współczesnej, gdy tylko nie biegał z puszką farby, wypisując na murach słynne tagi SAMO, grywał w zespole Gray. Być może noise-rockowy zespół nie zasilił rankingu najlepszych albumów magazynu „Rolling Stone”, ale publiczność w Downtown końca lat 70. miała sporo pociechy z wyginającego się z klarnetem Basquiata. O Gray można było sobie przypomnieć w ubiegłym roku przy okazji wydania płyty z dotąd niepublikowanymi nagraniami grupy. Album spotkał się zresztą z bardzo przychylnymi recenzjami wśród krytyków muzyki eksperymentalnej. Oprócz Basquiata w zespole grywał też Vincent Gallo. Ten ulubieniec dziewcząt w przedziale lat 14-40 nie tylko tańczył w nocnych klubach, ale też koncertował, i to obok legendy malarstwa. Dziś Gallo sam stał się legendą, a o jego twarz zabijają się nie tylko napalone fanki, ale i najlepsi reżyserzy. I tu kolejny skok w bok, bo Gallo to instytucja, która gra w filmach, pisze do nich muzykę, a także sam je reżyseruje. Zostawmy jednak pięć filmowych pozycji brodacza z Nowego Jorku, by skupić się na jednej, trwającej zaledwie 3 minuty etiudzie. Oto mężczyzna w białej koszulce odbija się od ścian, kuli w paranoicznych bólach, przewraca, skacze coraz wyżej, próbując odlecieć, by wreszcie złapać za gitarę, co – jak się okazuje – jest jego przeznaczeniem. Mężczyzna na wideo to John Frusciante, a film Gallo stanowi teledysk do jednej z piosenek Fru, „Going Inside”. Film ten niejako zapowiada to, co stanie się już niedługo, a więc erę muzyki i obrazu tak zrośniętych, że pozostających w symbiozie. Frusciante od sztuk wizualnych nie stroni. Gdy po raz pierwszy rozstawał się z Red Hot Chili Peppers w 1992 roku, wydawało się, że w perspektywie ma tylko poszukiwanie kolejnych żył, w które może wlewać heroinę. Tak też się działo, bo tak jak Basquiat, Frusciante
44 popkultura
nie stronił od używek; na szczęście nie tylko haj zajmował głowę wybitnego gitarzysty. Dużo czasu poświęcał też malowaniu. Widać to w wyreżyserowanym przez Johnny’ego Deppa filmie „Stuff”, opowiadającym o problemie narkotykowym Frusciante, który – zdawało się – witał się wtedy ze śmiercią. Depp pokazuje też, jak wiele energii i miejsca w swoim życiu artysta oddaje malowaniu. Oczywiście psychodeliczne, narkotykowe obrazy ciężko uznać za wybitne, ale sama pasja Fru przetrwała znacznie dłużej niż narkotykowy ciąg. Artysta w wywiadach często wspomina o tym, że sztuki wizualne cały czas dają mu dużo radości i pomagają w twórczości muzycznej. Czasami porzucenie tej drugiej na rzecz obrazkowego artyzmu dawało niespodziewane efekty. Tak było w przypadku pewnego Koreańczyka, który za nauką przywędrował do Europy. PRAWDA CZASU, PRAWDA EKRANU Kiedy Nam June Paik przybył pod koniec lat 50. do Europy, jego celem było pogłębianie wiedzy z historii i teorii muzyki. Jednak klimat epoki i nauczyciele w stylu Johna Cage’a i Josepha Beuysa zainspirowali go do eksperymentów z innymi dziedzinami sztuki. Dzięki temu ujawnił się talent Paika jako performera. W 1963 roku w galerii Parnass w Wuppertal zaprezentował prace stworzone z odbiorników telewizyjnych. To, co wtedy przemknęło bez większego echa, dziś uważane jest za początek sztuki mediów. Jego pierwsza instalacja, „Good Morning Mr. Orwell”, zaprezentowana została w roku 1984. W ten sposób artysta, który zaczynał od dekonstrukcji muzyki klasycznej, otworzył sztukę na nowe formy wypowiedzi. Dziś mało kto pamięta jego kompozycje, ale każdy szanujący się miłośnik sztuki współczesnej spotkał się z takimi realizacjami jak „TV Buddha”. Wspomniany Julian Schnabel w momencie filmowego debiutu należał do najbardziej cenionych malarzy swojego pokolenia. Artysta miał 46 lat, kiedy zaprezentował się światu jako reżyser. Film „Basquiat – taniec ze śmiercią” to ekranowa biografia jednego z najbardziej fascynujących twórców drugiej połowy XX wieku. Od tej pory Schnabel regularnie, choć niezbyt często służy X muzie. W 2000 roku zachwycał jako twórca filmu „Zanim zapadnie noc”. Siedem lat później potwierdził klasę obrazem „Motyl i skafander”. Szczególnie w tym ostatnim dziele widać przywiązanie artysty do obrazu, a już słynna scena z okiem na stałe zapisała się w historii kina. Warto dodać, że w „Zanim zapanie noc” w jednej z ról pojawia się Jerzy Skolimowski, który z jednej strony zbiera laury za film „Essential Killing” (m.in. Specjalna Nagroda jury na Festiwalu Filmowym w Wenecji w 2010 roku), z drugiej tworzy obrazy, które osiągają całkiem duże sumy na aukcjach w Stanach Zjednoczonych, a do wiernych fanów jego malarskiego talentu należy Jack Nicholson. Sam arysta najlepiej scharakteryzował swoją filozofię artystyczną: Robienie filmu to ciągłe przepisywanie. Montaż to przepisywanie. Kiedy maluję, nie tłumaczę, nie przekładam niczego. Po prostu to robię. Nie ma ciągłego tłumaczenia. Z pisaniem jest podobnie. Nie przekładasz niczego, po prostu piszesz. Ale jeśli chcesz coś napisać, żeby zrobić z tego film, musisz przetłumaczyć tekst na formę filmową. Kiedy masz już przetłumaczony materiał, możesz pracować z nim, tak jakbyś malował. W tę filozofię idealnie wpisuje się ostatni film twórcy, „Miral”. Zarówno obrazy, jak i filmy oddziałują na wzrok i przepaść między tymi dziedzinami nie wydaje się tak wielka, jak między pisaniem a malowaniem czy rzeźbieniem. Jednak i tu zdarzają się twórcy, którzy sprawnie łączą te dziedziny. W tym miejscu ciężko nie wspomnieć o innym ekscentryku współczesnego www.hiro.pl
filmu, który zaczynał od malowania. David Lynch do wielkiej kariery startował w Pennsylvania Academy of Fine Arts, gdzie studiował malarstwo. Dopiero z czasem przerzucił się na produkcję filmów krótkometrażowych. Po kilku latach zadebiutował na dużym ekranie obrazem „Głowa do wycierania”. Skromny film s-f dość szybko dorobił się miana kultowego, a kolejne obrazy Lyncha potwierdziły jego talent i przyniosły mu globalne uznanie. W przerwach między kręceniem kolejnych arcydzieł Amerykanin wciąż maluje i trzeba przyznać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Jednak Lynchowi było ciągle mało, dlatego zapragnął śpiewać... i zrobił to. Album „Crazy Clown Town” zebrał różne recenzje, ale też pokazał, że David nie zna takich słów jak „nie rób tego” i chwała mu za to. Można? Można! TRANSATLANTYCKI KALEJDOSKOP Urodzony w bazie wojskowej na terenie RFN Kanadyjczyk Douglas Coupland zaliczył prawdziwe literackie wejście smoka. Jego debiutanckie „Pokolenie X” nie dość, że okazało się bestsellerem, to jeszcze przyczyniło się do globalnej popularności tytułowego zwrotu. Jego kolejne książki, m.in. „Szamponowy świat” i „Poddani Microsoftu”, potwierdziły talent kanadyjskiego autora i właściwie mógłby on bez wielkiego sprzeciwu z żadnej strony tworzyć kolejne portrety pokoleniowe. Mógłby, gdyby nie wewnętrzna ambicja Couplanda, która uczyniła go uznanym rzeźbiarzem. W swoich figurkowych realizacjach, podobnie jak w książkach, często podejmuje popkulturowe tropy. Jednak potrafi zaskoczyć również jako twórca dość klasycystycznych pomników. Tak właśnie wygląda jego „Monument To The War Of 1812”, który w 2008 roku stanął w Toronto. Monument jego autorstwa stanie też w Ottawie – odsłonięcie planowane jest na kwiecień. Jak płynnie przejść od sztuk wizualnych do muzyki, pokazuje nam Carsten Nicolai, znany szerzej pod pseudonimem Alva Noto. Urodzony we wschodnich Niemczech artysta debiutował jeszcze w latach 80., a od wczesnych 90. miał kilkanaście wystaw indywidualnych i uczestniczył w wielu grupowych ekspozycjach. W 1996 roku założył razem z Olafem Benderem i Frankiem Bretschneiderem wytwórnię Raster-Noton, jedno z ważniejszych wydawnictw skupionych na eksperymentalnej elektronice. W przypadku tego artysty można powiedzieć o płynnym przenikaniu się sztuk wizualnych i dźwiękowych. Nicolai galerie wypełnia sonicznymi pasażami, a sale koncertowe skomplikowanymi wizualizacjami, zbliżając do siebie światy sztuki galeryjnej i kultury klubowej. Piłkarze zwykle nie są kojarzeni z intelektualnymi rozkminami i artystycznymi ciągotami. Jednak i tu zdarzają się wyjątki. Wyjątkowa jest historia Ángela Atienzy Landety, www.hiro.pl
który po zdobyciu dwóch Pucharów Mistrzów z legendarnym Realem Madryt, w wieku 28 lat porzucił karierę piłkarską i oddał się sztuce. Dziś jego nazwisko skrywa mrok historii, ale to coś jakby dziś Xavi czy inny Rooney zawiesił buty na kołku i zaprezentował swoje prace w uznanej galerii. Wydaje się nie do pomyślenia, a jednak miało miejsce. Członek ekipy pierwszych zdobywców najważniejszego z klubowych trofeów równolegle do piłkarskich treningów studiował w madryckiej akademii sztuk pięknych i mimo piłkarskich sukcesów, jego pasja do malowania zwyciężyła. Dzięki temu kolekcjonerzy na całym świecie mogą cieszyć się pracami sygnowanymi jego nazwiskiem. W jego portfolio znaleźć można zarówno obrazy, murale, jak i projekty architektoniczne. Po latach spędzonych w Wenezueli, Landeta wrócił do Hiszpanii i mimo zaawansowanego wieku nadal pozostaje aktywny twórczo. CO NA TO GAGA? I tak drodzy państwo dopływamy do finału. Jest rok 2011, a na ekrany najpierw YouTube’a, a potem MTV trafia mocno rockowy przebój Lady Gagi „You And I”. Chyba nikt już nie powie o piosenkarce, że jest pustym produktem kultury masowej, a jej wizerunek dawno odszedł od słynnego „Mamamama Gagagaga”. Najnowszy teledysk przekraczał długość piosenki o blisko półtorej minuty i nie jest to wcale zabieg nowy. W kilku wcześniejszych teledyskach udowodniła, że muzyka sobie, a teledysk sobie, a raczej że bez niego ta muzyka jest produktem co najmniej niepełnym. „Alejandro” to piosenka, która na dużym ekranie zamienia się w parateatralny pokaz z niebanalną choreografią, jakiej nie powstydziłby się niejeden balet. Jednak w „You And I” jest coś jeszcze – zielone włosy Lady Gagi. Ktoś powie, że to proste – Riri na czerwono, Katy Perry na niebiesko, więc Stefani nie może być gorsza, farbuje się na morsko-zielony. Wprawne oko dostrzeże coś innego. Tego samego lata, w którym Lady tarza się po polach Nebraski, młodzież w Ameryce ogarnia seapunkowy szał. Nowa subkultura rozeszła się po Tumblrze i Facebooku jak błyskawica, wypluwając z siebie niespotykany dotąd pakiet nierozerwalności wizji i fonii. Gaga jako syrena w wannie dobrze wiedziała, że odpowiada na to, co dzieje się na słonecznych ulicach USA. Jej teledyskom blisko do estetyki guru seapunkowej subkultury, Travisa Egedy, lidera artystycznego projektu Pictureplane. Zresztą i Travis, i Stefani kończyli odpowiednik naszego ASP w Stanach, a ich teledyski są tym na wskroś przesiąknięte. W dobie słuchania-oglądania piosenek na YouTube ta relacja sztuki i muzyki jest już zupełnie nierozerwalna. Tak Pictureplane, jak i Lady Gaga dobrze o tym wiedzą i tam, gdzie tylko da się przeskoczyć system, skaczą – tak daleko, jak tylko się da, w świat awangardowego języka sztuk wizualnych. Koło się zamyka.
