MARZEC NR 5 www.hiro.pl
ISSN:368849
Muchy
Notoryczni debiutanci
Tim Burton Potwory i spółka
Bonnie i Clyde Miłość w rytmie gangsta
Ania
Dąbrowska 75 Broni się jak Bonnie
i więcej na hiro.pl
rzeczy do wygrania
INTRO HIRO 5
foto okładka | PATRYCJA TOCZYŃSKA stylizacja | Edyta Piasecka
hiro jest szczęśliwe INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
4 Peter Doherty. Może dojedzie 8 Festiwal filmowy w Rotterdamie. Swoje widzieliśmy 12 50 Cent. Na pewno dojedzie
18 Ania Dąbrowska. Bonnie i jej broń
ale bynajmniej nie cieszymy się bez powodu i nie zadowala nas jakaś tam wiosna. najbardziej cieszy nas cudza brawura. taka odwaga na przekór, która koniec końców i tak się opłaca – wbrew prognozom. wierzymy, że na tym koncercie będzie pod sceną liczniejsze stado niż na wszystkich polskich koncertach placebo razem wziętych. pavement na open’erze – tak, to o to chodzi. powtórzymy głośniej – pavement! co poza tym? poza tym, to nam trochę smutno, że inny festiwal jednak postanowił się przeprowadzić. poza tym numer dwa – słuchamy dużo much. wy też słuchajcie. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
22 Bonnie i Clyde. To nie był film? 28 Muchy. Przesłuchane 30 Przekręć sztukę. Historia szwindlu 32 Taylor Momsen. Gwiazdeczka 36
44
Tim Burton. Dziwny reżyser
Muzyka 46
40
Film
Gang Wąsaczy. W paskach
48 Książka / Komiks 50 Teatr 52 Gry
redaktor naczelna:
Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:
Ewa Kiedio SKŁAD:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl
redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl dYREKTOR ZARZĄDZAJĄCA:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl promocja:
Maciek Piasecki maciek.piasecki@hiro.pl
event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl REKLAMA:
Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl Hania Olszewska hania@hiro.pl Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl dystrybucja:
Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
kino cytryna w łodzi Kultowe łódzkie kino zmieniło siedzibę i dziś zajmuje ładne piętro w ładnej kamienicy przy ulicy Pomorskiej. Cytryna, zgodnie z nazwą, to miejsce dla wytrawnego widza – bez słodzenia łatwym repertuarem. Grają niezależnie i są z tego dumni. Współpracownicy:
Piotrek Anuszewski, Piotr Bartoszek, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Kamila Kurkus, Jan Mirosław, Joanna Mroczkowska, Marla Nowakówna, Rafał Pawłowski, Jakub Rebelka, Anna Serdiukow, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska FELIETONIŚCI:
Maciej Szumny, Artur Pleskot
PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com) WYDAWCA:
Work Hard sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa
miejsce w krakowie A naprawdę – dwa. Bo jedno Miejsce mieści się na krakowskim Kazimierzu, drugie – na Podgórzu. Oba hołdują słusznej idei estetycznej przestrzeni. Można tu grać w Chińczyka, prowadzić dyskusje o życiu i śmierci z lokalnymi pisarzami i puszczać książki w obieg.
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl
prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
DYSTRYBUCJA:
HOSTING: www.progreso.pl
DRUKARNIA: LCL S.A. ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
PETE DOHERTY tekst | Angelika Kucińska
W POLSCE!
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Czołowy dandys nowego rock and rolla. Taki grzeczny tylko na zdjęciach
Jeśli nieobiektywnie założyć, że miniona dekada należała do rock and rolla, to obiektywnie trzeba przyznać, że on był jedną z jej centralnych postaci. Stylowy chaos. Muzycznie, obyczajowo, odzieżowo. Niesforny Peter Doherty wreszcie wystąpi w Polsce. Miejmy nadzieję. Pół biedy, kiedy zdarzało mu się po prostu nie dojeżdżać na koncert. Przy tak niehigienicznym trybie życia można się pogubić w kalendarzu. Gorzej, gdy dojeżdżał, wychodził na scenę i na przykład zasypiał lub tracił przytomność w trakcie jednej z piosenek. Pete Doherty – najpierw współlider nieodżałowanych The Libertines, potem autorytarny frontman Babyshambles, wreszcie samodzielny, niezależny singer/songwriter – wczuł się w rockandrollowy mit ideowca straceńca trochę za bardzo. Notoryczne odwyki, regularne areszty. Skandale, na których przez kilka sezonów z powodzeniem żerowały bulwarowe media. Ale właśnie – spowszedniały ćpuńskie wybryki i matrymonialne perturbacje. W rynsztoku względna cisza. No bo kiedy ostatnio słyszeliście o Pecie Dohertym?
Graj i wygraj bilety na koncert Pete’a Doherty’ego – str. 17
Wróć, nie Pecie, a Peterze. Symboliczne dojrzewanie zaznaczył wydanym w swoje 30. urodziny solowym debiutem, „Grace/Wastelands” (premiera: marzec 2009). Albumem chaotycznym jak medialny życiorys, choć słychać szlachetne próby zaprowadzenia porządku. Nagrywając „Grace/Wastelands”, Doherty pomieszkiwał w Paryżu i brnął w estetyczną dekadencję. Zaprzyjaźnił się z Ditą von Teese, awansował na francuskie salony, choć samą płytą zdziałał niewiele (17. miejsce w brytyjskim notowaniu to wyczyn zdecydowanie poniżej możliwości bohatera narodowego, przyznacie), bo łatka nieobliczalnego, żałosnego narkomana przerosła (dobre) piosenki. Znów. I znów, i tak w kółko. 27 stycznia brytyjskie tabloidy doniosły o kolejnym aresztowaniu – oczywiście za posiadanie. Tak przerwał milczenie po niemal roku „szukania ciszy i spokoju” (to cytat z udręczonego wielkim miastem) w posiadłości w brytyjskim Wiltshire, gdzie ostatnio rezydował, zgłębiając idee Kościoła Scjentologicznego. Pozorny renesans ducha, jak się okazało w ostatnich dniach stycznia. Fani wyczekujący zbliżających się koncertów wstrzymali oddech. Nie ma żadnej gwarancji. Ale jeśli dojedzie, 7 kwietnia (zapowiadamy z wyprzedzeniem, bo nie możemy się doczekać!) dostaniemy niepowtarzalną (!) szansę zobaczenia na żywo pierwszego antybohatera nowego rock and rolla. Wnętrza Sali Kongresowej być może nieszczególnie pasują do gawędziarskich piosenek o miłości i narkotykach, ale z dandysowymi garniturami już zupełnie im po drodze. Wy też się ładnie ubierzcie.
04
INFO
I
energia
w kremie
HIRO PROMUJE
Noc była zbyt intensywna? Zapewne większość dziewczyn zna uczucie, gdy po szalonej imprezie skóra nie jest w stanie się rozbudzić. Potrzebuje energii, a jednocześnie wygładzenia i lekkości. Naprzeciw temu wyzwaniu wychodzi marka Clarins, ekspert w dziedzinie pielęgnacji. Specjalnie z myślą o młodych aktywnych konsumentkach przygotował zestaw kosmetyków sprawiający, że ich skóra będzie równie energetyczna jak one same. Na początek dnia, zaraz po umyciu twarzy, warto zaaplikować pobudzający Tonik Wake-Up Booster (1), który działa niczym podany skórze koktajl z czerwonej porzeczki, zielonej kawy i białej herbaty. Lekki, kobiecy zapach kosmetyków jest inspirowany owocami. To prawdziwa rozkosz dla zmysłów! Jego żelowa konsystencja dodatkowo podkreśla uczucie natychmiastowej świeżości. Krem-żel energizujący, Daily Energizer Cream-Gel (2), powstał z myślą o cerze mieszanej i normalnej. Dzięki swojej konsystencji dostarcza niezwykłej przyjemności, odświeżając skórę bez pozostawiania na niej tłustej warstwy. Natomiast Krem energizujący, Daily Energizer Cream (4), przyniesie zadowolenie skórze normalnej i suchej, pieszcząc ją delikatną kremową warstwą. Witamina C, zawarta w obu kosmetykach,
stymuluje naturalne mechanizmy obronne skóry, daje jej komórkom zastrzyk energii, natomiast Gingko Biloba pobudza zdrową cyrkulację i dostarcza komórkom tlenu. Dopełnieniem programu dla świeżej cery jest Żel energizujący do demakijażu, Daily Energizer Cleansing Gel (3), który usuwa makijaż oraz eliminuje nieczystości ze skóry, które powodują, iż staje się szara, oraz pojawiają się na niej niedoskonałości. Ekstrakt z Mydlnicy pomaga zmienić żel w delikatną, lekką piankę, a wyciąg z Moringa neutralizuje negatywny wpływ zanieczyszczenia środowiska, aby chronić naturalny świeży wygląd skóry. Kosmetyki pozwalają rozpocząć dzień z poczuciem luksusu i komfortu. Czysta, świeża cera nie zdradzi, co jej właścicielka robiła zeszłej nocy.
HIRO przedmioty
z kolorem na oczy
Wesoło i żwawo. Dopasujcie się do wiosny, również gadżetami. Kolorowe okulary od Vansa to doskonały dodatek do wiosennych strojów. Zrzućcie bure, zimowe szamtki, niech was zobaczą!
koszulka Ss 2010
HIRO przedmioty
plecak na deskę
Carhartt GRIND T-shirt : koszulka z kolekcji SS 2010 zaprojektowana przez Benny’ego Golda, kultowego grafika z San Francisco. To reprezentatywny egzemplarz z serii zrobionej przez Golda w tym sezonie. Wszystkie koszulki na stronie www.f-line.pl
Konkurs: Do wygrania dwie koszulki, pasek i portfel od firmy Carhartt. Szczegóły na www.hiro.pl.
HIRO przedmioty
KONKURS
Carhartt KICKFLIP BACKPACK: każdy kto ma deskę, wie że bez plecaka czasami ciężko się poruszać, plecak to obowiązkowa pozycja każdej kolekcji Carhartta. Prosty, trwały i funkcjonalny. Lista sklepów na www.f-line.pl
Bluza męska Zephyrus
HIRO przedmioty
Eurokonto z osobowoÊcià
W Banku Pekao S.A. znajdziesz konto odpowiednie dla siebie. JeÊli jesteÊ młodà osobà ceniàcà sobie wolnoÊç, mamy dla Ciebie Eurokonto Intro.
0 zł
za prowadzenie konta, za dost´p do konta przez internet, za ubezpieczenie za granicà.
Zajmiemy si´ formalnoÊciami zwiàzanymi z przeniesieniem Twojego konta z innego banku. Za∏ó˝ konto ju˝ teraz na www.eurokonto.pekao.com.pl lub wyÊlij SMS o treÊci „Konto” pod nr 3399 (op∏ata za SMS wg taryfy operatora). Wi´cej informacji: 801 365 365 (op∏ata jak za po∏àczenie lokalne).
Bluza męska Zephyrus, ulubienica sportowców, zapewne szybko zyska uznanie osób preferującyvh aktywny tryb życia. Ta lekka, ocieplana bluza typu wind shell z linii Summit Series składa się z zewnętrznej warstwy nylonowej uszytej z tkaniny ripostop oraz wewnętrznej, ocieplanej warstwy Primaloft One. Takie idealne połączenie warstw, zapewnia niewielki rozmiar oraz dobre parametry. Przylegający krój, ściągacze u dołu i na mankietach, nisko rozpinany kołnierz na zamek błyskawiczny oraz zapinana na zamek kieszeń na piersi sprawiają, że bluza Zephyrus jest bardzo praktyczna. Produkt ten będzie dostępny także w kroju damskim. Bluza Zephyrus oferowana jest w kolorach niebieskim, czarnym, czerwonym i żółtym.
07
INFO
I
Tygrys Europy tekst |irmina dąbrowska
foto | materiaŁy promocyjne
Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Rotterdamie jest nieodrodnym synem miasta, w którym jest organizowany. Bo tak jak Rotterdam stoi egzotyką – łatwiej znaleźć tam malezyjskie knajpy i japoński design niż holenderskie specjały – nie odżegnując się jednak od tego, co znane, bo zachodnie. Tygrysy 39. edycji powędrowały do reżyserów z Kostaryki, Meksyku i Malezji. HIRO Free było, widziało i wybrało własne typy. „Crying with Laughter” Reż. Justin Molotnikov Wielka Brytania
Joey Frisk jest lokalną gwiazdą – komikiem, który występuje w barach. Jest też dzieciakiem w skórze dorosłego – nie płaci czynszu, używa i zażywa, ile się da, a swoją córkę i byłą żonę ogląda sporadycznie. Pewnego dnia spotyka starego kumpla, który przypomni mu szkolne chwile, które Frisk zakopał głęboko w podświadomości. Suspens i tempo niczym z pierwszych (jedynych dobrych?) filmów Guya Ritchiego, szkocki akcent i aktorstwo z wyższej półki. Szczególnie wcielającego się w główną rolę Stephena McCole’a, który w ramach przygotowań do roli przez jakiś czas żył jako prawdziwy „stand up comedian”. „R” Reż. Michael Noer, Tobias Lindholm Dania
Młody Duńczyk, Rune, trafia za kratki za potraktowanie kogoś nożem. Chce w spokoju odpokutować swoje występki, szybko się jednak okazuje, że albo wejdzie do więziennej gry, albo to nim będą grali. Mocne kino z przejmującą prawdą – jeżeli jesteś pionkiem w „tej grze”, decyzje o twoim losie są podejmowane bez konsultacji z tobą. „Les signes vitaux” Reż. Sophie Deraspe Kanada
Simone wraca do rodzinnego Montrealu, by uporządkować sprawy po śmierci babci. W domu zastaje dawnego chłopaka, Borisa. Młoda para zaczyna się znowu spotykać, a dziewczyna znajduje nowe hobby – pracę w hospicjum. Niewiele ma ona wspólnego z odruchem czystego serca, to bardziej obsesyjne zainteresowanie ludźmi ocierającymi się o śmierć. Kanadyjska reżyserka Sophie Deraspe opowiada historię młodej kobiety (świetnie zagranej przez nieprofesjonalną aktorkę Marie-Helene Bellavance), która więcej ma wspólnego ze śmiercią niż z życiem. Następny film Deraspe ma być o fokach. Mogę się założyć, że z tego tematu też zrobi porywającą fabułę.
„La vie au ranch” Reż. Sophie Letourneur Francja
Wybuchowy portret paryskich dwudziestolatek, które dużo piją, palą, poznają nowych chłopaków, a gdzieś po drodze starają się studiować. Reżyserce Sophie Letourneur obok imprezowych treści udało się stworzyć trafny portret relacji między młodymi dziewczynami i dynamiki, jaka panuje w grupie znajomych. „A Single Man” Reż. Tom Ford USA
R
Ekranizacja powieści Christophera Isherwooda, debiut reżyserski projektanta mody, Toma Forda, z muzyką Abla Korzeniowskiego. Dzień z życia angielskiego profesora wykładającego w Stanach, który cierpi po śmierci ukochanego. W „A Single Man” każdy kadr jest jak z obrazu, a aktorstwo trzyma najwyższy poziom (świetna Julianne Moore, obiecujący Nicholas Hoult i jedna z najlepszych ról w karierze Colina Firtha). Trzymamy kciuki za Firtha w wyścigu po Nagrodę Akademii, jednocześnie ciesząc się, że w naszym kraju historia homoseksualnej miłości przestaje być zbyt kontrowersyjna. Liczne nagrody, jakimi obsypano film Forda, zachęciły Gutek Film do wprowadzenia go na polskie ekrany. Premiera w kwietniu.
La vie au ranch
„Agua fria de mar” Reż. Paz Fabrega Kostaryka
Zdobywca nagrody głównej festiwalu – VPRO Tiger Award. Film Kostarykanki, Paz Fabregi, jest taki, jak jego reżyserka: świeży i oryginalny. To rozgrywająca się w sielankowym morskim krajobrazie opowieść o relacjach dzieci – rodzice, kryzysie dotykającym niektórych dwudziestokilkulatków, a także o współczesnej Kostaryce.
A Single Man
„Yo, tambien” Reż. Álvaro Pastor, Antonio Naharro Hiszpania
Do Rotterdamu przyjechał prosto z Sundance. Holenderska publiczność nagrodziła go pierwszym miejscem w swoim plebiscycie. Historia zainspirowana odtwórcą głównej roli, Pablem Pinedą, jedyną osoba z zespołem downa na świecie, której udało się ukończyć studia wyższe. Daniel (w tej roli Pineda) dostaje swoją pierwszą pracę. Poznaje tam Laurę, blond heroinę, która owija sobie kolejnych mężczyzn wokół palca. Subtelne, mądre kino, które będziemy mieli okazję obejrzeć. W kwietniu polska premiera.
Agua fria de mar
08
INFO
I
Młoda i piękna. Daily Energizer Cream-Gel OBUDŹ SWOJĄ SKÓRĘ przy pomocy delikatnego, odświeżającego kremżelu. Stworzona przez Laboratoria marki Clarins, skuteczna formuła, eksploduje różnorodnością aktywnych składników, które sprawiają, iż od rana do wieczora Twoja skóra jest świeża i matowa: Witamina C dodaje energii komórkom, Gingko Biloba pobudza cyrkulację krwi, w tym czasie Przywrotnik Pospolity daje skórze zastrzyk blasku, niweluje niedoskonałości. Miękka, elastyczna, nawilżona, w mgnieniu oka skóra staje się świetlista, emanuje nową witalnością. Marka Clarins, Europejski lider w dziedzinie kosmetyków luksusowych. Więcej na stronie: www.daily-energizer.pl
NOWOŚĆ N
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Nowe oblicze sportu czyli Nike, futbol i współczesna sztuka tekst | materiały promocyjne
foto | materiaŁy promocyjne
Firma Nike to symbol ciągłej innowacji. Z kolei linia Nike Sportswear to produkty ikony stylu, które z powodzeniem łączą sportowe dziedzictwo Nike z innowacyjnym podejściem do tworzenia. Od samego początku wartością w Nike Sportswear jest ewolucja – opracowywanie produktów ikon z wykorzystaniem innowacyjnych materiałów oraz kreujących trendy wzorów. Nowa kolekcja łączy w sobie nowoczesność ze sportową tradycją, dzięki czemu Nike Sportswear może tworzyć nowe środki ekspresji sportowej ekspansji. Chcąc uczcić futbol jako najpiękniejszą dyscyplinę sportową na świecie, Nike nawiązała współpracę z uznanymi artystami z sześciu krajów. Na prośbę marki, specjalnie dla kibiców żyjących na styku sportu i kultury, stworzyli oni alternatywne stroje narodowych reprezentacji piłkarskich. „Chcieliśmy uwzględnić ubrania i akcesoria, które mogą się znaleźć w torbie piłkarza. Miały być w tych samych kolorach co stroje na boisko, ale z akcentem dodanym przez artystów” – mówi Jarret Reynolds,
apparel design director Nike Sportswear.
W tym celu Nike poprosiło artystów o zaprojektowanie plakietki, maskotki, nadruku oraz napisanego odręcznie alfabetu. Współpraca z każdym projektantem objęła bluzę N98 Track Jacket, bluzę AW77, t-shirt, koszulkę polo, spodenki dla kobiet i mężczyzn, a także koszulkę dla mężczyzn i tank top dla kobiet. Każdy zestaw uwzględnia również wybrane obuwie Nike Sportswear korespondujące z ubraniem. Oprócz dostosowanych kolorystycznie butów Nike LunarLite Rejuven8 Mid i Air Max BW Gen II, wybrano także dodatkowe modele – Air Zoom Tiempo, Dunk High AC, Air Footscape Freemontion i Nike LunarLite Chukka Woven. Wszystko to, by zapewnić kibicom możliwość jeszcze większego zidentyfikowania się z piłkarzami oraz wyrażenia dumy ze swojej drużyny. www.nikesportswear.com
HIRO PROMUJE
Anglia: projektant James Jarvis
Brytyjski grafik James Jarvis choć znany głównie ze śmiesznych ilustracji oraz dużego wkładu w fenomen designerskich zabawek, sport traktuje poważnie. Na pierwszy rzut oka jego interpretacja angielskiego godła wydaje się wierna archetypowi, ale z bliska widać, że to projekt charakterystyczny dla projektanta: herbowy lew szczerzy zęby i wytrzeszcza oczy w znanym stylu Jarvisa. Artysta czerpał inspirację ze średniowiecznych drzeworytów, a dziesiątka widniejąca na piersi jest tradycyjnie zarezerwowana dla najefektywniejszych zawodników.
