LIPIEC/SIERPIEŃ NR 9 www.hiro.pl
ISSN:368849
Jamie Lidell ma dziewczynę
Nowa Zelandia jest modna
Maurycy Gomulicki Fetyszysta
Geri
Halliwell 64 i inne przeboje wakacji
i więcej na hiro.pl
rzeczy do wygrania
foto okładka | materiały promocyjne
INTRO HIRO 9 hiro tam było
INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
4 Off Festival. Teraz Polska 7 Era Nowe Horyzonty. Dobre kino 11
18
Coco Rosie.
Wakacyjny hit. Przegląd
Dziewczyny lubią wąs
24
masowy festiwal to taki fast food z piosenkami. dużo, szybko i niehigiecznie. trzeba nadludzkiej charyzmy, żeby zapanować nad leniwą publicznością, która czeka na światełka i triki. kings of convenience mieli do dyspozycji wyłącznie kameralne piosenki na dwie gitary. kompletnie niefestiwalowy materiał, trzeba wysiłku i determinacji. zabronili nam klaskać, bo brawa zaburzały akustykę namiotu. i było najlepiej. jednogłośnie (bo jednym, arbitralnym głosem naczelnej) przyznajemy erlendowi Øye dożywotni, niezbywalny tytuł megahiro. zasłużył. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
Nowa Zelandia. Nowa moda 26 Jamie Lidell. Chwali się kompasem 3o Maurycy Gomulicki. Rozkoszna lekkość bytu 42 Wojtek Nowicki. Zbiera zdjęcia 52 Muzyka 54 Film 56 Książka / Komiks 58 Teatr
buffet w gdańsku
Klub w budynku Fundacji Wyspa Progress. W ciągu dnia jest kawiarnią, wieczorem można wpadać na koncerty i performance.
szczotki i pędzle w warszawie
Bardzo kameralne miejsce na warszawskiej Tamce. W menu między innymi kawa, ciastka i najlepsze muesli.
60 Gry redaktor naczelna:
Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:
Ewa Kiedio SKŁAD:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl
redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl
event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl REKLAMA:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl
Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
promocja:
dystrybucja:
dYREKTOR ZARZĄDZAJĄCA:
Łukasz Nowak lukasz.nowak@hiro.pl
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com
Współpracownicy:
Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Kamila Kurkus, Jan Mirosław, Joanna Mroczkowska, Marla Nowakówna, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Anna Serdiukow, Filip Szalasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska FELIETONIŚCI:
Maciej Szumny
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl WYDAWCA:
Agencja HIRO sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
GŁOS Z OFFA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | angelika kucińska i agnieszka wróbel
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Na Śląsku wiedzą, jak dogodzić człowiekowi. Ma być dużo i dobrze. Równanie proste, gorzej z adaptacją. Układając koncertowe algorytmy, warto jednak uwzględnić rodzime ansamble. Bedą wielkie powroty i wielkie nadzieje. Podpowiadamy, kogo nie wolno przegapić na tegorocznej edycji Off Festivalu!
Something Like Elvis
Lachowicz
SOMETHING LIKE ELVIS
Wielki powrót filaru polskiego undergroundu. Uśmierceni w 2003 roku, dziś wracają ze statusem świętych. Ich debiut, „Personal Vertigo“, został zauważony przez holenderską wytwórnię. Swoją pozycję ugruntowali albumem „Cigarette Smoke Phantom“ i legendarnym koncertem w studiu im. Agnieszki Osieckiej. Święto dla muzycznych koniobijców. (aw) LENNY VALENTINO
Dream team polskiego niezalu (bo Rojek, bo Cieślak, bo Lachowicz, bo o kuriozalnej postaci basisty w tym momencie miłosiernie zapominam), autorzy najlepszej alternatywnej płyty, jaką nosiła krajowa fonografia. Pychodela, neurozy, plastelinowy chłopiec, jakaś chora ta bajka. Grają rzadziej niż sporadycznie, ostatnio wyszli na scenę przy okazji pierwszej edycji Offa, wracają, bo imprezie stuknęła piątka. Głupio nie doświadczyć. (ak) APTEKA
Koncert w ramach wyjątkowego cyklu polegającego na tym, że zespół gra kluczową w swoim dorobku płytę, w całości, i nawet pół nowego singla więcej. Rok temu Cool Kids Of Death przypomnieli swój kultowy debiut z żółtą okładką. W tym roku Apteka odegra niepoprawną politycznie, napędzaną nielegalnymi substancjami „Mendę“. (ak) INDIGO TREE
Animal Collective na prozaku. O wojowniczym charakterze Peve Lety’ego i Filipa Zawady krążą już legendy. Jak twierdzą sami zainte-
Lenny Valentino
resowani, współpraca w duecie to najbezpieczniejsze rozwiązanie, bo „ciężko wyrzucić z zespołu jedynego muzyka, z którym się gra“. Efekt? Zamiast ciosów na oślep jest mistyczne porozumienie. Krytycy nie mogą się nachwalić i wysyłają chłopaków na podbój świata. (aw) LACHOWICZ
Kiedyś ulubiony Ściankowiec. Parę lat temu poszedł samopas i tak się uaktywnia nieregularnie, co kilka sezonów. Niedawno nagrał płytę pełną miłych psychopiosenek, na radość i organki. A jak uderza w klawisze, to jest atak dreszczy. Takich dziewczyńskich też. (ak) MITCH AND MITCH WITH THEIR INCREDIBLE COMBO
Wieczór kuglarzy. Wariaci z M&M z każdą płytą zwiększają swój muzyczny tabor. Tym razem „dziewięcioosobowy duet“ funduje słuchaczom podróż do przyszłości. Ciekawi co czeka was za 90 lat? Nie czytajcie horoskopów, M&M zrobią to za was. (aw) WE CALL IT A SOUND
Nie noszą kardiganów ani wyglancowanych bucików. Nie mają skończonych 20 lat, jednak dojrzałością muzyczną prześcigają niejednego 40-latka. Czwórka skromnisiów z Wolsztyna albumem „Animated” udowodniła, że oryginalność popłaca. Debiut roku? Podobno chłopcy z Kumka Olik już trzęsą portkami. (aw) Off Festival: 5–8.08. Dolina Trzech Stawów, Katowice W tym roku zagrają: The Flaming Lips, Dinosaur Jr, Toro y Moi, Dum Dum Girls, Taken By Trees, Raekwon, The Horrors, Art Brut, The Raveonettes, William Basinski, Tindersticks, The Fall i inni.
04
info
I
Na bogato i z humorem
INSA i INKIE byli w Warszawie
tekst | Alek Hudzik
foto | urbancamel’s
NOWY ALBUM
RIHANNA RATED R /// REMIXED
Insa i Inkie zatrzymali się gdzieś między ulicą a galerią, a może o krok wyżej, kpiąc sobie z reguł i jednej, i drugiej. W małym sklepie w centrum Warszawy spotkały się dwie gwiazdy pokroju Banksy’ego. W ramach wystawy Fool’s Gold. relacjonujemy. Wzmożone zagęszczenie białych koszulek i kolorowych butów na skrzyżowaniu Chmielnej i Zgody zwiastuje zamieszanie. Przechodzący niepewnie zerkają na szturmujących drzwi sklepu Nike Sportswear, jakaś pani wtrąca: „znowu wyprzedaż”. Jakby na złość pani, tym razem nie wyprzedawano, chyba że towarzyszące wystawie Insy i Inkiego ceny dzieł traktować jak wyprzedaż ich prywatnych kolekcji. Klasa tego co pokazali nie wskazuje jednak, że to wyprzedaż niesprzedanych ostatków. Uważni obserwatorzy Secret Wars będą mogli spotkać pana Inkie, gdy chłopcy z Warszawy podejmować będą Bristol. To, co pokazał tym razem, różni się znacznie od szybkiego flamastrowego freestyle’u serwowanego podczas wojny na mazaki. Prace ordynarnie ociekały złotem, momentami były jak przerysowane teledyski 50 Centa. Na bogato. Inne prace przypominały secesyjne witraże, tyle że z Indiankami zamiast rudowłosych Wenus. Insa to równie barwna postać wyspiarskiego streetu, którego prace można było zobaczyć na londyńskich murach i w równie londyńskiej Tate Modern. Insa znany jest też z romansu z firmą Nike, dla której projektował T-shirty i wzory do limitowanych serii butów. Artysta, który chyba jeszcze bardziej od farby w puszce lubi kobiece wdzięki, często wrzuca na ściany mocno fetyszyzowane obrazki nagich pań. I tym razem dwa wielkie murale pokryły ściany sklepu. Nie była to nagość bezpośrednia, a ubrana w kontur ciuchów…
NAJWIĘKSZE HITY RIHANNY W REMIKSACH
ALBUM JUŻ W SPRZEDAŻY!
Muzyczne ADHD tekst | Kasia Rogalska
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Mike Patton mógłby w tej chwili spokojnie odcinać kupony od popularności Faith No More – grać koncerty na całym świecie i wydawać płyty z cyklu „największe przeboje”. Nie byłby wtedy jednak Mikem Pattonem. Choć nie jest to najbardziej kreatywne określenie, trudno nazwać go inaczej niż człowiekiem orkiestrą. Projektów, w które był zaangażowany w ostatnich latach, nie można zliczyć na palcach jednej ręki – są wśród nich Fantomas, Mr.Bungle, Tomahawk, Patton/Rahzel, Patton/Fennesz, Peeping Tom i wreszcie Mondo Cane. Ich wspólnym mianownikiem jest... nieprzewidywalność. Ostatni z nich zobaczymy na żywo 22 lipca we Wrocławiu w ramach festiwalu Era Nowe Horyzonty. Pierwsza wzmianka o ewentualnym koncercie pojawiła się w marcu. Patton wygadał się w jednym z wywiadów, że planuje europejską trasę Mondo Cane, w ramach której odwiedzi Polskę i Rosję. Na potwierdzenie czekaliśmy niespełna miesiąc. Na Wyspie Słodowej Mike pojawi się z siedmioosobowym zespołem, trójką towarzyszących wokalistów i polskimi muzykami z wrocławskiej The Film Harmony Orchestra. Tych ostatnich czeka trudne zadanie – sprostanie wymaganiom Pattona, który jest perfekcjonistą i tego samego wymaga od swoich współpracowników. Dlaczego właściwie Patton, kojarzony z brzmieniami rockowymi i elektronicznymi, zajął się włoskimi utworami z lat 50. i 60.? Jak powiedział w jednym z wywiadów, to rodzaj listu miłosnego do tego europejskiego kraju, w którym spędził kilka lat po ślubie z Włoszką, Titi Zuccatostą. Mieszkając w Bolonii, ten człowiek z muzycznym adhd nie tylko zajmował się kolejnymi projektami, ale również uczył włoskiego, wsłuchując w muzykę. Z językiem poradził sobie bez większych problemów, a piosenki, które słyszał nie tylko w radiu, ale również w starych włoskich filmach, sprawiły, że postanowił nagrać je
w swoich wersjach. W repertuarze Mondo Cane znalazły się kawałki takich tuzów, jak Adriana Celentano („Storia d’amore”), Nino Rota („O Venezia”) czy Domenico Modugno („Dio come ti amo”). Są więc klimaty rodem z festiwalu w San Remo, ale i jedne z ciekawszych utworów filmowych. Wystarczy posłuchać choćby „Deep Deep Down” - kompozycji Ennio Morricone z kultowego filmu „Danger: Diabolik” z 1968 roku. Tym razem dostajemy więc spokojniejsze wydanie wokalne Pattona, pozbawione eksperymentów Jest bardziej klasycznie, co pozwala jeszcze bardziej docenić, że ten facet naprawdę potrafi śpiewać. Paradoksalnie to tego typu koncert, na który spokojnie możecie zabrać swoich rodziców i nie powinni być rozczarowani. Jednocześnie istnieje spore prawdopodobieństwo, że od melodii, które usłyszycie we Wrocławiu, nie będziecie mogli się długo uwolnić. Jeśli wolicie inne oblicza Pattona, też możecie być spokojni. Trasa z Mondo Cane jeszcze się nie rozpoczęła, a on myśli już o kolejnych przedsięwzięciach. W pierwszej połowie lipca Faith No More ponownie przemierza Europę – tym razem od Portugalii do Finlandii. Do tego doszła niedawno plotka, że Patton pracuje bowiem z Tunde Adebimpe z TV On The Radio i Doseone nad „wokalnym trio”, nazwanym roboczo Nevermen. Szczegółów projektu na razie nie ujawnił, ale skład każe się spodziewać wiele. Jak zwykle. Mondo Cane: 22.07. Wyspa Słodowa, Wrocław
zoo york
Założony w ‘93 roku Zoo York wspiera od lat deskorolkowców ze wschodniego wybrzeża, a jednym z nich jest Brandon Westgate, którego pro model decka prezentujemy. Marka na dobre zadomowiła się w Polsce, a 360sklep.pl wspiera nowojorską markę, prezentując co sezon bogatą kolekcję produktów.
HIRO promuje
Konkurs:
Kiedy Brandon Westgate został oficjalnie podniesiony do rangi profesjonalisty przez przez Zoo York Institute?
KONKURSY
06
info
I
HORYZONTY PO RAZ DZIESIĄTY tekst | Adam Kruk
foto | materiaŁy promocyjne
Festiwal Era Nowe Horyzonty obchodzi w tym roku dziesiąte urodziny i jak żaden inny może stanowić symbol minionej dekady. W repertuarze tegorocznej edycji znalazło się kino tureckie, któremu będzie można przyjrzeć się w ramach przeglądu tematycznego. Wyraźny ukłon w stronę najmłodszych pokoleń miłośników kina stanowić ma retrospektywa twórczości Wojciecha Jerzego Hasa, braci Quay i Jeana-Luca Godarda. Smaczkiem będzie udział Laury Mulvey, legendy feministycznej teorii filmu i reżyserki. Wizytówkę stanowić będą oczywiście konkursy: filmów zagranicznych (z roku na rok niestety jego poziom się obniża), filmów polskich (ocenianych, co jest świetnym pomysłem, przez zagraniczne jury), krótkometrażówek oraz filmów o sztuce. Ponadto najciekawsza sekcja – panorama kina współczesnego oraz wystawy (Krzysztof Wodiczko), koncerty (Mike Patton śpiewający po włosku), spotkania, konferencje prasowe i uwielbiane przez wrocławian projekcje filmowe na rynku. Szykować się zatem trzeba na dziesięć intensywnych dni. Po raz dziesiąty. Kto pamięta pierwsze edycje festiwalu, przyzna, że ewolucja imprezy jest niebywała. Ze spędu zapaleńców niezależnego kina, zapuszczających się w najdalsze rejony Polski (początkowo do Sanoka, potem do Cieszyna), Horyzonty dotarły do prężnego, dobrze skomunikowanego Wrocławia i przerodziły się w europejski festiwal z prawdziwego zdarzenia. Nie ma co ukrywać – repertuarowo i organizacyjnie najlepszy w Polsce. By coś zyskać, zawsze jednak trzeba coś stracić. Po drodze od na poły amatorskiej serii pokazów do biznesowo sprawnego mechanizmu festiwal stracił sporo ze swojej magii.
