foto okładka | materiały promocyjne
INTRO HIRO 4 z hiro nie marzniesz
INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
6 Hot Chip. Zawsze gorące 10 White Lies w Polsce 14 Tindersticks. Koniec kryzysu
zjedliśmy kilka kilogramów ziemniaków w proszku i drugie tyle chupa–chupsów. wypociliśmy je potem przy remiksach tedego na macie do tańca permanentnie podłączonej do komputera naczelnej (która jednak kocha adama greena). niektórzy ćwiczyli również skoki karate. dorobiliśmy się nowego felietonisty. i nowego speca od zamieszania, czyli promocji (dobrze tańczy i rzuca komputerem). w międzyczasie przygotowaliśmy kolejny numer i zorganizowaliśmy najlepszą imprezę w mieście. wszystko dla was.
18 Charlotte Gainsbourg. Jej portret
MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
24 Adam Pańczuk. Jego Podlasie 28 Eryk Lubos. Jego krew 32 Novika. Jej nova płyta 36 Super Pan Owoc. Jego dieta 40
44
Tanner Hall. Jego zwycięstwa
Muzyka 46 Film 48 Książka / Komiks 50 Teatr 51 Gry
redaktor naczelna:
Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:
redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl Tomek Cegielski cegla@hiro.pl
event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl REKLAMA:
Ewa Kiedio
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl
Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl Hania Olszewska hania@hiro.pl Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl
SKŁAD:
promocja:
dystrybucja:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl
dYREKTOR ZARZĄDZAJĄCA:
Maciek Piasecki maciek.piasecki@hiro.pl
Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
kisielice w poznaniu Klub, galeria, kino. Tu przyjeżdżają najfaniejsze alternatywne zespoły, tu organizowane są przeglądy eksperymentalnych filmów, tu studenci wydziałów malarstwa i grafiki poznańskiej ASP pokazują swoje prace. HIRO Free lubi Poznań. Współpracownicy:
Piotrek Anuszewski, Piotr Bartoszek, Irmina Dąbrowska, Marcin Kamiński, Michal Karpa, Adam Kruk, Kamila Kurkus, Kacper Kwiatkowki, Jan Mirosław, Joanna Mroczkowska, Marla Nowakówna, Rafał Pawłowski, Maciek Piasecki, Jakub Rebelka, Anna Serdiukow, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska FELIETONIŚCI:
Maciej Szumny, Artur Pleskot
PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com) WYDAWCA:
Work Hard sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa
nowy wspaniały świat w warszawie Nowe wspaniałe miejsce w samym centrum Warszwawy. Wspaniałe, bo wszechstronne. Działa jako kawiarnia, klub i centrum kultury. HIRO Free lubi na kanapie.
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl
prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
DYSTRYBUCJA:
HOSTING: www.progreso.pl
DRUKARNIA: LCL S.A. ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Weselej nie będzie tekst | maciek piasecki
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
A jak wygląda teraz stan prac nad albumem? Patryk: Jesteśmy w fazie finalizowania kompozycji, po prostu kończenia układanki.
Pierwszy poski zespół, który nie inpisruje się The Cure? Co za wstyd!
Płyta będzie podobna do EP-ki? A może dla odmiany coś wesołego? Patryk: Żeby się przekonać, najlepiej przyjść na koncert, bo większość materiału już gramy. Magda Staroszczyk (bas, wokal): Weselej raczej nie będzie. Patryk: Będzie za to więcej wokali Magdy. Michał: Musieliśmy ośmielić wokalistkę. Magda, masz bardzo silny, niski wokal. Pewnie często porównują cię do Nico. Magda: Prześladuje mnie to porównanie. Patryk: Jeżeli ktoś by wpadł do nas na próbę, pewnie porównania poszerzyłyby się jeszcze o Siouxie Sioux czy Ninę Hagen. Magda: Nie uczyliśmy się nigdy śpiewu, tak jak i grania. Zawsze śpiewałam tak zwanym białym śpiewem – mocnym, gardłowym. Michał: Magda jest jedyną wokalistką, która ma wokal niższy od wokalisty. Patryk: Po płycie powinno być już mniej takich porównań. Magda więcej krzyczy, śpiewa inaczej, różnorodniej.
Są takie wywiady, gdzie w nawiasach pojawia się słowo „śmiech”. Gdyby to był jeden z tych wywiadów, musiałby zająć jeszcze z pół strony. Warszawiacy z Shame On You udowadniają, że nie są ponurakami ani tym bardziej typowym zespołem z Polski. I że nie mają nic wspólnego z The Cure. Spójrzmy na tytuły piosenek z waszej debiutanckiej EP-ki: pistolety, dzikie zwierzęta, zabójstwa i powodzie. Żadnych przyjemnych rzeczy ani piosenek o miłości. Mam się was bać? Patryk Mogilnicki (perkusja): Pewnie! Albo lepiej się wstydź! A tak poważnie, tytuły są jakoś tam ze sobą zbieżne i właśnie takie, bo odzwierciedlają muzykę. A priorytetem przy jej doborze na EP-kę było to, by była spójna. Ale też bez przesady. Jeśli jeden kawałek nazywa się „Gun”, a drugi „Tiger”, to nie chodzi o to, żeby zabijać tygrysa. Michał Sufin (gitara, śpiew): W sensie treści to nie jest koncept album. Patryk: Przed nagraniem EP-ki mieliśmy gotowych 15 kawałków. Założyliśmy sobie, że dwóch z tych czterech piosenek nie będzie później na płycie, żeby EP-ka miała swoją wartość też po wyjściu albumu. Dobraliśmy kawałki, które tworzą jakąś całość i dramaturgię. I chodzi tu głównie o spójność muzyczną, bo teksty mają znaczenie drugorzędne. Michał: Powiedział perkusista. Kto pisze teksty? Michał: Ja i Magda. „Tiger” to osobna kategoria, bo tekst to poezja po angielsku – wiersz „Tiger” Williama Blake’a. Klasyka. Dobrze brzmi, ale wykroiliśmy z niego tylko część przesłania. Reszta to kwestie mówione przez bohaterów, stworzonych przez muzyków. Jednak nie chodzi mi i Magdzie o to, żeby przekazywać te teksty jako Jaromir Nohavica polskiego rocka. Patryk: Bo teksty mają znaczenie drugorzędne. Michał: W opinii Patryka. Drugorzędne są o tyle, że w pierwszej kolejności powstaje muzyka.
Płyty jeszcze nie ma, ale są dwa teledyski. To trochę nietypowe, przynajmniej jak na rodzime warunki. Patryk: Ale my nie jesteśmy typowym zespołem i robimy to, na co mamy ochotę. Michał: To jest plus bycia w piwnicy – możesz sobie zrobić tych teledysków, ile chcesz, i wszystkie są fajne. Patryk: Pierwotny pomysł był taki, żeby do każdej piosenki z EP-ki był jeden teledysk. Mieli to zrobić nasi koledzy, bo brakowało nam pieniędzy, żeby komuś zapłacić. Dostali za to wolną rękę, mogli zrobić wszystko, na co mieli ochotę. Wyszły dwa – też dobrze. Michał: Zrobienie fajnych teledysków i wrzucenie ich na płytę wydaje mi się logiczne. Jeżeli to jest dziwne, to niech inni pomyślą o zmianie. Wystarczy mieć wizję, wziąć kumpli i kamerę. Patryk: Przy okazji albumu każdy z nas z Shame On You zrobi też własny teledysk. Michał: I napisze własną recenzję płyty! Patryk: To mogą być najbardziej obiektywne recenzje, popłyniemy po sobie nawzajem… i się rozpadniemy! Magda: Bo różne rzeczy już czytaliśmy na swój temat. O, jakie? Michał: Niektórym nie podobają się linie melodyczne z instrumentów, których nawet nie mamy. Patryk: Wszyscy też słyszą u nas głównie Joy Division i The Cure, to dosyć interesujące. Michal: Dobra, jeszcze Joy Division spoko, ale The Cure i Nirvana to przesada! Patryk: Nieważne, niech sobie każdy słyszy, co tam chce. Jednak osobnym problemem jest niewiedza czy nierzetelność recenzenta, a jeszcze osobnym wylewanie na papier własnych frustracji czy tworzenie jakiejś barwnej autokreacji przy okazji zwykłej recenzji płyty. Michał: Prawda jest taka, że wszyscy troje pisaliśmy kiedyś recenzje muzyczne i widzimy, jak się zmienia środowisko. Chcemy zjebów, ale merytorycznych.
04
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Wyciszyliśmy się tekst | Michał Karpa
Pop dla nerdów? Erudycyjny kolaż wpływów i odniesień? Dajcie się zwieść tytułowi – „One Life Stand” to (ich) płyta życia
Hot Chip w świetnej formie! Czwarty album zespołu zatytułowany „One Life Stand” to symbioza przyjemnego z pożytecznym – świetnej zabawy i muzycznej erudycji. Prognozujemy wysokie miejsce w topie najlepszych płyt AD 2010. No to mamy powtórkę sprzed dwóch lat. Początek roku znów ubarwia nam londyński kwintet, wpuszczając na rynek porażającą optymizmem dawkę electro popu. Nie ma wątpliwości, że utwór „Hand Me Down Your Love” powtórzy sukces przebojowego „Ready for the Floor” z poprzedniej płyty. „Pracując nad nowym materiałem, próbowaliśmy nadać muzyce takie tempo, przy którym będziecie mogli potańczyć, ale też urozmaicić czas, wykonując koszmarne czynności typu mycie garnków. One Life Stand to idealny podkład do takich działań” – przekonuje gitarzysta Owen Clarke. „Ludzie myślą, że gramy inaczej niż dawniej, ale w gruncie rzeczy zawsze chcieliśmy pisać popowe piosenki, które sprawdziłyby się w domu i na klubowym parkiecie” – dodaje Alexis Taylor (w Hot Chip między innymi śpiewa, gra na klawiszach i perkusji). Co zatem wcześniej stało na przeszkodzie? Kilka lat temu, podczas rejestrowania debiutanckiego albumu, zabrakło – jak twierdzą sami zainteresowani – koncentracji i umiejętności. Płyta marzeń musiała jeszcze poczekać.
foto | materiaŁy promocyjne
Dziś Hot Chip to rozpoznawalna marka. Nominacje do nagród Mercury i Grammy, brytyjska czołówka singlowego notowania, wyróżnienia w branżowej prasie – wszystko zaczęło się od „The Warning”, albumu pozbawionego „syndromu drugiej płyty”, za to magnetyzującego hitami „Over and Over” i „Boy from School”. To dzięki niemu uchyliły się drzwi do największych imprez w Europie (Glastonbury, Roskilde, Benicassim) i za Oceanem (Lollapalooza, Coachella), posypały się propozycje wydawnicze (miksy dla serii „Bugged Out” i „DJ Kicks”), a sami artyści mogli w końcu współpracować z idolami swojej młodości (Kraftwerk). O ile „The Warning” zainicjował międzynarodową karierę, o tyle jednak dzisiejszy styl kwintetu ukształtował dopiero longplay „Made in the Dark” z 2008 roku. I choć dziś muzycy na każdym kroku podkreślają, że zależy im na maksymalnym uproszczeniu (w kategoriach przejrzystości, nie banału) brzmienia, to najnowsza propozycja nadal pozostaje tyglem inspiracji i wpływów, z którego co rusz wyskakują kolejne cytaty. Począwszy od synth popu, disco i house’u, poprzez soul, r’n’b, na indie, psychodelii i nowej fali nie kończąc. Od Arthura Russella po Depeche Mode. Od Petera Gabriela po Kraftwerk. Od Prince’a po New Order. I Susan Boyle. „Kiedy po raz pierwszy ją usłyszałem, od razu postanowiłem napisać piosenkę. Skomponowałem melodię, Alexis błyskawicznie napisał tekst” – współzałożyciel grupy Joe Goddard (drugi wokal, syntezatory, perkusja) wspomina kulisy powstania piosenki „Keep Quiet”, która znalazła się wśród tuzina nowych kompozycji. Symbioza skrajnie różnych temperamentów, dające upust twórczej energii poboczne projekty (solowe płyty liderów grupy) i przede wszystkim wspomniane już muzyczne porozumienie ponad podziałami, gdzie syntetyczne spotyka się z organicznym, a wysokobitowe z balladowym – oto fundamenty sukcesu Hot Chip, który nowym album stabilizuje nie tylko biznesową, ale – jak sugeruje sam tytuł – również życiową pozycję. „Jesteśmy dziś w zupełnie innym miejscu niż to, w którym zaczynaliśmy. Dwaj członkowie grupy mają żony, jednemu urodziło się dziecko. Wyciszyliśmy się, ale to chyba naturalne. Dziwnie byłoby zachowywać się jak przed laty i odmawiać adaptacji do nowych warunków”. No cóż – z rockandrollową postawą nie ma to za wiele wspólnego. Ale jeśli nawet panowie postanowiliby od jutra sprzedawać polisy ubezpieczeniowe, nagrywając za kolejne dwa lata jeszcze lepszy album, sam pomogę w doborze krawata i błyszczących pantofli.
Powiedzieć wszystko, nie mówiąc nic Czyli jak Alexis Taylor na antenie BBC zapowiedział występ Hot Chip na pewnym festiwalu. „Prawdopodobnie spotkamy się gdzieś w Wielkiej Brytanii. Pod koniec czerwca, jak sądzę. Byłem już w tamtym miejscu świata i bardzo mi się podobało. Serwują niezły cydr, jest dobra muzyka i atmosfera”. Termin Glasto nie koliduje w tym roku z Open’erem, więc może w końcu londyńska piątka zagra w Polsce?
06
INFO
I
Nigdy
nie jest się pewnym tekst | Angelika Kucińska
Elektroniczny soul, niedobra miłość, egzotyczna Japonka w nieegzotycznej Szwecji. Maszyny i marzenia. Little Dragon napędza kontrast. Ułatwiamy interpretację paradoksów, przepytując wokalistkę grupy, Yukimi Nagano, z najnowszej płyty, „Machine Dreams”. Piosenka po piosence. To piosenka o wchodzeniu w nowe sytuacje. O milionie rzeczy, które porzucasz, bo były dalekie od perfekcji. Looking Glass
My i nasza wytwórnia mieliśmy wtedy trudny czas, więc to jest piosenka o ludziach, których nie obchodzisz. Ale chciałam, żeby ostateczny jej przekaz był pozytywny – czasem jest ciężko, ale głowa do góry. Stąd beat, który przełamuje tekst. My Step
„My Step” to manifest wolności. Trzeba iść własną drogą. Feather
Czytałam wtedy książkę o… książkę, która… Okej, powiedzmy po prostu, że czytałam wtedy książkę, która okazała się dla mnie bardzo ważna. Miałam problemy osobiste, szukałam rozwiązań…
Little Dragon na koncertach w Polsce: 12.02. Eskulap, Poznań 13.02. Powiększenie, Warszawa 14.02. Hipnoza, Katowice
Thunder Love
Najpierw miałam w głowie teledysk. To piosenka o miłości, ale na poważnie – że miłość czasem nie jest dobra. Chciałam, żeby w klipie śpiewali ją ludzie różniący się od siebie wiekiem – nastolatka i babcia. Bo niezależnie od momentu w życiu te podstawowe emocje są takie same. Never Never
O złości i radzeniu sobie z nią, ale nie w toksyczny sposób. Runabout
Come Home
Miłości zawsze towarzyszy strach. Moje piosenki nie są romantyczne w typowy sposób, bo w życiu też dalekie mi jest hurapodejście: „Wow, będziemy ze sobą już zawsze”. Nigdy nie jest się pewnym.
Coś optymistycznego. Swimming
O wspomnieniach i do zabawy.
Fortune
Blinking Pigs
Wzięło się z koszmarów, w których ktoś na ciebie poluje i odczuwasz mieszankę strachu i nadziei. Zdarzały mi się takie niedobre sny z migoczącymi świniami.
Władowałam się w długi, prawdziwa trauma, w tak dramatycznej sytuacji finansowej nie byłam ani wcześniej, ani później. Więc napisałam piosenkę o tym, że pieniądze szczęścia nie dają, a wielka fortuna to wielkie przekleństwo!
WideoNarkomania Czyli teledyski, które lubimy. adam green
broken bells
Reż. Dima Dubson
reż. Sophie Muller
„buddy bradley” 8/10
Buddy Bradley to legenda choreografii. W latach 20. nauczył tańczyć pół Broadwayu, choć sławy nie doczekał się nigdy – kulturalny establishment uprawiał rasizm przez zaniechanie. Adam Green, uroczy nowojorski antycelebryta, w teledysku promującym swój szósty solowy album niezdarnie pląsa, bo do tanga trzeba dwojga. Ale czasem wcale nie.
„The high Road” 8/10
tekst | angelika kucińska
A New
foto | materiaŁy promocyjne
Danger Mouse, producent i wariat, i James Mercer, lider The Shins (zespołu, który zmienił życie Natalie Portman) połączyli siły. Premiera płyty w marcu, apetyty mają podkręcić rozrywki anonimowego pustkowia udokumentowane w klipie do „The High Road”. Porzucone zwierzęta, obnażone młode damy. Latareczka nie działa i nie wiemy, o co chodzi.
wsi wesoła tekst | angelika kucińska
Epic45 na koncertach w Polsce: 16.02. Cogitatur, Katowice 17.02. Pod Minogą, Poznań 18.02. CBA, Warszawa
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
foto | materiaŁy promocyjne
dwóch chłopaków z angielskiej wsi. afirmacja romantycznej sielanki. eteryczne melodie, jakby pisane pod nieostre pocztówki. miękkie gitary. epic45 w lutym zagrają w polsce. idźcie i wzruszajcie się. „Wszystko zaczęło się jeszcze w szkole, w połowie lat 90. Wtedy Rob (Glover, współlider - przyp. red.) i ja zaczęliśmy wspólnie robić muzykę - choć nie traktowaliśmy tego szczególnie serio. Poważnie zrobiło się jakieś trzy lata później. Chcieliśmy grać pop. Obaj dorastaliśmy, słuchając Beatlesów, New Order, Pet Shop Boys, Depeche Mode. Ja z kolei, jeszcze jako dziecko, wszędzie zabierałem ze sobą dyktafon. Nagrywałem miniatury piosenek i interesujące dźwięki. I te moje miłości, do popu i rejestrowania tła, wreszcie się spotkały. Poza tym, kiedy mieszkasz na niewielkiej wsi, wzmaga się w tobie poczucie izolacji i odcięcia od współczesnego świata, ale też rozwija wyobraźnię – stąd taka marzycielska muzyka”. Przydługi cytat z Bena Holtona, jednego ze współzałożycieli, doskonale tłumaczy ideę Epic45. To wizualna, plastyczna muzyka, choć ciągoty ku abstrakcji skutecznie ujarzmiają regularne melodie. Pełna sentymentów, co zresztą często im się wytyka. Panowie konsekwentnie odpierają zarzuty. Jeszcze raz Holton: „Wciąż mieszkamy w tym samym miejscu (jeden pracuje w galerii sztuki, drugi w poradni psychiatrycznej – przyp. red.), wszystko tu przypomina nam o dzieciństwie i muzyce, której wtedy słuchaliśmy. Ona jest w nas, więc jak miałaby nie inspirować tego, co robimy?”. Epic45 fonograficznie zadebiutowali w 1999 roku. Od tamtego czasu parokrotnie zmienił się skład zespołu wspierającego podstawową dwójkę, ewoluowało również brzmienie, ocieplone subtelną elektroniką. Kilka miesięcy temu zespół wydał sześcioutworowy minialbum, „In All the Empty Houses”, płytę – cytujemy materiały prasowe – „duchów przeszłych czasów, zerwanych związków, tego co mogło być i tego, czego nigdy nie było”. Czysta poezja. Którą Epic45 przywiozą do Katowic, Poznania i Warszawy.
dance mat
HIRO przedmioty
You can dance, po prostu tańcz! Czyli mata krzepi. Ta konkretna (ultraprosta w obsłudze, instalujesz grę i podpinasz matę do USB), z grą „Dance Party. Jest imprezka”, wymusi nieestetyczne (wyłączając HIROwego PR-owca, jego wygibasy są bardzo estetyczne) pląsy na najbardziej asportowych jednostkach. O soundtrack zadbało Wielkie Joł, może Tede zatańczy kiedyś z nami. Chociaż po 12 dniach burzliwych dyskusji, z elementami przemocy fizycznej, niejednogłośnie doszliśmy do wniosku, że nazwać te wymachy i podskoki tańcem to spora brawura. Redakcyjna tancerka (dyplomowana!) niby prycha z niesmakiem, ale pochwaliła naczelną za dobrą pracę rąk. Dzień w redakcji HIRO Free obowiązkowo zaczyna się od rozgrzewki z Teduniem. „Tak jest u nas, taki mamy zwyczaj, się przyzwyczaj, gdzie jesteśmy, tam imprezka bycza”. I lubimy się dzielić, zwłaszcza dobrym obyczajem. Wygraj więc własną matę z grą, ufundowaną przez IQ Publishing – więcej na str. 17.
PRO-TEC Kask zimowy
HIRO przedmioty
Za oknem zima, śniegu po pas i mania śnieżnego szaleństwa. I mamy się martwią o porozbijane na zaspach główki. Narty albo snowboard bez ryzyka? Nie znamy regulaminu BHP na pamięć, bo to nuda, ale bez kolorowych kasków nie ruszamy się z domu. W tym firmy Pro-tec jesteśmy ładni, bezpieczni i ogrzani.
08
INFO
I
Jak anioła głos tekst | Michał Karpa
foto | materiaŁy promocyjne
Na indie folkowej scenie nadal tłoczno, tym większe słowa uznania należą się Basi Bulat – 26-letniej Kanadyjce z polskimi korzeniami, która pod skrzydłami uznanej wytwórni Rough Trade wydała właśnie drugą płytę. „Czy ona jest aniołem?” – zapytał ktoś na YouTube, komentując cover „Someday” The Strokes w wykonaniu panny Bulat. Numer odarty z perkusyjnej galopady i prostych gitarowych akordów, zaczarowany akustycznym brzmieniem i rozedrganym głosem, na koncertach rzadko kiedy pozostawia publikę obojętną. Podobnie zresztą jak kompozycja „To nie ptak” duetu Kayah i Bregović (którą Basia wykonuje po polsku), o czym można było przekonać się podczas grudniowych koncertów młodej singer/songwriterki w Krakowie i Warszawie. Klocki tworzące artystyczny biogram Basi układają się podręcznikowo: punkowy zespół założony z bratem, multiinstrumentalne ciągotki (gitara, cytra, banjo, ukulele, saksofon, flet), no a wcześniej oczywiście zaangażowana mama, nauczycielka gry na pianinie, która od najmłodszych lat przelewała na córę miłość do muzyki. „Mama wychowała się w Polsce, gdzie wiele rzeczy było kontrolowanych. Myślę, że właśnie dlatego chciała, byśmy słuchali tego, co nam się podoba. W konkursach radiowych pomagała nam zdobywać bilety na koncerty rockowe, była naprawdę fajną rockandrollową mamuśką”. Skoro mowa o radiu – z domowego odbiornika najczęściej dobiegały piosenki
Beatlesów i Beach Boysów na zmianę z hitami legend wytwórni Motown i Stax. Zresztą miłość do tradycji Południa pozostała Basi do dziś. Kiedy pod koniec zeszłego roku poproszono ją o wytypowanie najważniejszych artystów, których słuchała przez ostatnie 12 miesięcy, bez wahania wskazała cesarza southern soulu Overtona Vertisa Wrighta i Odettę Holmes, nazwaną kiedyś przez Martina Luthera Kinga królową amerykańskiego folku. Choć momentami głos Basi drży jak w niektórych nagraniach Tracy Chapman, na pewno nie brakuje mu charakteru. Popularna amerykańska platforma radiowa NPR w 2008 roku wytypowała młodą artystkę do trójki muzyków, na których trzeba zwrócić szczególną uwagę podczas prestiżowego festiwalu SXSW (obok Justina Vernona a.k.a. Bon Iver!), argumentując, że „Bulat wkroczyła na zatłoczony rynek utalentowanych popowych wokalistek, ale trudno nie zachwycać się jej ożywczym, czarującym debiutem”. Wydany w 2007 roku nakładem Rough Trade album „Oh, My Darling” znalazł się na liście płyt nominowanych do Polaris Music Prize (kanadyjski odpowiednik brytyjskiej Mercury), katapultował Basię z niewielkich klubów na wielotysięczne festiwale i przetarł szlaki w branży... samochodowej, otwierając drogę
do kontraktów reklamowych. Czy druga płyta, „Heart of My Own” – skomponowana podczas ostatniej trasy koncertowej, a zarejestrowana w studio przez Howarda Bilermana (eks Arcade Fire) – odniesie większy sukces? Trudno mieć wątpliwości, skoro nie miała ich idolka samej zainteresowanej. „Spotkałam kiedyś Odettę Holmes. Przekonała mnie, że muszę uwierzyć w swój głos, bo im bardziej będę sobą, tym lepsza będzie moja muzyka”.