Brazylia: projektant Nunca
Czerpiąc inspirację z inkaskiej symboliki i prymitywnego stylu graffiti “Pixação”, uliczny artysta z Sao Paolo Nunca stworzył wyjatkowy strój brazylijski, łączący ludność faveli z ukochanym przez nią sportem. Pięć gwiazdek na przypominającym tajemnicze oko brazylijskim godle symbolizuje pięć mistrzowskich tytułów Brazylii, a odręczne hieroglify oraz wzór podszewki bluzy z kapturem w nowoczesny sposób łączą strój ze starożytnością.
10
INFO
I
Holandia: projektant Delta
Artysta graffiti Delta, czyli Boris Tellegen, stworzył geometryczny świat, stanowiący kolorowe odzwierciedlenie konstruktywizmu i kojarzący się z klockowym miejskim krajobrazem oraz pikselami na cyfrowych ekranach. Jako zagorzały kibic z entuzjazmem podszedł do zabawy z kolorystyką nowych strojów Holandii. Jego wzory rozwijają klockowy język wizualny. Kanciasta maskotka to prosty, ale dynamiczny biegacz, godło to trójwymiarowa układanka z cyfr, a unikatowa czcionka jest ciężka jak beton i jednocześnie dynamiczna dzięki pochyleniu w przód.
USA: projektant Mister Cartoon
Legendarny uliczny artysta z Los Angeles „Mister Cartoon” współpracuje z firmą Nike już od wielu lat. Jego szczegółowe czarno-białe rysunki zainspirowane więziennymi tatuażami są bardzo cenione w świecie muzyki i nie tylko. Cartoon z entuzjazmem przyjął propozycję opracowania stroju dla reprezentantów swojego ukochanego kraju. Jego orzeł-maskotka to prawdziwy twardziej z aureolą z gwiazd i wzrokiem, który mówi „nie zadzieraj z USA”. Napis „USA” na godle to zmodyfikowane staroangielskie litery, a zwoje przywodzą na myśl wizualny język tatuażu.
Francja: projektant So Me
So Me, czyli Bertrand De Langeron, to uznany ilustrator oraz dyrektor artystyczny Ed Banger – jednej z najbardziej awangardowych wytwórni płytowych na świecie. Od 2003 roku jego okładki płyt oraz wideoklipy uosabiają eklektyczny świat Ed Rec, dodając wizualne elementy do innowacyjnych dźwięków. Jego interpretacja stroju Francji stanowi wyraz pop-artowej wrażliwości i stylu z przymróżeniem oka. Kolorowa maskotka oraz godło to postać parodiująca stereotypowego Francuza z beretem na bakier i wypielęgnowanymi wąsami. Wzór z podszewki bluzy z kapturem AW77 to wibrujące w oczach czerwone, niebieskie i czarne cegiełki, a wesoły charakter stroju podkreślają zaokrąglone, odręcznie pisane litery.
RPA: projektant Kronk
Kronk to dobrze zapowiadający się projektant i ilustrator z Kapsztadu. Jego dzieła są kolorowe i kapryśne, nawiązują do buntowniczych plakatów rockowych zawierając jednocześnie humorystyczne odniesienia do popkultury. Projekt stroju reprezentacji RPA autorstwa Kronka jest najbardziej misterny z całej kolekcji: oszałamiające szczegółowością wyszywane godło, bąbelkowate liternictwo, kalejdoskopowy wzór podszewki bluzy z kapturem AW77 oraz komiksowa maskotka, która wydaje się być w ciągłym ruchu. Czy to piłkarz wyrywający się do przodu na boisku, czy kibic dmący w tubę na trybunach? Obaj stanowią jedność w wymieszanym świecie Kronka.
11
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Zamachoodporny tekst | Maciek Piasecki
foto | Materiały promocyjne
W rękę, bark, biodro, lewą nogę, potem prawą, w klatkę i w szczękę. Dziewięć pocisków kalibru 9 mm pozbawiło Curtisa Jacksona kawałka szczęki, kontraktu z wytwórnią płytową i sporej części gangsterskiego animuszu. Ale raper dostał w zamian znacznie więcej: legendę, która wyniosła jego nagrania na szczyty list przebojów. Od czasu „Get Rich or Die Tryin’” i „The Massacre” ta legenda już trochę wyblakła, ale 50 Cent wciąż walczy, by nie rozmienić się na drobne. Urodził się w ubogiej nowojorskiej dzielnicy South Jamaica, centrum narkobiznesu. Dorastał pod opieką babci, w otoczeniu alfonsów i sprzedawców cracku. To oni, nie babcia, okazali się autorytetami dla młodego Curtisa (historie z mrocznych czasów dilowania posłużyły mu potem za kanwę autobiograficznego albumu „Curtis”). Jak wielu kolegów, trafił w końcu za kratki. Kiedy wyszedł z więzienia, postanowił wyjść także na ludzi. Wkrótce stał się ucieleśnieniem afroamerykańskiego snu – od zera do milionera, od gangstera do rapera. Fortuna zaczęła mu sprzyjać. Pierwszy zamach na życie przetrwał w marcu 2000 roku – na miesiąc przed historią z dziewięcioma pociskami. Kto tak bardzo chciał się pozbyć 50 Centa? Łatwiej odpowiedzieć, kto nie chciał. Zanim jeszcze zdobył jakąkolwiek popularność, Curtis miał już na pieńku z połową Wschodniego Wybrzeża. Wszystko za sprawą nagranego w 1999 roku utworu „How
to Rob”, na którym zdissował cały Wu Tang Clan, Jaya-Z, Kurupta, Wyclefa Jeana i wielu, wielu innych. No, ale dzieciaki chwyciły klimat, rozpoczęły masowe przegrywanie singla i już wkrótce 50 Cent mógł się cieszyć szacunkiem ludzi ulicy. I wtedy dostał dziewięć kulek. Po wyjściu ze szpitala sprawy potoczyły się szybko – nagranie demówki „Guess Who’s Back”, spotkanie z Dre i Eminemem, wspólna praca nad płytą „Get Rich or Die Tryin’”, 872 tysiące sprzedanych egzemplarzy w ciągu czterech dni, diamentowe wisiory, roznegliżowane laski w teledyskach. Kolejny album okazał się jeszcze większym sukcesem – zmęczony życiem chłopiec trafił do sklepu z cukierkami. Ale co idzie w górę, musi też spaść w dół. Curtis wziął się za kilka lukratywnych, ale mało gangsterskich interesów: firmował swoim wizerunkiem napój witaminowy (Formula 50), stworzył własną markę prezerwatyw, wystąpił w dwóch kiepskich grach wideo. Kolejne albumy sprzedawały się zdecydowanie gorzej, a Curtis zaczął procesować się w sądach (m.in. z siecią Taco Bell, która zasugerowała mu zmianę pseudonimu na 79 Cent w związku ze swoją kampanią promocyjną, oraz z 14-letnim chłopcem, który pobity przez kolegów oskarżył 50 Centa o sianie nienawiści w muzyce). Ale jak pokazał koncert na zeszłorocznym Coke Live Festival, jego gwiazda wciąż błyszczy... Chyba że to tylko złoty łańcuch. 50 Cent 6.04. Torwar, Warszawa
lightspeed champion
sugababes
reż. Lightspeed Champion
reż. Malcom Jones
„marlene” 8/10
Ha! Ten smutny chłopak ze smutnego Londynu (a niech tam – ten brytyjski Conor Oberst!) obnażył cudownie absurdalne poczucie humoru. W klipie zapowiadającym drugi album Lightspeed Champion najbardziej podoba się psychodeliczna tancerka na skalistym wzgórzu i zbłąkany lowelas z retro dyskoteki.
tekst | angelika kucińska
WideoNarkomania HIRO Free patrzy. „wear my kiss” 2/10
Mdłe sukieneczki, sterylne przestrzenie. Choreografia i bit pod platynową damulkę, ale bez pomysłu i przekonania. Może to zmiana składu, może modyfikacja marketingowej strategii – niezależnie od przyczyn skutek jest taki, że najbardziej tupeciarski girslband w dziejach stracił charakter. Co obrazek dobitnie pokazuje. Za dużo GaGi, za mało GaGi.
12
INFO
I
ŚWIĘTO KINA HISZPAŃSKIEGO tekst | anna serdiukow
foto | materiaŁy promocyjne
W tym roku 10. edycja Tygodnia Kina Hiszpańskiego potrwa od 18 do 2 kwietnia. To jeden z najciekawszych przeglądów filmowych w Polsce – jedyny w całości poświęcony ambitnemu, artystycznemu kinu Półwyspu Iberyjskiego. Warto na nim być! Imprezę sygnowaną przez Piotra Kobusa zainauguruje premierowy pokaz filmu „Ja, też!” (kinowa premiera 9 kwietnia). To wyjątkowe kino nagrodzono w San Sebastian za kreacje aktorskie – w głównych rolach wystąpili Pablo Pineda i Lola Dueñas. Film opowiada historię 34-letniego Pabla, pierwszego Europejczyka z zespołem Downa, który zdobył wyższe wykształcenie. Pablo podejmuje pracę i próbuje funkcjonować tak jak każdy z nas, oczekuje od życia tego samego, co inni. Także miłości. Niesamowity film, doskonale zagrany i wyreżyserowany – ta historia wbija po prostu w fotel. Istnieje spora szansa, że zrobi na was tak duże wrażenie, że nie wyjdziecie z kina przez kolejne siedem dni. I dobrze, bo przez cały tydzień trwania imprezy zobaczymy to, co we współczesnym kinie hiszpańskim najważniejsze. Dla równowagi zaplanowano
również cykl „10-10” prezentujący najciekawsze filmy hiszpańskiej kinematografii ostatniej dekady – przewidziano takie tytuły, jak: „Piedras”, „W budowie”, „Cudowne Candeal”, „Niebo obraca się”, „7 dziewic”, „Poniedziałki w słońcu” czy „Mataharis”. Jubileuszowa edycja Tygodnia Kina Hiszpańskiego odbędzie się w sześciu miastach Polski: Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Łodzi, Gdańsku i Warszawie. Sam cykl „10-10” trafi do 10 miast w całej Polsce i będzie pokazywany niezależnie od Tygodnia Kina Hiszpańskiego – potrwa od jego zakończenia do połowy maja. Jak co roku zatem, już od 10 lat, program imprezy i zaplanowane w związku z nią wydarzenia robią ogromne wrażenie. Będzie to jedyna okazja, by zobaczyć w tak szerokim zakresie propozycje kina Półwyspu Iberyjskiego – te produkcje nie trafią do regularnej dystrybucji w Polsce. Nie zmarnujmy więc szansy, by je zobaczyć. Więcej na stronie organizatora: www.manana.pl
14-dniowy tydzień? Dubeltowo świętuje się tylko z kinem hiszpańskim
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Euforia, nerwy, krzyki tekst | Agata Godlewska
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Fox Box, czyli Michał Król (ten, który wypuszcza Novikę ze szklanki) i jego goście
„Fox Box“ to rzadki na polskim rynku przykład płyty producenckiej. Elastycznej gatunkowo, błyszczącej gościnnymi występami zaproszonych wokalistów – w tym przypadku Bunia z Dick4Dick czy Marysi Peszek. I z potencjałem, by zawojować kluby. O pudełku parkietowych hitów opowiada Michał „Fox“ Król. Fox, opowiesz nam trochę o swojej nowej płycie, „Fox Box“?
Spokojnie mógłbym nie mówić w mediach o płycie, ale wiem, że takie są realia. Chociaż opowiadanie o muzyce, której aktualnie słucham, sprawia, że ktoś sobie później wyobraża: „O, faktycznie, płyta Foxa jest podobna do tego i tamtego“. Boisz się takich porównań?
Nie boję się, bo wiem, że nie uniknę naleciałości. Jeśli podoba mi się jakaś płyta, to siłą rzeczy coś w głowie zostaje. A później ktoś może powiedzieć: „O, płyta Foxa jest trochę jak Roisin Murphy“. Jesteś kolejnym młodym producentem, który firmuje płytę swoim nazwiskiem. Producent staje się docenianą postacią, wymienianą przez dziennikarzy w jednym szeregu z wokalistą czy kompozytorem. Masz rację. Chyba nazywa się to teraz „płytą producencką“. Jest to dobre zjawisko, bo płyta producencka nie zmusza mnie do tego, żeby materiał na niej był jednolity czy spójny. Kiedy sięgam po album jakiegoś producenta, zakładam, że znajdę tam różne rzeczy. Czym się różni twoje myślenie od myślenia kompozytora?
Kompozytor najczęściej siada przy pianinie albo z gitarą i wymyśla przebieg harmoniczny oraz melodię. Natomiast producent może pchnąć to w stronę country, grania gitarowego czy elektronicznego – wszystko na bazie tej samej piosenki. Możesz pójść z utworem różnymi drogami, a kompozycja ciągle pozostanie ta sama.
Czyli bardziej interesujesz się rozwijaniem dźwięku i eksperymentowaniem z nim.
Tak, nadawaniem koloru danemu utworowi. Teraz na przykład robię remiks dla Mariki. Numer jest reagge’owo-soulowy, a ja wykręcam go, poruszam się stylem, nie ingerując w kompozycję. Bardzo mi się podoba elastyczność na „Fox Box“. Podobnie, jeśli spojrzeć na twoją dotychczasową współpracę z artystami, widać rozpiętość stylistyczną: Natalia Kukulska, Vienio & Pele, Maryla Rodowicz.
Moje role w tych projektach były różne. Dla Natalii Kukulskiej zrobiłem remiks „Sexi Flexi“, z Marylą z kolei nagrałem hammonda, bo Andrzej Smolik produkował jej płytę i mnie poprosił, a z Vienio i Pele… już nawet nie pamiętam, współpracowaliśmy przecież z siedem czy osiem lat temu. Nie masz problemu z tym, że raz zabierasz się za alternatywne projekty, a za chwilę za totalnie popowe. Co jest dla ciebie kryterium przy wyborze artystów, z którymi współpracujesz?
Płytę Natalii produkowali Bartek Królik i Marek Piotrowski z Planu B. Jesteśmy kumplami, pracowaliśmy razem, kiedy jeszcze SiStars nie było znane, więc dlaczego miałbym tego nie zrobić? Jeśli piosenka by mi się nie podobała, tobym jej nie zremiksował. Z kolei płytę Maryli produkował Smol, którego cenię. Gdyby robił ją jakiś cieć, to na pewno nie zagrałbym u Maryli. Wracając do twoich początków, czyli 15 Minut Projekt, myślę sobie teraz, że ta płyta stała się kultowa dla pewnego środowiska. Wiesz, czasy świetności klubu Punkt, starej Radiostacji… To był fajny moment. Jak go wspominasz?
Nie za bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje, nie znaliśmy polskich zespołów, które grałyby tak jak my. Dziś możesz pójść do Powiększenia czy Kulturalnej, bo co chwilę są tam koncerty. Natomiast sześć, siedem lat temu nie przyjeżdżało do nas tak wielu fajnych artystów. Jedynym momentem, kiedy mogliśmy zobaczyć, jak gra się drum’n‘bass na światowym poziomie był nasz support przed krakowskim koncer-
14
INFO
I
tem London Electricity. Okazało się, że mamy kompletnie inne podejście do muzyki – absolutnie nie lepsze. Produkcje drum’n’bassowe London Electricity były wręcz popowe, u nas były punkowe. Gdy ludzie przychodzili co tydzień na nasze koncerty do Punktu, właściwie nie wiedzieli, co się wydarzy. I wtedy pojawiła się na waszym koncercie Kayah – duże zaskoczenie?
Nie wzięła się ona z totalnego przypadku. Jasiek (Młynarski, perkusista – przyp. red.) grał już wtedy z Kayah i zaprosił ją na koncert. Kayah przyszła na nasz koncert, posłuchała i bardzo jej się spodobało. Wtedy jeszcze nie było Kayaxu, 15 Minut Projekt był pierwszym wydanym przez nich albumem. Czyli wasza płyta była prekursorska?
Właśnie nie, nie była tak zrobiona! A „Fox Box“? Masz wrażenie, że wyprzedza trendy w Polsce?
Chyba nie jest do przodu, raczej te brzmienia już były. W recenzjach okrzyknięto ją najlepszą alternatywną polską płytą XXI wieku.
To bardzo miłe. Ale ja bym uważał z takimi ocenami. Myślę, że wynikają one z jakiegoś głodu. Polskie produkcje są przewidywalne.
Tu wracamy do tematu płyty producenckiej. Na „Fox Box“ pojawiają się różni wokaliści. W większości przypadków ci wokaliści wypadli inaczej niż na swoich solowych płytach. Jadąc raz z Marią Peszek na koncert, włączyłem w busie demówkę utworu „The Bomb“, już po nagraniu wokalu. Z tyłu siedział zespół Marii. Puściłem drugi raz ten numer, a oni spytali, kto go śpiewa. Mój plan został zrealizowany, Maryśka zrobiła coś innego, niż robi u siebie. Mimo że zabawa słowami jest absolutnie podobna do tej z jej autorskich płyt, tylko że po angielsku. A ma rację, śpiewając o tobie w „The Bomb“: „He’s so fucked up“?
Ma rację. Mieliśmy z Marią różne stany, pracując ze sobą – euforia, nerwy, krzyki i walenie telefonem o ziemię, ale też uśmiech i zadowolenie z końcowego efektu. Taka wybuchowa mieszanka charakterów daje chyba najlepsze efekty.
okazało się, że mamy zupełnie inne podejście do muzyki. gdy ludzie przychodzili co tydzień na nasze koncerty do punktu, nie wiedzieli, co się wydarzy
15
INFO
I
Terroryści i stuletnie dziewice tekst | Bartosz Sztybor
foto | materiaŁy promocyjne
Mówi dużo. O sobie, ojczystym Izraelu i swojej najsłynniejszej powieści graficznej, „Ranach wylotowych”, które ukazują się właśnie w Polsce nakładem Kultury Gniewu. Rutu Modan uwielbia komedie romantyczne, polską kuchnię i Tel Awiw, którego akurat także nienawidzi. Zresztą o skrajnościach opowiada jej komiks. Historia przedstawiona w „Ranach wylotowych” jest uniwersalna, ale tylko pozornie mogłaby się wydarzyć wszędzie. Siłą komiksu jest tło, Tel Awiw i jego mieszkańcy. Chciałaś uczynić miasto trzecim bohaterem komiksu? Nie planowałam uczynić z Tel Awiwu kolejnego bohatera. Chciałam po prostu opowiedzieć dobrą historię. A wrogiem dobrej opowieści są schematy, historia musi dziać się w konkretnej przestrzeni i mieć atmosferę, którą autor czuje. Tel Awiw jest moim miastem od ponad 30 lat, kocham to miejsce i go nienawidzę. Dlatego było dla mnie naturalne, że umieszczę akcję komiksu właśnie tutaj. Zaskakujące jest to, że ludzie w twojej powieści graficznej są uodpornieni na śmierć. To dla nich zwykła codzienność. W komiksie za przyczynę podajesz terroryzm... Parę lat temu w Izraelu było mnóstwo ataków terrorystycznych. To stworzyło dość ciężką atmosferę, gdzie śmierć cały czas wisi w powietrzu. By sobie z tym poradzić, należało podejść z dystansem do tematu umierania. Odgrodzić się od tego czymś w rodzaju tarczy. Problem w tym, że w pewnym momencie tej tarczy nie da się już pozbyć. Muszę więc z przykrością stwierdzić, że ludzie w Izraelu stali się mniej uczuciowi i mniej wrażliwi na przemoc oraz cierpienie innych. Chciałam o tym opowiedzieć. „Rany wylotowe” są świetne narracyjnie. Opowiadasz całą historię jakby bez emocji, jak dokumentalista. A dzięki temu sama historia jest przejmująca. Lubisz taki rodzaj prowadzenia fabuły? Tak, trafiłeś w sedno, właśnie tak chcę opowiadać swoje historie. Nie lubię pisać wprost, co ludzie myślą albo czują. Wolę, by czytelnik sam wszystko zrozumiał, obserwując poczynania i słuchając rozmów bohaterów. W końcu przez większość czasu nie mówimy tego, co rzeczywiście myślimy i jak się czujemy. Okłamujemy siebie i innych na każdym kroku. Dlatego też chciałam pokazać, co ludzie myślą, ale bez mówienia o tym. Chciałem jakoś zaklasyfikować twój komiks. I wymyśliłem, że „Rany wylotowe” to komedia romantyczna, ale bez kiczowatego sentymentalizmu. Nie lubisz się wzruszać na filmach o miłości? No, to teraz mi zaimponowałeś. Tylko jeden krytyk przed tobą zrozumiał, że „Rany wylotowe” to komedia romantyczna. Może i dość pokręcona, ale trzyma się ram gatunkowych. Swoją drogą, uwielbiam komedie romantyczne, w końcu jestem kobietą. Lubię oglądać nawet te najbardziej przesłodzone i głupie. Często ogarnia mnie niepokój, głównie jeśli chodzi o przyszłość. Dlatego też komedie romantyczne przynoszą mi ogromną ulgę. Te 90 minut filmu daje mi iluzję, że na tym świecie jest jednak porządek i sens.
