HIRO 6

Page 1

KWIECIEŃ NR 6 www.hiro.pl

ISSN:368849

Kick Ass

Czasem hiro, czasem fajtłapa

Craig Thompson Komiks wrażliwy

No No No Tak tak tak

61

i więcej na hiro.pl

rzeczy do wygrania



foto okładka | materiały promocyjne

INTRO HIRO 6 hiro kwitnie

INFO

wszystko pomiĘdzy

RECENZJE

4 Sugababes. Cukier krzepi 10 20 lat reklamy w Polsce. No to frugo 14

16

Berlin to nie pieprzony

Cuda i diwy. Girl power!

Manchester

22

Delphic.

kwitnie, bo się regularnie podlewa. o tej porze stawiamy na plenery i spacery. prowadzimy badania w terenie. wysłannicy do zadań specjalnych nie śpią – dokonują pomiarów. wyobraźcie sobie, że z centrum warszawy do skrzyżowania powstańców śląskich z górczewską idzie się godzinę i dwadzieścia siedem minut, przy czterech postojach na toaletę i paru spontanicznych rozmowach z miłymi panami remontującymi drogi. czekamy na korespondencję spoza stolicy. i możemy trenować do maratonu. żeby w sierpniu dojść do katowic i zatańczyć z waynem. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY

Kick Ass kopie tyłki 28 No No No. Jesteśmy na tak 38 Craig Thompson. Love story w dymkach 40 Dan Le Sac vs Scroobius Pip. Wysłuchaliśmy 44 Muzyka 46 Film 48 Książka / Komiks 50 Teatr 52

skafander w warszawie Minimalistyczne, nowoczesne wnętrza na warszawskim Starym Mieście. Otwarte całą dobę, siedem dni w tygodniu – co wbrew pozorom nieczęste. Można zjeść, wypić, przyjść na imprezę, a nawet nauczyć się salsy!

Gry redaktor naczelna:

Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:

Ewa Kiedio SKŁAD:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl

redakcja strony internetowej:

Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl dYREKTOR ZARZĄDZAJĄCA:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl promocja:

Maciek Piasecki maciek.piasecki@hiro.pl

event manager:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl REKLAMA:

Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl Hania Olszewska hania@hiro.pl Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl dystrybucja:

Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl

Współpracownicy:

Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Kamila Kurkus, Jan Mirosław, Joanna Mroczkowska, Marla Nowakówna, Rafał Pawłowski, Jakub Rebelka, Anna Serdiukow, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska FELIETONIŚCI:

Maciej Szumny

PROJEKT MAKIETY:

Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com) WYDAWCA:

Work Hard sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:

Krzysztof Grabań kris@hiro.pl

ADRES REDAKCJI:

ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855

dobra karma w katowicach

Czyli spożywaj i socjalizuj zgodnie z filozofią doskonałej harmonii – HIRO popiera i zazdrości. Dobra Karma łączy chińską filozofię odżywiania, sycylijskie receptury, staropolskie motywy ludowe i buddyjską gościnność. I dużo tu książek!

WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl


POTRAFIMY

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

BYĆ MILUTKIE

tekst | Angelika Kucińska

Która potrafi być milutka najlepiej?

Ostatnio wyłącznie im się obrywa. Najpierw za personalne roszady, które uderzyły w narodowe sentymenty Brytyjczyków. Potem za płytę – może po prostu za bardzo amerykańską jak na największy girlsband Wysp. Gorzki kopniak dla Sugababes? Heidi Range, najstarsza stażem, przekonuje, że jest dobrze.

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„Sweet 7”? Wy tak serio z tą słodyczą? Już nie czysty seks?

Chciałyśmy tym razem prostego tytułu, nieobciążonego podtekstami. To nasza siódma płyta, mamy cukier w nazwie – stąd „Sweet 7”. Pomysłów było wiele, każdy zgłosił co najmniej kilka propozycji, tę jednogłośnie uznałyśmy za naszą ulubioną. Rihanna też głosowała za?

Doniesienia o udziale Rihanny w powstawaniu tej płyty są MOCNO przesadzone. To tylko plotki. Nagrywałyśmy ten album w Los Angeles i Nowym Jorku. W NYC korzystałyśmy z tego samego studia, w któ-

04

INFO

I


rym nad swoim materiałem pracowała Rihanna. My przychodziłyśmy w ciągu dnia, ona spędzała tam wieczory. I któregoś razu realizator dźwięku powiedział nam, że puścił jej kilka naszych piosenek, a Rihanna wybrała spośród nich te, które jej się podobały bardziej, i te, które podobały jej się mniej. Przekazano nam jej opinie, tyle. A w mediach urosła do rangi głównego konsultanta płyty i czwartej dziewczyny w zespole.

Wiemy, wiemy. Pewnie będziemy to jeszcze długo dementować. To może zmierzmy się z jeszcze trudniejszą plotką. Jesteś najstarszą – licząc latami zespołowego stażu – członkinią grupy. Ciężko jest przetrwać w Sugababes?

Nie będę ukrywać, że bywa różnie. Czasem jest dobrze, czasem jest źle. Ale chyba teraz osiągnęłyśmy bardzo dobry stan. To świetny czas dla Sugababes. Atmosfera w zespole dawno nie była tak przyjemna. Jesteście przyjaciółkami?

Oczywiście! To ciebie brytyjskie media obarczyły odpowiedzialnością za niedawne odejście Keishy Buchanan, ostatniej z oryginalnego składu.

Myślę, że wynikało to stąd, że ani ja, ani Amelle (Berrabah, zastąpiła Mutyę Buenę – przyp. red.) nie udzielałyśmy wywiadów na temat atmosfery w zespole. Nie zwierzałyśmy się publicznie. W przeciwieństwie do Keishy, więc to jej wersja wydarzeń została uznana za jedyną prawdziwą. Sytuacja między nami była tak niedobra, że nie mogłyśmy tego znieść z Amelle. Obie odeszłyśmy z Sugababes. Odeszłyśmy. Nie myślałyśmy o kolejnych płytach, wytwórni, kontrakcie, tak byłyśmy wykończone tym, co działo się w Sugababes. A wszyscy i tak uznali, że wyrzuciłyśmy Keishę. Sugababes to moja wyśniona praca, marzyłam o takim życiu, będąc małą dziewczynką. Ale dorosła rzeczywistość wygląda inaczej i przychodzi taki moment, że musisz podjąć trudną decyzję. Bo dłużej nie wytrzymasz. Bo nie możesz pozwolić się w ten sposób traktować.

sałyśmy kontrakt z wytwórnią Jaya-Z i to dało nam możliwość pracy z topowymi songwriterami i producentami. Tym razem więc tylko decydowałyśmy, które piosenki chcemy nagrać. Wszystkie poprzednie albumy napisałyśmy same, następny też pewnie napiszemy same. Potrafimy pisać piosenki. Ale nam wystarczy, że my to wiemy – to jest taki komfort, którego potrzebujemy, reszta świata nie zaprząta naszych myśli aż tak bardzo. A liczycie, że kontrakt z Def Jam umożliwi wam karierę w Stanach? Brytyjskim zespołom nie jest łatwo na tamtym rynku.

To byłaby przyjemna odmiana, ale nie trzymamy się kurczowo tej szansy, nie uzależniamy od niej wszystkiego. Tak samo ważna jest dla nas trasa koncertowa po Azji, jak promocja nowej płyty w Stanach. Ameryka jest okej, ale świat się na niej nie kończy. Ale może wreszcie przestaną cię zaczepiać na ulicy i prosić o autograf Girls Aloud.

Ludzie, którzy kojarzą twarz z telewizji, ale nie bardzo potrafią ją połączyć z czymś konkretnym, będą to robić zawsze. Dziewczyny z Girls Aloud pewnie rozdają autografy w imieniu Sugababes. Spróbujecie się wkupić w amerykańskie łaski przebojami inspirowanymi GaGą?

Uwielbiam Lady GaGę i jeśli ktoś słyszy w naszych nowych piosenkach pewne podobieństwo, to odbieram to jako komplement, a nie zarzut. Ta dziewczyna jest fenomenalna. Widziałam jej występ po ceremonii rozdania Brit Awards, show stylizowany na przedstawienie baletowe. Niesamowite. To kto ci jeszcze dziś tak imponuje?

Jestem fanką Kings of Leon, kocham ich ostatnią płytę. To mnie akurat nie zaskakuje, jesteście w końcu najbardziej rockandrollowym z girlsbandów.

Dzięki! Chociaż przyszedł czas na pokazanie, że potrafimy być też milutkie. Kiedy zechcemy.

Sugababes prawie jak GaGa, ale za to razy trzy

Nie zgadzasz się z opiniami, że powinnyście zmienić nazwę, bo obecnego składu Sugababes nic już nie łączy z tym sprzed dziesięciu lat?

Pierwszy skład nagrał tylko jedną płytę. Siobhan (Donaghy – przyp. red.) odeszła, ja wskoczyłam na jej miejsce, osiem i pół roku temu. Nie widzę powodu, dla którego miałybyśmy teraz zmieniać nazwę. Może trzeba ją było zmienić wtedy? Debiutancki album Sugababes nie był wielkim komercyjnym sukcesem, pierwsze przeboje przyszły chwilę później. Szanuję wszystkie eksczłonkinie grupy i nie chciałabym, żeby to, co powiem, zostało odczytane jako przypisywanie sobie cudzych zasług, ale uważam się za pełnoprawną część Sugababes i mogę tak samo reprezentować ten szyld jak Mutya czy Keisha. Jak wspominasz swoje początki w Sugababes?

O rany, to było tak dawno temu. Dołączyłam do zespołu w wyjątkowym momencie – nagrałyśmy drugą płytę, miałyśmy swój pierwszy numer jeden na listach przebojów. Pamiętam to podniecenie. Ale nie było wyłącznie kolorowo. Życie w zespole to ciężka praca, dużo stresu, a ja miałam wtedy zaledwie 18 lat. Musiałam wyjechać z rodzinnego Liverpoolu i zamieszkać w Londynie, gdzie nie miałam żadnych przyjaciół, nikogo tam nie znałam. Do tego girlsbandy nie cieszą się najlepszą reputacją. Nie musicie wiele potrafić, wystarczy, że ładnie wyglądacie.

Tak, wielokrotnie zarzuca się to nam i podobnym zespołom. Tyle że nam nigdy nie chciało się czegokolwiek udowadniać. „Sweet 7” to pierwsza płyta Sugababes, w powstawaniu której brali udział zewnętrzni kompozytorzy. Co jest konsekwencją tego, że właśnie podpi-

05

INFO

I


BĄDŹCIE ON NA FESTIWALU

OFF plus CAMERA tekst | Anna Serdiukow

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

trudno w krótkiej prasowej zajawce umieścić wszystkie te informacje, które czynią z krakowskiej imprezy jedno z najważniejszych filmowych wydarzeń w kraju. po prostu trzeba tam być. Krótko i po żołniersku zatem: Off Plus Camera to festiwalowa kwintesencja filmu niezależnego. To tutaj przyjeżdżają twórcy kina autorskiego z Polski i zza granicy, by prezentować wizje, którym daleko do filmowego mainstreamu. 12 śmiałków – najczęściej debiutanci bądź autorzy drugiej fabuły – walczy w konkursie głównym o Krakowską Nagrodę Filmową w wysokości stu tysięcy dolarów. Werdykt przyznaje międzynarodowe jury – w tym roku w jego szeregach zasiadają: aktorka Parker Posey, dyrektor festiwalu Sundance – John Cooper, reżyser Mike Figgis, reżyser, współautor manifestu Dogma 95 – Thomas Vinterberg oraz kompozytor Zbigniew Preisner, przewodniczący jury. Poza konkursem, w ramach innych festiwalowych sekcji, zostanie pokazanych ponad sto filmów. W bloku Odkrycia zobaczymy filmowe Kadr z filmu „The Good Heart”

świeżynki prezentowane na największych międzynarodowych festiwalach, z kolei w programie From The Gut zostanie pokazanych osiem drażniących, kontrowersyjnych filmów amerykańskiego nurtu niezależnego. Do sekcji Nordyckie Horyzonty poświęconej kinematografii islandzkiej i norweskiej wybrano dziesięć wyróżniających się, nowych produkcji tego regionu, zaś debiutujący w tym roku muzyczny cykl Don’t Knock The Rock współtworzyła amerykańska reżyserka Allison Anders, autorka „W rytmie serca”. Oczywiście to tylko niektóre z filmowych atrakcji przygotowanych przez organizatorów Off Plus Camera. Niezwykle ciekawie zapowiada się jubileusz Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Pusan. W specjalnej sekcji krakowskiego festiwalu 15 lat Pusan zostanie pokazanych dziesięć filmów wybranych przez selekcjonerów i organizatorów imprezy w Pusan, którzy zresztą będą gościć w kwietniu w Krakowie. Off Plus Camerę dopełnią warsztaty, spotkania z twórcami, panele dyskusyjne, pokazy specjalne oraz koncerty. Jak twierdzą twórcy tego wydarzenia, profil festiwalu ma kojarzyć się z klimatem kameralnych polskich kin z ambitnym repertuarem oraz atmosferą dyskusji, która towarzyszyła polskiemu kinu lat 60., 70. i 80. Dlatego projekcje odbywają się w małych i średnich studyjnych salach krakowskich kin, czerpiąc z tradycji dyskusyjnych klubów filmowych, w których szczere, silne, ale przede wszystkim wspólne przeżywanie kina było zawsze najważniejsze. Off Plus Camera: 16–25.04. Kraków

lady gaga

hot chip

reż. Jonas Åckerlund

reż. Peter Serafinowicz

„telephone” 10/10

GaGunia niezdrowo wychudła, ale pomysłów nie ubyło. Dziewczyna konsekwentnie przywraca wiarę w wysokobudżetowy teledysk, rozciągając standardowe trzyminutówki do małych fabuł z osobnym scenariuszem. Tym razem, w sojuszu z Beyoncé, składa hołd damskiej przyjaźni. Thelma, Louise, więzienna cela i piorunująca stylówa!

tekst | angelika kucińska

WideoNarkomania HIRO Free patrzy. „i feel better” 9/10

O bogowie. Jeden pan pluje burzą, drugi bawi się w domorosłego bazyliszka. Wszystko przy wsparciu obnażonych męskich torsów i omdlewających dziewcząt. Hot Chip ponoć chcieli tym teledyskiem – wyreżyserowanym przez komika Petera Serafinowicza – odpowiedzieć na zarzuty, że teraz są za bardzo pop. Najzabawniejsze wideo sezonu.

06

INFO

I



Przegląd Nowego Kina Francuskiego tekst |anna serdiukow

foto | materiaŁy promocyjne

„C’est si bon!” – śpiewała kiedyś Eartha Kitt, zapewniając świat o swoim wielkim szczęściu. Przygotujcie się na podobne deklaracje już w kwietniu. Przegląd Nowego Kina Francuskiego da przyniesie wiele powodów do radości – smakowite filmowe kąski oraz spotkanie z Johannem Sfarem. „Prorok” (wyżej) i „Gainsbourg: heroiczne życie” (niżej)

W Warszawie Przegląd Nowego Kina Francuskiego odbędzie się w dniach 8–14 kwietnia. Ale impreza zawita też do pięciu innych miast w Polsce (terminy w ramce poniżej) i w sumie potrwa do 18 maja. W ramach tego wydarzenia zobaczymy najnowsze dokonania francuskiej kinematografii – filmy doceniane przez publiczność i nagradzane na międzynarodowych festiwalach. W programie przeglądu znalazło się wielogatunkowe kino. Wśród wielu ciekawych propozycji warto zwrócić uwagę na dwa filmy z udziałem syna Gerarda Depardieu, Guillaume’a Depardieu: „Stellę” w reżyserii Sylvie Verheyde oraz „Wersal” w reżyserii Pierre’a Schoellera. To dwie ostatnie, bardzo udane role aktora, który zmarł w październiku 2008 roku, krótko po ukończeniu prac nad tymi produkcjami. Kolejnymi wyróżniającymi się filmami przeglądu będą z pewnością takie obrazy, jak: „Pewnego lata” w reżyserii Oliviera Assayasa z Juliette Binoche w roli głównej, „Piosenki o miłości” Christophe’a Honoré z Chiarą Mastroianni czy „Kochałem ją” Zabou Breitmana z Danielem Auteuil i znaną z „Motyla i skafandra” Marie–Josée Croze. Udział pięknych i sławnych aktorek kina francuskiego to atut tych produkcji. Dodatkowym mocnym punktem imprezy będą przedpremierowe pokazy obsypanego nagrodami „Proroka”. Film Jacquesa Audiarda

jest zwycięzcą tegorocznych Cezarów, był także nominowany do Oscara i Złotego Globu w kategorii Najlepszy Film Nieanglojęzyczny. Jednak największe emocje wzbudza premierowa odsłona wywrotowej, zabawnej, potraktowanej z przymrużeniem oka historii o Serge’u Gainsbourgu. Pierwszy polski pokaz filmu „Gainsbourg: heroiczne życie” uświetni obecność reżysera obrazu, Johanna Sfara. Pokazywana w ramach przeglądu produkcja to debiut filmowy znanego francuskiego rysownika, autora takich komiksów jak „Kot rabina” czy „Klezmerzy”. Drugim z potwierdzonych gości przeglądu będzie Kanadyjka, Marie–Josée Croze, uhonorowana w 2003 roku nagrodą dla najlepszej aktorki na festiwalu w Cannes za rolę w „Inwazji barbarzyńców” Denysa Arcanda. Rezerwujcie zatem czas w kwietniu i w maju na filmowe emocje prosto znad Sekwany. 8–14.04. – kino Muranów, Warszawa 11–15.04. – kino Pod Baranami, Kraków 20–23.04. – kina Helikon i Kameralne, Gdańsk 26–29.04. – kino Warszawa, Wrocław 1–4.05. – kino Charlie, Łódź 14-–18.05. – kino Muza, Poznań

zielona kampania Quiksilver i Roxy

Rusza właśnie wielka kampania proekologiczna pod hasłem Green Campaign – Don’t destroy what you came to enjoy. Qiuksilver od dawna zaangażowany jest w działania związane z ochroną środowiska naturalnego. Góry i woda widoczne w samym logo marki pokazują, jak bardzo firma jest blisko natury. Hasło przewodnie już od ponad dziesięciu lat towarzyszy różnorodnym działaniom firmy, poczynając od zarządzania, którego podstawą jest przyjazne nastawienie do środowiska, a na wielu inicjatywach zwiększających świadomość społeczną kończąc.