Program rozrósł się do rozmiarów trudnych do ogarnięcia i dziś na jego podstawie każdy może skomponować niejako swój własny festiwal. Goszcząc natomiast coraz poważniejszych celebrytów i oficjeli, stał się mniej przyjazny dla zwyczajnego festiwalowicza. W tym roku przygotowano kolejne dyskusyjne posunięcie – internetową rezerwację seansów. Wbrew zapewnieniom organizatorów, że ma to rozładować kolejki, decyzja ta wydaje się mało festiwalotwórcza i grozi zabiciem spontaniczności wyboru filmów. O uroku Horyzontów stanowiła bowiem także możliwość nagłych zmian decyzji repertuarowych i spotykanie w kolejkach znajomych z różnych stron, których nie widziało się przynajmniej od ostatniej edycji festiwalu Romana Gutka. Widać coraz mocniej, że Horyzonty nie tylko się rozwinęły, ale także nieco zestarzały. Czują to też chyba organizatorzy, którzy nie tylko wydają już antologie i podsumowania dotychczasowej działalności, ale i w październiku szykują młodszą siostrę Horyzontów (także we Wrocławiu) – przegląd niezależnego kina amerykańskiego. Ostatecznie, wśród corocznych narzekań, że to już nie to samo, znów zapewne zawitają do Wrocławia tłumy, by cieszyć się kinem i miastem. I sobą nawzajem. Era Nowe Horyzonty 10. Międzynarodowy Festiwal Filmowy 22.07.–1.08. Wrocław
roxy
Na lato ROXY proponuje superjaponki we wszystkich kolorach tęczy. Do wyboru, do koloru: w paski, kratkę, kwiatki, groszki, zawsze wygodne i lekkie.
HIRO promuje
ON jest czysty.
To ONE mają brudne myśli.
NOWE ŻELE POD 07 PRYSZNIC FESTIWALE www.czystyefektaxe.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Moja siostra nosi wąsy tekst | Maciek Piasecki
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
My też lubimy wąsy
Dwie siostry półindiańskiej krwi – na jedną mama mówiła Coco, na drugą Rosie. Spotkały się w Paryżu po latach rozłąki i założyły zespół. kilka tygodni temu ukazała się ich czwarta płyta, „Grey Oceans”. Ten wywiad jest ze Sierrą, czyli Rosie. Rosie nie lubi mówić. Jesteście kłótliwym rodzeństwem?
Mamie się podoba?
Sporo kłóciłyśmy się w dzieciństwie.
Tak, bardzo.
O co?
O czym śpiewa mama?
Chyba nie byłyśmy do siebie podobne. W zasadzie to się nie lubiłyśmy. Ja byłam za głośna, Bianca cały czas kazała mi się zamknąć.
unimil skyn
HIRO promuje
Wejdź na www.skyn.pl! Zagraj i zgarnij darmową próbkę prezerwatyw Unimil®SKYN® do testów! Wiemy, że pragniesz dobrego seksu. Nie chodzi o zwykły seks... Zasługujesz przecież na nieokiełznany, wspaniały seks, seks... naturalny jak nigdy dotąd™. Potrenuj w Skyn® City – zagraj i dotrzyj na szczyt rozkoszy! Rozpocznij wyścig z czasem podczas niebezpiecznej przeprawy przez miasto i dotrzyj na spotkanie z Twoją drugą połówką, która czeka na Ciebie w klubie. Po drodze zbierz jak największy zapas prezerwatyw Unimil® Skyn® i staraj się unikać uwodzicielskich mieszkańców Skyn® City. Pospiesz się, bo Twoje libido nie będzie czekać! Wiecej na www.skyn.pl
Zawsze myślałem, że Bianca jest tą głośniejszą siostrą.
Zmieniłam się dopiero jako nastolatka. Z rozwrzeszczanego dziecka stałam się introwertyczną, chyba trochę opryskliwą dziewczyną.
To tradycyjna pieśń plemienia Cherokee. Opowiada o ziemi. Zawsze jesteś taka małomówna?
Chyba tak. Teraz dochodzi do tego promocja płyty, to bardzo męczące. Przepraszam... Nie przejmuj się – wytłumacz lepiej, o co chodzi z tymi wąsami. Czyj to był pomysł?
Przy tym projekcie po raz pierwszy poczułam więź z moją siostrą. To się zaczęło chyba osiem lat temu...
Spędzałyście razem dużo czasu?
Raczej nie. Zazwyczaj siedziałam sama. I co wtedy robiłaś?
Lubiłam medytować. Zazwyczaj o zmierzchu. To moja ulubiona pora dnia. Godziny po zachodzie były moimi najlepszymi przyjaciółkami. Byłaś blisko z rodzicami? Na płycie „The Adventures of Ghosthorse and Stillborn” wspominałyście ojca, a utwór „Undertaker” z najnowszego albumu zaczyna się od śpiewu waszej mamy...
Nie czuję się zbytnio związana z żadnym z rodziców. Ale tak jak na większość z nas, rodzice mieli na mnie duży wpływ. Na podświadomość. Która z was wpadła na pomysł, żeby wasza mama zaśpiewała na „Grey Oceans”?
Nie my to wymyśliłyśmy. Pomysł przyszedł do nas. Przeglądałyśmy stare pudła w domu mamy i znalazłyśmy kasetę z jej ćwiczeń wokalnych, chyba z lat 80. Trzymała ją jako pamiątkę. Bez pozwolenia napisałyśmy piosenkę „Undertaker” wokół tego głosu. Powstała w moment.
Jak?
Przebieranie się zawsze było dla nas procesem dekonstrukcji zniewolenia i odkrywaniem własnej tożsamości. W pierwszych chwilach istnienia Coco Rosie badałyśmy czasy naszego dzieciństwa i dorastania. W Kalifornii chodziłyśmy do szkoły z innymi mniejszościami etnicznymi, większość uczniów to byli mali Meksykanie, bardzo tradycyjni katolicy. Silnie wpłynęli na nasze podświadome postrzeganie świata. Cholera, trudno mi to wytłumaczyć tak, żeby nie brzmiało jak bełkot. Może przyjmiemy, że Bianca wyskoczyła z łazienki z przyczepionymi wąsami i tak się zaczęło? Dobrze, ale w takim razie musisz mi jeszcze odpowiedzieć na bardzo ważne pytanie. Załóżmy, że możesz oddać głos na jednego z dwóch polityków i pierwszy ma wąsy, a drugi nie. Którego byś wybrała?
Polityków? Zazwyczaj nie głosuję w wyborach. Jestem poza obiegiem. Nie wiem... Któryś z nich jest kobietą? Obaj to faceci.
A może któryś jest transwestytą? Przebiera się czasem za kobietę z wąsami lub coś w tym stylu? No, niektórzy myślą, że jeden z nich jest gejem.
O, to dobry znak na początek! Wybieram jego! Każdemu, kto głosuje w wyborach, tak naprawdę radzę wybierać tę mniej konserwatywną opcję.
08
info
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
START A PARTY NA HELU tekst | Materiały prasowe
foto | materiaŁy prasowe
Popularna wśród koneserów weekendowych eskapad marka whisky J&B ponownie zadba, by wakacje na Helu upłynęły w odpowiedniej atmosferze. Firmowana przez J&B akcja Start a Party odbywa się w tym roku w kilku etapach – wszystkie stanowić będą idealne dopełnienie aktywnego wypoczynku i całodziennego obcowania ze słońcem. Riton zagra na imprezie wieńczącej cykl Start a Party
Goście campingów z pewnością spotkają na swojej drodze od 10 lipca do 15 sierpnia ekipę Start a Party, która wesprze kształtujące się pośród przyczep i namiotów relacje międzyludzkie. Od 13 lipca pod szyldem „J&B SurfCamp Party” organizowane także będą na SurfCampie cotygodniowe, wtorkowe imprezy, na których oprawą muzyczną zajmie się znany i lubiany warszawski DJ Boogie. To oczywiście nie koniec atrakcji, jakie J&B przygotowało dla letników. Już 14 sierpnia na Solarze odbędzie się główny punkt całej akcji, czyli impreza pod nazwą „J&B goes to Hel” – wielki melanż z Ritonem – znanym i rozchwytywanym producentem z Wielkiej Brytanii i silnym lokalnym składem didżejskim. Riton to obecnie jeden z najgorętszych producentów sceny nowego disco. Aktualnie współpracuje z DJ Mehdim przy projekcie Carte Blanche. Związany z wytwórnią DFA artysta jest także autorem remiksów m.in. dla LCD Soundsystem czy Romana Flugela. Oprócz Brytyjczyka na Solarze wystąpią także Boy Division i DJ Boogie z żywymi instrumentami (jako DJ Boogie and The Sugar Hel Gang). Wypatrujcie ekipy Start a Party, bo tam gdzie jest J&B tam sprawnie rozkręca się balanga.... a prawie wszystko co się będzie działo możecie zobaczyć na www.startaparty.pl
veronica falls
scissor sisters
reż. Philippa Bloomfield
reż. Philip Andelman
„beachy head” 8/10
Veronica Falls to dwie dziewczyny i dwóch chłopców, z czego te pierwsze mają na imię Marion i Roxanne (raczej dobrze). Mieszkają w Glasgow i grają smutnego rock and rolla. To ich drugi singiel, zilustrowany teledyskiem plażowym, ale inaczej, bo nie jest wesoło na tych wakacjach. Niezłe ujęcia na łydki i fala napiera.
tekst | angelika kucińska
WideoNarkomania HIRO Free tiwi. „fire with fire” 6/10
To nie jest wybitny teledysk. W zasadzie to jest kompletnie neutralny z naciskiem na fabularną nudę. Nie o to chodzi. Wideo promujące nową płytę Scissor Sisters realizuje marzenie powracające co roku przy okazji juwenaliów. Bardzo bym chciała, żeby pod oknami wyginał mi się na takiej ciężarówce Jake Shears, a nie studenci politechniki (tak, wiem).
10
INFO
I
ucoolele tekst | Maciek Piasecki
foto | materiaŁy promocyjne
Zastanawialiście się kiedyś, jak brzmiałaby płyta Gorana Bregovicia, gdyby nagrał ją z Devendrą Banhartem, Justinem Vernonem albo jakimś innym gościem z brodą niebędącym Krzysztofem Krawczykiem? idźcie na koncert Beirut – przekonacie się, że na akordeonie można grać nie tylko w tramwaju, a ukulele jest całkiem cool.
Jak się można domyślać, wcale nie pochodzą z Libanu. Takie zespoły, które nazywają się bez związku ze swoim pochodzeniem czy historią to oczywiście nic oryginalnego (mieliśmy już Architecture in Helsinki z Australii czy polski Izrael), ale w przypadku Beirut sprawy idą dalej. Nowojorska grupa Zacha Condona gra bowiem muzykę zupełnie jak nie z Nowego Jorku – jeśli już koniecznie skądś ma być, to pewnie z Tirany albo Sofii. Co to znaczy? Gdyby było coś z prawdy w zużytym haśle, że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, to w przypadku Beirut należałoby zatańczyć o bałkańskich lepiankach na środku Piątej Alei. Kiedy Joe Strummer (późniejszy lider z The Clash) postanowił zarabiać na bułki, grając na ulicy, jako narzędzia pracy nie wybrał wcale gitary, tylko ukulele. Powód był prosty: ukulele ma mniej strun, więc Strummerowi wydawało się, że łatwiej nauczy się grać. A Beirut znowu poszli dalej, bo nie chodziło nawet o prostotę – z początku hawajski instrument pojawił się na scenie tylko jako zgrywiarski gadżet. Condon odkrył jednak, że potrafi na nim grać mimo kontuzji nadgarstka, która uniemożliwia mu szarpanie na gitarze. Tak ukulele trafiło do podstawowego instrumentarium Zacha, zaraz obok saksohornu. Dziesięciu innym członkom grupy trudno przypisać standardowe role w rodzaju „perkusista” czy „klawiszowiec”: Jason Poranski, jeden z muzyków Beirut, kiedy zgłosił się do zespołu, chciał tylko grać na gitarze. Dziś, owszem, może na niej grać, ale tylko w dwóch-trzech utworach. W zamian zdarza mu się wystąpić z dzwonkami, mandoliną, a nawet za klawiaturą organów. Tak szerokie wyposażenie budzi popłoch wśród obsługi technicznej każdego koncertu, ale zgromadzona przed sceną publiczność nie kryje zachwytu. Wystarczy sprawdzić kilka blogów, by natknąć się na po-
równania do „wesela na Sycylii” czy „odgłosów cygańskiego taboru”. Ten południowy sznyt Beirut zawdzięcza młodzieńczej podróży Condona po Półwyspie Bałkańskim. Lider wciąż stara się odmitologizować tę podróż, przyznając w wywiadach, że była to „tylko szczeniacka wycieczka, taka z pijatykami i bumelowaniem, nic interesującego” – jednak ci, którzy kiedykolwiek wybrali się paręset kilometrów za naszą południową granicę, dobrze wiedzą, jak wielkie wrażenie może zostawić taka wyprawa. W tej pięknej miksturze brudu – cywilizowanego z Nowego Jorku i dzikiego z południa Europy – trudno się nie zakochać, kimkolwiek by się nie było. Beirut zachwycają się zarówno rzesze naśladowców w miastach Brazylii („Beirutandos” sami budują sobie instrumenty, a 30 sierpnia świętują „Dzień Beirut”), jak i redaktorzy „Vogue’a”, którzy zaprosili Condona do sesji zdjęciowej, mimo że rzadko myje włosy. A może właśnie dlatego. Beirut 17.08. Stodoła, Warszawa
Z TYM KUPONEM OKULARY RAY.BAN 15% TANIEJ W SKLEPIE 4EYES OPTYKA UL.CHMIELNA 4 WARSZAWA
Gallows w Jarocinie tekst | Angelika Kucińska
foto | materiaŁy promocyjne
Mają tatuaże i parę kompromitujących tytułów na koncie. Albo zacnych – zależy, z której strony patrzycie. Bo Gallows udało się zaistnieć w dwóch opozycyjnych, przynajmniej w teorii, środowiskach. Gallows zagrają drugiego dnia festiwalu
Nie chodzi o to, że amerykański kontrakt zafundował im Brett Gurewitz z Black Flag, za namaszczenie przez legendę hardcore punku jest plus dziesięć punktów. I już nawet nie chodzi o to, że „Kerrang” okrzyknął ich „przyszłością punk rocka” – grupa docelowa magazynu i albumów Gallows jakoś tam się zgadza. Ale za to wysoka pozycja Franka Cartera, bogato tatuowanego rudzielca i lidera grupy, na liście najbardziej cool osób w branży, sporządzanej co roku przez generujący trendy tygodnik „NME”, mogła wzbudzić podejrzliwość. Był taki moment, że Gallows wypadało słuchać – na zmianę z Franz Ferdinand i paroma innymi zespołami. Nie że próbuję na siłę komukolwiek ubliżyć, ale to raczej oczywiste – nawet jeśli niektórzy grają dla niegrzecznych dziewczynek, to Gallows grają dla niegrzecznych chłopców. I trochę smutnych. I społecznie świadomych. Wystarczy się wczytać w bezkompromisowo komentujące rzeczywistość teksty. Dziś są zespołem bez luksusowego kontraktu (Epitaph Gurewitza wydało ich w Stanach, na świecie dwie płyty Gallows ukazały się nakładem Warnera), ale z wnioskami wyciągniętymi z sytuacji, w której zespół z niszowego, hermetycznego środowiska zdobywa kolorowe okładki. Ale wiadomo, że co cię nie zabije… Chociaż nie, wróć. Gallows to działalność na granicy ryzyka. Koncertowe trzysta procent normy wciąż zdarza im się przypłacić złamanym żebrem. Sprawdźcie ich w Jarocinie. Byle ostrożnie. Jarocin Festiwal: 16–18.07. Zagrają, między innymi: Gallows, Gossip, Biffy Clyro
Recepta na język pejzaż inaczej Wystawa obrazów Marcina Dzwonkowskiego Podzielę się moją receptą na przyjemną i efektywną naukę. Opasły słownik wystarczy zamienić na sprytne urządzenie, które nazywa się SITA. Kompendium gramatyczne wymieniamy na nagrania kursów językowych, a zeszyt ćwiczeń zastępujemy podręcznikiem SITA i… zaczynamy. W stanie relaksu nasz mózg pracuje wydajniej i efektywniej, dzięki czemu szybciej przyswajamy nową wiedzę, a co najważniejsze te wiadomości trafiają wprost do naszej pamięci długotrwałej. Osoby korzystające z zestawu SITA: urządzenia i kursów językowych, w nauce samodzielnej w domu wskazują na to, że w metodzie tej motywuje ich szybko zauważalny efekt. Już po przerobieniu kilku lekcji są w stanie nawiązać podstawową rozmowę. Ponadto nauka metodą SITA jest mało męcząca, etapy przyswajania każdej lekcji przypominające naukę tradycyjną przepla-
tane są odsłuchem materiału w stanie relaksu, co właściwie bardziej niż naukę przypomina odpoczynek. Urządzenie SITA ma za zadanie pomóc nam w osiągnięciu stanu relaksu, poprzez umożliwienie koncentracji na oddechu. Kursy językowe SITA składają się z podręcznika i 6 płyt CD. Każdy posiada nagranych łącznie 6 godzin materiału dźwiękowego, zawierających ok. 800 nowych słów i zwrotów, co odpowiada półrocznemu zakresowi materiału w odniesieniu do metody tradycyjnej. W kursach SITA główny nacisk położony jest na praktyczną komunikację i możliwość swobodnego porozumiewania się. Więcej informacji www.sita.pl. Karolina Mogilska filolog, podróżniczka HIRO ekspert metodyczny SITA promuje www.sita.pl
„Na moich obrazach horyzont zawsze sukcesywnie zanikał – podnosił się albo opadał” – mówi Marcin Dzwonkowski, malarz, absolwent Europejskiej Akademii Sztuk. Jego prace będzie można oglądać w lipcu w warszawskiej galerii Wystawa (adres fizyczny: Aleja Wojska Polskiego 29, adres sieciowy: www.galeria-wystawa.pl) działającej pod patronatem stołecznej Akademii Sztuk Pięknych. Wystawa zbiera obrazy, które powstały w przeciągu ostatniego roku. Wszystkie są ideową kontynuacją wcześniejszych prac malarza. To subiektywne podejście do pejzażu, jego dekonstrukcja, rozbijanie na zaszyfrowane fragmenty wpadające w abstrakcję. „Nie nadaję swoim obrazom tytułów, bo nie chcę niczego sugerować. Niech każdy odnajdzie w nich własne emocje. Ale ukrywam w nich litery, które układają się w słowa” – dopowiada Dzwonkowski. Wystawa potrwa od 16 do 31 lipca. (ak)
Jeden z zaszyfrowanych pejzaży bez tytułu
12
INFO
I
Faithless otworzą ci umysł i ulepszą sutki tekst | Maciek Piasecki
Nie da się ukryć, że wśród artystów Selector Festivalu robili za weteranów. Ale grupa Faithless ani myśli o przejściu na emeryturę. I chociaż grają muzykę do tańczenia – o czym świadczy ich najnowszy album, znamiennie zatytułowany „The Dance” – tłum z parkietu chętnie zawiedliby na barykady. Chodzą słuchy, że przyjeżdżając na Selectora, kazaliście dla siebie zarezerwować 20 pokojów w hotelu...