Fbi w kinie
g-meni naprawiają świat tekst | jacek dziduszko
foto | MATERIAŁY promocyjne
z okazji zbliżającej się premiery filmu clinta eastwooda o piastującym przez blisko pół wieku stanowsko szefa fbi j. edgarze hooverze warto przypomnieć sobie sylwetki najsłynniejszych filmowych agentów i prześledzić, jak kształtował się wizerunek Biura na przestrzeni kilkudziesięciu lat historii kina. Pierwsze lata działalności założonej w 1908 roku placówki, początkowo funkcjonującej po prostu jako Biuro Śledcze (BOI), zbiegają się z dynamicznym rozwojem biznesu filmowego, który sukcesywnie przeprowadzał się z wybrzeża wschodniego na zachodnie, do słonecznej Kalifornii. Ale kino okresu „Wielkiego Niemowy” nie było zainteresowane działalnością BOI. Dopiero lata 30., okres recesji, prohibicji i szerzenia się na ogromną skalę bandytyzmu przynoszą kinu nowego bohatera – agenta FBI. Rok 1935, kiedy to BOI przekształcono w FBI, jest równocześnie rokiem premiery „Agentów policji śledczej” („G Men”, reż. William Keighley, 1935), filmu, który w znaczący sposób wpłynął na pozytywny wizerunek Biura. Początek tej dekady to czasy, w których na ekranach królowało kino gangsterskie. „Człowiek z blizną” (1932), „Mały Cezar” (1931) czy „Wróg publiczny” (1931) to tytuły, w których na pierwszy plan wysuwano historie przestępców, często zresztą oparte na życiorysach autentycznych kryminalistów. Oczywiście w finale każdego z tych filmów bandyci giną i zostają „moralnie potępieni”, ale dysponujący władzą i fortuną swawolni gangsterzy w czasach kryzysu byli niezwykle atrakcyjnymi bohaterami dla przeciętnej, ubogiej widowni kinowej. Zwłaszcza że po drugiej strony barykady stali bezbarwni i zazwyczaj bezsilni wobec ich zbrodni policjanci. Sytuację tę zmienili właśnie „Agenci...”. Film jest historią Bricka Daviesa (James Cagney), który krótko po studiach prawniczych pozostaje bez widoków na pracę. Przyjaciel, agent Eddie Buchanan, próbuje go zwerbować do „G-menów”, czyli „ludzi rządu” (ang. government men). Davies odmawia, ale kiedy Buchanan ginie z ręki bandyty, zmienia zdanie i sam wstępuje do FBI. „Agenci...” z Cagneyem, dotychczas kojarzonym z postaciami gangsterów, tutaj w roli wzorcowego, nieprzekupnego oficera śledczego, w owym czasie spełnili swoją
46 film
propagandową rolę. Premiera filmu zbiegła się również z otwarciem przez Hoovera akademii szkoleniowej dla wszystkich pragnących wstąpić w szeregi Biura. Jednym z warunków rekrutacji było wcześniejsze ukończenie college’u. Bohater Cagneya, z wykształceniem prawniczym, stanowił idealny wzorzec dla przyszłych agentów. Mimo że Hoover nie nadzorował bezpośrednio prac nad filmem, był to czas, w którym jego siła i niezależność polityczna rosły (także dzięki prasie, z którą dyrektor miał doskonałe układy – osobiście uczestniczył w najbardziej spektakularnych aresztowaniach, robiąc świetny PR sobie i Biuru), więc aby wzmocnić pozytywny wizerunek agencji, angażował się w kulturę, inspirując nie tylko filmowców, ale też twórców komiksów i słuchowisk radiowych. W okresie II Wojny Światowej FBI stało się najważniejszą agencją w USA, zajmującą się tropieniem szpiegostwa. Jeśli w latach 40. największymi podejrzanymi dla Biura byli ludzie o sympatiach proniemieckich tudzież prowłoskich, to dekadę później nieufnie patrzono na osobników o poglądach komunistycznych. FBI przyłączyło się do rozpętanych przez senatora McCarthy’ego tzw. „polowań na czarownice”, czyli inwigilacji setek tysięcy ludzi podejrzanych o lewicowe sympatie. Mimo że działalność biura wzbudzała coraz większą nieufność wśród obywateli, jego mitologizacja w kinie była kontynuowana. Najbardziej jaskrawych przykładów tej praktyki dostarczają filmy takie jak „Byłem komunistą dla FBI” („I Was A Communist For The FBI”, reż Gordon Douglas, 1951) i „Historia FBI” („The FBI Story”, reż. Mervyn LeRoy, 1959). Pierwszy z nich to autentyczny znak czasów maccartyzmu. Po części oparta na faktach, stylizowana na dokument (i tak też rozpoznana przez Akademię Filmową, która nominowała film do Oskara w tej właśnie kategorii) opowieść o agencie Cveticu (Frank Lovejoy), który musiał ukrywać
swoją tożsamość przed rodziną i przyjaciółmi, aby bez przeszkód zinfiltrować Amerykańską Partię Komunistyczną, po latach bawi nasileniem treści propagandowych. Cvetic, podejrzewany przez bliskich o autentyczne lewackie poglądy, musi wybrać pomiędzy wyjawieniem prawdy a patriotycznym obowiązkiem. Nietrudno zgadnąć, co wybierze, gdy okaże się, że komuniści dążą do wywołania wojny domowej; podobne okoliczności miałyby im pomóc we wprowadzeniu jedynego, według nich, właściwego porządku. Równie nieskazitelny wizerunek agenta, ale też całego Biura, możemy odnaleźć w „Historii FBI”. Narratorem i głównym bohaterem jest John „Chip” Hardesty (James Stewart). „Chip” podczas wykładu dla rekrutów cofa się w czasie i opowiada o swojej bujnej, prawie 40-letniej karierze w szeregach FBI. Dzięki temu film staje się katalogiem zmian i reform, którym zostało poddane Biuro oraz kroniką najważniejszych wydarzeń w historii jednostki. Najważniejszych przede wszystkim dla samego Hoovera, który nie tylko pojawia się tutaj w małym cameo, ale też nadzorował prace castingowe, wprowadził na plan dwóch agentów, a po skończeniu zdjęć musiał zaakceptować każdą jedną klatkę filmu. Jeśli jakaś scena według niego pokazywała agencję w złym świetle, naciskał na reżysera, LeRoya, aby ten nakręcił ją raz jeszcze. Koniec lat 60. przynosi zmianę politycznych nastrojów, ale nie oznacza to jednak, że na FBI z ekranów spłnęła fala krytyki. Agenci zaczęli po prostu schodzić na drugi plan. W ósmej dekadzie ponownie można zaobserwować wzrost popularności ich przeciwników. Największe sukcesy święcą dwie części „Ojca chrzestnego” (1972 i 1974), „Żądło” (1973) czy „Pieskie popołudnie” (1975), gdzie federalni stanowią tylko tło dla mafiosów, kanciarzy i zdesperowanych rabusiów. Lata 80., czyli konserwatywna epoka Reagana, dla amerykańskiego kina oznacza kolejny skręt w prawo. Przejawem tego jest rozwój tzw. reaganomatografii, czyli filmów spełniających postulaty ówczesnego prezydenta. Pierwsze skrzypce grają w tych filmach jednak nie rządowi agenci, a woj-
www.hiro.pl
skowi, w przeważającej większości weterani wojny wietnamskiej. Niemniej jednak można wskazać przynajmniej kilka filmów w interesujący sposób portretujących g-menów. W dwa lata pod słynnym 1985, „roku szpiega”, zdefiniowanego tak z uwagi na aresztowanie przez FBI Johna Walkera, wieloletniego współpracownika KGB, powstają „Nietykalni” („Untouchables”, reż. Brian De Palma). Akcja filmu twórcy „Carrie” toczy się na przełomie lat 20. i 30., w czasach prohibicji i triumfowania sterującego handlem alkoholu na ogromną skalę Ala Capone (Robert De Niro), jednego z najsłynniejszych zbrodniarzy wszech czasów. W celu schwytania Capone’a rząd tworzy elitarną jednostkę pod przywództwem Eliota Nessa (Kevin Costner). Ness i jego jedenastka „nietykalnych” (prasa nazwała ich tak z uwagi na nieprzekupność, co w czasach ogromnego skorumpowania służb porządkowych było rzadkością) rozpoczynają serię nalotów na destylarnie. Podczas likwidowania kolejnych melin „nietykalni” stosują zasadę „fight fire with fire”, ale koniec końców, sam Capone zostaje doprowadzony przed oblicze sądu i skazany na karę więzienia za wymijanie się od płacenia podatków. Podróż w czasie do lat 30., czasów największej świetności FBI, wykreowana przez wybitnego stylistę De Palmę, okazała się strzałem w dziesiątkę. Świetne recenzje, Os-
car dla Seana Connery’ego za rolę drugoplanową i kilkadziesiąt milionów dolarów wpływów sprawiły, że moda na bohaterów-federalnych zaczęła wracać. Rok później powstaje „Mississippi w ogniu”, w którym dwóch agentów (o twarzach Gene’a Hackmana i Willema Dafoe) broni praw czarnej społeczności, terroryzowanej przez członków Ku Klux Klanu. Co prawda w czasach, o których film opowiada, FBI angażowało się bardziej w inwigilację „nieprawomyślnych” niż prawa w mniejszości, ale historia była dobrym pretekstem do zderzenia dwóch osobowości: młodego Warda, wierzącego w skuteczność rutynowych procedur śledczych, oraz starszego Andersona, byłego szeryfa z Południa, preferującego mniej standardowe metody działania. Udana współpraca duetu zaowocowała Oscarem za zdjęcia i Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie. Ostatnie dwadzieścia lat w historii kina to triumfalny powrót agentów na ekrany kin, którzy ponownie zawładnęli sercami widzów. Drogę rozpoczętą przez „Nietykalnych” kontynuował m.in. zdobywca Oscarów w pięciu najważniejszych kategoriach, „Milczenie owiec” („The Silence of the Lambs”, reż. Jonathan Demme, 1991), gdzie pełnoprawną partnerką dla wielbiciela muzyki klasycznej i ludzkiego mięsa, Hannibala Lectera (Anthony Hopkins), była Clarice Starling (Jodie Foster). Starling, agentka-wannabe, jeszcze przed ukończeniem akademii dostaje swoją
pierwszą sprawę – musi rozwikłać zagadkę „Buffallo Billa”, seryjnego mordercy kolekcjonującego skóry swych ofiar. Wsparcia w śledztwie rekrutce udziela Lecter, który w zamian za analizę psychologiczną Billa, żąda od Clarice jedynie wyjawienia kilku drobnych szczegółów z jej przeszłości. Starling o rysach Jodie Foster – młoda, piękna, wrażliwa i diabelnie inteligentna – po dziś dzień pozostaje najsłynniejszą kobietą w filmowych szeregach FBI. Konkurentkę do tego tytułu ma tylko jedną. Żeby ją jednak poznać, musimy zapomnieć na chwilę o sali kinowej, gdzie Biuro najczęściej toczy walkę ze złem, i przenieść się w przestrzeń szklanego ekranu, która w latach 90. stała się drugim obszarem audiowizualnym zaanektowanym przez federalnych. Wszystko rozpoczęło się w małym miasteczko oddalonym kilka kilometrów od kanadyjskiej granicy, gdzie jednego zimnego poranka pewien wędkarz przy brzegu jeziora odnalazł ciało nastoletniej Laury Palmer. Zadanie odkrycia tajemnicy śmierci dziewczyny powierzono agentowi Dale’owi Cooperowi. Cooper, przybywszy do miasteczka, zachwycił się jego atmosferą i ludźmi; raczył wyborną kawą i popularnym ciastem wiśniowym. Swoje przemyślenia, dotyczące nie tylko zagadkowej śmierci Laury Palmer, ale też m.in. Marilyn Monroe i jej związków w braćmi Kennedy, nagrywał na dyktafon, do którego zwracał się „Diane”. „Twin Peaks” (1990-91) Davida Lyncha zrewolucjonizowało formułę serialu telewizyjnego, dotychczas zamkniętego w ciasnych ramach sitcomu lub opery mydlanej, a agent Cooper stał się postacią niemal kultową, dołączając do surrealistycznej galerii dziwaków z filmów Lyncha. Nie mniejszą sławą cieszyli się Fox Mulder i Dana Scully (to ona może rywalizować ze Sterling o tytuł najpopularniejszej filmowej agentki), prowadzący tajną podjednostkę „Archiwum X”. Rozwijani przez dziewięć kolejnych sezonów (1993-2002), bohaterowie serialu Chrisa Cartera stali się chyba najbogatszymi pod względem charakterologicznym agentami FBI w całej historii sztuk audiowizualnych. Brak miejsca nie pozwala tutaj na opisanie choćby pierwiastka przygód, które przeżywa para w ponad dwustu odcinkach, nie licząc dwóch filmów fabularnych, książek i gier wideo. Dość powiedzieć, że Gillian Anderson po dziś dzień nie udało się zerwać z wizerunkiem Scully, a David Duchovny potrzebował roli kompletnie odmiennej, jak Hank Moody z serialu „Californication”, by przestać się widzom kojarzyć tylko i wyłącznie z Mulderem. Dzisiaj agenci FBI zasiedlają zarówno mały, jak i duży ekran, zadowalając się tak drugo – jak i pierwszoplanowymi postaciami. Dość powiedzieć, że od 2000 roku powstało w Stanach ponad 300 (!) filmów mniej lub bardziej eksploatujących federalnych. G-meni na dobre wtopili się w ikonografię amerykańskiego kina. I nic nie zapowiada, żeby ten barwny pejzaż mieli prędko opuścić.