HIRO promuje

DON’T DESTROY WHAT YOU CAME TO ENJOY Bieżąca akcja ma na celu zwiększenie świadomości w zakresie problemu kurczących się zasobów wodnych. Wykorzystując wysoką rozpoznawalność marek Quiksilver i Roxy, można dotrzeć do naprawdę szerokiej grupy młodych odbiorców.

08

INFO

I


ODEGRAMY SIĘ! A PLACE TO BURY STRANGERS tekst | Agnieszka Wróbel

„jest do dupy i nic tego nie zmieni” – Tak znany z wylewności lider amerykańskiej formacji A Place To Bury Strangers podsumowuje dokonania zespołu, aluzyjnie odnosząc się do tytułu albumu „Exploding head” (to ponoć permanentny stan). Zachęcająco? Widzimy się 4 maja. Jonathan Smith, Jason Weilmeister i Oliver Ackermann od siedmiu lat funkcjonują jako APTBS. Jak głosi legenda, to starszy brat Oliviera zaraził go miłością do Jesus And Mary Chain, My Bloody Valentine i Cocteau Twins. Ackermann przyznał się, że silny ból głowy zwykł leczyć dźwiękami „Psychocandy”, a zawody miłosne kontemplował przy „Loveless”. Po trzech EP-kach bez tytułów bruklińczycy zapracowali na kredyt zaufania, ale zanim podpisali kontrakt z Killer Pimp Records na restauracyjnej serwetce, wystąpili jako bliżej nieznane popierdółki przed gigantami z JAMC i dali z siebie wszystko. Dzień po koncercie w nowojorskiej prasie kipiało od zachwytów, a debiutantów nazwano „najgłośniejszym zespołem na scenie indie”.

Potencjał chłopaków zwietrzyli dziennikarze z opiniotwórczego serwisu Pitchfork – obwołali APTBS nadzieją neo shoegaze’u. Atencja wokół zespołu zaowocowała trasą z Black Rebel Motorcycle Club, którzy wciąż utrzymywali się na fali sensacyjnego debiutu z 2001 roku. Aktualnie chłopaki zmagają się z syndromem drugiej płyty, którą pominięto w zeszłorocznych plebiscytach. Dostało się im między innymi za odejście od chaotycznej ściany dźwięku na rzecz rzekomego „pindrzenia się”. Złośliwi ręczyli, że spektakularna nazwa zespołu obiecuje znacznie więcej, niż jest w stanie zaoferować. Na szczęście panowie nie skończyli na kozetkach u psychologa i zamierzają się odegrać na naszych uszach! Muzycy wystąpią 4 maja w warszawskim Powiększeniu. Będzie głośno! APTBS: 4.05. Powiększenie, Warszawa

foto | materiaŁy promocyjne


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

I masło, i margaryna czyli 20 lat polskiej reklamy tekst | Jan Mirosław

foto | archiwa prywatne

Wielkimi krokami zbliża się Festiwal Reklamy, którym branża podsumuje nie tylko mijający rok, ale i 20 lat działania w warunkach wolnej konkurencji. By przekonać nas o tym, że i z białego proszku można czerpać inspirację, organizatorzy przygotowali bogaty program imprez towarzyszących środowiskowym galom i eventom. Wspominkowa wystawa w BUW-ie pokaże epokowe osiągnięcia XX-lecia, zaś na 600 metrach Europejskiego Centrum Sinfonia Varsovia rozgoszczą się ilustratorzy. Okrągły jubileusz zachęcił nas, by zbadać nastroje twórców działających na różnych odcinkach frontu walki o wzrost spożycia.

Z Jackiem Pawlakiem, dyrektorem kreatywnym agencji Firefly Creations i współprowadzącym audycję „Reklama dymna” w Tok FM, wspominkowo i ogólnie o stanie polskiej reklamy. Mija 20 lat polskiej reklamy. Euforia, melancholia czy złość?

Gdybyś miał wskazać jeden kardynalny grzech polskiej reklamy, co by to było?

Mimo wszystko widzę postęp. Cały czas się rozwijamy. Nie jesteśmy potentatem, ale od czasu do czasu udaje się zrobić coś na miarę naszych możliwości i zgarnąć jakąś międzynarodową nagrodę. Choćby ostatnio Polacy zaistnieli na Epica Award z facebookową akcją „Kostek” i „Sosna” na rocznicę Powstania (agencja San Markos założyła codziennie aktualizowane profile fikcyjnych powstańców, składające się na kronikę wydarzeń z 1944 roku – przyp. red). Więc z tych trzech najlepsze określenie to ewolucja.

Nuda. Polacy mają lepsze poczucie humoru, niż można by wnioskować z polskiej reklamy.

Jak się mają reklamy festiwalowe do tych, które oglądamy na co dzień?

Z Jackiem Izrailewskim (na zdjęciu wyżej towarzyszy mu Ania Łoskiewicz, połówka Soyuzapollo – przyp. red.), copywriterem, który zamarzył o przejściu na inną stronę mocy i rzucił pracę w agencji na rzecz pracy w teamie reżyserkim Soyuzapollo – o tym, dlaczego. Czy branża reklamowa drenuje talenty? Co, oprócz pieniędzy, ciągnie do niej ludzi, którzy potrafią pisać, projektować, rysować i filmować?

A co, oprócz pieniędzy, ciągnie ludzi do rolnictwa albo hydrauliki? Przypadek. I właśnie to, że potrafią to robić. To bardzo przyjemne, gdy płacą ci za coś, co przypadkiem umiesz robić. Co sprawia, że utytułowany kreatywny zaczyna myśleć o reżyserii?

To samo, co sprawia, że w ogóle zaczyna myśleć – ciekawość. Zawsze pisząc scenariusze, obracałem w głowie różne alternatywne obrazy gotowego filmu i szukałem jego idealnej postaci. Zresztą kilka filmów reżyserowałem jeszcze jako kreatywny, więc przejście jest płynne. Na ile ważne w reklamie jest rzemiosło? Ile w tym wiedzy i doświadczenia, a ile intuicji i talentu?

Bez talentu nie zrobisz nic dobrego. Ale bez rzemiosła lepiej w ogóle nic nie rób.

Jak, rok do roku, oceniasz to, co się dzieje w reklamie?

W polskiej reklamie to był fatalny rok. A ze świata nie oglądamy przecież przeciętnych rzeczy tylko te najlepsze. A one zawsze są świetne. Czy zobaczymy w końcu polski triumf na festiwalu reklamy w Cannes?

Cierpliwy kamień ugotuje. Ale dotychczasowych niepowodzeń nie tłumaczyłbym tym, że nas oszukali. Skąd nazwa waszego duetu reżyserskiego Soyuzapollo?

Z kosmosu. Przecież.

Festiwal pozwala zobaczyć, skąd przychodzimy, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Ale nie jest tak, że to są rozdzielne byty. Odpowiednie badania już dawno udowodniły, że na przykład te nagradzane w Cannes są też tymi, które mają największe przełożenie na biznes. Natomiast teraz na polskim podwórku najciekawsze rzeczy dzieją się raczej na obrzeżach. Całkiem dobrze nam wychodzą te rzeczy mniej standardowe. Właśnie tu byś szukał niespełnionego potencjału?

Ja bym go szukał wszędzie. Gdyby gdzieś był spełniony, to byśmy byli mistrzami świata. Jakich słów nie powinno być w słowniku kreatywnego?

Nie da się. Jest motyw, który niezmiennie cię irytuje?

Perwoll. Niezmiennie. Kobiety, które noszą przy sobie półtoralitrowe butelki środków do prania, żeby je wyciągnąć w odpowiedniej chwili zza pazuchy.

10

INFO

I


Bartosz Dziedzic odpowiada m.in. za muzyczny sukces reklamówek Orange. Opowiedział nam o tym, jak się pisze na zamówienie. Co pcha muzyka w objęcia reklamy?

Trudna sytuacja rynku muzycznego. Gdybym wydawał płytę za płytą, tobym nie odbierał telefonu. A tak, to paradoksalnie w reklamie mam większą wolność. Ludzie, którzy zlecają mi pracę, są kreatywni. Oni wiedzą, czego trzeba, żeby zaiskrzyło w głowie artysty. Ci z dużych wytwórni są dużo gorsi. Mówią ci dokładnie, co masz robić.

Przemek Truściński, mówi nam o tym, dlaczego rysownikowi trudno mu się wyspać. Co robi wystawa ilustracji na Festiwalu Reklamy?

Nasza wystawa ma pokazać, że ilustracja jest wszędzie. Nie mówimy – takie ciężkie czasy. Pokazujemy ilustrację sukcesu. Termin blisko, a swoje prace dostarczyło kilkanaście osób na kilkadziesiąt zaproszonych. Wszyscy są tacy zajęci. W różnych dziedzinach. Mamy komiks, ilustrację prasową i książkową, satyrę, film animowany i reklamę.

Jak wygląda rynek muzyki reklamowej?

Wciąż walczę o to, żeby dopuszczać młodych do robienia muzyki zamiast korzystać ze stocków. Pewnie, że wygodniej kupić gotowca w banku muzyki ze Stanów. Ona prawie na pewno będzie lepsza niż to, co zaproponuje początkujący kompozytor. Ale żeby ktoś u nas osiągnął ten poziom, musi mieć gdzie spróbować. Dlatego kiedy ktoś mi mówi, że w reklamie muzyka nie jest taka ważna, próbuję odwrócić ten argument. Jeśli nie słychać różnicy, to dlaczego nie dać szansy jakiemuś młodemu. Ile procentu dumy, ile procent wstydu jest w tym, co robisz?

100 procent dumy. To mit, że prawdziwe pieniądze zarabia się za marne rzeczy typu „rower za 9,90”. Jest odwrotnie. Jak dużo możesz pokazać przez 30 sekund spotu?

To wizytówka moich możliwości. Sprawdzian z umiejętności rozwiązywania zadań. Dostajesz zlecenie typu „to ma być piosenka, ale bez melodii” i musisz się spiąć, żeby udowodnić, że to możliwe. Mnie to kręci. Jak często muzyka ratuje nie najlepszy pomysł?

W około połowie przypadków. Odwrotna sytuacja – że muzyka ciągnie pomysł w dół – też się czasem zdarza. Jeśli odmawiasz napisania muzyki do reklamy, to dlaczego?

Nienawidzę chill outu. Jak chcą czegoś w tym stylu, mówię nie.

Reklama daje szansę na twórczą symbiozę?

Nie będę udawał – do reklamy idzie się przede wszystkim po pieniądze. Ale to dotyczy wszystkich twórców, którzy funkcjonują w rozkroku między własnymi dążeniami a koniecznością opłacenia rachunków. Ja pamiętam czasy, kiedy do każdej książki zatrudniano rysownika. Dziś tego nie ma. W samej reklamie nie ma miejsca na ambicje?

To zależy od zlecenia. Jeśli tylko rozrysowujesz czyjś pomysł na storyboardzie, to zasuwasz czysto rzemieślniczo. Ale najlepszych zaczyna się już zapraszać także po to, by wnieśli swój oryginalny pomysł, punkt widzenia, kreskę. Rozpoznawalność kreski ma znaczenie?

Czegokolwiek byś nie robił jako artysta, chcesz żeby było widać, że to twoje. Dzwoniąc, wydawcy znają mniej więcej twoją estetykę. I tu otwiera się pole do popisu, bo to ty chcesz ich wtedy czymś zaskoczyć. Rysownicy mają szansę przebić się do mainstreamu?

Coraz większą. Najpopularniejsi są satyrycy publikujący w gazetach. Andrzej Mleczko nie tylko rysuje do reklam, on w nich występuje jako ktoś znany. Ale jest już spora grupa takich, których ktoś czytający gazetę rozpoznaje po kresce, a nazwisko sprawdza dla potwierdzenia. Przyszłość jest jasna?

Jest coraz lepiej. Lata 90., kiedy najfajniejsze rzeczy lądowały w szufladzie, mamy już za sobą.

11

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

poklikamy? Miks przyjemnego z pożytecznym – i to w wersji cudownie skrajnej. To urządzenie na zdjęciu obok to gadżet, bez którego żaden młody i pewny siebie mężczyzna nie powinien wychodzić z domu. Bo ładnie błyszczy, ale przede wszystkim, uwaga: służy do pomiaru adoracji. Spojrzała? Klik. Westchnęła? Klik. Jesteś tak ekstra, że nie potrafisz zliczyć dziennych dowodów zainteresowania ze strony dziewczyn? Nic prostszego. Ten poręczny, kieszonkowy kliker zrobi to za ciebie. Wynikiem zapisanym na ekranie będziesz mógł pochwalić się kolegom, a na narzeczonej wymusić robienie rzeczy, przed którymi wcześniej się wzbraniała. Oczywiście mówimy o gotowaniu.

HIRO promuje

gaDŻET numeru

zmierz się W zdrowym ciele wiadomo co. Firma Seiko nagradza dbających o kondycję. Wystarczy nakręcić pięciomiuntowe wideo obrazujące sportową pasję. Im efektowniej się pocisz, tym większe masz szanse na zegarki Seiko z ekskluzywnej kolekcji i gotówkę, którą zawsze można przeznaczyć na odpowiednie uczczenie zwycięstwa. Dalsze instrukcje wkrótce w HIRO Free.

Wannabe Society tekst | Jagoda Gawliczek

foto | Materiały promocyjne

Moda, która nie przebiera? Samospełniające się proroctwa na zwykłych T-shirtach? Igor „Bastard” Arih, twórca projektu Wannabe Society, dowiódł stylowej potęgi słowa. W 2005 roku w Słowenii powstał projekt poświęcony... słowu. Sprawdziłam, w języku narodowym tego państwa gra nie zachodzi. A szkoda! Do rzeczy jednak. Wannabe Society, bo o nich mowa, to dzieło Igora Ariha. Znudzony dosłownością mody, koszulek zwłaszcza, postanowił stworzyć coś, co zostawi miejsce na wyobraźnię. Zasada była prosta: tylko jedno słowo, białe lub czarne, zapisane Helveticą, wielkimi literami, wydrukowane na odpowiednio czarnej bądź białej koszulce. Arih zainaugurował projekt wśród kolegów z pracy. Poprosił ich, aby wyrazili pojedynyczym wyrazem, czym chcieliby być. W ten sposób powstała pierwsza partia koszulek. Ze względu na przejrzystość formy efekt końcowy wyglądał nienaturalnie – w kontekście popularności ubrań o bogatym wzornictwie jego produkty wydawały się jakby niedokończone. Wbrew zachętom twórca nie zrezygnował jednak z przyjętego założenia. Nie wzbogacił formy, nie dodał podkreśleń, kolorów i tym podobnych. Czas pokazał, że miał rację. Proste słowo mówi samo za siebie, nie musi przebijać się przez własną formę. Ponoć koszulką z przesłaniem „bastard” udało mu się zaskarbić sobie sympatię kilku nieznajomych kobiet. I o to właśnie chodzi. Wybrany wyraz ma wrosnąć w właściciela, zacząć funkcjonować razem z nim, rozwijać się. Co ciekawe, Arih określił precyzyjnie, że słowo ma oddawać przyszłość, a nie stan obecny. Stąd nazwa projek-

tu – „wannabe”. Czym pragniesz się stać, a nie to, czym już jesteś. Gdy będziesz mieć to na T-shircie, zrobisz krok, by się ziściło! Pośród gwiazd, które doceniły potencjał koszulek WNBS, znajduje się między innymi Sinead O’Connor – „grzesznica”. Sam Sparro pragnie natomiast zostać „hedonistą”. Na stronie internetowej projektu dostępne są także inne produkty: przypinki, bransoletki, notesy, bikini, spodnie do biegania, kalendarz oraz... toyota z przeuroczo ironicznym napisem „kierowca”. Do wyboru, ale tylko w dwóch wariantach kolorystycznych. A czym ty chcesz być?

Dziesięć przykazań noszenia koszulek WNBS: 1. Bądź świadom mocy przesłania. 2. Bądź dzielny. Im więcej odwagi, tym

więcej zabawy! 3. Przed założeniem dwukrotnie przemyśl publiczność i okazję. 4. Nie przeceniaj publiczności. 5. Weź to na spokojnie. Bądź zrelaksowany. 6. Nie wyjaśniaj. Pozwól ludziom myśleć. 7. Koszulka powinna być czysta. 8. Nie traktuj tego jak mody. 9. Noś na własną odpowiedzialność. 10. Ostatnie przykazanie ustal sam.