Sister Bliss: Przecież jesteśmy dużym zespołem! Jeździmy po świecie w 24 osoby, a musimy gdzieś spać! Na scenie ludzie widzą tylko was. Te 20 pokojów wydaje im się trochę dziwne. Myślą, że jesteście jakimiś rozkapryszonymi gwiazdorami, którym nie wystarczy jedno łóżko.
Samych muzyków jest ósemka, a do tego przyjechał z nami kierownik trasy, ludzie od wizualizacji, technicy. Każdy duży zespół ma ze sobą obsługę. Czasem jest nas nawet trzydziestka i moim zdaniem nie ma w tym nic dziwnego... ale to wtedy, kiedy jeżdżą z nami kucharze, a teraz jemy dobre polskie jedzenie. Wracając do rzeczy, występ trwa godzinę, ale kiedy wchodzimy na teren festiwalu, wszystko musi być starannie przygotowane – sztab ludzi pracuje nad tym od samego rana. Przyjechaliście z nowym materiałem. „The Dance” to płyta jak zwykle pełna gości i jak zwykle jednym z nich jest Dido.
Dido była z nami na każdym albumie od początku istnienia zespołu. Najpierw należała do zespołu, a później zrobiła wielką solową karierę. Ona należy do rodziny (Dido jest siostrą Rollo, jednego z trzech stałych członków Faithless – przyp. red.), a rodziny się nie zostawia. Nowa płyta jest pełna głośnych, tanecznych utworów, ale kiedy pojawia się Dido, to klimat robi się cichy i spokojny. Jej głos jest niepowtarzalny, zmienia charakter całego nagrania.
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Sister Bliss i Maxi Jazz
Są też goście z zupełnie innych pól muzycznego spektrum – reggae.
Bardzo. Dlaczego nazwaliście jeden z utworów „Tweak Your Nipple”, czyli Podrasuj sobie sutki?
Mówisz o utworze „Crazy Bal’heads”. Może nie zawsze to słychać, ale reggae też jest z nami od samego początku. Bardzo kochamy to brzmienie. Faithless to przecież nie tylko muzyka taneczna: czerpiemy z hip-hopu, dubu, trip-hopu, crunku, soulu, można by tak długo wymieniać. Rollo bardzo chciał wykorzystać reggae’owy sampel i namówił Maxa, żeby ten zarapował tekst o kryzysie gospodarczym. To jest prawdziwy protest song,.
Max napisał tekst o tym, że każdy człowiek ma w sobie mądrość i pasję. Wszyscy jesteśmy połączeni, a uruchamiając twórcze myślenie, wywołujemy fale (czyli po angielsku „ripple” – przyp. red.).
Utwory do zabawy, ale z przesłaniem – to wasz znak firmowy.
Kiedy Max przegląda nagłówki wiadomości albo patrzy przez okno, w głowie układają mu się teksty. Teraz wszyscy siedzimy po uszy w długiej i głębokiej recesji. My jako zespół tego nie naprawimy, ale możemy krytykować chciwość. Muzycy powinni się tym zajmować?
Decyzje polityków dotyczą nas wszystkich i wszyscy możemy mieć na nie wpływ. Można wyjść na ulice albo pisać piosenki. Nie chcemy być politycznym zespołem, który ma własny program, ale chcemy pokazać naszej publiczości, że każdy człowiek może mieć wpływ na władzę. Jeśli ten album niesie jakieś przesłanie, to jest to pochwała kreatywności.
Ale skąd ten sutek?
No, „ripple” rymuje się z „nipple”.
LACOSTE
HIRO promuje
zapraszają na sportowy szyk Klasyczny, sportowy i w subtelnym stylu retro - nowa kolekcja zegarków Lacoste- Santiago to idealne czasomierze dla nowoczesnych mężczyzn. Dostępny w pięciu wariantach, Santiago na pewno zaspokoi różnorodne gusta. Kolekcja Lacoste dostępna w salonach Time Trend. Cena od 545 zł brutto. Graj i wygraj na str. 15
Nie męczy was trochę ta ideowość, ciągłe bycie rewolucjonistami?
Kiedy powtarza się coś wiele razy, to powinno się czuć, że to ma znaczenie. Wtedy muzyka nie jest tylko zabawą, która może się znudzić, ale czymś ekscytującym i twórczym, ma w sobie ducha. Słuchaj, zaraz wchodzimy na scenę – jest jeszcze coś, co chciałbyś wiedzieć?
13
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
O WEGAŃSKIEJ ORANŻADZIE tekst | Sebastian Rerak
foto | materiaŁy promocyjne
Od siedmiu lat poppunkowa ekipa CF98 stara się sprowadzić kalifornijskie słońce do deszczowej Małopolski. Jak na złość, gdy z nimi rozmawiałem, na zewnątrz nie przestawało padać. W tle leciał nowy długograj Krakowian, „Nic do stracenia”. Sceptycy długo przekonywali, że poppunkowe brzmienie rodem z ojczyzny Ramones nie przyjmie się u nas. Dowodzicie, że się mylili. Alek: Fakt, że gdy pisaliśmy teksty po angielsku, pojawiała się pew-
na blokada. Niejedna wytwórnia była gotowa z nami pracować jedynie pod warunkiem, że przestawimy się na polszczyznę. Gdy tak się stało, zainteresowanie CF98 wzrosło. Karolina: Niektórzy twierdzą, że w muzyce CF98 brak treści, co nie jest prawdą. Nie ideologizujemy, nasze teksty można odnieść do wielu sfer życia. Jakiś koleś odebrał piosenkę „Walka królestw” jako utwór o powstaniu warszawskim. To, co robimy nie jest jednowymiarowe. Inspiracje pozostają bez zmian? Alek: Od zawsze wielki wpływ miało na nas New Found Glory. Skoja-
rzenia z pop punkiem ciągną się za nami, jak ogon u psiej dupy, ale na co dzień słuchamy różnej muzyki...
Niby nie Kalifornia, a chłopcom gorąco
To wasze czwarte wydawnictwo, zarazem drugi duży album i spory krok do przodu. Chyba dopiero teraz zbieracie plony tych siedmiu lat grania. Alek Domagalski (gitara): Powoli pojawiają się efekty. „Nic do strace-
nia” jest na pewno naszą najlepszą płytą. Nagrywaliśmy ją w dużym pośpiechu, przez co nie udało się zrealizować wszystkich zamierzeń, ale ogólnie mamy powody do zadowolenia. Karolina Duszkiewicz (wokal): Wypływamy nieco na szersze wody za sprawą polskojęzycznych tekstów. Ludzie szybciej podchwytują nowe piosenki, śpiewają z nami na koncertach – od razu wytwarza się pozytywna energia. Jeżeli to przełoży się na ilość i jakość koncertów oraz możliwość dalszego rozwoju, to super!
Obowiązkowe pytanie z tematu punk rock a komercja. Użyczylibyście piosenki CF98 do reklamy oranżady? Alek: Tylko jeżeli byłaby to wegańska oranżada. Takie posunięcie jest
kompromisem, a tego nie chcemy popełniać. Mieliśmy już kiedyś propozycję przekazania klipu 4Fun TV i nie zgodziliśmy się. To, że gramy przystępną muzykę, nie oznacza, że odczuwamy ciśnienie na karierę. Nie trzeba uciekać się do takich zagrywek, żeby nagrywać lepsze płyty i jeździć na koncerty. Mimo że jest to kosztowne hobby, bo z roku na rok poświęcamy zespołowi coraz więcej pieniędzy, podczas gdy w portfelach nam w zamian nic nie przybywa. Karolina: A sami stajemy się coraz starsi. No nieee, przecież grając punk rocka ma się zawsze 16 lat.
Alek: I pod tym względem CF98 jest totalnie punkrockowe!
BYĆ JAK BORGIA tekst | anna serdiukow
Związki kazirodcze, zlecanie morderstw, oszustwa podatkowe, szerzenie rozpusty, zamachy stanu, symonia, nikolaizm, nepotyzm… Czego by nie mówić o papieskim rodzie Borgiów, jedno jest pewne – inspirują do dziś. Realizowany właśnie w USA serial telewizyjny „The Borgias” w reżyserii Neila Jordana budzi spore zainteresowanie. W główną rolę Rodriga de Borgii wciela się Jeremy Irons. „To intrygujące, deprymujące, ekscytujące i zaskakujące grać taką postać – przyznaje aktor. – Wspaniały materiał dla kina, jak i dla mnie. Wielokrotnie, gdy próbuję odkryć motywacje granego przez siebie bohatera, mam problem. Uwierzcie mi, jest co analizować. Walczą we mnie sprzeczne uczucia: obrzydzenia, zadziwienia, najgłębszego szacunku. Borgia był wspaniałym politykiem, genialnym umysłem, niezwykłą osobowością. Jestem w stanie zrozumieć jego ambicje czy potrzebę władzy – w różnym stopniu każdy to odczuwa. Jednak narzędzia, po które sięgał już jako papież Aleksander VI, by móc realizować
swoje plany, budzą mój sprzeciw. Miałem spore wątpliwości, nim przyjąłem tę rolę. Zastanawiałem się, czy będę w stanie stworzyć wiarygodną postać. By móc ją zagrać, przestawiłem się na inny sposób myślenia, założyłem sobie nowe wartości i priorytety. Mam nadzieję, że mi przejdzie wraz z ostatnim klapsem, inaczej, jak by to powiedzieć… będę miał kłopoty!”. Twórcy nie ukrywają, że kształtując współczesną opowieść o klanie Borgiów, w dużym stopniu inspirowali się dziełem Maria Puza – jednak nie jego powieścią „Rodzina Borgiów”, tylko „Ojcem chrzestnym”. Dla nich Borgia to pierwowzór króla mafii. Jednak na wersję retro Don Vita Corleone przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Scenarzyści i realizatorzy przesunęli premierę pierwszego odcinka serialu na bliżej nieokreślony termin w 2011 roku. Jak się okazało, wciąż pracują nad historycznym tłem produkcji, próbują również przebić się przez mnogość wątków. Liczne romanse, także wewnątrz rodziny, spiski, zabójstwa, afery… Fakt, można się w tym zatracić, pardon, zagubić. Pewnie dlatego Rodrigo de Borgia nie daje o sobie zapomnieć do dziś. Wybrany na konklawe w 1492 roku i mianowany papieżem Aleksandrem VI bezwzględnie realizował swoje cele, popychając do zbrodni nie tylko swoich sojuszników, ale także własne dzieci. Sypiał z córką Lukrecją – jak głoszą kronikarze, największą kurtyzaną Rzymu. Ponoć także ojciec sterował romansami córki, w tym z jej własnymi braćmi. Ale to doprawdy zaledwie ułamek z tego, co dotyczy papieskiej familii. Nic dziwnego, że to wspaniały materiał dla kina – to tu zbiegają i krzyżują się ludzkie żądze, popędy i instynkty, a jednocześnie najbardziej przebiegłe i inteligentne strategie polityczne. „Borgia fascynuje, bo choć był zły, nie bał się realizacji swoich ryzykownych planów, robił to, na co większości nie starczało odwagi. Jednak to lud stworzył takiego potwora, wykreował postać
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
na miarę swoich czasów. Mamy taki kler, na jaki zasługujemy” – dodał w jednym z ostatnich wywiadów Irons. Zapowiada się hit, tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę badania rynku przeprowadzone przez producentów serialu, które wykazały, że nic tak nie fascynuje widzów jak splamiona krwią niewinnych koloratka.