dawid vs. goliat trolling
zimą zwierzęta dokarmiajmy, nie trolle... tekst | jerzy bartosiewicz
ilustracja | magdalena kania
Gdy bierzesz udział w internetowej dyskusji − możesz być pewien, że prędzej czy później staniesz się jego ofiarą. Jest przebiegłym mistrzem prowokacji. Troll internetowy – kim jest, skąd się wziął i jak się przed nim bronić? Nie ma na świecie internauty, który nie zetknąłby się nigdy z prowokacją, agresją czy spamem w sieci. Uważa się, że są obecni na praktycznie każdej stronie internetowej – jeśli tak nie jest, to znaczy, że jest ona po prostu zbyt mało popularna. Gdy zyska więcej użytkowników, zainteresuje się nią również jakiś troll. Jak bumerang powraca wówczas pytanie, skąd takie zachowania się biorą – przecież wychodząc na ulicę nie spotykamy się zazwyczaj z bezpodstawną agresją przypadkowych przechodniów. Problem trollingu, którego skala wyraźnie wzrasta wraz z rosnącą liczbą internautów na całym świecie, ma podłoże zarówno techniczne, jak i socjologiczne. Warto przyjrzeć się obu z nich, tym bardziej że zjawisko trollowania staje się coraz powszechniejsze również w Polsce. Etymologia trolla internetowego na pierwszy rzut oka wydaje się być oczywista – troll to istota człekokształtna pochodząca z mitologii nordyckiej. Według podań najczęściej były to stworzenia stare, zgorzkniałe, złośliwe i mało inteligentne. Ponieważ nie znosiły światła słonecznego, chowały się w jaskiniach i pieczarach, na zewnątrz wychodząc tylko pod osłoną nocy. Wyobraźnia naturalnie podsuwa wizję jego współczesnej wersji – dzierżącej w dłoniach nie maczugę, lecz klawiaturę komputerową, przygarbionej postaci spędzającej całe dnie w zaciemnionym pokoju. W rzeczywistości termin trolling pochodzi jednak z innego źródła. W języku angielskim funkcjonuje bowiem określenie „trolling for fish”, co oznacza łowienie ryb na błystkę, nazywaną również blachą lub – w zależności od budowy – obrotówką bądź wahadłówką. Jest to typ przynęty na ryby drapieżne, którego zadaniem jest drażnienie ich do momentu, gdy któraś zdecyduje się zaatakować świecidełko. Na podobnych zasadach działa trolling internetowy, który narodził się w grupach dyskusyjnych Usenet, gdzie zaawansowani użytkownicy umawiali się na wspólne dokuczanie nowym członkom społeczności. Po odpowiednim potraktowaniu do ofiary wysyłano wiadomość o treści YHBT, czyli „You have been trolled”. Z czasem trollowanie przestało być postrzegane jako zabawny, niegroźny żart, bowiem przerodziło się w zjawisko niekontrolowane. Dziś postrzegane jest w sieci
48 internet
jako coś wielce niepożądanego – swoiste internetowe przestępstwo. Polska geneza trollingu sięga lat 90. i powiązana jest z niezwykle popularną wówczas usługą sieciową IRC, umożliwiającą konwersację na tematycznych lub towarzyskich kanałach dyskusyjnych. Ze względu na sprawnie działający mechanizm moderacji na samych kanałach IRC rzadko dochodziło do trollowania – była to raczej platforma służąca do planowania zorganizowanych akcji, wymierzonych w konkretne serwisy internetowe lub czaty. Nie od dziś bowiem wiadomo, że trolle najgroźniejsze i najpewniejsze siebie są w grupie. Z napływem świeżego – w dosłownym tego słowa znaczeniu – narybka nie było problemu dzięki wprowadzeniu 15 stycznia 2001 przez Telekomunikację Polską do swojej oferty taniej usługi Neostrada, umożliwiającej dostęp do szerokopasmowego internetu. Wcześniej dostęp do „stałki” mieli abonenci sieci telewizji kablowych w dużych miastach, przez co pojawienie się na rynku Neostrady stanowiło wówczas rewolucję. Była to również przyczyna narodzenia się zjawiska „dzieci Neo”, czyli nieobytych z internetową etykietą nastolatków w wieku gimnazjalnym lub dzieci młodszych, którym rodzice umożliwiali dostęp do sieci bez kontroli. Obecnie zjawisko trollowania nasila się, a ma to podłoże dwojakie. Po pierwsze sprzyja mu zmiana formuły samego internetu. Początkowo, gdy w sieci interakcja między użytkownikami była mniejsza, a strony www statyczne, zjawisko trollingu dotyczyło głównie grup dyskusyjnych. Od 2001 roku w sieci powstają jednak serwisy Web 2.0, opierające się na dostarczaniu treści przez samych użytkowników. Termin ten, spopularyzowany przez firmę O’Reilly Media, która w 2004 zorganizowała szereg konferencji poświęconych temu trendowi, można odnieść do praktycznie wszystkich liczących się obecnie w sieci treści – blogów, mikroblogów, portali społecznościowych, YouTube’a i pokrewnych, encyklopedii typu Wiki, serwisów służących do wymiany i przechowywania plików, etc. Miejsca w sieci, w których użytkownicy mogą dostarczać interesującą zawartość, stają się idealnym polem do popisu dla trolli, ponieważ tam ich poczynania zostają zauważone. Ma to bezpośredni związek z drugą stroną zjawiska trollowania, czyli podłożem socjologicznym. Amerykańska profesor Judith Donath, zajmująca się problemem zachowań w sieci, w swojej pracy pt. „Identity and Deception in the
www.hiro.pl
Virtual Community” podkreśla, że okazja czyni złodzieja. Pozorna, o czym wielu zdaje się zapominać, anonimowość w internecie sprzyja eskalacji zachowań. To, czego balibyśmy się powiedzieć na żywo, za pośrednictwem komputera i klawiatury przychodzi łatwo. W związku z tym, że treść przekazywana za pomocą tekstu sama w sobie pozbawiona jest ładunku emocjonalnego, bardzo łatwo o jej nadinterpretację lub całkowicie błędne odczytanie. Anonimowość sprzyja także chęci sprawdzenia, na jak wiele można sobie pozwolić – dla najbardziej zajadłych trolli nie ma tematów tabu, a ich agresywne wypowiedzi przekraczają wszelkie granice dobrego smaku. Jest to widoczne zwłaszcza w komentarzach pojawiających się pod materiałami na YouTube – z jednej strony mamy przykładowego autora filmu, który nie boi się pokazać twarzy w internecie, a z drugiej setki anonimów gotowych zmieszać go z błotem pod byle pretekstem. Donath podkreśla też, że trolling jest swoistego rodzaju „grą” oderwaną od rzeczywistości. Oznacza to, że niejeden internetowy troll w realnym świecie zachowuje się zupełnie inaczej, a w sieci przybiera stosowną maskę. Jak się przed tym zjawiskiem bronić? Podstawą jest rozpoznanie, ponieważ eskalacja zachowań w sieci powoduje, że spotykając się z agresywnymi wypowiedziami, nie zawsze mamy do czynienia z klasycznym trollem. Warto jednak zwrócić uwagę, czy nie rozpoznajemy któregoś z symptomów: sztucznie wyglądającej nieznajomości zasad panujących na danym forum lub serwisie, atakowania w czasie dyskusji konkretnych osób, przesadnego wytykania innym nieznajomości zasad gramatyki i ortografii, megalomanii i konfabulacji na temat swojej osoby, regularnego oświadczania o zamiarze zakończenia dyskusji i odejściu z forum, a nawet zarzucania innym użytkownikom trollowania. Gdy upewnimy się, że mamy do czynienia z trollem i rzeczowa dyskusja nie ma sensu, najlepszym rozwiązaniem okazuje się być zwykłe ignorowanie. Taki osobnik potrzebuje przede wszystkim atencji, dlatego każde próby wygrania z nim na argumenty tylko utwierdzają go w przekonaniu, że odniósł sukces i powinien szkodzić dalej. W sieci przyjęło się to nazywać „karmieniem trolla”, czego za wszelką cenę należy unikać. Krzysztof Gonciarz, dziennikarz na co dzień zajmujący się tematyką gier wideo, autor wydanej niedawno w Amazon Kindle Store książki „U Mad? The Internet’s Guide to Idiots”, poświęconej problemowi negatywnych zachowań w internecie, radzi: Najważniejsze to nie dać się sprowokować, zwłaszcza jeśli występujemy w roli atakowanego – bo przedmiotem dyskusji jest np. artykuł naszego autorstwa. Już w XIX wieku opracowano podstawy psychologii tłumu, które mają doskonałe zastosowanie w takich przypadkach. Największym problemem jest oczywiście rozróżnienie między atakiem dla czystej zaczepki a faktyczną dyskusją – tu nie ma żadnej rady i trzeba się zdać na własną intuicję. Trolling w swojej najbardziej agresywnej postaci potrafi być katastrofalny w skutkach. Po dwóch głośnych samobójstwach kobiet, które padły ofiarą prześladowania w sieci, rząd Korei Południowej wprowadził w 2007 roku przepis nakazujący podawanie prawdziwych danych osobowych podczas rejestracji na wszystkich stronach internetowych, gdzie użytkownicy mogą dodawać treści i komentarze. Czasami celem trollowania bywa wywołanie internetowej awantury, którą sprawcy obserwują dla zabawy. Przykładem tego zjawiska jest seria zamieszczanych na YouTube kontrowersyjnych filmów obrażających Jana Pawła II, przypisywanych rzekomo znanym personom internetowym, vlogerom, a nawet całym serwisom. Choć nietrudno wyczuć prowokację, wielu internautów odbiera je na poważnie. Mianem trollowania nazywa się również niegroźne dowcipy. Kultowy stał się już żart zwany rickrollingiem – czyli umieszczenie pod linkiem prowadzącym do rzekomo interesującego filmu teledysku do piosenki Ricka Astleya „Never Gonna Give You Up”. Zjawisku towarzyszy nawiązujący do genezy trollowania i skrótu YHBT komentarz „You have been rickrolled”. Filmik zyskał miano internetowego mema, a 1 kwietnia 2008 roku wszystkie filmy wyróżnione na stronie głównej YouTube w ramach żartu prowadziły do klipu. Obecnie jego miejsce jako niespodzianki zajęło nagranie do wokalizowanej wersji piosenki „Cieszę się, bo jestem w końcu w domu” w wykonaniu rosyjskiego śpiewaka Eduarda Khila, której „tekst” można zrozumieć jako powtarzane „trolololo”. Ze względu na specyfikę internetu trolling pozostanie na zawsze jego częścią. Jedyne, co możemy zrobić, to zachować rozsądek, bo właśnie jego najczęściej brakuje w sieciowych potyczkach. Przypomina o tym również Gonciarz: Zasadą, którą powinno się wyznawać w Internecie, jest: pisz na spokojnie. Żadne słowa spod zirytowanej ręki nie podniosą poziomu dyskusji.
www.hiro.pl
moon safari
wszyscy biorą się za georges’a tekst | jan mirosław
foto | materiały promocyjne
efekty specjalne zmęczyły świat. W poszukiwaniu wzruszeń trzeba patrzeć wstecz, dlatego drugą młodość przeżywa Georges MÉliès i jego poetycka fantastyka. Dziś składają jej hołd Martin Scorsese i Air. Nazwisko Méliès kojarzy niewielu, mimo że kilka ujęć z jego niemych, pionierskich filmów na zawsze wyryło się w powszechnej świadomości. Teraz jednak legendarny twórca ma szansę wyjść z cienia, a pomoże mu w tym niezwykły zbieg okoliczności. Oto w odstępie kilku dni jego postać stała się punktem wyjścia dla dwóch całkiem różnych projektów, podpisanych przez artystów, którzy na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą wiele wspólnego. 6 lutego swoją premierę będzie miała najnowsza płyta Air, „Le voyage dans la lune”, a 10 do kin wszedł „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese, pierwsza produkcja 3D w dorobku reżysera. Album Air to w istocie rozwinięta ścieżka dźwiękowa do najsłynniejszego filmu Mélièsa, „Podróży na księżyc”. Nakręcony w 1902 roku 14-minutowy obraz zapoczątkował nurt sciencefiction w dziejach kina, a reżyser na zawsze stał się patronem artystów szukających nowych dróg wyrazu. Jak każdy wielki pionier, Meliès tworzył z niczego, mając do dyspozycji jedynie własną pomysłowość, a mimo to wykreował fantastyczny świat, w którym jedyną granicą jest wyobraźnia. W najsłynniejszej sekwencji „Podróży” rakieta z ludźmi zostaje wystrzelona z działa w kierunku Księżyca, którego tarcza jest jednocześnie ludzką twarzą. Gdy rakieta trafia Księżyc w oko, twarz ożywa w grymasie zniecierpliwienia. Prosty anima-
50 film
cyjny trik był jednym z wielu, na które Méliès wpadł jako pierwszy. Innym było ręczne kolorowanie kliszy, które w epoce czarno-białego kina niemego pozwalało na oszołomienie widowni barwami. Odnalezienie jedynej barwnej kopii „Podróży” zapoczątkowało wieloletnią renowację. Końcowy efekt postanowiono zaprezentować na festiwalu w Cannes, dodając element współczesnej oprawy w postaci nowej ścieżki dźwiękowej. Arcyfrancuskość przedsięwzięcia oraz nostalgia za czymś jednocześnie futurystycznym i retro, doprowadziła producentów do jedynie słusznego wniosku – to musi być Air. Duet pisał już w końcu i soundtracki (dla Sofii Coppoli), i na tematy księżycowe („Moon Safari”). Tym razem Nicolas i Jean-Benoit celowali w jeszcze bardziej organiczne brzmienie. Partie wokalne powierzyli Victorii Legrand z Beach House oraz Au Revoir Simone. W dniu premiery ukazała się specjalna, limitowana edycja, zawierająca dodatkowe DVD z odrestaurowanym filmem Mélièsa. Magia Mélièsa nie wzięła się z niczego. Zanim kupił kamerę, zarabiał jako iluzjonista prezentujący sztuczki na paryskich scenach. Jednak dopiero kino pozwoliło mu wznieść sztukę iluzji na zupełnie nowy poziom. Z rewolucjonisty stał się potentatem filmowym, ale amerykańska konkurencja w postaci Thomasa Edisona (tego od żarówki) szybko nauczyła się piratować jego dokonania i doprowadziła go do bankructwa. Zrujnowany reżyser przez wiele lat musiał zarabiać na życie sprzedając zabawki na Montparnasse. Ten okres jego życia stał się kanwą książki dla dzieci, którą zekranizował Scorsese. To na pół bajkowa historia chłopca mieszkającego w korytarzach dworca i marzącego o uruchomieniu robota pozostawionego mu przez ojca. Opowieść zyskuje nowy wymiar, gdy bohater odkrywa, kim jest starszy pan prowadzący mały sklepik. Scorsese po raz pierwszy zabrał się za kino w gruncie rzeczy familijne. Po
raz pierwszy sięgnął też po 3D. Ten nagły stylistyczny zwrot łatwiej zrozumieć, gdy pamięta się o jego fascynacji starym kinem. Od wielu lat Scorsese aktywnie angażuje się w starania o renowację i zachowanie w pamięci wielu dzieł dawnych mistrzów. Jednak „Hugo” to nie muzealny wykład z historii kina. Tym, co sprawiło, że chciałem zrobić ten film, był mały chłopiec w centrum opowieści – podkreśla w wywiadzie dla „Time Out”. – Dopiero później wszyscy wokół zaczęli wskazywać na powiązanie tej historii z moim małym hobby. Podobnym chłopcem, uciekającym w krainę wyobraźni, był zresztą on sam – w latach 40., jako mały astmatyk, nie mógł uprawiać żadnych sportów i cały wolny czas spędzał w kinie. Musiało jednak minąć kilkadziesiąt lat, by technika filmowa pozwoliła w pełni zrealizować wizje, roztaczane już wtedy. Jednak mimo deszczu nagród – w tym Złotego Globu dla najlepszego reżysera – nie spodziewajmy się, że użycie 3D na trwałe zwiąże Scorsese z historiami pozbawionymi bluzgów. „Taksówkarz” w 3D byłby interesujący. Wyobraźcie sobie Roberta DeNiro pytającego się lustra: „Do mnie mówisz?” No więc w 3D mówiłby naprawdę do ciebie. Czekamy.