„Rany wylotowe” to zabawny romans w znieczulonym na przemoc Izraelu
Główni bohaterowie „Ran wylotowych” nie pasują do swoich rodzin. Koby ma problemy z ojcem, a Numi nie spełnia oczekiwań matki. Chciałaś nawiązać do swoich doświadczeń z rodzicami? W mojej rodzinie nie było artystów. Wszyscy są doktorami albo prawnikami. Kiedy powiedziałam rodzicom, że chcę iść na studia artystyczne, moja matka i siostra mnie wyśmiały. Nigdy nie uznawały sztuki za zawód. Z kolei mój ojciec próbował mnie przekonać, bym zaczęła studiować coś prawdziwego. Nawet zapisał mnie do uczelni prawniczej na wypadek, gdybym nie została przyjęta na studia artystyczne. Owszem, nikt mnie nie powstrzymywał, ale każdy demonstrował swoje niezadowolenie. Tak samo w szkole, całe środowisko było bardzo konserwatywne. Nikt nie palił, należało utrzymać dziewictwo do setnych urodzin i nie było buntowników. Dlatego pójście na studia artystyczne było dla mnie wyzwoleniem.
16
INFO
I
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
Peter Doherty 2
10
bilety na koncert Petera Doherty’ego, który odbędzie się 7 kwietnia w Sali Kongresowej w Warszawie (mamy nadzieję, że tym razem przyjedzie), ufundowane przez agencję koncertową New Music Art – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
5
komplety zawierające DVD z 2. sezonem serialu „Plotkara” wraz z plotkarskim kubkiem i koszulką z serialu „Czysta Krew” ufundowanych przez Galapagos Films – SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
nowych płyt duetu Pono i Sokół pt. „To prawdziwa wolność człowieka” ufundowanych przez wydawnictwo 3label – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
5
płyt „To Lose My Life” White Lies podpisanych przez członków zespołu, ufundowanych przez wytwórnię Universal Music Polska – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
4
KONKURSY
płyt DVD z filmem „Bruno” ufundowanych przez Monolith Films – SMS o treści: HIRO.7.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt Massive Attack pt. „Heligoland” ufundowanych przez wytwórnię EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
5
płyt Petera Gabriela pt. „Scratch My Back” ufundowamych przez wytwórnię wytwórnię EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.6.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Jak wygrywać?
15
zestawów wielozadaniowych kosmetyków Bielenda z ogórkiem i limonką ufundowanych przez firmę Bielenda – SMS o treści: HIRO.8.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt ze stworzoną przez kompozytora Alexandre’a Desplata ścieżką dźwiękową do filmu „Autor Widmo” Romana Polańskiego ufundowamych przez wytwórnię Dream Music – SMS o treści: HIRO.9.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Żeby wygrać wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 6 marca od godziny 10:00 do 31 marca do godziny 23:00. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Wygrywają co 30-te SMS-y nadesłane na dany kod do momentu wyczerpania puli nagród. Nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, o wygranej poinformujemy SMS-owo. Przykład SMS-a: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
MEGAHIRO
tekst | Angelika Kucińska
foto | patrycja toczyńska i materiały promocyjne
Znudziła się Ani Ania. I grzeczne piosenki. Kolejną płytą rzuciła więc wyzwanie wszystkim – sobie, publiczności, rynkowi. Ania mówi, że „Ania Movie” to koniec ładnego retro i początek niebezpiecznego niewiadomego. Ta dziewczyna szuka guza? Ania Dąbrowska, nasza Bonnie z okładki. będzie groźnie. 18
megahiro
Wolisz filmy czy piosenki z filmów? Zdecydowanie wolę piosenki z filmów. Być może naturalnie bardziej zwracam uwagę na muzykę, oglądając filmy. Interesuje mnie na przykład, czy muzyka napisana lub użyta w filmie nie przeszkadza obrazowi. Czyli wybór materiału na „Ania Movie”, płytę z twoimi interpretacjami tematów filmowych, był podyktowany muzyką, a nie filmami? Większości z tych filmów nigdy nie widziałam i pewnie nawet nie zobaczę, bo są nie do zdobycia. Kilka z nich, jak: „Nocny kowboj”, „Absolwent”, „M.A.S.H.” czy „Był sobie chłopiec” to świetne filmy i zrobiły na mnie spore wrażenie, ale nie jest to moja bajka. Natomiast autorzy muzyki, których piosenki tu coveruję, mieli na mnie zdecydowanie duży wpływ. A skąd tu Beatlesi i ich „Strawberry Fields Forever”? To jest trochę naciągany wybór. Teoretycznie piosenka pojawiła się dwa lata temu w filmie „Across the Universe”, obok innych piosenek Beatlesów, powstał też do niej pierwszy teledysk w historii – przynajmniej tak twierdzą zorientowani. Jest to dość psychodeliczny obrazek z udziałem zespołu. Parę lat temu miałam poważny okres beatlesowy, słuchałam ich bardzo dużo, bardzo często. Beatlesi są bardzo trudnym zespołem do coverowania. To duże wyzwanie, ale chciałam spróbować. Na początku pracy przy „Ania Movie” założyliśmy, że prawdopodobnie nie uda się nam fajnie zrobić tego numeru i zaasekurowaliśmy się, przygotowując równolegle „Live to Tell” Madonny. Okazało się jednak, że „Strawberry Fields Forever” wyszło całkiem fajnie, więc z płyty wyrzuciliśmy Madonnę. A skąd pomysł, żeby w ogóle zrobić taki album? Chciałam odpocząć od tego, co do tej pory sama zrobiłam autorsko. Od jakiegoś czasu chciałam zrobić płytę z coverami, ze swoimi ulubionymi piosenkami. Chciałam zrobić płytę bez ciężaru, z jakim wiąże się śpiewanie własnych piosenek. Zwłaszcza że nie uważam, że moje piosenki są wybitne. Okazało się, że większość tych cudzych utworów, które zawsze chciałam zaśpiewać, pochodzi z filmów. Ta płyta jest domknięciem pewnego etapu, zarówno jeśli chodzi o inspiracje latami 60. obecne w mojej muzyce, jak i słyszany w niej klimat filmowy. Ale nie poszłaś wyłącznie w retro, tu są też nowe rzeczy, jak nagranie z „Był sobie chłopiec”. Nie, wybrałam po prostu rzeczy, które lubię i które da się przerobić. I które nie są też przerażającymi klasykami. Mogłabym się bać piosenki z „Dirty Dancing” albo z „Hair”. Nie boję się kiczu, ale boję się oczywistości.
Czy jest smutno, czy wesoło, to zawsze jest tak samo. Tak, polscy twórcy mają problem z kreacją. Nie potrafią wymyślać. U nas musi wszystko zahaczać o rzeczywistość. Bo jak będzie kreacja, to wyjdzie sztucznie, więc film musi być osadzony w polskich realiach. To mi przeszkadza, już mam dość tych polskich realiów, zwłaszcza że one się zmieniły. Nie jesteśmy już zaściankowym krajem pijaków i rolników. Jest jeszcze druga strona polskiego kina – piękne, wspaniałe wnętrza, ludzie, którzy pracują w bankach i korporacjach. Wszystko jest takie cudowne, że nikt w to nie wierzy. Normalny człowiek przecież nigdy czegoś takiego nie przeżył. Brakuje złotego środka. Wymyślonej historii. Albo gonimy cudze marzenia, albo wylewamy najgorsze brudy. Brakuje mi historii uniwersalnej. Uniwersalnej jak twoja muzyka? Ja nie robię muzyki uniwersalnej. Chciałabym, ale mi jeszcze nie wychodzi. Ładny, dobrze wymyślony pop to nie jest muzyka uniwersalna? To są bezpieczne sformułowania. Ładny pop na poziomie, nikogo nie obraża, nikomu nie przeszkadza. Tak się mówi o muzyce do windy. Ja cię będę bronić. Zrobiłaś muzykę, z której wynoszą coś i ludzie lepiej zorientowani, i statystyczni słuchacze RMF-u. To sztuka. To mi dało dobrą pozycję, bo mogę zarabiać na tym pieniądze. Mogę żyć z muzyki. Tylko wiesz, ja do tej pory wiodłam bardzo bezpieczne życie. Zaczęło mi przeszkadzać to, że nie ma już w nim niespodzianki. Brakuje mi ryzyka. Zaryzykujesz następną płytą? Ta już jest ryzykiem, chociażby dlatego, że jest po angielsku, a tego nie lubią ani radia, ani wytwórnie. Poza tym ile z tych filmów polscy widzowie mogą znać? „M.A.S.H.”? „Był sobie chłopiec”? „Absolwent”? „Głębokiego gardła 2” mogą nie znać. To nie jest materiał nastawiony na splendor. Tym albumem nastawiam się na robienie tego, co lubię. Ryzykuję, ale kręci mnie to.
to są bezpieczne sformułowania. Ładny pop na poziomie, nikomu nie przeszkadza, nikogo nie obraża. tak się mówi o muzyce do windy. do tej pory wiodłam bardzo bezpieczne życie. zaczęło mi przeszkadzać to, że nie ma w nim już niespodzianki
A chciałabyś mieć więcej wspólnego z filmem? Produkowałaś już swoje teledyski. Film jest trudny. Z muzyką jest tak, że nie możesz tylko wyjść i śpiewać, musisz coś naprawdę przeżyć. Bo wtedy wychodzi prawda. Tak samo jest z aktorstwem. Wczucie się, odnalezienie odpowiednich emocji i przekazanie ich, opowiedzenie historii za pomocą swojej twarzy jest wyczerpujące emocjonalnie. To nie dla mnie. Nie potrafiłabym tego robić bez obciachu wewnętrznego. A żeby wyprodukować film, musiałabym mieć więcej pieniędzy. Wszyscy mówią, że jest problem z polskim kinem. Nie wiem, czy bierze się on akurat z braku pieniędzy. Może z braku pomysłów – jeśli tak, to nie chciałabym dołączyć do ludzi, którym brakuje pomysłów. Oglądasz polskie filmy? Oglądam. Podobał mi się ostatnio „Dom zły”, aczkolwiek trochę mam dość dosłowności w traktowaniu Polaków i naszej mentalności. Polak jest pijakiem, krętaczem, kombinatorem. We wszystkich polskich filmach tak jest, czy ambitnych, czy komercyjnych.
Ania i retro wnętrza. Po raz ostatni?
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Ania, grzywa i filmowe spojrzenia
I tak już będzie niebezpiecznie od tej pory? Tak bym chciała. Jestem już za stara na bezpieczne prześlizgiwanie się przez życie. Za mało czasu mi zostało. W zasadzie to został mi już tylko ten na niebezpieczne ruchy. Powiedziała przyszła mama. Że powinnam teraz zarobić na dom? Każdy powinien sobie sam radzić, moje dziecko też będzie musiało sobie samo zarobić na dom. To jest twoja ostatnia płyta w ramach kontraktu podpisanego po „Idolu”. Zamyka się jakiś rozdział. Wiele zamykam tą płytą. Przede wszystkim okres retro w mojej twórczości. Zawsze ta estetyka będzie mi bliska, ale czuję, że wyczerpałam temat, zbliżyłam się do granicy własnych możliwości i znudziłam się sobą. Chcę pójść gdzie indziej. Dokąd? Nie wiem, będę eksperymentować i sprawdzać, na co mnie stać.
na. Dlatego poprosiłam o pomoc. Przy ostatniej płycie było bezpiecznie, wszystko szło gładko, z górki. Mogłabym wpaść w taki tryb łatwego pisania płyty, tylko po to, żeby ją wydać. Po nic innego. A po co byś jeszcze chciała? Żeby zaspokoić ambicje. Żeby zrobić coś, co ma sens. Coś, co będzie maksymalnie wyjątkowe. Można jeszcze zrobić w muzyce coś, czego nikt przed tobą nie zrobił? Oczywiście, że to jest możliwe. Tylko ja postrzegam rzeczywistość w ten sposób, w jaki ją postrzegam. To jest możliwe, tylko jeszcze nie wiem, jak to się robi. Pewnie nijak, pewnie się to robi od niechcenia. A coś cię ostatnio zaskoczyło w muzyce? Nie, ale ja też nie chcę szukać tych zaskoczeń w undergroundzie, chcę je znaleźć w popie. Nie interesuje mnie awangarda. Ja uważam, że jeśli coś jest wybitne, to strzeli we wszystkich.
Piszesz też dużo dla innych. Z innym podejściem niż dla siebie? Odważniej, bo mnie to nie dotyczy. I zawsze wydaje mi się, że najlepsze piosenki piszę dla siebie, po czym ostatecznie okazuje się, że jest odwrotnie. Mnie kręci dużo różnej muzyki, łącznie z komercyjnym popem, i w takiej muzyce spełniam się, pisząc dla innych.
Może ty nie jesteś znudzona tylko sobą, ale też tym, co się dzieje w muzyce w ogóle? Jest jakaś stagnacja. Wszędzie. Nawet w fizyce. Teoria Einsteina podobno przestała się zgadzać i od lat 70. nikt nie wymyślił nowej teorii na wszechświat. W muzyce ostatnie fajne rzeczy wydarzyły się w latach 80., potem same powtórki, z Amy Winehouse na czele.
Z tekstami jest podobnie? Z tekstami jest ciężko. Teksty muszą być totalnie osobiste. Mnie się rzadko zdarza napisać dobry tekst.
Nie lubisz Amy? Lubię, ale dużo u niej zapożyczeń. Siła Amy Winehouse bierze się głównie z bardzo prywatnych tekstów.
Nie masz problemu z przyznaniem się do tego, że teksty ci czasem nie wychodzą. Bo mi czasem nie wychodzą. Po prostu. Nie każdy urodził się Osiecką. Lubisz śpiewać cudze? Nie mam z tym żadnego problemu. Na ostatnią płytę teksty pomogły pisać mi Karolina Kozak i Agnieszka Szypura. Ale to też był dla mnie sygnał, że wyczerpałam siebie, że się powtarzam, że jestem wypalo-
I z życiorysu. No tak, życiorys też ma mocny. To może też zainwestuj w życiorys. Ja się boję narkotyków. Źle działają na moją podświadomość, nawet unikam sytuacji, kiedy ktoś obok coś bierze czy pali, bo boję się o niego, zaraz wpadam w paranoję. Ja liczę na muzykę, liczę, że uda mi się zrobić wyjątkową muzykę. To najlepsza broń.
20
megahiro
jak ania dąbrowska została bonnie? „kilka lat temu zaśpiewałam w coverze bonnie & clyde nagranym przez tomka makowieckiego, a w oryginale wykonywanym przez serge’a gainsbourga. a sama bonnie? ikona, zwłaszcza dzięki wizerunkowi utrwalonemu przez faye dunaway w kultowym filmie. gdybym miała wskazać ulubioną aktorkę z tamtego okresu, myślę, że byłaby to właśnie dunaway” foto | Patrycja Toczyńska
stylizacja | Edyta Piasecka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Marta Krupińska
foto | Materiały promocyjne
Boska Bonnie Parker. Gdybyśmy byli bankiem, chcielibyśmy, żeby na nas napadła
Są młodzi. Kochają się. I wspólnie napadają na banki. Najsłynniejsi gangsterzy Ameryki, Bonnie Parker i Clyde Barrow. Niewinni kochankowie czy bezwzględni mordercy? Odsądzani od czci i wiary psychopaci czy ikony popkultury, których legenda okazała się silniejsza niż śmierć? Może wracający właśnie na ekrany film o występkach tandemu rozwieje wątpliwości. Lata 30., Teksas. Czasy prohibicji i Wielkiego Kryzysu. Bonnie Parker pracuje jako kelnerka w obskurnym barze w małym miasteczku Rowena. Któregoś ranka pod swoim domem zauważa mężczyznę usiłującego ukraść samochód jej matki. Niedoszły złodziej to Clyde Barrow, drobny przestępca, który właśnie wyszedł z więzienia. Wpadają sobie w oko. Chwilę później dziewczyna jest świadkiem, jak Clyde okrada sklep. Czegoś takiego jeszcze nie widziała w swojej zabitej dechami małej mieścinie. Kiedy więc Clyde mówi jej: „Jedź ze mną”, nie zastana-
wia się zbyt długo. Aby nauczyć Bonnie obsługi pistoletu, zatrzymują się na starej farmie, którą przejął bank. Gdy spotykają niedawnego właściciela, Clyde przedstawia ich oboje: „Jestem Clyde Barrow, a to Bonnie Parker. Napadamy na banki. Nie ma w tym nic złego, prawda? To najprostsza rzecz na świecie”. Z czasem ich banda powiększa się o mechanika samochodowego, C.W. Mossa. Dołączają do nich też niezbyt rozgarnięty brat Clyde’a, Buck i jego rozhisteryzowana żona, Blanche. Gang Bonnie i Clyde’a szybko staje się sławny. Wieści o ich rozbojach krążą już nie tylko po Teksasie, ale po całych Stanach. Beztroska podróż zamienia się w gorączkową ucieczkę przed policją. Przez jakiś czas zręcznie udaje im się przechytrzyć pościg. W końcu jednak wpadają w zasadzkę i oboje giną, rozstrzelani przez policję. W wyniku sekcji zwłok okazuje się, że w ich stronę oddano ponad 50 strzałów.
22
film
Historia Bonnie i Clyde’a to idealny materiał na scenariusz filmowy. Hollywood szybko pokochało gangsterską parę. Pierwsza ekranizacja, „You Only Live Once”, powstała już w trzy lata po ich śmierci, a jej reżyserem był słynny twórca „Metropolis”, Fritz Lang. Najbardziej znany jest jednak film z 1967 roku w reżyserii Arthura Penna. Główne role zagrali w nim hollywoodzki amant, Waren Beatty i wschodząca gwiazda kina, Faye Dunaway. Obraz Penna wszedł do kin na rok przed falą młodzieżowej kontestacji, kiedy to ujarane trawą dzieci kwiaty przeciwstawiały się zniewoleniu przez system, domagając się zmian dotychczasowego porządku społecznego. Reżyser doskonale wyczuł nadciągającą burzę i postanowił wykorzystać swoich bohaterów do małej rewolucji obyczajowej. Z dwójki przestępców uczynił postaci niemal mityczne, będące uosobieniem absolutnej wolności. Dziś uznany za kultowy, film Penna został wówczas wręcz zmiażdżony przez krytyków. Nie doceniono mistrzowskiego warsztatu reżysera ani jego finezyjnej gry z konwencją filmów gangsterskich, a także oskarżono o to, że gloryfikuje bandytów i zachęca do przestępczości. Mimo to, film Penna (obok m.in. „Absolwenta” Mike’a Nicholsa) w dużym stopniu przyczynił się do zniesienia Kodeksu Haysa. Ten obowiązujący w Stanach od 1934 roku podręcznik moralności absolutnie zakazywał jakichkolwiek scen seksu i nagości. Głosił też, że „sympatia widzów nigdy nie powinna być po stronie zbrodni, zła i grzechu”. I rzeczywiście u Penna Bonnie i Clyde są niewinni jak baranki. Nawet jeśli posuwają się do zabójstwa, nie mamy wątpliwości, że po prostu nie mieli innego wyjścia. Okradają tylko bogatych, zaś biednych puszczają wolno. Nic dziwnego, że publiczność od razu pokochała tę uroczą parę, nawet jeśli filmowi bohaterowie mieli niewiele wspólnego ze swoimi autentycznymi pierwowzorami. Duetowi Bonnie & Clyde poświęcono też wiele piosenek. Najbardziej znana to chyba „Bonnie & Clyde” Serge’a Gainsbourga, nagrana w duecie z Brigitte Bardot. W latach 90. po ten utwór chętnie sięgali też inni artyści, m.in. Stereolab, Luna czy MC Solaar. Powstał on na podstawie autentycznego wiersza „The Trail’s End”, napisanego przez Bonnie Parker. Od samej piosenki ciekawszy jest chyba jednak teledysk, w którym Gainsbourg i Bardotka wcielili się w gangsterską parę. Inny kultowy numer to „The Ballad of Bonnie and Clyde” w wykonaniu Georgie Fame’a, który opowiada o najsłynniejszych akcjach bohaterów. Podobnie piosenka niemieckiej grupy Die Toten Hosen, w której Bonnie i Clyde to para odzianych w skóry, wytatuowanych punkowców. Miłość i gangsta w rytmie hip-hopu? Losy zakochanych bandytów zainspirowały też Jaya-Z (słynny duet z Beyoncé) i Eminema. Utwór tego ostatniego znacznie lepiej brzmi jednak w lirycznej wersji Tori Amos.
niewiele brakowało, a wracający 19 marca do kin film „Bonnie i Clyde” arthura penna wygłądałby nieco inaczej. propozycję zagrania bonnie najpierw dostała jane fonda – aktorka nie zdecydowała się na angaż, bo nie chciała przenosić się z francji do stanów. udziału w projekcie odmówiło też dwóch potencjalnych reżyserów – francois truffaut, który wtedy realizował: „Fahrenheita 451” i jean-luc godard. ten ostatni nie dogadał się z producentami – podobno chciał przenieść akcję filmu do japonii.