Alexander VI – papież, polityk, hedonista
11 14
INFO INFO
II
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
3
3
zegarki marki LACOSTE ufundowane przez firmę ZIBI S.A. – SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt Kylie „Aphrodite” ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
8
koszulek damskich ufundowanych przez Femi Pleasure – SMS o treści: HIRO.2.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
10
płyt New York Crasnals „Women in Love, Men in Uniforms” ufundowanych przez Kuka Records– SMS o treści: HIRO.4.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
KONKURSY
zegarki marki CASIO G-SHOCK ufundowane przez firmę ZIBI S.A. – SMS o treści: HIRO.5.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
15
kaset MC Goldfrapp „Head First” ufundowanych przez EMI Music Poland – SMS o treści: HIRO.3.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
3
zestawy do przechodzenia na drugą stronę lustra, w pakiecie: DVD z „Alicją w Krainie Czarów” Tima Burtona, gra komputerowa inspirowana filmem i podkładka pod mysz (z kotem!). Nagrody ufundowało CD Projekt – SMS o treści: HIRO.8. IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Jak wygrywać?
8
par butów ufundowanych przez firmę Vans, w rozmiarze: męskie 42, damskie: 38 – SMS o treści: HIRO.1.IMIĘ NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238
Żeby wygrać wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 10 lipca od godziny 10:00 do 31 sierpnia do godziny 23:00. Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Wygrywają co 30-te SMS-y nadesłane na dany kod do momentu wyczerpania puli nagród. Nagrody wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, o wygranej poinformujemy SMS-owo. Przykład SMS-a: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
niezdrowo opalona, wymodelowana geri halliwell odkurzyła stary przebój, robiąc z niego nowy hymn singielek. szczyt obciachu? kwintesencja wakacji!
18
megahiro
MEGAHIRO
ranking wakacyjnych hitów tekst | Patryk Chilewicz
foto | materiały promocyjne
Wydaje się, że stworzenie wakacyjnego hitu jest proste jak lody na patyku. Krytycy muszą go znienawidzić, a rozpalona publika w najmodniejszych okularach przeciwsłonecznych – pokochać. Chwytliwy tekst najlepiej o miłości lub o zabawie, kilka nieskomplikowanych taktów oraz teledysk pełen nagości, młodości i świeżości – i jest, nasz Megahiro, przebój wakacji. Kiedyś było prosto: w zimie śpiewało się w kozakach i kurtkach (na Zachodzie w futrach), a w lato nieśmiało pokazywało się nogi czy też tors (na Zachodzie trochę śmielej). Dzisiaj gwiazdeczki pop rozbierają się przy -20 i przy +40, wszystko jest takie samo, a Madonna stała się kopią dziewczyn, które całe życie chciały być nią. Coraz trudniej jest wylansować piosenkę, którą nucono by od Kalifornii, przez Nowy Jork, do Moskwy czy też od Bałtyku do Tatr. Uczmy się z klasyki. Nie każdy z wymieniowych niżej utworów wychodził na singlu latem, ale każdy wraca jak bumerang na wakacyjne playlisty. Co czasem cieszy. A czasem nie.
„It’s Raining Man” Geri Halliwell Geri powinno się postawić pomnik za to, że odczarowała fatalny oryginał fatalnych pań z The Weather Girls, które ubrane w wielkie barwne marynarki i satyny śpiewały o deszczowym mężczyźnie tak bardzo nieprzekonująco, że nie wywołały ani deszczu, ani mężczyzny, ani powszechnego zachwytu, w przeciwieństwie do Ginger Spice. Piosenka stała się hymnem ofermowatych singielek – dzięki wykorzystaniu jej w „Dzienniku Bridget Jones” i pamiętnej scenie bójki w deszczu. „This Beat Is Technotronic” Technotronic Utwór tej belgijskiej grupy co prawda najlepsze lata ma już za sobą, ale jego prostota i optymizm idealnie nadają się na letnie potańcówki. Grają go nawet warszawscy didżeje – wciąż! Trzeba również zaznaczyć, że jest to pierwszy kawałek house’owy, który przedostał się do masowej świadomości. „You’re My Heart, You’re My Soul” Modern Talking Klasyka, sztuczna opalenizna i równie nienaturalnie wybielone uśmiechy. Te romantyczne melodyjki rozgrzewały wasze mamy, nawet jeśli po latach nie będą chciały się do tego przyznać! Dziś prowokują już tylko oziębłą pobłażliwość i letnie sentymenty u starszych pokoleń.
„The Tide Is High” Blondie Ten utworów ma już ponad 40 lat, ale trzyma się tak samo dobrze jak liderka grupy, która spopularyzowała słodki refren w oryginale wykonywany przez The Paragons. Doczekał się zresztą wielu coverów. Nikt jednak nie jest w stanie pobić Debbie Harry. Miłość dozgonna. „Kids in America” Kim Wilde Kim Wilde śpiewać specjalnie nie umie, aparycją też nie grzeszy, ale „Kids in America” naładowała energią tak, że wybaczamy niedociągnięcia natury. Obejrzyjcie klip do utworu, w którym radośnie podryguje bez rytmu. Aż chce się przytulić! „The House of Rising Sun” The Animals Jedna z najsłynniejszych ballad amerykańskich. W oryginale śpiewał ją Bob Dylan w roku 1961, lecz Animalsi są powszechnie uznawani za lepszych wykonawców tego utworu (nawet przez samego Dylana). Zapytaj tatę, czy przy ognisku wyciągał akustyka i na te rzewne wyznania zdobywał mamusię.
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Z Beatą pójdziemy nie tylko do lata. Może być piechotą
„No Woman No Cry” Bob Marley Mówi się, że oficjalny współautor piosenki i przyjaciel Boba z dzieciństwa, Vincent Ford, nie miał dużo wspólnego ze stworzeniem jej. Ford wywodził się z biednej rodziny i mieszkał w getcie, a tantiemy z utworu dostarczyły mu środków na przeżycie. Zacny człowiek, ten Marley.
„Macarena” Los del Rio Mało kto słyszał o zespole Los del Rio, Antoniu Romero Monge czy Rafaelu Ruíz, a to właśnie ten zespół i ci panowie dopuścili się grzechu „Macareny”. Za spowodowanie bujania się wszystkich dzieciaków w szkołach, na podwórkach czy w domach, za spowodowanie powtarzania słów, których nikt z nasz przecież nie rozumiał, panów spotkała kara w postaci anonimowości. I dobrze.
„Yes Sir I Can Boogie” Baccara Utwór z pierwszej fali disco, rok 1977. 12 oficjalnych remiksów, wiele tygodni na listach przebojów. Wtedy – kompletny szał, erotyzm, wyzwolenie. Dziś – podział i artystyczny upadek Hiszpanek, które wegetują na listach przebojów, wydając nowe kompilacje starych hitów.
„The Ketchup Song” Las Ketchup Panny koszmarki, trzy siostry, które nazwały się tak, a nie inaczej ze względu na niejasne powiązania ich ojca z keczupem. Stworzyły taniec, który polegał na machaniu rękami pionowo i poziomo oraz powtarzaniu „asereche aha ehe”. Wszystkie były brzydkie, przygłupie, nieciekawe, no i ta niewyjaśniona do końca sprawa z keczupem…
„Sunny” Boney M Mało kto zdaje sobie sprawę, że ta wersja „Sunny” jest coverem piosenki niejakiego Boba Hebbsa z 1966 roku. Hit jest ograny na tyle, że doczekał się niemalże 20 oficjalnych przeróbek. Radosna kapela grywała na całym świecie, a ludzie chcieli być nimi, w nich i z nimi. Obecnie można ich spotkać w zapomnianych wakacyjnych kurortach, gdzie grają do kotleta, lub na festiwalach dla niemieckich emerytów.
„Kanikuły” Bum Piosenka niczym nocny koszmar powraca do nas niespodziewanie i w coraz to gorszej formie. Stylizacje na zmianę na ruskich i na Hollywood powodują, że przełącza się utwór po pierwszym wygwizdanym takcie, który mimo wszystko znają wszyscy. Ale właściwie to przecież o to w tym chodzi.
„Life Is Life” Opus Typowa historia zespołu jednej piosenki. Udało im się z „Life Is life”, potem przyszły gorsze czasy i odcinanie kuponów od przeboju. Utwór spodobał się wyjątkowo sportowcom – finlandzka drużyna hokejowa, Tappara używa go jako swojego hymnu, a w roku 1994 został on oficjalną piosenką mistrzostw świata w piłce nożnej. „U Can’t Touch This” MC Hammer Dziesięć milionów sprzedanych płyt, obowiązkowa pozycja we wszystkich kompilacjach zbierających przeboje lat 90. Stanley Kirk Burrell zamieszał nam w głowach w roku 1990. MC Hammer to przyjemność nie tylko muzyczna, ale i opdzieżowa. Pamiętacie klip i te spodnie z cyklu: „Przychodzi Alladyn na W-F”?
„Dragostea Din Tei” O-Zone Dzięki tej piosence Zachód dowiedział się o istnieniu takiego państwa jak Mołdawia, a Mołdawia zaczęła oswajać się z niestereotypowym wizerunkiem mężczyzn. Panowie robili wszystko, by zyskać miano najbardziej obciachowej piosenki wakacyjnej i udało im się znaleźć w czołówce. „Chałupy Welcome To” Zbigniew Wodecki Co prawda w Chałupach nie spotkamy już zbyt wielu nudystów, prędzej natrafimy na surferów oraz modną młodzież, ale Zbigniewa Wodeckiego nie da się zapomnieć. Trochę przez tańce, gwiazdy, reklamy i tygodniki telewizyjne, a trochę przez fatalne „Chałupy”, które świetnie podsumowują jego karierę.
20
megahiro
„Mydełko Fa” Marek Kondrat Ten hymn disco polo, który w zamyśle miał być pastiszem, lecz wyszedł daleko poza granice swego ograniczonego gatunku i zaczął rozpleniać się na terenie całego kraju. Nikt kto żyw, nie był w stanie uwolnić się od tej zarazy, która trwa do dziś. Natknąć się na nią można na każdym prawdziwym weselu. „Zakręcona” Reni Jusis Wszyscy razem w jednym tempie śpiewaliśmy tę piosenkę. Z perspektywy czasu jest ona okropnie infantylna, ale wtedy wyznaczała dobre trendy. „Kobiety są gorące” Norbi Debiutancki singiel, w którym Norbi śpiewa o tym, jak bardzo kobiety są gorące i właściwie o niczym więcej. Ze zdumieniem odkryliśmy, że wydał kilka płyt na przestrzeni ostatnich 15 lat. Apelujemy, by oddał się karierze w telezakupach, bo kanał zawsze można zmienić, a z melodią w głowie bywa różnie. „Piechotą do lata” Bajm Stary dobry Bajm. Beatka zaśpiewała po raz pierwszy „Piechotą do lata” w Opolu w 1978 roku. Pełną piersią i jak zawsze z pewnym niedopowiedzeniem, z pewną niejasnością w tekście. „I znów przyjdzie mi nosić przykrótkie sny – do lata, do lata, do lata…!”. Poezja.
Co powinien zawierać idealny przebój, by stał się najgorętszym utworem lata? Poradnik dla aspirujących. CHODŹMY, czyli przesłanie – koniecznie proste, niewykraczające poza maksymalnie trzy słowa. Najpopularniejsze to chyba: chodźmy się przespać, chodźmy się napić, chodźmy na imprezę (kolejność dowolna). BOLOOCZ, czyli ból oczu – spowodowany miliardem kolorów w teledysku oraz szybkimi ujęciami (co nie ma nic wspólnego z wartką akcją wideo). Musi się dziać na tyle dużo, by widz nie zauważył zwykle kompletnego braku fabuły, a cenzura nie uchwyciła co bardziej roznegliżowanych ciałek. HORMO N.Y., czyli seks w wielkim mieście – nagie, piękne, młode ciała wysmarowane lśniącym olejkiem, pławiące się w luksusach apartamentu, cudownej willi czy też błękitu basenu. To obowiązka sceneria wakacyjnego klipu. Pewien niesmak budzi fakt, że i sława, i seks są tam zwykle udawane. SEXT, czyli seksowny tekst – najlepiej, gdy zawiera pojękiwania, stęki, westchnienia lub powtórzenia sylab (ej ej, aha aha, po po po, da da da itd.). Koniecznie musi zawierać przesłanie (punkt 1). REFREN, czyli najważniejsza część każdego hitu, a zwłaszcza wakacyjnego – najlepiej gdy jest idiotyczny i zabawny, musi wpadać jednym uchem, a wypadać drugim, zanim zorientujemy się nad jego wątpliwą błyskotliwością. Kim Wilde, włosy rozwiał (letni) wiatr
kim wilde śpiewać specjalnie nie umie, ale „kids in america” naładowała energią tak, że wybaczamy niedociągnięcia natury
21
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
teoria spiskowa tekst | Jagoda Gawliczek
foto | materiały promocyjne
Nie wiemy, dlaczego statystycznie najczęściej pożądamy nowozelandzkiej odzieży. Coś fruwa w powietrzu? Magiczne bąbelki? Czy przenoszą to owady? Trudno powiedzieć. Podejrzewamy, że ma to związek z kiwi – pocieszne nieloty występują wyłącznie w tym kraju. Są zresztą symbolem narodowym. Za chwilę równie prestiżowym statusem będzie się pewnie cieszyć tamtejsza moda. Niżej subiektywny przewodnik po nowozelandzkich projektantach.