M&M'S
lecą w kulki tekst i foto | dAGMARA RoMANOWSKA
Czerwony jest bezczelny, trochę narcyz, Żółty − zagubił się w rzeczywistości, a Niebieski to po prostu King of Cool. Panna Zielona uwodzicielsko trzepoce rzęsami i wystawia kolanko. M&M’sy − najbardziej odjechane draże świata… Bardzo dziarskie, jak na swoje siedemdziesiąt lat. Od niedawna rządzą w czteropoziomowym M&M’s World w samym sercu Londynu. Tylu smaków, gadżetów i innych atrakcji nie znajdziecie w żadnym polskim, a nawet europejskim sklepie ze słodyczami. Feeria barw i hitów z list przebojów, uśmiechnięci sprzedawcy, którzy chętnie zrobią wam zdjęcie na tle M&M'sowego laboratorium lub przy paczce gigantycznych drażowych przyjaciół przechodzących przez Abbey Road, tudzież przy brytyjskim M&M'sie Tudorze lub w M&M'sowym czerwonym autobusie-dwupiętrowcu. M&M'sy jako piłkarze, policjanci, rycerze, harleyowcy, ozdoby na choinkę lub bajery na Halloween. Do przytulania, zjadania i ubierania się. W wymyślnych podajnikach i sięgających sufitu 100 tubach z 22 kolorami na Ścianie Czekolady. Drogie – najdrobniejszy upominek to wydatek około 5-10 funtów; kolekcjonerska zabawka to kwoty 10, 20 razy większe. Niemniej w sklepie liczącym 3.250 metrów kwadratowych powierzchni ciągle panuje ruch. Trzy amerykańskie odpowiedniki co roku odwiedzane są przez miliony osób. Wiele zmieniło się od marca 1941 roku, gdy zarejestrowano patent i kolorowe słodkie kulki zaczęto rozdawać żołnierzom na froncie. Dziś M&M'sy to czekoladowo-orzechowy prozac i gwiazdorzy popkultury. Przemawiają głosami amerykańskich celebrytów (m.in. znanego z „Howard Stern Show” Billy'ego Westa, Robba Pruitta, Erica Kirchbergera, a kiedyś także Johna Goodmana) i podpisują kontrakty z George'em Lucasem (promocja „Gwiezdnych wojen” i „Indiany Jonesa”), „Shrekiem”, „Piratami z Karaibów” oraz zespołem KISS. Kariery zazdroszczą im marketingowcy wielu branż. Nie tylko spożywczej. Od nich lekcje pobierają Serce i Rozum. Budweiser, żubry i inne piwne maskotki reklamowe nawet nie dorastają im do pięt. Ta niepozorna kuleczka z emblematem na brzuszku ma charakter, osobowość i pełen przygód życiorys. M&M'sy sprzedawane są w stu krajach, ale, spoglądając na to, jak ich życie wygląda w USA, śmiało można stwierdzić, że nie pokazały światu jeszcze wszystkiego, na co je stać. Gdyby pokusić się o porównanie, to korporacja Mars robi w skali globalnej to, co na naszym podwórku udało się osiągnąć Hoffmanowi przy obsadzeniu Olbrychskiego w roli Kmicica i serialowi „Czterej pancerni i pies”. Masowy kult. Zresztą to imperium rozrywki jest najbliższe koncepcji pozycjonowania M&M'sów. Popularne w Europie Środkowej Lentilky nigdy nawet nie otarły się o taką sławę. Sam koncept narodził się w latach 30., gdy Forrest Mars Senior zobaczył żołnierzy hiszpańskiej wojny domowej objadających się cukierkami w twardej polewie, zapobiegającej roztapianiu się nadzienia. Pomysłem podzielił się ze współudziałowcem Bruce'em Murrie (stąd podwójne M w nazwie) i przedstawił Amerykanom nowe smakołyki.
52 popkultura
It melts in your mouth, not in your hands – brzmi jeden z najsłynniejszych sloganów w historii reklamy. Orzechowe i czekoladowe kulki to bohaterowie miejskich legend, medialnych sensacji i kultowych spotów telewizyjnych i reklam (na czele z ciekawą artystycznie M&M's Election Campaign: „The redolution is now”, „Vote 1 Green. Miss Green”). Panna Zielona jest ponoć znakomitym afrodyzjakiem, Brązowy nosi piętno najbrzydszego, a Czerwony zniknął na kilka lat z rynku, powracając w glorii chwały dzięki akcji obywatelskiej. Niebieski wygrał w 1995 roku ogólnonarodowy konkurs, w którym pokonał kilka innych kolorów. Dziś co jakiś czas na rynek amerykański trafiają kolejne smaki i kolory. M&M'sy w gorzkiej czekoladzie, w białej, truskawkowe, kokosowe, miętowe. Od 1997 można skosztować je wszystkie (a właściwie więcej niż podpowiada wyobraźnia) w pierwszym M&M's World w Las Vegas. Kolejne cukierkowe megasklepy powstały w 2006 roku w Nowym Jorku i w Orlando. Europejski M&M's World swoje podwoje otworzył w czerwcu 2011 roku. Na West Endzie, tuż przy Leicester Square, który co roku odwiedza 27 milionów turystów. Każdy ze sklepów z jednej strony ma w swojej ofercie dziesiątki rodzajów draż, z drugiej niezliczoną liczbę gadżetów. Masowych i kolekcjonerskich. Poduszki, smycze, koszulki, bielizna damska, męska i dziecięca, pościel, magnesy, breloki, otwieracze do butelek, zabawki dla psów, notesiki, kapcie, puzzle, wisiorki, kolczyki, torby, szachy, specjalna edycja Monopoly, czapki, instrumenty, kubki, akcesoria kuchenne i łazienkowe, ramki, ściereczki, podkładki, budziki – to tylko czubek góry lodowej. U jej szczytu znajdują się limitowane serie i ekskluzywne figurki, a także M&M'sy odzwierciedlające kulturę miasta, w którym stoi sklep. W Las Vegas na przykład znaleźć można replikę samochodu wyścigowego NASCAR. Mars dość późno, gdyż dopiero w latach 80., zdecydował się na wyjście ze swoimi drażami poza USA. Dziś jednak zdają się one być jednym z największych ambasadorów American way of life, tuż obok Disneya i sieci McDonald's oraz – oczywiście – Hollywood. Uczłowieczone w reklamach jawią się niczym fajni kumple. Gloryfikowane w cukierkowych imperiach przeradzają się w konsumpcjonistyczne marzenie, które ożyło. Czerwony, Żółty, Niebieski i Zielona wydają się tak sympatyczną i zgraną paczką, że aż trudno uwierzyć, że koncern, który ich stworzył, trafił kilka lat temu na celownik PETA z powodu okrutnych eksperymentów na zwierzętach...
www.hiro.pl
dawid vs. goliat hip-hopowe oakland
dysputa zza laptopa tekst | krzysztof michalak
foto | materiały promocyjne
Nie mają wsparcia potężnych wytwórni i nie kręcą wysokobudżetowych teledysków, ale dzięki szalonym pomysłom rozsadzają hip-hopowe konwencje. Hipsterskie awanturniczki, trawkowi filozofowie i uczuciowi gangsterzy − ich wszystkich spotkacie nad zatoką w północnej Kalifornii. Promują się w sieci, z niej też czerpią swoje inspiracje. Czy z pomocą klawiatury te freaki zmienią oblicze amerykańskiego rapu?
Oakland to miasto w Kalifornii, gdzie słońce świeci trzysta dni w roku. Gdy zachodzi, gorąca bryza delikatnie smaga prowincjonalne palmy podmuchami rześkiego, pacyficznego powietrza. Raj na ziemi. Stop. Za nic nie chcielibyście mieszkać w Oakland. Too $hort, który miał nieszczęście dorastać w tym eldorado dzikiego zachodu, rapował wprost: Tu nie ma miłości, dziwko. Witajcie w Big Bad O. Na ulicach Oakland można łatwo zarobić, a jeszcze łatwiej stracić wszystko, więc nic dziwnego, że tamtejsi młodzi kreatywni spędzają sporo czasu przed ekranami swoich komputerów. To popłaca, o czym mógł się przekonać Brandon McCartney, znany szerzej jako Lil B, z sąsiedniego Berkeley. Mrugał okiem do wielkomiejskich hipsterów, zaskakiwał zwariowanymi skojarzeniami w tekstach i eksperymentalnymi, chałupniczymi podkładami. Szybko stał się postacią kultową, a dokonał tego wyłącznie za pomocą kilku
54 muza
mixtape’ów, twitterowego spamu oraz dziwacznych teledysków, hurtowo wrzucanych na YouTube’a. SWAGGIN’ Kilka z tych klipów nakręciła Kreayshawn – równie szalona i prowokująca co Lil B mieszkanka Oakland. Widząc ją na mieście, moglibyście pomyśleć sobie: Kolejna nudna hipsterka z uczelni artystycznej. Pomiędzy zwiedzaniem thrift store’ów pewnie szama koftę w wegetariańskim barze. Nic bardziej mylnego. Dziewczyna co prawda studiowała w Instytucie Filmu Cyfrowego i zdecydowanie gardzi designerskimi ciuchami (posłuchajcie jej największego hitu, „Gucci Gucci”), ale nie w głowie jej kwestowanie na rzecz Greenpeace. Zamiast tego woli nagrywać rap. Drażni przy tym swoich kolegów po fachu, bo zuchwale używa zakazanego słowa na „n” oraz kreskówkowo przerysowuje żeńskie i męskie wzorce gettowej
gangsterki. Efekty: diss autorstwa The Game’a, utarczki z Rickiem Rossem i Azealią Banks oraz ponad pół miliona followersów na Twitterze. Podobnie poczyna sobie jej dobra koleżanka, V-Nasty. Tylko z tą już nie ma żartów. Do zdjęć pozuje w okularach po cioci, ale w dłoni dzierży purple drank. Zamiast freestyle’ów wrzuca do internetu nagrania z ulicznych awantur i każe się tytułować „The Real Bitch”. Wśród swoich największych idoli wymienia Lil Boosie’ego, który odsiaduje ośmiolatkę za narkotyki, a niedawno był oskarżony o sześciokrotne morderstwo. Spokojnie mogłaby zastąpić go na scenie – oboje dysponują charakterystycznym, żabim głosem, a teksty piszą niemal identyczne. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie, co urocza Vanessa nagrała ostatnio z Guccim Mane’em (kolejnym socjopatą, dzielącym swój czas pomiędzy studio, szpitalną izolatkę, a więzienną celę). Female wanksta? Trailer park hipster girl? A skąd, to tylko przedstawicielka swag generation z West Oakland. Do znalezienia na Facebooku. CHILLIN’ Z dobrodziejstw sieci korzystają również członkowie Green Ova Undergrounds. Kierują się jednak nieco inną filozofią życiową, którą najlepiej oddaje tytuł solowego nielegala Squaddy B: „I Smoke Because I Don’t Care About Death”. Chłopaki nie kryją, że dla nich „gandzia ma znaczenie kosmiczne”, cytując klasyka znad Wisły, ale na szczęście nie poprzestają na samym paleniu. W ubiegłym roku zrewolucjonizowali język hip-hopu, ocierając się w o modne style marzycielskiej elektroniki: chillwave i lo-fi r’n’b. Ich podkłady są senną zagadką, która rozczula narkotycznie rozmytym brzmieniem i zniekształconymi samplami żeńskich wokali. Chociaż niewielu z nich potrafi rapować, to zyskali uznanie zarówno w środowisku hip-hopowym, jak i w poczytnych magazynach muzycznych. Najwięcej pochlebnych opinii w Green Ova zebrał dotąd album Main Attraktionz. Ten samozwańczy „najlepszy duet świata” to nie tylko pociągająca muzyka, ale też garść bezpretensjonalnych przemyśleń. Chłopacy pokazali się zresztą na sensacyjnym debiucie A$AP Rocky’ego, więc o nich nie trzeba się specjalnie martwić. Warto jednak zwrócić uwagę także na ich kolegę, Shady Blaze’a. Jest tu zdecydowanie najlepszym technicznie raperem, a jego koszmarne wizje nadają odrealnionemu klimatowi bitów bardzo ciekawego posmaku. Wszystko oczywiście za darmo na Bandcampie. HUSTLIN’ Przeciwwagą dla internetowych freaków są w Bay Area twardzi tradycjonaliści, którzy nawiązują do miejscowego nurtu o nazwie hyphy. Wśród nich na pierwszy plan wysuwają się młodzi zgrupowani wokół Livewire Records, labela dowodzonego przez J Stalina. Ten wychowanek wschodnich dzielnic Oakland o kontrowersyjnej ksywie szykuje właśnie kolejny album. To zarazem kwintesencja jego stylu, który opiera się na ulicznej bezpośredniości z dozą obcesowego romantyzmu w tekstach oraz surowych bitach o chwytliwości miękkiego r’n’b. W podobną stronę kierują się też Philthy Rich, Shady Nate, Dubb 20 czy Stevie Joe. Trudno powiedzieć, czy ta generacja raperów z Bay Area to bardziej gangsterzy czy kobieciarze. Z pewnością wprowadzają nową jakość do dzikiego hyphy i powoli zmieniają jego oblicze. Jakie będą tego efekty – zobaczymy za kilka lat. Wszyscy z przedstawionych hip-hopowców to niepokorne głowy. Podążają własnymi ścieżkami i rzadko respektują konwenanse. Zazwyczaj wypuszczają nowe kawałki bez żadnych zapowiedzi, ale dotarcie do nich nie jest niczym trudnym. Trzeba tylko bacznie obserwować ich strony oraz profile w serwisach społecznościowych. W ten sposób można poznać urok nieprzyjaznego Oakland bez wychodzenia z domu.
www.hiro.pl
kultowe smaki tekst | marcelina compel
x cider
www.hiro.pl
Polski rynek spożywczy w dobie przenikania się różnych kultur przeżywa prawdziwy rozkwit. Jednym z najpopularniejszych produktów, jakie przywędrowały do nas dzięki rozpadowi granic między narodami, jest cydr – niskoalkoholowy napój o bardzo długiej tradycji, powstający z tłoczenia moszczu jabłczanego i pojawiający się w różnych odmianach w wielu krajach Europy pod odmiennymi nazwami. Ze względu na pokrewieństwo odmian jabłek, z których jest tłoczony, oraz podobne warunki ich dojrzewania, szczególnie bliska polskim kubkom smakowym jest jego brytyjska odmiana (ulubiony trunek księcia Williama). Pojawiło się u nas już kilka napojów tego typu, a najnowszym z nich jest delikatnie musujący X Cider. Grono jego wielbicieli staje się coraz pokaźniejsze, szczególnie interesują się nim trendsetterzy, którzy poszukują kultowych smaków lub ciekawych nowości rynkowych. Czym tak naprawdę jest cydr? Lekko musująca konsystencja i słodko-cierpki smak przywodzą na myśl odmiany hiszpańskich win musujących (cavas). Do jego wyrobu używane są specjalne odmiany jabłek (jabłka cydrowe, u nas znane jako gatunki winne) o odpowiednim aromacie. Fermentacja moszczu w drewnianych kadziach owocuje jedyną w swoim rodzaju proporcją między słodkością a delikatnym kwaskiem, co w efekcie daje gotowy do spożycia, unikatowy napój o wyjątkowym smaku.
promo 55
cała polska czyta z „hiro”
poczet pisarzy różnych
odcinek 15:
tekst | filip szałasek
ilustracja | tin boy studio
Wyrafinowana szarlataneria, a może jednak przebłysk prawdy wypartej przez nowoczesną cywilizację naukową? Jakkolwiek by nie było, pisarstwo H. P. Lovecrafta, potrafi autentycznie przerażać, a strach jest w literaturze nieczęsto spotykanym dobrem.