Historię Bonnie i Clyde’a upodobały sobie też feministki. Panna Parker była bowiem jak na swoje czasy kobietą niezwykle wyzwoloną. Miała w nosie konwenanse, klęła jak szewc i lubiła pyskować. Przed rozpoczęciem przestępczej kariery wygrywała miejscowe konkursy literackie, a nawet pisała przemówienia lokalnym politykom. Była też pierwszą w historii kobietą, oskarżoną o przestępstwo, która zginęła w obławie policyjnej. Neurotyczna, łatwo wpadająca w histerię, z ich dwójki to jednak ona zachowuje się po męsku. Podczas pierwszego napadu to Clyde jest bardziej zdenerwowany, mimo że robi to nie po raz pierwszy. Tymczasem Bonnie lubi demonstrować władzę, uwielbia trzymać broń i czuje satysfakcję z poniżania innych. W filmie Clyde jest impotentem (prawdziwy był gejem). Seks zastępuje mu przemoc i agresja. Już na samym początku mówi Bonnie: „Żaden ze mnie kochanek”. Odpycha ją i wręcz unika sytuacji, w których byłby z nią sam na sam. Clyde kocha Bonnie, ale traktuje ją bardziej jak młodszą siostrę. Nie zwraca się do niej inaczej niż „dziecinko”. Ostatecznie to jednak Bonnie jako pierwsza uświadamia sobie, że ich podróż dobiega końca. Czyta swój wiersz: „Kiedy obydwoje zginą, pochowają ich jedno przy drugim. Niewielu za nimi westchnie, ale policja odetchnie”. Młodzi, piękni i bardzo stylowi. Zarówno w życiu, jak i w filmie, Bonnie i Clyde zawsze świetnie wyglądali. Ona uwielbiała białe koszule, kardigany, ołówkowe spódnice i nie rozstawała się z beretem. On – zawsze pod krawatem, w wyprasowanej marynarce i z nieodłącznym kapeluszem. Grająca Bonnie Faye Dunaway stała się prawdziwą ikoną mody końca lat 60. Perfekcyjny styl. Odprasowany kołnierzyk Clyde’a, nieśmiertelny beret Bonnie
23
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Z podkreślonymi czarnym eyelinerem oczami, Dunaway wzbudzała pożądanie facetów i zazdrość kobiet. Wszystkie dziewczyny chciały wyglądać tak jak ona. Jak widać, seksapil Bonnie jest ponadczasowy. Wystarczy spojrzeć na seksowne szpilki Mary Jane Manolo Blahnika, wyraźnie inspirowane pantofelkami zapinanymi wokół kostki, jakie nosiła Dunaway. Styl à la Bonnie upodobały sobie też gwiazdy, Madonna, Uma Thurman czy Angelina Jolie. Zgodnie z modą na wszystko, co retro, słynna para powraca! Już od 19 marca w kinach będzie można obejrzeć oryginalną wersję filmu z 1967 roku z Faye Dunaway i Warrenem Beattym. W tym roku czeka nas też premiera filmu „The Story of Bonnie and Clyde”. W głównych rolach zobaczymy m.in. amerykańską gwiazdkę młodzieżowego serialu „Lizzie McGuire”, Hillary Duff, znaną z „American Beauty” Thorę Birch i ulubieńca Tarantino, Michaela Madsena. Jak zapowiada reżyserka, Tonya S. Holly, film pokaże historię gangsterskiej pary z zupełnie innej perspektywy. Z pewnością nie zabraknie jednak szaleńczych pościgów, strzałów i brawurowych ucieczek. Bo jak głosi napis na nagrobku Clyde’a: „Odeszli, ale nie w zapomnienie. Pozostał po nich mit, który nie umiera nigdy”.
24
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Soundtrack
życia
do
Bo z muzyką jak z łóżkiem
tekst | Angelika Kucińska
foto | Materiały promocyjne
Nie będziemy przytaczać zamieszania, jakiego narobili debiutanckim albumem. Nie warto. Niech zaczną raz jeszcze. Notorycznie i świetną drugą płytą. Muchy mówią, że nie trzeba się spinać i że grają tak, jak im wychodzi. Wyszło najlepiej. 26
muzyka
Przy „Terroromansie” deklarowaliście, że nie wstydzicie się być pop. Potem były „Państwa miasta” i próba dostania na festiwal w Opolu. „Notoryczni debiutanci”, wasz nowy album, wyhamowuje te zapędy. To fajna płyta. Michał Wiraszko: Zapędy mamy ciągle takie same, ale nie chodzi o to, żeby brnąć w tamtą konwencję, ale o to, żeby ją zmienić. Szymon Waliszewski: Poza tym my sobie nie zakładamy, że teraz gramy pop taki, a potem inny. Że raz chcemy do Sopotu, a potem już nie chcemy, bo tak jest fajniej. Co nam wychodzi, to gramy. Piotr Maciejewski: A ty przeciwstawiasz fajność popowości? Nie, ja nie mówię, że pop nie jest fajny. Opole jest niefajne. Michał: Pewnie, i dlatego trzeba je zmienić. Tomek Skórka: Jak będziemy mieli ochotę, to w tym roku też spróbujemy tam wystąpić. Szymon: I niewykluczone, że kiedy my pojawimy się w Opolu, Opole stanie się fajne. Niby tak, ale mogliście pójść za ciosem z premedytacją, a nie z podejściem, że może wyjdzie, a może nie. Szymon: Nie wyobrażamy sobie sytuacji, że decydujemy się nagrać piosenkę pod Opole, pod cokolwiek, więc na przykład od teraz nie używamy przesterów w gitarach. Tomek: A nie chciałabyś, żeby któraś z piosenek z naszej nowej płyty, która mówisz, że jest fajna, znalazła się w Opolu? Chciałabym, ale ja nie jeżdżę do Opola, nie jestem reprezentatywna dla takiego myślenia. Michał: Nie jeździsz, bo nie ma tam fajnych piosenek. Jak będą, to pojedziesz. Piotr: Mam wrażenie, że lawirujemy. Rżniemy głupa, żeby się wymigać od odpowiedzi, a trzeba po prostu powiedzieć sobie jasno – nie było żadnego zamysłu. Wiesz, muzyka tak wypływa ze mnie. Szymon: Leje się. Piotr: Nie no poważnie, my przecież nie wiemy, czy z czymś wyhamowaliśmy, czy z czymś przyspieszyliśmy. Michał: Ale jak sugerujesz, że to fajnie, to my się cieszymy.
Szymon: My też potrzebowaliśmy kogoś z zewnątrz, kto spojrzy na te piosenki innym okiem. Byliśmy zafiksowani na płycie demo, którą przygotowaliśmy przed wejściem do studia. A Marcin mówił: „Chłopaki zapomnijcie o demo, te piosenki powstają teraz”. Jak urządzasz sobie chatę i chcesz w niej sztukaterię, to wiadomo, że nie rzeźbisz jej sama. Debiutowaliście w bardzo dobrym czasie dla młodych polskich zespołów… Michał: I gdzie one wszystkie teraz są? Zestarzały się? Szymon: Albo nigdy ich nie było. …i okazaliście się tym najważniejszym. Musieliście sporo udowodnić tą płytą. Michał: Bardzo nie chcieliśmy udowadniać czegokolwiek. Piotr: To jest coś, co się dzieje poza nami, nie mamy na to wpływu. Michał: Czegokolwiek byśmy nie zrobili, to i tak ta płyta będzie oceniana w kontekście „Terroromansu”. Piotr: I z tym postanowiliśmy się zmierzyć. Nie da się zanegować, że druga płyta jako instytucja niesie ze sobą jakieś brzemię. Szymon: Ale to jest jakieś pierdolenie, taka podkładka. Bo albo będzie się mówić, że sobie nie poradziliśmy, albo że przeciwnie – daliśmy radę. Zawsze w odniesieniu do „Terroromansu”.
Muchy liczone od tego, co leży odwrotnie i potem w prawo: Szymon Waliszewski – perkusja Tomek Skórka – bas Michał Wiraszko – śpiew, gitara Piotr Maciejewski – gitara, klawisze
Sugeruję, że płyta jest fajna. Michał: A ciekawa jest różnorodność opinii. Słyszeliśmy już, że ta płyta jest grzeczniejsza. Ja słyszałam, że jest krzyżówką Wilków i Krzysia Antkowiaka. Michał: Tak, mi też to Kuba (Wandachowicz, wiadomo – przyp. red.) mówił. Tyle że on tego porównania używa w kontekście produkcji. Piotr: Tak, bo mu gładko i grzecznie. Michał: To pokłosie 20 lat braku produkcji w ogóle. Szymon: Ludzie słyszą jakąkolwiek i głupieją. Piotr: Płyta jest przemyślana, to, co się na niej dzieje jest świadome – i to wprowadza największe zamieszanie, nie można w to uwierzyć. Szymon: Nawet znajomy realizator usłyszał płytę i powiedział, że jest nagrana wbrew wszelkim zasadom. Piotr: A z drugiej strony my przecież nie robimy żadnej awangardy, nie przecieramy szlaków. Michał: Śmieszy mnie, jak ktoś mówi, że płyta jest przeprodukowana. Szymon: A jak w ogóle zdefiniować płytę przeprodukowaną? Michał: Natężenie trików jest takie, że się niewygodnie słucha. Szymon: To jest taki argument, którego się używa z braku innych. Piotr: Jak się okazało, że robimy płytę z Marcinem Borsem (pracował wcześniej z Heyem, Nosowską, Pogodno, Gabą Kulką – przyp. red.), to wszyscy się spodziewali nie wiadomo czego. Drugiego Heya. Nasza płyta i płyta Heya różnią się drastycznie, bo zespół jest inny i materiał jest inny. Do Borsa trafiliśmy świadomie, ale też nie jest tak, że chcieliśmy się w jakikolwiek sposób popisać. Płyta jest zrobiona z wyczuciem, ze smakiem, ostrożnie, zachowawczo wręcz. Chodziło o to, żeby oddać honor piosenkom. I to jest produkcja.
zespół muchy powstał sześć lat temu w poznaniu, wówczas jako trio. obecny czteroosobowy skład grupy uformował się chwilę po premierze debiutanckiego albumu, „terroromans”. środowiska, które lubią o sobie mówić, że są niezależne, szanowały muchy za demo „Galanteria”, ale trochę obraziły się, gdy na koncerty zespołu zaczęły masowo przychodzić nieletnie dziewczęta.
27
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Brudni chłopcy, sztuczny śnieg. Nie rozumiemy metafory, ale podoba nam się
Piotr: Ale nie ma od tego ucieczki. Jedyne co można zrobić, żeby wybrnąć z tej sytuacji, to po prostu nagrać płytę, nie myśląc o tym, co dzieje się obok. Michał: Wydaje mi się, że z drugą płytą jest tak jak z historiami łóżkowymi. Pierwszą zawsze pamiętasz… albo nie pamiętasz, ale wiesz, że się wydarzyła. Co nie znaczy, że potem już nie lubisz. Lubisz, robisz i jest fajnie, ale to właśnie pierwszą sytuację wspominasz najchętniej, mimo że wcale nie musiała być superudana. Wiesz, nie przytoczę wszystkich stosunków z 2007 roku, bo ich nie pamiętam. Piotr: Zajmowanie się tego typu problematyką szkodzi muzyce i zdrowiu. Niczego konstruktywnego nie da się stworzyć w ten sposób. Michał: Nie można się dać sparanoizować. Szymon: Wiesz, jak mamy 40 szkiców piosenek, to selekcja tych, które trafią na płytę, odbywa się naturalnie. Nie jest podyktowana wymaganiami rynku. A może przydałaby się ballada, bo stacje radiowe puszczą? Ale ja nawet nie mówię o wymaganiach rynku i cudzych oczekiwaniach, tylko o chęci bycia najlepszym. Tomek: Pewnie, każdy chce. Piotr: Prawdopodobnie nie nagralibyśmy drugiej płyty, gdybyśmy nie wierzyli, że stać nas na to, żeby ona była dobra. Nie chodzi o kwestie ambicjonalne, o ściganie się, tylko o proste stwierdzenie. Jesteśmy w stanie to zrobić, to robimy. Nie jesteśmy, to sobie dziękujemy. Michał: I dlatego ta płyta wychodzi dwa i pół roku po „Terroromansie”, bo rok po debiucie byliśmy w dupie dokumentnej… Byliście w wiecznej trasie. Tomek: Czyli w dupie kompozycyjnej.
Piotr: To się niestety przekłada na pisanie piosenek. A najważniejsze, żeby się nie spinać. Michał: O, to do leadu pójdzie. To może nawet być tytuł. Michał: Nie, tytuł miałem wymyślony inny. Soundtrack do życia. Jak ja bym był dziennikarzem i ktoś by przyszedł na wywiad i powiedział, że ma gotowy tytuł, to nie wiem, co bym mu zrobił. Przestań, ja akurat tytułów nie umiem wymyślać. Tylko musisz to teraz uzasadnić. Twoje teksty są takie życiowe. Michał: Są życiowe. Następna płyta będzie o pokoleniu trzydziestolatków, a ostatnia o upławach. Piotr: My niby żartujemy, ale to się wszystko układa w spójną całość. Nie trzeba się spinać, tylko robić. I wtedy wychodzi. A kiedy aktywność jest przesłonięta sprawami pobocznymi, to wtedy nie wychodzi. Wtedy jest na siłę, wtedy jest słabo. I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego udało się akurat nam. Michał: A przy okazji dla wielu osób opiniotwórczych czy nagłaśniających wydarzenia w branży muzycznej „Terroromans” okazał się płytą ciekawą. Ale to zrządzenie losu. Co odpowiada za sukces płyty? To że jest dobra? Nie, na pewno nie to. Gdyby tak było, to Michael Bolton nigdy by nie stanął na scenie. Piotr: To, że płyta jest dobra, jest jakoś tam nieuchwytne. To się czuje. Czujesz, że płyta jest prawdziwa, a nie wymęczona. Michał: A jeszcze bardziej nieuchwytna jest popularność płyty. Szymon: Nie kontrolujesz tego, to się dzieje. To jest wypadkowa miejsca, czasu, ludzi.
28
muzyka
No ale można działać też w sposób wyrachowany. Mietall Waluś napisał „Słońce” specjalnie pod Radio Zet. Szymon: No i gdzie on teraz jest? Czyli mówicie, że wszystko jest kwestią przypadku i szczęścia? Michał: Nie, ale jakość płyty nie przekłada się na jej popularność. Jest mnóstwo dobrych płyt, o których nikt nie słyszał, i mnóstwo niedobrych, które znam na pamięć.
miałem problem tylko z tym, że wszystkie teksty na „terroromansie” zostały sprowadzone do nieudanej miłości. dominującą interpretacją linijki „nauczę cię, jak się spada z dachu” jest orgazm. trzymajmy się konkretów? napisałem to o totalnym zjeździe na pigułach
A dlaczego „Notoryczni debiutanci”? Za tytułem płyty stoi jakaś filozofia? Piotr: Jak się okazało, że płyta będzie się tak nazywać, dorobiliśmy filozofię i jesteśmy przygotowani. No to zapraszam cię, Michał, serdecznie. Michał: Notoryczne debiutanctwo można wielorako rozumieć. To jest coś, czego najbardziej pożądasz, i coś, czego jednocześnie najbardziej nie chcesz. Coś, co robisz cyklicznie, chcesz robić z takim entuzjazmem, jakbyś robiła to pierwszy raz. I jest też mnóstwo rzeczy, których obiecujesz sobie nigdy więcej nie robić, a jednak po tygodniu dopada cię poczucie winy, bo znów to się wydarzyło. I chcesz, i nie. Taki przewrotny tytuł. Zjawisko notorycznego debiutanctwa jest dominujące w naszym życiu. Piotr: Ludzie lubią sobie stwarzać takie poczucie, że zaczynają od nowa. Michał: Życiowy Senyszyn, Kukuczka dorastania. Szymon: Jak ci coś nie wyjdzie, to dużo trudniej jest się podnieść i uparcie dążyć do tego samego celu. Łatwiej zmiąć jedną kartkę i zacząć coś nowego, co nie uda się pewnie z tych samych powodów, które pokrzyżowały pierwszą historię. Piotr: I znowu przypadek. Materiał już był gotowy i dopiero wtedy zauważyliśmy, że teksty układają się w spójną całość. Michał: To jest profetyzm literacki, imię jego czterdzieści i cztery. Piotr: Nie powstał z założenia koncept album, tak wyszło i jeśli jakąś frazą można podsumować cała płytą to będzie to właśnie… …„Warszawo, idź do diabła”. Szymon: Wszyscy rzucają to „Warszawo, idź do diabła” wyrwane z kontekstu i nikt nie cytuje tego tekstu dalej. Jedni się cieszą, inni oburzają, a nikt nie cytuje w całości. Michał: A ta linijka też jest zresztą kluczowa dla całego tytułu. Bo nie chodzi o Warszawę, a o opisanie pewnych doznań na poziomie miast. Warszawa funkcjonuje tu jako symbol jakiegoś natężenia, przeładowania zmysłów. Tu jest rzeczy najwięcej, tu jest najszybciej. Pierwszy McDonald’s był w Warszawie. Przyjeżdżało się na wycieczki w podstawówce. Michał: Papierki od kanapek wkładałem do książek jak zakładki... I z Warszawą jest jak z debiutanctwem, chcesz i nie chcesz. Szymon: Ale jest cienka granica pomiędzy notorycznym debiutanctwem a nieudacznictwem, nie wszystko można sobie tym wytłumaczyć. Piotr: I chociaż to naprawdę nie było zamierzone, te piosenki układają się w jakąś historię o wchodzeniu w dorosłe, poukładane życie. A wy weszliście w dorosłe, odpowiedzialne życie? Michał: Nie, nawet nie chcemy. Dorosła odpowiedzialność jest niestety – może ja mam swoją patologiczną definicję dorosłości – modna. I uboga. Wszystko, co robisz, jest wrzucone w kontekst tego, co robią twoi znajomi. Bo jak robisz inaczej, to może jakiś jebnięty jesteś. A Marek taki młody, zdolny, na stypendium w Niemczech był, teraz dziecko mu się rodzi. Szymon: Kredyt na pięć stów dostał.
Na 50 lat. Szymon: To jest jak wyrok. Michał: Okazuje się, że odpowiedzialność i dorosłość polegają na robieniu czegoś wbrew sobie. Piotr: Nie ma ucieczki od schematów, a jeśli jest, to taka desperacka, że automatycznie robi z ciebie buntownika i outsidera. A przecież chodzi tylko o to, żeby fajnie przeżyć życie. Ludzie trochę zapominają, że nie chodzi o stawianie się. I to też jest jedna z interpretacji tytułu. Tak naciskacie na wielość interpretacji, a mnie się zawsze wydawało, że ty, Michał, masz problem, kiedy ludzie źle czytają twoje teksty. Michał: Nie mam. Miałem problem tylko z tym, że wszystkie teksty na „Terroromansie” zostały sprowadzone do nieudanej miłości. Że to wszystko jest jakieś nieszczęśliwe. Zakompleksiony, pryszczaty koleś ze Stargardu Szczecińskiego, któremu się nic nie udaje, pisze piosenki i nagle dostaje kontrakt z Polskim Radiem. Nie o to chodziło. Dominującą interpretacją linijki: „Nauczę cię, jak się spada z dachu” jest orgazm. Trzymajmy się konkretów? Napisałem to o totalnym zjeździe na pigułach. Wszyscy z góry zakładają, że w tekstach jest chłopak i dziewczyna, a ja nie piszę w ten sposób, jest raczej bezosobowo. Na wyścigi możesz pójść z dziewczyną, ale możesz też z kolegą albo babcią, jeśli masz na to ochotę, i jest świat. Szymon: W „Przesileniu” (pierwszym singlu z nowej płyty – przyp. red.) pada tekst: „Idziemy na plac Wolności zapomnieć dobre rady”, co już zostało skomentowane na jakimś blogu, że dlaczego akurat na plac, na którym się nic nie dzieje. Bo dobre rady to można zapomnieć pod operą albo na cytadeli, gdzie młodzież przychodzi się upijać. A Michał niekoniecznie miał na myśli konkretne miejsce w Poznaniu. Dlaczego, może nawet nie ma sensu tego roztrząsać. Wszystko jest takie uniwersalne, do wszystkiego możesz się przytulić, pogłaskać. Piotr: Za tekstami stoi życie. Nawet jeśli autor opisuje nie siebie, a sytuację na zewnątrz, to możesz się spodziewać, że z czasem ewoluuje i będzie pisał dojrzalsze teksty. I tak można porównać „Notorycznych debiutantów” do „Terroromansu”. Chociaż mam cały czas wrażenie, że to co robimy, to jest niepotrzebne dorabianie teorii. Ale jeśli już przyjąć taką optykę, że coś próbujemy wytłumaczyć, to przede wszystkim ważny jest ten komfort, że faktycznie to się da wytłumaczyć. Że da się te wątki poukładać. To jeszcze przyszłość ułóżcie. Co z wami teraz będzie? Michał: …za oknem mrok. Zupełnie nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Tomek: Tacy byliście rozmowni. A teraz konsternacja. Piotr: Nie wiemy, co z nami będzie. Byliśmy już najlepszym zespołem bez płyty i z płytą, byliśmy już wszystkim. I tyle splendoru na nas spadło, że może teraz ktoś pomyśli, że trzeba nam utrzeć nosa.