Choć Basia wychowała się w Kanadzie, oberwała już za egzotyczne korzenie. Lokalne radio uznało, że takiego nazwiska nie da się wymówić
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Białe kłamstwa tekst | maciek piasecki
foto | materiaŁy promocyjne
Ich występ na Open’erze szczelnie wypełnił festiwalowy namiot, a fanki przyprawił o niekontrolowany atak pisku. Na drugim koncercie ponuraków z White Lies (tym razem w warszawskiej Stodole, 7 lutego) może być podobnie, więc jeśli niemiłe ci tłumy i wysokie dźwięki, to przeczytaj ten wywiad i zastanów się, czy warto. Oj dobra: pewnie, że warto! Pracujecie już nad drugą płytą? Jack Lawrence-Brown (perkusja): Dużo o niej myślimy, ale trasa
zajmuje nam zbyt wiele czasu, żebyśmy mogli zacząć poważną pracę. Charles (Cave, basista – przyp. red.) napisał już dużo tekstów, ale nie chcemy nagrywać płyty na raty. Wejdziemy do studia, spędzimy tam dwa, trzy miesiące i wyjdziemy z gotowym albumem – tak jak zrobiliśmy przy debiucie.
Usłyszymy jakieś premierowe kawałki na waszym najbliższym koncercie w Warszawie?
Jeszcze nie wiemy. Chcemy zacząć grać nowe utwory, zanim ukaże się płyta, ale chyba nie uda się tego zrobić przed wejściem do studia. Planujemy parę występów na letnich festiwalach, tam na pewno zagramy niepublikowane wcześniej numery.
Tym razem możecie poświęcić znacznie więcej czasu na dopieszczanie utworów.
Czujecie presję przed ujawnieniem nowego materiału? Przy całym szumie medialnym towarzyszącym „To Lose My Life” nawet kiepska płyta odniosłaby sukces. Teraz nie będzie tak łatwo.
Kiedy pracowaliśmy nad „To Lose My Life”, terminy bardzo nas ograniczały. Płyta musiała być gotowa konkretnego dnia. Tym razem będziemy mogli trochę poeksperymentować, mamy o wiele więcej swobody. W tym roku nie zagramy już wielu koncertów – skupimy się na tym, żeby druga płyta była naprawdę dobra.
Presja jest bardzo silna. Przede wszystkim osobista. Nam samym, bardziej niż komukolwiek innemu, zależy na przebiciu pierwszego albumu. To sobie musimy udowodnić, że nie wypaliliśmy się po jednej płycie. Na pewno nie chcemy zawieść też naszych fanów. Opinia mediów nie jest dla nas tak istotna.
Czymś nas zaskoczycie?
Płyta będzie fundamentalnie inna. W czasie nagrywania pierwszego albumu nie mieliśmy za sobą zbyt wielu koncertów. Teraz występujemy już od półtora roku. Z każdym koncertem poprawiają się nasze umiejętności muzyczne. To także daje nam więcej swobody.
Kiedy album pojawi się w sklepach?
Mamy nadzieję, że jeszcze w tym roku. Jeśli to się nie uda, wydamy chociaż jakiś singiel, żeby wszyscy mogli się przekonać, czego oczekiwać po płycie. Nie zamierzamy przyspieszać prac nad materiałem kosztem jego jakości.
10
INFO
I
Umilicie nam jakoś czekanie? Niedawno udostępniliście za darmo w internecie niepublikowany na fizycznych nośnikach utwór „Taxidermy”. Myślicie o kolejnym prezencie dla fanów?
To świetny pomysł. Podczas nagrywania płyty chcemy zachować kontakt z publicznością – może przez bloga albo dziennik wideo? A może jakiś nowy cover? Graliście kawałki Kanye Westa, Portishead, Arctic Monkeys – kto następny?
Na koncertach grywamy ostatnio utwór Talking Heads, „Heaven”. Wychodzi całkiem nieźle i sprawia nam sporo frajdy. Miło jest grać utwory, które się kocha i osobiście uważa za bardzo istotne. Może nagramy właśnie ten cover? A jacyś nowi artyści? Jest młody zespół, którego piosenkę chcielibyście zagrać?
Jasne! Wszyscy uwielbiamy zeszłoroczny album Fever Ray. Jesteśmy wielkimi fanami Karin Andersson i The Knife. Chcielibyśmy nagrać któryś z jej utworów. Zrobimy to na pewno, jak tylko znajdziemy trochę czasu. Swój pierwszy koncert w Polsce zagraliście na dużym festiwalu, teraz wystąpicie na klubowej scenie. W której sytuacji czujecie się pewniej?
To zależy. Kiedy szykowaliśmy się do występu na Open’erze, nie mieliśmy pojęcia, czego się spodziewać. Kiedy grasz w klubie, masz świadomość, że publiczność przyszła tam tylko dla ciebie. Na festiwalu jest inaczej. Okazało się, że to był jeden z naszych najlepszych festiwalowych koncertów – wspaniała publiczność, świetna atmosfera na festiwalu. Od występu na Open’erze bardzo chcieliśmy wrócić do Polski, żeby zagrać klubowy koncert. Cieszę się, że się udało!
White Lies, czyli smutek, mrok i oczy w horyzont. Piszcz, mała, piszcz
Spodobało wam się w Polsce? Kiedy pierwszy raz obejrzałem poindustrialny teledysk do „Farewell to the Fairground”, od razu pomyślałem sobie: „O, ci goście powinni nas odwiedzić, znajdą tutaj coś dla siebie”.
Zaskoczę cię, ale tego lata odbyliśmy w Polsce bardzo przyjemną podróż nie po fabrycznych pustkowiach, ale po zielonych wsiach. A ten teledysk, o którym mówisz, kręciliśmy w północnej części Rosji – chociaż tak samo wygląda pewnie wiele innych miejsc na ziemi. Bardzo chcemy zobaczyć Warszawę, bo jeszcze nigdy nie widzieliśmy żadnego polskiego miasta. Poza Open’erem nigdy nie byliśmy w Polsce, to będzie dla nas zupełnie nowe doświadczenie! White Lies – 7.02. Stodoła, Warszawa
kiedy grasz w klubie, masz świadomość, że publiczność przyszła tam tylko dla ciebie. na festiwalu jest inaczej. okazało się, że to był jeden z naszych najlepszych festiwalowych koncertów. od występu na open’erze bardzo chcieliśmy wrócić do polski, żeby zagrać klubowy koncert
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Editors, postrach piratów tekst | Maciek Piasecki
foto | Materiały promocyjne
Jest kilka zespołów, które nadspodziewanie często przyjeżdżają do Polski. IAMX, Placebo, Boney M, a ostatnio Editors koncertują u nas przynajmniej raz w roku. Wszystkie te grupy łączy wspólny mianownik (może poza Boney M) – mrok. Basistę Editorsów, Russela Leetcha, zapytaliśmy, czy ten mrok może być taneczny i dlaczego nie lubią Radiohead. A on nam odpowiedział, że dziwny jest ten (cyfrowy) świat.
Editors dadzą nam od siebie odpocząć, ale tylko chwilę. Zespół już zapowiedział kolejne koncerty w Polsce – przyjadą w kwietniu!
Na waszej ostatniej płycie, „On This Light and On This Evening”, mroczna i ponura atmosfera ustępuje miejsca tanecznej elektronice.
Nowy album wciąż chyba spotyka się z określeniem „mroczny”, więc tak wiele się nie zmieniło. Dla niektórych stacji radiowych jest nawet zbyt „mroczny”. Z każdą płytą wasze brzmienie przechodziło ewolucję – od surowego gitarowego grania, przez nastrojowe partie klawiszowe, do syntetycznych bitów. Jak sobie z tym radzicie na koncertach?
Ale może znaczy to tylko, że płyta CD jest przestarzała i przyszłość należy do takich stron, jak Deezer czy Spotify (które pozwalają słuchać muzyki za darmo w zamian za oglądanie reklam – przyp. red.)?
Już teraz możesz wejść do sklepu internetowego, kupić album z okładką i książeczką, jakość też nie musi być do niczego. Legalnie. Ale ludzie, którzy chcą muzyki za darmo, często narzekają na artystów. Pytają, czemu bronią swojej sprawy, czemu nie oddadzą płyty za darmo. A czemu oni nie chcą uszanować pracy muzyków?
Nie przerabiamy starych utworów, żeby pasowały do nowego stylu. Lepiej usłyszeć dawne utwory takimi, jakie miały być od początku.
Jednak ludzie przyzwyczajają się do otrzymywania rzeczy za darmo. Darmowe gazety, darmowe rozmowy przez komórkę, darmowe laptopy w zestawie z przenośnym internetem.
Skrytykowaliście ostatnio Radiohead za sposób wydania „In Rainbows” (za płytę w formacie mp3 można było zapłacić dowolną ilość pieniędzy albo nawet legalnie ściągnąć ją za darmo – przyp. red.). Zespół zrobił to z własnej woli, fani byli zadowoleni. W czym problem?
Ale w jakiś sposób za to wszystko płacą. Nie jestem pewien, jak zostanie rozwiązana kwestia tantiemów. Czy radiostacje wciąż będą chciały płacić zespołom za emisję, kiedy YouTube ani MySpace nie płacą ani grosza.
Tylko zespoły z taką pozycją jak Radiohead mogą sobie pozwolić na podobny krok. Zwróciliśmy uwagę na fakt, że czasem wytwórnia płytowa jest potrzebna artystom, żeby mogli się wybić. Ale przecież wiele młodych zespołów udostępnia swoje nagrania za darmo właśnie po to, żeby się promować!
My nie moglibyśmy sobie na to pozwolić. Wydajemy mnóstwo pieniędzy na nagranie albumu – dobrego producenta, dobre studio. Niska jakość obniża rangę albumu – już nie jest tak ekscytujący, tak osobisty, nie szanujesz go tak bardzo. Sondaże pokazują, że grupa ludzi, która ściąga piosenki za darmo – legalnie i nielegalnie – to ta sama grupa, która wydaje najwięcej pieniędzy na muzykę. To oni kupują płyty, koszulki, bilety na koncerty.
Spójrzmy na to, co się dzieje w Wielkiej Brytanii. Na tamtejszym rynku udało nam się sprzedać pół miliona egzemplarzy pierwszej płyty i 300 tysięcy drugiej. Trzecią płytę kupiło już tylko 100 tysięcy osób. Wszyscy ściągają.
To dobrze, że wytwórnie płytowe usuwają teledyski z YouTube?
Nie! To pokazuje tylko, jak powolne są działania wytwórni. Temat ściągania płyt z internetu pojawił się dziesięć lat temu. Wytwórnie zignorowały problem, bo to było apogeum sprzedaży płyt. I wiele wytwórni upadło z tego powodu. Czy będziemy musieli dawać sobie radę dzięki pieniądzom z koncertów? Wierzysz w świat, w którym zespoły utrzymują się z koncertów i sprzedaży gadżetów, a muzyka jest za darmo?
Małe zespoły mogą się utrzymać w ten sposób, tak stają się dużymi zespołami. My też osiągnęliśmy wiele, ale bardzo pomogła nam nasza wytwórnia, która dba o obecność kawałków Editors w radiu. Dbają o to, żeby ich inwestycja się zwróciła. Ciekawe, że dziś zespoły muszą podpisywać umowy „360” – to znaczy, że wytwórnia dostaje jakiś procent od pieniędzy zarobionych przez zespół niezależnie od ich źródła – czy będą to sprzedane płyty, tantiemy czy kompozycje. Żyjemy w dziwnych, cyfrowych czasach.
12
INFO
I
Project Natal tekst | Tomek Cegielski
foto | materiaŁy promocyjne
Project Natal graczy z kanap
ściągnie
Gdy kończył się rok 2005 i na rynek wchodziła nowa generacja konsol, nikt nie przypuszczał, że dwie najsilniejsze firmy w branży – Sony i Microsoft – zostaną wyprzedzone przez Nintendo i jego Wii. Pomysł podniesienia gracza z kanapy i zmuszenia go do ruchu trafił w dziesiątkę. kwestią czasu było, kiedy konkurencja podchwyci patent. Na targach E3 w 2009 roku Microsoft ogłosił, iż od kilku lat trwają prace nad nowym projektem Natal dla Xboxa 360. Projektem, który zrewolucjonizuje świat gier. Project Natal to połączenie kamery, sonaru i mikrofonu. Zadaniem tego urządzenia jest rejestracja naszych ruchów, rozpoznawanie ich i wykorzystywanie podczas gry. Na pierwszy rzut oka sprzęt może przypominać EyeToya wyprodukowanego przez Sony. Główną różnicą jest jednak to, że urządzenia rejestrujące w Project Natal są znacznie bardziej zaawansowane technicznie i nie ograniczają się do samej kamerki. Natal został wyposażony w możliwość rozpoznawania dźwięku i obrazu w bardzo szerokim zakresie. Sprzęt potrafi zeskanować nasze ciało, twarz, pomieszczenie, w którym się znajdujemy i rozpoznać czy w danej chwili gramy my czy nasze rodzeństwo, czy założyliśmy dziś czerwoną czy niebieską koszulkę. Za jego pomocą możemy zrobić zdjęcie jakiegoś przedmiotu i przenieść go do gry. Podobnie z dźwiękiem. Urządzenie odróżnia nasz głos od głosów innych użytkowników konsoli. Co więcej jest zdolne wyodrębnić go, jeżeli jesteśmy w hałaśliwym pomieszczeniu. Największą rewolucję stanowi jednak system pozwalający bardzo precyzyjnie rejestrować nasze ruchy. Natal rozpoznaje aż 31 różnych części ciała i oblicza ich zachowanie 30 razy na sekundę. Innymi słowy, po raz pierwszy w historii gier przenosimy się z naszego pokoju do świata gry, całym sobą, bez żadnych większych ograniczeń technicznych. By dać komuś po pysku trzeba wykonać zamach ręką, by kopnąć piłkę trzeba machnąć nogą. Jeżeli gramy w wirtualnego golfa, możemy użyć do tego własnego kija golfowego. Gdy chodzimy po pokoju, postać na ekranie wodzi za nami wzrokiem. Tak zaawansowany technicznie sprzęt daje ogromne możliwości przyszłym twórcom gier. Trudno sobie w tej chwili wyobrazić, jak duży potencjał drzemie w tym urządzeniu – jest to ograniczone jedynie wyobraźnią twórców. Mimo to na razie mamy niewiele informacji na temat pozycji, które w przyszłości zostaną wydane na Natalu, wszystko trzymane jest w tajemnicy. Do tej
pory zaprezentowano prostą grę polegającą na odbijaniu piłek, program do malowania za pomocą ciała oraz fragment gry przygotowywanej przez znanego w tym światku Petera Monyleuxa. Lista wydawców deklarujących tworzenie gier na ten system jest jednak bardzo długa i zawiera prawie wszystkie najistotniejsze firmy w branży. Oglądając filmiki promocyjne, z pewnością można odnieść wrażanie, iż Natal jest ukłonem Microsoftu w stronę casual gamingu, czyli gier, przy których może bawić się cała rodzina. Taki stan rzeczy może nie spodobać się grupie dotychczasowych fanów Xboxa 360, którą stanowili raczej gracze wyjadacze. Niemniej chyba trudno będzie znaleźć osobę, która nie będzie chciała dokupić Natala do swojej konsoli. W tej chwili nie wiadomo, ile sprzęt będzie kosztował. Pewne jednak jest, że nie będzie stanowił nowej konsoli, a jedynie dodatek do Xboxa 360 i będzie kompatybilny z każdą jego wersją. Microsoft zapowiada premierę urządzenia na święta tego roku, pozostawiając bardzo wiele niewiadomych. Dotychczasowe informacje, jakie udało się zgromadzić, bazują na kilku filmikach wypuszczonych przez Microsoft oraz na konferencji prasowej z targów E3 z 2009 roku. Na pewno wiele dowiemy się na kolejnych E3, które odbędą się w dniach 15–17 czerwca. W odpowiedzi na szum, jaki wywołał Microsoft, Sony już zapowiedziało konkurencyjny kontroler, nazywany przez media różdżką, który bardzo przypomina kontroler do Wii. Nintendo na razie milczy, a my czekamy. Jedno jest pewne, na rynku gier szykuje się prawdziwa wojna na kontrolery ruchowe, którą Natal ma ogromną szansę wygrać.
Chcemy połączyć nasz świat ze światem gier. Wierzę, że tym połączeniem jest właśnie Project Natal – Peter Monyleux
13
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Bez nerwów tekst | Angelika Kucińska
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
być konsekwentny, nie chciałem, żeby słowa jednej piosenki logicznie przechodziły w słowa kolejnej. Te utwory są pojedyncze, zawieszone.
Tindersticks nie dadzą się tak łatwo zepchnąć ze szczytu. Zażegnali kryzys. Na dobre
To co powiesz, jak cię zapytają, o czym jest ta płyta? Nigdy nie umiałem odpowiadać na to pytanie, nawet kiedy płyta była o czymś konkretnym. Robienie muzyki nie polega na podsuwaniu odpowiedzi, jest w tym jakaś tajemnica. Przyjdź i znajdź mnie. I sam wymyśl, o co mi chodzi. Wygrzebujesz coś z głowy, nie musisz tego rozumieć, nie jesteś w stanie tego kontrolować. Ten tragizm tytułu nowej płyty też przyszedł niekontrolowany? Jak to tragizm? To pozytywny tytuł!
Spokój i harmonia w obozie Tindersticks. Pewni swego i przyszłości porywają się na szczyty nową płytą. O „Falling Down a Mountain” opowiada lider zespołu, Stuart A. Staples. Tym razem nagrywało się lepiej? Zdecydowanie. „The Hungry Saw” (poprzedni album Tindersticks – przyp. red.) to płyta, którą przerwaliśmy pięcioletnie milczenie. Przez pięć lat nie pisaliśmy piosenek, nie wchodziliśmy do studia… Wtedy było ważne odnalezienie się w takiej niepewnej, stresującej sytuacji. Przy „Falling Down a Mountain” stresu już nie było. Chcieliśmy tą płytą przełamać gatunkowe ograniczenia, swobodnie pójść w jakimś nieustalonym kierunku. I poszliście w paru różnych. Taki był pomysł, żeby każda piosenka miała inny klimat i niosła inną historię. To nie miał być koncept album ani płyta spójna gatunkowo. Potraktowaliśmy „Falling Down a Mountain” po prostu jako kompilację piosenek. Jakbyśmy nie pisali ich z myślą o jednej płycie. Ale też bez przesady, można was rozpoznać. Można. Spaja te piosenki to, że wszystkie powstały w niewielkich odstępach czasu. Ale pisząc teksty, nie chciałem ich lepić w jedną opowieść. Nie chciałem
W dół z wysoka to tak pozytywnie? Bo ta tytułowa góra to twoje ego. No to taki upadek boli dwa razy mocniej. Tylko spadającego! Jakieś równie przewrotne refleksje na prawie 20. urodziny zespołu? Staram się nie zaprzątać sobie głowy upływającym czasem. Zresztą mi to tak szybko zleciało… Może za 20 kolejnych lat będę miał więcej do powiedzenia. Czyli wierzysz w przyszłość Tindersticks? Pięć lat temu nie mogliśmy być pewni, że zespół w ogóle istnieje. Wierzę w przyszłość tak, jak pięć lat temu nie wierzyłem, że to koniec. Po prostu czekaliśmy na coś, nie wiem, na co, jakiś przełom. Coś się musiało wydarzyć, żebyśmy napisali nowe piosenki. Baliśmy się rutyny, chcieliśmy nowej perspektywy. Bardzo, bardzo chcieliśmy chcieć ze sobą grać. I chcieliśmy, żeby inni ludzie też chcieli, żebyśmy my chcieli. Fani czekali. Nie byliśmy tego pewni. Nagraliśmy „The Hungry Saw”, a udało się zabukować jedynie sześć koncertów. Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Przerażało nas to. Teraz chyba już nie ma czego się bać? Teraz też nie wiemy, co przyniesie jutro. Ale jesteśmy silni, głodni przygody. To bardzo ekscytujący czas!
DISCO DANCE REVOLUTION Sojusz klasyki i nowości w imię tanecznej rewolucji? Cykl imprez Disco Dance Revolution wreszcie zawitał do warszawskich klubów. HIRO Free zaprasza. Za przewrotnie przywołującycm niedobre polityczne skojarzenia skrótem DDR kryje się taneczne szaleństwo wywoływane od paru lat w różnych klubach Polski przez dwóch osobników. Methadone to Kamil Łazikowski, autor remiksów i muzyki filmowej, producent i klawiszowiec formacji Cool Kids Of Death. Jest odpowiedzialny za nowoczesne elektroniczne brzmienie swojego zespołu oraz za najnowszą
elektronikę na imprezach DDR. Nebaz jest przede wszystkim didżejem mającym na koncie kilkaset imprez. Jego preferencje muzyczne to disco i elektronika z lat 80, i początku lat 90. Połączenie fascynacji muzycznych obu panów sprawia, że imprezy DDR należą do tych, na których nie da się nie tańczyć. Doświadczenie radiowe (audycja „Sonda” w łódzkiej rozgłośni radiowej) oraz didżejskie ekipy DDR wymusza najlepszą selekcję muzyczną. Sprawdzajcie w Hydrozagadce! (mat. promo.)