Wraz z rosnącym doświadczeniem lekturowym, każdy czytelnik znajduje białe plamy na mapie swojego gustu. Odkrywa, że literatura – najbujniejsza gałąź sztuki – wciąż nie zaspokoiła wszystkich jego potrzeb. Wymienia utwory, które narzuciły mu pewną wizję miłości, zna powieści o podróżach i schorzeniach, wskazuje dzieła, które podpowiedziały mu wybory religijne oraz kulinarne. Poczesne miejsce w podręcznej biblioteczce poświęcił tytułom, których jedyną wartością jest nastrój, uczuciowa aura, która każe wracać do nich bez względu na ślamazarność akcji czy miałkie portrety postaci. Jednakże wskazanie choć paru pozycji, które wzbudziłyby strach sprawi naszemu bohaterowi kłopotliwą trudność. Okazuje się, że jego erudycja jest nader wątła. Wertując opracowania dotyczące literatury gotyckiej i rozglądając się po klasykach opowieści grozy łatwo dochodzi do wniosku, że lęk jest jedynie konwencją – odczuwa go wirtualnie, pod wpływem nachalnie jednoznacznych sygnałów. Zamiast napięcia nerwów – sztafaż . A bywa gorzej: zamiast drżenia – uśmiech politowania nad staraniami autorów, próbujących straszyć mrocznymi ostępami posiadaczy GPS-ów, a studentów biochemii przaśnymi monstrami. W końcu zniechęcony czytelnik rezygnuje z poszukiwań i zamyka temat horroru – to widmowy gatunek, którego zwieńczeniem był dziecinny cykl „Szkoły przy cmentarzu”, tak naprawdę nic nie napisano w tych ramach. I trwa w złudnym przeświadczeniu aż do szczęśliwego dnia, kiedy błądząc wśród półek biblioteki natrafi na niewielką książeczkę. Wolumin jest poklejony i pożółkły, poznaczony stemplami wielu bibliotek, jak gdyby żadna placówka nie chciała zatrzymać go dłużej. Nasz bohater otwiera w losowym miejscu i zastaje słowa: Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh Wgah’nagl fhtan, podkreślone trzykrotnie. Stwierdza, że spis treści został wyrwany, a pod ostatnimi zdaniami dopisano „Wykonaj Symbol Transformacji i Wstąp w Czeluść” i ozdobiono wyrazy odręcznym rysunkiem oka Izydy. W swej „nader wątłej” erudycji, posłyszy czytelnik echa „Necronomiconu” – potępionej księgi zła napisanej przez szalonego Araba Abdul al-Hazreda w 730 roku. Jako młody chłopiec przemierzał pustynię w poszukiwaniu ruin Babilonu, a znalazł inne tajemnicze ruiny ze starożytnymi tekstami. Podobnie jak al-Hazred, dziwacznym przypadkiem, nasz mól książkowy również szukał czego innego. „Necronomicon” jest tylko legendą, nie mógłby znaleźć się w osiedlowej bibliotece, chyba że byłby to falsyfikat wydany w zeszłym roku przez wydawnictwo XXL (przekład Marka Skierkowskiego, tłumacza „Wielkiego sennika”, „Xięgi przepowiedni” i „Xięgi dowcipów”). Nowa pozycja nie nosiłaby jednak tak wielu stygmatów zaangażowanej lektury. Przerzucając podniszczone stronice,
H. P. Lovecraft
wspominając pogmatwane losy bohatera „Dziewięciu wrót”, czytelnik natrafia na tytuły kolejnych cząstek tekstu: „Kolor z przestworzy”, „Muzyka Ericha Zanna”, „W górach szaleństwa”, „Widmo nad Innsmouth”. Byłżeby to zatem „Zew Cthulhu” w edycji wydawnictwa śląskiego, z 1983 roku? Znalezisko i tak nie ma okładek, ale gdyby je miało, to niechby pochodziły od starego egzemplarza, a nie nowych wydań, ohydnie zeszpeconych barwnymi ilustracjami, prezentującymi się jak kalumnie na baśnie braci Grimm. Szczerze mówiąc nasz bohater chce odłożyć książkę na miejsce; przypomina sobie, że „Zew” to pozycja hołubiona przez nawiedzonych metali, wyśmiewana w towarzystwie. Po kryjomu wypożycza jednak zbiór opowiadań Howarda Philipsa Lovecrafta. Zanosi do domu i czyta je jednym tchem, chłonąc grozę, z której długo nie potrafi się otrząsnąć. Co innego bowiem czytać o wampirach, UFO lub masońskich spiskach, co innego zaś zagłębić się w historię, która łączy jarmarczny okultyzm z zimnymi głębiami kosmosu. Co, jeśli zło – bezmyślne lub korzystające z kategorii przekraczających zdolności ułomnego rozumu – faktycznie czai się na progu pod potworną postacią szepczących w ciemności bogów, których nie dotknęła degradacja, lecz sytość fanatycznych odruchów ich wyznawców? Co chwila unosi głowę znad książki i nasłuchuje w sąsiednich pokojach oddechu rodziców, rodzeństwa, współlokatorów. Czy żyją jeszcze? Czy nie został sam na świecie? Lovecraft oddaje cześć złowrogiemu Cthulhu, oferując czytelnikowi całe spektrum doznań: od wzniosłego przestrachu zeznań szalonego Araba, po plugawe powiastki utrzymane w poetyce plotki, jak w „Przerażającym staruchu”. Wychudzony, blady rasista z podupadłego miasteczka nigdy nie wychodził z domu, żyjąc jedynie z matką i prowadząc ożywioną korespondencję ze swoimi uczniami i fanami na całym świecie. Odprysk jego udręczonej wyobraźni trafia w ręce naszego bohatera, którego erudycja wzrasta o znajomość literackiego lęku. Jego umysł odwraca się od tandety, odziedziczonej po babci talii tarota i dryfuje w stronę autentycznej wiary. Czytelnik łapie się na zabobonnych myślach, dostrzega, że zląkł go cień i że żarówki gasną zbyt chętnie, za szybko, jak gdyby o świetle nie decydował jedynie uległy pstryczek, lecz i tajna, zacieśniająca się wokół siła. Nasz bohater odczuwa strach.
Co, jeśli zło faktycznie czai się na progu pod potworną postacią szepczących w ciemności bogów, których nie dotknęła degradacja, lecz sytość fanatycznych odruchów ich wyznawców?
56 książka
Sięgnij też po... „H. P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” Michela Houellebecqa lub „Przygody Artura Gordona Pyma” Edgara Allana Poe www.hiro.pl
płyty afro kolektyw piosenki po polsku UNIVERSAL
Jest w tej płycie coś, co uniemożliwia jej uniwersalne uznanie. Przyczyn malkontenctwa może być kilka: nierówność (dwie zbędne miniatury i fakt, że nie wszystkie piosenki są genialne), brzmienie (połowa płyty zbyt mocno zalatuje polskim synth-popem z nowofalowego rozdania) czy przesadnie wysoka poprzeczka, postawiona na długo przed wydaniem „Piosenek” przez bezczelnie gorzki, godzący muzykę chodnikową, stadionową i eksperymentalną singiel „Wiążę sobie krawat”. Widać też, że nie wszyscy byli gotowi na ostateczne odrzucenie przez Kolektyw kawiarnianego funku z pierwszych płyt. Poza tym Afrojax śpiewa, choć ani trochę nie ma do tego predyspozycji, czemu – specjalnie się nie wstydząc – sam daje wyraz przez rozmaite zabiegi: od podwajania wokalu i autotune (czasem brzmiąc jakby nie mógł się zdecydować, czy jest dwoma Michałami Hoffmanami czy trzema Kanye Westami naraz) po uroczo przekombinowane chórki. Nie ma co się jednak łudzić – czego byśmy im nie wytknęli, Afro Kolektyw jest obecnie kolektywem najzdolniejszych songwriterów w tym kraju, a zwiększający się wpływ Remka Zawadzkiego (którego kompozycje trącą jego pobocznym projektem, Emmą Dax) i Michała Szturomskiego na kształt piosenek w końcu daje to odczuć. Co by nie mówić, mamy tu do czynienia z przednią zabawą językiem polskim, gitarami i klawiszem, lokującą środek ciężkości albumu gdzieś pomiędzy Dismemberment Plan, Krzesimirem Dębskim a Phoenix. MATEUSZ JĘDRAS
6/10
8/10
8/10 8/10
9/10
LANA DEL REY LINDSTRØM
THE INTERNET
Polydor Obchodzi was, do którego przedszkola uczęszczała? Mnie bardziej, czy muzyczna kreacja Lany Del Rey wytrzyma zarzuty o przerost ambicji nad potencjałem. „Born To Die” jest istotnie albumem, na którym próbuje się upchać możliwie wiele atrakcji. Z przyjemnością usłyszałem, że młoda dama z Lake Placid, w równym stopniu, co emanować chłodnym nowoczesnym robot-popem Britney Spears, potrafi przywołać klimat piosenek Nancy Sinatry i Ofry Hazy czy sypialnianych miraży Lisy Stansfield. Niestety, gdy przekraczamy półmetek longplaya, najlepsze kompozycje mamy za sobą. Jednostajne frazowanie Lany i mechaniczne aranże, zbudowane na para-hip-hopowych bitach i niedorzecznie podniosłych smykach, niepokojąco zmierzają w rejony produkcji naszej Sylwii Grzeszczak. Pamiętajmy przy tym: współautorką całego materiału jest ta właśnie pani z okładki. A mierne miesza się tu z naprawdę dobrym. Jeśli jesteście tak cyniczni, by już dziś uznać, że znów was oszukano – droga wolna. Ja czekam na więcej. MARCIN R. NOWICKI
Purple Naked Ladies
PARALYTIC STALKS
Internet to fioletowy lubrykant rozpuszczający opory ciała nie absorbującego houellebecq’owskiego sado-maso „Goblin”, zastąpienie grozy i gnozy grassem i kwasem. Taka recepcja ma narzucone ograniczenia, byłoby jednak błędem słuchanie The Internet (czyli duetu Syd Tha Kid i Matta Martiana) tylko przez pryzmat Tylera. Oczywiście sama idea melanżu Wu-Tangu i Soulquarians wygrywa już na papierze i pozbawiony słabych punktów album broni się głównie swoją przewidywalnością: w „C*nt” mogłaby odnaleźć się Erykah Badu świetnie zorientowana w świecie współczesnej elektroniki, „Web On Me” i „They Say” to chyba najmocniejsze punkty albumu, bulgocące erotyką hymny o wybijających się refrenach, a „Cocaine” z pocałowaniem ręki zaadoptowałaby każda mądrzejsza gwiazda futurystycznego r’n’b. Madlib, Shafiq Husayn i Erykah Badu nie muszą się chyba jeszcze obawiać triumfu najmniej obecnie zagrożonego Internetu na świecie, ale perfekcyjna płyta przewidywalna to wystarczająco mocne wejście. ŁUKASZ ŁACHECKI
Nie udała się do końca Kevinowi Barnesowi jego trylogia – „Hissing Fauna...” było może i dziełem wybitnym, ale dwie pozostałe płyty, mimo momentów, raczej irytowały. „Paralytic Sparks” to powrót do dawnej klasy. Wszystko jest jakby bardziej uładzone, określone i o czymś. Jeśli liderowi Of Montreal znowu jest źle, to tym lepiej dla nas. Naprawdę dużo się dzieje na tej jedenastej już płycie atheńczyków. „Dour Procentage” jest przesiąknięte Bee Gees, tła „Malefic Dowery” skonsultowano z Beach Boys, a „Wintered Debts” to takie pseudo-country’owe nabijanie w pianinko, które zmienia się w dziwaczną suitę, która raz po raz powraca i towarzyszy płycie aż do końca, a potem wieńczy ją krótkim beatlesowskim momentem. Może ten miły dla ucha śmietnik to fascynacja Barnesa Pendereckim, może po prostu musiał gdzieś upchnąć swoje chore sny. Nieważne. Wszystkie eksperymenty i tak bledną, kiedy pojawia się oda do Niny z „Ye, Renew The Plaintiff” – to jest prawdziwy moment tej płyty. Żono moja, serce moje... ZDZISŁAW FURGAŁ
Born To Die
58 recenzje
SIX CUPS OF REBEL
smallsound supersound Wbrew szumnej obietnicy tytułu, rewolucji nie ma. Tronujący w krainie space-disco Norweg kokietuje fanów pod przykrywką uroczystej kawalkady syntezatorów otwierającego album „No Release”, generując fale dźwiękowych orszaków na cześć swojego parkietowego reżimu. Na pierwszą linię wysyła epickie „De Javu”, ponad siedmiominutowy pokaz brawurowej władzy nad klawiszem. Przy formowaniu kolejnych zastępów melodii „Magic” czy „Six Cups Of Rebel”, naszpikowanych tak funkiem i house’em, jak echem jakiejś prog-awangardy, doradzają mu zarówno Prince, jak i James Murphy, a spryciarz chwyta ich wskazówki, tłukąc je z elegancką dezynwolturą na bezczelnie chwytliwe tekstury. Z chwilą prezentacji beztroskiego kolażu „Call Me Anytime” wiemy już, że rządzi nami wariat. Ale czy, w środku imprezowego rozbestwienia tej klasy, komuś to przeszkadza? Nawet jeśli gdzieś zatli się bunt wobec wszechwładnego groove’u, surowy wstęp „Quiet Place To Live” i liryzm closera „Hina” niechybnie zamkną opozycji usta. KAROLINA MISZCZAK
ODD FUTURE
OF MONTREAL
polyvinyl
www.hiro.pl
w
Azari & III
hotel kosmos
island
cloud nothings
weird polonia
attack on memory
Wytwórnia krajowa
carpark
Pomost pomiędzy klasycznym chicagowkim house’em z początku lat 80. i dzisiejszym spojrzeniem na ten gatunek. „Azari & III” to prawdziwy popis retromanii i muzycznej erudycji. Duet z Toronto nie daje się jednak porwać pokusie żonglowania odniesieniami wyłącznie dla akademickiego efektu, lecz celuje w same trzewia i nie gubi hedonizmu tkwiącego w rdzeniu tej muzyki. Azari & III budzi słuszne skojarzenia z Hercules & Love Affair – to objazdowa trupa, która w sposób kampowy sięga po atrybuty kojarzone z house’em i jego późniejszymi odnogami w postaci fluoroscencyjnego acidu, popularnego do początku lat 90. Tak jak Andy Butler z Herculesa, kanadyjscy producenci postawili na motyw panseksualnej Donny Summer, wokalnej męskiej diwy z przegiętych parkietów amerykańskich loftów epoki Frankie’ego Knucklesa. I choć utwory, w których udziela się dwóch rewelacyjnych wokalistów, zdecydowanie rzutują na kształt krążka, nie brakuje tu też przecież przestrzennych instrumentali i sennych, hipnotycznych mantr. Świetna płyta, bez słabych momentów. marta słomka