STOLEN GIRLFRIENDS CLUB
W 2005 roku trzech artystów: Dan, Marc i Luke, założyło Stolen Girlfriends Club. Początkowo zajmowali się tylko T-shirtami i linią dżinsową (z naciskiem na dewastację, skórzane wstawki, przesuwanie granicy co można, a czego nie da się nosić). Szybko jednak zaczęli poszerzać swoją twórczą perspektywę. Obecnie powstają dwie linie: damska i męska, a także bielizna i biżuteria. Nacisk położony jest na nowoczesność wzornictwa, wysokiej jakości materiały i młodość, młodość, młodość. Kolekcja przeznaczona jest dla osób, które szukają niepowtarzalnego stylu i których nie zadowala to, co powszechnie dostępne i popularne. Grunge to wyraźny, acz nie jedyny punkt odniesienia. Widać to w surowej formie biżuterii, odważnym kroju ubrań, nietypowych zestawieniach form i faktur. www.stolengirlfriendsclub.com
KAREN WALKER
Wymieniana przez Phaidon i magazyn „i-D” jako jedna z najbardziej istotnych i wpływowych projektantek. Karen Walker to modowa pierwsza liga. Od lat prezentująca swoje kolekcje na wybiegach – początkowo Londynu, obecnie Nowego Jorku. Cieszy się szacunkiem znawców i uznaniem odbiorców. Jeden z krytyków powiedział niedawno, że Karen jest jak muzyk jazzowy. Swoje kolekcje opiera na powracającym motywie, który rozwija się i narasta z każdą kolejną kreacją. Widać, że wszystkie elementy są dokładnie przemyślane i budują spójną, porywającą całość. Oprócz ubrań na rynku dostępna jest także kolekcja biżuterii i okularów przeciwsłonecznych. Mimo międzynarodowego rozgłosu i butików w każdym liczącym się mieście świata, projektantka wciąż mieszka w rodzinnym Auckland. www.karenwalker.com
24
moda
ZAMBESI
Działają od 1979 roku, podbijając po kolei większość światowych rynków. Ich ubrania można dostać w Wielkiej Brytanii, USA, Singapurze, Japonii i Rosji. Za marką stoi małżeństwo Liz i Neville’a Findlayów. Gdy zaczynali, byli pionierami. Obecnie tworzą jedną z najważniejszych eksportowych marek swojego kraju. W 2003 roku do kolekcji damskiej dołączyła męska. W obu znaleźć można identyczną myśl przewodnią: codzienne, ale wyjątkowe ubrania, wyrafinowanie płynące z prostoty. Mówi się o nich, że „redefiniują konwencję z ironiczną praktycznością” – to górnolotne, ale trafiające w sedno słowa. Zambesi to zabawa ubiorem i ciągłe eksperymentowanie. Każdy, nawet najprostszy element jest w nieskończoność przetwarzany i odświeżany. Poza tym wszystkie kolekcje są oparte na danym motywie, który stanowi niejako filtr dla postrzegania. www.zambesi.co.nz
LONELY HEARTS
Każda kolekcja marki Lonely Hearts to opowieść. Sezon wiosna/lato 2010 to wspomnienie o dziewczynie, która wchodzi w okres dojrzewania. Wciąż kocha dziewczęce sukienki, ale widać też, jak budzi się w niej nastoletni bunt. W szkole zawsze dostawała najlepsze oceny, ale coraz częściej widuje się ją z papierosem, a jej ramiona okrywa skórzana kurtka dużo starszego chłopaka. Lonely Hearts to Helene Morris, Aimee Macfarlane i Steve Ferguson, działający pod tym szyldem od 2003 roku. Projektują oni na pozór proste ubrania. Ich ducha dobrze oddaje jednak przesłanie marki: „ciuchy mogą mieć poczucie humoru i nasze je mają”. To w detalach kryją się niespodzianki. Kultowa marka poszerzyła ostatnio asortyment o bieliznę, nazwaną Lonely. Produkty natychmiast stały się obiektem westchnień dziewcząt z całego świata. www.lonelyheartslabel.swappler.com
TWENTY-SEVEN NAMES
Najmłodsza marka na rynku. Twenty-Seven Names powstała w 2006 roku. Szybko jednak zdobyła rzesze wiernych sobie odbiorców i uznanie porównywalne z kultem. Projektanci, Rachel Easting i Anjali Stewart, starają się wplatać w swoje kolekcje sztukę współczesną. Ich ubrania kierowane są do młodych, niepokornych dziewcząt. Frywolnie żonglują stereotypami, łącząc chociażby słodkie sukieneczki z ciężkimi butami. Ubrania grają proporcjami między tym, co męskie, a tym, co dziewczęce. Neutralne, pastelowe kolory zestawione są z czarnymi dodatkami. Właśnie to ciągłe ścieranie się opozycji jest kluczem do zrozumienia wizerunku marki. Falbanki nie oszukają nikogo – klientka Twenty-Seven Names dobrze wie, czego chce od życia. www.twentysevennames.co.nz
25
moda
Kompas
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
dźwięki tekst | Agata Godlewska
na
foto | materiały promocyjne
Naszukał się chłopak nowego brzmienia. Z nieocenioną pomocą Becka. Jamiego Lidella złapaliśmy w Berlinie, opowiedział o „Compassie“ i – ku rozczarowaniu naszej wysłanniczki – swojej dziewczynie. Pamiętasz swój koncert w Warszawie z trasy po „Multiply”? Jasne. Grałem solo. Potem występowałem jeszcze w jakiejś małej miejscowości… W Cieszynie. Tak. Przyjechałem ze swoim VJ-em, który występował na żywo. Nastawiliśmy się na duży festiwal, a gdy tam dotarliśmy, okazało się, że był to bardzo mały event. Ale ludzie reagowali świetnie. To duży kontrast w porównaniu z Nowym Jorkiem, gdzie ciężko zadowolić kogokolwiek. Jak ważna jest dla ciebie publiczność w kontekście tworzenia muzyki? Podczas nagrywania mojego poprzedniego albumu, „Jim”, w pewnym stopniu brałem pod uwagę to, jak zareagują ludzie. Tym razem starałem się tego nie robić. Wcześniej zastanawiałem się praktycznie nad każdą piosenką, czy się spodoba. Tymczasem album „Compass” nagrałem dla siebie. I chyba wyszło dobrze, bo jestem na nim po prostu szczery. Ponoć podczas nagrywania tej płyty przechodziłeś przez trudny okres. Nagrywanie muzyki to zawsze rodzaj kuracji. Jeśli chodzi o teksty, na pewno poruszyłem pewne tematy w sposób bardziej szczery, niż robiłem to wcześniej. Dotyczą one w dużym stopniu mojej dziewczyny, która… o, właśnie przyniosła mi kanapkę… Wiele czasu zajęło mi znalezienie sposobu na bycie z nią. Jest niezwykłą osobą. Nauczyła mnie, że zawsze najważniejsze jest to, aby być świadomym. Uzmysłowiłem sobie, że prowadziłem życie lunatyka! Tkwiłem w jakiejś rutynie. Nie sprawiasz wrażenia człowieka, który wpadł w rutynę. Wiem, może rutyna to złe słowo. Chodzi mi o to, że wcześniej sprawiało mi trudność mówienie o rzeczach ważnych, posługując się słowami. Wyrażałem się poprzez energię, ruchy, ciało. Myślę, że bycie nagim emocjonalnie, otworzenie się w ten sposób przed kimś wymaga wiele odwagi. Na scenie jesteś w pewnym stopniu nagi emocjonalnie, chociażby poprzez wyrażanie emocji głosem, który w twoim przypadku ma wiele barw. Okej, masz rację. W każdym razie jeśli chodzi o teksty na „Compass“, na pewno są one bardziej prywatne, są rodzajem opowieści. Dotykają prawdziwych sytuacji, zdarzeń. Bo naprawdę przeszedłem przez trudny okres. Zmieniłem swój biznes, miejsce zamieszkania – przeprowadziłem się z Berlina do Nowego Jorku, zostaliśmy parą z Lindsey. To wszystko wymagało niełatwej pracy.
Zostaniesz już w Nowym Jorku? Teraz kocham Nowy Jork, ale jeśli kiedyś chcielibyśmy kupić dom, to Nowy Jork nie jest zbyt praktycznym miejscem, jest drogi. Gdyby stać mnie było na duży loft i na idealne życie, to na pewno chciałbym je prowadzić w Nowym Jorku, bo jest fantastycznym miastem. Z drugiej strony lubię też wieś… Szczerze mówiąc, to nie uważam, żeby istniało jakieś jedno perfekcyjne miejsce, w którym można mieszkać całe życie. Warto podróżować. Gdybym nagle został uwięziony w jednym mieście, byłoby to dla mnie bardzo stresujące. Wróćmy do płyty. Beck namówił cię do nagrania „Compass”. A ty wcześniej miałeś w głowie jakąś koncepcję? No właśnie nie za bardzo. Rzecz w tym, że „Compass” powstał naprawdę bardzo szybko. To dziwne. Oczywiście, wiedziałem, że chcę nagrać płytę. Byłem na to gotowy… powiedzmy. Bo też trochę nie byłem. Właśnie przeprowadzałem się do Nowego Jorku, chciałem trochę odpocząć, nacieszyć się chwilą, poznać nowych ludzi. A zamiast tego był atak! Bach! Robimy nowy album z Beckiem! Arrr! Znowu wymagało to ode mnie odwagi, ale z drugiej strony, jak mogłem odmówić? Znaliście się wcześniej dobrze? Znaliśmy się trochę. Byłem bardzo szczęśliwy, że Beck zaproponował mi współpracę. Więc w sumie pracowaliście bardzo spontanicznie. Tak, pisanie na pewno było spontaniczne. Gdy zacząłem pracę z Beckiem, miałem wrażenie, że działam na jego terytorium. Pojechałem do jego studia, on kontrolował wszystko bardziej niż ja. Aż w pewnym momencie pomyślałem, że coś tu nie iskrzy, to przecież ma być moja płyta. Bo wcześniej z kolei współpracowałeś bardzo mocno z Mockym. Tak, ale nie przy tym albumie. Teraz musiałem odkryć, kim jestem. Lata pomiędzy „Jimem” a „Compassem” były najtrudniejszym i najdziwniejszym dla mnie czasem. O wielu rzeczach sporo myślałem, miałem więc wiele do powiedzenia. Nie byłoby dobre dla płyty, gdyby Beck ją zdominował. Nie miałbym szansy na wyrażenie tego, co naprawdę chciałem. Dowiedziałeś się czegoś nowego o sobie, pracując nad tą płytą? Przekroczyłeś jakieś granice? Tak, zdecydowanie! Na płycie pojawiły się nowe style, których nawet się nie spodziewałem, przyszły nie wiadomo skąd. Ludzie są naprawdę zaskoczeni, słysząc takie piosenki jak „Big Drift” czy „Compass” w moim wykonaniu. Ja również! Czuję, jakbym obudził się na nowo.
26
muzyka
„compass”, płyta która przesuwa lidella – jak sam mówi – do kategorii muzyki innej to jego czwarty w ogóle i trzeci nagrany dla warp album.
Na albumie jest tyle dźwięków. Są melodie, ale napakowane różnymi dziwnymi odgłosami. Tak, to album dźwiękowy. Naprawdę ich szukałem, chciałem znaleźć nowy styl dla piosenek, który wyraziłby mój stan. Ale z drugiej strony nic nie było zaplanowane tak, że siadam rano i mówię: dziś na pewno użyję tego dźwięku. Raczej było tak: o, może spróbuję tej gitary? I na przykład grałem na niej cały dzień i... nic. Robiłem się smutny, zaczynałem więc beznamiętnie loopować jeden dźwięk i nagle to było to! Zapisywałem pomysł na dysku, odkładałem na później, a następnego dnia komponowałem coś kompletnie innego. Więc, jak widzisz, był to dziwny proces. Ale witałem każdy dźwięk z otwartymi ramionami. Nie chciałem stawiać sobie żadnych zakazów, jak przy pracy nad „Jimem”. Wtedy byłem przekonany, że należy trzymać się jednej stylistyki, nie proponować niczego zbyt agresywnego – to miał być pop. Teraz ponownie wskoczyłem w kategorię muzyki innej i to podoba mi się bardziej niż bycie w kategorii „pop”. Gdybyś miał ograniczyć repertuar instrumentów do jednego albo dwóch, to które byś wybrał? Musiałbym wybrać mikrofon i komputer. Okej, ale w komputerze masz wszystko. A coś prostszego – gitara? Na gitarze nie za bardzo gram. Raczej wybrałbym looping pedal. Potrafię na nim napisać wiele piosenek, prawdopodobnie więcej niż na gitarze. Twoje totalnie pierwsze fascynacje muzyczne to...? Moja mama jest piosenkarką, więc jako dziecko na pewno fascynowałem się jej głosem. Miała naprawdę piękny, klasyczny głos, śpiewała w domu non stop. A później byłem ravem. Zacząłem w 1989 roku, więc wybrałem dobry moment. Wtedy muzyka elektroniczna była tak cholernie dobra! Od mniej więcej 1990 do 1996 roku byłem totalnie zakochany w muzyce elektronicznej. Wspominam te lata jako absolutnie ekscytujący okres, wszystko się zmieniało, powstawało wiele nowych rzeczy, stylów – jak drum’n’bass – nawet nie bardzo wiedzieliśmy, o co w tym chodzi. Każdy odkrywał coś nowego, Aphex Twin był guru! A teraz? Teraz nie czuję już takich emocji w muzyce. Lubię Micachu & The Shapes, są super. W ich twórczości chodzi o komunikację. Patrzą sobie w oczy i mówią: „okej, to teraz uderzę w to!”. Dlatego potrafią mnie zaskoczyć. Oczywiście jest wielu dobrych muzyków. Nieustannie inspiruję się jakimś brzmieniem, na przykład Toma Waitsa. Czasem potrafi wytworzyć taki dźwięk, że myślę sobie: co to kurde jest?! Chyba bardziej jarają mnie teraz akustyczne dźwięki. To ciekawe, bo zawsze uważałem, że to elektroni-
ka jest najbardziej podniecająca. Chociaż oczywiście podobają mi się Dilo czy Flying Lotus – używają dźwięków elektronicznych w sposób funkowy. Funk jest tym, czego potrzebuję. Do czego dążysz w muzyce? Moim celem jest skupienie się na prawdziwych rzeczach. Prawdziwej muzyce, prawdziwych emocjach, prawdziwym rzemiośle. Dbanie o to, co się robi. Myślę, że z takim nastawieniem mogę tworzyć muzykę nieskończenie długo. Jeśli twoim jedynym celem są pieniądze, popularność, sukces, bla bla bla – moim zdaniem nie będziesz szczęśliwy. Bo nawet jeśli je zdobędziesz, to zaraz chcesz więcej… Staram się wyrzucić tego typu nastawienie ze swojej głowy. Chcę być szczęśliwy tu, gdzie jestem, chcę szukać coraz bogatszych sposobów na wyrażenie siebie i tworzyć muzykę, która jest czysta. Oczywiście, jak każdy muszę na siebie zarobić, więc nie mogę po prostu krzyczeć w samotności pośród gór. Poza tym lubię komunikować się z ludźmi, lubię tę relację performer – publiczność. Jakieś szalone wspomnienia z koncertów? Ludzie wchodzący na scenę? Och, ludzie bardzo często wchodzą na scenę! Czasem nawet próbują mnie atakować. Szczególnie pamiętam sytuację z Holandii. Strasznie wczułem się w show, szalałem przy mikrofonie i nagle czuję, że ktoś mnie stuka w ramię. Odwracam się i mówię: Co tam? A koleś do mnie: „Dlaczego to robisz?“. Jakimś sposobem dostał się na scenę, wyglądał strasznie, był silny i agresywny. A wokół zero ochrony! Byłem w lekkim szoku, musiałem improwizować, więc krzyczę do mikrofonu: Jest z nami kolega i chce coś zaśpiewać! Ale chyba mu się nie spodobało, bo dałem mu mikrofon, a on coś burknął i zrezygnował. Takie sytuacje trochę mnie przerażają. Jak wyglądają teraz twoje występy na żywo? Mamy Guillerma Browna na perkusji – jest niesamowity, zajmuje się też elektroniką i śpiewa. Praktycznie połowa sceny to instrumenty perkusyjne – wielka perkusja basowa, małe brazylijskie konga, automaty i kilka innych bajerów – to jego świat. Mój to z kolei loopy, kilka mikrofonów, trochę elektroniki. Jest też z nami Ludwig Persik, ma 20 lat, jest najmłodszym członkiem zespołu. Gra na syntezatorze, śpiewa, gra rochę na gitarze, a trochę na perkusji. Jest też Jake Aron na basie, czasem udaje mi się go przekonać, żeby zaśpiewał. No, i to wszystko. Całkiem mały zespół, ale czujemy się ze sobą świetnie.