Disco Dance Revolution 5.02. Hydrozagadka, Warszawa
14
INFO
I
Ze stadionów na ulice miast czyli historia bluzy N98
tekst | materiaŁy promocyjne
foto | materiaŁy promocyjne
HIRO PROMUJE
Od samego początku wartością w kolekcji Nike Sportswear jest ewolucja — opracowywanie produktów ikon przy użyciu innowacyjnych materiałów i wytyczających trendy wzorów. Nike Sportswear przesuwa niewidzialną granicę pomiędzy uprawianiem sportu i codziennym życiem. Richard Clarke, global creative director Nike Sportswear, uważa, że to zacieranie granic jest logicznym etapem rozwoju u dbających o styl zawodników, którzy nie widzą powodu, by rezygnować z osobistej ekspresji podczas uprawiania sportu. Wskazuje on jednak, że nieustanna koncentracja firmy Nike na wynikach i innowacyjności odgrywa kluczową rolę w tworzeniu nowych środków wyrażania stylu. „Gdybyśmy w Nike nie koncentrowali się na innowacyjności od samego początku istnienia firmy — i nie robili tego dotychczas — nie bylibyśmy w stanie rozwijać oferty stylu”. Ucieleśnieniem takiej idei jest nowa kolekcja Nike Sportswear na wiosnę 2010. Jej główną bohaterką jest bluza N98 Track Jacket. Bluza N98 to efekt inspiracji meczem, który poruszył świat. Nazwa ta jest skrótem od „National 1998” (reprezentacja
narodowa 1998), w hołdzie dla brazylijskiej drużyny z 1998 roku. Wzór bluzy N98 oparto na debiutanckim stroju firmy Nike dla drużyny brazylijskiej, a status prawdziwej ikony sportowego stylu zawdzięcza między innymi tradycji klasycznej bluzy lekkoatletycznej z suwakiem z przodu. Na wiosnę zespół Nike Sportswear przygotował nowy model N98 jako sztandarowy produkt, integrując go z całą linią. Tak powstała między innymi wersja premium z tkaniną Gore Windstopper, wycinanymi laserowo i spajanymi suwakami RiRi oraz odblaskową warstwą w czarnej lamówce. Ze względu na swoje pochodzenie i styl, bluza N98 będzie nierozerwalnie związana z Mistrzostwami Świata w 2010 roku. Dlatego szykując się do piłkarskich emocji, poszukaj jej w najlepszych sklepach Nike już z początkiem wiosny.
Fason: elastyczna i łatwa w noszeniu. Wykonana z podwójnie dzianej tkaniny, z gładkimi ściągaczami i dopasowanymi ramionami. Szczegóły: kołnierz i mankiety z gładkimi ściągaczami, spajane szwy i podwójnie zgrzewane kieszenie z suwakami. Wykończenie: wygodna bez wysiłku, wewnętrzne szwy i kieszenie wykończone równie starannie jak na zewnątrz. Pas na rękawie: styl N98 noszonej od ponad 10 lat przez najlepszych sportowców trafił z podium na ulice. Kunszt: przywiązanie do jakości wykonania — od materiałów po konstrukcję — to pasja Nike. Na każdym etapie nie szczędzono sił, by powstał produkt doskonały. www.nikesportswear.com
15
INFO
I
Zgarnij 100000 złotych z Hiro Free
i SamsungGame.pl! Windows®. Życie bez ograniczeń. Samsung zaleca system Windows 7. O co chodzi? Z okazji premiery netbooka N210, Samsung zostawia po 10000 zł w sześciu anonimowych pomieszczeniach! W każdym z nich stoi kamera internetowa, która na żywo pokazuje transmisję z pokoju. Wygrywa pierwsza osoba, która odgadnie adres lokalu. Proste? Tylko pozornie!
Jak wygrać? Aby zdobyć jedną z głównych nagród, należy na stronie www.SamsungGame.pl podać nazwę ulicy, nr budynku oraz nr lokalu, z którego nadawana jest transmisja. Potrzebne jest też specjalne hasło. Po rejestracji na stronie www. SamsungGame.pl, uczestnicy mogą korzystać z rozbudowanego systemu wskazówek i podpowiedzi. Niektóre z nich zaprowadzą do celu, inne zawiodą w ślepą uliczkę. Część wskazówek umieścimy na naszej stronie www.hiro.pl! Kto wykaże się największym sprytem, ten zdobędzie nagrodę!
Co jest do wygrania? Oprócz 6 nagród głównych po 10000 zł, na zgarnięcie czeka 12 netbooków Samsung N210 oraz 18 telefonów Samsung Corby. Łączna wartość nagród to ok. 100000 złotych!
Hiro chce wygrywać, a ty? Wskazówek szukajcie na www.SamsungGame.pl i www.hiro.pl!
Kto może wziąć udział w konkursie? Każdy, kto zarejestruje się na stronie www.SamsungGame.pl! Nie chodzi jednak o to aby uczestnik pojawił się pod podanym adresem, lecz o to żeby za pośrednictwem strony internetowej wprowadził poprawne dane. Wystarczy właściwy adres i hasło! No, i oczywiście spryt oraz wytrwałość!
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
Yes Meni
KONKURSY
naprawiają
świat 2
10
płyty DVD z filmem „Yes Meni naprawiają świat” w zestawie z unikalnym wydaniem „New York Timesa” zredagowanym przez Yes Menów (wyłącznie dobre wiadomości!), ufundowane przez Against Gravity – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
płyt Noviki pt. „Lovefinder” ufundowanych przez Kayax – SMS o treści: HIRO.7.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
5
1
elektronicznych mat do tańczenia wraz z grą „Dance Party. Jest Imprezka” ufundowanych przez IQ Publishing – SMS o treści: HIRO.6.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
egzemplarzy komiksu „Osiedle Swoboda” (zebrane, na żywo i w kolorze) ufundowanych przez wydawnictwo Kultura Gniewu – SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
kolację w Molali. Molala to nowe miejsce na mapie Warszawy. Eklektyczne połączenie przytulności i oryginalności z doskonałą kuchnią, sprawi, że zechcecie tu wracać. A już teraz możecie wygrać kolację o wartości 200 PLN – SMS o treści: HIRO.9.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt Little Dragon pt. „Machine Dreams” ufundowanych przez Isound Labels – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
5
płyt Ścianki pt. „Statek Kosmiczny” (reedycja albumu z 1998 r.) ufundowanych przez wytwórnię My Shit In Your Coffee – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Jak wygrywać?
10
płyt Charlotte Gainsbourg pt. „IRM” ufundowanych przez Warner Music Poland – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt Michała „Foxa” Króla pt. „Fox Box” (gościnnie m.in. Bunio, Novika) ufundowanych przez Kayax – SMS o treści: HIRO.8.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Żeby wygrać wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 2 lutego od godziny 10:00 do 28 lutego do godziny 23:00. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Wygrywają co 30-te SMS-y nadesłane na dany kod do momentu wyczerpania puli nagród. Nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, o wygranej poinformujemy SMS-owo. Przykład SMS-a: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
18
megahiro
NAPRAWDĘ JAKA
JESTEŚ
MEGAHIRO
tekst | Angelika Kucińska i Anna Serdiukow
foto | materiały promocyjne
Znakomicie urodzona, dystyngowana i blada. Skrajnie stylowa, bo stylowo skrajna. Czasem elegancko śpiewa, czasem nieelegancko kastruje. Nie wykręca się od ekskluzywnych genów, wie, ile im zawdzięcza. No właśnie – ile? Tylko wiele czy aż wszystko? Charlotte Gainsbourg – wielka sztuka czy ładnie ubrana ściema? będzie chirurgicznie.
Bo po pierwsze – operacja mózgu. Traumatyczne doświadczenia i męka bezczynności w trakcie koniecznej, rocznej rekonwalescencji to przyczyna (bo głupio powiedzieć: „inspiracja”, choć samą zainteresowaną ewidentnie do takiej retoryki ciągnie). „IRM” – to skutek. Trzecia w ogóle i druga dorosła płyta Charlotte Gainsbourg. Enigmatyczny tytuł to skrót od francuskiej nazwy specjalistycznego badania – rezonansu magnetycznego mózgu – któremu Charlotte była wielokrotnie poddawana po feralnym wypadku na nartach wodnych. „Pamiętam, że leżałam w tym czymś i myślałam o piosence. Dźwięk wydawany przez urządzenie był irytujący, ale rytmicznie też interesujący. Chciałam zrobić z tego piosenkę. Beck (prestiżowy producent albumu – przyp. red.) uznał to za dobry pomysł. Po wypadku spędziłam rok, nie pracując, i to było piekielnie trudne. Poświęciłam wiele czasu, by poczuć się lepiej. I to było traumatyczne”. Paradoks? Tak, jak sama Gainsbourg. Wydane właśnie „IRM” nie jest płytą nachalnie konfesyjną. Powściągliwa, skromna, niemal zachowawcza – jak Charlotte. Pozornie, bo przede wszystkim przecież diabelnie hipnotyczna. Muzyka tła? Być może. Ale miej odwagę zignorować takie tło! Nie wypada, a przykład idzie z góry. Choć bywa, że programowo speszona Gainsbourg śpiewa zza zasłony (autentyczny przypadek, ona się wstydzi) i sama nie komponuje, pracować chcą z nią najlepsi. „IRM” nagrywała z Beckiem, regularnie kursując pomiędzy Paryżem a Los Angeles, gdzie mieści się jego studio. „Ważne było to, że Beck nie zrobił wszystkiego sam i nie postawił mnie przed gotowymi piosenkami. Chciałam współudziału. Zazwyczaj więc puszczał mi pojedyncze bity i obserwował. Kiedy zauważył, że któryś szczególnie mi się podoba, na jego bazie budował resztę. Jest coś spontanicznego w muzyce, udzielają ci się nastroje, które towarzyszyły jej powstawaniu. IRM to płyta wielu emocji, bo przez te półtora roku nagrań towarzyszyły mi różne stany. Słyszę to. Zresztą Beck na samym początku zapytał mnie, jak chcę, żeby ten album brzmiał. Nie miałam pojęcia. Nie chciałam mieć, nie chciałam być precyzyjna”. Klasa matki, szaleństwo ojca. Czyli naprawdę jaka jest, nie wie nikt.
ważne było to, że beck nie zrobił wszystkiego sam i nie postawił mnie przed gotowymi piosenkami. chciałam współudziału. zazwyczaj więc puszczał mi pojedyncze bity i obserwował. kiedy zauważył, że któryś szczególnie mi się podoba, na jego bazie budował resztę
Buc, pijak, playboy. Bohater narodowy. To tatuś. Rozmemłany tupeciarz, który uroczo zbeszcześcił Whitney Houston w publicznej telewizji (przeszperajcie archiwum YouTube). I jego księżniczka. Nieletnia, niewinna, nielegalna. Nagrali duet, „Lemon Incest”, kiedy Charlotte miała zaledwie 12 lat, prowokując jeden z największych skandali w historii francuskiej piosenki. Gainsbourg jeszcze długo musiał dementować oskarżenia o pedofilię, których przysporzył mu sugestywny tekst o fizycznej fascynacji dziecka i dorosłego. I jej nieprzyzwoite szorty w teledysku. Dyskusyjny singiel zachęcił sprytnego tatusia do kolejnego ciosu – wyprodukował pierwszą płytę Charlotte, „Charlotte Forever”. Może dlatego z samodzielnym debiutem czekała do 35. urodzin – gdy będzie choć odrobinę wolna od brzemienia ojca. A może jednak nie? „Porównuję się do niego, wciąż. Muszę. Nie ma ucieczki”. Nie tylko ona. Recenzje „5:55” grzmiały porównaniami do genialnej muzyki Gainsbourge’a. Zaakceptowała to z tradycyjnie kamienną miną. Ale przy okazji tamtej płyty uderzyło jeszcze coś. Muzycznie Charlotte Gainsbourg jest niedopuszczalnie wręcz niesamodzielna. Dziś Beck, wtedy muzycy francuskiego duetu Air, Jarvis Cocker i Neil Hannon, lider The Divine
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Dziewczyna orkiestra? Nie gra na niczym, to chociaż posiedzi
chciałam zrobić wszystkim na złość. całe dzieciństwo spędziłam na planie z matką. ona pracowała, ja starałam się siedzieć cichutko. gdy pozowała do różnych sesji nago – udawałam, że mnie nie ma. chłonęłam atmosferę, byłam niewidzialna. gdy nagle wyjechałam na plan – stałam się najważniejsza. ale przede wszystkim – wolna
Comedy. Też piętno ojca? Ilu płyt by nie nagrała, nie wyzwoli się. I ilu ról by nie zagrała? To już trochę inna historia. Charlotte miała 13 lat, gdy zadebiutowała w kinie. W 1984 roku zagrała w filmie „Słowa i muzyka” obok Catherine Deneuve i Christophera Lamberta. „Chciałam zrobić wszystkim na złość. Całe swoje dzieciństwo spędziłam na planie z matką. Ona pracowała, ja starałam się siedzieć cichutko. Gdy pozowała do różnych sesji nago – udawałam, że mnie nie ma. Obserwowałam, chłonęłam atmosferę, byłam niewidzialna. Gdy nagle wyjechałam na plan – stałam się najważniejsza. Ale przede wszystkim wolna. Mogłam robić, co chcę, chodzić spać, kiedy chcę, być, kim chcę. Wreszcie stanowiłam sama o sobie”.
Okazało się, że ma talent. Jej obecność przed kamerą niosła ze sobą prawdę, rzadko spotykaną u tak młodych osób. Miała świadomość swojej siły, wiedziała, że implikuje szereg emocji. Zawsze tych skrajnych. Pożądanie, fascynację, ból – wszystko autentyczne. Była okrutnie młoda, odczuwalnie. „Źrebaczek…” – pisał wówczas jeden z francuskich magazynów. Chwalono ją za surowe, płochliwe piękno – to po matce miała odziedziczyć te cechy. Ojciec zaopatrzył ją w nonszalancję, poczucie wyższości. Charlotte wiedziała, że nie ma klasycznej urody, nie jest łatwa w odbiorze, jest inna – zrobiła z tego atut. Gdy w 1986 roku nagrała pierwszą płytę, nie było jeszcze jasne, czy zostanie aktorką czy piosenkarką. Kiedy dwa lata później wystąpiła u legendy Nowej Fali Agnes Vardy w „Kung-fu Master”, wydawało się to przesądzone. Ale na pytanie dziennikarza: „Kim chce zostać?”, 17-letnia wówczas dziewczyna odpowiedziała: „Córeczką tatusia”. Na zawsze. Świat dostrzegł w tym niezdrową perwersję, w najlepszym razie – zblazowaną nastolatkę, skrzywione przez blichtr show-biznesu dziecko słynnej, skandalizującej pary. Spisano ją na straty, talent odziedziczony po przodkach nie gwarantuje sukcesu, bezczelne teksty to za mało, by zaistnieć. Charlotte zagryzła wargi i grała dalej. To nic, że w mało znaczących francuskich produkcjach. Nadal fascynowała, wzbudzała zainteresowanie, ale te uczucia graniczyły już ze strachem, niezdrowym, chorym strachem. Harda, niezależna, ambitna. I sama przestraszona. Ponoć żyła na granicy. A rock and roll to nie przelewki. Choć w 1985 roku dostaje Cezara dla najbardziej obiecującej młodej aktorki za rolę w filmie „Złośnica”, środowisko przygląda jej się z rezerwą. Bardziej nawet niż czeka – liczy na to, że pójdzie w ślady ojca, roztrwoni swój talent, przebawi, przehula, prześpi. Ale w jej wypadku życie i scena zawsze stanowiły komplementarne połówki. Gdy grała zachowawczo, bezpiecznie – niebezpiecznie żyła. Gdy zaczęła bezpiecznie żyć – zawodowo postawiła wszystko na jedną kartę, zaczęła przyjmować bardziej odważne role w ambitnych, artystycznych, nierzadko kontrowersyjnych projektach. Oczywiście nim przeszła tę metamorfozę, musiały się zdarzyć dwie rzeczy. W 1988 roku dostaje kolejną nominację do Cezara, ale już wie, że to nic nie znaczy. Że to nagroda pocieszenia, poklepanie po ramieniu
20
megahiro
francuskiego establishmentu. A ona nie może być bardzo dobra, musi być najlepsza. W 1992 roku poznaje swojego przyszłego męża, Yvana Attala, na planie francuskiego filmu „Amoureuse”. Lecz by dostrzec w tym szansę dla siebie, musi pozwolić odejść dzieciństwu. Musi przestać być córką. Pardon, córeczką tatusia. Serge Gainsbourg umiera w marcu 1991 roku – świat nie staje w miejscu… Charlotte kończy z życiem w cieniu ojca. Przestaje na siłę udowadniać, że jest coś warta, że coś potrafi. Wybiera spokojne, mieszczańskie życie u boku Yvana. Zaczyna ryzykować, ale już tylko przed kamerą. I wygrywa. Zawodowo rozkwita. Aktorski fenomen Charlotte Gainsbourg polega na tym, że może zagrać w przeciętnym filmie i stworzyć nieprzeciętną rolę. Tak było w „Jane Eyre” Franca Zeffirelliego, w „Annie Oz” Erica Rochanta. W 2000 roku dostała kolejnego Cezara za drugoplanową rolę w „Gwiazdkowym deserze”. Wzięła udział w serialu telewizyjnym na podstawie wielkiej francuskiej klasyki, czyli „Nędzników” Victora Hugo. Uspokoiła się, wychowywała dzieci, robiła mężowi obiady. I czekała. Na odpowied-
byłam przerażona, gdy lars zaproponował mi udział w swoim filmie. marzyłam o pracy z nim, ale nie wiedziałam, czy będę w stanie się obnażyć. zamiast dyskusji o tym, co powinnam zrobić, a czego nie, lars rozebrał się do naga. im dłużej o tym myślałam, tym większą miałam świadomość, że ten człowiek mnie nie skrzywdzi. być może jest skandalistą, jest nieobliczalny, ale nie jest wyrachowany
nią rolę, właściwą historię, odważnego reżysera, który zatrudni europejską aktorkę ze śmiesznym akcentem, wystającymi łopatkami i nogami jak patyki. W 2003 roku gra u Guillermo Arriagi w nominowanych do dwóch Oscarów „21 gramach”, w 2007 roku pojawia się w „I’m Not There” – filmowej iluminacji inspirowanej życiem i twórczością Boba Dylana. W 2009 roku dostaje Złotą Palmę w Cannes za rolę w filmie Larsa von Triera, „Antychryst”. Na festiwalu zmęczona, zawstydzona szumem, jaki towarzyszy filmowi, ale twarda, odpierająca ataki, nieprzejednana. Przekonana do artystycznej wizji duńskiego reżysera. Von Trier obrażony przyjęciem „Antychrysta” ucieka z Cannes – Charlotte zostaje do końca. Przyjmuje każde zaproszenie na wywiad, otwarcie rozmawia o swojej pełnej poświęcenia roli. „Byłam nieco przerażona, gdy Lars zaproponował mi udział w swoim filmie. Marzyłam o pracy z nim, ale nie
Nową płytę Charlotte Gainsbourg nagrała z Beckiem, ale takim prawdziwym
21
megahiro
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Bałagan w instrumentach, ale pokerowa twarz
wiedziałam, czy będę w stanie tak się obnażyć. Zamiast dyskusji o tym, co powinnam zrobić, a czego nie, Lars rozebrał się do naga i powiedział: Zaufaj mi. To śmieszne oczywiście, w pierwszym momencie zaczęłam się śmiać. Ale im dłużej o tym myślałam, tym miałam większą świadomość, że ten człowiek mnie nie skrzywdzi. Zawsze, jeśli tylko mnie poprosi, wezmę udział w każdym jego następnym projekcie. Być może jest skandalistą, jest nieobliczalny, ale nie jest wyrachowany. To artysta, który jest szczery wobec swoich aktorów i wobec swojej widowni”. Takie podejście wyróżnia aktorkę nie tylko spośród grona francuskich gwiazd. Branie odpowiedzialności za swoje czyny, swoje role, swoje pasje. Jej każdy gest coś znaczy, nie ma tu przypadkowości. Wszystko jedno, czy gra w naiwnej francuskiej komedyjce „Układ idealny” czy przeintelektualizowanym dramacie Patrice’a Chereau „Persecution” (chłodno przyjętym w zeszłym roku w Wenecji) – potrafi nadać swojej bohaterce psychologiczną głębię, prawdę, wynikającą nie ze scenariusza, ale
z próby obrony każdej postawy życiowej. Świadoma swojego magnetyzmu, dojrzalsza o własne doświadczenia, próbuje coś powiedzieć nie tylko o otaczającym ją świecie, ale i o kondycji współczesnej kobiety. Gdy w Cannes mówiło się, że dostała Złotą Plamę, bo pozwoliła Larsowi von Trierowi wyciąć sobie łechtaczkę, powiedziała: „Gdy pierwszy raz zobaczyłam w całości zmontowany film, poczułam się niepewnie. Wobec dziennikarzy, wobec Larsa. Ale to był moment. Jestem przekonana, że ci najbardziej oburzeni podnosili głos, bo odnaleźli cząstkę prawdy o sobie. Przerażającej, dojmującej prawdy. Ja już wiem, na co mnie stać. Czuję się oczyszczona”. Gdy skandynawscy dziennikarze komentowali jej wystąpienie na francuskim festiwalu, jeden z nich powiedział: „Być może Charlotte nie ma łechtaczki. Ma za to największe jaja…”. Nieco dosadne stwierdzenie, ale istotnie Gainsbourg to nieprawdopodobna siła. Zbudowana z niejednoznaczności, a przy tym z precyzji. Kontrasty, konsekwencja, świadomość. Kobieta dziecko. Jedna z nielicznych, które potrafią być delikatne, a przy tym perwersyjne. Piękna i brzydka jednocześnie. Skromna i wyuzdana, pewna siebie, a nieśmiała. Tylko ona potrafi patrzeć na wszystkich z wyższością, choć przed chwilą została poniżona. Filigranowa postać – kalejdoskop znaczeń. Co ciekawe, aktorka rzadko kiedy podnosi głos – mówi prawie szeptem, zarówno w filmach, jak i w życiu. I w piosenkach też. Tak jakby chciała podzielić się z nami ważnym sekretem. Jakim? Nawet na to nie liczcie. Graj i wygraj nową płytę Charlotte Gainsbourg – str. 17
22
megahiro
Paluszki wyszły
23
megahiro
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
SUROWE PIĘKNO tekst |anna serdiukow
foto |adam pańczuk
„Karczeby” to fotograficzny projekt pokazujący wieś Podlasia. Autor zdjęć, Adam Pańczuk, został wyróżniony w 2009 roku przez prestiżową agencję Magnum. Wystawa jego prac jest pokazywana od 28 stycznia w warszawskiej Yours Gallery. Odchodzący świat surowej poezji. Zobaczcie koniecznie. Skąd pomysł na cykl zdjęć „Karczeby”? Od pięciu lat robiłem zdjęcia wsi. Przez ten czas projekt ewoluował. W pewnym momencie zobaczyłem coś, co wykraczało poza to, co mogłem pokazać w zwykły reporterski sposób. Zacząłem portretować ludzi, którzy pracują na roli. Od pokoleń uprawiają tę ziemię. Mając już kilka zrobionych zdjęć, poszedłem do człowieka, który jest reżyserem wiejskiego teatru. Pokazałem mu swoje prace i powiedziałem, że brakuje mi nazwy – elementu, który spinałby te zdjęcia. Po kilku dniach zadzwonił do mnie, powiedział: „Mam. Karczeby”. Mówił, że tak jeszcze jego matka mówiła na ludzi, którzy są bardzo silnie związani z ziemią. Karczeb to także pień z korzeniem, który jest mocno wrośnięty w ziemię. Nawet jak się go zetnie, to on jest tak głęboko, że po jakimś czasie i tak wypuści nowe gałęzie. I to drzewo dalej rośnie. Co prawda w ten sposób mówiło się w jednej czy dwóch wsiach, ale ta nazwa funkcjonowała w całym regionie. Jak tam trafiłeś? Pochodzę stamtąd. Moi rodzice wychowywali się na wsi. W dzieciństwie wakacje spędzałem u babci, właśnie na wsi. Dlatego pamiętam, jak było kiedyś – dzisiaj już tego nie ma, niewiele osób to pamięta. Te portrety były dla mnie ważne, bo stanowiły zwrot do rzeczy pierwszych, pierwotnych. Dzisiaj już inaczej się ziemię uprawia, inaczej do niej podchodzi, ale pewna mentalność została. Dla mnie te zdjęcia są przede wszystkim opowieścią o pewnej duchowości, o tym, jak ziemia może być traktowana, czym może być dla człowieka.