W materiałach prasowych nowego albumu Hotelu Kosmos można przeczytać, że zespół zaczynał od grania zimnej fali, ale zmienił kierunek. No nie wiem, dla mnie „Weird Polonia” brzmi zupełnie cold-wave’owo. Nie ma wątpliwości, że płytę nagrali fani The Cure, Joy Division i polskiego Variété. Kwartet robi wszystko, by stłamsić słuchacza – utwory są długie, sekcja rytmiczna pracuje jak nieubłagany tłok i praktycznie wszystkie teksty w jakiś sposób traktują o alienacji i paranoi na tle urbanistyczno-industrialnym. Nie ma dokąd pójść/ barykada na moście/ bomba ponad miastem – śpiewa Rafał Skonieczny w „Barykadzie”, podsumowując nieodparcie opresyjną atmosferę albumu, ciężką jak wszystkie bomby, mosty, pociągi i budynki występujące w piosenkach. Najlepsze są tu epickie i melodyjne momenty, w których zespół przedziera się do jakiegoś światła. Niestety czasami pogrąża się również w przydługich gotyckich smętach, takich jak „Burroughs” (William S. zawsze był ulubieńcem pochmurnych post-punkowców). Łukasz konatowicz
Dylan Baldi, gówniarz z Cleveland, zdążył na przełomie ostatnich lat już dwa razy zasygnalizować, że z tej mąki będzie chleb. Obietnice złożone na „Turning On” i „Cloud Nothings” zostają spełnione na najnowszym LP, pierwszym Best New Music Pitchforka w 2012 roku. Wiele młodych składów próbowało wskrzeszać brzmienie klasycznego indie z lat 90. w najróżniejszych odcieniach i z najróżniejszym skutkiem, że przywołam Wavves, Yuck, Mazes czy WU LYF. Cloud Nothings ze Steve’em Albinim za konsoletą są jednak najbliżej uzyskania z tego przedmiotu tytułu doktorskiego. Jak to ktoś nawinął na freestyle’u: Ja jestem w formie/ Oni są w formie na ciasto. „Attack On Memory” wypełnia niewiele ponad 30 minut surowo zaaranżowanej muzyki. To brudne utwory, oparte na wciągających riffach, które uciekają czasem na manowce przesterowanych jamów. Zaczyna się epickim singlem „No Future/No Past”, a dalej mamy karuzelę z Nirvaną circa „In Utero”, Dismemberment Plan („Fall In”), Superchunk, Sonic Youth oraz… The Strokes („Stay Useless”). Krótkie i niesamowicie treściwe, depresyjne petardy na początek roku. mAREK FALL
michał szpak
THE WEEKND
THE big pink
universal
the-weeknd.com
4AD
Azari & III
8/10
xi
Kim mam być, żeby być?/ Kobietą, mężczyzną lub może przedziwną hybrydą? – pyta w otwierającym swoją debiutancką EP-kę „Pretty Baby” Michał Szpak. Pozwolę sobie więc odpowiedzieć na to dramatyczne pytanie – najlepiej, Michał, to by było, jakbyś był dobrym wokalistą śpiewającym dobre piosenki. Z tym że o ile ktoś miał wątpliwości, że coś z tego będzie w czasie „X-Factor”, to po „XI” może już naprawdę porzucić nadzieję. Ci pierwsi powinni wziąć sobie do serca słowa selekcjonera Smudy i na przyszłość być gotowi „przed tragedią, przed katastrofą”. Skłonność do przebieranek i darcie ryja jeszcze z nikogo nie zrobiły artysty. Ponadto, zgodnie z przewidywaniami, Szpak wpadł w ręce naszych fachurów-producentów i zamiast Lady Gagi zrobiło się Kombii. Obrzydliwy, kanciasty, przeterminowany pop-rock. W tym miejscu dwa słowa do Kuby Wojewódzkiego, bo „tępić frajerstwo, tak wychowano nas” – nie cwaniakuj i nie wyśmiewaj w Esce Rock tego biednego chłopca, bo „Po niebo” i cztery pozostałe to także twoja robota, man! MAREK FALL
1/10
www.hiro.pl
6/10
ECHOES OF SILENCE
W zeszłym roku nagrywający jako The We e k n d Kanadyjczyk Abel Tesfaye przebił się ze swoim r’n’b do fanów indie rocka. Udało mu się to dzięki samplowaniu Beach House, Cocteau Twins i Siouxsie And The Banshees na debiutanckim mikstejpie „House Of Balloons”. Kilka miesięcy później ten promowany przez Drake’a 21-latek ma na koncie już trzy darmowe albumy, z których ostatni, „Echoes Of Silence”, jest chyba najlepszy. Tesfaye nagrywa kawałki o melanżach i seksie, które są kompletnie pozbawione radości. Niekończąca się impreza doprowadza do coraz większej degrengolady, w którą odbiorca wpada razem z narratorem. Dobrze, że muzyka jest taka dobra. Na „Echoes Of Silence” Illangelo, stały producent Tesfaye’a, uniknął dłużyzn, które były problemem debiutu. To ciągle muzyka bardziej kontemplacyjna niż mainstreamowe r’n’b, często oniryczna tak jak w ślicznej końcówce „XO/The Host”. Słychać w niej wpływy tego całego samplowanego dream popu. Tyleż niepokojące, co estetyczne. ŁUKASZ KONATOWICZ
8/10
8/10
FUTURE THIS
Członkowie The Big Pink przez chwilę próbowali nam wmówić, że w pewnym sensie tworzą hip-hop. To oczywiście b z d u r a . Oni tylko programują bity i w niektórych kawałkach korzystają z sampli, ale cały czas tkwią stylistycznie w obrębie brytyjskiej muzyki gitarowej. Jeśli jednak uznałbym ich za hip-hopowców, to musiałbym powiedzieć: Panowie, gdzieś zgubiliście swój flow. Ich electro-rock z shoegaze’owymi przesterami oraz britpopowymi melodiami nigdy nie był szczególnie odkrywczy, ale przy emocjonalnych piosenkach z debiutu „Future This” sprawia wrażenie wymuszonego i spranego. Nie przekonują nawet teksty, które wychwalają pozytywny stosunek do życia – podane wraz z jałowymi, sennie rozmytymi melodiami, wydają się być banałami pisanymi na prozaku. Na uwagę zasługuje wyłącznie staranna, selektywna produkcja albumu. Paul Epworth nawiązał ciekawy dialog brzmieniowy nie tylko z rockowymi inspiracjami The Big Pink, ale też z adult contemporary lat 80. Jednak w tym przypadku to faktycznie muzyka dla nudnych dziadów. KRZYSZTOF MICHALAK
3/10
recenzje 59
filmy ŚCIGANA Reż. steven soderbergh Premiera: 24 lutego
8/10
Wydaje się, iż Steven Soderbergh znalazł swój własny sposób na kino. „Ścigana” to drugi z rzędu film jego autorstwa, w którym praktycznie wszystkie role, nawet te drugoplanowe i epizodyczne, obsadzone zostały głośnymi nazwiskami. Bo kogo tutaj nie ma – Antonio Banderas, Michael Douglas, Ewan McGregor i Michael Fassbender... A to i tak jeszcze nie wszyscy. Tytułową „Ściganą” gra Gina Carano, na co dzień profesjonalna zawodniczka MMA, której występowi przed kamerą brak co prawda pożądanej swobody, lecz sceny walki z jej udziałem robią należyte wrażenie, szczególnie, że zainscenizowane zostały z zachowaniem odpowiedniego poziomu realizmu i dalekie są od kaskaderskich popisów znanych z setek filmów sensacyjnych. Te i inne sekwencje akcji, zmontowane nieśpiesznie przez samego Soderbergha, skontrastowano ze spokojną, ambientową muzyką Davida Holmesa. Fabuła „Ściganej” to czysta sztampa – śmiertelnie niebezpieczna agentka zdradzona przez własną organizację wywiera krwawą zemstę na niedawnych współpracownikach – ale trudno oderwać oczy od ekranu. BARTOSZ CZARTORYSKI
POZA SZATANEM Reż. bruno dumont Premiera: 24 lutego
W „Poza szatanem” przedstawiony świat jednocześnie przyciąga i odpycha, a formalna asceza skrywa w sobie metafizyczną głębię. Reżyser przypomina hipnotyzera, który adresuje swoje wizje wprost do podświadomości widza. Choć „Poza szatanem” porusza wciąż tę samą tematykę, różni się od ostatnich dokonań reżysera. Inaczej niż w „29 palmach”, Dumont nie stara się obnażyć paradoksów ponowoczesnej rzeczywistości za pomocą estetyki szoku. W przeciwieństwie do „Hadewijch” nie burzy porządku przedstawionego świata za sprawą fabularnej wolty. „Poza szatanem” stanowi przykład kontemplacyjnego kina skupionego na próbie przeniknięcia tajemnicy głównego bohatera. Dziwak z wydm przypomina kogoś między new age’owym szamanem a samozwańczym Chrystusem. W swoich nieprzewidywalnych działaniach demonstruje na przemian diabelską furię i boskie miłosierdzie. Czy właśnie między tymi skrajnościami leży według Dumonta prawda o ludzkiej naturze? PIOTR CZERKAWSKI
8/10 Wstyd Reż. steve mcqueen Premiera: 24 lutego
5/10 60 recenzje
Seks jako choroba, orgazm jako cierpienie. Steve McQueen nakręcił film o seksoholiku, w którym Nowy Jork jest sugestywnie przedstawiony jako zepsute, zarobaczone Wielkie Jabłko. Gdyby Patrick Bateman nie był zabójcą, byłby Brandonem. Bohater „Wstydu”, trzydziestoletni pracownik nowojorskiej korporacji, ma sterylne mieszkanie i nieczyste myśli. Trwoni czas na masturbację i seks z prostytutkami, sen z powiek spędzają mu wideoczaty erotyczne. McQueen diagnozuje przemiany intymności związane z seksualizacją kultury masowej oraz wyobraźni obywatela „płynnej” nowoczesności, zainfekowanego fantazmatami pornoutopii. Brandon, zagrany bez potknięcia przez Michaela Fassbendera, jako zakochany w swoim penisie libertyn późnego kapitalizmu to karykatura Casanovy. „Wstyd” pokazuje, że ars amandi sprowadza się dziś do wymiany usług, a filozofia osiemnastowiecznych libertynów do zwykłego chędożenia. McQueen stworzył bogatą galerią seksualnych fantazmatów, ubraną jednak w nieznośną, chwilami patetyczną formę melodramatu społecznego. W efekcie narracja wpada w schemat winy-kary-odkupienia, a główny bohater wydaje się wyjęty z biblijnego moralitetu. „Wstyd” jest filmem ambitnym, ale to upadek z wysokiego konia. ŁUKASZ KNAP www.hiro.pl
wszystkie odloty cheyenne’a
8/10
Reż. paolo sorrentino Premiera: 16 marca
„Kino metafizyczne” – określenie to być może równie czytelne, co „rwa kulszowa”. Ale nie sposób trafniej zawrzeć wszystkiego, co ten eklektyczny obraz prezentuje. Zniewieściała, acz inteligentna gwiazda bliżej niezidentyfikowanej, mrocznej rockowej kapeli z lat 80. pławi się w nudno-dostatnim bycie. Jednak squash w basenowym korycie z osowiałą partnerką i wspólne kawki z córką Bono wkrótce zamienione zostaną w misję specjalną. Bowiem dogorywający ojciec bohatera za życiowy punkt honoru obrał sobie granie na nerwach byłemu oprawcy z Oświęcimia. Nic tu nie powinno się zgadzać, a zgadza się wszystko. Muzyka Davida Byrne’a jest tradycyjnie socjopatycznie doskonała. Byrne zresztą gra tutaj samego siebie. To jeden z tych filmów, które dosłownie przed zakończeniem nabierają nagle sensu szczególnego i nienazywalnego. marcin r. nowicki
sponsoring
5/10
Reż. małgorzata szumowska Premiera: 17 lutego
Dystrybutor promuje „Sponsoring” plakatem przywołującym na myśl sequel „Moulin Rouge”. Po oczach bije czerwona szminka i tytuł, będący ciekawym tłumaczeniem francuskiego zaimka (oryginalny tytuł filmu to „Elles”, po polsku „One”). Film trzeba dobrze opakować, żeby się sprzedał – nikogo to nie dziwi. Jednak ci, którzy liczą na rewię lub moralitet, dostaną od Szumowskiej cios w brzuch. Bo „one” to nie te zepsute, wyuzdane dziewczyny, o których pisze Anna i które oglądamy na ekranie z mieszaniną ciekawości i wstydu. „One” to my wszyscy – ty, ja, dystrybutor filmu. Nasze życie to sprzedawanie siebie, żeby kupować to, co nas będzie konstytuować, żonglowanie rolami, kłamstwa przykryte uśmiechem lub papierosem. I zawsze czegoś w nim brakuje – nieważne, jak daleko uciekniemy od „smrodu blokowisk i tanich mebli z Conforamy”, które przyprawiają o mdłości jedną z przepytywanych przez Annę call girls. ada banaszak www.hiro.pl
książki tekst
| anna mrzygłodzka
1954. Wersja oryginalna Leopold Tyrmand Wydawnictwo MG
Nareszcie! Znowu można kupić „Dziennik 1954” Tyrmanda godziwie wydany, zawierający bogaty wybór nie tylko fotografii pisarza i jego bliskich, ale także zdjęć z epoki, które pozwalają nam się lepiej wczuć w tuż-po-stalinowskie realia życia w Polsce. Legendarnej wręcz postaci bikiniarza, propagatora jazzu i niezłomnego wobec komunistycznych władz publicysty oraz autora najsłynniejszej polskiej powieści kryminalnej nie trzeba chyba przedstawiać. Gdyby Tyrmand wydał dziennik opisujący całe jego życie, byłaby to sensacyjna lektura zawierające takie wątki, jak studia w Paryżu lat 30., działalność polityczna w Wilnie czasu II Wojny Światowej, schwytanie przez NKWD czy ucieczka z niemieckiego statku, ukarana pobytem w obozie koncentracyjnym. „Dziennik 1954” to jednak tylko trzy miesiące z życia Tyrmanda. Za to opisane tak, że nie można się oderwać od tej gęstej, intelektualnej prozy, w której napotykamy najważniejsze postaci kultury tamtej epoki. I chociaż niewątpliwie mamy tu do czynienia z literacką autokreacją, a niektóre wydarzenia budzą nasze podejrzenia co do swojej autentyczności, to nadal jeden z najciekawszych dzienników polskich twórców dwudziestego wieku.