29
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst |maciek piasecki
foto |materiały promocyjne
Sprawić, aby drugi człowiek poczuł się jak idiota – czy jest coś przyjemniejszego? Wkręcanie, nabijanie w butelkę, robienie w balona, strychanie na dudka: bogactwo poetyckich określeń dobitnie świadczy o zaszczytnej pozycji szachrajstwa w europejskiej kulturze. Przekręt i sztuka idą w parze od niepamiętnych czasów. Dobra machlojka potrafi wywołać więcej intelektualnego fermentu niż niejeden wybujały manifest. Dlatego niech nam żyje wielki artystyczny szwindel! Göteburg, Szwecja, rok 1964. Publiczność i krytycy zgodnie zachwycają się pracami nieznanego wcześniej przedstawiciela francuskiej awangardy. Abstrakcyjne płótna Pierre’a Brassau porażają ich siłą niepohamowanej ekspresji. „Brassau maluje potężnymi, stanowczymi pociągnięciami, jednak furiacko stawiane linie zwijają się potem w subtelne formy. Ten artysta tworzy z delikatnością baletmistrza” – czytamy w recenzji wystawy z dziennika „Posten”. Jeden z krytyków tradycjonalistów stwierdza jednak, że „tak malować może tylko małpa”. Kilka dni później okazuje się, że nie mógł być bliżej prawdy. Pierre okazał się Peterem, zachodnioafrykańskim szympansem z pobliskiego zoo, któremu Åke Axelsson (dziennikarz göteburskiej gazety) wręczył farby i płótna. Chociaż małpa skupiła się początkowo na smakowaniu zawartości tubek z kolorami (szczególnie upodobała sobie niebieski, który zresztą dominował później w jej pracach), to najedzona stworzyła kilka interesujących płócien. Prowokacja wywołała niemało wstydliwych pąsów w artystycznym środowisku, krytyk z „Posten” obstawał jednak przy swoim, twierdząc, że obrazy Pierre’a były i tak najlepsze z całej wystawy.
Skoro już o małpach mowa, to jednym wielkim przekrętem jest cały zespół Gorillaz. Twórca projektu przez kilka lat bawił się z fanami w kotka i myszkę, każąc im poszukiwać odpowiedzi na z pozoru proste pytanie: „Kim u licha są Gorillaz?”. Czwórka Goryli robi wszystko to, co robią członkowie każdego normalnego zespołu: koncertuje, pojawia się na galach rozdań muzycznych nagród, prowadzi Twittera, wysyła do sieci filmy ze studia nagraniowego i właśnie wydaje trzecią płytę („Plastic Beach”, premiera 8 marca). Tyle że wszyscy są rysunkowymi marionetkami. Dyskusja o tym, kto może pociągać za sznurki, toczyła się przez wiele miesięcy od wydania debiutanckiego albumu, zapewniając grupie rozgłos i napędzając wyniki sprzedaży. Temat uciął dopiero paradokument „Charts of Darkness” (zabawa tytułem opowiadania „Jądro ciemności” Josepha Conrada, który w oryginalnej wersji brzmi „Heart of Darkness”), w którym reporter brytyjskiego Channel 4 odnajduje zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym Damona Albarna, lidera brytyjskiej grupy Blur, pracującego zapewne nad nowym materiałem Gorillaz.
30
zjawisko
O promocyjnej sile przekrętu wiedzą też państwo White z grupy The White Stripes. Kiedy Meg i Jack byli jeszcze tylko obiecującym duetem z kilkoma fajnymi piosenkami, rozczulali wszystkich naokoło tkliwą bujdą o tym, że są kochającym się rodzeństwem, dwojgiem z dziesięciorga bandy. Urocze? Mało kto wątpił, bo nie dość, że noszą to samo nazwisko, to nawet podobni z wyglądu. Grube nici tej intrygi musiały pęknąć, kiedy do internetu wyciekł akt ślubu wydany w 1996 roku w urzędzie cywilnym w Michigan. Okazało się, że para rozwiodła się w roku 2000, na chwilę przed zdobyciem szerszego rozgłosu (Jack White wcześniej nazywał się Gillis). Nie przeszkodziło to White Stripes stać się najpopularniejszym zespołem lat zerowych – przeciwnie. Wykorzystanie przekrętu w promocji to żadna nowość. „Wrześniowy poranek” (1912) francuskiego malarza, Paula Chabasa, stał się jednym z najbardziej znanych obrazów ubiegłego stulecia, choć miał być jedynie ilustracją do kalendarza wydanego przez piwowarski koncern (zresztą projekt został odrzucony). Podejrzana historia – w Europie przedstawiający kąpiącą się kobietę olej zyskuje uznanie krytyków, otrzymuje nagrodę w paryskim Salonie, a gdy tylko trafia do Ameryki, wywołuje wielki skandal obyczajowy. Czyżby ci Amerykanie byli aż tak pruderyjni? Obrońcy purytańskiej moralności zapewnili dziełu rozgłos w całych Stanach. A rozgłos to coś, czego artysta potrzebuje. Chabas sam napisał do odpowiednich stróżów wartości. Nakłonił do tego również swoich przyjaciół, a nawet spotkał się z jednym nowojorskim moralistą. Zaprowadził go pod sklepową witrynę, gdzie grupa specjalnie wynajętych do tego celu wyrostków dzieliła się niewybrednymi uwagami na temat wdzięków modelki na reprodukcji. Szum wokół Chabasa zrobił się wkrótce taki, że udało mu się sprzedać po dolarze siedem milionów litografii, które wcześniej kurzyły się w sklepie z metką na dziesięć centów. Chociaż istnieją spekulacje, że cała ta historia może być wymysłem artysty. Jeśli uważacie, że artyści robiący ludzi w konia to ponury znak naszych czasów i niechlubne świadectwo rozkładu zachodniej cywilizacji, jesteście w dużym błędzie. W roku 1496, kiedy Michał Anioł Buonarotti był jeszcze młodym, głodującym artystą (jeśli mierzi cię perspektywa głodowania, lepiej nigdy nie zostawaj artystą!), wpadł na pomysł zarobienia odrobiny grosza. Figurę śpiącego kupidyna własnego autorstwa zakopał w kwaśnej ziemi, z zamiarem późniejszej sprzedaży jako rzeźby antycznej. Transakcja się powiodła i właścicielem podróbki został szanowany kardynał Rafaello Riario. Duchowny nie był w ciemię bity i na fałszerstwie się poznał, żądając zwrotu wyłożonej kwoty. Kunszt Michała Anioła zrobił na nim jednak tak wielkie wrażenie, że odstąpił od wymierzenia kary, a nawet pozwolił Buonarottiemu zatrzymać część pieniędzy. I żyli długo i szczęśliwie (choć rzeźba spłonęła niestety podczas pożaru w 1698 roku).
Unię Europejską. Z okazji prezydencji Czech w Radzie Unii Europejskiej na początku ubiegłego roku Cerny dostał zadanie stworzenia wraz z 27 artystami z całej UE pracy nawiązującej do czeskiego hasła „Europa bez barier”. Kilkutonowa instalacja pokazująca Europę jako układankę krajów zatytułowana „Entropa” (dziwne, że nikogo ten tytuł nie zainteresował – entropia oznacza przecież zanik) okazała się jednak przekrętem roku. Cerny przygotował ją sam razem z trójką asystentów, a każdą część układanki ozdobił elementem nawiązującym do stereotypów krążących o danym kraju. I tak: Holandia jest zalana wodą, z której wystają tylko minarety, Francja wywiesza transparent z napisem „Strajk!”, Niemcy przykrywa sieć autostrad w kształcie swastyki, a Wielkiej Brytanii (najbardziej eurosceptycznego kraju UE) nie ma wcale w Europie. Polska na tym tle wypada nieźle, bo nasz kraj reprezentuje grupa księży, wbijających tęczową flagę – symbol praw gejów i lesbijek – w kartoflane pole (według ankiety TVN24, 63% Polaków podoba się to przedstawienie, a tylko 14% uważa je za obraźliwe). Mogło być gorzej – Bułgaria została przedstawiona jako państwo tureckich toalet kucanych. Bułgarzy protestowali i zażądali usunięcia pracy. Spotkało się to z kolei z alarmem organizacji pilnujących wolności sztuki (między innymi polskiego Indeksu 73). W końcu zasłonięto jedynie toaletową Bułgarię. „20 lat po upadku Żelaznej Kurtyny należało pokazać, że w Europie nie ma cenzury” – mówił ambasador Czech, przepraszając wszystkich Bułgarów. Taki numer mogli wykręcić tylko Czesi – przypomnijmy, że to oni o mały włos nie przyznali tytułu Największego Czecha fikcyjnemu artyście Jarowi Cimramanowi (został zdyskwalifikowany, gdyż nie posiadał miejsca ani daty urodzenia), to oni wysłali tłumy swoich rodaków na otwarcie nieistniejącego supermarketu (dokument „Czeski sen”), to również oni przemycili film z wybuchu bomby atomowej do wieczornego wydania prognozy pogody, wzbudzając panikę w całym kraju. Przy każdym artystycznym przekręcie ktoś czuje się pokrzywdzony, ale dobra sztuka nie rodzi się w zadowoleniu. Zadaniem sztuki powinno być obnażanie i komentowanie bieżących problemów, spraw uniwersalnych oraz zwyczajnych ludzkich zachowań. Szwindle artystyczne robią to w sposób wybitny i spektakularny. Nawet jeśli obraz nabazgrany przez małpę nie jest dobrą sztuką, to sprowokowane w ten sposób zamieszanie jest nią na pewno. michał anioł buonarotti wpadł na pomysł zarobienia odrobiny grosza. figurę śpiącego kupidyna własnego autorstwa zakopał w kwaśnej ziemi, z zamiarem późniejszej sprzedaży jako rzeźby antycznej
Mniej szczęścia miał Han van Meegeren, którego losy opisuje wydana niedawno książka „To ja byłem Vermeerem”. Van Meegeren był zresztą artystą ogólnie nieszczęśliwym. W ogarniętej rewolucją artystyczną Holandii lat 30. wyśmiewano jego klasyczne, stonowane płótna. Mógł więc zostać co najwyżej malarzem XVII-wiecznym. Został Johanessem Vermeerem z Delft. Zaczął od zdobycia autentycznego obrazu z XVII stulecia, potem używając wody i pumeksu, usunął większość farby (dbając, aby nie naruszyć sieci spękań, ważnej dla uzyskania efektu patyny). Najtrudniejszy do przeskoczenia problem wiązał się z właściwością farb olejnych, które w normalnych warunkach schną nawet 50 lat. Van Meegeren poradził sobie z tym ograniczeniem, używając syntetycznych żywic w miejsce oleju oraz starego pieca do wypiekania chleba. Efekt był tak przekonywający, że światowej sławy historyk sztuki i znawca Vermeera, Abraham Bredius (ze względu na autorytet nazywany „Papieżem”) zachwycał się „cudownie odnalezionym dziełem mistrza z Delft” na łamach prestiżowego „Burlington Magazine” (to z kolei biblia sztuki). Podczas II wojny światowej rzeczone płótno odkupił za równowartość około miliona dzisiejszych złotych lubujący się w dobrej sztuce feldmarszałek Hermann Göring, jeden z czołowych ideologów i przywódców III Rzeszy, dowódca Luftwaffe. Van Meegerenowi ta transakcja odbiła się czkawką już po wojnie, bo w maju 1945 roku został oskarżony o kolaborację i zdradę interesu narodowego (w końcu myślano, że van Meegeren sprzedał oryginalnego Vermeera). Malarz wiele się musiał namęczyć, zanim udowodnił swoje fałszerstwo. A do więzienia i tak trafił, tym razem za falsyfikację.
„Entropa”, kilkutonowa instalacja przygotowana na zlecenie Unii Europejskiej, kontrowersyjnie eksponowała narodowe sterotypy
Polska w „Entropie” – grupa księzy wbija tęczową flagę, symbol kultury gejowskiej, w kartoflane pole
Oszukać Göringa to wyczyn spektakularny, ale zawsze można lepiej. Czeskiemu artyście Davidowi Cerny’emu (znanemu wcześniej z przemalowania praskiego pomnika radzieckich czołgistów na różowo) udało się oszukać całą
31
zjawisko
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
32
telewizja
Taylor co z ciebie wyrośnie? tekst |Jagoda gawliczek
foto |materiały promocyjne
Zacznijmy odliczanie: 16 lat, 11 piosenek, 9 nakręconych filmów, 3 sezony kultowego serialu, dwie kilometrowej długości nogi. Na końcu wyliczanki Taylor Momsen – aktorka, piosenkarka i modelka. Kolejne złote dziecko Hollywood. A zaczynało się tak niewinnie! Siedmioletnia Taylor swoje aktorskie szlaki przecierała u boku Jima Carreya w „Grinch. Świąt nie będzie”. Widzowie zapamiętali ją jako słodką dziewczynkę o blond włosach, uzdolnioną jak na dziecko. Potem przyszły kolejne role, w tym „Paranoid Park” Gusa Van Santa. Żaden z filmów nie przyniósł jej jednak oczekiwanego rozgłosu. W 2003 roku Taylor o mały włos nie została podopieczną Disney Channel, znalazła się bowiem w finale przesłuchań do filmu „Hannah Montana”. Jak wiadomo, wygrała Miley Cyrus. W wywiadzie udzielonym „Teen Vogue” we wrześniu minionego roku aktorka przyznała, że show wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby to ona dostała główną rolę. Nie czułaby się jednak dobrze, uczestnicząc w tym projekcie. Disney nie zostawia swoim aktorom dużej wolności, więc współpraca sprowadzałaby się do ciągłych starć. Los uśmiechnął się do Taylor rok później. Dostała rolę w serialu „Plotkara” – ekranizacji serii powieści dla młodzieży. Ze względu na popularność książek, jeszcze zanim rozpoczęto zdjęcia, obsada już cieszyła się sporym zainteresowaniem. Na forach internetowych komentowano kolejne wybory producentów. Atmosfera robiła się coraz gorętsza. Narzekano na przykład, że Taylor nie jest brunetką, jak wymagał tego książkowy oryginał. Po emisji pierwszych odcinków widzowie jednak przywykli do postaci. Serial o zepsutej młodzieży z nowojorskiego Upper East Side z miejsca uzyskał status kultowego. Nazwano go „Sex and the City” XXI wieku – czasów, gdy to nastolatki kształtują gusta dojrzałej publiczności, a nie odwrotnie. „New York Magazine” był śmielszy w ocenach. Umieścił całą obsadę na okładce (kładąc ich w wielkim łóżku), a tytuł krzyczał: „Najlepszy. Serial. Kiedykolwiek”. Dojrzała widownia czerpie z niego raczej wstydliwe przyjemności. Miesięcznik „Nylon” dowcipnie zaproponował więc grę, mającą uśmierzyć wstyd związany z uzależnieniem dorosłych widzów od serialu dla nastolatków: wypijanie shota ilekroć na ekranie zaistnieje jedna z wymienionych przez magazyn pozycji, na przykład któreś z bohaterów otrzyma SMS. A biorąc pod uwagę, że akcja serialu kręci się wokół kolejnych postów zamieszczanych na plotkarskim blogu, o których bohaterowie są powiadamiani właśnie SMS-ami… Próbujcie wyjść z tego trzeźwo. Taylor gra Jenny Humphrey, dziewczynę młodszą od pozostałych bohaterów, córkę byłej gwiazdy rocka z loftem na Brooklynie, ale uczęszczającą do elitarnej szkoły razem z mieszkańcami Upper East Side. To rozdwojenie buduje całą dramaturgię postaci – nie dość, że bohaterka musi zmagać się z problemami dojrzewania, to nieustannie walczy także z kompleksem nuworysza. W drugiej serii buntuje się, zmienia wizerunek na bardziej drapieżny i zaczyna podążać własną ścieżką. Czytaj: rozbijać łokciami na towarzyskiej drabince. Na dobrą sprawę Jenny jako jedyna bohaterka serialu ewoluuje, w przeciwieństwie do pozostałych dziewczyn. Serenę poznajemy
w chwili, gdy powraca do szkoły jako niegdysiejsza imprezowiczka, która stara się odbudować utraconą reputację i relacje z przyjaciółmi. Dynamika postaci oparta jest na wspominaniu mrocznej przeszłości, ale także byciu słodką dziewczyną, która robi wielkie zdziwione oczy, gdy ktoś powie jej, jak jest wspaniała. Jej przyjaciółka, Blair, to królowa szkoły. Rozpieszczona jedynaczka przyzwyczajona do rozstawiania ludzi po kątach – zwłaszcza małej armii uczennic, swoich licealnych dam dworu. Sytuacja zmienia się w trzeciej serii, gdy dziewczyna idzie na studia i traci pozycję. Będzie próbowała odzyskać władzę nad ludźmi, co uczyni jej postać dość przewidywalną. Inaczej Jenny. Wdrapująca się na szczyt za wszelką cenę – najpierw usłużnie, potem buntowniczo – nagle staje się królową szkoły Constance Billard. Na balu debiutantek okazuje się jednak, że to dopiero początek schodów. Do opanowania jest cały Upper East Side, potem jeszcze Upper West Side... i tak dalej. W międzyczasie także buzujące hormony, problemy ze środowiskową tożsamością. Plus kłopoty z chłopcami, a jakże. Rozwój postaci wpływał na samą aktorkę. Trudno było odróżnić, gdzie kończyła się
Amerykańskie dzieciaki żyją już trzecim sezonem, polska publiczność właśnie dostaje drugą serię „Plotkary” – młodzieżowego tasiemca, który zapewnił taylor momsen spektakularny medialny byt – na dvd. kopciuszek z brooklynu księżniczką bananowego upper east side? zawzięcie aspirująca jenny będzie walczyć o należne miejsce w elitarnym towarzystwie
33
telewizja
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Najlepszy. Serial. Kiedykolwiek? „New York Magazine” swoje wie i nie bez powodu ułożył niegrzecznych bohaterów „Plotkary” w jednym łóżku
wciąż wytyka mi się, że jestem jak lindsay lohan. ona jest bardzo słodka, a ja zupełnie nie. nie chcę być kolejną balangowiczką z tabloidów. jestem samotniczką. zawsze taka byłam
Jenny, a zaczynała Taylor. Obecnie, gdy garderoba serialowej postaci znów zapełnia się eleganckimi ubraniami, prywatnie aktorka wciąż trzyma się stylu z okresu buntu. To właśnie jeden z aspektów fenomenu Taylor. W wieku 16 lat wyrobiła sobie renomę ikony stylu. Jej znakiem rozpoznawczym są skandalicznie krótkie szorty i sukienki, połączone z ramoneską, ciężkimi butami oraz dużą ilością biżuterii. Zarówno jej wizerunek uliczny, jak i sceniczny są źródłem inspiracji dla dziewczyn z całego świata. Blogerzy modowi piszą o niej z podziwem, chwaląc spontaniczność i odwagę. Oczywiście, często słychać także głosy krytyczne. Że kopiuje utarte grunge’owe wzorce. Że jest zbyt śmiała jak na swój wiek. Że szokuje bez celu. Że zbyt mocno się maluje. Gwiazda najwyraźniej nie ogląda się na nikogo i konsekwentnie buduje swój niepokorny wizerunek. Francuski miesięcznik „Jalouse” nazwał ją „kameleonem swojego pokolenia”, doceniając zmyślne lawirowanie pomiędzy trendami. Taylor to nowoczesny typ gwiazdy. Piękno w szorstkiej postaci, ślicznotka w poszarpanych ubraniach. Porównuje się ją do Alice Dellal, córki brazylijskiej top modelki, albo Georgii May Jagger, córki wokalisty Rolling Stonesów – gwiazd niepokornych. Aktorka nie boi się ryzykować. Zgadza się na kontrowersyjny makijaż i prowokacyjne zestawienia. Doceniły to magazyny, między innymi „Nylon”, który fotografował ją już kilkukrotnie, oraz „Teen Vogue”, który umieścił ją na okładce.