Wracasz w tamte strony? Można powiedzieć, że nawet przez jakiś czas tam mieszkałem. Przez jakieś dwa lata nic innego nie robiłem, tylko po tych wsiach jeździłem. Później oczywiście już musiałem zająć się czymś, z czego mógłbym żyć. Ale ostatni portret zrobiłem bodaj w październiku ubiegłego roku. Pierwsze zdjęcia, które znalazły się na wystawie, zrobiłem w 2005 roku. Mówimy o związkach człowieka z ziemią. O jego korzeniach, ale nie tylko. Na twoich zdjęciach widać pogodzenie człowieka z naturalnym cyklem życia. Narodzinami, pracą, śmiercią. Fakt, w mieście na pewno jest to bardziej przypudrowane. A tam na wsi niewątpliwie jest coś takiego. Mój dziadek mawiał: „Durniem się urodziłeś, durniem umrzesz”. To o tym, że w globalnym rozrachunku człowiek jest małym trybikiem w mechanizmie narodzin i przemijania. I co by nie robił i tak umrze bezbronny wobec praw natury. I tam, na wsi, jest na to zgoda. W mieście ludzie chcą być kimś innym, kimś lepszym. Oczywiście w mieście też jest sporo ludzi, którzy mają świadomość przemijania. Ale na wsi to jest bardziej oczywiste. Jak jedziesz po wsi i przy płocie któregoś z domów widzisz bardzo dużo rowerów, to najprawdopodobniej znaczy, że ktoś w tym domu umarł. Ludzie się zjeżdżają całą wsią na różaniec. Kiedyś pamiętam takie czuwanie, które trwało całą noc. W mieście tego nie ma – kostnica, cmentarz. Na wsi rytuał pożegnania jest bardzo silnie obecny, śmierć nie jest wypierana, jest elementem życia. Z podobną świadomością ci ludzie hodują świnię – wiedzą, że żeby żyć, muszą ją
24
fotografia
zabić i zjeść. To naturalne. Kiedyś cała rodzina się zjeżdżała i zabijała świniaka. W mieście kupujesz ładnie zapakowaną wędlinę i się nad tym nie zastanawiasz. Ale chyba i na wsi czas nie stoi w miejscu? Nie, oczywiście. Jeszcze 15 lat temu nie było tylu maszyn. Trzeba było wstać o 5 rano, wydoić krowę, potem ruszyć na pole i na tym polu pracować przez cały dzień. Dziś dużo rzeczy załatwia maszyna. Co prawda ci ludzie zostali w miejscu, w którym od pokoleń żyły ich rodziny, ale ten cykl życia został już zaburzony przez zdobycze cywilizacji. Ta ziemia jest i tak bliżej niż w mieście – w żniwa cały czas pracujemy, ale już nie tak jak kiedyś… Dzikie zwierzęta dzisiaj dużo chętniej wchodzą na pole. Bo jest tam mniej ludzi. Maszyna, traktor wykonają pracę w jeden dzień, a potem pole pustoszeje. Sarna, dzik przyzwyczają się, że potem tam nie ma już nikogo. Nie myślałeś, żeby zostać na Podlasiu na stałe? Nie korciło cię? Nie. Rodzice mają dom na wsi i zawsze mogę przyjechać. Chcę być aktywnym fotografem. To był temat, któremu poświęciłem najwięcej wysiłku i czasu, ale nie chciałbym tylko do tego zawężać swojej działalności. Czyli nie chcesz być kronikarzem jednego miejsca? Na pewno będę jeszcze robił portrety. Będę tam wracał. Ale nie chcę zamykać się tylko do tej tematyki. Dlaczego akurat portret zajmuje tak ważne miejsce w twojej fotografii? Bo tam jest człowiek. A on jest zawsze najważniejszy, ma najwięcej do przekazania. To w nim jest jakaś historia do opowiedzenia, nie w pejzażu. Jak daleko byś się posunął, by pokazać historię człowieka? To jest bardzo względne. Wydaje mi się, że każdy intuicyjnie to wie, czuje to. Na pewno nigdy nie zrobiłbym niczego wbrew komuś albo z ukrycia. Z drugiej strony ja nie jeżdżę na wojny, nie mam tego typu wątpliwości etycznych, nie mam sytuacji ekstremalnych. Nie korciło cię, żeby jechać na front? Kiedyś tak, ale teraz skręciłem na jakieś swoje tory, więc nie widzę już takiej możliwości. Trzeba mieć też do tego odpowiednie przygotowanie, wiedzieć, jak stawiać kroki, psychicznie być uodpornionym. Jestem przekonany, że są ludzie, którzy się do tego nadają lepiej niż ja. A masz poczucie, że dziś przynależysz już do jakiegoś miejsca? Kilka lat mieszkałem w trzech miastach jednocześnie. W Poznaniu, w Warszawie i u rodziców. Pięć dni w Poznaniu, pięć w stolicy, a pracownię miałem u rodziców. Dziś to zdecydowanie Warszawę określam miejscem, w którym osiadłem. Dobrze się tu czuję. Może dlatego, że nie stoję w korkach i zupełnie inaczej funkcjonuję niż większość – nie dotyczy mnie bycie w korporacji, wyścig szczurów, pośpiech, pogoń za czymś. Sporo podróżowałeś. Zrobiłeś cykl zdjęć w Bangkoku, gdzie jak głosi plotka, dobrze poznałeś zasady funkcjonowania domów publicznych. To był bardzo ciężki temat do zrobienia. Ciężki kawałek chleba.
Łatwo było zdobyć zaufanie miejscowych? Miałem kolegę, który na stałe tam mieszkał. I on mi pomógł w dotarciu do mieszkańców. Wszędzie zawsze chodziłem z aparatem. Jak zrobiłem jakieś zdjęcie, to potem je pokazywałem. To wymagało czasu. Bo nie można nagle po prostu zjawić się w jakimś miejscu na wsi, wykopać dół i powiedzieć do chłopa: Panie, wejdź pan tutaj. To było pracochłonne i czasochłonne zadanie, ale bez zaufania nie udałoby mi się go zrealizować. W Polsce nie było też bariery językowej, kulturowej. Zastanawiam się, jak się zdobywa zaufanie prostytutki w Bangkoku, by pozwoliła zrobić sobie zdjęcie. No, tam się tego zaufania nie zdobywa. Po prostu człowiek uśmiecha się głupio i mówi, że jest biednym studenciakiem z Polski. Waliłem głupa, co mogę powiedzieć. Byłem zdeterminowany. Wiedziałem, co chciałem zrobić, jaki mam cel. Miałem ogromny aparat, lampę błyskową, bo przecież wychodziło się wieczorami, żeby zrobić te zdjęcia. Ktoś mnie ganiał, ktoś na mnie krzyczał, parę razy aparat chcieli mi zabrać… Jak masz duży budżet, na pewno jest łatwiej. Wchodzisz do knajpy, płacisz i hulaj dusza. Według mnie ten materiał pozostawia wiele do życzenia. Bardzo ładne te panie, choć niektóre bez talii. No, trzeba uważać, wiadomo, połowa to nie są dziewczyny. Zdjęcia z Bangkoku są w kolorze, polską wieś sfotografowałeś z kolei w czerni i bieli. Temat determinuje takie decyzje? Nie zawsze. Mnie zdecydowanie lepiej pracuje się w czerni i bieli. Uczyłem się robić zdjęcia na czarno-białej fotografii. Kolor jest cięższy do opanowania. Inaczej widzi się obraz. Ja cały czas uczę się kolorów. Wiele decyzji podejmuję intuicyjnie. Jak robiłem materiał o rikszarzach, to czułem, że on musi być czarno-biały, czułem, że kolor może coś przysłonić – wyraz twarzy, grymas, że może odwrócić uwagę odbiorcy. Dziś oczywiście głównie publikuje się w kolorze. Czerń i biel odchodzi. A na ile to, co fotografujesz, jest sytuacją zastaną, a na ile ustawioną? Fotografując wieś, zrobiłem taką serię z prowincjonalnymi aktorami. To było ustawione, zagrane w stu procentach. Taki miałem pomysł – stroje są wypożyczone z tego teatru, scenki oczywiście nie wchodzą w repertuar, niektóre rekwizyty były ich, niektóre moje. To jest pół na pół, oni też się bawili tą sytuacją, byli gdzieś pomiędzy byciem sobą, a pozowaniem, grą. Wiedzieli, że to jest konwencja, choć ja chciałem, aby w ramach tej konwencji byli naturalni. Podobnie z Karczebami – miałem zawsze bohatera, on mi pozował, były rekwizyty. Oczywiście wszystko pochodziło z ich świata, z ich obejścia, podwórka, pola. Wolisz taką fotografię czy tę zupełnie spontaniczną, reportażową? Mnie się dobrze pracuje z zacięciem kreacyjnym. Choć lubię też obserwować i dokumentować. Teraz bliżej mi pewnie do kreacji, ona zresztą była motorem dla mnie, kiedy zaczynałem. Na kilka lat odszedłem w dokument, przez moment był jeszcze reportaż, ale cyklem o aktorach wróciłem do kreacyjności. Choć w moim przypadku to chyba wypadkowa kreacji i dokumentu.
W sensie metaforycznym i dosłownym? Tak. Tamten świat rządzi się kasą. A ja wyjechałem tam jako student, w ogóle nie miałem pieniędzy. To jak zbierałeś forsę na to, by w ogóle wyjechać do takich miejsc jak Tajlandia? Pracowałem w wakacje. W lipcu jeździłem na miesiąc do Holandii. Ale cały rok był podporządkowany wyjazdom. Wszystko odkładałem na te podróże, rodzice mi pomagali. Nie miałem żadnych obowiązków, dlatego pewnie było mi łatwiej. Ale dzisiaj mam poczucie, że jeździłem gdzieś bardzo daleko, kiedy tak naprawdę miałem temat tutaj pod nosem. Podróże dały mi jakiś dystans, pozwoliły też zdobyć cenne doświadczenie. Nie wiem, czy gdybym wcześniej zdecydował się na taki temat jak Karczeby, to starczyłoby mi cierpliwości i umiałbym docenić to, co leży tak blisko.
„ciężki kawałek chleba” – tak lakonicznie adam Pańczuk kwituje swój pobyt w bangkoku, gdzie fotografował tamtejsze prostytutki. choć pewnie twarde stwierdzenie mogłoby równie dobrze posłużyć jako metafora trudnego życia na polskiej wsi. czarno-biały, realistyczno-magiczny cykl zdjęć „karczeby” to surowy i jednocześnie romantyczny obraz przywiązania człowieka do natury. sfotografowane przez pańczuka rodzinne podlasie można oglądać w warszawskiej yours gallery od 28.01. do 07.03.
25
fotografia
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Adam Pańczuk uwiecznia niezrozumiałe dla mieszczuchów poświęcenie i świat, który odchodzi
Oglądając cykl „Karczeby”, zastanawiałam się, na ile idealizujesz to miejsce, wiążesz z krainą dzieciństwa? Bo życie na wsi to orka, co też widać na twarzach twoich bohaterów. To dobrze, że to widać. Starałem się w ogóle nie idealizować tego życia. Bałem się tego, że mogę stworzyć za bardzo romantyczny obraz. Nie chciałem tego. Tym bardziej, że ludzie widzą taką fotografię i myślą najprostszym kluczem – życie w rytmie natury, jakie to piękne. Z dalekiej perspektywy to może tak wyglądać. A to surowa poezja? Tak, surowe piękno, ciężkie życie. Ręczna, codzienna robota, małe gospodarstwa. Ci ludzie mają jedynie po parę hektarów. Wiadomo, że dzieci takiego małego gospodarstwa nie przejmą, bo się nie opłaca. Ten świat odchodzi… To chciałem utrwalić. To w takim razie, co chciałbyś, aby ludzie zobaczyli w tych fotografiach? Tego nie mogę powiedzieć. Oczywiście, pewnie się dowiem jeszcze niejednej rzeczy o swoich pracach – wziął wieśniaków i obrzucił błotem. Takie komentarze już się pojawiły. Ale jestem gotowy. Zresztą zrobię objazd po moich bohaterach i uczulę ich, że może być różnie. Chciałbym ich ochronić do końca. Kiedy zdecydowałeś się zająć fotografią zawodowo? Chyba to nie był jeden moment. Dużo zdjęć oglądałem, zastanawiałem się, jak ja bym opowiedział daną historię, jak ja bym zrobił jakieś zdjęcie. Myślałem też o tym, dlaczego tak, a nie inaczej jest coś skadrowane, dlaczego jakiś element jest w danym miejscu. Miałem różne fascynacje, Bresson oczywiście, Salgado w pewnym momencie mnie bardzo kręcił. Dziś podobają mi się zdjęcia Dave’a Andersona i Andersa Petersona.
Zostałeś wyróżniony nagrodą prestiżowej agencji Magnum. Co to znaczy dla fotografa z Polski? Była jedna główna nagroda i dwa wyróżnienia. Co to znaczy? No wiesz, wpiszesz do historii choroby i to fajnie wygląda. A tak na poważnie, to nie wiem. Tak bezpośrednio to trudno ocenić. Jak to trudno – to Magnum! Prestiż. No, co mogę powiedzieć. Jeszcze nikt z Magnum się do mnie nie zgłosił. A chciałbyś być takim zakontraktowanym fotografem, pracującym na zlecenie agencji? No jasne. Magnum daje duże pole manewru. Reprezentują, ale nie masz ścisłych wytycznych. Ich prace są czasami tak konceptualne, że wykraczają poza ramy zwykłego reportażu czy dokumentu. Pewnie bym się nie zastanawiał, gdybym dostał propozycję. Ale jak tak rozmawiam z kolegami, to rzadko kiedy nagrody znaczą coś konkretnego. Prócz satysfakcji nie ma wymiernych korzyści. Pewnie, zaczynają cię kojarzyć, galerie proszą o jedną odbitkę. Zwłaszcza w Polsce konkursy na nic się nie przekładają. Idziesz po takim wręczeniu nagród na piwo z kolegami i jest fajnie. Tyle. Co czyni ze zdjęcia wybitną fotografię? Nie ma na to recepty. Musi być jakaś intryga, tajemnica. Ja lubię nieoczywiste rzeczy. Zdjęcie musi być prawdziwe, a fotograf zaangażowany. Są ludzie bardzo świadomi tego, co robią, jednak w tym, co dzieje się teraz w fotografii, szczególnie wśród młodych fotografów, jest zbyt dużo przypadkowości. Często są to kalki czegoś, co już było. Pewnie są tematy, w których się to sprawdza, ale myślę, że dzisiaj jest to za bardzo nadużywane. Każda fotografia prócz tego, że o czymś opowiada, mówi sporo o tym, kim jest osoba robiąca zdjęcie. Nawet sam dobór tematu, sposób jego ujęcia zdradza dużo o samym fotografującym. Co w takim razie zdradzają o ich autorze zdjęcia Adama Pańczuka? O nie, ja się w to na pewno nie zagłębiam. Wiem, co mam w głowie, i nie robię takich wycieczek. Nie jestem kompetentny.
26
fotografia
Przy bohaterce „Fish Tank” „galerianki” wyglądałyby niczym grzeczne panny z dobrych domów FILMWEB.PL
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
A tu
będą rosły
słoneczniki tekst | rafaŁ pawŁowski
foto |Materiały promocyjne
Ma opinię człowieka, z którym trudno się rozmawia. Unika bankietów i seriali telewizyjnych. ale Nie boi się mocno przywalić. We wchodzącej na ekrany debiutanckiej „Mojej krwi” Marcina Wrony Eryk Lubos wciela się w rolę pięściarza, który u schyłku swojego życia dostąpił łaski miłości.
Podobno zacząłeś trenować boks, aby zbić w sobie aktora. Czy wszystkie wywiady przy okazji „Mojej krwi” muszą się zaczynać od boksu? Zawód wykonywany Eryka Lubosa to aktor. Pięściarstwo jest obok. Zacząłem je trenować nie tyle, żeby zbić aktora, tylko by nie pomyśleć, że się jest „Artystą”. Byłem na czwartym roku, a wtedy już zaczyna się tak myśleć.
Ale nawet reżyser „Mojej krwi”, Marcin Wrona, chcąc cię zaangażować do swojego filmu, przychodził i podglądał cię na ringu. Myślę, że też naczytał się różnych wywiadów i chciał sprawdzić, jak to jest naprawdę. Czy Lubos to kolejny aktor mitoman, który da się sfotografować z rękawicami do jakieś gazety, a może nie.
28
film
K
Wrona zwrócił uwagę na ciebie między innymi przez boks. A co ciebie przekonało do jego tekstu? Ten scenariusz od początku działał. Znalazł się w międzynarodowym finale Hartley-Merrill. Było o nim głośno i jak go w końcu dorwałem, to... jak „Za wszelką cenę” Eastwooda. Na tych, co nie powąchali boksu, ten film nie działa. Ale jak się poświęci paręnaście godzin w tygodniu na te banalne rzeczy, które są związane z boksem, z ruchem, to okazuje się, że to nie jest takie nic, zaczyna się go czuć.
tam ekstremalnie. Jak czytałem scenariusz, to zobaczyłem tam potężną tęsknotę. Jak ktoś ma bardzo mało czasu, to nie sądzę, by w garniturze przychodził i próbował zdobywać dziewczynę. Jak przyszedłby milioner, toby ją kupił. I wyszłoby na to samo. Na początku jest czysty deal, a to co się później wydarzyło, to jest taryfa ulgowa dla Igora. On się naprawdę łamie. Myślę, że ją pokochał. A że wcześniej nigdy nie kierował się emocjami, to sam jest zaskoczony. I te jego wybory są dosyć gwałtowne.
„Moja krew” to jednak film nie tylko o boksie, ale także opowieść o miłości i ofiarowaniu, w której równie ważną rolę odgrywa twoja ekranowa partnerka – znakomicie zagrana przez Luu De Ly. Podobno na początku istniała między wami dość duża bariera wynikająca z kwestii językowych. I różnicy wieku. Luu De Ly mogłaby być nawet moją córką. Różnica pokolenia jest więc dość znacząca. W tym przypadku doszła pewna fala obcości, innej kultury, innego wychowania. Na szczęście na planie cały czas była jej mama oraz tłumaczka, więc czuła się bezpieczna. Luu De Ly nauczyła się całego scenariusza na pamięć – z lektora. A lektor czyta perfekcyjnie. Ma długie sylaby, nie interpretuje, nadaje w jednym rytmie jak maszyna do szycia na spowolnionych obrotach. Gdzie tu miejsce na emocje? Jak się pojawiła interpretacja tekstu, to Luu De Ly odjechała bez butów. Przeraziło ją, że ten język inaczej brzmi.
Igor się poświęca. Czy w jego sytuacji znalazłbyś w sobie tyle odwagi, by postąpić podobnie? Jestem już troszeczkę bardziej przejechany przez życie niż Igor, w sensie doświadczenia. Moim zdaniem, to, co on zrobił, to nie jest żadna odwaga, tylko mądrość. W obliczu wyroku śmierci trzysta razy szybciej doszedł do pewnych prostych wniosków.