Dziennik tom 2, 1970-1979 Sławomir Mrożek
9/10
Wydawnictwo Literackie
3/10
Niski poziom tego dziennika. To ma być dziennik pisarza? Gdyby krytycy zwrócili uwagę na to konkretne zdanie z kolejnego tomu „Dziennika” Mrożka, może nie ogłaszaliby go „największym literackim wydarzeniem dekady”. Z całym szacunkiem dla wielkości autora, trudno nazwać ten dziennik wybitną literaturą, a już szczególnie wybitną diarystyką, której autorzy zwykle dbają o dopracowany w każdym calu język, czy to dla dbałości opisu wydarzeń (Dąbrowska), przemyśleń i przeżyć (Bobkowski) czy też podkreślenia indywidualnego stylu (Gombrowicz). O języku Mrożka w „Dzienniku” można powiedzieć, że jest chwilami wręcz bełkotliwy i słabo zrozumiały dla odbiorcy, szczególnie, kiedy pojawiają się nieudolnie napisane fragmenty w językach obcych. Całe to rozpływanie się czytelników nad emocjonalnym rozedrganiem pisarza i jego bolączką egzystencjalną, wyrażanymi poprzez nieskładne zdania dowodzi, że wystarczy wydać cokolwiek pod znanym nazwiskiem, żeby zostało okrzyknięte dziełem.
Bóg, kasa i rock’n’roll Szymon Hołownia, Marcin Prokop Znak
Pierwszy kojarzy się z katolicyzmem i stacją Religia TV, drugi z... programami śniadaniowymi, „Idolem”, kontrastem wizualnym z Dorotą Wellman. W każdym razie, niezależnie od swojego wykształcenia (Hołownia – psychologia, Prokop – finanse), od lat robią w mediach i razem prowadzą show „Mam talent”. Poza tym różni ich w zasadzie wszystko. W książce napisanej w formie rozmowy-rzeki o, wszyscy wiemy co trawestującym, tytule „Bóg, kasa i rock’n’roll” dyskutują o religii, popkulturze i swoich wizjach świata. Starają się mówić w sposób luzacki, przy okazji sypiąc cytatami z filozofów, jakby specjalnie wyuczyli się ich na okoliczność pisania książki. Ubierają to wszystko w upraszczające metafory, jakby bez nich czytelnik nie był w stanie nic zrozumieć i których nadmiar staje się męczący. Właściwie co ma na celu ta książka? Pokazać punkt widzenia dwóch śniadaniowych dziennikarzy, z których jeden jest specem od popwiary, a drugi od popkultury? Nawrócić kogoś na coś? Wzajemnie ani trochę się nie przekonują, jak i nie przekonują mnie.
Cybulski o sobie
4/10
Mariola Pryzwan Wydawnictwo MG
7/10
Ta ładnie wydana książka w twardej oprawie jest, wydawałoby się, bardziej albumem niż biografią. Jednak bardzo liczne zdjęcia legendarnego polskiego aktora przeplatane są jego wypowiedziami z prasy i audycji radiowych, fragmentami listów i prywatnych notatek, ułożonymi tematycznie według najważniejszych etapów jego życia zawodowego i prywatnego. Z tych wycinków powstaje obraz aktora głęboko myślącego nad istotą swojego zawodu, nie bojącego się krytyki i broniącego swoich racji. Poznajemy także niezwykle inteligentnego człowieka, który pomimo trudów życia nie bał się poświęcić go swojej pasji. Czytamy wzruszające listy Cybulskiego do żony zaraz po narodzinach ich syna w 1961 roku i gdzieś z tyłu głowy cały czas mamy to, w jak bezsensowny sposób zginie kilka lat później. Książka ta pokazuje, jak wiele udało mu się osiągnąć w ciągu zaledwie 40 lat życia, i tłumaczy, czym zasłużył na miano legendy. Warto ją przeczytać, aby zobaczyć w Cybulskim kogoś więcej niż amanta w charakterystycznych kwadratowych okularach.
komiksy tekst | bartosz sztybor
bez końca
scen.: Roman Lipczyński rys.: Paweł Garwol wyd.: Kultura Gniewu
Ceci n’est pas un komix – takimi słowami wita czytelników „Bez końca”. I rzeczywiście, wspólnego dzieła Lipczyńskiego i Garwola można nie traktować jak komiks. A nawet nie powinno się, bo wszystko, co w „Bez Końca” stara się być komiksowe, jest niestety średnio udane. Mnóstwo tu bowiem niepotrzebnych kadrów, przegadanej narracji i sztywnych rysunków. Kilka nowelek (bo album składa się z dziesięciu krótkich epizodów) dałoby się zamknąć w jednej planszy, a niekiedy nawet w komiksowym pasku. To lanie wody irytuje tym bardziej, że parę historii kończy się mało błyskotliwą albo wręcz dość błahą puentą. Puenty zresztą czasami zabijają bardzo ciekawe punkty wyjścia. Jest tu kilka komiksów (tak, tak, pamiętam, ceci n’est pas un komix), które na początku zachwycają pomysłowością. Czasami wydaje się wręcz, że dana nowelka będzie dziełem na miarę świetnych opowieści Thomasa Otta, ale nadzieje pryskają wraz z dotarciem do nieprzemyślanego finału. Z kolei najlepsze opowiadanie z całego zbiorku – obyczajowa „Linia życia” – średnio pasuje do reszty, która trzyma się klimatu raczej onirycznego czy absurdalnego. Oczywiście poza „Linią życia” jest też kilka historii, które mimo drobnych niedociągnięć są dobrze opowiedziane i spuentowane („Lalunia” czy „Pokos”). I gdyby ten poziom został utrzymany, „Bez końca” byłoby naprawdę udaną publikacją. A tak jest komiksem (cały czas pamiętam, ceci n’est pas un komix) bardzo nierównym, tak na poziomie treści, jak i formy. Historie źle spuentowane czy przegadane sąsiadują z tymi dobrymi, a po kadrach naprawdę znakomitych (mimo drażniącej maniery przerysowywania z fotografii) pojawiają się rysunki niedopracowane. Był więc tutaj potencjał, lecz niestety starczyło go tylko na kilkanaście (może kilkadziesiąt) stron z ponad stu.
5/10
Biały Orzeł #1 scen.: Maciej Kmiołek rys.: Adam Kmiołek wyd.: Wizuale
Prób powołania do życia polskiego superbohatera było już kilka. I chyba tylko Wilq – który do tematu podszedł w prześmiewczy sposób – zagościł (i dalej gości) na dłużej na półkach saloników prasowych i w świadomości czytelników. „Biały Orzeł” tej sytuacji raczej nie zmieni, choć zaczął z dużym rozmachem. Skrojony według amerykańskich wzorców sposób wydawania (32-stronicowe zeszyty ukazujące się co kilka tygodni) oraz grafika nawiązująca do klasyków superbohaterskich opowieści zza oceanu od razu wkupują się w nostalgię i przyzwyczajenia czytelnika. Wkupują się jednak na poziomie skojarzeń czy pierwszego rzutu oka, bo sekundę dłuższe obcowanie z „Białym Orłem” nie należy już do przyjemnych. Scenariusz jest chaotyczny, a fabuła mało angażująca, choć – owszem – twórcy próbują zwodzić czytelnika śladami wielkiej intrygi. Żonglują chronologią i kończą wątki niedopowiedzeniami, ale jednocześnie zdradzają między słowami zbyt wiele z tej tajemnicy, by czytelnik mógł z wypiekami na twarzy czekać na kolejny zeszyt. Poza tym stworzone przez nich postaci są mało ciekawe, a otaczający je świat pozbawiony charakteru. Fabularna miałkość ma swoje odzwierciedlenie w równie nieciekawej formie. Rysunki – że pozwolę sobie powtórzyć – próbują nawiązywać do amerykańskiej klasyki gatunku, ale rysownikowi wyraźnie brakuje większych umiejętności. Owszem, nie można zarzucić Adamowi Kmiołkowi, że nie potrafi rysować, ale jego techniczne ograniczenia wychodzą na każdym kroku. Kuleje bowiem i mimika postaci, i narracja, i kompozycja kadrów. „Biały Orzeł” jest więc bardzo piękną (w założeniach) próbą przeniesienia amerykańskich wzorców na grunt polski. Ale tak jak Polska nie stała się nigdy drugą Irlandią, tak i „Biały Orzeł” nie jest drugim „Batmanem”.
2/10
Orbital: Blizny scen.: Sylvain Runberg rys.: Serge Pelle wyd.: Taurus
Ciężko jednoznacznie ocenić „Orbital: Blizny”. Jest to bowiem pierwszy tom serii, którego treść jest tak naprawdę czymś w rodzaju prologu. Poznajemy tutaj przeszłość bohaterów, dowiadujemy się o konstrukcji świata (rzecz dzieje się w przyszłości) i zasadach działania poszczególnych ras, przedsiębiorstw czy planet. Jest więc sporo opowiadania, czasami wręcz można poczuć się przytłoczonym od nadmiaru informacji, natomiast brakuje mocnego wejścia w akcję. Dopiero parę ostatnich stron zajawia rzeczywisty konflikt, jakby fabularne sedno całości – rzucono tutaj tropy oraz tytułowe blizny z przeszłości, czyli ta literacka strzelba prawdopodobnie wystrzeli dopiero w tomie drugim. W kontekście kontynuacji, „Orbital: Blizny” może zyskać na wartości; na razie jest intrygującym, choć pozbawionym większych emocji komiksem. Te emocje zresztą odnoszą się do wszystkiego. W fabule nie ma zaskakujących zwrotów akcji czy mocniejszych momentów, natomiast rysunek nie wyróżnia się wyjątkowo oryginalnym stylem, a momentami nawet pikuje w dół za sprawą słabo zaprojektowanych postaci. A te w komiksie science-fiction są przecież bardzo ważne. Na szczęście kreacja uniwersum trzyma się kupy, a kilka pomysłów na świat przyszłości pachnie świeżością. To bez wątpienia komiks, w którym widać inwencję i pomysłowość autorów, ale te także nie wspinają się na szczyty oryginalności. „Orbital: Blizny” to porządne rzemiosło, które jednak niczym charakterystycznym nie zaskakuje.
6/10
gry tekst | jerzy bartoszewicz
Star Wars: The Old Republic
9/10
Electronic Arts Pc
Sześć lat pracy oraz największy budżet w historii studia BioWare i wydawcy Electronic Arts – tak można podsumować stworzenie gry MMORPG (ang. Massively Multiplayer Online Role Playing Game) osadzonej w uniwersum „Gwiezdnych Wojen”. Akcja gry toczy się ponad 3.500 lat przed wydarzeniami znanymi z filmów i porusza temat odwiecznej walki Imperium Sithów z siłami Starej Republiki wspieranej przez zakon Jedi. Pomimo tak wielkiej różnicy czasu, nie ma mowy o zacofaniu technologicznym – to nadal świat s-f pełen obcych kosmicznych ras, robotów, nowoczesnej technologii, malowniczych i odmiennych planet oraz kosmicznych bitew. Na pierwszy rzut oka „SW:TOR” nie różni się znacznie od innych przedstawicieli gatunku. Po stworzeniu i spersonalizowaniu postaci, obejmującym wybranie imienia, rasy, płci, klasy i szeregu cech fizycznych, odwiedzamy kolejne planety i wykonujemy zadania zlecane przez bohaterów niezależnych. Siłą gry jest jednak niespotykana dotychczas w MMO immersja – każda z ośmiu klas postaci posiada swoją własną ścieżkę fabularną, a wszystkie dialogi w grze zostały udźwiękowione. Ich ilość pozwoliła pojawić się grze w księdze rekordów Guinessa! Co więcej, podczas rozgrywki dokonujemy wyborów moralnych mających wpływ na stosunki z bohaterami niezależnymi oraz swoimi kompanami. Jak na kosmiczną operę przystało, w „SW:TOR”, niczym w grach fabularnych dla pojedynczego gracza, kompletujemy drużynę (inną dla każdej klasy), w skład której wchodzą przedstawiciele różnych ras. Tym samym sieciowa gra może poszczycić się wciągającą fabułą, co jest ewenementem. Nie zabrakło też oczywiście elementów charakterystycznych dla gatunku, takich jak zadania i lokacje eksplorowane grupowo, pola bitwy, na których zmagamy się z innymi graczami czy rozbudowany system ekonomii i handlu. Poprawy wymagają jedynie nieliczne błędy techniczne. Gry MMO rozbudowywane są na bieżąco, a klimat tworzą sami gracze, więc to dopiero początek kosmicznej epopei w świecie, który zaludniło już ponad 1,5 mln nabywców.
Mario Kart 7 nintendo 3ds
To już siódma odsłona popularnej serii zapoczątkowanej w 1992 roku – tym razem na konsoli 3DS, z najlepszą oprawą audiowizualną i efektem trójwymiarowej głębi. Formuła rozgrywki jest prosta – wcielamy się w jednego z 17 bohaterów pochodzących z uniwersum słynnego wąsatego hydraulika i uczestniczymy w zabawnych wyścigach gokartów, w których wszystkie chwyty są dozwolone. Zwycięstwo nie przychodzi łatwo i nie sprowadza się do odpowiedniego wchodzenia w zakręty, bowiem na każdej z 32 tras, po których możemy się ścigać, ukryto liczne skróty, przyśpieszające rampy i pudła z przydzielanymi losowo zabawnymi przedmiotami, służącymi do uprzykrzania życia współzawodnikom. Ciskane znienacka pod koła skórki od banana, bomby czy pełniące rolę pocisków różnokolorowe żółwie skorupy to jedynie część niespodzianek. System gry wspiera zawodników plasujących się na ostatnich miejscach, losując im lepsze przedmioty, toteż wyścigom towarzyszy emocjonująca, nieustająca walka o miejsca. Kolorowe, bogate w detale trasy urozmaicają odcinki podwodne oraz skocznie, pozwalające na szybowanie. „Mario Kart 7” oferuje tryby Grand Prix, bicie rekordów czasowych oraz rozbudowane funkcje rozgrywki wieloosobowej, pozwalające na ściganie się 8 graczy zarówno lokalnie, jak i przez internet. W pierwszym przypadku, dzięki opcji Download Play, zagrać z nami mogą nawet znajomi nieposiadający własnej kopii gry – konsole 3DS pobiorą potrzebne dane na bieżąco przez Wi-Fi. Najciekawsza jest jednak zabawa przez Internet, pozwalająca ścigać się z zawodnikami z całego świata, co dzięki punktom rankingowym nigdy nie staje się nudne. Wciąga również zbieranie podczas wyścigów monet pozwalających na odblokowywanie różniących się atrybutami części do gokartów. Oprawa audiowizualna wraz z efektem 3D prezentują się bardzo dobrze, a jedyną wadą gry jest wspomniany system pomocy przegrywającym, który potrafi zaburzyć balans rozgrywki i mocno frustrować.