27
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO promuje
tekst | materiały promocyjne
foto | materiały promocyjne
Są w różnym wieku, robią różne rzeczy i wyglądają naprawdę różnie, ale w głowach wszyscy mają to samo – marzenia. Ciągle szukają wyzwań, nie idą na łatwiznę, mają mnóstwo energii i odwagi. Ich pasje wspiera Burn Energy Drink. We współpracy z najważniejszymi przedstawicielami środowisk kitesurfingu, skateboardingu i muzyki elektronicznej powstał Burn in Heads – czyli płonące głowy, kolektyw ludzi, którzy robią to, co kochają i kreatywnie podchodzą do życia. Victor Borsuk, Tadeusz „Gutek” Szymański i Eryk Sarniak wzięli udział w niecodziennych akcjach, o których marzyli, ale które z różnych powodów były poza ich zasiegiem: jeździli na desce w tunelu aerodynamicznym i pokładzie promu, latali na kicie ze starej torpedownii na Bałtyku i tworzyli muzykę z dźwięków miasta. Burn wsparł ważne dla nich środowiskowe wydarzenia: jeden z najważniejszych eventów skateboardingowych, czyli INFOmag Awards, działalność jedynego w Polsce krytego skatepoola, Mistrzostwa Polski w kitesurfingu, Puchar Ford Kite Cup, cykl imprez muzycznych Tour de France i Bang oraz festiwale Open’er i Selector, na których miały miejsce niezwykłe sety i akty sygnowane Burn in Heads Act live. Na scenie Burna pojawiali się artyści z różnych środowisk, często po raz pierwszy zderzający ze sobą różne style muzyczne – na przykład chór gospel z didżejami techno!
Tadeusz „Gutek” Szymański
Człowiek w polskim środowisku deski niemal kultowy. Prekursor skateboardingu i jeden z najlepszych riderów. Zaczynał na początku lat 90. i do dziś jest aktywnym zawodnikiem oraz promotorem deski w Polsce. Na co dzień Gutka spotkacie na Mokotowskiej w Veteran Shop & Galery, gdzie ubiera się pół jeżdżącej na desce Warszawy.
Najlepsi producenci muzyczni, Richie Hatwin i duet Cassius, przyczynili się do powstania internetowej platformy muzycznej – Burn Studios – na której już w przyszłym roku znajdziecie oprogramowanie do tworzenia muzyki, rady profesjonalistów, wymienicie się utworami i stworzycie muzykę z ludźmi z całego świata. Filmiki, materiały z imprez oraz zapowiedzi eventów znajdziecie na Facebooku pod adresem facebook.com/burninheads. Spotkacie tam także wielu pozytywnych narwańców i zobaczycie ciekawe materiały z sieci. Akcja jest otwarta na nowe pomysły, wydarzenia i już wkrótce obejmie kolejne środowiska, więc check it out and fire up YOUR dreams!
Victor Borsuk
Wielokrotny mistrz Polski i zawodnik z europejskiej czołówki. Niepokonany w konkurencji freestyle. Człowiek ambitny i absolutnie szalony. Gdy nie może pływać, ćwiczy ewolucje we własnym pokoju na tzw. kiteroomingu, czyli drążku przymocowanym do sufitu. Wiecznie uśmiechnięty sypie kawałami, których niestety nie możemy tutaj powtórzyć.
Eryk Sarniak
Wokalista i basista grupy Out of Tune, autor muzyki i tekstów, znany także jako DJ Jick Magger. Od ponad czterech lat promuje i rozkręca w stolicy najlepsze imprezy z nową elektroniką. Jako DJ i muzyk grał m.in. na Open’er Heineken Festival, Orange Warsaw Festival i czeskim festiwalu Mixer. Lubi łączyć przeciwności i eksperymentować; nic dziwnego, że uprawia swego rodzaju muzyczną schizofrenię, grając z Out of Tune disco-punk, a jako DJ – elektro.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Kultura
rozkoszy tekst | alek hudzik
foto | materiały promocyjne
Jedni mówią o polityce, inni babrzą płótna w poszukiwaniu idealnej formy, są i tacy, którzy chcą nam pokazać to, co można robić w łóżku. Wystawa w Galerii LeTo pokazała energię, jaka drzemie w seksie. O świństewkach, estetycznym fetyszu i sztuce rozmawiamy z Maurycym Gomulickim. Czy sztuka nie może istnieć bez erotyki? Czy człowiek może istnieć bez erotyki? W skrajnie zracjonalizowanym świecie: vide literackie wizje przyszłości – mam tu na myśli Orwella bardziej niż Bradbury’ego czy Huxleya, podejmowane są takie próby. Na szczęście podobna rzeczywistość pozostaje w sferze utopii. Sztuka jest wytworem człowieka i jako taka jest zdeterminowana przez esencjonalne dla ludzkiego bytu kwestie: miłość, seksualność, władzę i śmierć. Erotyka jest motorem prokreacji, seks – najsilniejszym oponentem śmierci, esencjonalnym przejawem energii witalnej, stymulatorem życia – w takim kontekście sztuka wyjałowiona z erotyki byłaby okaleczona, niepełna. Nie oznacza to jednak, że musi ona być kontrapunktem dla każdego artysty. Współczesna sztuka bada różnorodne aspekty ludzkiej egzystencji, w tym i takie, w których libido przesuwa się na daleki plan czy wręcz zamiera. Teraz mieszkasz w Meksyku – powiedz, jak z tamtej perspektywy postrzegasz erotykę, fetysz. Meksyk, jako kultura południa, jest bez porównania bardziej otwarty na doświadczenia takie jak zabawa, przyjemność i rozkosz niż refleksyjna, melancholijna północ. To czysty determinizm geograficzny – nasz duchowy rozwój zależny jest od temperatury. Przyjemność jest tam niekwestionowaną wartością, intensywny kolor – stałym elementem rzeczywistości. Doświadczenie kultury latynoamerykańskiej przyczyniło się do rozwoju mojego hedonistycznego ja. Należy jednak pamiętać, że – choć naturalnie predestynowany wobec zmysłowości i seksualności – Meksyk jest krajem umiarkowanie tropikalnym. Pod względem swobody seksualnej daleko mu do Kuby czy Brazylii – tam zastrzyk afrykańskiej krwi niesłychanie wprost zdynamizował seksualność.
Twoje fetysze są podkolorowane do bólu, świecą. Przypomina mi to filmy i zdjęcia porno, w których seks jest nierealnie przerysowany. Ta koloryzacja to seks vanitas? Kwestia koloru jest fundamentalna projektu Minimal Fetish, przynajmniej w jego końcowej fazie prezentowanej na wystawie, i jako taka pojawiła się już w moich wcześniejszych wypowiedziach. Nie pozostaje mi w tej sytuacji nic innego, jak zacytować samego siebie. Intensywny kolor jest jednym z najbardziej fundamentalnych kodów seksualnej atrakcyjności w przyrodzie. Tak dzieci, jak ludzie dzicy są maksymalnie responsywni wobec jaskrawych barw, dopiero szablonowa edukacja estetyczna, fałszywe wyobrażenie klasycznego piękna, demon dobrego gustu degenerują tę wrażliwość. Kolor to bujność, witalność, intensywność – jeżeli zaczniemy rozpatrywać życie i śmierć jako antonimy, kolor niewątpliwie znajduje się po stronie życia. Blaknięcie czy ciemnienie to zanikanie – śmierć to ostateczna redukcja, niewyobrażalna pustka. Nie przypadkiem przecież w tak wielu kulturach czerń jest synonimem żałoby. Symbolicznie można to ująć w ten sposób, że oddalając się od światła, a więc i od koloru, zmierzamy ku ciemności, dezintegracji, martwocie. Widać to nawet w semiotyce – to kolor jest dźwięczny, a czerń głucha. Czy w pornografii seks jest nierealnie przerysowany? Nie sądzę – na pewno jest uproszczony, bo odseparowany od emocji. Byłoby mi bardzo smutno, gdybym uważał, że seks, który mogę oglądać na przedstawieniach pornograficznych, jest bardziej efektowny i pociągający od tego, który sam uprawiam, który jest mi ofiarowywany. Niewątpliwe ten projekt jest efektem pracy z moją własną seksualnością, z moimi personalnymi fantazjami. A ta, aby była realnie efektywna, może podeprzeć się doświadczeniem pornografii – która jest jednak sztuką wizualną – ale musi je przekroczyć.
30
sztuka
Minimal Fetish, detonatory libido
Wystawie w Galerii LeTo towarzyszy album. Wystawa przygotowana jest w całości na bazie najnowszego materiału, będącego, jak to się określa technicznie, efektem sublimacji w procesie. Książka obejmuje fotografie realizowane w ciągu wielu lat. Początkowo były to zdjęcia eksplorujące dostępność, testujące pole intymności, często łapane na gorąco, na ulicy, rejestrujące detonatory libido obecne w sferze publicznej, udostępniane przez osoby często nieznajome: włosy, usta, buty. Później skupiłem się na zjawiskach fetyszystyczno-estetycznych kwitnących w mojej własnej sypialni, by wreszcie kreować sytuacje, które jednocześnie były docelowo pomyślane jako funkcjonujące tak wobec rozkoszy, jak i obrazu, a więc jej fantomu. Album ma strukturę elementarza, można w nim wyodrębnić wyraźne cykle typologiczne, nie aspiruje jednak do przedstawiania żadnej pełnej systematyki. Jest osobisty, więc arbitralny. Nad czym teraz pracujesz? Mam w tej chwili wyjątkowo intensywny okres: dopiero co inaugurowała się moja realizacja we wrocławskiej Renomie, eksplorująca motyw koloru w rzeczywistości, osmozę pomiędzy kulturą wysoką a popularną. 10 czerwca celebrowałem kolejny projekt w Klasztorze Wigierskim. Obie realizacje cechuje podobna dynamika: obie powstały w oparciu o dzieła współczesnych artystów, będące efektem eksperymentów z kolorem i geometrią – we Wrocławiu jest to Piet Mondrian, w DPT Wigry – Wojciech Fangor. Obie powstały w przestrzeniach publicznych. Obie wreszcie testują efektywność modernistycznych konceptów. Instalacja wigierska to mandala z kwiatów, będąca dosłowną reinterpretacją jednej z kompozycji Fangora. Nieagresywna wobec symboliki chrześcijańskiej, wykorzystuje równocześnie te jej elementy, które zostały zawłaszczone z pogaństwa – słońce, światło, kwiaty, krajobraz. W lipcu fallicznie interweniuję na poznańskim rynku, co może skłoni do refleksji nad witalnością i rozkoszą. Twoje dzieła cię podniecają? Podnieca mnie piękno. Jego definicja jest rzeczą indywidualną. W moich fetyszystycznych – a w tym wypadku i artystycznych – działaniach koncentruję się na tych aspektach estetyki, które działają na mnie stymulująco.
czyli
pretty in pink! nie od dziś wiadomo, że różowy to stan umysłu. maurycy gomulicki też to wie, lubi przyjemności i intensywne kolory. niegdysiejszy kolekcjoner rzeczy kultowych słynie z pobudzających prac. kilka lat temu w meksyku zaprojektował sieć różowych sex shopów. a w warszawskiej galerii leto pokazał niedawno projekt minimal fetish.
Motywacja jest fundamentalna dla erotyki. Seksualność dynamizuje życie, a przeżywanie tego jest celem samo w sobie, ergo: dla erotyki esencjonalne jest zaspokajanie, a nie zaspokojenie. Minimal Fetish to projekt o bardzo specyficznej naturze, jak dotąd najpełniej ze wszystkich podjętych przeze mnie działań integrujący pracę i seksualną przyjemność. Znaczna część wykorzystanych w nim zdjęć powstała w sypialni – kostiumy i scenografia były traktowane jako amplifikatory rozkoszy, a nie jedynie jako elementy wyestetyzowanego obrazu – ten był wtórny czy raczej paralelny. To sprawia, że Minimal Fetish to projekt wyjątkowo dla mnie ważny w dyskursie o kulturze rozkoszy. Lubisz rozkosz? Jesteś sybarytą? Trzeba mieć w sobie wiele żalu do świata, żeby obrazić się na rozkosz. Sybarytą jestem do pewnego stopnia – lubię delektować się światem na różnych poziomach: tak wykwintnym jedzeniem, jak tarzaniem w jesiennych liściach. Definitywny sybarytyzm to jednak ślepa uliczka – implikuje cynizm, więc jednak gorycz niezależnie od tego, jak wieloma słodko-korzennymi likworami podlewaną. To rezygnacja ze sfery wrażliwości i refleksji, a ja nigdy nie zamieniłbym wolności umysłu na złotą klatkę.
31
sztuka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Beksiński rozsadza
mózgi tekst | Bartosz Sztybor
foto | materiały promocyjne
Wydany niedawno pierwszy tom „Nokturno” to już drugi opublikowany w Polsce komiks autorstwa Tony’ego Sandovala. Świetnego twórcy, który jeszcze parę lat temu był mało znanym rysownikiem z Meksyku, a teraz jest wschodzącą gwiazdą francuskiego komiksu. Twoje komiksy są często historiami miłosnymi ze śmiercią w tle. Śmierć i miłość są dla ciebie nierozłączne? Miłość i śmierć to dwa najważniejsze elementy życia. Dlatego też są bardzo istotnym czynnikiem w przekazywaniu treści, opowiadaniu historii. Tak więc dla mnie – podczas tworzenia komiksu – łączenie śmierci i miłości jest po prostu bardzo naturalne. Bardzo lubisz makabrę, ale w twoich komiksach jest ona raczej liryczna, romantyczna, często nawet symboliczna. Nie pokazujesz flaków, nie idziesz w kierunku gore. Ustaliłeś sobie granice, co możesz, a czego nie powinieneś pokazywać? Uwielbiam klimaty gore. Kiedyś nawet narysowałem parę takich scenek. Ale też faktem jest, że nigdy nie starałem się walić nimi po oczach, byłem daleki od przesady i epatowania widokiem wyprutych wnętrzności. I wydaje mi się, że właśnie o to chodzi. Nie ustaliłem sobie granic, bo uważam, że pokazać można wszystko, ale w odpowiedni sposób.