W „Mojej krwi” nie brak też odważnych jak na polskie kino scen seksu. Azjaci znani są z dość zachowawczego podejścia do tych spraw. Prywatnie Lu to wcześniej z chłopakami, a dokładnie z jednym chłopakiem, za rękę się trzymała. Tu musiała się przełamać i grać pewne rzeczy w towarzystwie ekipy. Były długie rozmowy, wszyscy ją uspokajali, odstresowywali, przesuwaliśmy zdjęcia tych scen. Ostatecznie na planie były tylko osoby rzeczywiście niezbędne. Włos jej z głowy nie spadł. „Moja krew” wzbudza skrajne emocje. Film się albo bardzo podoba, albo też totalnie odrzuca. Pojawiły się nawet opinie, że jest to „szowinistyczna historia o tresowaniu Azjatki”. Tak. Słyszałem, że troglodyta oddaje kobietę drugiemu troglodycie. Ale prawda jest taka, że łatwiej się dokonuje wiwisekcji tematu na skrajnych przykładach, a to jest skrajna sytuacja. Wszystko jest
Nie brak opinii, że w „Mojej krwi” Eryk Lubos nie gra, tylko po prostu jest sobą. Że to żadna sztuka. Tak, słyszałem takie komentarze, że Lubos nic nie zagrał. Jak ktoś mi mówi, że ja jestem taki jak Igor, to mnie pusty śmiech ogarnia. Ja się z tym tekstem woziłem przeszło półtora roku. I naprawdę Wrona nas katował. On, jako debiutant, jest wyznawcą, że trzeba solidnie popracować. Mieliśmy nawet próby w metrze i byłem zaskoczony. Nigdy tak nie próbowałem. Ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Naprawdę dziwnie reagowali. Pewien pan mi stanął na drodze, bronił dziewczyny, to go wziąłem wpół i wyniosłem z metra. Pamiętam, Jezu, jaki on był spocony. Cały się trząsł. To nie był jego przystanek. Nikt mu nie pomógł. Było mi głupio potem i go przepraszałem. Za rolę Igora otrzymałeś w grudniu Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Rok wcześniej wyróżniono cię w Gdyni za drugoplanową kreację w „Boisku bezdomnych”. Czy masz poczucie, że nadchodzi twoje pięć minut? Jak był boom z „Made in Poland”, reżyser z pewnego miasta, u którego grałem w teatrze i nie mogłem pojechać na jakiś spektakl, powiedział mi: „Rozumiem cię, bo masz swoje pięć minut”. W takim układzie to pięć minut trwa. I to nie od „Made in Poland”, ale od 2001 roku – od „Historii Jakuba” Piotra Cieplaka. Ale nie robię tego wszystkiego dla pięciu minut. Jak będę myślał w taki sposób, wszystko skończy się w pięć sekund. Dajmy spokój. Jutro też będę miał te pięć minut: może
Egzotyczna miłość: bokser u schyłku kariery i dorastająca Wietnamka
29
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Luu De Ly
Eryk Lubos
będzie mi dane, że wstanę, zrobię coś dobrego, pojedziemy z kobietą do lekarza na KTG... To jest cały czas moje pięć minut. Od 35 lat. Cieszę się ze Złotych Lwów w Gdyni, cieszę się z Cybulskiego, którego dostałem w ostatniej chwili mojej młodości. Wszyscy byli zaskoczeni, ja sam jestem zaskoczony. W takim towarzystwie się znaleźć! To nie są żarty! Mam nadzieję, że dzięki nagrodom niektórzy zaczną zauważać, że istnieje ktoś taki. Że nie łazi po tych bankietach, nie włazi do VIP-roomów, nie łapie nikogo za rękę, mówiąc jakieś teksty krzywe: „To ja – marzę, by u pana zagrać!”. Nie biegam na castingi, zdjęcia próbne. Nie i koniec. Mam taką swoją cienką, kostropatą, pod górkę dróżkę i sobie nią idę. Jestem w teatrze, w operze. Nie nagrywam płyt z dzwonkami do telefonów, nie chce mi się wchodzić do tego, co nas zalewa – telewizja, kolorowe czasopisma: co jedzą, z kim śpią, kogo nienawidzą, jakich żyletek używają. Wspomniałeś o „Made in Poland”. To jedna z twoich pierwszych głośnych ról. Latem 2008 roku realizowaliście we Wrocławiu kinową wersję tego tekstu. Kiedy ujrzy ona światło dzienne? Nie mam pojęcia. Nie gram tam Bogusia, bo na tę postać jestem już za stary. Gram kolegę Bogusia. Przemkowi bardzo zależało na moim występie i po koleżeńsku się zgodziłem. Przed „Made in Poland” zagrałem 14 głównych ról w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, ale ten tekst trafił idealnie w czas i idealnie w próg skoczni pod nazwą teatr i okazało się, że to teatr życia Przemka, który pobił rekord wielkiej skoczni mamuciej. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć. Niemały udział miała w tym chyba TVP Kultura, która zrealizowała transmisję spektaklu z Legnicy. Pierwszy teatr na żywca po ‘68 roku. Genialne posunięcie! Na trzy kamery hulaliśmy. Wszystko zostało zapisane na twardym dysku pamięci tego narodu, tego kraju. „Made in Poland” był rodzajem eksperymentu, poszukiwania. To się chyba idealnie wpisuje w wizję teatru, której hołdował Meyerhold. Twój mentor i bohater pracy magisterskiej. Zawsze przed nami był ktoś mądrzejszy, dużo mądrzejszy. Ta skarbnica wiedzy pod tytułem rosyjski teatr cały czas na świecie gdzieś istnieje. Bardziej zmutowana, mniej zmutowana. Najwięksi polscy reżyserzy teatralni – Jarocki, Grotowski – kształcili się w Rosji. Ja postuluję, żeby w ogóle przestać gapić się na ten Hollywood, spojrzeć na Wschód i zobaczyć, że nasze źródło jest gdzieś bardziej przed Odrą niż za Odrą, a tym bardziej nie za Pacyfikiem. Przyjrzyj się: czemu tam na przykład Henryk VIII ma wybielone zęby i wygląda jak model Versace? A my kombinujemy, jak być drugą Kolumbią. Tylko seriale, seriale. Mój najlepszy przyjaciel napisał mi: „Najbardziej dumny
przyjaciel napisał mi: „dumny jestem, jak na forach internetowych piszą: kto to kurwa jest ten lubos? przecież on nie gra w żadnym serialu”
jestem z tego, jak na forach internetowych piszą: Kto to kurwa jest ten Lubos? Przecież on nie gra w żadnym z serialu”. Nie przepadasz za telewizją? Jak włączę te seriale, to jest takie słodkie pierdzenie. Podawanie kubka herbaty. Afera, bo tamta na niego spojrzała. Oni chyba się mają ku sobie. I wiadomo, że za dziesięć odcinków czy piętnaście będzie wielki pseudoromans. Ale romans na poziomie podawania kolejnej herbaty. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że kładziesz szczególny nacisk na pewien etos pracy aktorskiej i przywołałeś przykład Anthony’ego Hopkinsa, który by opanować tekst, powtarza go na głos nawet stukrotnie. Nie ma innej drogi. To jak pacierz. Powtórz go dziesięć razy, powtórz go sto, a za sto pięćdziesiątym może jedno słowo zrozumiesz. A przez całe życie, jak go powtarzasz, to może dojdziesz. To jest jedyna metoda: wejść w trans. I jechać tekst. Łazić, męczyć. W domu leżą scenariusze w różnych miejscach. Pootwierane. Trochę jak z boksem, teksty są rodzajem ucieczki. Bo z życiem to jest ciągle coraz więcej problemów, dylematów. Masz tekst, zaczynasz budować jakiś inny świat w sobie. To jest taki ogródek, który się coraz bardziej staje twój. Tutaj zasiać, tam sobie przenieść. A tu będą rosły słoneczniki. I tak sobie przekładasz w tym tekście. Wykreślasz. A to nie twój język. A co jest twoim językiem? Nie wiesz. Pewnie zbiór wcześniejszych ról. Wchodzisz i nawet przez miesiąc jedno zdanie wałkujesz. A ja czasami nie umiem końcówek tekstu. I jak już jestem wryty, znam trzy czwarte dramatu i nie mogę się nauczyć finału. Ale wiem, że on sam przyjdzie. Wracając do boksu, tam jest tylko sześć ciosów. To dlaczego ktoś zostaje mistrzem? Mike Tyson miał 184 centymetry wzrostu i genialną technikę, którą wypracowywał od najmłodszych lat. D’Amato wiedział, że on będzie mistrzem boksu. Zobaczył to coś, ten pęknięty rdzeń w tym kolesiu. I go uformował. Jak dobry reżyser. Często sięgają po ciebie reżyserzy z twojego pokolenia, na dorobku. Czemu to właśnie mniej doświadczeni twórcy nie boją się na ciebie postawić? Wszystko jest podróżą. Ktoś kiedyś mówił: „Bądź wierny. Idź”. Chodzi o to, by spotkać taki team, by należeć do takiego teamu ludzi, którzy się coraz lepiej poznają. Coraz bardziej sobie ufają. Jeżeli spotykasz tych ludzi, a nie innych na drodze, to niektórzy z nich mówią po pewnym czasie: „Chodź, bo trzeba pójść w tę stronę”. I idziesz. Bo to nie są jednorazowe sytuacje. Jakiś wytrysk: bach – udało mi się „Boisko bezdomnych”, bach – w „Mojej krwi”. To nie tak. To początek przynależności do pewnego rodzaju załogi. Może te osoby mniej chcą zarobić na kinie, może w ogóle nie myślą o zarobku, tylko o tym, żeby się spełnić. Nie myślą jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć o tym, żeby to się podobało, tylko są obdarzeni pewnym rzadkim darem, jakim jest pasja. Mam nadzieję, że pewnego dnia się okaże, że należę do takiego grona. To będzie początek następnego piętra czy poziomu świadomości.
18 30
film
K
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Lubię
sobie
krzyknąć tekst | Angelika Kucińska
fot | materiały promocyjne
Dziewczyna skrajnie zajęta. Wokalistka, dziennikarka, mama. Eksdidżejka. Celine Dion z niej nie będzie, choć na drugiej solowej płycie Noviki coraz mniej śpiewania nieśpiewaniem. 32
muzyka
Odważyłaś się wreszcie zaśpiewać? W klubach dużo śpiewam normalnym głosem. Ale fakt jest taki, że do tej pory byłam namawiana przez producentów, żeby śpiewać, praktycznie nie śpiewając, bo najfajniej mój głos brzmi w delikatnym wydaniu, prawie na granicy szeptu. I ja się tak nauczyłam, i tak śpiewałam. Wybitnie to słychać u Smolika, chociaż Andrzej miał zawsze świetny pomysł na aranżację: nakładał głosy, budował harmonię. Akurat u niego nawet sobie nie wyobrażam śpiewania mocniejszym głosem. Na „Tricks of Life” (pierwsza solowa płyta Noviki – przyp. red.) było już trochę mocniej, bo tu już sama o wszystkim decydowałam. Chociaż wciąż byłam namawiana przez wiele osób, żeby śpiewać delikatnie. Do nowej płyty by to po prostu nie pasowało. To już ci nie zarzucą, że śpiewasz, nie śpiewając, bo nie umiesz. W Polsce to jest właśnie dziwne. Na świecie mnóstwo wokalistek śpiewa w taki sposób, co nie znaczy, że nie potrafią śpiewać. One po prostu wokalem budują klimat – ale to nie znaczy, że fałszują, a potem w studiu producent to czyści. Charlotte Gainsbourg śpiewa klimatem. Ja też nigdy nie miałam ciśnienia, żeby udowadniać komuś, że umiem śpiewać. Na pewno nigdy nie wzięłabym się za muzykę soul, bo nie mam takich predyspozycji. Nie wyszłyby mi też utwory w stylu Celine Dion. Wszystkie utwory, gdzie trzeba ryknąć i długo trzymać dźwięk, w moim wykonaniu by się nie sprawdziły. Ale lubię sobie krzyknąć i to wychodzi fajnie. Na twojej stronie www przeczytałam, że na kształt nowej płyty wpłynęło to, że zostałaś mamą. Ale to jest wciąż płyta do tańczenia. Jak się zostaje mamą, to się nie zaczyna śpiewać kołysanek? Nie, w ogóle takie mówienie, że urodzenie dziecka sprawiło, że stałam się inną osobą, to nieprawda. Nie stałam się. Ale fakt zostania mamą miał duży wpływ. Moje życie się bardzo zmieniło, ale nie na takie mamusine, że siedzę z dzieckim, oglądam bajki, a wieczorem szydełkuję i robię jej sweterek. Przeciwnie. Moje życie jest teraz bardziej szalone. Nie zrezygnowałam z tego, co robiłam do tej pory, i stałam się mamą wariatką, co na pewno może potwierdzić pani opiekunka. Ona tak patrzy na mnie i raczej sobie nie myśli, że to jest normalna rodzina. Zwłaszcza że oboje zajmujemy się muzyką, weekendy spędzamy w radiu, w sobotę Lexus ma audycję, w niedzielę mam ja. Doszło dziecko – doszło obowiązków i musimy kombinować, jak to wszystko pogodzić, żeby dziecko było szczęśliwe. Poza tym kiedy zostaje się mamą, następuje lekkie przewartościowanie. To, co kiedyś wydawało się istotnym problemem, przestaje być ważne. Siła dziecka promieniuje na wszystko, co robimy. Dziecko zmienia cię wewnętrznie. Ja już na przykład nie mam ochoty śpiewać takich nostalgicznych piosenek o tym, jak wszyscy cierpirmy w miłości, jak nie możemy się dogadać. Tym razem potrzebowałam energii. To o czym teraz piszesz? Trochę o moim zyciu – pędzącycm i chaotycznym. Trochę o tym, że u innych widzę to samo. O naszych czasach… Mama w wielkim mieście. Przesadziłam z tymi naszymi czasami. To wszystko jest podane w formie skojarzeń, zbitki emocji. Nie jest konkretne. Na przykład „Miss Mood” nie jest o jakiejś dziewczynie, która coś tam. To są emocje kogoś, kto mieszka w stolicy względnie dużego państwa. Nie jest ani stara, ani młoda… Ja też jestem w takim momencie, że coraz więcej się wspomina, i człowiek łapie się na tym, że coraz częściej używa zwrotów, które wcześniej słyszał tylko u rodziców. W trakcie mojego życia wiele się zmieniło. Tempo i rozmiar tych zmian czasem mnie przerażają, tak z drugiej strony. O tym trochę też jest ta płyta. O miłości jest najmniej, tytuł jest przewrotny.
do masowej świadomości przeniknęło niewielu didżejów i mało wokalistek klubowych, ale nie dlatego, że są słabi w tym, co robią, a dlatego, że nie mieli zaplecza, jakiegoś dodatkowego pola działania. sama działalność klubowa jest niszowa. i zawsze taka pozostanie
Dlaczego zostawiłaś didżejing? Cieszę się, że chociaż ty zauważyłaś. Zastanawiam, czy jak kiedyś przyjdę na wywiad w czarnej sukienusi, perłach i z siwym kokiem, to jakiś pan z telewizji zapyta mnnie, co teraz gram. Nie no, oczywiście nie jestem już didżejką nie ze względu na wiek, a dlatego, że mi to nie wychodziło. Nie wiem, jak można uznać za najlepszą didżejkę w Polsce kogoś, kto robi to źle. Fascynujące. A nie jest tak, że kiedy zaczynałaś grać w klubach, cokolwiek trzeba było umieć, bo wtedy się zwracało na to uwagę, a dzisiaj każdy może być didżejem, niezależnie od techniki? W sumie tak. Teraz mogłoby to inaczej wyglądać. A wtedy oczekiwano, że będę robić cuda. Bo ten wizerunek się tak poza mną wykreował, że kiedy jechałam na imprezę do innego miasta, to ci ludzie faktycznie stali i czekali, co ja wykonam niesamowitego, a ja po prostu chciałam grać fajną muzykę. Spodziewali się, bo to ty byłaś tą dziewczyną z klubów, która jednocześnie zafunkcjonowała tak masowo, szeroko. Ale zafunkcjonowałam tak dlatego, że dużo rzeczy działo się równolegle – śpiewanie, radio, telewizja. Do masowej świadomości przeniknęło niewielu didżejów i mało wokalistek klubowych, ale nie dlatego, że są słabi w tym, co robią, a dlatego, że nie mieli zaplecza, jakiegoś dodatkowego pola działania. Sama działalność klubowa jest niszowa. I zawsze taka pozostanie. A ty chodzisz na imprezy? Pewnie, i jeszcze teraz się lepiej na nich bawię. Nie spędzam godzin na parkiecie, ale jestem spragniona kontaktów towarzyskich. Tym bardziej że często, kiedy wszyscy gdzieś idą, to ja albo jestem w ogóle w innym mieście, albo muszę zostać w domu z dzieckiem. I jak już pójdę na warszawkową imprezę, gdzie co dwa kroki spotykam znajomego, to się tym cieszę. Mam to rzadko, więc nie jestem znudzona. A skąd pomysł, żeby funkcjonować na dwóch płaszczyznach – robić muzykę i jednocześnie mówić o niej w radiu albo pisać? Od tej dziennikarskiej strony wszystko się zaczęło, bo ja nie miałam kompletnie wiary w swoje śpiewanie. Uczyłam się śpiewu w klasyczny sposób, wystąpiłam na jakimś festiwalu ekologicznym, gdzie musiałam wyryczeć te nuty, posłuchałam potem tego – tragedia. Ale musiałam zajmować się muzyką, więc najpierw poszłam do Sony. Zaczęłam pisać do legendarnego „Plastica”. Zrobiłam wywiad z Jeanem Michaelem Jarrem. Naprawdę miałam fajną sytuację, oczywiście wtedy tego nie doceniałam. Dzięki temu, że pracowałam w wytwórni i dużo podróżowałam służbowo, mogłam spotykać artystów. Miałam też lepszy dostęp do muzyki. Przychodziło pudełko samplerów i wszyscy się rzucali. Potem pojawiła się Radiostacja. I tak naprawdę dopiero wtedy zaczęłam
33
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
W kogo dziś celuje Novika? „Lovefinder” to nie jest płyta dla klubowych snobów
nić pseudonim i nagrać piosenkę z Jackiem Sienkiewiczem. Właściwie to nagrałam utwór z Jackiem Sienkiewiczem, ale to nie pomogło najwidoczniej. wiesz, o tobie to nikt złego słowa nie napisze. a jeszcze kumpluję się z dziennikarzami. tyle że przez to nie jestem już dla nich żadną sensacją, nowa płyta noviki nie jest dla nich wydarzeniem. już się na mnie nie nakręcą
śpiewać. Trochę w klubach, trochę zachęcona przez chłopaków z Myslovitz, którzy namówili mnie do nagrania dema. Dopiero potem zaczęłam grać chilloutowe sety, które były przedłużeniem moich audycji. A potem pojawił się wspaniały program w telewizji, który przyćmił wszystko, co zrobiłam wcześniej i nagle stałam się didżejką z TVN-u. I środowisko się obraziło? Ja się fajnie czułam w telewizji, nie mam do siebie zastrzeżeń, to była po prostu taka konwencja, kolorowa i krzykliwa, i wow. Nie dalam rady w pierwszym odcinku, gdzie miałam napisany tekst. Więc potem powiedzieli mi: rób, co chcesz, mów, co chcesz, wydurniaj się, i poszło. Ale cała otoczka związana z programem – to, że nieważne jest już, że śpiewam, że ludzie zaczepiali mnie na ulicy w niefajny sposób, to wszystko sprawiło, że nie zdecydowałam się na kontynuację. Ale w życiorysie telewizję nadal mam. Czarna plama dla niektórych. Ale ty nie jesteś osobą, która dzieli. Niestety, w środowisku klubowym jestem za taką osobę uważana. Underground mnie zupełnie nie akceptuje, musiałabym chyba zmie-
A to, że funkcjonujesz jednocześnie jako muzyk i dziennikarka, bardziej ci szkodzi czy pomaga? Moim znajomi się śmieją, że jeszcze dzięki pracy w Sony znam wszystkich dziennikarzy. Wiesz, o tobie to nikt złego słowa nie napisze. A jeszcze kumpluję się z dziennikarzami. Tyle że przez to nie jestem już dla nich żadną sensacją, nowa płyta Noviki nie jest dla nich wydarzeniem. Już się na mnie nie nakręcą. A to, że działam w radiu, mobilizuje mnie do słuchania nowej muzyki. Ale też mam taką wiarę, że jeśli słucham jej dużo, to nie nasiąkam nią tak, żeby produkować kalki. Chociaż i tak mówią: Novika jest polską Roisin Murphy. Lubię Roisin, ale kopiowanie kogoś tak charakterystycznego to skrajny idiotyzm. Zachodni dziennikarze uwielbiają porównywać, ale to nie jest pejoratywne, oni bardziej wskazują punkty odniesienia. U nas oczywiście jest odwrotnie. A jeszcze jak polski wokalista śpiewa po angielsku, to już siłą rzeczy trudniej jest mu uciec od porównań. No to na nowej płycie masz polski moment. Zawsze chciałam nagrać coś po polsku, ale nie wychodziło, a po co mam wrzucać na płytę coś, co jest słabe. Po co? Ten z nowej płyty to taki szalony utwór, z którym nie wiedziałam, co zrobić. A czułam, że brakuje mi na tej płycie jakiegoś odpału. Byłam już zmęczona strukturą zwrotka – refren. Z polskim tekstem odpał jest jeszcze większy. A na koniec włączyła się dodatkowo moja córka. No i jest polski akcent. Graj i wygraj nową płytę Noviki str. 17
34
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | bartosz sztybor
„Super Pan Owoc” Nicolasa de Crecy’ego jawnie szydzi z Supermana i innych trykociarzy
ilustracje | materiały promocyjne
ślamazarne to, tłuste i wiecznie głodne, jedzące co sekundę, i to same słodkości, obrzydliwości, niezdrowości, na dodatek w ilościach hurtowych. kimże taki pasibrzuch może być? Pośmiewiskiem, ofiarą losu i pierdołą. Nie, ten tucznik to idealny materiał na superbohatera. Zresztą podobnych jemu było wielu. Powyższy opis dotyczy niejakiego Klarka Kęta (z francuskiego: Clarque Quinte), nadprogramowo roztyłego bohatera komiksu „Super Pan Owoc” Nicolasa De Crecy’ego. Komiksu, który przede wszystkim jest jawnym szyderstwem z Supermana, ale i równie zauważalnym darciem łacha z innych historyjek obrazkowych o superbohaterach. Główna postać to dziennikarz, który zamiast jeździć i obserwować, chodzić i podglądać czy siedzieć i pisać, woli odwiedzać cukiernie, lodziarnie i inne przybytki pokarmowej rozkoszy, by na chwilkę – bo zaraz znów jest głodny – napchać swój żołądek. Ale wiwat otyłość, bo oto okazuje się, że i taki niezdarny worek tłuszczu może dostać supermoce (wystarczy, że zje – uwaga! – owoc z innej planety) i ratować świat od wszelkiego zła. Z dobrym skutkiem.
36
komiks
Nicolas De Crecy w swoim jak zawsze świetnie narysowanym i jak zwykle niebywale dowcipnym komiksie obśmiewa całkowicie mit superbohatera. Rezygnuje z kultu piękności, czyli umięśnionego ciała i kwadratowej szczęki, a także skupia się na tym, co zwykle w bohaterskich sagach jest pomijane (jedzenie, spacery, bezczynność, uganianie się za autobusem). Ale to nie koniec drwin, bo Super Pan Owoc posiada instrukcję obsługi swych nadnaturalnych sił, musi uporać się z arcyłotrem wyglądającym jak nauczyciel filozofii i zapobiec tak absurdalnemu spiskowi, że nie tyle trudno, co po prostu szkoda go zdradzać. Ten przedziwny heros, który w kostiumie wygląda jak wypchana kiełbasą prezerwatywa i lata 20 centymetrów nad ziemią, nie jest jednak pierwszym i jedynym prztyczkiem w nos superbohaterskiej mitologii. Nie powinno to zresztą dziwić, bo ktoś wreszcie musiał podejść w racjonalny sposób bądź z przymrużeniem oka do tych wszystkich panów i pań w obcisłych wdziankach, którym genitalia odciskały się w lateksie, a przesadnie wielkie piersi z tego lateksu wypadały. Pierwsze ruchy w kierunku, który postanowiłem nazwać roboczo: „Ej, czy kolesi w kolorowych rajtuzach można traktować serio?!” pojawiły się w latach 70., kiedy zaczęły powstawać komiksy dekonstruujące mit superbohatera. Wtedy to okazało się, że heros nie musi być lalusiem z przylizaną grzywką, który w każdym zdaniu edukuje małoletnich i ubiera się jak tancerki z „Tańca z gwiazdami”. Okazało się, że heros może być człowiekiem z problemami i niejasną przeszłością, cynikiem rzucającym opryskliwymi tekstami czy po prostu psycholem żądnym zemsty. Najwybitniejszym podejściem do tego tematu, a jednocześnie punktem wyjścia dla innych tego typu historii była powieść graficzna (najpierw wydawana w formie zeszytów) „Strażnicy” Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa. Bohaterowie tego komiksu – mimo kiczowatych, jaskrawych getrów oraz infantylnych pseudonimów – byli postaciami z krwi i kości, zwykłymi ludźmi, którzy mieli słabości i utknęli w prozie życia. Historia superherosów na emeryturze pokazała nie tylko, że trykociarzy można traktować poważnie, ale również, że cała ta mitologia skrywa w sobie ogrom przejmujących historii. Ale przecież nie tylko przejmującymi historiami człowiek żyje (no może poza Paulo Coelho). Dlatego też poza reinterpretacją mitu superbohatera twórcy ten mit często po prostu wyśmiewali, czego przykładem właśnie „Super Pan Owoc”. Jednak drwiny tego typu miały i mają różne oblicza. Z jednej strony są to historie obrazkowe, które można spokojnie zaliczyć do kanonu komiksów trykociarskich, a które wyśmiewają poszczególne schematy, parodiują niektóre postaci i podchodzą w – nie, nie chcę się wymądrzać i nie, nie mam magistra – postmodernistyczny sposób do superbohaterskich archetypów.
Klark Kęt, tłuścioch i leń. Takich dziennikarzy nie zatrudnia nawet HIRO
okazało się, że heros nie musi być lalusiem z przylizaną grzywką, który w kAŻDYM ZDANIU EDUKUJE MAŁOLETNICH I UBIERA SIĘ jak TANCERKI Z „TAŃCA Z GWIAZDAMI”. okazało się, że heros może być człowiekiem z problemami i niejasną przeszłością, cynikiem rzucającym opryskliwymi tekstami czy po prostu psycholeM żądnym zemsty
37
komiks
HIRO HIRO MAGAZYN MAGAZYN | WWW.HIRO.PL | WWW.HIRO.PL
Klar Kęt się najadł, teraz uratuje wybuchający świat od ostatecznego zniszczenia
lubię chłopaków, którzy słuchają ac/dc i piją piwo. jestem jak groupie w dobrym starym stylu lubię chłopaków, którzy słuchają ac/dc i piją piwo.