Ale Taylor Momsen nie poprzestaje na tym, co wyżej wymienione. Gdy w internecie pojawiła się plotka, że aktorka śpiewa, wszyscy obwieścili narodziny kolejnej popowej piosenkarki. Demo, które trafiło do sieci, pokazało, że były to opinie zbyt pochopne (kwestionujemy pop, nie piosenkarkę). Muzyka Momsen współgra z jej stylem i przekonaniami. Dziewczyna śpiewa zachrypniętym, mocnym głosem i nawet jej lżejsze piosenki mają rockowy posmak. Jeszcze zanim podpisała kontrakt z wytwórnią, kawałki jej zespołu The Pretty Reckless stały się przebojami YouTube’a. Grupa właśnie ruszyła w trasę koncertową jako support The Veronicas. Trudno wyrokować, w którą stronę będzie ewoluować Taylor. Tych, którzy obawiają się, że stanie się kolejną rozpuszczoną gwiazdką, uspokoi zapewne jej wypowiedź z łamów miesięcznika „Seventeen”: „Kocham pracować. Jestem pracoholiczką, a nikt w to nie wierzy. Siedzę w studiu nagraniowym do trzeciej nad ranem. Wciąż jednak wytyka mi się, że jestem jak Lindsay Lohan. Ona jest bardzo słodka, a ja zupełnie nie. W każdym razie, ja nigdzie nie wychodzę. Nie chcę być kolejną balangowiczką z tabloidów. Jestem samotniczką. Zawsze taka byłam”.
34
telewizja
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Anna Serdiukow
ilustracje | gore77 / www.myspace.com/necro77
Tajemniczy, ekstrawagancki, nieprzewidywalny. W zasadzie taki jak filmy, które realizuje. Gotycki, przewrotny, pełen ironii i osobnej idei o szczęściu. Spełniony, wspaniale wyalienowany chaos. Wizjoner kina i życia – Tim Burton. Najnowszy film reżysera „Alicja w Krainie Czarów” wszedł na ekrany polskich kin 5 marca. Po raz kolejny Burton obronił swoją wizję kina. Bardziej mroczną, wyrafinowaną, ukazującą znaną historię w nieco odmiennej oprawie. Burtonowski styl, karykaturalny, przerażający, jest też w swoim przesłaniu rozbrajająco pozytywny, prosty i naiwny. „Zawsze interesowała mnie bardziej ciemna strona mocy – wielokrotnie wyjaśniał. – Ukazywanie pozytywów w negatywie życia”. Ale ta deklaracja to również parafraza dzieciństwa twórcy. Dziwaczne dzieje. Urodzony w 1958 roku w Burbank w Kalifornii, nim jeszcze zaczął chodzić, próbował zwiać. Wyczołgiwał się przez wszystkie możliwe otwory. Uchylony balkon, drzwi, maciupkie wyjście dla kota. Coś go ciągnęło, aby być gdzie indziej. Może dlatego większą część swojego dzieciństwa spędził pod kluczem. Rodzice zamykali go w pokoju bez względu na to, czy byli obecni w domu, czy gdzieś wychodzili. Jedno z najsilniejszych wspomnień Burtona związanych z dzieciństwem dotyczy okien. Jako nastolatek miał w pokoju dwa. Jedno duże, wychodzące na piękną stronę podwórka, przez które wpadało zawsze dużo światła. Dorośli, wiecznie zaniepokojeni jego wielokrotnymi próbami ucieczki, szybko zabili je deskami, uniemożliwiając nawet delikatne jego otwarcie. Zostawili synowi mały lufcik – żeby przez niego wyjrzeć, musiał stanąć na krześle i jeszcze wspiąć się na palce. „Dorastanie w Burbank to jedno z bardziej dziwacznych doświadczeń w moim życiu – wspomina. – Zawsze miałem wrażenie, że uczestniczę w pewnego rodzaju Nocy żywych trupów w pełnym słońcu”. Czy czuł się samotny? „Tak, ale to nie było dojmujące uczucie, raczej dobrze czułem się sam. Stworzyłem swój własny świat, w którym nigdy się nie nudziłem. Odkąd pamiętam, zawsze niezwykle atrakcyjne wydawały mi się potwory, szkieletory, różne monstra. Nie bałem się ich, byłem nimi zafascynowany. Na to na pewno nałożyła się bliskość Meksyku, w którym kultura, sztuka, w ogóle życie pozostaje w dużo większym kontakcie ze śmiercią. Oni nie negują tego aspektu ludzkiej egzystencji, wręcz przeciwnie – celebrują świat poprzez większą świadomość tego, co nieuchronne”. Timothy William Burton zawsze czuł się inny. Z racji różnic w postrzeganiu świata przez siebie i swoją rodzinę nigdy tak naprawdę nie znalazł z nimi wspólnego języka. Bardziej niż z rodzicami i bratem czuł się zawsze związany z Edgarem Allanem Poe, Vincentem Pricem, Edem Woodem czy Rayem Harryhausenem – człowiekiem legendą, autorem efektów specjalnych do wielu hollywoodzkich klasyków. Ale to powinowactwo dusz wynikało nie tylko z racji odizolowania chłopca w jego pokoju, także z jego postrzegania politycznej i obyczajowej atmosfery lat 60. amerykańskiej prowincji. A Burton miał wiele czasu na rozmyślania. I choć Burbank leży niedaleko od Los Angeles, według wówczas dziesięcioletniego chłopca było oddalone od mekki filmowców o całe lata świetlne. „Pamiętam klimat konformi-
zmu, jaki cechował nasze miasteczko – opowiadał w jednym z wywiadów. – Zresztą nie tylko to nasze postawiło na propagandę dobrobytu. A najgorsze, co można wmówić klasie średniej, a jeszcze bardziej przedstawicielom drobnomieszczaństwa, to wiara w spełniony amerykański sen. Zero ambicji, dążenia do celu, spełniania marzeń. Stagnacja, absolutne pogodzenie z poczuciem, że to już wszystko, na co nas stać. Galopujący konsumpcjonizm, choć tylko w kwestii dóbr doczesnych. Byłem przerażony. Jak to możliwe? To już wszystko, co ma się wydarzyć?”. Tim wbrew koniunkturze rozwijał swoje pasje. Ale jeśli myślicie, że dużo czytał i wspaniała kraina młodzieńczych lektur wynagrodziła mu męki nastoletniego życia, jesteście w błędzie. Reżyser podejrzewa, że był dyslektykiem. Nie czytał nawet komiksów. „Zawsze zapominałem o prawym dymku…” – śmieje się dzisiaj. Interesowała go kraina filmów animowanych i kina grozy. Gdy firma wywożąca śmieci ogłosiła konkurs na projekt plakatu o najlepszym przekazie ich działalności, wiedział, że zostanie zwycięzcą. Przez rok każda śmieciarka w Burbank była oplakatowana afiszami Tima. Od początku myślał obrazami, uwielbiał kreślić, rysować, projektował dziwne kostiumy i maski, wymyślał scenografie nie z tego świata. Szkołę olewał. Nigdy specjalnie nie krył się z poczuciem, że do tego, co chce robić w życiu, nie jest mu potrzebna amerykańska edukacja. Kiedy musiał wraz z resztą klasy napisać esej o wybranej przez siebie książce, zignorował zadaną formę wypowiedzi. Wziął do ręki kamerę Super 8 i zrealizował krótki film o Houdinim. Nie przeczytał żadnej książki, nie napisał eseju, a i tak został oceniony najlepiej z całej klasy. Do dzisiaj nie wiadomo zresztą, czy skończył ogólniak, czy nie. Jedno jest pewne – królem balu maturalnego na pewno nie został. To mu jednak nie przeszkodziło ukończyć Kalifornijski Instytut Sztuk i rozpocząć pracę dla Disneya. raczej dobrze czułem się sam. stworzyłem sobie swój świat, w którym nigdy się nie nudziłem. odkąd pamiętam, zawsze niezwykle atrakcyjne wydawały mi się potwory, szkieletory, różne monstra. nie bałem się ich, byłem nimi zafascynowany
37
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
może i jestem dziwny. ten rozjazd pomiędzy moją interpretacją zachowania odmieńców a interpretacją reszty świata zawsze szalenie mnie frapował. oczywiście, w tej rozgrywce jestem za odmieńcem, jemu kibicuję, chcę, by wygrał
Pierwszy film był sześciominutowym hołdem dla Vincenta Price’a. Krótka animacja „Vincent” była utrzymana w czarno-białej tonacji i nawiązywała do niemieckiego ekspresjonizmu. Disney pozostawił mu wolną rękę, choć jego następnego filmu, 27-minutowego „Frankenweenie”, nie dopuścił do emisji, uznając, że obraz nie nadaje się dla małoletniego odbiorcy. Produkcja wpadła w ręce Paula Reubensa, który stwierdził, że tylko Burton może zrealizować film opowiadający o kreowanej przez komika postaci, Pee Wee Hermanie. Powstała w 1985 roku „Wielka przygoda Pee-Wee” została zignorowana przez krytyków, ale okazała się kinowym hitem. Propozycje następnych filmów posypały się szybko: „Sok z żuka” w 1988 roku, „Batman” w 1989, „Edward Nożycoręki” w 1990, „Powrót Batmana” dwa lata później, „Ed Wood” w 1994 roku. Po drodze były również takie tytuły jak „Marsjanie atakują!” czy „Planeta małp”, ale też, a może przede wszystkim: „Jeździec bez głowy”, „Duża ryba”, „Charlie i fabryka czekolady”, „Gnijąca panna młoda” czy „Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street”. Tim Burton, bez względu na mody i kaprysy rynku, rozwija swój indywidualizm, porusza się w niedostępnych dla innych obszarach kina. Kreuje bajki dla dzieci i dla dorosłych, reinterpretując opowieść o pięknej i bestii – co zresztą sam podkreśla, mówiąc, że film wciąż opowiada tę samą historię na wszelkie możliwe nowe sposoby. To w pewnym sensie dekonstrukcja życia – Burton powiedziałby raczej „rozkład” – która, przewrotnie u niego, prowadzi do afirmacji tego, co dobre, niewinne, szczere. „Szanuję kultury, w których podejście do rzeczywistości jest dużo bardziej pozytywne – mówi. – Mimo przeciwności losu, wszelkich bolączek, lęków, niespełnienia. W kulturze Zachodu zawsze denerwowało mnie to wpajane od najmłodszych lat pojęcie strachu. Trzeba się bać i odczuwać niepokój przed tym, co może przynieść przyszłość. Na wszelki wypadek – może czekać nas miłe rozczarowanie, ale jeśli zdarzy się nieszczęście, przynajmniej będziemy na nie przygotowani. Nigdy nie rozumiałem tego, że jako dziecko musiałem chodzić do przykościelnej szkółki niedzielnej, choć moi rodzice nawet nie byli specjalnie religijni. Wysyłali mnie chyba po to, by zagłuszyć własne wyrzuty sumienia – jako przedstawiciela domu, który za nich ma odpokutować grzechy”. On sam dzieci wychowuje z dużą dozą wolności i tolerancji dla ich potrzeb. Zapytany, czego by im nie pokazał, odpowiada, że chyba tylko porno. Hard porno. Wraz ze swoją partnerką, Heleną Bonham-Carter, wychowuje syna Billy’ego (siedem lat) i córkę Nell (trzy lata). Aktorka gra w jego filmach – jako jedyna z obsady przechodzi przez selekcję castingu. „Chyba jestem bardziej wymagający wobec Heleny, dlatego że jest moją partnerką…” – wyjaśnia. Z miejsca za to zatrudnia Johnny’ego Deppa, który jest także ojcem chrzestnym jego syna. „Poślubiłem już dwukrotnie życiową partnerkę Tima – śmieje się Depp. – W Gnijącej pannie młodej – naprawdę muszę lubić gościa – Helena była tą gnijącą bohaterką. Oraz w filmie Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street… Uwielbiam Burtona, to jedyny przyjaciel, który mi na to pozwala!”. Faktycznie, aktor ma szczególne miejsce wśród znajomych reżysera, który raczej nie słynie z otwartości. Z Deppem rozumieją się bez słów, przyjaźnią, razem podróżują. „Jesteśmy komplementarni – w czym Johnny jest gorszy, ja jestem lepszy i odwrotnie. Gdyby nie Helena i Vanessa (Paradis, żona Deppa – przyp. red.) pewnie bym mu się oświadczył…” – dodaje Burton. Ostatnio reżyser odbył serię spotkań z licealną młodzieżą. Miały one rozwijać kreatywność nastolatków, mówić o tym, jak ważne jest poczucie i rozwijanie indywidualizmu każdego z nas. Podczas tych rozmów dzieciaki w stu procentach się z nim identyfikowały. Usłyszał też, że jest najbardziej
emo z nich wszystkich – po prostu bardziej emo niż emo. Nie za bardzo wiedział, jak odnieść się do tego określenia, powiedział tylko, że wszystko zależy od tego, co czujemy w… ciemności. „Może i jestem dziwny. Jednak mnie się zawsze wydawało, że jeśli coś czai się w ciemności, to nie dlatego, iż chce zaatakować, tylko dlatego, iż nie szuka kontaktu. Pragnie pozostać niewidocznym, chce się ukryć, boi się wyjścia na światło dzienne. To człowiek najczęściej idzie z latarką w najdalszy kąt strychu, woła kici, kici. Po co? Ten rozjazd pomiędzy moją interpretacją zachowania odmieńców a interpretacją reszty świata zawsze szalenie mnie frapował. Oczywiście, w tej rozgrywce jestem za odmieńcem, jemu kibicuję, chcę by wygrał. W końcu to jego spokój został zakłócony. Jednak bez względu na to, czy czaicie się z latarką, czy próbujecie pozostać niezauważonym, uważajcie w ciemności, drogie dzieci… Dekonspiracja dla obydwu stron zawsze bywa decydującym, ważnym przeżyciem. Czasami lepiej najpierw oswoić demona, niż bez zapowiedzi poświecić w oczy odbiciu w lustrze”.
ZMORY NOCNE TIMA BURTONA
Reżyser „Alicji w Krainie Czarów” uwielbia spać. Prawdę powiedziawszy, nic go tak nie odpręża jak sen, rozmowa o śnie albo pogawędka z tymi, którzy spać uwielbiają. Uspokajają go także opowieści o purée. Ale my woleliśmy napisać o czterech najważniejszych, powracających snach mistrza niż analizować znaczenie bulwy w jego życiu. 1. „Najważniejszy dla mnie sen opowiada o dziewczynce z mojego dzie-
ciństwa, która mieszkała na tym samym osiedlu co ja. Byłem w niej zakochany, ale ona pewnego dnia się wyprowadziła. Od tamtej pory, co dziesięć lat, śni mi się ta dziewczyna, za każdym razem o dziesięć lat starsza. Straciliśmy kontakt, ale doskonale wiem jak wygląda dzisiaj, widzę to w moim powracającym śnie”. 2. „Drugi z moich snów dotyczy rodziców. Idą grać w kręgle, a mnie zostawiają w punkcie opieki nad dziećmi, gdzie każdy z rodziców, który chce zająć się sobą, może oddać swoje dziecko na przechowanie. Jednak to miejsce różni się od tych prawdziwych. Jest bardzo gotyckie, ciemne. Nagle, z niespodziewanie pojawiającej się łuny światła, wynurza się szkieletor, który otwiera tajemnicze drzwi, przez które wpadam. Budzę się w łóżku moich rodziców. Dziwne, nie? Ja, łóżko, moi rodzice… whoa!”. 3. „Kolejny sen dotyczy bitwy na topory. Biję się z kimś, walka nie na żarty, choć nie wiem, kim jest ta postać, pamiętam każde uderzenie. W pewnym momencie udaje mi się odrąbać przeciwnikowi pół twarzy… Nikt nie umiera”. 4. „Ten ostatni sen jest okropny. Paskudny, obślizgły plankton, jakaś taka galareta, ni to roślina, ni ryba, jakaś purpurowa morska narośl puchnie i przepoczwarza się w moich ustach. Cały czas rośnie, powiększa się, w pewnym momencie już nie mogę zamknąć buzi. Urywam kawałek po kawałku, odrywam strzępy, ale ten glon odrasta. Wciąż odrasta, coraz szybciej. Nie mówię więcej ani słowa”.
38
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Czyli komiks a sprawa polska tekst | bartosz sztybor
foto | Materiały promocyjne
Niech pójdą precz zawodzenia w stylu „Bad Romance”. Niech w głośnikach znowu zaczną rozbrzmiewać melodie Budki Suflera. Wszystko po to, żeby Polska była Polską! O to walczy Gang Wąsaczy z komiksowych pasków Marka Lachowicza.
Bohdan, Bogdan i Ryszard kochają polskość, są wręcz jej nieskazitelnymi synami. Chodzą w dresach w paski albo spodniach dzwonach, a na swe raczej obwisłe torsy narzucają rozciągnięte T-shirty, zmechacone golfy, a także skórzane kamizelki. Do swoich włosów – w tym przypadku zwanych piórami – podchodzą z ogromnym szacunkiem, nadając im lakierowy połysk i tworząc z nich fryzury godne najlepszych dansingów. A skoro już przy tańcach jesteśmy – Bohdan, Bogdan i Ryszard lubią bawić się przy dźwiękach Bajmu i Budki Suflera, choć nie gardzą też Scorpionsami oraz Cher. Najważniejsze dla nich są jednak wąsy, ogromne sumiaste wąsiska, których mógłby im pozazdrościć nie tylko Lech Wałęsa, lecz także sam Józef Piłsudski. Razem tworzą Gang Wąsaczy, który zajmuje się napadami na ośrodki Zarządów Komunikacji Miejskiej, a dokładniej kradzieżą biletów autobusowych i tramwajowych.
Owłosienie, dowcip i odpowiednia bielizna – to esencja polskości manifestowana przez namiętnie słuchający Bajmu Gang Wąsaczy
Ta szalona trójka to bohaterowie zbioru pasków „Gang Wąsaczy – Ruchome paski” autorstwa Marka Lachowicza. Pojawiali się już wcześniej, zawsze siejąc postrach i nadając nowe znaczenie słowu „głupota”, ale dopiero teraz wszystkie ich przygody zostały zebrane w jednym albumie. Albumie, z którego bije polskość. Ta najbardziej kiczowata, przaśna i wstydliwa, ale jednak polskość. Autor pokazuje bowiem ojczyznę Krzysztofa Cugowskiego przez pryzmat tych najbardziej żenujących upodobań jego rodaków. Drze łacha nie tylko z muzycznego gustu i jarmarcznych ciuchów, lecz także pociągu do łatwego zarobku i uwielbienia dla lenistwa. Bohaterowie Lachowicza przesiadują w barach mlecznych, cały czas kombinują i nie lubią nadwerężać swojego intelektu. Zbiorek „Gang Wąsaczy – Ruchome paski” przedstawia ten fragment Polski, który zatrzymał się mentalnie w latach 80. ubiegłego wieku, który głosował parę lat temu na Andrzeja Leppera, i w końcu ten, który puszcza ciche bąki w autobusie linii 517 i jeszcze patrzy na ciebie obrażony. Jedna wizja polskości nie czyni, o czym rodzimi autorzy komiksów wiedzą i tę wiedzę w swojej twórczości próbują przekazać. Czy to wrodzony patriotyzm, czy chęć przedstawienia swego spojrzenia na to, co dookoła – polski twórca lubi czerpać garściami z otoczenia, później to przefiltrować i w końcu przedstawiać swoją wizję na kartach historii obrazkowych. Ilu autorów, tyle obrazów polskości, bo od śmiesznych i satyrycznych, przez nostalgiczne i emocjonalne, aż po baśniowe i fantastyczne.