8/10
o c n Frhaonicl p tiva12
0 Fe29smarca 2wa 17-
a
W
z s r a
III 17
III 19
/ o k so rt s III i a 23 B S l kĂŠ ega a l l o Ba ent S b m c Vin Co Nam
Partnerzy /
Organizatorzy /
Patroni medialni /
ker
a &B
ris Nam a P y d Bir
29
III
www.francophonic.pl
dawid vs. goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
ost in berlin
tekst i foto | dawid kornaga
Adilkozha pochodzi z Kazachstanu i oczywiście wygląda jak Kazachstańczyk. Co prawda nie jest tak wysoki jak sławny Borat (Adilkozha nie przyjmuje do wiadomości, że to był tylko żart: „dupek ośmieszył nas na lata!”), za to odpowiednio okrągły, taki bobas, tylko z trzydniowym zarostem. Je dużo mięsa, szczególnie kebaby z baraniną, pije sporo alkoholu. Można się z nim porozumieć po niemiecku, a kiedy small talk schodzi na Berlin czy kobiety, staje się niezmiernie wylewny i choć nie potrafi oddać wszystkiego za pomocą słów, nadrabia sugestywnymi gestami. Poznaliśmy się w knajpie Zosch, w okolicy Oranienburger Straße. Od razu wzbudził moją sympatię, bo nie tylko odpowiadał wyczerpująco na pytania, ale sam pytał. O Rzeczpospolitą, polską literaturę i wódkę, tatuaż na moim palcu... Obiecałem, że pokażę mu nocny Kreuzberg, gdzie nigdy nie był. Multikulti na wychodnym. W sobotni, styczniowy wieczór spotkaliśmy się na stacji U-Bahn Görlitzer Bahnhof. Wcześniej odkarmieni, byliśmy gotowi na konfrontację z zawartością kufli czy innych naczyń szklanych. Adilkozha w swojej ojczyźnie jest prawni-
66 felieton
kiem. I nie jakimś poślednim, który biega z wywieszonym jęzorem i rozchełstaną koszulą za nowymi sprawami. Zarabia całkiem sporo nawet jak na średnią europensję. Swój finansowy sukces tłumaczy perfekcyjną znajomością rosyjskiego w mowie i piśmie, dzięki czemu od małego miał dostęp do książek i szkół wyższych; wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. Większość jego rodaków, stwierdza ze smutkiem, jest wykluczona z wyścigu szczurów. Nie rozumieją demokracji, nie rozumieją nic. Ostatnio były wybory, od początku wiadomo kto wygra, ci od prezydenta. A ty na kogo głosowałeś? No, na nich, odpowiada. Przecież ich krytykujesz! Tak, mówi, ale oni potem sprawdzają listę, kto na kogo. Co się będę narażał, pyta szczerze i bez obłudy. Może zrobi to w przyszłości, teraz u nas jeden wielki Wschód, Ost, a on tu w Berlinie jest bardzo West, więc… wypijmy za to! Wie, że jak wkrótce wróci do Astany, znów będzie Ost, bardzo Ost, dlatego pragnie nachapać się Berlinem, przeberlinować się, żeby nasiąknąć nim na zapas. Poza tym, dodaje, nasi mężczyźni są nieźle rozbestwieni, czyli, czytaj, Adilkozha również. Rozbestwieni? Kanibale? Może Borat miał rację, że to takie azjatyckie dzikusy. Odpowiedź za chwilę. Po rozgrzewce w mainstreamowym lokalu, pełnym ślicznych chłopców i dziewczyn, które chciałoby się schrupać bez popijania, proponuję konfrontację z Berlinem niekoniecznie poukładanym i tolerancyjnym. Adilkozha aż iskrzy z ciekawości. Przez kilka minut przedzieramy się dzielnie przez, o niespodzianko, przyjaźnie nastawione do rzeczywistości multikulti gromady młodocianych Turków, którzy nigdy Turcji osobiście nie widzieli, i wyrośniętych germańskich bysiów, którzy nie znają nawet swojego hymnu, za to rzucają w biegu przyśpiewkami z ostatniego Oktoberfest w Monachium. Czyś tutejszy, czy obcy, o tej porze wszyscy zgodnie szukają swojej szansy przed monopolowymi. Wchodzimy do totalnie hardkorowej knajpy, co czuć jeszcze przed progiem. Czerwony szyld Trinkteufel. Z podpisem po niemiecku: Brama do piekła. Tutaj pan Twardowski mógłby ponownie podpisać cyrograf z diabłem. Jedzą, piją, skręty palą. Zaraz głowę ci rozwalą! Gotycki wystrój. Ostry metal. Toaleta prosto z higienicznego czyśćca. Pisuary pamiętają jeszcze niezburzony mur berliński. Nie ma zakazu palenia, odseparowanej salki dla niepalących też nie ma. Barman miły, choć prawie go nie widać spod powłoki tatuaży. Jest dobrze, jest bardzo West. A do tego ceny sprzyjające zintensyfikowanej konsumpcji procentów, Bier kosztuje tylko 2 euro. Kilku podstarzałych gości, pochylonych nad stolikami, wygląda rzeczywiście na szatańskich pijaczków i nieuleczalnych rozrabiaków, spójrz na takiego krzywo, napyskuj, a przekonasz się na własnej skórze, jak biło kiedyś akowców Gestapo. Pozostała część towarzystwa, skąpana w ciemni swoich ubrań i mroku lokalu, kompletnie nie zwracała na nas uwagi, ot, kolejni turyści, którzy naczytali się Lonely Planet i zgubili rekomendowany szlak. Podprawiony berlińskim pilznerem Adilkozha wyjaśnia przyczynę rozbestwienia. Z niewiadomych genetycznie przyczyn już od wielu lat rodzi się w Kazachstanie więcej dziewczynek niż chłopców. Przyjedź do mnie, zachęca, będziesz Bogiem i nawet nie będziesz musiał sobie tego uświadomić, chcę dopowiedzieć. W kawiarniach, dyskotekach, restauracjach dominują kobiety. Mnóstwo kobiet, kontynuuje Adilkozha. Jesteśmy przez to skłonni do marudzenia i fochów. Nie to, co tu. O jednego pana konkurują zazwyczaj trzy panie. A jeśli pan wygląda na cudzoziemca, może przebierać niczym na jakimś castingu do Idola Kazachstanu. Obcy równa się bowiem kasa. I oryginalna biologicznie atrakcja turystyczna, choć kto tu okazuje się ostatecznie turystą? Brat Adilkozhy, trójka dzieci na koncie, właśnie porzucił żonę, związał się z kochanką, ma z nią potomka. Adilkozha, mimo trzydziestki na karku, ani myśli powielać schematy. Chciałby się zakochać, a nie iść, jak jego koledzy, w ślub zaaranżowany. To nie takie proste. Wszyscy naciskają, próbują swatać z ostałymi luzerkami, które przepadły na giełdzie matrymonialnej. Adilkozha, zwierza się po trzeciej kolejce, że musi przez to regularnie odreagowywać. Kiedy jest w podróży służbowej (a jest często), bierze sobie zawsze dwie sprzedajne z Uzbekistanu. Dlaczego stamtąd? Bo są bardziej europejskie. Inne, bez skośnych oczu. Pytam, czy robi to w Berlinie? Tutaj? Nigdy. Za drogo. U niego za 50 euro jest się Dżyngis-chanem łóżka. W Trinkteufel diabelsko pociągające, offowe Niemki kończą jednego papierosa i zaczynają drugiego. Ich usta nie znają odpoczynku, mówię. Adilkozha umiera ze śmiechu, choć to wcale nie miało być zabawne. Po co ci niemiecki, pytam. Odpowiada, że chce tu studiować. Czy nie za późno? Sam nie wie. Na razie zamierza kupić sobie na Ku’damm iPhone czwórkę, bo w Kazachstanie jest prawie dwa razy droższy niż w Europie. To co, jeszcze po jednej, proponuje Adilkozha. Za West! dawid kornaga – pisarz. debiutując kilka lat temu, nazywał siebie poszukiwaczem opowieści. dziś potrafi je też nieźle kreować, co nie zawsze służy jego zdrowiu, jak również prowadzi go do nałogowego łamania większości z siedmiu grzechów głównych. mieszka w warszawie. www.hiro.pl
moje hiro czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
tęsknota za kawałkiem filcu tekst i foto | maciej szumny
Wczorajszy deszcz zadziwił każdego, a sam się zawstydził. Przecież przyszedł nie w porę, za późno lub zbyt wcześnie. Ranek był ciemny i szary, a ulica lśniła jakby przejechała nią przed chwilą polewaczka. Tylko że tu takowych nie uświadczysz, woda jest zbyt droga, by lać ją jak z cebra. Afrykańska woda w cenie srebra. Oczywiście wieczorem znowu pojawiły się komary. Zbyt małe, żeby je dojrzeć, zbyt ciche, żeby je usłyszeć, atakowały całą noc. Teraz żałuję, że spałem na kocu, zamiast schować się pod koc. Śniło mi się, że kupowałem sobie muchę w towarzystwie Anny Muchy i z tego żartu oboje nas bolały we śnie roześmiane brzuchy. I jeszcze znalazłem na straganie okulary słoneczne, których szkła były prawie kwadratowe, z tym że jedno z nich było bardziej jak gie i układały się w napis GO. Kosztowały 1314 złotych i doszedłem do wniosku, że jednak są za drogie. Z tego żalu, a może z powodu komarów, obudziłem się. Zabawne, jak czasem
68 felieton
nie pamiętam nic ze swoich snów, a czasem zapamiętuję takie dziwne szczegóły. Tej samej nocy, kiedy na Wyspach Zielonego Przylądka spadał deszcz, w Polsce spadały temperatury, bijąc się o mroźny rekord. Czy spadały gwiazdy? Tego nie wiem, ale na pewno jedna Wielka Gwiazda zgasła. Do widzenia Pani Wisławo. Do zobaczenia – napisał jeden z moich przyjaciół z Krakowa. Właśnie, do zobaczenia. Może tam też jest KFC? Może zaprosimy Panią Wisławę na skrzydełka i podrzucimy jej do pudełka jedno plastikowe? Na pewno spodobałby się jej taki żart. Pożegnania i rozstania w ogóle zazwyczaj nie należą do przyjemnych, a moje życie u boku dyplomaty w takie obfituje. Ledwo zdążysz kogoś poznać, polubić, lub się zaprzyjaźnić, już za chwilę wyjeżdżasz, lub ona albo on się wyprowadza. To też znakomity test na owe przyjaźnie, które często nie wytrzymują próby czasu. Ile osób, z którymi w Warszawie spotykałem się kilka razy w tygodniu, teraz zdaje się o mnie nie pamiętać? Dużo. Ile z tych osób, z którymi nie utrzymywałem zbytnio bliskiego kontaktu, po moim wyjeździe co jakiś czas potrafi jednak wysłać wiadomość z prostym pytaniem „Co słychać”? Też dużo. A więc rachunek się wyrównuje. Wyspa, na której teraz mieszkam, do zbyt wielkich nie należy, a więc każda nowa przyjaźń jest jeszcze cenniejsza. Jedną z najbliższych mi obecnie osób jest Sandrine z Luxemburga. Zaczęliśmy się kolegować, bo nie było zbyt wiele innych możliwości znajomości. I muszę przyznać, że z początku myślałem, że zupełnie do siebie nie pasujemy. Ja, jako przykładowy post-wschodnio-europejski konsument, który w dzieciństwie musiał do szkoły nosić granatowy fartuch lub wiskozowe szarobure swetry, a obecnie posiadacz amerykańskiej karty VISA i amerykańskiego adresu, nie umiem odmówić sobie zakupów markowych ubrań i gadżetów w wyjątkowo atrakcyjnych cenach. Sandrine – przykładowa znudzona już konsumpcjonizmem zachodnia Europejka, lubuje się w rzeczach typu hand-made i sama projektuje biżuterię. Kiedy się o tym na początku dowiedziałem, aż przewróciłem oczami, bo zwykle ręcznie robiona biżuteria kojarzy mi się z kawałkiem filcu i doczepioną agrafką, która tworzy piękną broszkę. Albo kolczykami z koralików wytwarzanych nie gdzie indziej, a w Chinach, i choć ich twórcy twierdzą, że każda para jest unikalna, to proszę was: ile można niby z nich zrobić kombinacji? Nawlekamy niebieski kamyczek, nawlekamy srebrną perełkę, zawieszka i kolczyk gotowy. Identyczny jak tysiące. Sandrine robi jednak rzeczy naprawdę wyjątkowe i sam nawet namówiłem ją, aby zrobiła dla mnie bransoletkę ze śrubek i brylantów. Spotykamy się prawie codziennie i za każdym razem mamy sobie wiele do opowiedzenia: o idiotach w pracy, którzy niestety występują wszędzie, o programie telewizyjnym; o książkach; o pewnym panu biegaczu, który kilka dni wcześniej zaczepił ją z pytaniem, czy mąż w domu (ona nie ma męża) i czy go zaprosi do siebie i dlaczego nie... A najważniejsze, że zawsze mogę na nią liczyć, kiedy muszę zawieźć psa do weterynarza, a akurat nie mam samochodu, lub gdy nie mam z kim wybrać się na plażę. I myślę, że gdybym poznał ją w innych okolicznościach, pewnie olałbym tę znajomość. To dla mnie wspaniała lekcja, żeby nie oceniać ludzi zbyt pochopnie, jak mi się onegdaj zdarzało. Wkrótce jednak ona też wyjedzie, bo cztery lata na wyspie to wystarczająco długo. Będę tęsknił. Deszcz znowu spadnie i rozcieńczy łzy na twarzy. Albo będę siedział w upale na plaży. Na wiadomości od koleżanki, że chciałaby zamieszkać gdzieś, gdzie zawsze nosi się klapki, odpowiem zgodnie z prawdą, że ja marzę o wełnie, kurtkach i szalikach oraz o tym wyjątkowym uczuciu, kiedy kubek gorącej herbaty rozgrzewa zziębnięte dłonie. Za tym tęsknię i tego wam zazdroszczę. Tymczasem trzymajcie się ciepło. Maciej „Ebo” szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroËnów. wcześniej związany z markami nike oraz reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka. www.hiro.pl
Słyszałeś o najlepszych polskich komiksach minionej jesieni? Te są jeszcze lepsze:
www.timof.pl do nabycia m.in. sklep.gidlia.pl
• DRUKARNIA OFFSETOWA • STUDIO GRAFICZNE
Comernet Sp. z o.o, ul. Głuska 6, 20-439 Lublin tel. +48 81 745 51 04, fax +48 81 745 38 94 w w w.comernet.pl