38
komiks
Jednym z wydawnictw odpowiadającym tej charakterystyce jest bez wątpienia „Kick-Ass”, opowiadający o młodym chłopaku, który staje się samozwańczym herosem i nocami patroluje ulice miasta. Przywdziewa kolorowy kostium i zakłada profil na MySpace, gdzie ludzie mogą prosić go o pomoc. Do tego niektóre z jego akcji, nagrywane telefonami komórkowymi przez przypadkowych przechodniów, lądują i cieszą się popularnością na YouTube. Dzięki pokręconej wyobraźni scenarzysta Mark Millar pokazał, jak w dzisiejszych czasach – pełnych nowych technologii i wszechobecnej popkultury – wyglądałoby życie superherosa. W podobnym stylu z mitem rozprawiają się w komiksie „Pro” Garth Ennis (scenariusz), Amanda Conner (szkic) i Jimmy Palmiotti (tusz). Tutaj bohaterką jest prostytutka, która dostaje supermoce i nie zamierza ich wykorzystywać wyłącznie do walczenia ze złem, bo przecież może dostać ekstrapieniądze za taki superbohaterski numerek. Z kolei w „Authority” (popisie scenariuszowego szaleństwa Warrena Ellisa) dwóch głównych bohaterów kojarzących się od razu z Batmanem i Supermanem, oczywiście męskich i odważnych, okazuje się homoseksualną parą. Jest też jednak druga strona, mniej trzymająca się ram gatunkowych i albo kompletnie drwiąca z superbohaterstwa, albo pokazująca je w nowych kontekstach. I akurat to podejście jest raczej domeną niezależnych twórców (zaznaczając, że niezależność na zagranicznych rynkach różni się dość mocno od niezależności rodzimej). Jeffrey Brown, autor słynący ze słodko-gorzkich opowiastek autobiograficznych, w komiksie „Bighead” stworzył herosa, którego błogosławieństwem, darem, umiejętnością, tudzież mocą jest ta wręcz żałosna, tytułowa wielka głowa. Stworzone przez Browna surrealistyczne historie piętnują głupotę opowieści o protagonistach w lateksie. Absurdy świata superbohaterów naświetla też Daniel Clowes w „The Death Ray”, gdzie główna postać dostaje przypływ nadnaturalnej energii, gdy zapali papierosa. I jak w klasycznych komiksach o herosach akcja dzieje się w futurystycznej metropolii, a wrogami są charakterystyczni zwyrodnialcy, tak tutaj herosem jest szkolny outsider, szkolna ławka i korytarz to miejsca jego działań, a szkolni oprawcy są jego przeciwnikami. Clowes więc z jednej strony wyśmiewa schematy, ale także tworzy charakterystyczną dla siebie opowieść o alienacji, samotności i szukaniu akceptacji. Z kolei Manny Bello w komiksie „Hench” opowiada o postaci, która w tradycyjnych opowieściach obrazkowych jest zazwyczaj na dalszym planie. Bello swoim bohaterem czyni przeciętnego siepacza, jednego z tych osobników, którzy pomagają arcyłotrom i giną w pierwszym starciu z herosem. Tutaj natomiast obserwujemy wszystko z jego perspektywy
– codzienne życie, kolejne spotkania właśnie z arcyłotrami i starcia z lateksowymi twardzielami. Wszystko oczywiście wsparte jego uszczypliwymi i komentarzami („No i ten łotr dał mi jakąś dziwną broń i kazał wykrzykiwać porąbane hasła. Czułem się jak dureń...”), w których dostaje się wszystkim naraz i każdemu z osobna. W ironię bogaty jest także „Less Than Heroes” Davida Yurkovicha, gdzie oglądamy świat, w którym każde miasto zatrudnia na etat superbohaterów. Problem w tym, że niektórzy – tutaj poznajemy najlepiej tych z Filadelfii – zamiast chronić miasto, wolą imprezować, objadać się i plotkować o innych herosach. Jak więc widać, wszystkie te poważne i dowcipne próby dekonstrukcji, rekonstrukcji, reinterpretacji, a pewnie i resuscytacji mitu superherosa dążą do uczłowieczenia tego nadczłowieka. I choć bywa to czasami odkrywcze, a innym razem zabawne, to mało osób zwraca uwagę na to, że nasze, ludzkie odbicie w różnej maści herosach jest bardzo często niepokojąco żałosne.
ktoś wreszcie musiał podejść do tych wszystkich pań i panów w obcisłych wdziankach, którym genitalia odciskały się w lateksie, a przesadnie wielkie piersi z tego lateksu wypadały. pierwsze ruchy w kierunku: „ej, czy kolesi w rajtuzach można traktować serio?!” pojawiły się w latach 70., kiedy zaczęły powstawać komiksy dekontruujące mit superbohatera.
Kick-Ass, czyli pierwszy superheros z profilem w serwisie MySpace
A filmy z akcji Kick-Assa biją rekordy popularności na YouTube
39
komiks
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Tanner Hall To mnie napędza tekst | jacek będkowski
foto | materiały promocyjne
Urodzony w Montanie Tanner Hall jest najbardziej wpływowym freeskierem na świecie. Wielokrotnie zwyciężał w zawodach X Games, występował w niezliczonych produkcjach filmowych czołowych wytwórni związanych z freeskiingiem, a jego styl wyznaczył standardy w ewolucjach narciarskich. ten 26-latek jest też współwłaścicielem kultowej marki Armada, pierwszej firmy narciarskiej założonej i kierowanej przez zawodników. 40
sport
S
Czy życie zawodowego narciarza jest naprawdę jak spełnienie marzeń? Oczywiście, podróżowanie przez cały rok, spędzanie mnóstwa czasu ze znajomymi i po prostu dobra zabawa przez cały rok jest idealnym sposobem na życie… z dodatkiem ogromnej ilości ciężkiej pracy! Wszystko zaczęło się, jeszcze zanim powstała Armada – firma, którą współtworzyłeś. Jak praca z innymi markami doprowadziła do tego, że zaangażowałeś się w budowanie własnej? Czułem, że nadszedł czas, by zrobić coś nowego w światku narciarskim. Jeździłem dla dużych producentów sprzętu, gdzie byłem na samym dole listy osób, którymi należy się zająć. Kiedy pojawiła się Armada, miałem ochotę i siłę, by zrobić wszystko co możliwe dla rozkręcenia i umocnienia tej firmy. Jaka jest właściwie twoja rola w Armadzie? Stanowisko, które zajmujesz, jakoś się nazywa? Szef departamentu jazdy w puchu? Jestem współwłaścicielem firmy, a moją główną rolą jest zwrócenie jak największej uwagi na nowe produkty między innymi poprzez moją jazdę na nartach. Oczywiście z upływem czasu moja pozycja się zmieni i zbliżę się bardziej do biznesowej strony całego przedsięwzięcia, gdzie także postaram się pomóc odnieść firmie jak największy sukces. Przechodzisz właśnie rehabilitację – podczas jednej z wiosennych sesji filmowych uszkodziłeś sobie oba kolana. Jak idzie leczenie? Nie mogłoby być lepiej. Leczenie przebiega w niesamowitym tempie, odzyskałem już pełen zakres ruchów w obu kolanach i pracuję teraz nad siłą. Wracam na narty w okolicach czerwca. Biorąc pod uwagę, jak poważna była to kontuzja, tylko Jah wie, że wrócę silniejszy niż kiedykolwiek.
Armada – pierwsza marka narciarska założona i prowadzona przez czynnych zawodników, z główną siedzibą w kalifornii i europejskim biurem w zurychu. tanner hall to najbardziej znany z inicjatorów przedsięwzięcia, ale w teamie armady znaleźli się też szwed Jacob wester i kanadyjczyk JP Auclair. artystycznie markę wspiera snowboardowy fotograf chris o’connell
luzowanie się i ucieczkę myślami daleko od spraw związanych z współzawodnictwem. Kiedy na tydzień przed X Games wyjeżdżam z najlepszymi przyjaciółmi gdzieś na koniec świata, relaksuję się w sposób, który potem pozwala mi się maksymalnie skupić. Które ze swoich licznych zwycięstw zapamiętałeś najlepiej? Które z nich sprawiło, że uśmiechałeś się przez cały tydzień? To było w 2004 roku, kiedy Pep Fujas skoczył switch 900 na sam dół zeskoku. Mój dziadek umarł tydzień wcześniej i jedną z ostatnich rzeczy, jaką mi powiedział, było to, że chciałby, bym wygrał dla niego. Podziałało!
Nie jest to twoja pierwsza poważna kontuzja. Każdy freeskier pamięta wypadek podczas kręcenia switch 900 na potężnej skoczni. Ktoś już ci mówił, że na starość będziesz miał przerąbane? Ludzi mówią mi takie rzeczy, ale ja ich nie słucham. Mamy tylko jedno życie i uważam, że powinniśmy wykorzystać je najlepiej, jak potrafimy.
Jesteś jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym narciarzem freestyle’owym jeżdżącym w halfpipie. Co sądzisz o pomyśle wciągnięcia tej dyscypliny na Igrzyska Olimpijskie? Byłem zwolennikiem tego pomysłu, ale po doświadczeniu całej tej polityki i kombinacji przestało mi zależeć. Chcę po prostu przebywać w górach i nie martwić się takimi rzeczami.
A co ze strachem? Czasem, gdy ktoś ulegnie poważnej kontuzji, musi walczyć z własnymi ograniczeniami, zanim wróci do pełni formy. Ja nie muszę walczyć ze strachem. U mnie jest to walka z brakiem cierpliwości. Po prostu nie mogę się doczekać powrotu w góry – to jest moje miejsce!
Nie myślałeś nigdy, że takie posunięcie zrobiłoby z freeskiingu sport podobny do oldschoolowego freestyle’u na muldach? Nie obawiasz się, że potrzeba określenia wszystkiego zasadami zabije ducha freeskiingu? Niestety, podzielam te obawy. Są to sprawy, o których kiedyś myślałem inaczej, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej zauważam negatywny wpływ podobnych działań na nasz sport. Ale jest to tylko moja prywatna opinia.
Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak długo jeszcze będziesz jeździł i startował w zawodach? Tak. Myślę, że będę jeździł tak długo, jak pozwoli mi na to moje własne ciało. Oceniam, że będzie to jeszcze dziesięć lat. Armada jest chyba jedyną firmą oferującą nartę nadającą się wyłącznie do jazdy w puchu (ARG). Co jest takiego w jeździe w głębokim, świeżym śniegu? Tego nie da się wytłumaczyć tak po prostu, szczególnie osobie, która nigdy nie spróbowała takiej jazdy sama. Nie ma uczucia porównywalnego z unoszeniem się w głębokim śniegu i jest to coś, co sprawia, że każdego roku wracam w góry. Każdego roku wracasz z jakiejś dalekiej wyprawy helliskiingowej lub freeride’owej by pokazać wszystkim, jak powinno się jeździć w pipie na X Games. Niektórzy mogliby pomyśleć, że jeździsz w puchu cały sezon, a potem bez żadnego treningu wygrywasz w największej imprezie zimowej na świecie. Jak właściwie przygotowujesz się do zawodów? Paradoksalnie jazda w puchu jest najlepszą drogą do przygotowania się przed poważnymi zawodami w pipie. Myślę, że pozwala to na wy-
Z drugiej strony jest to jeden z przejawów ogólnego działania na rzecz rozwoju dyscypliny. Jedni chcą halfpipe’u na igrzyskach, inni po prostu wymyślają nowe triki. Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, skąd ta potrzeba ciągłego przekraczania barier? Nie ma granic rozwoju i tego, jak daleko możemy pójść. Im bardziej kreatywni stają się młodzi narciarze, tym dalej idziemy. Ten głód i potrzeba ciągłego rozwoju sprawiają, że uczymy się nowych trików, zjeżdżamy po najtrudniejszych zboczach albo robimy coś, czego nigdy nie próbowaliśmy. To po prostu stan ciągłej ewolucji i on wyznacza kierunek rozwoju freeskiingu. Czy w czasie zawodów, kiedy rywalizujesz z innymi, ta potrzeba przełamywania własnych barier zostaje zastąpiona przez potrzebę bycia lepszym niż inni? Nie dla mnie. Rywalizuję z samym sobą i nie mam nic więcej nikomu do udowodnienia, jeżeli chodzi o zawody. Dlatego teraz, jeżeli już startuję w zawodach, to staram się po prostu, by mój kolejny przejazd był lepszy od poprzedniego. To jest to, co mnie napędza.
41
sport
S
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Tanner Hall i dużo śniegu
jazda na nartach to najlepsza rzecz na świecie i każdego dnia dziękuję bogu, że robię to, co robię
Były takie czasy, kiedy zrobienie tricku na switch wystarczało, by wygrać zawody. Potem Jon Olsson wprowadził double tricki, a teraz mamy erę double corków. Co dla ciebie jest ważniejsze, trudność triku czy styl? Oczywiście, że styl. Inna sprawa, że wiele dzieciaków wykonuje double w pięknym stylu. To szalone, każdy daje coś z siebie. Dlatego dla mnie teraz ważniejsze stało się bycie kreatywnym na całej górze, nie tylko na skoczni w snowparku. Jest tyle dzieciaków, które potrafią wykonywać stylowe i trudne triki. Potrafisz wskazać osobę, na którą wszyscy powinni zwrócić uwagę? Phil Casabon. Jest młodym riderem Armady i jest niesamowity. Ma superstyl i rzeczywiście zaczął wyrabiać sobie nazwisko, szczególnie dzięki wynikom w zawodach, gdzie rywalizuje z najlepszymi, i jego segmentom w filmach Level 1.
Z kolei twój segment możemy obejrzeć w tegorocznej produkcji Poor Boyz Productions. Jak zwykle w tle można usłyszeć klimatyczne kawałki reggae. Ma to związek z twoją przyjaźnią z muzykiem znanym jako CaliP. Pracujemy razem już od pięciu lat i mamy zaplanowane kilka dużych projektów na przyszłość. Uwielbiam jego muzykę i zrozumienie dla nas, narciarzy. Dogadujemy się, choć pochodzimy z dwóch całkowicie różnych światów. Muzyka pełni ważną rolę w twoim życiu? Muzyka jest życiem, muzyka jest miłością! Wróćmy jeszcze do filmu Poor Boyz. Wynika z niego, że najważniejsze jest, by dobrze się bawić, jeżdżąc na nartach. Bawisz się tak samo dobrze jak dziesięć lat temu? Bawię się nawet lepiej! Jazda na nartach to najlepsza rzecz na świecie i każdego dnia dziękuję Bogu, że robię to, co robię. Nie jest to trudne po tylu latach profesjonalnej kariery? Widziałeś już wszystkie ośrodki, snowparki. Jeżeli jest gdzieś śnieg, jestem zdrowy i mam swoje narty, istnieje masa możliwości, by się dobrze bawić, być kreatywnym i znaleźć sposób, by zrobić coś z niczego. To może kiedyś przyjedziesz do Polski? Wszystko jest możliwe. Chętnie pośmigałbym po waszych górkach – wyglądają pięknie.
SŁOWNIK Freeskiing – nazwa używana do odróżnienia dyscyplin takich jak freestyle narciarski i freeride od narciarstwa alpejskiego i tradycyjnych dyscyplin freestyle’owych, np. jazdy po muldach i akrobacji. Freestyle – przeróżne ewolucje (salta i obroty) wykonywane na skoczniach, a także na specjalnie przygotowanych poręczach i innych przeszkodach. Halfpipe – jedna z nowych konkurencji freestyle’owych, polegająca na jeździe w śnieżnej rynnie. Zawodnik wykonuje ewolucje, wyskakując ponad krawędzie przeciwległych ścian. Freeride – jazda na nartach poza trasami w świeżym i głębokim śniegu. Helliskiing – odmiana freeride’u, w której do dostania się na szczyty gór używane są helikoptery. Switch – jazda na nartach tyłem. Switch 900 – ewolucja freestyle’owa polegająca na najeździe i wybiciu ze skoczni tyłem oraz wykonaniu dwóch i pół obrotu wokół własnej osi. Double trick – zawodnik w czasie jednego skoku wykonuje ewolucję dwukrotnie, np. dwa salta do tyłu. Double cork – jeden z rodzajów double tricków. X Games – igrzyska zimowych sportów ekstremalnych. Największe i najważniejsze tego typu zawody na świecie. Muldy – ang. moguls, jedna z tradycyjnych dyscyplin freestyle’owych, która znajduje się w programie Igrzysk Olimpijskich.
42
sport
s
Wojtek
Pawlusiak
Gniazdo znaczy snowboarder tekst | Piotr Dziewulski
foto | 32&36i6 Jibbing Cup
Snowboard to jego życie. Nie zna słowa „niemożliwe”. Człowiek, który wie, czego chce, i dąży do celu pełen zaangażowania i determinacji. Wojtek „Gniazdo” Pawlusiak – zawodnik, którego nic nie powstrzyma od czerpania radości z tego, co kocha. Kim jest Wojtek „Gniazdo” Pawlusiak? Wojtek „Gniazdo” Pawlusiak to chłopak z Wilkowic koło Bielska Białej. Mam 23 lata i fioła na punkcie snowboardu. Na razie wszystko, co robię, podporządkowuję właśnie tej pasji i wiąże z nią swoją przyszłość. Próbowałeś też skoków narciarskich – jesteś w końcu synem dwukrotnego olimpijczyka w tej dziedzinie, Tadeusza Pawlusiaka. Co się stało, że przestałeś skakać i przeniosłeś się na snowboard? Trenowałem skoki narciarskie bardzo długo. Pewnie gdybym ciągnął to dalej, teraz, po pięciu latach, mógłbym być wysoko w czołówce, ale zmieniłem ten sport głównie dlatego, że nie mogłem być kreatywny. To była straszna monotonia. W Ustroniu walczyłeś z 63-stopniowym railem, wtedy też zrobiło się o tobie głośno. Czy to była akcja przesądzająca o tym, że dołączyłeś oficjalnie do temu Red Bulla? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno ta akcja przyczyniła się do tego, że wskoczyłem do teamu, ale wydaje mi się, że już wcześniej decyzje zostały podjęte, a to miało tylko przypieczętować cały pakt. Szkoda tylko, że skończyło się to ośmiomiesięczną przerwą (Wojtek odniósł poważną kontuzję kolana, co spowodowało długą przerwę w jeździe – przyp. red.). Na szczęście teraz jest już wszystko dobrze. To doświadczenie dało mi dużo do myślenia. Wyciągnąłem wnioski i na pewno będę rozważniej podchodził do tego, co robię, co jednak nie znaczy, że odbije się to na poziomie mojej jazdy, gdyż nad tym bardzo ciężko codziennie pracuję.
Jako zawodnik kojarzony głównie ze ślizganiem się po rurkach, poręczach i innych miejskich przeszkodach wziąłeś udział w pierwszej polskiej imprezie jibbowej o nazwie 32&36i6 Jibbing Cup. Jak oceniasz ten cykl? Mam nadzieję, że niedługo ludzie będą mnie kojarzyć jako wszechstronnego zawodnika, który radzi sobie na wszystkim, nie tylko na rurkach. Myślę, że 32&36i6 Jibbing Cup Jibbing Cup to bardzo dobry sposób na popularyzowanie snowboardingu w mieście. Wielu mieszkańców, którzy nie mieli zielonego pojęcia, że coś takiego w ogóle jest możliwe, mogło zobaczyć na własne oczy, jak wygląda miejski snowboarding. Jesteś wielkim wygranym 32&36i6 Jibbing Cup. Tym razem wygrałem ja, a następnym może wygrać ktoś inny. Snowboarding jest zmienny i na pewno będą pojawiać się nowe talenty. W moim podejściu nie zmieniło się nic, już wcześniej startowałem na zawodach rangi światowej, a te potraktowałem bardziej jako doskonałą rozgrzewkę. W Polsce jest wiele zawodów, które nagradzane są finansowo. Czy wygrywając w takim cyklu jak 32&36i6 Jibbing Cup, można żyć z jazdy na snowboardzie przez cały rok? Gdyby takie zawody odbywały się raz w miesiącu i co miesiąc bym wygrywał, owszem dałoby się przeżyć. I jeszcze odłożyć coś na książeczkę.
43
Przygotowując 32&36i6 Jibbing Cup głównym zamierzeniem organizatorów było stworzenie imprezy nietuzinkowej, na najwyższym poziomie, która łamie standardy zawodów snowboardowych i oddaje prawdziwego ducha snowboardingu w mieście. WIĘCEJ ZNAJDZIECIE NA OFICJALNEJ STRONIE www.jibbcup.pl.
sport
S
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
Świeże
Vampire Weekend „Contra” XL/Sonic 8/10
Z tych ośmiu punktów minimum sześć należy się 120 tysiącom Amerykanów, którzy kupili „Contrę” w pierwszym tygodniu od premiery i tym samym pomogli Vampire Weekend zepchnąć Susan Boyle (jak mówi nieśmiertelny klasyk – „that joke isn’t funny anymore”) z pierwszego miejsca listy „Billboardu”. Dziękujemy, będzie wam zapamiętane. Brytyjczycy dodatkowo cieszą się przy tej okazji z triumfu niezależnej fonografii (nowojorscy VW są kontraktowo związani z jedną z najważniejszych niekomercyjnych wytwórni – podobnie jak White Stripes i M.I.A.). Chwała, chwała. Chwała piosenkom. Wydanym dwa lata temu debiutanckim albumem pokazali dzieciakom, co to afrobeat. David Byrne pogłaskał po grzywkach. Na „Contrze” też brzmią stylowo, etno i mocno erudycyjnie. W beztroskich melodiach, przy egzotycznych napojach naiwnie postulują, że grunt to bunt. Bo luksusowa edukacja i prywatne baseny są be i nawet się nie spostrzeżesz, gdy zaczniesz żyć, by pracować, zamiast pracować, by żyć. Krzepiący idealizm, kuszący rozsądek. Chociaż mnie kupili przede wszystkim romantyzmem „Taxi Cab”. „Taksówkami w miasto albo byle czym” – to tak z zestawu nielogicznych skojarzeń dla zorientowanych. Szukam przepisu na horchatę.