Okładka „Nokturno”
Opowiadasz o normalnych rzeczach, jak pierwsza miłość czy dorastanie. Ale zawsze tym historiom towarzyszy fantastyczne lub horrorowe tło. Chcesz przez to pokazać, że te na pozór zwykłe rzeczy są w istocie niezwykłe? Poniekąd tak, choć ta niezwykłość, to fantastyczne tło jest raczej wynikiem tak moich odczuć, jak i emocji bohaterów. Nie samo dorastanie jest niezwykłe, ale fakt, jak ja zapamiętałem ten okres i jak odnoszą się do niego moi bohaterowie. Horrorowa czy fantastyczna otoczka to mój sposób na przekazywanie uczuć.
Jesteś wielkim fanem Zdzisława Beksińskiego. Jak trafiłeś na jego prace? Beksińskiego odkryłem dzięki albumowi „The Fantastic Art of Beksinski”, który pokazał mi mój przyjaciel. Chwilę później kupiłem sobie swój egzemplarz, a następnie całe mnóstwo kolejnych książek, które znalazłem w internecie. Zakochałem się w jego twórczości. Przede wszystkim uwielbiam te rysunki, które robił ołówkiem. Niektóre z nich prawie rozsadziły mi mózg. Jego prace wciąż robią na mnie wrażenie. Niezwykle utalentowany artysta. Urodziłeś się w Meksyku, publikujesz komiksy we Francji, a mieszkasz w Hiszpanii. Czy ta kulturowa mnogość ma wpływ na twoją twórczość? Podróżowanie daje mi mnóstwo inspiracji, więc można powiedzieć, że przenoszenie się z miejsca na miejsce jest dla mnie wręcz koniecznością. Lubię kontakty z nowymi ludźmi, nowymi kulturami czy sam fakt zmiany miejsca, otoczenia. I to wszystko inspiruje mnie w bardzo dużym stopniu. Zresztą myślę, że da się to zauważyć w moich komiksach. Rozmawialiśmy o tym, że tworzysz historie miłosne w klimatach horrorowych. Może teraz powinieneś stworzyć horror w klimacie opery mydlanej? Cholera, świetny pomysł, czemu nie?!
uwielbiam klimaty gore. ale nigdy nie starałem się walić nimi po oczach, byłem daleki od epatowania widokiem wnętrzności
32
komiks
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Czego
pieniądze nie kupią Jayowi-Z?
tekst | jan mirosław
Talib Kweli na festiwalu Wrocław 2012; sierpień 2008
foto | rafał trubisz
Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem... Tym ostatnim grzeszą ci, którzy nie zobaczą Taliba Kweli w akcji. raper będzie gwiazdą Hip Hop Kempu w Hradec Kralove. jedźcie koniecznie. Bo Kweli to sumienie współczesnego hip-hopu. Wielu raperów robi większe i szybsze kariery, idąc na łatwiznę. Dla nich sława Kweli – rodząca się powoli, biorąca się z mozolnie budowanego szacunku i z wiarygodności – musi być jak zadra wbita w ego. Autor tego artykułu przekonał się o tym osobiście, gdy kilka lat temu miał przyjemność robić wywiad z liderem Black Eyed Peas. will.i.am mało czasu poświęcał obronie artystycznego wymiaru swego własnego zespołu – powiedzmy szczerze, już wtedy bardzo wątpliwego. Mimo to uparcie trzymał się wersji, że wielkim artystą jest, bo ma w dorobku produkcję płyty Taliba K. Supergwiazda pragnąca podłączyć się pod artystyczny sukces mniej znanego kolegi – to najlepsze potwierdzenie pozycji tego ostatniego. Tak jak bycie wybitnym producentem nigdy nie uczyni z will.i.ama dobrego rapera, tak też trudno uznać Kwelego za czyjegokolwiek protegowanego. Jeśli ktoś miał na niego wpływ, to raczej Mos Def i DJ Hi-Tek. Z tym pierwszym już w liceum odwiedzał park na placu Waszyngtona, na którym na rymy bili się raperzy ze wszystkich dzielnic Nowego Jorku. To była najlepsza szkoła, choć trzeba dodać, że Talibowi nie brakowało również zwykłej edukacji. Trudno uznać go za kolejne dziecko ulicy, bo jego rodzina należy do intelektualnej elity czarnego Brooklynu. Mama – profesor literatury angielskiej. Tata – wykładowca socjologii. Brat – asystent sędziego Sądu Najwyższego. Na temat swoich studiów Kweli wybrał teatr eksperymentalny, ale jego powołaniem był rap. Ujawniło się to z całą mocą po nawiązaniu współpracy z Hi-Tekiem, który w tym czasie stawiał pierwsze kroki jako producent. Spotkanie tych dwóch dało początek projektowi Reflection Eternal, który szybko zyskał kultowy status wśród wyznawców rapowego undergroundu. Jeszcze mocniejszym echem odbiły się wspólne nagrania z Mos Defem pod szyldem Black Star, które również wyprodukował Hi-Tek. Za każdym razem Kweli znajdował się na czele nowej fali zaangażowanego rapu, który po fali miałkiego gangsta znów przywracał wiarę w to, że hip-hop z przekazem ma jeszcze rację bytu.
34
muzyka
Talib Kweli na festiwalu Wrocław 2012; sierpień 2008
Tytuł, jaki dał swojemu solowemu debiutowi, mówi wszystko: „Quality”. Pochodzący z niego singiel „Get By” nie tylko przebił się na listy, ale miał w sobie coś z rapowej koronacji – w remiksie wsparli Taliba Busta Rhymes, Mos Def, produkujący go Kanye West i sam król Jay-Z. Ten ostatni już rok później na „Black Album” przyzna w jednym z kawałków, że gdyby za pieniądze mógł mieć więcej talentu, to chciałby być jak Kweli. W odpowiedzi usłyszał, że gdyby talent się sprzedawał, byłby już tak sławny i bogaty, jak Jay. Tego w najbliższym czasie nie należy się spodziewać, bowiem mimo prób nagrywania z Mary J. Blige i Justinem Timberlakiem, za każdym razem niezależność bierze górę. Tak było, kiedy po porażce przygotowywanego na hit albumu „The Beautiful Struggle” wypuścił na rynek świetne, darmowe mixtape’y. Tak jest teraz, kiedy po dziesięciu latach pracy na własne nazwisko wraca do szyldu Reflection Eternal, a miejsce całej plejady topowych producentów zajmuje stary kumpel Hi-Tek. Rzadko kiedy takie powroty się udają, a w tym przypadku chodziło o zmierzenie się z pamięcią jednego z najcieplej przyjętych rapowych projektów. W zgodnej opinii krytyków Talib i Hi-Tek wyszli z tej próby zwycięsko. A to tylko jeszcze jeden powód, żeby skoczyć na Hip Hop Kemp.
na tegorocznej, dziewiątej już edycji hip hop kempu obok Taliba kweli wystąpią również: Roots manuva, hi-tek, sage francis, heltah skeltah, masta ace, samy deluxe oraz silna reprezentacja polskiej sceny: pezet, O.S.t.r. i małolat.
Hip Hop Kemp: 19–21.08. Hradec Kralove, Czechy
35
muzyka
C
M
Y
CM
MY
CY
CMY
K
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Chauche
QUIKSILVER PRO
Will Bailey
Chauche
FRANCE tekst | materiały promocyjne
foto | materiały promocyjne
Legendarne zawody Quiksilver PRO France, jeden z przystanków serii Pucharu Świata ASP odbywa się co roku na atlantyckim wybrzeżu Francji, od St. Jean de Luz po Hossegor. To tu są jedne z najlepszych surfingowych spotów w Europie. W tym roku Quiksilver Pro France zostanie rozegrany od 25 września do 5 października, jak zwykle na którejś plaż w okolicach Hossegoru. Jeśli będziecie wtedy w okolicy, naprawdę warto tam zajrzeć! www.quiksilver-europe.com
Sam event jest mobilny, w zależności od warunków organizatorzy wybierają najlepszą miejscówkę by jak najlepiej wykorzystać to, co oferuje nam Atlantyk. Zeszłoroczne zawody zostały rozegrane pod koniec września na plaży Bourdaines w Seignosse i jak zwykle słońca i dobrych fal nie brakowało. Na kilka dni od 23 do 27 września małe miasteczko Hossegor stało się prawdziwą mekką dla surfingowego światka. Zjechały tu największe gwiazdy by walczyć o kolejny tytuł. Na plaży i w wodzie nietrudno było wypatrzyć takie nazwiska jak Kelly Slater, Będę Durbidge, Jeremy Flores czy Tiaro Pires, publiczność szalała! Sam finał był mocno ekscytujący, starli się w nim wbrew wszelkim ocze-
kiwaniom nie europejscy, lecz dwaj australijscy zawodnicy – Mick Fanning i Bede Durbidge. Mick zwyciężył w pięknym stylu, osiągając piekielnie dobry wynik 16,66 punktów. Szampan lał się strumieniami, zwłaszcza że Australijczyk tydzień wcześniej również wygrał przystanek Touru w Kalifornii. Całemu eventowi towarzyszyło mnóstwo dodatkowych atrakcji – koncertów, pokazów, imprez, demo motocrosowych teamu DC, a nawet turniej golfa.
38
sport
ROXY JAM tekst | materiały promocyjne
Biarritz 2009
foto | materiały promocyjne
W zeszłoroczne wakacje francuskie nadmorskie miasteczko Biarritz gościło jak co roku niezwykłą imprezę – Roxy Jam. Impreza rozgrywająca się w przepięknej scenerii Wybrzeża Baskijskiego stała się bardzo ważnym wydarzeniem dla świata kobiecego surfingu jak i autentycznym festiwalem kultury i muzyki. Od czterech lat Roxy Jam jest bowiem rozgrywane w formule Surf – Art – Music, a więc łączy sportowe zmagania najlepszych surferek świata ze sztuką i koncertami. Zeszłoroczny event był niesamowity – pełen słońca, dobrej zabawy i zdrowej rywalizacji. Do Biarritz zjechała się elita kobiecego surfingu by walczyć o Mistrzostwo Świata Kobiet ASP Longboardzie. W ostatecznym starciu zwyciężyła Amerykanka Jennifer Smith z Teamu Roxy, zdobywając tym samym drugi tytuł w swej karierze (pierwszy w 2007). Po zawodach zmęczone, lecz szczęśliwe zawodniczki bawiły się ze wszystkimi na zamykającej event imprezie, którą zakończył niezwykły pokaz sztucznych ogni.
Aqua Shot
Tegoroczna edycja ROXY JAM będzie już piątą z kolei, więc na tę okoliczność organizatorzy szykują specjalne atrakcje. Wszystko rozpocznie się już 10 lipca, jak zwykle w Biarritz. Naprawdę warto tam być! Więcej na www.roxyjam.com
Cazenave
39
sport
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Indie, Francja,
Polska tekst | Maciek Piasecki
foto | materiały promocyjne
Z nieopierzonych debiutantów zmienili się w czołowych reprezentantów gitarowego popu znad Wisły. Czy da się zachować niezależność w dużej wytwórni i czy w Polsce jak kariera, to tylko przez rodzinne koneksje? Tłumaczą się bracia Holak z zespołu Kumka Olik. 40
muzyka
Widzieliśmy się ostatnio jeszcze przed premierą „Jedynki”. Co się u was zmieniło od tamtego czasu? Mateusz Holak: Czy masz świadomość, co to znaczy żyć na Śląsku? Ale wy jesteście z Mogilna. To nie jest na Śląsku. Kuba Holak: Na pewno zmieniło się nasze podejście do grania. Nie traktujemy już tego jako dodatku, zabawy, tylko jako najważniejszą rzecz, którą robimy. Fanek jest więcej? Kuba: Zespół z anonimowego stał się rozpoznawalny i na koncerty ludzie przychodzą nie tylko przypadkiem, ale dlatego, że chcą nas zobaczyć. Liczba fanek nie jest jakaś oszałamiająca, ale czasem nawet dostajemy listy. Z publicznością staramy się utrzymywać raczej kumpelski kontakt, po koncercie idziemy razem na piwo i jest fajnie. Mateusz: Antyfanek też jest sporo! Sączą jad? Kuba: Kiedy wydaliśmy nowy singiel, rzucały pytania w stylu: „Gdzie tu jest rock and roll?”. Że jak nie pijemy wódki i nie bierzemy narkotyków, to to nie jest rock and roll. Ale najczęściej obrywacie jednak za to, że tata załatwił wam kontrakt z wytwórnią. Ile w tym prawdy? Kuba: Jakby nasz tata był najważniejszym człowiekiem promującym nowe zespoły na polskim rynku. Mateusz: Czasem mamy wrażenie, że to my bardziej reklamujemy jego zespół. Kuba: Chcieliśmy, żeby ludzie przypomnieli sobie trochę o płycie Malarzy i Żołnierzy i wspomnieliśmy o niej w paru wypowiedziach. I nagle wszyscy twierdzą, że muzyk z mało znanego zespołu, niegrającego od 20 lat, robi gwiazdy ze swoich dzieci. Nasz tata jest zwykłym nauczycielem matematyki w liceum. Ale w Polsce, gdy ktokolwiek odnosi sukces, trzeba na niego znaleźć jakiegoś haka: a to, że ojciec, a to, że członkowie za młodzi... A zdarzyło się od czasu „Jedynki” coś, co byście chcieli cofnąć? Kuba: Na szczęście nie musieliśmy robić nic, czego byśmy nie chcieli. Zawsze możemy żałować następstw pewnych decyzji, ale najważniejsze, że to były nasze decyzje. Nikt nam nie powiedział: „Idźcie tam i zróbcie to, musicie i koniec”. O wszystkim decydowaliśmy sami. Jakbyśmy cofnęli się w czasie, to pewnie zrobilibyśmy wszystko tak samo, bo te pomysły były nasze. Pojawiliśmy się na przykład w jednym programie w telewizji (mowa o „Hit Generatorze” – przyp. red.). Według niektórych bardziej nam to zaszkodziło, niż pomogło – ale chcieliśmy się tam pokazać. Nie jesteśmy jakimiś specami od marketingu muzycznego, chcemy robić jak najwięcej i pierdolimy konsekwencje. Ten program też zapowiadał się dobrze. Mateusz: Miał mieć początkowo podobną formułę do „Top of the Pops”.