12

INFO

I


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


Delphic

bez przerwy

tekst | Maciek Piasecki

foto | materiaŁy promocyjne

liśmy wytwórnię, trzeba było wziąć się do pracy nad albumem. Myśleliśmy, że jak już będzie gotowy, to zrobimy sobie przerwę. Okazało się, że trzeba będzie pojechać w trasę promocyjną. Kiedy masz jakiś cel, to wydaje ci się, że po jego osiągnięciu będziesz mógł odpocząć. Ale gdy osiągasz jeden cel, to widzisz kolejny. My wciąż idziemy do celu, chcemy być coraz lepsi. Chociaż jesteśmy dumni z tego, co już osiągnęliśmy. Dużo zawdzięczacie trasie z Bloc Party?

To był dla nas bardzo ważny moment. Trasa biegła przez wiele europejskich krajów, a my zawsze uważaliśmy się za zespół przede wszystkim europejski, a nie brytyjski czy manchesterski. Najlepsze było to, że sporo ludzi myślało, że to my jesteśmy Bloc Party. Teraz sami występujecie jako gwiazdy. Co się zmieniło?

Raczej tylko to, że możemy się bawić efektami świetlnymi i wpuścić więcej znajomych za darmo. Od początku mieliśmy bardzo dopracowane występy. Teraz są po prostu większe i lepsze. W kwietniu gracie w Japonii – czego się spodziewacie?

Chłopcy jacyś nieułożeni

Byliśmy w Japonii kilkakrotnie. Nie możemy się doczekać powrotu. To kompletnie inny świat. Japończycy są bardzo uprzejmi, kiedy oglądają koncert. A kiedy oglądają koncert europejskiego zespołu, są bardzo, bardzo, bardzo uprzejmi. To chyba dlatego, że zespoły nie jeżdżą tam tak często. Na koncerty chodzą fani – kiedy grasz koncert w Japonii, czujesz się jak prawdziwa gwiazda.

Czego jak czego, ale szumu medialnego mogłaby chłopakom z Delphic pozazdrościć niejedna polska afera polityczna. Czy najbardziej berlińskiemu z manchesterskich zespołów pomoże to wskrzesić elektroniczną tradycję swojego miasta? A może po prostu wybiorą sobie inne? Bycie następną dużą rzeczą w tych wszystkich podsumowaniach bardziej pomaga czy przeszkadza?

Taka opinia na pewno podnosi na duchu. Wielu ludzi zwróciło uwagę na nasz zespół właśnie dzięki tym listom. Kiedy ktoś widzi grupę, o której nigdy nie słyszał, na szczycie podsumowania BBC Sounds of 2010, może wpisać ją w wyszukiwarkę albo Spotify i natychmiast sprawdzić. To nam bardzo pomaga, dzięki jednej liście tysiące ludzi odkryło naszą muzykę. Inne zespoły muszą bardzo ciężko pracować na podobny przywilej. W którym momencie poczuliście, że wasza kariera nabrała rozpędu i teraz będzie z górki?

Chyba jeszcze o tym ze sobą nie rozmawialiśmy. To nie jest tak, że BBC nas wytypowało, więc teraz możemy spocząć na laurach. To tak nie działa. Kiedyś uważaliśmy, że takim przełomowym momentem, jeśli chodzi o rozpęd, będzie kontrakt z wytwórnią płytową. Marzyłem o tym, że jak już podpiszemy umowę, to będę mógł się wyluzować i do końca życia zajmować pisaniem piosenek. Ale gdy już mie-

Jesteście z Manchesteru, ale podkreślacie swoją europejskość. Co was łączy, a co dzieli z innymi grupami z miasta?

Bardzo lubimy manchesterskie zespoły, ale nie sądzę, żebyśmy mieli z nimi wiele wspólnego. Nie wstydzimy się naszego pochodzenia, ale też nie widzimy powodu, żeby porównywać nas z innymi lokalnymi grupami. Ale słychać atmosferę Manchesteru na waszym albumie?

Miasto jest bardzo ważne. Kochamy Manchester. Dużo mu zawdzięczamy. Ale czas na zmianę. Europa daje tyle możliwości, że szkoda by było z nich nie skorzystać. Większość z utworów na „Acolyte” (czyli debiutanckiego albumu – przyp. red.) nagraliśmy w Berlinie. W jakim mieście chcielibyście nagrać swój następny album?

Może Oslo? Musimy się tam poczuć komfortowo. Wiedzieć, jakie uczucia miasto przeniesie na płytę. To musi być miasto, które pokochamy. Miasto z klimatem. Kiedy przyjechaliśmy do Berlina, kawałki były w zasadzie gotowe, ale atmosfera miasta przeniknęła do nich podczas nagrywania. Szczególnie „Halcyon” i „Red Lights” zmieniły się nie do poznania. To Berlin nadał temu albumowi barwę. Berlin wschodni czy zachodni?

Mieszkaliśmy w zachodnim Berlinie, ale blisko miejsca, gdzie przebiegał mur, więc często przechodziliśmy na wschodnią stronę. To wspaniałe miasto, ale nie udało nam się zobaczyć nawet połowy tego, co nas interesowało. Teraz chcielibyśmy odwiedzić Paryż i może któreś z miast Polski? Bez przerwy koncertujemy, mam nadzieję, że się uda!

14

INFO

I


GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl

12

telefon myphone

12

na dwie karty SIM i odbiornikiem TV, ufundowane przez firmę myPhone – SMS o treści: HIRO.2. IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

płyty DVD z filmem dokumentalnym „Odgłosy robaków” ufundowane przez firmę Against Gravity, organizatora festiwalu Planete Doc Review – SMS o treści: HIRO.9.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

par butów, w których nie wstyd wyjść na miasto, ufundowanych przez Vans Polska – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

5

płyt Happy Pills „Retrosexual” ufundowanych przez wytwórnię EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.7.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

3

KONKURSY

zestawów zawierających ścieżką dźwiękową do filmu „Alicja w Krainie Czarów” Tima Burtona oraz płytę „Almost Alice” inspirowanych filmem, ufundowamych przez wytwórnię wytwórnię EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.6. IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

5

płyt Goldfrapp „Head First” ufundowanych przez wytwórnię EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.8.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

5

Gorillaz „Plastic Beach” ufundowanych przez wytwórnię EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Jak wygrywać?

10

płyt Audio Bullys „Higher Than Eiffel” ufundowanych przez wytwórnię Kartel Music – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

ppłyt Ellie Goulding „Lights” ufundowanych przez Universal Music Polska – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Żeby wygrać wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 6 k wietnia od godziny 10:00 do 31 k wietnia do godziny 23:00. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Wygrywają co 30-te SMS-y nadesłane na dany kod do momentu wyczerpania puli nagród. Nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, o wygranej poinformujemy SMS-owo. Przykład SMS-a: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

MEGAHIRO

tekst | Angelika Kucińska, Agnieszka Wróbel i Maciek Piasecki

foto | materiały promocyjne

Faworyty. Ulubienice krytyków i publiczności. Mają na koncie platynowe płyty, pierwsze miejsca na listach przebojów, maksymalne noty w opiniotwórczej prasie. Pop dawno nie był tak sfeminizowany, a w słusznych tendencjach bryluje rynek brytyjski. Polecamy brać przykład, parytety nie będą potrzebne. Poniżej lista naszych ulubionych diw i diwek ostatnich lat. Złota jedenastka, bo nijak nie dało się przyciąć do dziesięciu.

Amy Winehouse

Ania, grzywa i filmowe spojrzenia

Diwa fatalna. I jedyna prawdziwa. Rozpoczęła lawinę medialno -finansowych sukcesów brytyjskich wokalistek i przepadła w rynsztoku bulwarowych newsów. Tak, to ona paradowała boso, po nocy, zamroczona i w obdartych portkach po londyńskich ulicach, wystawiając się na ostrzał paparazzich (nie było dnia bez pogrążającej fotografii, potem ich pozwała). To jej rodzice apelowali publicznie, by nie kupować płyt kłopotliwej córeczki i tym samym odciąć ją od stałego dopływu gotówki (czytaj: stałego dostępu do narkotyków). To ona stała się inspiracją dla wystawionej dwa lata temu w jednej z nowojorskich galerii instalacji „The Only Good Rock Star Is Dead Rock Star” (Jedyna dobra gwiazda rocka to martwa gwiazda rocka) – z Winehouse w basenie krwi. Nie poszła na odwyk – no no no – ale pojechała szukać spokoju w luksusowej letniej rezydencji Bryana Adamsa (można upaść tak nisko!). Ale pod włosem natapirowanym tak, że mogłaby w tym koku przemycić furgonetkę cracku, i za tuzinem wytatuowanych pin up girls kryje się coś, czego nie pokazała już dawno żadna śpiewająca dziewczyna. Talent. Największy, toksyczny, wyniszczający. Teksty Winehouse – bezpośrednie, bywa, że wulgarne – to do bólu szczery dziennik wielkiej miłości słabego człowieka. Love story rozpisane na piosenki i pięści. Bo dużo się bili, on często przegrywał. Rozdzierające melodie kłaniające się klasykom Motown Amy Winehouse zamieniła w multiplatynowe przeboje. Obsypana prestiżowymi nagrodami liczy nakłady w wyprzedanych milionach. Nagrała do tej pory dwa równie znakomite albumy, „Frank” i „Back to Black”. Obiecała, że trzeci będzie. (ak)

16

megahiro


Lily Allen Diwa anty. Przedarła się na szczyt i do serc blogiem, na którym bez żenady objeżdżała pół brytyjskiej sceny, słodką piosenką o niesłodkim rozstaniu, klipem, w którym płaci okolicznym dresom, by pobili jej niedobrego eks, i wizerunkiem łobuza w vintage’owej kiecce i trampkach. Księżniczka inaczej. Trzyma z fajnymi chłopakami, pluje, pije, ostentacyjnie żuje gumę i przeklina. Może się pochwalić dilerską przeszłością. Doskonały materiał na gwiazdę. A do tego szybko wyszło, że także córka telewizyjnej gęby, choć oskarżeniom o nepotyzm zaprzeczyła. Inna sprawa, że niepotrzebna jej była pomoc prominentnego tatusia. Zadziorna Lily swoje medialne powodzenie zawdzięcza nie korzyściom z genów i magii Photoshopa (pamiętamy zamieszanie, gdy paparazzi pokazali, jak te nogi wyglądają naprawdę), a błyskotliwym pyskówkom i listom przebojów. Allen sprzedała ponad dwa i pół miliona egzemplarzy debiutanckiego, nominowanego do Grammy albumu „Alright, Still” i tyleż samo jego następcy, „It’s Not Me, It’s You” (na Wyspach takie wyniki oznaczają potrójną platynę). Ładny, eklektyczny pop z podtekstem wyróżnia Allen na tle grzecznych, modnych wokalistek. Ostatnio przebąkiwała coś o zawieszeniu kariery muzycznej, ale my nie wierzymy głupim plotkom. Nie chcemy wierzyć. (ak) Kate Nash Diwka z sąsiedztwa. Jeszcze cztery lata temu układała ciuchy w podrzędnej sieciówce, dziś może zadzierać nosa jak mało kto. Co z tego, że ma problemy z nadwagą i postępującą dysortografię? Grunt, że brytyjskie nastolatki wzięły ją za swoją. Z dorosłymi było ciut gorzej. Kate Nash, dziewczyna z irlandzkimi korzeniami, pierwsze piosenki zaczęła publikować w serwisie MySpace. Kiedy do jej drzwi zastukał agent z niezależnej wytwórni Moshi Moshi, popłakała się ze szczęścia. Panna Nash miała jednak łeb na karku i wzruszające historie o brzydkim kaczątku kazała sobie wsadzić... Apetyt na mainstreamowy sukces okupiła skrajnym wyczerpaniem i urażoną dumą. Bieganie za ludźmi na ulicy, zagadywanie i wciskanie im demówek zaintrygowało dziennikarzy, którzy obwołali ją „gorszą wersją Lily Allen”. Nash nie dała za wygraną i broniła się przed wepchnięciem do jednego worka z rozwydrzoną zadymiarą. „W ogóle nie brzmimy podobnie. To dziennikarze zebrali ekipę młodych wokalistek i nazwali nas nowymi Lily Allen”. Kiedy ukazał się jej debiutancki album, „Made of Bricks”, nikt już nie miał wątpliwości, że Kate Nash zatrzęsie brytyjską sceną pop. Charakterystyczny akcent i okrągła buzia sprawiły, że rok 2007 miała w kieszeni. Kiedy już zagrała na największych festiwalach w Europie, a debiut pokrył się platyną, z ulgą wyprostowała środkowy palec. (aw) Lady Sovereign Diwka w dresie, więc eksportowa. Wyszczekane metr pięćdziesiąt, „najfajniejszy karzeł w grze” (to cytat z samej Sov). Panna dynamit, raperka, pierwszy nieamerykański wykonawca zakontraktowany przez Jaya-Z. Tupeciara, jakich mało. Jej dwa albumy mogą się wlec gdzieś w drugiej pięćdziesiątce brytyjskich notowań bestsellerów, ale potęga Lady Sovereign mierzy się przede wszystkim dokonaniami na obcych rynkach. Ten amerykański jest zbyt duży i rozproszony, by masy trwale przywiązały się do jednej gwiazdki z drugiej strony oceanu. Lady Sov wiedziała, jak uderzyć, wybrała najlepsze narzędzie działania na młodociany tłum – telewizyjny tasiemiec. Najpierw nagrała własną wersję „Pretty Vacant” Sex Pistols specjalnie na potrzeby ścieżki dźwiękowej „The O.C.”, jednego z najpopularniejszych seriali młodzieżowych ostatniej pięciolatki. A potem pozwoliła na pojawienie się singlowego „So Human” w „90210”, marnej, ale oglądanej reaktywacji niezapomnianego „Beverly Hills 90210”. Fonograficzny debiut, „Public Warning”, adresowała głównie do fanów grime’u. Na drugiej płycie, „Jigsaw”, pojawiły się już soft refreny i dziewczyńskie linijki. Poskładaj jej pociachane w puzzle serce. Jeśli nie odpuści takiej retoryki, będzie w bliskiej przyszłości masowo produkować hity. Nie tylko do serialu. (ak)

17

megahiro

m


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Bat For Lashes Diwka buntowniczka. Zamiast chodzić na lekcje pianina, Natasha Khan wolała improwizować w samotności. Dla dorastającej dziewczynki opuszczonej przez ojca tyrana takie rzępolenie miało znamiona emocjonalnego katharsis. Jako córka pakistańskiego sportowca, od najmłodszych lat borykała się z brakiem akceptacji ze strony szkolnych rówieśników. Kiedy stała się ofiarą rasistowskich żartów, postanowiła nigdy więcej nie wrócić do szkoły. „Udawałam, że wsiadam do pociągu i jadę do szkoły, ale pod nieobecność matki wracałam do domu i słuchałam Nirvany”. Kilka miesięcy później uciekła z domu i za skromne oszczędności zafundowała sobie podróż do Ameryki i Meksyku. „Kiedy skończyły mi się pieniądze, wygrzebałam ze śmietnika gitarę, usiadłam na ulicy i zaczęłam grać. Od tej pory zawsze miałam w kieszeni kilka dolców”. Wytrzymała trzy miesiące. Kiedy podejmowała pracę przedszkolanki, miała za sobą szereg eksperymentalnych instalacji, ulicznych performance’ów i gotowy materiał na płytę „Fur and Gold”. Kawałkiem „The Wizard” uwiodła samego Thoma Yorke’a, ale kiedy nominowano ją do Mercury Music Prize i Brit Awards, wróciła z pustymi rękami: „Zawsze powtarzałam, że los mi nie sprzyja. Mam nadzieję, że w końcu da mi drugą szansę”. My też! (aw) Elly Jackson a.k.a. La Roux Diwka vintage. „Nie mam płci ani orientacji seksualnej. Nie czuję się ani mężczyzną, ani kobietą” – wyznała 22-letnia Elly Jackson, połowa duetu La Roux. Dokładnie rok temu kawałkiem „In for the Kill” rzuciła na kolana brytyjskie listy przebojów. Obok nośnych piosenek w synthpopowej garmażerce był jeszcze futurystyczny look żywcem wyjęty z teledysków Erasure. Ale zanim panna Jackson będzie kazała płacić sobie 30 tysięcy euro za 40-minutowy występ, dzieciaki ze szkółki niedzielnej urządzą jej piekło na ziemi. „Byłam duża, gruba i ruda. Rówieśnicy uważali mnie za lesbijkę. Chodziłam do faszystowskiej szkoły, która zamiast wyleczyć z dysleksji, doprowadziła mnie do skrajnej depresji. Czy w takich warunkach może narodzić się gwiazda?”. Elly postanowiła cofnąć wskazówki zegara o 20 lat, wygrzebała z szafy rodziców kilka starych T-shirtów i zaczęła słuchać Human League. Kiedy w 2006 roku spotkała Bena Langmaida, była już dojrzałą artystką z kilkoma kompozycjami w szufladzie. Wkrótce ich debiutancki album zatytułowany „La Roux” stał się międzynarodową sensacją, a Elly – naczelną trendsetterką. Dwa tygodnie wystarczyły, żeby połowa damskiej populacji Londynu przefarbowała się na rudo i zaczęła nosić za duże ciuchy. Brawo Elly, zemsta jest słodka. (aw)