62,99 PLN
Angelika Kucińska
Delphic „Acolyte”
Polydor/Universal 5/10
Jaga Jazzist „One-Armed Bandit” Ninja Tune/Isound 8/10
Jeżeli wierzycie liście „Sounds of 2010” stworzonej przez BBC, to nadchodzący rok będzie brzmiał jak Delphic. Chociaż jaśniej byłoby powiedzieć, że zabrzmi jak New Order, bo oba zespoły łączy znacznie więcej niż tylko manchesterskie korzenie. Nazwać jednak Delphic prostą zrzynką z New Order to przesada – na upartego będzie to zrzynka w remiksie The Teenagers (intro kawałka „This Momentary” mogłoby rozpoczynać dowolny numer na „Reality Check”). Albo jeszcze lepiej – Klaxons. W obliczu poważnych problemów tych ostatnich (wytwórnia zrezygnowała z wydania ich nowego materiału) debiut Delphic może zagnieździć się w powstałej luce. Ale nie wierzę, że pod koniec roku ktoś będzie jeszcze pamiętał „Acolyte”. Za dużo tu zapożyczeń (cały przekrój ostatnich dziesięciu lat w brytyjskiej muzyce – momentami słychać nawet Bloc Party i Primal Scream), za mało własnego charakteru. Nawet jeśli otwierające „Clarion Call” z początku robi piorunujące wrażenie, to z każdym przesłuchaniem płyta Delphic bardziej męczy, niż zachwyca. Maciek Piasecki Ten gong w intro mógłby zwiastować raczej spotkanie z zawodnikiem sumo niż jednorękim bandytą. Ale o żadnym zwolnieniu tempa czy ociężałym brzmieniu nie ma mowy – wystarczy wsłuchać się w promujący płytę tytułowy singiel. Jaga Jazzist z niesłabnącą determinacją próbują dobić do punktu, w którym piosenki z nośnika zabrzmią tak samo zdecydowanie i przekonująco jak w sali koncertowej. I wraz z wydaniem „One-Armed Bandit” są coraz bliżej celu. Muzyka dziewięcioosobowego kolektywu z Norwegii jest trochę jak „Gra w klasy” Julio Cortázara – wielowątkowa opowieść, którą można czytać na różne sposoby, otwierając przed sobą kolejne pola interpretacji. Jazzrockowy tygiel z ukłonem w stronę chicagowskiej estetyki post (John McEntire za konsoletą mikserską robi swoje), napędzany progresywnymi trickami, pomiędzy którymi swobodnie znajduje się miejsce dla filmowych pejzaży. Instrumentalna kawalkada Norwegów z nawiązką (ten kompozycyjny rozmach!) wynagradza ponad cztery lata, które minęły od wydania „What We Must”. Michał Karpa
corinne bayley rae „The Sea” Virgin/EMI 7/10 Cztery miliony, cztery lata. Największa realna konkurecja dla Amy Winehouse przerywa milczenie. Wyprzedany w imponującym nakładzie debiut Corinne Bayley Rae ukazał się w 2006 roku, nad drugą płytą zaczęła pracować niedługo po premierze pierwszej. Przerwała nagrania po tragicznej śmierci męża. Wyrzuciła materiał do kosza. I na zgliszczach tamtych piosenek napisała nowe – o wychodzeniu z traumy. O tym, że trzeba wierzyć. Opakowała tę budującą filozofię w wytrawnie soulujący pop. Corinne Bayley Rae swobodnie interpretuje klasykę gatunku, słychać, że taką wrażliwość kształtowały albumy najważniejszych pieśniarzy w dziejach: Curtisa Mayfielda, Marvina Gaye’a, Jeffa Buckleya. To niemodna płyta, dyskretnie wyprodukowana, stylowa, skupiona na emocjach, a nie na błahych błyskotkach i fajerwerkach. Wbrew temu, czego dosłuchała się zachodnia prasa – wcale nie tak oryginalna, raczej poprawna. Miła. Nie boli. Ale Amy może upadać w spokoju. angelika kucińska
44
recenzje
R
cd+DVD
89,99 PLN
Yeasayer „Odd Blood” Mute 9/10
Hot Chip „One Life Stand” EMI 8/10 Strasznie nudne i wyświechtane hasło „Och, lata 80. wróciły!” słyszy się nazbyt często, żeby jeszcze robiło jakiekolwiek wrażenie. Czasami wręcz można pomyśleć, że ejtisy się w ogóle nie skończyły, tyle razy wracają. Niestety, albumy pokroju „One Life Stand” nie pomagają rozeznać się, czy mamy już rok 2010 czy może jednak 1981. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby kawałek „Brothers” poleciał 25 lat temu między teledyskiem Kim Wilde, a którymś ze szlagierów New Order, to nikt nie zwróciłby uwagi, że coś jest nie tak. Powrót vocodera? Jest! Perkusja, która kiczowato udaje bicie serca? Jest! Etnoinspiracje? Też są. Nawet wokale w stylu artysty znanego kiedyś jako artysta znany niegdyś jako Prince są. Chyba tylko furczące basy przypominają, że w elektronice wystąpiły już takie zjawiska jak big beat i dubstep. Wtórność? Hot Chip żonglują ogranymi motywami z taką gracją, że nieodparta myśl „Gdzieś już to słyszałem!” budzi raczej uciechę z bycia muzycznym archeologiem niż nagły atak ziewania. Chociaż jakby mniej tu parkietowych wymiataczy w stylu „Ready for the Floor”, to o nudzie znowu nie ma mowy. Maciek Piasecki
Yeasayer to trochę Animal Collective z lepszymi melodiami i ciekawszymi pomysłami. Nagrywając nową płytę, brooklińczycy odgrażali się, że będzie to coś mocnego. Apetyt na nadchodzący krążek podjudził jeszcze niezwykły teledysk do „Ampling Alp”. Oto i ukazuje się „Odd Blood”. Już po pierwszych dźwiękach słychać, że nie było to tylko wymachiwanie szabelką – krążek zwali z nóg ateistów, a religijnych rzuci na kolana. Bo w formule popowej płyty zmieścili ragi i tale indyjskie, szanty („I Remember”), piosenkę antymiłosną (genialne „O.N.E.”) i inne zagadki z dziedziny: jak zrobiony jest dany dźwięk. Na pytania te zazwyczaj trudno odpowiedzieć (czy to rżenie koni w „Love Me Girl”?). Po czasie okazuje się jednak, że pod symfonią dźwięków polepionych z różnych obszarów kosmosu „Odd Blood” to rdzennie amerykański śpiewnik. Pewnie właśnie tak brzmiałby pop, gdyby nie wybito Indian. Yeasayer to więcej niż sensacja sezonu – są jedyni, wyjątkowi, najlepsi. Na razie w roku 2010, ale liczne talenty i nonkonformistyczne poglądy predestynują ich do bycia Radiohead nowej dekady. Adam Kruk
VA / Martyn VA / dBridge & „Fabric 50” Instra:Mental Fabric 7/10
„FabricLive 50” Fabric 7/10
Fabric to instytucja, o której musiała słyszeć nawet królowa brytyjska. Jednemu z najpopularniejszych klubów na świecie stuknęła w zeszłym roku dziesiąta rocznica działalności. Tylko nieco mniejszym stażem może pochwalić się wytwórnia, która poza kompilacjami i miksami z serii „Fabric” oraz „FabricLive”, uruchomiła właśnie cykl wydawnictw pod szyldem „Elevator Music”. Dla londyńskiego labela nagrywali zawodnicy reprezentujący różne oblicza elektroniki, między innymi Carl Craig, LTJ Bukem, Ricardo Villalobos czy James Murphy. Sam John Peel przyjął zaproszenie i wydał składankę firmowaną swoim nazwiskiem. W tym kontekście dziwić może fakt, że do przygotowania pięćdziesiątek nie zwerbowano zasłużonych weteranów. Wątpliwości rozwiewa jednak zawartość obu wydawnictw. Dubstepowiec Martyn sprawnie unosi się ponad granicami, tworząc multigatunkowy miks na miarę nowej dekady, z kolei nieco bardziej hermetyczna i eksperymentalna propozycja dBridge’a i duetu Instra:Mental eterycznym muśnięciem rozmiękcza drum’n’bassowo-warpową tkankę, dowodząc, że flagowe brzmienia lat 90. nie zjadły jeszcze własnego ogona. Michał Karpa
Los Campesinos! „Romance is Boring” Ocean Rain 5/10 Los Campesinos! na debiucie zmieścili parędziesiąt minut nieco naiwnego, ale za to urzekająco beztroskiego optymizmu. Do wydanego kilka miesięcy później „We Are Beutiful, We Are Doomed” wkradły się już delikatne rytmy zwątpienia. Trzecia płyta z programowej pogody ducha zostawia już tylko strzępy. Zamieniając okrzyki radości w rozpaczliwe wołanie (bo wokale Los Campesinos! to wciąż przede wszystkim krzyczenie na dwa głosy), Kmiotkowie! na dobre zrzekli się praw do wizerunku roześmianych dzieciaków, jak ulubiona koleżanka, która po kilku życiowych zawodach zaczyna się ubierać na czarno i ciąć żyletkami. Mimo wszystko Los Campesinos! stają się emo z większym polotem i wdziękiem. Atmosferę przenikającą „Romance is Boring” najlepiej oddaje krótki fragment jednego z tekstów: „Wtedy mieliśmy po 17 lat (...), a teraz stuknęło 23” (z utworu „Plan A” – możliwe, że najciekawszego na płycie). Czyli: chcielibyśmy nadal grać dla zabawy, ale dorośliśmy i nabawiliśmy się po drodze prawdziwych problemów. Dorastanie jest nudne. Maciek Piasecki
Kupuj z OneStep! Dzięki naszej współpracy z OneStep już teraz możesz kupić prezentowane przez nas płyty, filmy, książki – przez SMS-a. OneStep to nowy sposób kupowania. Wygodny i bezpieczny. Wystarczy wysłać SMS z kodem zamieszczonym przy recenzji pod numer 70500. Przy pierwszym zamówieniu OneStep oddzwoni do Ciebie, by potwierdzić szczegóły zamówienia. Przy każdym kolejnym zamówieniu otrzymasz SMS zwrotny z nazwą produktu i jego ceną. Poprawność zamówienia potwierdzasz SMS-em. Koszt dostawy to tylko 7 zł. Przy zamówieniu co najmniej dwóch produktów dostawa gratis. Za całość zapłacisz przy odbiorze przesyłki. OneStep kupujesz SMS-em! Więcej propozycji znajdziesz na www.one-step.pl
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
Świeże
MOJA KREW
reż. Marcin Wrona Premiera: 29 stycznia 8/10
zawodowym bokserem i nie wiedziałam, że Wrona zrealizował film szkoleniowy z myślą o wąskiej zawodowej grupie bokserów. Mam jednak głębokie poczucie, że jeśli cokolwiek zawodzi w tym filmie, to przede wszystkim wątek przyjaźni Igora i Ola – jest powierzchowny. Cała reszta jest świadoma, sprawnie i konsekwentnie poprowadzona. Zdjęcia wspaniale współgrają z treścią, podbijając surowy wymiar tej opowieści. To bodaj najbardziej dojrzała rola Eryka Lubosa, świetnie wypada również Marek Piotrowski w roli jego trenera – przejmująco prawdziwa obecność. I choć relacje Igora ze światem są wynaturzone i przejaskrawione, to kiedy, jeśli nie w obliczu śmierci, mają wyjść na jaw skrajne ludzkie oblicza? Wiem, wiem, główny bohater nie trzyma gardy. Ale o to chyba właśnie chodzi. Igor nie potrafi się obronić, nie umie przewidzieć ataku. Dlatego bije na oślep. Tak na ringu, jak i w życiu. Anna Serdiukow
TLEN
Adam
reż. Iwan Wyrypajew Premiera: 5 lutego 9/10
reż. Max Mayer Premiera: 5 lutego 8/10 Nagrodzony na festiwalu w Sundance debiutancki obraz Maxa Mayera, „Adam”, ma w sobie to wszystko, za co lubimy amerykańskie kino niezależne: zwykłą fabułę, wrażliwych i nieco zagubionych życiowo bohaterów oraz mnóstwo pozytywnej energii. Tytułowy Adam (Hugh Dancy) to 29-letni elektronik i astronom amator, który musi zmierzyć się ze światem w obliczu śmierci ojca. Jego odejście jest o tyle traumatyczne, że nasz bohater cierpi na zespół Aspergera – łagodną formę autyzmu znacznie ograniczającą możliwość wyrażania i odczytywania emocji. Pozostawiony sam sobie przypadkowo nawiązuje znajomość z nową sąsiadką – uroczą Beth (Rose Byrne), nauczycielką i początkującą pisarką, która zmieniła miejsce zamieszkania, by wyleczyć się ze wspomnień o nieudanym związku. Zafascynowany kosmosem Adam stara się zgłębić tajemnicę rozszerzania się wszechświata, w którym obiekty oddalają się od siebie z szybkością nieraz przekraczającą prędkość światła. Jakby na przekór tej teorii, którą odczytać moż-
na jako alegorię współczesnych stosunków międzyludzkich, między Beth a Adamem wytwarza się delikatna więź. Budowana małymi krokami przyjaźń, a potem miłość jest dla obojga cennym doświadczeniem pozwalającym odnaleźć w sobie siłę do życiowych zmian. Relacja, której jesteśmy świadkami, pozbawiona jest ciężaru banalności, jakim raczą nas typowe komedie romantyczne. Realizując „Adama”, Max Mayer posłużył się kamerą niczym lunetą teleskopu, dając nam szansę dostrzec, niewidoczne gołym okiem, najszczersze z ludzkich emocji. Rafał Pawłowski
„W życiu może zdarzyć się wszystko, a zwłaszcza nic” – napisał Michel Houellebecq w „Platformie”. Iwan Wyrypajew w swoim kolejnym filmie udowadnia, że jak już się zdarza to wszystko, to należy z całych sił się tego trzymać, robić to, co w naszej mocy, by jak najdłużej trwał ten stan. Czasem będzie się to wiązać z pięknem, naiwnością, szczęściem. Innym razem – ze zbrodnią, okrucieństwem, bezkompromisowością. Miłość dla niektórych jest jak powietrze. I jak się zaczynają dusić, to stać ich na ostateczne gesty. Potrzeba doświadczania prawdziwych emocji, tych wielkich i najważniejszych, bywa zgubna, ślepa, ale też wyzwalająca. Od kłamstwa, życia w kłamstwie. Płytki oddech przestaje w końcu wystarczać. Przestał też Sańce, który zakochał się w rudowłosej Saszy z wielkiego miasta i zatłukł łopatą swoją prowincjonalną żonę.
46
Gruszka i Filimonov wcielają się w podwójne role. W rytmie hip-hopu prowadzą audycję w rosyjskim radiu, w której opowiadają o nieszczęśliwych kochankach, których również grają. Paradoksalnie najsłabiej wypada monolog aktorki wypowiedziany po polsku oraz nawiązania do izraelsko-palestyńskiego konfliktu, choć w rezultacie prowadzony przez aktorów przewrotny dialog – dekalog popkultury – i tak porywa widzów. Iwan Wyrypajew, najbardziej okrutny ze współczesnych dramaturgów, nazywany następcą Dostojewskiego, przekonuje znowu niejako za Houellebecqiem: „A jeśli nie zrozumiałem, czym jest miłość, po cóż miałbym rozumieć resztę?”. Wdech. I wydech. Anna Serdiukow
RECENZJE
R
foto | materiały promocyjne
„Moja krew” to dojrzały, przemyślany formalnie debiut kinowy Marcina Wrony. Co ciekawe, niektórzy – szczególnie mężczyźni – narzekają, że film jest szowinistyczny. Kwitują go retorycznym pytaniem: jak wytresować Azjatkę? Muszę przyznać, że bardziej zawstydza mnie komentarz tak interpretujący film Wrony niż którakolwiek ze scen. Drodzy panowie, ta tresura dzieje się na każdej z ulic, w każdym z bloków, w co drugiej z głów. W realu. Ale zgoda, zawsze łatwiej się sprzeciwić bezprawiu czy agresji, ściskając pilota w ręku niż pukając do drzwi sąsiadów… W fali krytyki, która przelała się nad filmem, można wyróżnić jeszcze jeden trop interpretacyjny. Znowu są to najczęściej mężczyźni, ale tym razem zostawiają sparing damsko-męski i zajmują się poczynaniami głównego bohatera na ringu. Igor, centralna postać tej opowieści, bokser stojący w obliczu nie tylko końca kariery, ale i końca życia, ponoć nie trzyma gardy! Nie mam za bardzo narzędzi, aby móc polemizować z tym zarzutem – nie jestem
The Limits of Control reż. Jim Jarmusch Premiera: 29 stycznia 9/10 Wszystko jest oszustwem i grą opartą na zdolności dostrzegania, że „są pomiędzy nami ci, których nie ma wśród nas”. W najnowszym filmie Jima Jarmuscha, „The Limits of Control”, nic nie jest prawdziwe. Samotny mężczyzna (Isaach De Bankolé) przemierza hiszpańskie ulice. Hipnotyczna fabuła swą zagadkowością przyprawia o zawrót głowy, jej śledzenie nie tyle jest równoznaczne z tropieniem wzorów klasycznego thrillera, ile z powolnym odkrywaniem fantazmatu. Jarmusch bowiem nie odnosi się do rzeczywistości, ale do obrazu – bez wątpienia przede wszystkim do swojego filmu sprzed lat, „Ghost Dog: Droga samuraja”. Mężczyzna w „The Limits of Control” jest rekonfiguracją dwóch bohaterów tamtego obrazu. To dlatego zakłada garnitur, który podarował Raymondowi Ghost Dog; zaszyfrowane wiadomości dotyczące kolejnego ruchu otrzymuje w pudełkach od zapałek, bo podobnie jak on nie używa telefonów (a gołębi dla odmiany nie hoduje), i nie mówi po hiszpańsku, bo Raymond nie miał talentu do języków. Zmieszały się w nim dwie tożsamości, których nie sposób do końca rozsupłać. Kolejne analogie bynajmniej nie są kwestią zbiegu okoliczności, raczej efektem marzenia sennego, które jeden obraz przekształca w drugi. Jim Jarmusch bowiem otarł się o arcydzieło, o ile uwierzymy Tildzie Swinton przekonującej De Bankolé w jednej ze scen, że najlepsze filmy przypominają sny, co do których nie jesteśmy pewni, czy w ogóle nam się przyśniły. Anna Bielak
FUNNY PEOPLE
reż. Judd Apatow TimFilmStudio, DVD foto | materiały promocyjne
7/10
Niewesołe jest życie komika. Otoczenie wymaga, byś non stop sypał kawałami bez względu na okoliczności. George Simmons (Adam Sandler) jest dokładnie w takim położeniu. Choruje na białaczkę, a kolejka po autografy wciąż rośnie... George jest bogaty, rozpoznawalny, gra w kasowych komediach, a panienki same pchają mu się do łóżka. Co z tego? W obliczu choroby bilans życia wypada nie najlepiej. Komedia Judda Apatowa, amerykańskiego producenta, scenarzysty, reżysera i aktora ma
w chmurach reż. Jason Reman Premiera: 26 lutego 7/10
Pamiętacie film „Był sobie chłopiec” i maksymę „Nikt nie jest samotną wyspą”? „W chmurach” podejmuje podobny motyw, a rolę przystojnego, starzejącego się singla przejmuje po Hugh Grancie George Clooney. Grany przez niego Ryan większość czasu spędza w samolotach i trzeba mu będzie uwodnić, że każdemu „potrzebny jest drugi pilot”. Ryan przemieszcza się po Stanach, by sprzątać korporacje z niepotrzebnych pracowników. Robi to elegancko i profesjonalnie. Czasem każe zastanowić się zwalnianym ludziom nad prawdziwym (czytaj: niezawodowym) sensem życia. Kiedy jednak nowy nabytek jego firmy, Natalie (Anna Kedrick), zabierze się za restrukturyzację jego zawodu (zwalnianie ludzi przez skype), to on będzie musiał zastanowić się nad sensem swojego życia. Nie od dziś wiadomo, że myślenie szczęściu nie służy. Ale nie uprzedzajmy przewrotności filmu. Reżyser filmu, Jason Reitman, został ulubieńcem Ameryki po „Juno” – niezależnej produkcji, która nieoczekiwanie stała się kasowym hitem, docenionym także przez krytyków, a nawet Amerykańską Akademię Filmową. W tym roku do oscarowego wyścigu startuje z pozycji dużo silniejszej i nikogo nie zdziwi, jeśli „W chmurach” zdobędzie statuetkę. Szansę, by zostać docenionym, nie tylko za urodę, ma też George Clooney. Ale nie uprzedzajmy przewrotności oscarowych wyroków. Adam Kruk
Fish Tank
reż. Andrea Arnold Premiera: 5 lutego 8/10
Mia (świetna, debiutująca na ekranie Katie Jarvis) ma 15 lat, niewyparzoną buzię, wrogów zamiast przyjaciół i życie jakby skrojone po to, żeby zobrazować beznadzieję blokowiska na angielskiej prowincji. Ojca brak, jest za to bezczelna młodsza siostrzyczka i wulgarna matka (Kierston Wareing znana z „Polak potrzebny od zaraz” Loacha), która chce Mię odesłać do szkoły dla trudnych dzieci. W tym niezbyt pociągającym świecie pojawia się Connor (świecący ostatnio triumfy po „Głodzie” i „Bękartach wojny” Michael Fassbender). Nowy kochanek matki jest jedyną osobą, która wydaje się rozumieć największą pasję Mii – taniec. Uczucia, jakimi zaczyna darzyć go nastolatka, szybko wymykają się spod kontroli. Film Andrei Arnold został obsypany nagrodami – od British Independent Film Award po festiwal w Cannes. Reżyserka po raz kolejny wzięła na tapetę tematy społeczne, porzucając typową dla nich retorykę i wydźwięk. Surowość życia bez perspektyw, w którym marzenia są zbędnym luksusem, zestawia z poetyckimi zdjęciami. „Fish Tank” pod wieloma względami (narracja, zdjęcia) przywodzi na myśl „Paranoid Park” Gusa van Santa. Arnold i znakomitej obsadzie udało się pokazać hermetyczne środowisko i dać widzowi klucz do prawdziwego zrozumienia postaci. Jeżeli spodziewacie się historyjki w stylu „taniec ratuje życie” albo przytłaczającego obrazu patologii, jesteście w dużym błędzie. „Fish Tank” zaskakuje, wytrawnie unika schematów i szufladek. A Arnold udowadnia, że często lepiej obserwować niż nauczać. Irmina Dąbrowska
potencjał. Adam Sandler wreszcie dostał do zagrania coś więcej niż zestaw głupich min. Nie przerysowuje, trzyma vis comica w ryzach, bywa autoironiczny. Film jest zdecydowanie za długi, a rozgrywający się dramat związany z chorobą, powrotem do dawnej miłości i próbą pojednania z najbliższymi to temat na oddzielną historię. To, co w „Funny People” naprawdę się udaje, to celne sportretowanie środowiska wschodzących gwiazd stand-up comedy. A przecież w Stanach od tego zaczynali niemal wszyscy. Eddie Murphy – rasistowskimi i homofobicznymi monologami, Robin Williams – seksistowskim, mocnym żartem i parodią kilkugodzinnego cunnilingus. Partnerujący Sandlerowi aktorzy trafnie oddają często żałosną sytuację młodych komików starających się za wszelką cenę przebić do Hollywood. Problem polega na tym, że gdy już tam trafisz, przestaje być śmiesznie. W tle słychać opowieść o innej Ameryce. Kompozycje dawnych gwiazd amerykańskiego folk rocka, Jamesa Taylora, Warrena Zevona, to fajny, subtelny kontrapunkt dla miejscami dosadnego dowcipu o rzyganiu i problemach gastrycznych. Dużo mniej bolą żarty o męskich fantazjach seksualnych oraz rozmiarach penisa. No ale z tego, co się orientuję, dobry dowcip rzadko kiedy bywa wielki. Anna Serdiukow
45,99 PLN
47
RECENZJE
R
RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
komiks książka HIRO
HIRO
Osiedle Swoboda
Michał „Śledziu” Śledziński
Kultura Gniewu
9/10
Wzruszyłem się bardziej niż mała dziewczynka widząca drobnego koteczka bawiącego się włóczką, gdy czytałem zbiorcze wydanie „Osiedla Swoboda”. Wszystko dlatego, że to całe mnóstwo niesamowitych wspomnień, ale przede wszystkim kawał historii polskiego komiksu i najlepsza rodzima seria. Pojawiająca się kiedyś w magazynie „Produkt” (swoją drogą świetnym), teraz wychodzi w jednym, obszernym i perfekcyjnie dopracowanym tomie. Śledziu dopisał bowiem ogrom podpisów pod planszami, w których – z rozbrajającą i ujmującą szczerością – opowiada o okolicznościach powstawania poszczególnych odcinków. Stworzył także krótkie wywiady z bohaterami serii (Smutnym, Niedźwiedziem, Kundziem, Wirażem i Szopą), a koledzy rysownicy dorzucili trzy grosze, rysując swoje wersje słynnego osiedla (to akurat, niestety, najsłabszy element całości).