40
komiks
„Łauma” Karola Kalinowskiego to z kolei polskość baśniowa – wyrastająca z legend i ludowych wierzeń
41
komiks
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Najsłynniejsze komiksowe osiedle i polska młodzież. „Osiedle Swoboda” przełamuje powszechny wizerunek blokersa
Choć na pozór realistyczna, to pełna fantastycznych postaci i baśniowej atmosfery jest „Łauma” Karola Kalinowskiego. Zamiast drwin z ciuchów w paski i cekinów na mankietach, autor postawił na obyczajowe treści i przedstawienie starych polskich mitów. Tłem dla całej tej historii są tutaj bowiem jaćwieskie wierzenia i legendy. Kalinowski pokazuje Polskę przez pryzmat dawnych bajań, niesamowitych kreatur oraz tradycji – zupełnie nieznanej przeciętnemu mieszczuchowi, który nie ma w kablówce programu Discovery Suwalszczyzna. Tym samym ta wspomniana wcześniej ojczyzna Krzysztofa Cugowskiego przeistacza się na kartach „Łaumy” w ojczyznę chociażby Andrzeja Sapkowskiego. Przedstawiając czytelnikowi ten niezwykły sztafaż, Kalinowski zapoznaje go z zapomnianą i raczej niezbyt popularną (tudzież spopularyzowaną) stroną polskości. Może nie zapomnianą, ale na pewno pamiętaną inaczej polskość można znaleźć w „Na szybko spisane” Michała Śledzińskiego. W dwóch tomach tego nostalgicznego komiksu Śledziu opowiada o dzieciństwie w ostatnich latach PRL-u i dorastaniu na początku III RP. W przeciwieństwie do innych historii (tak komiksowych, jak i filmowych czy książkowych) biorących na warsztat właśnie ten okres, tutaj nieważna jest polityka, władza czy ustrój. Śledziński skupia się na emocjonalnych drobiazgach, na pierwszy rzut oka rzeczach nieistotnych, a w rzeczywistości symbolach tamtych czasów. Symbolach dla pokolenia dzisiejszych 20- i 30-latków. Rozumie polskość, a wręcz szuka jej narodzin w podwórkowej grze w pikuty, programie edukacyjnym „Przybysze z Matplanety” czy oglądaniu „Mad Maxa” z pirackiej kasety VHS. Polska z „Na szybko spisane” to zbiór wspomnień, a polskość to wszystkie te emocje, które z tych wspomnień powstały. Zresztą Śledziński w autorskich albumach często odbija się od tej naszej rodzimej rzeczywistości, korzystając z doświadczeń oraz sentymentów całych pokoleń. W „Osiedlu Swoboda”, swoim najsłynniejszym komiksie, opowiada o grupie młodych ludzi, dla których najprzyjemniejszą formą spędzania wolnego czasu jest palenie skrętów, picie piwa i przesiadywanie na pobliskim murku. Jakiś bezrefleksyjny socjolog zapewne by przyklasnął i wytarł spocone ręce o sztruksowe spodnie, bo mógłby ponownie rozpo-
cząć dyskusję na temat zepsucia dzisiejszej młodzieży i stworzyć charakterystykę blokersa w kurtce pękawce. Myliłby się jednak srodze, bo komiks „Osiedle Swoboda” mówi raczej o bezradności, a nie demoralizacji młodych ludzi. Opowiada o ich marzeniach, ukrytych talentach, walkach toczonych z życiem i dorosłością, a przede wszystkim o znanej i doświadczanej przez wszystkich codzienności. To idealny obraz Polski lat 90., gdzie polskością dla młodych ludzi był właśnie ten osiedlowy murek, ten trawiasty element bajeczny, ten chmielowy rozweselacz i te rozmowy o muzyce, filmach, dziewczynach, pornosach z Ronem Jeremym i pierwszych doświadczeniach seksualnych. Podobny obraz został przedstawiony w „Jeżu Jerzym” Rafała Skarżyckiego i Tomka Leśniaka. Choć tutaj na pierwszy plan wychodzą przede wszystkim subkulturowe i pokoleniowe konflikty, które są przecież cały czas stałym elementem polskiej codzienności. Z kolei Grzegorz Janusz i Krzysztof Gawronkiewicz w „Esencji” i „Romantyzmie” pokazali polskość jako zbiór postaw, ideologii, historii i sztuki (wyniesionych oczywiście z rodzimej tradycji). Bohaterowie są więc sumą tego, co polskiego przeczytali, w co polskiego wierzą, a nawet gdzie w tej Polsce żyją. Zresztą miejsce zamieszkania jest istotne także w „Glinnie” Jacka Frąsia. Niby zwykła wieś, niby zwykli ludzie, a jednak wszystko wygląda, jakby zostało przepuszczone przez mózg Davida Lyncha. Frąś żongluje surrealistycznymi wizjami, by zestawić ze sobą dwa obrazy polskości. Konfrontuje tutaj miejskie wyobrażenia na temat wsi i jej rzeczywisty obraz, a także wyobrażenie jej mieszkańców na temat przybyszów z miasta. Każdy z autorów przedstawia polskość na swój sposób, korzystając z prywatnych doświadczeń i obserwacji. Dzięki temu wszystkie te wizerunki są różne, odnoszą się do czegoś innego i mogą w zupełnie odmienny sposób angażować czytelnika. Bo każdy z tych wyżej wymienionych komiksów pokazuje inną cząstkę kraju z orzełkiem w godle. Te wszystkie obrazy polskości łączy mimo to fakt, że każdy z nich niesie mnóstwo emocji. Z tego wszystkiego najciekawsze jest jednak to, że – i tutaj proszę sobie puścić jakiś wzruszający utwór naszego rodaka Jana A.P. Kaczmarka – te odmienne wizje polskości dają obraz, owszem, trochę dziwnej, nienormalnej, ale jednak bardzo fajnej i ciekawej Polski.
42
komiks
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
„Notoryczni debiutanci” Sony 9/10 Z pamiętniczka naczelnej: do zakulisowach rozmów jak mantra wrócił parę tygodni temu zespół Pavement, słusznie święty i nietykalny. Ale według niektórych symboliczny dla tej grupy klasyków, których w Polsce zna pięćdziesiąt pięć osób, z czego pięćdziesiąt kłamie (jeden Open’er niewiele zmienia, ale chwała wam!). Domniemane podłe statystyki potwierdziła sonda przeprowadzona wśród liderów młodzieżowych zespołów. 50 procent z dwóch spontanicznie przepytanych faktycznie nigdy nie słyszało. Może dlatego niektóre płyty są poza melodią. Muchy w każdym razie znają, ale nie na samej znajomości polega ich wyższość. Ten wywołany Pavement – zresztą obok słyszanych na „Notorycznych debiutantach” Modest Mouse – to nie dowód snobowania się na elitarnie osłuchaną mniejszość. To dowód na to, że nieznane i hermetyczne można przełożyć na czytelne i masowe. Do tej pory taka sztuka udawała się Myslovitz, którzy na listy przebojów Radia Zet przemycali piosenki inspirowane drugoligowym (w sensie zasięgu, nie jakości) alt. country. Muchy prowokują nadzieje, że wreszcie będzie jak w cywilizowanym świecie – zespół o jakoś tam alternatywnych
Die Antwoord „$O$” Watkykjy 8/10
HIRO zainteresowaniach, wrażliwości i rodowodzie skutecznie prześcignie w notowaniach plastikowe monstra. O ile debiutancki, nierówny „Terroromans” momentami potykał się o podejrzaną estetykę harcerskiego rocka, o tyle „Notoryczni debiutanci” imponują świadomością treści oraz formy i przejrzystością zamiarów. Bezpretensjonalny, mocno przebojowy materiał wyrasta z nieobciachowej definicji dobrego refrenu. I dobrego tekstu. Michał Wiraszko używa słów – flippery! – których nie było w polskiej piosence, od kiedy Lesław postanowił zostać społecznikiem, a został grafomanem. Nielogiczną gramatykę debiutu (tej akurat trochę szkoda) wyparła konsekwentna metaforyka. To płyta o czymś i z pokoleniowym mianownikiem. A tego ostatniego brakowało przecież w krajowej muzyce najbardziej.
Świeże
Muchy
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
38,99 PLN
Angelika Kucińska
Xiu Xiu „Dear God, I Hate Myself” Kill Rock Stars 7/10
Toro Y Moi „Causers of This” Carpark 7/10
Są brzydcy, źli i wulgarni. Mają dziwaczne tatuaże i złote zęby. Wszyscy pochodzą z czarnego lądu, gdzie jak głosi legenda „biały człowiek znaczy kłopoty”. Brzmi strasznie? Europa oszalała na punkcie dwuminutowego wideo z udziałem rozbójników z Cape Town. Przesądził urok osobisty i nienaganna stylówa. Odpowiedzialna za dziewczęcy wokal Yolandi Visser facjatą przypomina 16-letnią recydywistkę, a łapę na brzmieniu trzyma didżej Hi-Tek – małomówny grubasek, szczęśliwy posiadacz peceta. Mózgiem bandu jest Ninja, który kołysząc jajami w rytm bitu, odziany w gacie z okładką „Dark Side of The Moon” podbił serca użytkowników YT. „Zef Side” obejrzało ponad milion użytkowników, a agencje koncertowe walą drzwiam i oknami do oszołomionych sukcesem zadymiarzy. Muzyka? Mówią na to zef. To afrykański odpowiednik mieszanki hip-hopu i rave’u. Będzie głośno. „Beat Boy” i „Enter the Ninja” to gwarantowane hiciory najbliższych kilku miesięcy, nawet poważne, dziennikarskie instytucje już mówią o sensacji z RPA. Nadciąga wirus Die Antwoord? Ratuj się kto może!
Rzeczywistość po Animal Collective czy przeszczepieniu ideałów Beach Boys w „ponowoczesność” w pigułce – „Causers of This” i obserwacja odbioru tej płyty. Chazwick Bundick stojący za Toro Y Moi jest jednym z najciekawszych i najdoskonalszych przykładów beneficjenta „aktualnej sytuacji panującej na rynkach światowych”. Z zajawką na download i przekrojem zainteresowań od Sonic Youth do J Dilla, co programowo wystarczyło do sformułowań określających „Causers of This” mianem „kulturowego molocha” na najlepszej drodze do kultowości. Debiut Bundwicka to tymczasem głównie rzecz doskonale skrojona pod dzisiejszego odbiorcę. Krótka w formie, bo to zaledwie półgodzinny mix z płynnymi przejściami od utworu do utworu. Poetykę snu i estetykę pływającego dźwięku zapożyczono tu od Animali i przeformatowano w kierunku rozmarzonego indie disco. Brak zatem jakichkolwiek szaleństw, tylko pop ze słodkimi harmoniami wokalnymi w stylu Maxa Tundry i Juvelen, dryfujący po podobnych obszarach jak zeszłoro-czne „Ambivalence Avenue” Bibio. Na parkiecie królują ujmujące bity versus niby-niekomercyjne multiplikacje pod sentymentalne tany, a młodzież nie musi już robić tego pod „Moon Safari”.
Agnieszka Wróbel
Marek Fall
Bałam się tej płyty. W nieskończoność odtwarzałam w pamięci materiał prezentowany premierowo w czasie koncertów Jamiego Stewarta w Polsce. I oto jest. Muzyka uderza od razu. Już w pierwszych sekundach zostajemy wciągnięci w sam środek neurotycznego świata, prowadzeni frenetycznym wokalem poprzez – momentami niezwykle rozbudowane – partie instrumentalne (czy w „The Fabrizio Palumbo Retaliation” naprawdę gra kobza?). Na płycie można odnaleźć zabawy elektroniką rodem z kampusów nowojorskich uczelni artystycznych, jak choćby w 8-bitowym „Chocolate Makes You Happy”. A gdy w „Hyunhye’s Theme” przewodnictwo bierze gitara akustyczna, elektroniczne przeszkadzajki i tak zdają się rozrywać strukturę utworu. Wszystko piszczy i trzeszczy, okraszone samplami z Nintendo, a w linie wokalne wciąż strach się wsłuchiwać. Tylko żal, że tytułowa kompozycja skryła swoje rozedrganie pod warstwami ozdobników i ostentacyjnie rytmiczną perkusją, stając się raną pod kolorowym plasterkiem. Jakoś wolałam, kiedy bolało. Jagoda Gawliczek
44
RECENZJE
R
Kupuj z OneStep!
41,49 PLN Massive Attack „Heligoland” Virgin / EMI 8/10 „Heligoland” jest piątą płytą Massive Attack i trzeba było na nią czekać aż siedem lat – już samo to każe przypuszczać, że zostanie ona złożona na ołtarzu oczekiwań die hard fanów duetu z Bristolu. Warto jednak przestać zaburzać sobie percepcję albumu, analizując go przez pryzmat wersów Afrojaxa: „Czy chciałbyś być Murzynem? Dawniej chciałem, ale dziś tylko chudym, brytyjskim pedałem”. Del Naja i Marshall prawdopodobnie nie muszą się nawet bardzo starać, żeby osiągnąć ten tajemniczy, klaustrofobiczny i podniosły klimat. Niepotrzebne są im do tego rewolucje, a gdyby poszczególne utwory rozebrać na części pierwsze, okazałoby się, że stosują dość klasyczne rozwiązania aranżacyjne. W dołach – czujnie zagrana perkusja, loopy i duszne basy, do tego oszczędnie podane analogowe klawisze i gitary. „Heligoland” pozornie wydaje się homogeniczny, a jednak raz po raz odsłania kolejne wątki. Ta odrobinę archaizująca mieszanina stylów pokazuje właśnie całą siłę niuansów i detali, gdy z monotonnych rytmów wyłaniają się przepiękne momenty – często wynikające z piętna gości (najlepsi: Albarn, Adebimpe, Sandoval). Massive Attack stworzyli kolejny zagadkowy soundtrack dla miłośników reglamentowanego nerwu i dawkowanych emocji. Marek Fall
Gorillaz „Plastic Beach” EMI 4/10 Damon Albarn nie obnosi się ze swoim ego tak nonszalancko, jak to czynią bracia Gallagher z konkurencyjnego Oasis, lecz umiarkowana megalomania dosięgła i jego. Bo który skromny muzyk rozpoczyna swoją rozrywkową w założeniu płytę (o bogowie, jest na niej przecież Snoop Dogg!) od „Wstępu orkiestralnego”? Problem w tym, że Albarn już chyba nie chce robić muzyki, tylko Sztukę. A zamysł robienia Sztuki nie wpływa pomyślnie na jakąkolwiek działalność artystyczną, co gęsto wypominał współczesnym sobie twórcom już Pablo Picasso. To z tego zamysłu wzięły się syntetyczne klaksony udające foki (?) w numerze „Welcome to the World of Plastic Beach”, a już na pewno całe „Superfast Jellyfish” – utwór stylizowany na reklamę płatków śniadaniowych (!). Wspomniane numery przylepiają się do mózgu niczym toksyczne świństwa z tytułowej plaży i skutecznie odwracają uwagę od znośniejszych kawałków (choć próżno tu szukać czegoś na miarę „Feel Good Inc.”). Słuchanie „Plastic Beach” to nie przyjemność, to ciężka praca. Maciek Piasecki
The White Stripes
„Under Great White Northern Lights” XL / Sonic 7/10 Mówią, że nie lubią wielkich koncertowych hal i luksusu wybijanych pluszem foteli. Im dziwniejsze miejsce, tym bardziej wyjątkowe. Dlatego jeden z koncertów dali z barki – dla publiczności stojącej na brzegu. Mówią, że z zasady odrzucają setlistę. Wierzę im. Widać, że jest w tym misternie przemyślanym, rozpisanym na trzy kolory i bluesową nomenklaturę show miejsce na dreszcz niespodziewanego. „Under Great White Northern Lights” to dokument z kanadyjskiej trasy koncertowej White Stripes (odbyła się trzy lata temu) – pokazywany na paru festiwalach, wreszcie wydany na dwóch dyskach, w skondensowanej wersji audio i rozbudowanej o krótkie wywiady i zakulisowe ujęcia wersji wideo. Koncertowy fenomen pierwszej pary nowego garażowego grania rozmienia się tu jednak na drobne, pojedyncze fragmenty wszystkich koncertów. Nie poniesie was ta ich słynna dramaturgia, pół reżyserowana, pół improwizowana, bo nieobliczalny spektakl matematycznie poszatkowano. Ale chwała za ultrastylowe obrazki (cudownie surowe zdjęcia!) i skuteczną próbę wżarcia w zespołową chemię. Jego charyzma i jej milcząca obecność. Jego wizjonerstwo i jej nieporadność. W tytułowych światłach dalekiej północy – uderzają podwójnie. Angelika Kucińska
Dzięki naszej współpracy z OneStep już teraz możesz kupić prezentowane przez nas płyty, filmy, książki – przez SMS-a. OneStep to nowy sposób kupowania. Wygodny i bezpieczny. Wystarczy wysłać SMS z kodem zamieszczonym przy recenzji pod numer 70500. Przy pierwszym zamówieniu OneStep oddzwoni do Ciebie, by potwierdzić szczegóły zamówienia. Przy każdym kolejnym zamówieniu otrzymasz SMS zwrotny z nazwą produktu i jego ceną. Poprawność zamówienia potwierdzasz SMS-em. Za przesyłkę zapłacisz przy odbiorze. OneStep kupujesz SMS-em! Więcej propozycji znajdziesz na www.one-step.pl
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
Ta filmowa historia zainspirowana została prawdziwymi wydarzeniami. U schyłku życia Paweł Jasienica poślubił Zofię Darowską, tajną współpracowniczkę SB. Kobieta regularnie donosiła na męża – u Kidawy-Błońskiego tej skrupulatności nie widać. Reżyser skupił się na uniwersalnym, antytotalitarnym przesłaniu. W „Różyczce” imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione, fakty zinterpretowano dość swobodnie. Postawę moralną kobiety twórca nie tylko nadwyręża poprzez jej polityczne donosicielstwo, ale także naznacza miłosnym trójkątem, w którym biedaczka miota się i walczy o resztki godności. Motywacje bohaterki niestety nie do końca są jasne. Kobieta błądzi w labiryncie własnych pragnień i niechlubnych obowiązków, jednak do pełnego zrozumienia jej wyborów brakuje nieco psychologicznej głębi. Jan Kidawa-Błoński wkłada portrety swoich bohaterów w edukacyjne ramy – jak inteligent to z herbem na ścianie, biblioteczką pełną książek i wizją romantycznego kocha-
nia się w pościelowych pieleszach, jak pijak to papierosowy dym, burdy i rżnięcie na stole. Tytułową Różyczkę obnaża w każdym z tych dwóch światów, niejako podkreślając, że fizyczność kobiety jest kluczowa bez względu na status społeczny mężczyzny. Jednak raz bywa orężem – w kontaktach z przełożonym w SB, z kolei w relacji mistrz – uczennica stanowi nagrodę dla nauczyciela. W gruncie rzeczy jednak w każdym z tych wariantów zostaje sprowadzona do roli prostytutki. Atutem filmu jest obsada. Boczarska stara się uwiarygodnić swą postać, szkoda, że tak często w negliżu. Ale to świetna rola, wreszcie aktorka zaznacza w kinie swoją obecność. Robert Więckiewicz w roli przełożonego SB jest jak zwykle skrajnie prawdziwy, mocno określony. Ciekawie wypada Andrzej Seweryn – grany przez niego tragiczny bohater jest wyważony, ale posiada też w sobie cechy amanta. I za to brawa! Reżyser wiarygodnie oddaje też realia PRL-u. Scena pod Uniwersytetem Warszawskim ma wspaniałą dynamikę, fantastyczne zdjęcia i prosty, nostalgiczny wydźwięk. Tak jak zresztą cały film, który mówi o życiowych przegranych. „Jaka róża, taki cierń – nie dziwi nic…” – śpiewała Edyta Geppert w 1986 roku. W filmie Kidawy-Błońskiego przegrywają wszyscy. Nawet miłość, której kolce są niczym w porównaniu z pazurami historii. anna serdiukow
Świeże
Różyczka
reż. Jan Kidawa-Błoński Premiera: 12 marca 7/10
Nostalgia anioła Cztery lata po „King Kongu” Peter Jackson powraca nowym filmem, klimatycznie bliskim jego głośnym „Niebiańskim istotom”. Niestety, nie najlepszym. „Nostalgia anioła” to ekranizacja bestsellerowej powieści Alice Sebold. Jej bohaterką jest 14-letnia Susie Salmon, która po śmierci z rąk brutalnego pedofila trafia do zaświatów i stamtąd obserwuje swoją pogrążoną w rozpaczy rodzinę oraz napawającego się swoim czynem mordercę. W nowym, tajemniczym świecie pozostaje rozdarta pomiędzy pragnieniem zemsty a dążeniem do uzdrowienia trawionych brutalnym doświadczeniem bliskich. Oryginalny pomysł i osoba Petera Jacksona dawały nadzieję, że „Nostalgia anioła” będzie filmem bardzo dobrym, jeśli nie wybitnym. Tak się jednak nie stało. Obraz jest sprawnie zrealizowany i świetnie zagrany, ale jednocześnie naładowany tak dużą dozą sentymentalizmu i kiczowatej stylistyki, że niekiedy ciężko się go ogląda. Warto jednak wybrać się na „Nostalgię anioła” choćby ze względu na kreacje aktorskie. Saoirse Ronan,