18

megahiro


Little Boots Diwka w piżamie. Victoria Hesketh jako jedna z pierwszych popowych gwiazdek wykorzystała w należyty sposób możliwości internetu. Kiedy w 2008 roku na dobre umarł jej macierzysty zespół Dead Disco, Victoria zaczęła nagrywać w swojej sypialni krótkie klipy z coverami Human League i Madonny przeplatanymi jej własnymi kompozycjami, a potem udostępniała je na YouTube. Przetłuszczone włosy, absolutnie antyseksowne piżamy, akompaniament złożony ze stylofonu oraz syntezatora rodem z półki przeznaczonej na prezenty komunijne. W internecie zaczyna wrzeć. W tym momencie kilka wpływowych blogów muzycznych otrzymuje jej pierwsze studyjne nagranie – „Stuck on Repeat”. Utwór z miejsca staje się fenomenem, słuchacze spekulują, czy nie jest to przypadkiem kawałek Kylie Minogue albo Goldfrapp. Liczba wyświetleń piżamowych teledysków na YouTube rośnie. Każdy blogowy wpis o Little Boots staje się hitem – no bo jak tu nie lubić dziewczyny, która chce zbudować laserową harfę z konsoli Nintendo Wii? Wydawało się, że album „Hands” będzie najbardziej wyczekiwanym debiutem 2009 roku. Premiera płyty została jednak przyćmiona przez wydane w tym samym czasie nagrania Florence i La Roux, a w opinii recenzentów po prostu nie sprostała oczekiwaniom. Nic to. Ostatnio Little Boots rozpoczęła pracę z Garym Numanem, legendą elektronicznego popu, więc jeszcze o niej usłyszymy! (mp) Micachu Diwka anarchistka. Wśród fanów tej 21-latki są Björk i producent Matthew Herbert, który ma na koncie współpracę z Moloko, Yoko Ono czy R.E.M. Jeśli wierzyć plotkom, to Herbert przez kilka dni nie dawał dziewczynie spokoju, nękając ją zaborczymi e-mailami. „Nie daruję sobie, jeśli ktoś inny wyprodukuje Jewellery” – jęczał. Kiedy Mica w końcu zgodziła się (!) na kolaborację z legendą elektronicznej awangardy, jej znajomi z formacji The Shapes przecierali oczy ze zdumienia. „Nie tak miało to wyglądać!” – krzyczeli z kolei przerażeni rodzice. Ich córeczka uczyła się gry na skrzypcach i altówce, otrzymała też prestiżowe stypendium Guildhall School of Music and Drama na wydziale kompozycji. Dlaczego gra teraz koncerty w brudnych pubach? Raz, że wyglądała na wiecznie skacowaną, a dwa to chaos i dźwiękowa anarchia, o którą ciężko w wypolerowanej filharmonii. Nieposłuszeństwo wyszło na dobre małej Mice. Krytycy oszaleli na punkcie „Jewellery”, nazywając album „muzycznym rollercoasterem”. Wycinek tego cacka mogliśmy obejrzeć z bliska na zeszłorocznym OFF Festivalu. (aw) Florence Welch Ruda diwka. Znana z występów ze swoją Maszyną. Według Noela Gallaghera z Oasis rudzi ludzie nie powinni nigdy robić muzyki (to właśnie pod wpływem płyty Florence & The Machine nasz ulubiony robotnik wydał tę opinię). Ale on uważa, że Oasis to najlepszy zespół na świecie, więc kto by mu tam wierzył. No i co z Geri Halliwell vel Ginger Spice? Zresztą, tłumy na koncertach Florence świadczą o tym, że ruda muzyka ma się dobrze nawet po rozpadzie Spice Girls. Kiedy obdarzona aparycją wiedźmy z Andersenowskich baśni wokalistka jeździła po Polsce, śpiewając w chórze, na jej kościelne występy przychodziło w najlepszym wypadku kilku starych ludzi. Kiedy wróciła nad Wisłę po zdobyciu najbardziej prestiżowych nagród brytyjskiego przemysłu muzycznego (obecność na liście następnych dużych rzeczy, czyli BBC Sounds of 2009, dwa wyróżnienia w ramach Brit Awards), warszawska Stodoła napęczniała od fanów, a publiczność ochoczo skandowała piosenki z wydanego w połowie 2009 roku debiutanckiego albumu „Lungs” („Płuca”). Kolejne płyta ma się ukazać dopiero za rok, ale sesje nagraniowe już się rozpoczęły. Florence ma w rodzinie wielu lekarzy i dlatego – jak mówi ruda śpiewaczka – następca „Płuc” poświęcony będzie tematom medyczno-naukowym. Tytuł? „Trzustka”, „Śledziona”, a może lepiej „Młoteczek i kowadełko”? (mp)

19

megahiro

m


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Ellie Goulding Złota diwka szczęścia. Nie musiała za bardzo ubiegać się o sławę, sława przyszła do niej sama. A raczej ten specyficzny rodzaj medialnej sławy, nazywany z angielska hajpem. „Ludzie nie chcą mnie lubić, bo jest wokół mnie tyle szumu. Mają dosyć widzenia mnie wszędzie, gdzie tylko spojrzą. Dziennikarze czują, że muszą skrytykować mój występ, nawet jeśli się im podobał” – mówiła Ellie podczas rozdania nagród Brit Awards, zaraz po odebraniu wyróżnienia krytyków. Brzmiało to trochę, jakby ten cały szum wcale nie był po jej myśli. Jakby nadal chciała pisać sobie piosenki w zaciszu sypialni, marząc o sławie. Ale już za późno. Jej dalsza kariera podąży być może śladami Florence & The Machine, bo początki wyglądają podobnie – poza wspomnianą nagrodą na Brit Awards (w zeszłym roku ta sama nagroda powędrowała do panny Welch) Ellie załapała się również na listę BBC Sounds of 2010 (tutaj czołowe miejsce, przy trzecim dla Florence rok wcześniej). Chociaż Florence nie miała okazji pracować nad płytą z tak rozchwytywanymi producentami jak Starsmith i Frankmusik. Z drugiej strony owoc tej pracy, wydany właśnie album „Lights”, zbiera skrajnie różne recenzje – od zachwytów po jęki zawodu (podobnie było swoją drogą z autorskim albumem Frankmusika). Wypłynie lub zginie. (mp)

Marina & The Diamonds Grecka diwka. W przeciwieństwie do scenicznego zawołania Florence Welch, diamenty od Mariny nie są nazwą jej zespołu. Ale szkoda zmarnować sposobność do chwytliwej nazwy, kiedy ma się takie nazwisko jak Diamandis. Czym są te szlachetne kamienie, jeśli nie zespołem? Marina mówi tak o swoich fanach, co jest całkiem urocze. Urocze są także partyzanckie początki jej kariery – pierwsze demówki nagrała w programie Garageband, dodawanym za darmo do komputerów Apple, i z producentem muzycznym znalazionym przez ogłoszeniowe forum Gumtree. Wypalone na domowej nagrywarce i sprzedawane za pośrednictwem MySpace EP-ki sprzedały się w zatrważającym nakładzie 70 egzemplarzy. Sukces porównywalny z debiutem młodego polskiego zespołu, ale

materiał z „Mermaid vs Sailor” zwrócił uwagę niezależnej wytwórni Neon Gold (to ona odkryła Passion Pit czy wspomnianą obok Ellie Goulding). Stąd już tylko krok do kontraktu z Warnerem. I obecności na – a jakże – liście BBC Sounds of 2010 oraz nominacji do – a jakże – BRIT Awards. W przeciwieństwie do innych diwek, swoją popularność budowała powoli i organicznie – grając koncerty i nagrywając utwory prezenty dla swoich kochanych diamencików. (mp)

20

megahiro



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst |Irmina Dąbrowska

Kick Ass to najmłodszy z superbohaterów. 16 kwietnia do kin wchodzi ekranizacja jego przygód. Co go wyróżnia spośród wszystkich herosów? Może to, że nie ma absolutnie żadncyh supermocy?

foto |materiały promocyjne

Komiks „Kick Ass” powstał w 2008 roku. Za serią stoi Mark Millar, scenarzysta „Wanted” i „Chosen”, facet, który był odpowiedzialny za wiele przygód takich kultowych postaci jak Spider-Man, Fantastyczna Czwórka czy X-meni. Stroną graficzną zajął się John Romita Jr. („Daredevil”, „SpiderMan”, „Hulk”), a serię opublikowano w kultowym wydawnictwie Marvel. W porównaniu do takich herosów jak Człowiek-Pająk (początek komiksowych przygód w 1962 roku) czy Batman (pierwsze wydanie w 1939 roku!)

22

film


nasz nowy superbohater jest prawdziwym siuśmajtkiem. Oprócz wieku od swoich idoli różni go wiele. Nie ma żadnej supermocy, nie ma miliona monet (jak Bruce Wayne) czy superkostiumu jak Spider-Man, nawet nie lata. Mark Millar przekonuje jednak, że jego podopieczny jest dokładnie taki sam, jak jego idole. Oni także musieli dochodzić do wszystkiego powoli, trenować, ponosić pierwsze porażki i doznawać bolesnych strat (morderstwo rodziców Bruce’a Wayne’a, śmierć wujka Petera Parkera). Kick Ass to na co dzień Dave Lizewski – nowojorski młodzian (tak samo jak Spider-Man), który ma świra na punkcie komiksów i nagle zadaje sobie pytanie, dlaczego nikt w prawdziwym życiu nie stara się wprowadzić idei superbohaterów. Niedługo po tej refleksji postanawia wciągnąć na grzbiet kostium herosa i zacząć rozprawiać się ze złem i występkiem. Następuje to, co nieuniknione – dostaje niezły łomot. Bohater naszych czasów Jego pierwszy wyczyn zostaje jednak nagrany przez przypadkowego przechodnia komórką i wrzucony na YouTube, gdzie zaczynają podziwiać go setki tysięcy, a z czasem i miliony wielbicieli. Sam Kick Ass zakłada konto na MySpace, przez które można się z nim kontaktować i prosić go o pomoc. Z jego strony dowiemy się wiele o upodobaniach 21-letniego superbohatera. Co lubi? Komiksy, kino, McDonald’sa, Hayden Penettiere (pamiętacie słodką cheerleaderkę z serialu „Heroes”?). Czego nie lubi? Sosu do barbecue, poliestru, oliwek, ludzi mówiących mu, że powinien lubić sos do barbecue. Ulubione filmy, zespoły i seriale czynią z Kick Assa wytrawnego znawcę popkultury. Czerpie garściami z tego co modne i na czasie, jednocześnie znając się na starym i poważanym. Wśród jego ulubionych wykonawców znajdziemy Cat Power i Bat For Lashes, ale także Soundgarden, PJ Harvey i Radiohead. Wśród filmów „Zakochanego bez pamięci”, „Wysyp żywych trupów” i „Stardust” (dobrze się składa, ale o tym później). W serialach doceni komercyjnych „Zagubionych” i świetnie zrealizowanego „Dextera”, ale także bardziej niszowe produkcje pokroju „Veroniki Mars”. Nie tylko bohater jest multimedialny i pochodzi z pokolenia Facebooka. Sam komiks jest też ultranowoczesny. Imię głównego bohatera to efekt charytatywnej aukcji internetowej, w której zwycięzca miał prawo nadać dowolne imię ludzkiej wersji Kick Assa. Padło na Dave’a Lizewskiego, który najwidoczniej też całe życie chciał być superbohaterem.

niedługo po tej refleksji postanawia wciągnąć na grzbiet kostium herosa i zacząć rozprawiać się ze złem i występkiem. następuje to, co nieunieknione – dostaje niezły łomot

światku zawrzało, a wokół obrazu wytworzył się internetowy szum i ciśnienie zmiksowane z wielkimi oczekiwaniami. Nawet ci, którzy początkowo byli przeciwni. po pierwszych pokazach „Kick Assa” na teksańskim festiwalu multimedialnym SXSW donoszą, że to dobre kino. Najzabawniejsze jest to, że początki przebojowego projektu nie były łatwe. Matthew Vaughn pieniądze na projekt musiał uzbierać sam. Każde studio stchórzyło przed postacią profesjonalnie zabijającej 11-latki. Po pierwszych reakcjach na adaptację fanów komiksowych i filmowych musieli przeprosić się z reżyserem i jego obrazem. Okazuje się jednak, że siła w narodzie. Poznasz ich po muzyce i przekleństwach Fajni bohaterowie komiksowi, niezależnie do tego, czy mają jakieś supermoce, czy nie, muszą poruszać się do odpowiedniej muzyki. W filmie usłyszymy więc Mikę, The Prodigy, Elvisa, Ennio Morricone, Primal Scream czy New York Dolls. Przekleństwa najlepiej brzmią w ustach 11-letniej Hit Girl. To, że tuż przed zamordowaniem całej zgrai dilerów narkotykowych zwraca się do jednego z nich „cunt” (przetłumaczymy wam, a co: cipko), zdążyło już wywołać burzę w Wielkiej Brytanii. Jak radzi sobie w kinie komiksowa nerdoza podniesiona do kwadratu, dowiemy się już w połowie kwietnia.

Podwójny nieudacznik Kick Ass jest szybko uczącym się, początkującym strażnikiem porządku, ale w życiu prywatnym jest nieudacznikiem na całego. Wzdycha do dziewczyny, która przez złośliwe plotki (po pierwszym łomocie ktoś rozpowiada, że Dave jest gejowską prostytutką i dostał od klienta) uznaje go za przyjaciela geja. Jego los zaczyna powoli się odmieniać, kiedy okazuje się, że nie jest jedynym, który postanowił realizować w życiu komiksowe ideały. Do akcji wkraczają lepiej wyszkoleni i zabójczo niebezpieczni – Big Daddy i Hit Girl. Pojawia się też Red Mist. Srebrny ekran Zafascynowany komiksami nieudacznik, który chce zostać superbohaterem to temat, który musiał skończyć się ekranizacją. Sprawą zajął się Matthew Vaughn, który w naszym rozumieniu też jest trochę superherosem – w końcu jest mężem Claudii Schiffer i kumplem Guy’a Ritchiego (był świadkiem na jego ślubie z Madonną). A oprócz tego producentem „Porachunków” i „Przekrętu” i reżyserem (tego wspomnianego wyżej „Stardusta” właśnie). Do swojego filmu Vaughn zaangażował młodych zdolnych, którzy nie zdążyli się jeszcze opatrzyć publiczności – Aarona Johnsona (John Lennon w „Nowhere Boy”), Christophera Mintza-Plasse (pamiętacie bezbłędnego McLovina z „Supersamca”?) i Chloe Moretz („500 dni miłości”). Do tego charakterystycznego Marka Stronga (m.in. lord Blackwood z „Sherlocka Holmesa”) i jako wisienkę na torcie Nicolasa Cage’a. Bo w końcu każdy z nas wie, że Cage świetnym aktorem jest, tylko gra w złych filmach (argumenty: „Adaptacja”, „Naciągacze”). W nerdowskim

strzeźcie się pozornie niewinnej dziewczynki w szkolnym mundurku. rozkłada zbirów na łopatki i kopie leżącego niewybrednym słownictwem

23

film


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Kto jest kim?

Kick Ass – tytułowy bohater, nastolatek, wielki fan komiksów, który postanawia wprowadzić ideę superbohatera w życie. Po pierwszych batach wie już doskonale, że bieganie w zielonym, obcisłym wdzianku w obronie sprawiedliwości i porządku nie będzie takie łatwe. Hit Girl – najbardziej wybuchowa 11-latka. Jej ojciec, były policjant, poświęcił wiele miesięcy na szkolenie, żeby zrobić z niej sprawną maszynkę do walki. Hit Girl skacze po ścianach, sprawnie morduje i rzuca ostrymi narzędziami. Big Daddy – były policjant, który postanawia walczyć ze złem i występkiem. Filmowego Big Daddy’ego zagrał sam Nicolas Cage. Wygląda na to, że będzie to jego pierwsza sensowna rola od czasów „Adaptacji”. Red Mist – towarzyszy Kick Assowi podczas jego patroli ulicznych. Ma wystrzałowy czerwony mundurek. Wsławili się, ratując wspólnie kota z płonącego budynku i o mało nie tracąc życia. Jak się z czasem okaże, jego związki ze światkiem kryminalnym są wyjątkowo bliskie.

24

film


34

telewizja


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Europe tekst |materiały promocyjne

HIRO PROMUJE

foto |materiały promocyjne

W dniach 10-13 marca francuska stacja Tignes stała się mekką fanów ekstremalnego snowboardu i freeskiingu. Po raz pierwszy w Europie zagościły Winter X Games, kultowa już impreza, dotąd odbywająca się w Aspen, Colorado w Stanach Zjednoczonych. Przez 3 dni zawodów przewinęło się ponad 66 tysięcy widzów, 370 dziennikarzy i 150 zawodników ze wszystkich stron świata. Quiksilver i Roxy byli partnerem tej niesamowitej imprezy.