Twarda oprawa, obwoluta i ta moc dodatków to jednak tylko fasada, o której zapomina się podczas czytania kolejnych epizodów. Szczerych, prawdziwych, pełnych żywych dialogów i interesujących postaci. Opowiadających o tym, o czym nikt w komiksie wówczas – na przełomie wieków – nie opowiadał. Zresztą i teraz ze świecą szukać historii obrazkowej, która pokazywałaby, co dzieje się z młodymi ludźmi, co ich interesuje, co robią w wolnych chwilach (czyli przez cały czas), i która mówiłaby prawdziwym językiem, a nie jakimś wyimaginowanym slangiem z pseudomłodzieżowych seriali. I choć przez te 20 lat III RP (powstanie i zaśpiewanie hymnu mile widziane) wyszło kilka rewelacyjnych polskich komiksów, to tylko jeden z nich zasługuje na miano komiksu pokoleniowego. I podpowiem tylko, że nie chodzi tutaj o „Thorgala”... Bartosz Sztybor
Profesor Bell Joann Sfar
Mroja Press 8/10
W „Profesorze Bellu” Joann Sfar zrzuca na chwilę swoje dotychczasowe szaty – a przynajmniej takie, z którymi kojarzy go polski czytelnik – i przywdziewa nowiutkie, prosto ze sklepu, takie z metką, niemacane. Twórca „Kota Rabina” flirtuje delikatnie z mainstreamem, jego rysunki stają się bardziej realistyczne, a fabuła nie korzysta nadmiernie z metafory. Nie jest to jednak żadna komercyjna sztampa, bo charakterystyczną kreskę Sfara widać w każdym kadrze, a z dialogów i historii nie tylko wylewa się niepodrabialny dowcip autora, ale także tradycyjna szczypta surrealizmu i absurdu. Sam komiks (polskie wydanie zbiera dwa francuskie albumy) to natomiast połączenie kryminału i horroru, oczywiście z miejscem na poważne refleksje. Główny bohater, Joseph Bell, to postać autentyczna, pierwowzór postaci Sherlocka Holmesa. Tutaj został on przedstawiony jako człowiek, owszem, inteligentny i skory do rozwiązywania zagadek, lecz także kobieciarz, któremu nieobce są niezliczone wady i uzależnienia. Sfar na tle kryminalnej intrygi, duchów i przeróżnych odszczepieńców opowiada o mężczyźnie, który przede wszystkim musi uporać się z własnymi demonami. To połączenie rozrywkowych treści z artystyczną duszą wychodzi autorowi bardzo dobrze, a i niezwykle cieszy możliwość poznania innego oblicza Joanna Sfara. Bartosz Sztybor
48
RECENZJE
R
JARZYNA: TEATR/THEATRE
Red.: Agnieszka Tuszyńska, Dorota Wyżyńska Agora SA
10/10 Książka kronika. Rejestracja teatralnej rzeczywistości jednego z najważniejszych polskich twórców oraz kilku aktorskich pokoleń. Przygoda zwana teatrem Grzegorza Jarzyny to dzieło najwyższej próby. Nie miejsce, a idea, która daje odwagę, inspiruje, łączy – aktorów, scenografów, muzyków, widzów. Album, będący zbiorem fotografii upamiętniających różne momenty z różnych lat, jest dowodem na wielobarwność tego świata, a jednocześnie czuć osobny, konsekwentnie i precyzyjnie budowany przekaz. Nie ma ustawionych sytuacji – każda jest prawdziwa – ale też nikt nikogo nie oszukuje, że to nie jest teatr. Chyba dzięki temu widać prawdę tych zdarzeń, świadomość bycia tu i teraz na scenie. Czasami zwraca uwagę grymas twarzy aktora, innym razem przestrzeń, kostium, detal – ciekawie jest odkrywać na drugich, trzecich planach ważne dzianie się gdzieś w tle, które nam umknęło podczas spektaklu. Porządnie wydany album jest dowodem na to, jak śmiertelny jest teatr, a jednocześnie tej śmiertelności stara się zapobiec. Utrwalić cząstkę każdego z przedstawień, zapisać choć fragment, ułamek, sekundę, mgnienie. Reminiscencje mówiące równie dużo o teatrze, jak o nas samych. Dorastaliśmy z tymi przedstawieniami, one dojrzewały wraz z nami. Bo nikt inny nie czuje tak pulsu miasta i pulsu jego mieszkańców jak Grzegorz Jarzyna. Podskórne tętno, rytmiczne, mocne, dudni wciąż w uszach. I niesie się w każdej wywołanej klatce. Teatr, życie – jedna scena. Anna Serdiukow
PRZED PRZEKŁADEM
Sunshine on Sugar Hill Angela Gilltrap
ABC Books
Angela Gilltrap to performerka, tancerka, piosenkarka, fotograf, redaktor... Aktualnie jest jednym z edytorów kultowego magazynu „Zink”, ale do tej posady przeszła długą i przezabawną drogę, której historia stała się australijskim bestsellerem. „Sunshine on Sugar Hill” czeka właśnie na wydanie w Stanach, podpisano już także kontrakt na ekranizację. Producenci prowadzą rozmowy z Kate Hudson, chociaż do roli Angeli, moim zdaniem, zdecydowanie bardziej pasowałaby Liv Tyler. Wyobraź sobie, że mieszkasz całe życie w upalnej Australii, jesteś gwiazdą telewizji, jeździsz czarnym kabrioletem i mieszkasz w pięknym apartamencie na Bondi Beach w Sidney (to tak jak mieć mieszkanie przy warszawskim Nowym Świecie, tylko że więcej niż jedna palma i widok na ocean). A teraz wyobraź sobie, że zakochujesz się i zostawiasz swoje dotychczasowe życie, by zamieszkać w Nowym Jorku. Ukochanym jest ubogi, czarnoskóry muzyk, którego znasz zaledwie kilka tygodni, a twój nowy dom to Harlem. Szaleństwo. „Sunshine on Sugar Hill” to perypetie pewnej Australijki, która w niesamowicie śmieszny i dosadny sposób przedstawia życie w obcym i wrogim miejscu. Pisze o ponadczasowym problemie mieszanych związków, wścibskich sąsiadach, młodocianych przestępcach, problemach z orientacją w dziesięciomilionowym mieście, brakiem pracy, mieszkaniem na szóstym piętrze w budynku bez windy i wszystkim tym, z czym może borykać się biała kobieta ze śmiesznym akcentem w najbardziej niebezpiecznej dzielnicy Nowego Jorku. Angela opisuje również problemy z zawodem dziennikarza, swój pierwszy Fashion Week, pierwszą wizytę w publicznej pralni, a także nielegalny handel krewetkami kwestionowanej świeżości… joanna mroczkowska
49
RECENZJE
R
RECENZJE teatr
TEATR hiro
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
tekst | anna serdiukow
z diariusza prywatnego
Tekst: Na podstawie wybranych
opowiadań oraz fragmentów „Dziennika” Witolda Gombrowicza reż. i Scen.: Hieronim Poniżalski 8/10
foto | david sypniewski
Trupa Czango to dwie wspomniane wyżej osoby: Monika Dąbrowska i Zbigniew Kowalski. Nie mają stałej siedziby – nie ma pionów i poziomów, nie ma biurokracji. Wychowankowie Studium Teatralnego Piotra Borowskiego próbują bez instytucjonalnej oprawy robić teatr, grają tam, gdzie znajdą miejsce, gdzie zostaną zaproszeni. Wypatrujcie ich następnym razem, nie przegapcie na tegorocznym 30. Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Praca zaledwie dwóch osób, a cały kalejdoskop postaci i znaczeń na scenie. Jest skromnie, ale z pomysłem. Scenografia zachwyca prostotą, często jakiś jej element przywołuje obrazki, które znamy z historii albo popkultury. Twórcy „Z diariusza prywatnego” puszczają oko do publiczności. Ich pierwszy spektakl to zainspirowany wczesnymi dziełami Gombrowicza pamiętniczek niedojrzałości. To o nich, o mnie, o nas. Czekamy na więcej.
opowieści lasku wiedeńskiego utopia będzie zaraz Collegium Nobilium, Warszawa Stary Teatr, Kraków Reż. Agnieszka Glińska Reż. Michał Zadara Spektakle: 3–4.02. i 14–17.02. Spektakle: 10–13.02.
smycz Teatr Polski, Wrocław Reż. Natalia Korczakowska Spektakle 26–28.02.
„Opowieści Lasku Wiedeńskiego”, najważniejszy dramat Ödöna von Horvátha, ukazuje austriackie społeczeństwo na moment przed wybuchem I wojny światowej. Mieszkańcy pewnej uliczki reprezentują świat naznaczony katastrofizmem, brakiem tożsamości, uwikłany w kaprysy losu i wielkie zwroty na kartach historii. Wyjątkowy tekst zostanie wystawiony na polskiej scenie już po raz 13.
Choć od premiery minęło już trochę czasu piszemy o „Smyczy” w związku z licznymi nagrodami, które otrzymała – jeśli ktoś do tej pory nie widział tego przedstawienia, ma okazję nadrobić to w lutym we Wrocławiu. Autorska sztuka Bartosza Porczyka to zestaw krótkich monologów aktorskich mówiących w różny sposób o zniewoleniu współczesnego człowieka. Inspiracją dla spektaklu była piosenka Maanamu, ale w tle słychać jeszcze Fasolki, Lady Pank i Myslovitz.
„Dlaczego lata 80.?” – zapytano twórców spektaklu w wywiadzie. Bo to ostatnia dekada PRL-u i fajnych ciuchów… Jednak dla wielu z nas to przede wszystkim czas dzieciństwa – kapitalizm to już dorosłość. Zadara wraca do przeszłości, by sprawdzić, ile w nas zostało z tamtego okresu. Słychać kilka niezapomnianych utworów muzycznych, a Jan Peszek recytuje „Księgi narodu polskiego”.
50
RECENZJE
R
foto | materiały promocyjne / ryszard kornecki / Anna Łośw
Ona ma białą sukienkę, on robi jajecznicę. Mówią do siebie, czasem koło siebie, ale przede wszystkim mówią po to, żeby inni mogli ich usłyszeć – to jeden z rzadkich przypadków, gdy dialog z publicznością jest cały czas bardzo intensywny. A przy tym w punkt. Taka sztuka udaje się nielicznym. Monika Dąbrowska i Zbigniew Kowalski świadomie i konkretnie uruchamiają w nas bardzo różne emocje. Czasem jest śmiesznie, czasem tragicznie, bywa niewinnie, ale i perwersyjnie. Powracająca niewinność nie zatrzyma ani nie cofnie czasu. Piknikowy, sielski nastrój przerwie irytujące bzykanie paskudnej muchy, a wygrzebana ze śmietnika kość uruchomi w nas to pierwotne, silne pragnienie bycia sobą. Wreszcie, bo przecież większość z nas na co dzień tłumi swoje prawdziwe pragnienia i rzadko kiedy podąża za instynktem. Wyzwalające, a nawet przerażające…
DJ Hero
Activision Blizzard
Xbox 360, PS3, Wii
7/10
Activision idzie za ciosem, wydając kolejną grę muzyczną z serii „Hero”. Do tej pory mogliśmy grać na gitarze, łupać w bębny perkusji i wydzierać się do mikrofonu. Wszystkie te patenty były jednak w pewnym stopniu odtwórcze i znane z innych tytułów. „DJ Hero” jest czymś zupełnie nowym, nie mieliśmy bowiem jeszcze okazji wcielić się w didżeja na specjalnie do tego stworzonym kontrolerze. Sprzęt didżejski w „DJ Hero” imitują niewielkich rozmiarów talerz gramofonowy z trzema przyciskami oraz mikser służący przede wszystkim do zabawy crossfaderem (suwak przenoszący nas z jednego źródła dźwięku na drugie). Cała zabawa polega na zmiksowaniu dwóch kawałków w jeden. Niestety, miks odtwarzamy, a nie tworzymy, ponieważ nasz wpływ na graną muzykę jest minimalny. Naszym zadaniem jest wyłącznie
GRY HIRO
HIRO
odegranie tego, co zostało już skomponowane przez twórców gry. Aby zrobić to we właściwy sposób, pamiętać musimy o trzech elementach: naciskaniu przycisków w rytm granej muzyki, przeskakiwaniu z utworu na utwór za pomocą wspomnianego crossfadera oraz o scratchowaniu. Wszystko to jednak odbywa się zupełnie bez naszej inwencji. Jedyny wpływ, jaki możemy mieć na graną muzykę, to dorzucanie w określonych momentach krótkich, wybranych wcześniej sampli oraz szybko nudząca się zabawa filtrem, również tylko w określonych fragmentach miksu. Do tego dostajemy możliwość włączania euforii, czyli przysłowiowego turba znanego z „Guitar Hero”, oraz opcję backspina – cofania utworu o kilka sekund. Niezbyt rozbudowany tryb bawienia się dźwiękiem rekompensuje genialny soundtrack. W „DJ Hero” każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy tu wszystkie popularne gatunki muzyczne i prawdziwą plejadę gwiazd. Gorillaz, Beastie Boys, The Jackson 5, Vanilla Ice, Paul van Dyk, Daft Punk – to tylko niektórzy z wykonawców, których muzyka obecna jest w grze. Niestety, bardzo duża część konkretnych remiksów brzmi okrutnie nużąco. Na przykład wymieszane ze sobą kawałki Rihanny i The Killers wypadają jak miks herbaty z kawą. „DJ Hero” ma swoje mocne i słabe strony. Z pewnością nie jest grą, którą katować będziemy godzinami, daje jednak sporo frajdy i rozbawi nawet tych, którzy na co dzień z konsolą nie mają nic wspólnego. Doskonała jednorazówka.
Darksiders THQ
Xbox 360, PS3
tekst |Tomek Cegielski
8/10 Trudno chyba o bardziej typowego hack’n’slasha niż „Darksiders”. Gra łączy w sobie sprawdzone patenty z takich klasyków gatunku, jak: „Devil May Cry”, „Ninja Gaiden” czy „God of War”. Fabuła przenosi nas do niedalekiej przyszłości, gdzie jako jeden z jeźdźców apokalipsy o imieniu Wojna zostajemy niesłusznie posądzeni o wywołanie przedwczesnej apokalipsy na świecie. Wydarzenie to nie spodobało się ani piekłu, ani niebu, więc teraz dokopać nam chcą i jedni, i drudzy. Naszym zadaniem jest wyjaśnienie afery i znalezienie osoby, która naprawdę odpowiada za przedwczesne sczyszczenie ludzkości. Jak na prawdziwy hack’n’slash przystało, nasz główny bohater to prawdziwy kawał sukinsyna. Wojna rzuca autami, kroi gigantycznym mieczem i strzela z wielkiej broni. Gdyby jednak komuś te trzy główne czynności się znudziły, autorzy umieścili w grze parę dodatkowych atrakcji. Zagadki logiczne, tryb latania na gryfie, jazda na rumaku, pływanie. Wróćmy jednak do zabijania. Walka jest niezwykle efektowna, często tłuczemy się z kilkakrotnie większymi przeciwnikami, którzy demolują całą scenerię. Sami również możemy zamienić się w wielkie płonące bydlę, obracając w pył wszystko, co stanie nam na drodze. Bez wątpienia ojcem sukcesu tej produkcji stworzonej przez małe studio developerskie Vigil Games jest Joe Madureira. Znany rysownik komiksowy, który w kapitalny sposób zaprojektował design całego świata „Darksiders”. Gra niestety jest odrobinę za prosta i ma nierówny poziom. Miejscami zapiera dech w piersiach, kiedy indziej budzi estetyczny niesmak. Produkt uważam za udany, mimo to poleciłbym go jedynie miłośnikom gatunku.
Świeże
RECENZJE Gry
Army of Two: The 40th Day Microsoft Game Studios
Xbox 360
10/10 „Army of Two” w jednym zdaniu można scharakteryzować jako odmóżdżającą, krwawą strzelankę TPP (widok zza pleców bohatera), w której główny nacisk położono na kooperację między dwoma graczami. Innymi słowy, od czasu poprzedniej części w samych założeniach nic się nie zmieniło. Tym razem akcja toczy się w zdemolowanej przez ataki chińskiej metropolii. Gra jest nieco schematyczna: jeden z głównych bohaterów prowadzi ogień, ściągając na siebie uwagę wroga, drugi w tym czasie zachodzi przeciwnika z boku i korzystając z dogodnej pozycji, pruje do wszystkiego, co oddycha. Mimo to w nowe „Army of Two” gra się bardzo przyjemnie. Autorzy dopracowali techniczne aspekty gry w szczegółach. Poszerzono arsenał broni, usunięto stare błędy, dodano nowe animacje, znacząco poprawiono grafikę. Nie zmienił się tylko filmowy klimat hardkorowej rzezi. Pod dostatkiem tu nieuzasadnionej brutalności i przekleństw, co ożywia zabawę. Przykładowo po zabiciu przeciwnika możemy jeszcze skopać jego zwłoki, jeżeli ten ośmielił się sprawić nam za dużo trudności. Nudno nie jest. Polecam szczególnie tym, którzy mają możliwość szarpnięcia w ten tytuł z kolegą, ponieważ właśnie z takim przeznaczeniem gra została stworzona. Aha, zabawa z „AoT:T4D” dozwolona jest od 18. roku życia.
51
RECENZJE
R
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
JA I WSZYSCY
MOI HIRO tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | krzysztof kozanowski
maciej szumny, nasz felietonista na emigracji, wspomina bohaterów. albo bohaterki. w każdym razie – alfabetycznie.
Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. Od stycznia uczy się języka portugalskiego w Waszyngtonie, przygotowując się do kolejnej podróży
A podziwiałem od dziecka. Kiedy poznaliśmy się w pierwszej klasie szkoły podstawowej, spod mojego stylonowego, granatowego fartucha z odpinanym białym kołnierzem (bardzo praktyczne, zamiast prać cały fartuch, można wymienić kołnierz na czysty) wystawał jakiś szaroniebieski swetrzyna, a ona miała ubrania z zagranicy. I piórnik! Żółty, na suwak – teraz niby nic specjalnego, ale kiedy 1 września 1983 roku okazało się, że mój tato kupił mi plastikową trumienkę z wysuwanym wieczkiem i naklejką z kurą, to możecie sobie wyobrazić, co dla mnie znaczył taki piórnik, nawet nie chiński, tylko ze Szwecji! Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy, dzięki czemu poznałem Historię o Złotym Kapelusiku: Pewnego dnia A szła sobie przez park w złotym kapelusiku. Nagle wciągnął ją w krzaczki jakiś chłopak i zaczął całować! Jak ja jej wtedy zazdrościłem! Nie potrafiłem sobie tylko jeszcze uświadomić, czy tego kapelusza, czy tej przygody w krzaczkach. Ale czas mijał, doszedłem do wniosku, że nie dla mnie takie ozdoby na głowie. Przechodziliśmy przez wszelkie fazy dorastania (ale przynajmniej nigdy nie byliśmy metalami) i dorosłem do tego żeby wiedzieć, że A należy podziwiać przede wszystkim za to, że jest mądra, inteligentna, błyskotliwa i zabawna. W liceum chodziłem na wagary do jej szkoły, żeby pobyć z nią na lekcjach. I bardzo dużo rozmawialiśmy, tak jak trzeba: słuchając, nie tylko mówiąc. Potem na dobre rozkręciły się lata 90., kiedy wydawało nam się, że mamy już wszystko, żeby szybko zakończyć się początkiem nowego wieku, który nas bardzo mocno rozczarował. Podziwiam A za to, że już wtedy podjęła decyzję, żeby wycofać się z tak zwanego towarzystwa. Do tej pory, niestety, tworzy je zbiór dziwadeł i czeskich manekinów, dla których główne zajęcia to: „Chodźmy na wernisaż sztucznej sztuki i udawajmy, że wiemy, o co chodzi! Zróbmy cokolwiek i udawajmy, że o coś chodzi! W co się ubrać do Rastra? Może nakleić sobie plastra?”. Zamiast tego A zakochała się, wyszła za mąż, ma dwoje dzieci i jest szczęśliwa. Ot i cała historia. A kiedy ja też uświadomiłem sobie, co jest prawdziwym szczęściem, rzuciłem wszystko w cholerę i wywróciłem swoje życie do góry nogami. Teraz czerpię z tego garściami. Zamiast iluzorycznej kariery w wielkiej firmie i robienia gwiazd ze wszystkich poza sobą, myślę, co ugotuję na kolację dla mojego chłopaka. A potem smażę kurczaka. Zamiast udawać, że się świetnie bawię na sylwestrowej imprezie, chociaż bluzka z brylantami drapie, witam nowy rok, śpiąc w objęciach na kanapie. Poza tym myję okna, ale on oczywiście tego nie zauważa (bo szyby są tak czyste, że wcale ich nie widać). I dostaję od niego miłe liściki zostawione rano na stole. Kiedy znajomi pytają mnie na fejsbuku „No jak ci tam?”, piszę, że normalnie. Bo jest właśnie tak zwyczajnie, prosto. I to, jak bardzo przyjemne może być zwyczajne, uświadomiła mi A, moja HIRO. A poza tym kiedyś, kiedy szła przez park w złotym kapelusiku…
52
felieton
F
ilustracje |kacper kwiatkowski
chinaski,
jesteś zwolniony!
tekst |artur pleskot
Niewielu jest ludzi na tym łez padole, którzy mimo nadmiernego zamiłowania do wszelkiej maści używek potrafili tworzyć świetną literaturę, a ze swojego życia zrobić sztukę i temat do opisania. Można tu wymienić: Williama S. Burroughsa, Witkacego i paru innych, ale przede wszystkim trzeba – Charlesa Bukowskiego. Artur Pleskot – nasz ekspert od degeneracji i dewiacji
Niedawno wyszedł kolejny tom jego wierszy, „Światło błyskawicy za górą”. Specyficzne zapiski szalonego żywota. Brutalne do bólu, szczere, aspołeczne – taki był Bukowski. Nie bawił się w zbędne ozdobniki i zagmatwany przekaz. Konkret i prostota, ale nie prostactwo. Zero przymilania się i mizdrzenia. Dla fanów komercyjnej pisaniny – propozycja nie do przełknięcia. Jest to fascynujący zapis jego życia: od trudnego dzieciństwa, przez okresy nędzy, aż do momentu, gdy osiągnął późny, ale zasłużony sukces literacki i finansowy. Od nędzy do pieniędzy. 300 stron świetnej
literatury. Bukowski opisuje swoje kobiety, podłe speluny, wykolejeńców, picie, życie w drodze. „Kurwy, orangutany, mendy, złodzieje i mordercy – sami moi mistrzowie”. Tom Waits uważa go za jedno ze swoich największych źródeł inspiracji. Krzysztof Varga napisał w jednym felietonów: „Gdyby Waits sam nie był wybitnym lirykiem, tobym uznał, że to świetna muzyka pod wiersze Charlesa Bukowskiego i kawałki bitników. Jak słucham Waitsa, to nie wiedzieć czemu staje mi przed oczami Mickey Rourke grający pisarza Henry’ego Chinaskiego w Ćmie barowej według Bukowskiego”.
Dziwkarz, hazardzista, pijak, odludek, cynik, wyrzucany z większości miejsc pracy. Ktoś inny by się obraził na te epitety, ale nie on. Opinie ludzi mało go interesowały. Charles nie znał kompromisów, nie interesował go świat, serdecznie nie znosił ludzi, wystarczyły mu cztery kąty, pełna butelka, czasem jakaś kobieta. Naprawdę potrzebował tylko maszyny do pisania. Ale mimo całej tej twardzielskiej otoczki, Charles był wrażliwym facetem, któremu niejedna kobieta złamała serce. Hank, piję twoje zdrowie.