foto | materiały promocyjne
reż. Peter Jackson Premiera: 12 marca 6/10
która dwa lata temu zdobyła nominację do Oscara za rolę w „Pokucie”, jest doskonała jako Susie. W postać mordercy brawurowo wcielił się Stanley Tucci, a Susan Sarandon, w roli obciążonej słabością do alkoholu i nikotyny babci Lynn, kradnie każdą scenę filmu. Rafał Olbromski
46
RECENZJE
R
Była sobie dziewczyna reż. Lone Scherfig Premiera: 19 marca 6/10
Nowy film duńskiej reżyser Lone Scherfig („Włoski dla początkujących”) to swoista komedia antyromantyczna. Londyn, rok 1961. Wychowywana w mocno konserwatywnej rodzinie 16-letnia Jenny (charyzmatyczna Carey Mulligan) jest żądna wielkiego świata. Gdy pewnego dnia poznaje starszego od siebie o kilkanaście lat Dawida (Peter Sarsgaard), wdaje się z nim w romans będący nadzieją na intelektualną i finansową prosperitę. Cicha aprobata rodziców, rówieśników i pedagogów dla związku Dawida i Jenny to zapowiedź czającej się tuż za progiem obyczajowej rewolucji, która wkrótce rozsadzi konserwatywne fundamenty Wielkiej Brytanii. Tę znakomicie zagraną (w drugim planie fenomenalny Alfred Molina w roli ojca Jenny i Emma Thompson jako genialna dyrektor szkoły) i pięknie oddającą realia epoki historię ogląda się przyjemnie, jednak mocno przewidywalny finał rozczarowuje potężną dawką dydaktyzmu. I choć, zatytułowany oryginalnie „An Education”, scenariusz pióra angielskiego pisarza Nicka Hornby’ego („Był sobie chłopiec”, „Wierność w stereo”) powstał w oparciu o pamiętniki dziennikarki Lynn Barber, to jej historię wygładzono wręcz nieprzyzwoicie, w myśl hasła „czerpcie z życia garściami, ale nie zapominajcie o odrabianiu lekcji”. Rafał Pawłowski
SPOTKANIE W PALERMO
reż. Wim Wenders Gutek, DVD
foto | materiały promocyjne
7/10
Finn, fotograf o międzynarodowej sławie, jedzie zrealizować kolejną sesję. Tytułowe miasto z jednej strony go wycisza, sprawia, że podróż staje się przede wszystkim drogą w głąb siebie, z drugiej strony artystę zaczyna prześladować tajemniczy mężczyzna. Finn zna jego twarz ze swoich snów – jego obecność nie jest przypadkowa, choć szalenie niepokojąca. Czy nieznajomy otrzyma to, po co przybył? Siłą filmu jest bezpretensjonalna obsada – szczególnie Campino w roli Finna wypada ciekawie, niejednoznacznie, a przy tym wiarygodnie, łącząc wrażliwość przejrzałego postpunkowca z niewymuszoną, łobuzerską nonszalancją. Miejscami nierówne tempo oraz potknięcia w konstrukcji fabularnej mogą zniechęcić do „Spotkania w Palermo”. Reżyser nie ułatwia nam zadania. Długo każe czekać – zbyt długo? – by wreszcie tajemnica została ujawniona. Budowane napięcie, klimat wyczekiwania sprawiają, że po finale spodziewamy się co najmniej trzęsienia ziemi. Liczymy na rozwiązanie, które będzie mocne, zaskakujące, a przy tym wyjaśni nam nie do końca zrozumiałą symbolikę oraz przeładowane znaczeniami wydarzenia, zajścia i postaci. Fakt, ten element jest nieco rozczarowujący
liban
reż. Samuel Maoz Premiera: 5 marca 7/10 O pierwszej wojnie libańskiej brawurowo opowiedział przed dwoma laty Ari Folman w swoim głośnym „Walcu z Bashirem”. Rok później po ten sam temat sięgnął izraelski reżyser i scenarzysta Samuel Maoz. Jego „Liban” zdobył Złotą Żabę na festiwalu Plus Camerimage 2009 oraz Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji, ale w moim przekonaniu nie dorównuje animowanej produkcji Folmana. Bohaterami „Libanu” są czterej czołgiści, którzy wraz z niewielkim oddziałem piechoty zostają wysłani do walki w rozpoczynającym się właśnie konflikcie. Rutynowa z pozoru misja bardzo szybko przeradza się w katastrofę, a młodzi żołnierze na własnej skórze przekonują się, że w każdej wojnie najważniejsze jest nie to, kto wygra, ale kto przetrwa. Scenariusz filmu inspirowany jest doświadczeniami z życia reżysera, który jako dwudziestolatek brał udział w pierwszej wojnie libańskiej. Po latach przyznaje, że to wydarzenie odmieniło jego życie. „Liban” to brutalne i szczere spojrzenie na wojnę, ale w swojej wymowie podobne do dziesiątków innych filmów o tej tematyce. Tym, co odróżnia dzieło Maoza od innych, jest sposób pokazania konfliktu z punktu widzenia ludzi zamkniętych w ciasnej kabinie czołgu. Technicznie i warsztatowo „Liban” to film wybitny, fabularnie po prostu bardzo dobry. Marcin Kamiński / Onet.pl
w kontekście naszych oczekiwań, ale koniec podróży dla każdego oznacza co innego. Do „Spotkania w Palermo” podchodzę z sentymentem. Przez wzgląd na reżysera i jego konsekwentny sposób postrzegania świata. Wim Wenders cały czas jest w drodze. Był już w Paryżu i Teksasie, przemierzał Berlin, pozwalał nam uczestniczyć w swoim zapierającym dech w piersiach portrecie Lizbony. Palermo w obiektywie niemieckiego reżysera wypada równie imponująco. Wysmakowane kadry, plastyczne i malownicze, w naturalny i prosty sposób stają się wspaniałą oprawą dla samej historii – nadają znamion szlachetności tej w pewnym sensie kryminalnej intrydze. Do tego muzyczna oprawa trafiona w punkt: Portishead, Beirut, Calexico, Iron & Wine. anna serdiukow
44,99 PLN
MariaPeszek Peszek Maria M.Bunio.S [DICK4DICK] M.Bunio.S [DICK4DICK] Natalia Lubrano [MILOOPA] Natalia Lubrano [MILOOPA] Sqbass Sqbass Novika Novika Organek [SOFA] Marsija [LOCO Organek [SOFA]STAR] Marsija [LOCO STAR]
RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
komiks książka HIRO
HIRO
Martha Washington: jej życie i czasy, wiek XXI
Frank Miller / Dave Gibbons
Egmont 9/10
Legendarna epopeja Franka Millera (scenariusz) i Dave’a Gibbonsa (rysunki) wreszcie ukazała się w Polsce. „Martha Washington: jej życie i czasy, wiek XXI” to 600 stron doskonałego komiksu w najlepszym wydaniu. Tytułowa Martha Washington jest urodzoną w 1995 roku w murzyńskim getcie dziewczyną. Jako nastolatka zaciąga się do Sił Pokojowych PAX, walczy z potężnymi korporacjami hamburgerowymi, bierze udział w kolejnej amerykańskiej wojnie secesyjnej, a w końcu ratuje Ziemię przed zagładą. Dzieło Millera i Gibbonsa to szalona komiksowa jazda bez trzymanki. „Martha Washington” łączy w sobie dynamiczną akcję z celną satyrą polityczną oraz licznymi nawiązaniami do klasyków, w tym do monumentalnego „Atlasa zbuntowanego” Ayn Rand, co najdobitniej widać w drugiej części albumu, zatytułowanej „Martha Washington idzie na wojnę”. Komiks został wydany przez Egmont w dwóch tomach w ramach prestiżowej serii „Mistrzowie komiksu”. Na 600 stronach zebrano wszystkie historie o Marcie narysowane w latach 1990–2007 wraz z licznymi dodatkami: okazjonalnymi one-shotami, galeriami okładek oraz szkicami z komentarzami Dave’a Gibbonsa. Rzecz, niestety, nie jest tania (200 złotych za dwa tomy), ale warta swojej ceny. Marcin Kamiński / Onet.pl
Czyściec
Sky Doll
Alessandro Barbucci Barbara Canepa
Christophe Chabouté
Egmont
Egmont
6/10
Ciężko napisać coś o fabule „Czyśćca” tak, by nie zdradzić zbyt wiele i nie zepsuć przyjemności z czytania. Choć z drugiej strony, sam tytuł już trochę tej treści wygaduje, a do tego ta wspomniana przyjemność z czytania nie zawsze jest obecna. Na początku bowiem Chabouté świetnie prowadzi opowieść, niby powoli i spokojnie, a wszystko po to, by nagle zaskoczyć niespodziewanym zwrotem akcji. Przyzwyczaja czytelnika do pewnej formuły, do określonego poziomu realizmu i klimatu, a po chwili wszystko odkręca i wprowadza zaskoczonego odbiorcę w zupełnie inną rzeczywistość. I co najważniejsze, bez naciągania fabuły czy nadwyrężania logiki. Niestety, po tych kilku przewrotkach, gdzieś w połowie albumu, okazuje się, że Chabouté odkrył wszystkie karty. Fabuła „Czyśćca” staje się coraz mniej intrygująca, a bardziej przewidywalna. Główny bohater przeistacza się w marionetkę, której każdy kolejny ruch jest oczy-
wistością. Dlatego finał – swoją drogą niespodziewanie tandetny – traci na efektowności zaskoczenia. Mistrzostwo pierwszych kilkudziesięciu stron, przyjemna kreska i świetne kolory (czasami wręcz reżyserujące fabułę) zachodzą więc trochę pleśnią tej ewidentnie odpuszczonej drugiej połowy. I już nawet nie chodzi o to, że mężczyzna i że poznaje się go po tym, jak kończy. Smutne jest po prostu to, że Christophe Chabouté zmarnował świetny pomysł. Swój pomysł. Bartosz Sztybor
7/10 Piękne to jest niesamowicie, imponująco narysowane i pełne ciepłych, jaskrawych kolorów. „Sky Doll” wygląda jak bezbłędnie dopieszczona animacja, każdy z kadrów to olśniewający obrazek, jakby stopklatka wyjęta z wysokobudżetowej produkcji Disneya. Nic w tym jednak dziwnego, bo zarówno Alessandro Barbucci, jak i Barbara Canepa zdobywali szlify w kompanii starego, dobrego Walta. Jednak mimo tego, że każda strona ich wspólnego komiksu mieni się tysiącem barw i pełna jest – przepraszam, muszę użyć tego słowa – słodziastych postaci, to w treści jest miejsce i na seks, i na brutalność. Te na pozór dwa przeciwległe bieguny świetnie się ze sobą zgrywają. „Sky Doll” to rozbuchany (w pozytywnym tego słowa znaczeniu)
komiks rozrywkowy, space opera z intrygą w tle i dość ciekawą wizją świata. I choć fabuła nie jest wyjątkowo odkrywcza, nie zawsze też napisana zgrabnie, a momentami nawet przegadana, to potrafi niekiedy zaciekawić i wywołać uśmiech na twarzy. Faktem jednak jest, że to wizualne wodotryski są główną zaletą „Sky Doll” i to przede wszystkim dla nich warto ten komiks przynajmniej zobaczyć. Bartosz Sztybor
48
RECENZJE
R
RECENZJE teatr
TEATR hiro
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
tekst | anna serdiukow
25. URODZINY TEATRU WITKACEGO 125. ROCZNICA URODZIN PATRONA TEATRU
Okazja do świętowania podwójna, więc wszystko wymagało specjalnej, ponadprzeciętnej oprawy. I tak było w tym roku. Tegoroczne uroczyste święto Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem trwało od 24 do 27 lutego. Cztery dni zostały wypełnione po brzegi spektaklami, wystawami i koncertami. Obchody uświetnili między innymi Leszek Mądzik ze wspaniałym przedstawieniem „Odchodzi”, profesor Jerzy Jarocki, który opowiadał o swojej wizji Witkacego, a na zakończenie czterodniowego cyklu Tomasz Stańko z zespołem dał rewelacyjny urodzinowy koncert. Były filmowe projekcje – pokazano „Umarłą klasę” Tadeusza Kantora, „Bzik tropikalny” Grzegorza Jarzyny oraz fragmenty przedstawień: „Pragmatyści”, „Kurka wodna”, „Wariat i zakonnica”, „Katzenjammer na podstawie Matki”, „Autoparodia”, „Appendix”, „Bezimienne dzieło”, „Nowe wyzwolenie” oraz „Dementia praecox zakopianiensis”. To te spektakle były wystawianie na zakopiańskiej scenie od sierpnia 1984 roku – przyjeżdżaliśmy na nie specjalnie z całej Polski, przeżywaliśmy je wspólnie. Wielokrotnie wystawiane przy pełnej sali dojrzewały, zmieniały się wraz z nami. Dialog z publicznością prowadzony przez dyrektora teatru, Andrzeja Dziuka, oraz jego aktorów jest czymś wyjątkowym – zawsze aktualnym, szczerym, niepokojąco prawdziwym doznaniem. I choć zespół teatru zmieniał się przez te wszystkie lata, to zawsze skupiał w swoich strukturach tych, dla których Witkiewiczowska wizja była najważniejsza. Tu też przychodziła (i przychodzi) od lat wierna publiczność – czasami prosto z Tatr, ze szlaku. Bo ten teatr oraz jego idea są nierozerwalnie związane z tym miejscem, tak samo jak Witkacy został połączony z Zakopanem. Na zawsze. 100 lat!
„Merlin – inna historia” jest alternatywną wersją średniowiecznej legendy o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. To opowieść o ludziach, którzy w euforii chcieli budować doskonały świat, ale na przeszkodzie stanęły namiętności i niedoskonałość ludzkiej natury. „Merlina” wyreżyserował słowacki reżyser Ondrej Spišak, którego każde przedstawienie zabiera widza w daleką podróż. Siłą spektaklu jest jego teatralność – świat powstaje tutaj poprzez odwołanie do wyobraźni widzów, prawie bez użycia rekwizytów – aktorzy naśladują dźwięki natury, ścierają się na nieistniejące kopie i przemierzają świat na koniach, których nie ma. Do współpracy udało nam się zaprosić świetnych aktorów, między innymi: Janusza R. Nowickiego, Annę Gajewską, Agnieszkę Warchulską, Michała Żurawskiego, Marcina Sztabińskiego oraz Leszka Lichotę. „Merlin – inna historia” powstał w 2003 roku w Teatrze Narodowym i przez pięć lat grany był przy pełnej sali. Zdecydowaliśmy się wznowić „Merlina” w Laboratorium Dramatu, ponieważ widzowie wciąż o niego pytali, a poza tym to spektakl niewygrany, który apogeum ma jeszcze przed sobą. Doszliśmy też do wniosku, że rycerska legenda doskonale pasuje do surowych wnętrz podziemnej sceny Laboratorium Dramatu. „Merlin – inna historia” Laboratorium Dramatu 5–7.03., 12–14.03., 2–26.03.
ARETEIA Teatr Rozmaitości Reż. Grzegorz Jarzyna Premiera: 27.02. Jarzyna na nowo czyta Homera. Spektakl zrealizowano w ramach projektu „Odyseja Europa”, w którym autorzy z sześciu europejskich miast poprzez jeden z najstarszych tekstów kultury zachodniej opowiedzieli o współczesnej Europie, pytając o tożsamość i przyszłość.
Trzy siostrzyczki Trupki Teatr na Woli – Wolna Wola Reż. Maciej Kowalewski Premiera: 12.03. Najnowsza sztuka dyrektora naczelnego teatru, Macieja Kowalewskiego, opowiada o trzech samotnych siostrach, które wspólnie wychowują autystycznego syna jednej z nich. Historia oparta na faktach, doskonała obsada. Czekamy do dnia premiery, autor nie chce zdradzić nic więcej.
50
RECENZJE
R
foto | materiały promocyjne / karl-bernrd karwasz / hubert komerski
Tadeusz Słobodzianek o „Merlinie”
RECENZJE Gry
HIRO
GRY HIRO
Mass Effect 2 PC, Xbox 360
10/10
BioWare jest w tej chwili firmą cieszącą się zdecydowanie najlepszą renomą, jeżeli chodzi o produkcję komputerowych RPG-ów. Swoimi głośnymi grami, takimi jak „Baldur’s Gate”, „Star Wars: KotOR” czy „Jade Empire”, BioWare zyskało uznanie i zaufanie chyba wszystkich miłośników gatunku cRPG. Trzy lata temu do tej długiej listy tytułów dołączył jeszcze jeden – „Mass Effect”. Dał on początek trylogii, którą autorzy osadzili w zbudowanym od podstaw kosmicznym uniwersum, pełnym przeróżnych planet, ras i technologii. Podobnie jak w części pierwszej, w „Mass Effect 2” wcielamy się w porucznika Sheparda, by móc kontynuować przygodę. Już na samym początku gry główny bohater oddaje życie podczas obrony statku kosmicznego. Na szczęście jednak w skomplikowanych zabiegach medycznych zostaje zrekonstruowany i przywrócony do życia. Pod tym pretekstem możemy stworzyć naszą postać od nowa, nie będąc uwiązanym wizerunkiem bohatera z pierwszej części. Po cudownym zmartwychwstaniu zaczyna się właściwa zabawa. Naszym głównym zadaniem jest zebranie drużyny i wyjaśnienie sprawy tajemniczych porwań, które dokonują się w ludzkich koloniach w kosmosie. Autorzy nie wprowadzili żadnych rewolucji w gameplayu. Dowodzimy trzyosobową drużyną, którą obserwujemy z perspektywy trzeciej osoby. Walki odbywają się w czasie rzeczywistym i bardziej przypominają naparzanie rodem z klasycznego shootera niż typowe dla cRPG-ów strategiczne i niedynamiczne starcia. Oczywiście jest to olbrzymią zaletą „Mass Effect”. Koniec ze statycznymi pojedynkami, którymi BioWare zdążył nas już dawno znudzić. Gra zmusza jednak do myślenia i szukania sposobu na przeciwnika, samo dobre celowanie nie wystarczy. Tryb walki został wzbogacony o nowe bronie, pancerze i umiejętności. Pojawił się też rozbudowany tryb modyfikacji arsenału. Mówiąc w skrócie, możemy zapomnieć o lekko kulejących potyczkach
z „Mass Effect” – w „Mass Effect 2” naprawdę trudno na cokolwiek w tej materii narzekać. Przebieg akcji i dialogi poziomem nie odstają od reszty produkcji. Pozornie niezbyt skomplikowana fabuła, z każdą godziną gry wciąga coraz bardziej, stawiając kolejne pytania bez odpowiedzi. Swoją postać tradycyjnie kreować możemy na złego madafakę albo na dobrotliwego samarytanina, który pomoże każdemu w potrzebie. Co ciekawe, istnieje możliwość zaimportowania naszego bohatera z poprzedniej części. Dzięki temu gdy na przykład grając w pierwszego „Mass Effect”, zabiliśmy konkretną postać, nie spotkamy jej już w części drugiej. Gdy komuś pomogliśmy, być może teraz ta osoba odwdzięczy się nam tym samym. Opcji dialogowych jest bardzo dużo, a to, w jaki sposób decydujemy się prowadzić rozmowy, znacząco wpłynie na nasze dalsze losy. Nie jest sztucznie ani cukierkowo. Bohaterowie często nie przebierają w słowach i czynach. Można dać komuś w zęby w ramach wymiany poglądów, ewentualnie usłyszeć parę niecenzuralnych zwrotów, gdy któregoś z bohaterów najdzie potrzeba odreagowania… „Mass Effect 2” to kawał genialnego, przemyślanego science fiction w filmowym klimacie i świetnej oprawie audiowizualnej. Mimo że autorzy jedynie usprawnili pierwowzór, efekt okazał się udany wysoko ponad oczekiwania. Vive la BioWare!
Świeże
Electronic Arts
tekst |Tomek Cegielski
BioShock 2
2K Games
PS3, Xbox 360, PC
8/10
Akcja „BioShock 2” toczy się w znanym z pierwszej części podwodnym mieście Rapture. Metropolii, która została stworzona z nadzieją, iż stanie się utopią dla ludzkości, co niestety się nie udało. Sterujemy tu bohaterem o imieniu Big Daddy, który był naszym głównym przeciwnikiem w jedynce. Duży tatuś to wielki opancerzony pan z wiertłem w ręku, którego głównym zadaniem jest zabicie Big Sister – pani rządzącej miastem. W grze panuje dosyć ciężka, psychodeliczna atmosfera, która zdecydowanie stanowi o sile tego tytułu. Ciemne pomieszczenia, delikatnie steampunkowy design, małe dziewczynki ze strzykawkami i wiertła penetrujące ludzkie brzuchy. Niestety, autorzy nie zastosowali wielu nowych rozwiązań. Jest to dosyć klasyczne FPP urozmaicone jedynie o elementy rozwoju postaci. Twórcy za bardzo zawierzyli sukcesowi poprzedniej części i wprowadzili zbyt mało zmian. Zabrakło wymyślnych broni i umiejętności: możemy kogoś podpalić, zamrozić, porazić prądem, użyć paru gadżetów i to wszystko. Gra powinna stanowić raczej dodatek niż pełnoprawną następną część. Sytuację w dużym stopniu ratuje rewelacyjny, chory klimat i kilka rozwiązań. Odgrzewany kotlet, wciąż smaczny. Spodziewaliśmy się jednak świeżego dania, a dostaliśmy tylko nowe przyprawy.
52
RECENZJE
R