Organizatorzy postanowili skopiować przeszkody z amerykańskiej wersji X Games, kolosalnych rozmiarów, jakich jeszcze Stary Kontynent nie widział. U stóp masywu powstał ogromny Superpipe, o długości 220 metrów, szerokości 19 i ponad 7m wysokości. Widzowie mogli ustawić się z obydwu stron rynny i oglądać niesamowite wyczyny riderów. W konkurencji Slopestyle na zawodników czekało 8 przeszkód, w tym sześć kickerów i dwie przeszkody jibbowe. Dla wszystkich oglądających zawody czekało mnóstwo atrakcji après-ski. Przy dolnej stacji kolejki powstało całe miasteczko X Games ze stoiskami wszystkich sponsorów i partnerów imprezy. Sensację wzbudził stand Quiksilvera, gdzie oprócz „standardowego” baru w hawajskim stylu czekały na chętnych 2 duże jacuzzi z parującą, gorącą wodą. Po kąpieli każdy dostawał ręcznik, aby nie zmarznąć. Nie trzeba chyba dodawać, że chętnych nie brakowało… W czwartek 11-go wieczorem na świeżym powietrzu odbył się koncert DJ’a Davida Guethy, gwiazdy francuskiej sceny muzycznej, współpracującej m.in. z Black Eyed Peas, Akonem, Madonną. Publiczność dopisała, pod stokiem szalało kilka tysięcy osób. W piątek, po zakończonym evencie kultowy lokal Coffee Shop dosłownie pękał w szwach podczas imprezy Bright Party - tak, tak, chodziło o Torę Bright. Można powiedzieć, iż to ona była prawdziwym gospodarzem tej nocy. Szalała na parkiecie razem z innymi riderkami z teamu Roxy. Dziewczyny stawiły się w komplecie, Lisa, Kjersti, Sarah Burke, Enni. To była naprawdę długa noc… Podczas X Games rozegrany został także finał akcji QUIKSILVER ROXY RADAR, szukającej zdolnych młodych riderów. W wybranych miejscach w Europie zorganizowane były eliminacje wśród dzieciaków od 8 do 15 lat, chcących spróbować swoich sił we Freestylu. Finaliści walczyli o roczny kontrakt sponsorski, zwycięstwo odnieśli dwaj 13- latkowie: STIAN SVENDSEN, narciarz z Norwegii oraz MICHAEL SCHÄRER, snowboardzista ze Szwajcarii. Ku uciesze chłopaków, nagrody wręczyła im sama Torah Bright. Quiksilver i Roxy zgarnia 4 srebrne medale na pierwszych europejskich Winter X Games w Tignes!

Torah Bright i Mathieu Crepel w Superpipe Snowboard Kjersti Buass i Sage Kotsenburg w Slopestyle Snowboard FINAŁY SLOPESTYLE SNOWBOARD - MĘŹCZYŹNI

Finały w Slopestylu mężczyzn rozegrały się przy bezchmurnym niebie i palącym słońcu. Quiksilver Team pierwszy medal na Winter X Games zawdzięcza Sage Kotsenburgowi, amerykańskiemu zawodnikowi, który dostał za finałowy przejazd 85.33 punktów i zdobył srebrny medal. Na podium triumfował jego rodak Eric Willet z 91 punktami, trzeci natomiast był Słowak Marco Grilc. Inny rider Quiksilvera, słynny Travis Rice uplasował się na 7 miejscu. FINAŁY SUPERPIPE SNOWBOARD – KOBIETY

6 dziewczyn, które zakwalifikowało się do finałów w Pipie prezentowało niesamowicie wysoki poziom. Roxy girl Torah Bright, mistrzyni olimpijska z Vancouver zdobyła srebrny medal. Pojechała rewelacyjnie: backside i frontside 540, backside air oraz frontisde 720. Wyprzedziła ją jednak Amerykanka Kaitlyn Farrington, zdobywając złoto, trzecia na podium była zaś Francuzka Sophie Rodriguez. Kjersti Buass, kolejna utalentowana zawodniczka z Teamu Roxy zajęła 6 lokatę, jednak w konkurencji Slopestyle zabłysła – tak jak jej koleżanka Torah, zdobyła srebrny medal! FINAŁY SUPERPIPE SNOWBOARD – MĘŻCZYŹNI

Kolejny srebrny medal przypadł w udziale francuskiemu riderowi z teamu Quika, Mathieu Crepel. Mathieu wykonał niesamowicie czysty, perfekcyjny przejazd – po kolei pojechał frontside double Cork 1080, haakon flip 720, frontside 1260 tail grab, melon to fakie, switch backside 500, a zakończył switch backside alley oop rodeo 540. Nieznacznie lepszy był Szwajcar Iouri Podladtchikov, który zgarnął złoto dzięki świetnemu cab double cork 1080, brąz zaś przypadł w udziale Louiemu Vito.


Travis Rice, słynny rider Quiksilvera w akcji

Torah Bright, złota medalistka z Igrzysk Olimpijskich w Vancouver

Kjersti Buass zdobywa srebrny medal






pokażę wam, jak miś misza wyłudza zasiłek. to łatwizna. w zasadzie to nigdy nie pracowałem. to jest pośredniak...

...umie pan taŃczyć po cygaŃskich targach konnych... hmm, rzadki zawód w XXii wieku. 49 lat. czyli starsza młodzież niepracująca. kawaler?

ten gość chce mnie naprawdę wysłać do pracy! pomocy!

nie szkodzi. pierwsza oferta... „sprzedaż kredytów nerkozastawnych. możliwość nadgodzin w dziale bezpośredniej windykacji...” dalej...

huta ołowiu na wenus, tylko 30-letnie kontrakty pracy...

...praca, nie...

„ratowacz świata potrzebny od zaraz”. obowiązki: wykrywanie paranoicznych spisków mających na celu przejęcie władzy nad światem... można na pół etatu, letnie wczasy na grenlandii, dobra emerytura.

Komiks polecają :

musi pan to brać! bo i tak straci pan zasiłek. to może jednak ta huta ołowiu?

...jak ja nie lubię wciąż ratować tego cholernego świata!

jestem w jednoosobowym konkubinacie z samym sobą. trzykrotnie żonaty. wielokrotnie karany...

new new las Vegas na księżycu, praca przy bezgrawitacyjnej ruletce...

o, mam!


SUBLIM SUMMERENDS To na nich czekaliÊmy! Internauci uznali, ˝e to POLSKI COLDPLAY!

C

M

Y

CM

MY

CY

CMY

K

premiera 19.03.2010 www.myspace.com/sublim



Topy Levi’s®

Koszula / Vest: Levi’s®

35

SESJA


Koszula / T-shirty / Ogrodniczka: Levi’sŽ


Fashion Jam

foto Piotr Dębski - www.piotrdebski.com make up Monika Kołodziej modelki i modele Dorota Sokół Michalina Adamczyk – Fashioncolor Sylwia Błaszczyk – Fashioncolor Dawid Auguścik – AMQ Łukasz Pryk

Kurtki Levi’s®

Podziękowania dla: IO?ION! – www.ioion.pl Levi’s – www.eu.levi.com Seezer – www.seezer.pl Carlings – www.carlings.no Beretro – www.beretro.pl

37

SESJA


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Smutny

chłopiec odnosi sukces tekst | Bartosz Sztybor

foto |materiały promocyjne

Radość jest cudowna. Wszyscy lubią się cieszyć, biegać w krótkich szortach po zielonej polanie, jeść watę cukrową podczas wizyty w lunaparku czy fotografować się z ukochaną osobą na tle pięknej architektury. Szczęście jest przyjemne, ale to smutek i dramatyczne przeżycia wydają się uszlachetniać człowieka, rozwijać go i czynić silniejszym oraz dojrzalszym. I właśnie o tych żalach, rozpaczy i życiowych traumach w doskonały sposób opowiada twórca komiksów, Craig Thompson. „Blankets” – najważniejszy komiks o pierwszej miłości czy emobzdura dla rozchwianych nastolatków? HIRO wie

cu cierpienie, gdy wszystko to zaczyna się kończyć, wypalać. Stąd też sukces Thompsona, bo choć opowiadał o sobie i swoich traumach, to stał się emocjonalnym przewodnikiem dla setek tysięcy ludzi, którzy kiedyś przeżyli to samo. No bo w końcu kto nie przeżywał pierwszych miłości z całym tym, wliczonym w ich istnienie, bagażem emocji?! „Blankets” było więc – no cóż, poważny temat, to i poważne wyrazy – katharsis nie tylko dla samego autora, ale i dla odbiorców, którzy w jego historii zobaczyli swoje odbicie. Miłość to jednak nie jedyny temat, który w swojej twórczości poruszał Craig Thompson i którym zachwycał czytelników. Już jego debiutancka powieść graficzna została ciepło przyjęta przez krytyków i publiczność. Wydany w 1999 roku „Żegnaj, Chunky Rice” to historia obrazkowa o małym żółwiu, który postanawia opuścić swoje rodzinne otoczenie i najlepszego przyjaciela, by wkroczyć w nowy etap życia. Oprócz problemów dorastania Thompson porusza tutaj także temat ogromnej siły przyjaźni i często koniecznych wyborów życiowych, które prowadzą do zerwania przyjacielskich więzi. Wydawać by się mogło, że cartoonowa kreska i stylizacja na komiks dziecięcy będą nieadekwatne do melancholijnej atmosfery całości. Okazało się jednak, że umiejętność prowadzenia fabuły i prostota, z jaką Thompson opowiada o ważnych rzeczach, idealnie pasowały do formy.

Wydana siedem lat temu w Stanach Zjednoczonych i cztery lata temu w Polsce powieść graficzna „Blankets” (u nas z trochę głupim dopiskiem „Pod śnieżną kołderką”) to jeden z największych sukcesów artystycznych i komercyjnych w historii komiksu, a także najsłynniejsze dzieło i punkt zwrotny w karierze Craiga Thompsona. To autobiograficzna opowieść o pierwszej miłości i dojrzewaniu, pełna szczerości spowiedź i próba pogodzenia się z dawnymi rozpaczami. Autor nie stara się tu niczego ukrywać, mówi o wszystkich tych uczuciach, które towarzyszyły mu tak podczas pierwszego pocałunku, jak i pierwszego rozstania. W „Blankets” widać więc tę młodzieńczą pasję w dążeniu i pielęgnowaniu miłości, tę bezwarunkowość, altruizm, ale i nieporadność najwcześniejszych związków oraz w koń-

Ten narracyjny kunszt autor „Blankets” zdobył w połowie lat 90., gdy zaczął tworzyć paski komiksowe dla uczelnianej gazety. Zresztą już od najmłodszych lat interesował się rysunkiem i powieściami graficznymi. Urodził się w 1975 roku w niewielkim miasteczku w stanie Michigan. W jego domu rodzinnym zawsze na pierwszym miejscu stawiało się religię chrześcijańską, co jednak nie przeszkodziło Thompsonowi (na szczęście nikt nie kazał mu zostać księdzem) w kultywowaniu swoich pasji. Zdał na artystyczne studia w Milwaukee, a chwilę później – uczelni z premedytacją nie kończąc – przeniósł się do Portland. Tam zaczął pracować dla Dark Horse Comics, czyli jednego z największych amerykańskich wydawnictw komiksowych. Jednak i tutaj nie zagrzał długo miejsca. Zamiast rysować plakaty reklamowe czy opakowania na figurki, wolał poświęcić się całkowicie tworzeniu komiksów. Swoich autorskich komiksów. Emocjonalna natura i obserwacyjny zmysł sprawiły, że tematów nie musiał szukać daleko. Postanowił opowiadać o tym, co dla niego najważniejsze i mu najbliższe, o swoim życiu. Wspomniany „Żegnaj, Chunky Rice” to, pomimo antropomorficznych bohaterów, historia samego Craiga Thompsona, inspirowana jego bolesną, choć konieczną (z perspektywy rozwoju zawodowego) przeprowadzką do Portland. Nic więc dziwnego, że autor zadedyko-

38

KOMIKS


„Żegnaj, Chunky Rice” to historia żółwia, który odchodzi i metafora przyjaźni

wał ten hymn właśnie swoim przyjaciołom z Milwaukee, które przecież opuścił. Debiut przyniósł mu nagrodę Harveya dla najlepszego młodego artysty. Cztery lata później, gdy „Blankets” był już bestsellerem, na jego półce z trofeami pojawiły się trzy kolejne Harveye, a także dwie nagrody Eisnera i tyle samo laurów Ignatza. I choć Thompson zmienił styl rysunku (tutaj postawił na realistyczną, choć bardzo ekspresyjną kreskę), pozostał wierny swojej wizji komiksu. W końcu podstawą dla „Blankets”, oczywiście poza wspomnieniem pierwszej miłości, było przede wszystkim dzieciństwo spędzone w domu konserwatywnych chrześcijan. W 2003 roku Craig Thompson zaczął zbierać materiały i pracować nad swoją najnowszą powieścią graficzną, „Habibi” (co po arabsku znaczy „ukochana”), która to – jak mówi sam autor – „ma podchodzić do islamu w taki sam sposób, w jaki Blankets podchodziło do chrześcijaństwa”. Rok później wydał swój jak na razie ostatni album, będący czymś w rodzaju pomostu między powstałym „Blankets” a tworzonym „Habibi”. „Dziennik podróżny” to ponownie opowieść o samym Thompsonie, tym razem opisująca jego liczne podróże, które odbył podczas trasy promującej jego najsłynniejsze dzieło. Poza widokami i krótkimi historyjkami z Maroka, Francji czy Hiszpanii jest tutaj także pokaźna dokumentacja dotycząca tej nadchodzącej powieści graficznej. Pomimo tej dziennikowej formy w tym najmniej emocjonalnym komiksie Thompsona widać mimo wszystko jego duszę uważnego oraz uczuciowego obserwatora. Wznowienie „Blankets” w twardej oprawie (bo nakład z 2006 roku już dawno zdążył się wyczerpać), a także premierowe edycje „Dziennika podróżnego” oraz „Żegnaj, Chunky Rice” pojawią się w Polsce w kwietniu za sprawą wydawnictwa Timof Comics. Każdy z tych komiksów to emocjonalna, ale i emocjonująca podróż w głąb człowieka, do którego więk-

szość z nas jest w jakiś sposób podobna. Owszem, wraz z premierą „Blankets” pojawiły się głosy, że to banalna książeczka dla niezrównoważonych uczuciowo nastolatków. Należy oczywiście pamiętać, że nie ma ludzi identycznych i nie wszystko musi być dla wszystkich tożsame. Faktem jednak jest, że Thompson trafia do odbiorców przede wszystkim dzięki szczerości, a poza tym choć opisuje konkretne sytuacje, to skupia się głównie na emocjach. A te są przecież uniwersalne i dla wielu osób będą identyczne z ich własnymi. Przyjaźń i miłość, a także wynikające z nich radość i smutek to rzeczy nieobce prawdopodobnie nikomu. Komiksów Craiga Thompsona nie należy jednak sprowadzać tylko do grupowej terapii czy sposobu na uporanie się z własnymi problemami. To także konkretne rysunki i świetnie poprowadzone opowieści, od których ciężko się oderwać. Poza włożonymi w to emocjami widać tu też ogromną precyzję w komponowaniu plansz, płynną narrację i doskonałe dialogi. „Blankets”, „Żegnaj, Chunky Rice” oraz „Dziennik podróżny” to trzy komiksy o czymś innym, a w rzeczywistości o tym samym. O człowieku i jego emocjach. I należy przyznać, że nie każdy twórca potrafi opowiadać o nich tak autentycznie jak Craig Thompson.

craig thompson – rocznik ‘75. amerykański komiksiarz. klasę thompsona potwierdzają cztery nagrody harveya, dwie nagrody eisnera i dwie nagrody ignatza. a, i jedna nominacja do grammy – za okładkę albumu „friend and foe” zespołu menomena

39

KOMIKS


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

tekst |Angelika Kucińska

foto |materiały promocyjne

Gaduła i didżej – taki ekscentryczny tandem nowoczesnego hip-hopu. Zaczęli od showbizowej zgrywy w debiutanckim singlu i wyrośli na jeden z bardziej zaangażowanych składów Wysp. Dan Le Sac vs Scroobius Pip swój drugi album, „The Logic of Chance”, przywiozą w kwietniu do Polski. Będzie poważnie – wystarczy spojrzeć, co Scroobius mówi o poszczególnych piosenkach z wydanej właśnie płyty. Sick Tonight Polska odegrała ważną rolę w powstawaniu tej piosenki. To ten przypadek, kiedy strasznie się męczysz, bo nie możesz skończyć kawałka. Mieliśmy gotową wstępną wersję, ostateczna powstała, kiedy przyjechaliśmy do Katowic na koncert (duet wystąpił na zeszłorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka – przyp. red.). Uznaliśmy, że otworzymy tym nagraniem płytę – jak nie możesz czegoś skończyć, to chociaż coś tym zacznij. Five Minutes Przytłaczający, mroczny kawałek o przemocy domowej. Bardzo smutny, ale uznaliśmy, że poważny temat wymaga odpowiedniej oprawy. Chyba faktycznie nagraliśmy trudniejszą płytę, jeśli chodzi o podejmowaną tematykę. Ale z drugiej strony zawsze fascynował nas kontrast pomiędzy lekką formą a ciężką treścią, staramy się, żeby nasze nagrania – niezależnie od tego, o czym mówią – były przebojowe. Przemoc, narkotyki, samobójstwa – dotykam w tekstach tematów, które rzadko przewijają się przez muzykę popularną, ale są obecne w codziennym życiu każdego z nas. Cauliflower Zaprosiliśmy amerykańską wokalistkę, Kid A, żeby zaśpiewała refren. Mieliśmy wrzucić ten numer już na nasz debiutancki album, ale chwilę przed zamknięciem tracklisty pojawił się ten pomysł z dziewczyną, a dokładniej z dialogiem między facetem a dziewczyną. Kid A sprawdziła się idealnie.

Dla mnie to nie jest piosenka o miłości, nigdy nie miałem takich zamiarów, ale za to napisałem piosenkę o zakochiwaniu się w muzyce. O tym, że czasem słyszysz kawałek tak niesamowity, że odtwarzasz go po dziesięć razy z rzędu przez trzy kolejne dni. Z czasem tracisz ten pierwszy entuzjazm i gdy po latach wrócisz do utworu, który wcześniej tak cię uzależnił, zatęsknisz za uczuciem, które towarzyszyło ci, gdy słyszałeś go po raz pierwszy. Dan napisał partię, którą śpiewa dziewczyna w sposób dużo mniej konkretny, bardziej uniwersalny, tak żeby „Cauliflower” jednocześnie było i nie było piosenką miłosną. Great Britain Kolejny społecznie zaangażowany kawałek. O przestępczości. I o bardzo niekorzystnej cesze Brytyjczyków – potrafimy wskazać problem, potrafimy na niego narzekać, ale nie potrafimy go rozwiązać. Wszyscy boimy się po zmroku wychodzić z domu, ale przekonanie, że zakaz na przykład posiadania przy sobie noża cokolwiek zmieni, jest doraźne i krótkowzroczne. Nóż to nie zawsze broń, możesz go mieć przy sobie z różnych powodów, bezwzględny zakaz nie zlikwiduje problemu. Nie wszystko da się rozwiązać paragrafem, czasem trzeba się po prostu zastanowić, dlaczego dzieciaki chodzą po ulicach z nożami i napadają na ludzi. Nie potępiajmy młodych ludzi, inspirujmy ich, dajmy im jakąś alternatywę. Czuję się szczęściarzem, mieszkając w Wielkiej Brytanii. Mimo kryzysu gospodarczego udało nam się uniknąć ekonomicznej nędzy – w Wielkiej Brytanii wciąż możliwy jest

40

muzyka


„the logic of chance”, druga płyta brytyjskiego duetu dan le sac vs scroobius pip, ukazała się w polsce w końcu marca

w miarę wygodny tryb życia. Do tego dochodzi cała kultura, genialna, bogata tradycja muzyczna, brytyjskie kino. Ale kultura młodzieżowa to też używki w ekstremalnych formach. Negatywów nie można ignorować, ale można nad nimi pracować. Get Better Tu potraktowałem społeczny problem w sposób mocno bezpośredni. Pochodzę z małego miasta, w hrabstwie Essex. Nie dostrzegałem niektórych rzeczy, dopóki nie zacząłem stąd wyjeżdżać. Od trzech lat jestem w niemal nieustającej trasie koncertowej i za każdym razem, kiedy wracam na chwilę do miasta, w którym spędziłem cale życie, wyraźniej widzę wszystkie złe rzeczy, które się tu dzieją. Przekleństwem małych miasteczek jest nuda. Dzieciaki spędzają czas destrukcyjnie, ładują się w kłopoty, bo nie wiedzą, że można inaczej. Biorą narkotyki. Uprawiają przygodny seks. Nastoletnie dziewczyny zachodzą w ciążę i potem dzieci wychowują dzieci. Wiesz dlaczego zacząłem pisać? Z nudów. Nie miałem za wiele do roboty w swoim mieście i to zmotywowało mnie, żeby jechać do Londynu i poszukać nowych pasji. W Londynie odkryłem sztukę, muzykę, fotografię. Inert Explosions To o eksperymencie, który przeprowadziłem na sobie samym. Walczyłem z kryzysem twórczym, postanowiłem go pokonać, siadłem i po prostu napisałem tekst. O tym, jak blokada twórcza jest tylko świetną wymówką dla lenistwa – dla grania w Xboxa i oglądania filmów na DVD. Nie ma czegoś takiego jak blokada twórcza, wyluzowałem. Zacząłem szukać w słowniku słów, które lubię i których chciałbym używać w tekstach. Piosenka napisała się sama. Stake a Claim Tak głęboko nie brnąłem w politykę nigdy wcześniej. Zwycięstwo Baracka Obamy w wyborach prezydenckich w Stanach było ważne dla całego świata, nie tylko dla Ameryki. Wszyscy uświadomiliśmy sobie przede wszystkim, jak ważne jest, kto rządzi twoim krajem. Ale całe to globalne podniecenie nie pociągnęło za sobą żadnych konkretnych działań, żadnych zmian w postawach. Ameryka ma czarnoskórego prezydenta, a w Wielkiej Brytanii coraz mocniejszym ugrupowaniem staje się nacjonalistyczna British National Party. Absurd. Nie interesują mnie manifesty polityczne w makrowymiarze, ale wielka polityka ma wpływ na codzienne życie pojedynczych ludzi. I to trzeba zauważać, trzeba być świadomym. Nie wierzę, że protest songi zmieniają działania rządów, ale prowokują do myślenia właśnie te jednostki. W „Stake a Claim” namawiam do głosowania. BNP rośnie w siłę nie dla-

tego, że Anglicy nagle postanowili zostać społeczeństwem rasistowskim, a dlatego, że nikt nie chodzi na wybory. Jeśli dzięki tej piosence, w następnych wyborach wezmą udział dwie osoby więcej, to to jest właśnie ten sukces utwierdzający w przekonaniu, że protest songi mają sens. To jak domino, jeden człowiek zmienia swoje życie, ta zmiana zmienia jego przyjaciół, i tak dalej. Billy Bragg zaczął pisać swoje zaangażowane piosenki po tym, jak zobaczył występ Joe Strummera. A potem sam zainspirował kolejnych ludzi, w tym mnie. The Beat Tekst traktuje o stereotypowych przypadkach ludzi, którzy nagle wkręcają się w jakiś gatunek muzyczny i zaczynają krytykować zespoły, których słuchali wcześniej. Last Train Home Dużo jeżdżę nocnymi pociągami i spotykam tam dziwnych, czasem mocno agresywnych ludzi. To niebezpieczne wycieczki. Wiadomo, kto i skąd wraca do domu ostatnim pociągiem. Pewnej nocy dwie pijane dziewczyny próbowały podpalić mi brodę! Na szczęście dziewczyny. Z facetami nie poszłoby mi tak łatwo, z dziewczynami wystarczyło pogadać i przekonać je, że to nie jest najlepszy pomysł. Snob Dwie przecinające się historie. Dwa różne spojrzenia na sposoby, w jaki różni ludzie zaczynają słuchać rapu. Wysyp blogów i w ogóle internet umożliwiły nieograniczony dostęp do muzyki. To z jednej strony pozytywne zjawisko, z drugiej taka radykalna krytyka uprawiana na blogach dzieli ludzi. Każdy powinien móc cieszyć się muzyką, bez podziału na gatunki. Możesz słuchać hip-hopu i chodzić na koncerty fortepianowe. Cowboi Najbardziej emocjonalny, osobisty numer na płycie. Oparty na autentycznej historii. Moja mama cudem uniknęła gwałtu, wracając kiedyś późno do domu. Po całej tej dramatycznej sytuacji zachowała zupełny spokój – podziwiam ją za to. Refren – gościnnie śpiewa Kid Carpet – niesie właśnie takie przesłanie, że można wyjść nawet z największej traumy. Zawsze jest nadzieja. Światło. Dan Le Sac Vs Scroobius Pip: 11.04. Powiększenie, Warszawa 12.04. Pod Minogą, Poznań

41

muzyka




RECENZJE MUZYka

PŁYTY HIRO

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

Ellie Goulding

Ellie Goulding to kolejny dowód na to, że termin „muzyczne objawienie” zmienił zastosowanie. Dziś nie używa się go wobec tych, którzy właśnie wydali świetną płytę. Stosuje się natomiast wobec tych, którzy dopiero zamierzają „coś” wydać. A to „coś” bywa bardzo różne. Jeśli więc nie lubimy się nabierać na muzyczny PR, to wobec płyt tak okrzyczanych, jak ta (długo przed wydaniem), musimy zachować dużo większą podejrzliwość. Ellie to kolejne dziewczę, w którym swe nadzieje położył cały brytyjski przemysł muzyczny. Zwycięstwo w dorocznym plebiscycie BBC Sound of 2010 przełożyło się na nagrodę krytyki podczas Brit Awards, a ta z kolei na pierwsze miejsce na liście sprzedaży. Nic zaś nie irytuje bardziej niż samospełniające się przepowiednie i fabrykowane werdykty udające obiektywną prawdę. Obiektywnie – to nie jest bardzo zła płyta. Momentami jest nawet bardzo dobra, jak w singlowych „Under the Sheets” i „Starry Eyed”. Trudno się jednak zgodzić, że pop zatrzymany gdzieś w połowie drogi między Florence a Lily jest brzmieniem przyszłości. Opowieści o nimfie folkującej w krainie electro włożyć trzeba między bajki, bo łamiący się głosik piosenkarki nie zawsze daje równie czarowny efekt, a melodie grzęzną w pastelowych schematach godnych ścieżki dźwiękowej komedii romantycznej („This Love”, „The Writer”, „Wish I Stayed”) lub reklamy koreańskiego samochodu („Your Biggest Mistake”). Jeden refren new romantic upchnięty pod koniec („I’ll Hold My Breath”) nie zmienia faktu, że całość wyraźnie przesuwa nas w stronę nieuchronnego powrotu zmiękczonej estetyki lat 90. Ale nawet jeśli ta płyta zwiastuje większy trend, to jest to zwiastun średnio udany. Jan Mirosław

62,49 PLN

Świeże

„Lights” Universal 6/10

41,49 PLN

GOLDFRAPP „Head First” Mute / EMI 5/10 Po sentymentalnej ucieczce w głąb dźwiękowych zarośli Goldfrapp znów klepią się po pupach. Alison już nie łka w poświacie księżyca i nie plecie wiklinowych koszy, a jeśli już ktokolwiek miałby cierpieć, to daję słowo, że będzie to osoba po drugiej stronie głośnika. Najnowsza płyta Brytyjczyków to potężna dawka energii i syntezatorowego brzmienia. Euforia i niepoprawny optymizm wprawią w zakłopotanie nawet najświeższych entuzjastów duetu. Po obiecującym początku na czele z energetycznym singlem „Rocket” można zatęsknić za rustykalnymi manierami panny Goldfrapp. Im dalej w las, tym... rozkoszniej. Próżno szukać tu surowych reminiscencji z okresu debiutanckiego „Felt Mountain”. Duet nie znalazł jednak recepty na wysublimowany i przebojowy pop, melodie na „Head First” przeciekają przez palce, zanim jeszcze zdążą zalęgnąć się w głowie. A teraz najlepsze! Jeśli tytułowy utwór „Head First” też brzmi wam znajomo, to znaczy jedno – Romuald Lipko z lubelskiej Budki Suflera musiał maczać palce przy jego produkcji. Numer brzmi zastraszająco podobnie do pewnego kawałka z lat 90. Sorry Alison, głupio wyszło. Czy ktoś wspominał o folklorze? Agnieszka Wróbel

Joanna Newsom „Have One On Me” Drag City 6/10 Kariera Joanny Newsom coraz bardziej przypomina ścieżkę, którą podążała Kate Bush. Z cudownie objawionej dziwaczki przeistacza się w nadświadomą artystkę z premedytacją trzymającą się na uboczu zgiełku show-biznesu. Można nie znosić jej maniery, literackości i wycofania, ale trudno odmówić jej talentu i oryginalności. Poezja ma to do siebie, że czytają ją tylko wybrani. Podobnie będzie z nową płytą Joanny – „Have One On Me”. Muzyczny charakter lat zerowych wyznaczał eklektyzm, ale byli i tacy, których ciągnęło w stronę prostoty. Freak folk skupił artystów, z których każdy grał we własnej lidze, jego wspólnym symbolem jednak, obok Devendry Banharta, stała się bezsprzecznie Joanna Newsom. Ta nawiedzona harfistka, wyjęta jakby żywcem z obrazów prerafaelitów, stanowiła modelowy przykład odwrotu od estetyki konającego MTV w stronę prywatnego ćwierkania. „Have One On Me” to jej trzeci album – najdojrzalszy, ale i najmniej zwariowany. Najdziwniejsze są jego monumentalne rozmiary (wydawnictwo trzypłytowe) – tyleż imponujące, co niepotrzebne. Na „Have One On Me” piękna jest pod dostatkiem. Zabrakło jedynie umiaru. Adam Kruk

Usher „Raymond vs. Raymond” RCA/Sony 5/10 Wokaliści r’n’b są jak łyżwiarze figurowi. Muszą latać naprawdę wysoko, by kontrast między ich doskonale umięśnioną sylwetką a przedelikaconą sztuką nie budził uśmiechu pobłażania. Usher przez wiele lat skakał same poczwórne aksle. Nikt tak nie łączył nadmuchanych sterydami produkcji z czułym wykonaniem, nikt z taką łatwością nie mieszał klubowych bangerów z pełnymi feelingu pościelówkami. Niewiele się zmieniło w kwestii formy zawodnika: on nadal śpiewa lepiej niż Justin Timberlake i Chris Brown razem wzięci. Niestety, nie bardzo ma się od czego odbić, bo podkłady są raczej letnie. Poza bezobciachowym reggae („Pro Lover”) wiele nas tu nie zaskoczy – chyba że na minus, jak popłuczyny po Black Eyed Peas w „OMG”. Po przesłuchaniu zestawu kompetentnych kawałków zostajemy z nieodpartym poczuciem, że mistrz lepiej by zrobił, gdyby ten jeden raz pojechał po bandzie. Jan Mirosław

44

RECENZJE

R


Kupuj z OneStep!

O.S.T.R. „Tylko dla dorosłych” Asfalt Records 7/10

Tunng „...And Then We Saw Land” Thrill Jockey/Isound 8/10

Adam Ostrowski podejmuje brawurową próbę ucieczki ze ślepej uliczki schematyczności i nawijki o tym samym, w którą szczególnie widocznie wpadł przy „O.C.B.” i ostatnich featuringach. Jedenasta płyta łódzkiego rapera przeformatowuje dziedzictwo naszych seriali kryminalnych, programów interwencyjnych i rekonstrukcji zdarzeń do rymów i beatów. Ostry wziął więc w ryzy swój słowotok i podporządkował go konceptowi opowieści o przestępczych losach Nikodema R. „Tylko dla dorosłych” jest zatem od początku do końca albumem historią, gdzie narrator rozwijający fabułę kończy każdy wyrymowany epizod. Na potrzeby storytellingu O.S.T.R. stworzył klimatyczne, bardzo niepokojące podkłady – zasadniczo gęste, brudne i szorstkie tekstury. „Tylko dla dorosłych” jest także majstersztykiem wydawniczym. Czarny boks, w środku opakowanie z płytą, komiks „Forina” oraz ukryty kompakt stylizowany na tani CD-R (na nim 18 tracków potwierdzających niestety obawy dotyczące niemocy tekstowej autora). Imponująca forma, ciekawa treść i drobne „ale” – niezły wynik jak na jedenaste wejście. Marek Fall

W Tunng zmiany. Czwartą płytą zespół dokonuje słyszalnej na pierwszy rzut ucha stylistycznej wolty. „...And Then We Saw Land” nie mieści się już w ciasnej i niedookreślonej formułce folktroniki. Odejście Sama Gendersa wyzwoliło artystycznie londyński skład – Becky Jacobs (notabene siostra Maksa Tundry) stanęła w końcu przed mikrofonem na takich samych prawach jak Mike Lindsay, a nowy sposób komponowania, na którym piętno odcisnęła wspólna trasa z malijskim Tinariwen, spowodował, że najświeższe piosenki Tunng są wręcz skrojone pod wiszącą w powietrzu wiosnę. Wyjątkowe bogactwo rytmiczno-brzmieniowe, jakim błysnęli w doskonałym „Bullets” z poprzedniej płyty, tutaj słychać jeszcze mocniej. Rześki „Hustle” sąsiaduje ze słonecznym „It Breaks”, a całość momentami bardziej przypomina ścieżkę dźwiękową „Absolwenta” niż dokonania The Books, do których Tunng byli notorycznie porównywani. W uszach najdłużej jednak dźwięczą te rzadkie elektryczne momenty, po które nieco asekuracyjnie sięgają londyńczycy. Na kolejnej płycie mogliby je odważniej wyeksponować. Michał Karpa

Lali Puna „Our Inventions” Morr/Isound 7/10

Z Lali Puną jest trochę jak z Sonic Youth. Oba zespoły gwarantują jakość i poziom, które od przeciętniactwa oddziela Chiński Mur. Oba też w ostatnim czasie dotknął podobny syndrom. Doskonała przewidywalność „The Eternal” teraz bije z „Our Inventions”, generując tym samym pytanie, czy po „Scary World Theory” i „Faking the Books” zespół nadaktywnych osobowości może jeszcze nagrać materiał na tyle świeży w swojej stylistyce, by nie wpaść w pułapkę autopowtórki. Atuty Lali Puny, współdefiniującej avant-pop ostatniej dekady, są jednak na tyle wyraziste, że przykrywają te ich najnowsze inwencje. I choć Niemcy bardzo się starają, sięgając po patenty sprawdzone już przez Stereolab czy Junior Boys (w „Remember?” aż nazbyt dosłownie), to swoje historie, wprawdzie lirycznie zogniskowane gdzie indziej, nadal opowiadają tak samo. Charakterystyczny głos Valerie Trebeljahr, kompozycyjny ordnung i uwodząca delikatność brzmienia – oto Lali Puna AD 2010. Ale w końcu, jak śpiewa Valerie w „Everything Is Always”: „nic nowego, takie czasy”. Co nie zmienia faktu, że to naprawdę dobra płyta jest. Michał Karpa

Sliimy „Paint Your Face” Warner 1/10 O rany. On jest taki plastic fantastic, że uruchamiają się w człowieku nieuświadamiane wcześniej socjopatyczne tendencje. Płyta eklerka, słodka aż mdli. Sliimy, małoletnia francuska odpowiedź na disco falset Miki, miota się między ekshibicjonistycznymi wynurzeniami anorektycznego geja dandysa, a szyderą z obsesji celebrytami. Pierwsze mu nawet wychodzi, drugie niekoniecznie, bo gwiazdki z seriali to łatwy cel. Ze sporadycznego potencjału tekstów Sliimy nie uciuła nawet na tytuł obiecującej ciekawostki. Zwłaszcza że z tych słodkich piosenek wielkich przebojów nie będzie. Puste to tak jak popularni bohaterowie bloga słynnego opiekuna – bo z tłumu to irytujące chuchro wybrał cesarz plotki. No właśnie – czasem myli się nawet Perez Hilton. Angelika Kucińska

Dzięki naszej współpracy z OneStep już teraz możesz kupić prezentowane przez nas płyty, filmy, książki – przez SMS-a. OneStep to nowy sposób kupowania. Wygodny i bezpieczny. Wystarczy wysłać SMS z kodem zamieszczonym przy recenzji pod numer 70500. Przy pierwszym zamówieniu OneStep oddzwoni do Ciebie, by potwierdzić szczegóły zamówienia. Przy każdym kolejnym zamówieniu otrzymasz SMS zwrotny z nazwą produktu i jego ceną. Poprawność zamówienia potwierdzasz SMS-em. Za przesyłkę zapłacisz przy odbiorze. OneStep kupujesz SMS-em! Więcej propozycji znajdziesz na www.one-step.pl

Ke$ha „Animal” RCA/Sony 2/10 Ke$ha jest niegrzeczną dziewczynką. Zasypia ludziom po wannach (starcza jej taktu, by nie korzystać z wody). Zadaje się z podejrzanym wąsaczem z kabrioletu. Nosi kowbojki oraz dużo biżuterii. Zdaje się nawet przynależeć do – przepraszam za wyrażenie – hipsterów. Wydała też płytę. Pamiętacie Uffie z jej rapowaniem od niechcenia i nieprzyzwoitymi tekstami? Ke$ha kseruje patent w skali 1:1. Na melodię jej największego przeboju „Tik Tok” można zaśpiewać „The Party” Justice. Rytm i ilość sylab w rapowanych wersach są identyczne. Przypadek? Lirycznie album obudowany jest wokół imprezowania (idziemy się bawić – bawimy się – ojej, jak smutno, że już wychodzimy). Do tego mnóstwo przypadkowego seksu. Najwyraźniej jednak wciąż za mało, gdyż w „Blah Blah Blah” Ke$ha prosi „Show me where’s your dick at”. A gdzie miałby być, maleńka? Muzycznie płyta jest równie wulgarna (czytaj: prostacka). Tandetny pop, najczęściej z dopiskiem „electro”, brzmi jak skrojony na potrzeby szkolnych dyskotek. Dodatkowy punkt za zrymowanie „nah nah nah” z „back of my ca-a-ar”. Ot, żarcik. Jagoda Gawliczek


RECENZJE FILM

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

FILMY HIRO

Debiut Urszuli Antoniak zobaczyłam w zeszłym roku na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Był moim faworytem do nagrody w konkursie głównym. Od tego czasu minęło kilka miesięcy, a ja wciąż myślę o bohaterach tej historii. Skromny, oszczędnie zagrany film drażni emocje widza, uruchamia skrajne uczucia, zadaje mądre i ważne pytania. Anne po tajemniczej życiowej traumie wyjeżdża z rodzinnej Holandii do Irlandii. Z dala od ludzi, samotnie i w ciszy odbywa swą podróż. Niespodziewanie poznaje Martina, który

Fantastyczny Pan Lis

reż. Wes Anderson Premiera: 16 kwietnia 8/10 Jak każda bajka, „Fantastyczny Pan Lis” opowiada nie o zwierzętach, a o ludziach. Tytułowy stwór jest jednym z nas. Ma swoje za uszami i tysiąc problemów, które dzieli z rodziną i lokalną społecznością. Problemy to zresztą mało powiedziane – lis wpędzi bliskich i dalszych w prawdziwe tarapaty. Wyróżnia go jedynie to, że jest fantastyczny, ale taki jest też reżyser filmu. Wes Anderson wypracował rozpoznawalny styl, który trudno pomylić z czymkolwiek innym, a to cecha rzadko spotykana w Hollywood. W jego filmach zawsze pojawia się ironia, dialog z wcześniejszymi filmami, osiągany dzięki ulubionym aktorom i wątkom oraz bohater zbiorowy, śmiejący się przez łzy z absurdu istnienia. To, co w „Genialnym klanie” i „Pociągu do Darjeeling” Anderson doprowadził do perfekcji, znajdziemy też w „Fantastycznym Panie Lisie”, tylko w wersji rysunkowej. Dzięki temu powstała animacja, jak mówi sam reżyser, specyficzna. Użyta w „Fantastycznym Panie Lisie” technika poklatkowa (tak zrobiony był też Miś Uszatek!) jest niezwykle czasochłonna, ale osiągany w ten sposób efekt bije na głowę sztuczki z Flasha. Nawet koncern Disneya, który zamienił swoje zwierzaki w komputerowe pokraki z Disney Channel, zrobił ostatnio słuszny krok w tył i ręcznie animował „Księżniczkę i żabę”. Płynie z tego prosty wniosek – komputery na Pandorę (tam sprawdzają się świetnie), a bajki z powrotem w ręce kuglarzy i rysowników. To dzięki nim lisia ekipa jest taka fantastyczna. Adam Kruk

Szalone serce

reż. Scott Cooper Premiera: 30 kwietnia 7/10 Jeśli nie znosisz muzyki country, trzymaj się z dala od kin, w których grają „Szalone serce”. To ona bowiem nadaje temu filmowi rytm. Fenomen country, zrodzony z tradycji Dzikiego Zachodu i zubożałego (białego) południa doczekał się tu, kolejnego po „Spacerze po linie” Mangolda i „Ostatniej audycji” Altmana, hołdu. Ścieżkę dźwiękową skomponowała szara eminencja sceny Nashville – T-Bone Burnett, a w filmie zaśpiewał nawet sypiający z Polkami Colin Farrell. Country, opowiadając o najczystszych emocjach prostych ludzi, operuje też najprostszymi środkami. To samo robi „Szalone serce”. (Nie)szczęśliwym posiadaczem takiego serca jest Bad Blake – gasnący kowboj, którego talent zdewaluował nadmiar alkoholu, ale nie wyparował zupełnie wraz z opróżnianymi przez piosenkarza butelkami. Alkohol uwielbiany jest przez Hollywood prawie tak jak odwyki, dlatego Bad dostanie szansę na odkupienie win. Z pomocą przyjdzie oczywiście miłość. Brzmi to tak znajomo i banalnie, jak niejedna piosenka country, ale zagrana bez fałszywej nuty. Ta zwyczajna opowieść o człowieku wychodzącym z piekła nałogu trzyma w napięciu, bo do końca nie wiadomo, czy Bad ocali swoje życie, czy polegnie. Cała w tym zasługa grających główne role: Jeffa Bridgesa (zasłużony Oscar) i Maggie Gyllenhaal (nominacja), bo to film wybitnie aktorski. I aktorsko wybitny. Adam Kruk

foto | materiały promocyjne

reż. Urszula Antoniak Premiera: 16 kwietnia 10/10

podobnie jak ona prowadzi niemal pustelniczą egzystencję. „Nic osobistego” mówi o trudnej próbie dojścia do porozumienia pomiędzy ludźmi, którzy z wyboru żyją na obrzeżach społeczeństwa. Nikt tu sobie niczego nie obiecuje, nikt nikogo nie zwodzi, nikt niczym nie kupczy. Odświeżająca relacja, bezwzględnie uczciwa, boleśnie prawdziwa. Odarta z filmowych retuszy – w życiu bohaterów niewiele już się wydarzy, jeśli cokolwiek w ogóle, ale to z ich strony świadoma, przemyślana i konsekwentna rezygnacja z bycia kimś, gdzieś, po coś. Wolność totalna, czysty egoizm, a może kara za winy? Reżyserka nie ocenia bohaterów, nie podpowiada interpretacji – nie ujawnia nic z przeszłości postaci, co mogłoby wyjaśnić wybór takiego modelu życia, nie dopowiada puent. Aktorzy – wycofany, zdystansowany Stephen Rea i charyzmatyczna Lotte Verbeek – wspaniale kreślą portret dwojga życiowych rozbitków. Piękne, niepokojące krajobrazy Connemary podbijają wymiar całej opowieści. No i ta niewiadoma – gdzie się kończy niezależność, a zaczyna samotność? Anna Serdiukow

Świeże

NIC OSOBISTEGO

46

RECENZJE

R


Co nas kręci, co nas podnieca

Ja też!

reż. Woody Allen remiera: 9 kwietnia 6/10 W swoim najnowszym filmie, „Co nas kręci, co nas podnieca”, Woody Allen zmusza sarkastycznego (prawie) noblistę o żydowskich korzeniach, Borisa Yellnikofa (Larry David) do stoczenia intelektualnej rozgrywki z Melody (Evan Rachel Wood) – blondynką o usposobieniu odpowiadającym stereotypom powielanym w barowych dowcipach. Dysponując taką rozpiętością charakterologiczną, Allen bez żenady porusza kwestie polityczne, kpi z religii i homoseksualizmu, bezpretensjonalnie dogryza wszelkiej maści artystom i żartuje z obozów koncentracyjnych. Jeszcze bardziej zadziwia więc fakt, że choć nie można filmowi odmówić pewnego uroku, z każdą kolejną sceną wydaje się on coraz bardziej drażniący. Reżyser posługuje się wytartymi kliszami. Zamiast wskazywać analityczny trop, serwuje gotową interpretację. Nawet jeśli jest w tym perfekcyjnym ironistą, „cóż może nam zaoferować prócz złego temperamentu, hipochondrii, chorych fiksacji, napadów samotności i mizantropii”? Cóż stało się z delikatną równowagą między intelektualnym wyrafinowaniem a ujmującą tendencją do przerysowywania emocji? Trudno uwierzyć, że na scenę powrócił reżyser „Annie Hall”. Choć z drugiej strony od dawna nikt już tego nie oczekiwał. I pewnie tylko ci, którzy niczym Yellnikof ogarną wzrokiem cały obraz, dostrzegą w filmie ślad autorskiego talentu, którego w szczególe niemal zupełnie nie widać. Anna Bielak

reż. Álvaro Pastor, Antonio Naharro Premiera: 9 kwietnia 8/10 Historia zainspirowana odtwórcą głównej roli, Pablem Pinedą, jedynym Europejczykiem z zespołem downa, któremu udało się ukończyć studia wyższe. Daniel (Pineda) dostaje swoją pierwszą pracę. Poznaje tam Laurę, blond heroinę, która owija sobie kolejnych mężczyzn wokół palca. Chłopak nie pozostanie obojętny na jej wdzięki. W ten sposób narodzi się przyjaźń, podczas której oryginalny duet nauczy się wiele o życiu i uczuciach. „Ja też!” to subtelne, mądre kino, które w zaskakujący sposób opowiada o osobach wykluczonych. Przewrotną puentą filmu jest zadane mimochodem pytanie – kto ma trudniej? Młody chłopak z zespołem downa czy kobieta po dramatycznych przejściach? Jeżeli spodziewacie się edukacyjnej pogadanki na trudne tematy, to nie możecie być bardziej w błędzie. Całość opowiedziana jest bez podniesionego głosu i traumy, a Hiszpanie po raz kolejny udowadniają, że takie kameralne kino jest ich mocną stroną. Irmina Dąbrowska

Trzy filmy Romana Polańskiego: Nóż w wodzie Gorzkie gody Śmierć i dziewczyna Best Film, DVD

foto | materiały promocyjne

10/10

Roman Polański – reżyser, scenarzysta, aktor, skandalista. Jeden z nielicznych – polski, ceniony na całym świecie twórca, który wciąż nie może doczekać się zbiorczego wydania filmów na DVD w swojej ojczyźnie (a taka Japonia na przykład dysponuje pięknymi filmowymi boksami). Nim ukaże się wymarzona przez wielu kolekcja dokonań polskiego reżysera, cieszmy się takimi maluchami. „Nóż w wodzie” (1962), „Gorzkie gody” (1992), „Śmierć i dziewczyna” (1994) – trzy różne filmy, trzy różne style, trzy różne gatunki. Każdy się broni, opowiadając o innym wariancie damsko-męskiego układu. Portretując wyimek rzeczywistości, reżyser stawia bohaterów w sytuacjach skrajnych, w których próbują/muszą/nie mogą się sprawdzić. Tak życiowo, tak po prostu. Tragiczne zmagania, trudne pytania, bezwzględne pokusy, bezlitosne zemsty. Okrutne kobiety, zagubieni mężczyźni… albo na odwrót, wszystko jest kwestią życiowego relatywizmu, który u Polańskiego akurat jest słodkim fetyszem. Leon Niemczyk rozkołysany na wodzie supła węzły cudzych ambicji, Emmanuelle Seigner i Kristin Scott-Thomas w bardzo zmysłowym pocałunku czy wreszcie Ben Kingsley torturowany przez Sigourney We-

69,99 PLN aver to tylko niektóre z filmowych smaczków – mocnych akcentów jest więcej, i to różnego kalibru. Lubię realizm, cierpką precyzję „Noża w wodzie”, kampowość i kicz „Gorzkich godów”, fascynujący, bardzo zły smak oraz klaustrofobię i rosnące napięcie w „Śmierci i dziewczynie”. I choć w przypadku tego ostatniego tytułu wątpliwości i tajemnica dość szybko ulatują, pamiętam emocje, jakie towarzyszyły dawnym seansom tych filmów. Za każdym razem, gdy powracam do tych historii, okazuje się, że obchodzą mnie nie mniej niż za pierwszym razem. Jak mówi Oscar w „Gorzkich godach”: „Każdy ma w sobie sadystyczne zapędy i nic nie wydobywa ich lepiej, jak poczucie, że ktoś jest na naszej łasce”. Zaprawdę, wszyscy jesteśmy na łasce Romana Polańskiego. Dziwne z nas zwierzęta. Anna Serdiukow


RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

komiks książka HIRO

HIRO

Daniel Odija

Kronika umarłych

WAB

10/10 „Jak pojąć tych, co tkwią w podwójnym świecie. Tym, który jest i być się wydaje?” – to pytanie przewija się przez karty najnowszej powieści Daniela Odii „Kronika umarłych”. Piąta w dorobku pomorskiego pisarza książka jest dosłownie przesiąknięta obłędem. Mieszkańcy powieściowego nadmorskiego Kostynia codziennie stawiać muszą czoła jego niewidzialnej sile. Jedni poddają się szaleństwu, które prowadzi ich wprost do zakratowanych pomieszczeń psychiatryka. Inni walczą z duchami przeszłości nawiedzającymi sny mieszkańców miasta, którego historia zaczęła się pisać od nowa wraz z powojennym wypędzeniem Niemców. Jeszcze inni uciekają przed udręką myśli w spiralę przypadkowego seksu i alkoholu. Temu wszystkiemu przyglądają się fruwające nad miasteczkiem, niczym w „Ptakach” Hitchcocka, stada mew, których krzyki boleśnie świdrują umysły kostynian. To bezsprzecznie najlepsza, a jednocześnie najbardziej osobista książka Odii. Jej strony, podobnie jak miało to miejsce w przypadku poprzednich powieści, zaludniają postaci kontuzjowane przez życie. Tym razem jednak autor nominowanego przed kilku laty do Nike „Tartaku” portretuje środowisko małomiasteczkowej inteligencji, której, chcąc nie chcąc, jest częścią. Przepuszczając przez filtr fikcji otaczającą go rzeczywistość, jednocześnie dokonuje rozrachunku z własną przeszłością. „Kronika umarłych” dedykowana jest zmarłemu samobójczą śmiercią bratu autora, Markowi. To tragedia z gatunku tych, które odciskają się piętnem na całym naszym życiu. Trzeba wielkiej siły charakteru, by oprzeć się wszechogarniającej pustce. Towarzyszący bohaterom „Kroniki” strach pokazuje, z jak ogromnym bólem przyszło mierzyć się Odii w ostatnich latach. Jednak karty powieści nie emanują rozpaczą, lecz pokorą. Rafał Pawłowski

39,90 PLN

Miś Misza: Oxygenesis Paweł Kłudkiewicz

Egmont 5/10

Szalona fabuła i galeria przedziwnym postaci to bez wątpienia największe zalety albumu „Miś Misza: Oxygenesis” Pawła Kłudkiewicza. Akcja komiksu rozgrywa się w odległej przyszłości (a dokładniej w 2107 roku) i trzeba przyznać, że autor ma sporo dowcipnych pomysłów na to, jak wykreować tę nadchodzącą coraz szybszymi krokami rzeczywistość. Odnosi się do naszej współczesności, czerpie z niej pełnymi garściami i tworzy jej futurystyczną wersję, która, choć niezbyt prawdopodobna, stara się być przede wszystkim zabawnym komentarzem teraźniejszości. Kłudkiewicz ma wiele ciekawych pomysłów, to fakt, lecz nie do końca potrafi je wykorzystać. Często przesadza z nadmiarem kadrów na stronie, które dodatkowo przykrywa przeogromną ilością tekstu. Są także momenty, gdy ta wspomniana szalona fabuła traci na czytelności przez kulejącą narrację. „Miś Misza” sprawia wręcz niekiedy wrażenie komiksu powstałego w poprzedniej epoce, kiedy to tłumaczono wszystko czytelnikowi i nie pozostawiano mu miejsca na własne domysły. Kłudkiewicz jest debiutantem, więc oczywiście można mu te wpadki wybaczyć, ale tylko pod warunkiem, że podczas pracy nad kolejnymi albumami spróbuje okiełznać ten chaos. Sam autor bowiem, jak i jego pierwszy pełnometrażowy komiks potencjał mają spory, ale faktem jest, że nawet najlepsze pomysły można spalić, gdy nie przedstawi się ich w odpowiedni sposób. I nie pomysłów (bo tych – co powtórzę – mu nie brak), a pomysłu właśnie na ten odpowiedni sposób należy życzyć Pawłowi Kłudkiewiczowi. Bartosz Sztybor

48

RECENZJE

R


Rewolucje: Dwa dni Mateusz Skutnik

Mroja Press 6/10

„Dwa dni” to dwie opowieści, pozbawione słów impresje ze świata „Rewolucji”, intrygującej i niezwykłej komiksowej krainy stworzonej przez Mateusza Skutnika. Krainy pełnej wybitnych jednostek i niesamowitych wynalazków, które mogą zmienić świat, ale potrafią też zniszczyć swoich pomysłodawców. I choć najnowsza odsłona serii niezwiązana jest fabularnie z poprzednimi częściami, to pojawiają się w niej charakterystyczne dla tego świata motywy i tematy. „Dzień pierwszy” oraz „Dzień drugi” (bo tak nazywają się poszczególne historie) to zatem opowieści o fantastycznych odkryciach, paradoksach wynikających z tych innowacji oraz przypadkowych sytuacjach mogących przekreślić genialne pomysły. Skutnik korzysta z tych samych składników i opowiada po raz kolejny na pozór tę samą historię, lecz zawsze stara się o świeże obserwacje i podsumowania. W albumie „Dwa dni” te starania wychodzą mu jednak połowicznie, bo mimo zgrabnego i świetnie spuentowanego „Dnia drugiego”, poziom całości zaniża pierwsza opowieść. „Dzień pierwszy” jest bowiem z początku sympatyczną, ale w rzeczywistości suchą zabawą formą, która pozostawia czytelnika obojętnym. Najnowsze „Rewolucje” są więc udaną, lecz jednodniową wycieczką. Bartosz Sztybor


RECENZJE teatr

TEATR hiro

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

tekst | anna serdiukow

Radio Live Teatr Komedia Reż. Arkadiusz Jakubik Premiera: 23 marca 3/10

tera radiowego. Aktor jako jedyny obronił postać, ukazał jakąś prawdziwą emocję, poza gagowym przerysowaniem – i żałuję, że nie mogę tego powiedzieć o reszcie, bo to naprawdę ciekawa obsada. Szkoda. Jeśli tak wygląda radio od podszewki, to ja już wolę ciszę w eterze.

Kubuś Fatalista i jego Pan Och-Teatr, Warszawa Reż. Krzysztof Stelmaszyk Premiera: 27 marca

Diva Teatr Rondo, Słupsk Reż. Stanisław Miedziewski Premiera: 27 marca

„Wszystko zapisane jest w górze, na wielkim zwoju” – mówi Kubuś Fatalista, który wraz ze swoim Panem odbywa bardzo długą podróż. Droga – okraszona dyskusjami, dysputami i anegdotami – szybko staje się filozoficznym poszukiwaniem sensów. Bądź ich gubieniem. O kobietach, życiu i ślepym losie… Teatr Montownia na scenie Teatru Polonia wystawia powiastkę filozoficzną Denisa Diderota z 1773 roku. Teksty piosenek: Agnieszka Glińska!

Wioletta Komar w monodramie Magdaleny Gauer o życiu Nory Sedler. Jesienią 1941 roku primadonna assoluta światowych scen operowych trafia do Litzmannstadt Getto w Łodzi. Ulubienica Toscaniniego śpiewa dla gestapowców najpiękniejsze arie, rodzi dziecko, trwa. Wybrana, samotna, naga na krześle. Po latach w garderobie Metropolitan Opera w Nowym Jorku niezapowiedziany gość złoży jej wizytę. Wielka historia.

50

RECENZJE

R

foto | mw media / robert jaworski / materiały promocyjne

Radio od kuchni. Teraz, dzięki temu przedstawieniu, wiem już dlaczego, nie lubię polskich radiostacji. Z małymi wyjątkami – pracują tam debile, pardon za wyrażenie. W tym sensie spektakl wyreżyserowany przez Arkadiusza Jakubika ma wielką wartość. Jeśli przyjąć, że w dokumentalnym niemal zbliżeniu ukazuje wszystkie mankamenty współczesnego radia komercyjnego – brak pomysłu prowadzących na ciekawą audycję, mało rzetelne przygotowanie, wygadywane głupoty i bełkotliwy język – to można by nawet rzec, że robi to dobrze. Problem z oceną samego teatru w tym teatrze – bo jest go tu niewiele. Spektakl „Radio Live”, biorąc pod uwagę całkiem niezłą realizację, pomysłowe kostiumy i interesującą scenografię, jest po prostu nieudany. Gwiazdorska obsada i radiowe hity w nowych aranżacjach nie działają w obliczu mizernej, słabo napisanej historii oraz mikrej intrygi. To główny mankament tego przedstawienia – nie ma tu do czego grać, czego pokazywać, nawet z czego się śmiać – otrzymujemy raczej zestaw scenek rodzajowych z radiowego zaplecza, zbyt luźno ze sobą powiązanych i przeplecionych zbyt nachalną muzyką wykonywaną na żywo. To też oczywiście może być moje ograniczenie, po prostu nie byłam przygotowana na robienie przez publiczność fali w teatrze w rytm góralskich przyśpiewek. Aktorzy dwoją się i troją, by wyjść z twarzą z tego ambarasu, ale poza tym, że praca w radiu to stresująca robota, panujący tu chaos podnosi adrenalinę, a każdy sypia z każdym, nie dowiedziałam się niczego szczególnego o bohaterach. Przedstawione tu relacje są schematyczne i powierzchowne, i nawet mogłyby takie być w ramach lekkiego gatunku, ale bezrefleksyjność tego wszystkiego jest naprawdę zadziwiająca. Bartek Kasprzykowski w roli Maksa ukazuje w komicznym, ale nie nazbyt nachalnym czy też pustym wydaniu twarz typowego, jak sądzę, prezen-


U w a ż a j   n a   t e n kom i k s!

To jest Miś Misza. Nie podaje łapki. Nie widzi bez okularów. Nie wie, gdzie jest ta cholerna forsa...

Mutacje międzygatunkowe, wielkie pieniądze i kosmiczna intryga. Debiutancki album Pawła „Pawki” Kłudkiewicza już w księgarniach! Komiks polecają:

www.egmont.pl/ksk


RECENZJE Gry

GRY HIRO

HIRO

Battlefield: Bad Company 2 Xbox 360, PS3, PC

9/10

Po średnio udanej pierwszej części „Bad Company” na dwójkę spoglądałem początkowo ze sporym dystansem, spodziewając się paru niewiele wnoszących zmian w tym samym FPS-ie. Na szczęście grubo się pomyliłem. Przede wszystkim gra podchodzi do tematu wojny poważniej niż część poprzednia, choć nadal z przymrużeniem oka. W dalszym ciągu sterujemy czteroosobowym oddziałem niepokornych żołnierzy, którzy potrafią rzucić mięsem i zażartować. Tym razem nie musimy jednak uganiać się za kuframi ze złotem, tylko skupiamy się na walce z głównym przeciwnikiem. Będziemy mieli okazję tłuc się w górach Alaski, w miastach, w dżungli, w samolotach i gdzie tylko dusza zapragnie. Co znamienne dla serii „Battlefield” – pomogą nam w tym różne pojazdy, czołgi, łaziki, helikoptery, łodzie. Wszystkie prowadzi się wygodnie i bez zgrzytania zębami. Nasz prywatny arsenał broni jest równie szeroki, choć tylko jeden pistolet czy brak klasycznego M16 trochę bolą. W grze wielką przyjemność sprawia dewastowanie otoczenia. Autorzy zadbali o to, aby praktycznie wszystko dało się zrównać z ziemią. Przykładowo: jeżeli przeciwnik zabarykadował się w budynku, granatem możemy zrobić sobie do niego drugie drzwi. Gdy jednak w ruch pójdzie nie jeden, a dziesięć granatów, na ekranie monitora obserwujemy prawdziwie pięknie wyglądające piekiełko. Poziom graficznego wykonania tego tytułu to totalny majstersztyk, modele postaci, animacje i kładące się budynki powalą każdego. Jeżeli chodzi o udźwiękowienie, to już przy okazji recenzji poprzedniej części pisałem, że „Bad Company” wciąga nosem cały rynek w tej materii. I tu na szczęście nic się nie zmieniło, głośne klekotanie karabinów i huk wybuchów z dwójki brzmią jak soundtrack z prawdziwej wojny. Nareszcie też mogę powiedzieć dobre słowo o dostosowaniu wersji językowej. Mimo że nie jestem zwolennikiem tego rozwiązania, trzeba przyznać, że gra została przetłumaczona bardzo dobrze. Pomijając parę kwiatków, swojskie „Kurwa, kurwa, kurwa” Cezarego Pazury w środku walki prowokuje uśmiech na twarzy i jeszcze mocniej zanurza nas w realia wojny. „Battlefield: Bad Company 2” to świetny tytuł i chyba wreszcie można powiedzieć, że dogonił konkurencyjne „Call of Duty”. Polecam jak diabli.

Way of the Samurai 3

Acquire

Xbox 360, PS3

7/10

Po prawie półtora roku od japońskiej premiery „Way of the Samurai 3”, tytuł doczekał się w końcu wydania na naszym Starym Kontynencie. Gra zabiera nas do czasów feudalnej Japonii i okresu Sengoku Jidai, gdzie jako niezależny samuraj możemy wybrać dla siebie swoją życiową ścieżkę. Tytuł kładzie największy nacisk na swobodę działania, której na taką skalę nie mogliśmy zaobserwować do tej pory nigdzie indziej. Każdą cut-scenkę możemy przerwać wyjęciem miecza i zaatakowaniem rozmówcy. Od nas zależy, czy znajdziemy pracodawcę czy samodzielnie wszystkich powybijamy lub uratujemy. Istnieje nawet możliwość oddania życia za innych bohaterów i zakończenie w ten sposób gry, jednak nie ze statusem „Game Over” tylko „You Win”. Niestety „Way of the Samurai 3” jest programem dosyć krótkim. Jego ukończenie zajmuje około pięciu godzin, z zaznaczeniem, że możemy tego dokonać dużo szybciej, w zależności od naszego wyboru. Zakończeń jest jednak aż 24, więc warto grę ukończyć chociaż kilka razy. Od strony technicznej produkt prezentuje się mniej różowo. Grafika i muzyka znacząco odstają od dzisiejszych standardów, co chwile drażnią poważne błędy

Świeże

Electronic Arts

tekst |Tomek Cegielski

programowe, a dialogi są nieco drewniane. Miejsce wydarzeń, czyli królestwo Amana, jest światem mało rozległym jak na grę przygodową. W ramach rekompensaty autorzy przygotowali ciekawy kreator postaci oraz broni (katan i włóczni), kilka minigier, możliwość znalezienia sobie żony oraz parę innych urozmaicających zabawę smaczków. Co więcej mamy tu dosyć rozbudowany system walki. Wraz z postępem w grze uczymy się nowych ciosów oraz stylów używania miecza. Od zwykłego, tradycyjnego aż po walkę z ukrytą kataną w stylu Zatoichiego. Widać, że autorzy „Way of the Samurai 3” mieli świetny pomysł na grę, jednak widać też ich znaczące braki w warsztacie. Gdyby naprawić te kilka błędów, poszerzyć nieco zakres gry i podrasować kilka technicznych aspektów, mielibyśmy tu prawdopodobnie do czynienia z przygodówką roku. Jednak to co zaproponowało nam Acquire, ocenić mogę jedynie na dobry z minusem.

52

RECENZJE

R


Moje HIRO

czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić tekst | MACIEJ SZUMNY

foto | prywatne archiwum autora

Siedzę sobie właśnie w kawiarence w Czikagu i jest pierwszy dzień wiosny. Wczoraj padał śnieg, co było do przewidzenia, bo zawsze trafiamy na burze śnieżne, kiedy wypożyczamy samochód. Dziś zapomnieliśmy zabrać ze sobą okulary słoneczne, więc jestem pewien, że za moment wyjdzie zza chmur oślepiające słońce. Podczas śniadania obserwowałem trzy laski przy stoliku obok i myślałem, że nie można być bardziej amerykańskim niż one. Może i były ładne (pewnie dlatego, że to Czikago i mają domieszkę krwi jakichś polskich emigrantek), ale te fryzury! Taki kuc na czubku głowy i lokowate pierze z tyłu. Nawet w Morągu, nawet w Przasnyszu ani na Gocławiu żadna się już tak nie czesze. Do tego bluzka z dekoltem, który w tym przypadku nawet nie musiał się bać, że cokolwiek odsłoni, pod spodem nic nie było, i gruby wełniany szal uwiązany na szyi jak stryczek. Ale to i tak nic przy butach – oczywiście biegowe adidasy, jakby właśnie wróciły z maratonu. Amerykański koszmar. Takich butów z pewnością nigdy nie założyłaby Pani B., bohaterka mojego kwietniowego felietonu. Po pierwsze doskonale wie, że dobre buty to największa broń kobieca. I za każdym razem kiedy ją spotykam, dostaję swoistego oczopląsu, bo nie wiem, czy patrzeć w jej głębokie niebieskie oczy, czy na stopy. Ale to akurat mój problem, bo najczęściej oczy mężczyzn zatrzymują się gdzieś w połowie. No, ciut wyżej. Dekolt Pani B. należy do najpiękniejszych w Polsce. Bardzo cenię Panią B. za to, że ma odwagę wyglądać tak, jak chce. Co w Polsce nie jest takie łatwe, jeśli nie ma się ochoty wyglądać jak tłum na ulicy. Nawet nie szary, tylko beżowy. Pamiętam, kiedy dwa lata temu w Barcelonie udzielałem wywiadu dla lokalnej telewizji na temat tego, co mam na sobie: krótkie szorty vintage, które wcześniej nosił jakiś niemiecki żołnierz na zajęcia gimnastyczne, koszulkę ze złotym nadrukiem, biało-różowe reeboki pump, megakolorową siatkę pa:nuu i oczywiście moje tatuaże. Dziennikarze byli zachwyceni, więc postanowiłem, że tak też będę ubierał się po powrocie do domu. I co? Wyszedłem na spacer w centrum Warszawy i po trzech minutach spisała mnie policja. Oczywiście Panowie Policjanci nie potrafili wyjaśnić, czemu mnie spisują, więc sam zapytałem, czy chodzi im o moje ubranie i tatuaże. Pani B. prezentuje zupełnie odmienny styl, pozwalający jej trafiać do rubryk kreujących modowe trendy, i jest jedną z niewielu osób, na które zawsze przyjemnie popatrzeć na zdjęciach z różnorakich gali i rautów. Smutne, że często takie zdjęcia powodują setki debilnych komentarzy zakompleksionych idiotów, dla których jedynym sposobem zaistnienia w jej towarzystwie jest właśnie zamieszczenie chamskiego komentarza przy fotografii, na której się znajduje. Cieszę się, że Pani B. ma wystarczająco mocny charakter, żeby to wszystko olać w kuckach. A ja wiem, że Pani B. wygląda równie dobrze, kiedy gramy w śmieszne gry w mieszkaniu naszych przyjaciół i ma na głowie kartkę z rysunkiem i nie może zgadnąć, co jest na tym rysunku, kiedy jeździ konno i kiedy wyprowadza psy na spacer. Tak naprawdę to za miłość do zwierząt jest moją HIRO. Za to, że naprawdę przejmuje się ich losem i pomaga. Chciał-

Kraft, też HIRO

bym kiedyś założyć z nią schronisko dla bezdomnych psów. Podoba mi się, że zabiera swoje psiaki do pracy w telewizji, a wiem, że to proste nie jest. Ja próbowałem przemycać mojego Krafta do biura i mimo że leżał grzecznie przy biurku, nagle przeszkadzał wielu osobom. I nawet nie mojemu szefowi, z którym dzieliłem pokój (bo to naprawdę fajny facet, pomimo że szef, na szczęście były). Jest jeszcze jeden powód, za który ją podziwiam. Dzięki swojemu urokowi została Panią B. Ale nie jestem (już) zazdrosny, bo na obchody Święta Bastylii we francuskiej ambasadzie poszedłem jako Madame Bob. Czyli też Pani B., jakby nie patrzeć.

Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. Od stycznia uczy się języka portugalskiego w Waszyngtonie, przygotowując się do kolejnej podróży

53

RECENZJE

R





Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.