i nagle wszyscy twierdzą, że muzyk z mało znanego zespołu, niegrającego od 20 lat, robi gwiazdy ze swoich dzieci. nasz tata jest zwykłym nauczycielem matematyki w liceum. ale w polsce, gdy ktokolwiek odnosi sukces, trzeba na niego znaleźć haka
Kuba: Może gdyby tam oceniali ludzie, których opinia naprawdę coś znaczy dla artystów i dla publiczności. Opinia Zbigniewa Hołdysa się nie liczy? Mateusz: Ja się w ogóle nie zgadzam z Kubą. W takim programie nie ma miejsca dla ludzi, którzy będą oceniali występy. Muzyka to nie są zawody i kilku takich gości (w skład jury programu wchodzili: Zbigniew Hołdys, Edyta Jungowska i Wojciech Olszak – przyp. red.) nie będzie oceniało, czy coś jest dobre. To nie są autorytety? Kuba: Pan Zbigniew Hołdys odwołał ostatnio koncert, bo według niego po tragedii w Smoleńsku ludzie mają „zmącone głowy” i on nie może dla nich zagrać. To jest dla mnie wystarczające świadectwo, że trochę się oderwał od rzeczywistości… W każdym razie to była nasza decyzja, żeby pójść do tego programu i to jest najważniejsze. A macie opinię zespołu, którym trochę steruje wytwórnia. Kuba: Z wytwórnią jest trochę tak, że to my ich musimy zmuszać do działań, a nie oni nas. Dla nikogo tam nie jesteśmy priorytetowym projektem. Wieloma sprawami staramy się zajmować sami, na przykład okładką płyty, którą według naszego projektu wyhaftowała pani z miejscowości Kruchowo. (W tym momencie przychodzi Piotr Stelmach, autor trójkowej audycji „Offensywa”). Piotr Stelmach: Ej, ta okładka to jest zżyna! Mateusz: Z czego niby? Piotr: Z „Power, Corruption & Lies” New Order! Tam nie było haftowane! Piotr: Ale było zdjęcie obrazu. A tytuł zerżnęliście z Madame. (Stelmach wychodzi). Kuba: Jutro mu, kurwa, naściemniamy w wywiadzie. Kumka Olik, tu bez taty
35
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
PRZYMUS
DZIKIEGO CZŁOWIEKA tekst | Anna Serdiukow
foto | łukasz trzciński / visavis.pl
„Dno oka. Eseje o fotografii” to jedna z najważniejszych ostatnio wydanych książek. Opublikowane zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji Wojciecha Nowickiego, ale to nie w fotografie, tylko w komentarz autora powinniśmy się wpatrywać. Słowa jak drogowskazy. Tako rzecze hedonista. Smacznego! 42
książka
Twoja książka „Dno oka. Eseje o fotografii” zbiera same dobre recenzje. Pozytywne opinie przekładają się na samopoczucie autora? Pewnie, że dobre recenzje cieszą, bo to znaczy, że wysiłek nie poszedł na marne – a na dodatek mam wrażenie, że głosy w prasie mniej więcej pokrywają się z powszechnym odbiorem. To znaczy: ludzie, którzy kupują książkę, czytają ją – sam się często dziwię, jak uważnie – i nie są zawiedzeni. Wiem, bo mi o tym mówią, chcą porozmawiać o fotografii. A przyjęcie książki na razie przekłada się najlepiej, jak to możliwe, na nowe propozycje pisania o fotografii. A one nadeszły ot tak i powoli zabieram się do pracy. Książka to zbiór esejów, które wcześniej ukazały się drukiem w prasie. Ile musiałeś zmienić względem pierwotnych wersji tych tekstów, przygotowując ich zbiorowe wydanie? Eseje zamieszczone w „Dnie oka”, a właściwie ich pierwotne wersje, ukazywały się wcześniej w „Tygodniku Powszechnym” – zwykle pisałem jeden tekst miesięcznie. Niektóre potem odrzuciłem, bo nie pasowały charakterem do całej reszty, były zbyt daleko od tego dość intymnego nastroju, z którego zbudowana jest książka. Pierwotnie te teksty były rzeczywiście o wiele krótsze, często o połowę, choć i teraz nie są długie. Ale ja lubię drobne rzeczy – drobne, ale gęste. Jeśli uznam, że dotknąłem tylu spraw, ilu chciałem dotknąć, to się odrywam z ulgą od komputera. Skąd w ogóle pasja zbierania, tworzenia kolekcji, posiadania cudzych zdjęć na własność? Gdybym to wiedział… Da się to ująć w zgrabną historyjkę, którą przytaczam zresztą w książce: pewnego dnia stanąłem w maleńkim antykwariacie w Krakowie – to jest taka maleńka klitka z wysoką drabiną – i spytałem o zdjęcia. To znaczy: czy w ogóle mają jakieś zdjęcia, bo to był okres, kiedy jeszcze nie wszyscy przyjmowali fotografie i w obrocie było ich szalenie mało. No i na ladę została ze stękaniem wyniesiona wielka teka, setki zdjęć – a na samym wierzchu fotografie, o których poprzedniego dnia czytałem w książce. Po pierwsze, wyglądały tak szlachetnie, jak żadne inne wcześniej oglądane zdjęcie. Po drugie, do tamtej chwili nie miałem pojęcia, że takie fotogra-
koniec końców zadecyduje sekunda, w której po prostu wiem, że w zdjęciu jest coś, co je wynosi ponad inne. ono musi do mnie przemawiać, a słuch na zdjęcie mam wyostrzony – jeśli jest jakiś szmer, to biorę. a potem sobie powolutku przekładam na słowa. barthes nazywa to „ukłuciem”
fie można gdziekolwiek kupić. A rzecz się działa o pięć minut spacerem od mojego domu. Po trzecie – i to było może najbardziej szokujące – one były tanie! A dalej to już jak u każdego dzikiego człowieka – żądza krwi i przymus. No, kupiłem, bo musiałem po prostu. Co czyni dobre zdjęcie? Zdradliwe pytanko. Najchętniej odpowiedziałbym, że nie wiem, tak na odczepnego. Można mówić o wartości artystycznej albo dokumentalnej fotografii. Ja wolę wyjść poza te kategorie, bo i tak wiem, że koniec końców zadecyduje sekunda, w której po prostu wiem, że w zdjęciu jest coś, co je wynosi ponad inne. Ono musi do mnie przemawiać, a słuch na zdjęcia mam wyostrzony – jeśli jest jakiś szmer, to biorę. A potem sobie powolutku przekładam na słowa. Barthes nazywa to „ukłuciem”, choć według historyków sztuki to nierozsądna nazwa, bo nieobiektywna, nienaukowa; ale to nie jest kolekcja państwowego muzeum, tylko prywatny zbiorek na mój użytek. Zresztą nie kupuję aż tak często. Jestem maniakalnym zbieraczem, który zachowuje pozory rozsądku. Jakim kluczem się kierowałeś, wybierając fotografie do swoich esejów? Nie jest to zbiór arcydzieł, bo nie takie było zamierzenie. To raczej punkty wyjścia do rozważań o tym, co w fotografii ważne. I może przede wszystkim – o tym, jak fotografia wbrew zamierzonym celom i posiadanym środkom zmieniała znaczenie. O szatańskim sposobie, który sprawia, że upływ czasu może zdjęcie nieważne, zwykłą rodzinną pamiątkę, wepchnąć na inne piętro, uplasować gdzieś pośród dzieł sztuki. Swoją książką udowadniasz, jak zawodne jest oko ludzkie. Zwracasz uwagę na szczegóły, detale, które większość z nas pomija. Igrasz z naszym zmysłem postrzegania. Widzimy tak niewiele... Ale widzenia, dostrzegania można się nauczyć. Dla niektórych to może większy wysiłek, jak z językami, ale do pokonania. No i ja mam tę przewagę, że w zdjęcia patrzę zawodowo od bardzo dawna, a te, które opisałem w książce, mam w domu, mogę na nie patrzeć do woli. A nieuważne patrzenie na fotografie to rzecz najnormalniejsza, bo zdjęcia są wszędzie. Czytałem kiedyś wyniki badań, z których wynika, że codziennie widzimy ich bardzo wiele. Ostatnio się zabawiłem – jechałem do znajomych tramwajem, w sumie pięć krótkich przystanków w centrum miasta i jakieś dwieście, trzysta metrów na piechotę: zarejestrowałem obecność 208 zdjęć. Lech Janerka zmultiplikowany na plakatach, zdjęcia pizzy i hamburgerów, jakieś dziewczyny o nienagannej skórze prosto z Photoshopa. Gdzie się nie odwrócić, tam zioną fotografie. Nie da się być uważnym cały czas. I tak sobie myślę, że ta książka jest po to, żeby odróżniać w tej masie ważne od nieistotnego.
43
książka
GRA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
KOLORY W
Zły eminem w dobie dobrego Obamy tekst | Adam kruk
foto | materiały promocyjne
Nie zawrzało, kiedy powrócił w zeszłym roku po pięciu latach milczenia. Nie traci zapału, wypuszcza „Recovery”. Kogo jeszcze obchodzi Eminem?
Dawny enfante terrible hip-hopu starzeje się (czterdziestka coraz bliżej) i zaczyna budzić emocje nieco odgrzewane. Nie tylko muzyka nie stała w miejscu w czasie jego absencji, zmieniła się też Ameryka – jej krajobraz polityczny i symboliczny. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, jaką rewolucją był wybór czarnoskórego prezydenta w kraju, gdzie napięć na tle rasowym nie udało się wyeliminować przez 200 lat od zniesienia niewolnictwa. Odkąd Barack Obama został 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych, kwestie rasowe dalej nie schodzą z czołówek gazet, ale nie stanowią już wyrzutu sumienia. Eminem pokazujący dawniej, że można przebić się w środowisku rasowo całkowicie odmiennym, w dobie prawdziwej politycznej subwersji na najwyższym stanowisku, stał się pieśnią minionej epoki, zaledwie jaskółką wiosny, która nadeszła wraz z Obamą. W dodatku po sukcesach licznych jemu podobnych – białych i niepokornych, stracił na oryginalności.
nowy wiek przyniósł rewolucję w postaci pierwszego białego rapera z prawdziwego zdarzenia – niegrzecznego chłopca, który nie zamierzał kłaniać się nikomu. dzięki obrażaniu wszystkich naokoło slim shady stał się rozpoznawalny niczym michael jackson
Dziś przecież każdy kraj ma już swojego Eminema. Takiego, na jakiego zasłużył. We Francji wyrosło pokolenie młodych gniewnych Arabów. U nas wszelkie kryteria spełnia Rychu Peja. Wielka Brytania uwielbia Pete’a Doherty’ego i żeńską wersję Eminema, Amy Winehouse, która pokazuje, jak niegrzeczne stały się dobre dziewczynki. Nawet Britney Spears zdążyła podczas tymczasowej nieobecności Eminema ogolić głowę na łyso, wpaść w depresję, uzależnić się i pójść na odwyk, a Paris Hilton wylądowała w więzieniu. W czasie, kiedy Eminem próbował uporać się ze swoimi problemami (odsiadywał wyroki i pisał autobiografię, „The Way I Am”), popkultura wcale nie czekała na jego triumfalny powrót i coraz mniej jest dla niego miejsca w rozwydrzonym światku show-biznesu. Nie tylko nikogo już nie szokuje widok białego rapera, ale coraz trud-
niej obrazić kogoś, kto nie był jeszcze obrażony. Eminem już nie szokuje, raczej cieszy się luksusowym statusem. Tę pozycję usankcjonował założony przez Quincy’ego Jonesa magazyn „Vibe”, w którym Eminem zdobył miano największego współczesnego rapera, deklasując wszystkich czarnoskórych kolegów. Zbiegło się to z elekcją Obamy i wzbudziło spore zaskoczenie i niesmak w środowisku, nie tylko z powodu białego koloru skóry artysty. Chodziło o to, że Eminem odcina jedynie kupony od dawnej sławy. Wtedy to raper postanowił wyeliminować zarzut lenistwa i nagrał „Relapse”, przy którym pomogło mu trzech tuzów hip-hopu: Dr Dre, LL Cool J i 50 Cent. Album finalnie nikogo nie powalił na kolana i w porównaniu do rekordowych nakładów dwóch jego pierwszych płyt sprzedał się słabo. Do łask chce wrócić swoim szóstym albumem, „Recovery” (Regeneracja), na którym wspomagają go Rihanna, Pink, Lil’ Wayne i tradycyjnie Dr Dre. Może jednak nie być łatwo, bo nastoletni fani blondasa podorastali, a młodych niekoniecznie przekona 37-letni niegrzeczny tatusiek z przedmieść Detroit. Tym bardziej, że ci zdążyli już znaleźć sobie nowego idola, angażując się w tym czasie w internetową kampanię Yes We Can. Nawet jeśli zamiast regeneracji Eminemowi pozostała już tylko powolna degeneracja, udało mu się zostać ikoną popkultury, a to waluta nie do przecenienia (przykład Obamy pokazuje, że można za nią dostać nawet pokojową Nagrodę Nobla). Marshall Mathers nie był pierwszym białym raperem, na pewno jednak pierwszym o tak dużej skali rażenia i jedynym, który zdobył sobie uznanie w hiphopowym światku. Dużo wcześniej zaistniał Vanilla Ice – pośmiewisko przełomu lat 80. i 90. – i mniej kuriozalny Snow, któremu jednak udało się wylansować tylko jeden przebój („Informer”, 1993). Lata 90. zapisały się ponadto w historii show-biznesu jako złota era boysbandów, w których kilku chłopaków spełniało określone funkcje – jeden potrafił śpiewać, drugi – tańczyć, trzeci miał fajną fryzurę, a czwarty odpowiadał za rapowane wstawki (East 17, ‘N Sync). Nikt jednak nie traktował takiego rapowania poważnie. Nowy wiek przyniósł rewolucję w postaci pierwszego białego rapera z prawdziwego zdarzenia – niegrzecznego chłopca, który nie zamierzał kłaniać się nikomu. Dzięki niezaprzeczalnemu talentowi, charakterystycznemu image’owi i obrażaniu wszystkich naokoło Slim Shady stał się rozpoznawalny niczym Michael Jackson (któremu zresztą także niejednokrotnie ubliżał) dwie dekady wcześniej. Czy w ostatnich latach pojawiły się nowe ikony tego rozmiaru? Może Lady Gaga, Amy Winehouse czy pozyskana na „Recovery” Rihanna. Niewiele ponad to. Znamienne, że nie ma w tym zestawie mężczyzn. Na murach, koszulkach i okładkach gazet wszelakich widać tylko jednego. Na imię mu Barack.
44
muzyka
złemu białemu chłopcu pozostają kiepsko wyreżyserowane skandale z pośladkami sashy cohena na czele
45
muzyka
Sakralizacja Obamy nie przeszkadza popkulturze lubić niepokornych. W tej amerykańskiej po dziś dzień żywa jest legenda Billy’ego the Kida – wyjętego spod prawa rewolwerowca, dzieciucha, którego nie sposób nie kochać. W europejskiej w mocy pozostaje średniowieczne dziedzictwo Francoisa Villona, poety skazańca, żyjącego na marginesie społeczeństwa. Po nim nadeszła rzesza przeklętych samouków w rodzaju Rimbauda czy Mozarta, którego sława rozniosła się już po śmierci. Dziś, dzięki mass mediom, podobne postaci gratyfikuje się natychmiastowo i często nie za samą twórczość, ile właśnie za złe życie, czyli spełnianie marzeń wszystkich zakutych w białe kołnierzyki, przemykających z pracy do domu i z powrotem. No i nastolatków, którzy potrafią jeszcze marzyć o innym życiu. Modę na niegrzecznych chłopców na dobre zaszczepiły lata 50., kiedy kino dało nowy typ bohatera – młodego gniewnego, niegodzącego się na reguły świata, w którym przyszło mu żyć (Marlon Brando w „Dzikim” czy James Dean w „Buntowniku bez powodu”). Rewolucję w muzyce przyspieszył Elvis Presley, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się już niegroźnym lalusiem, wtedy jednak jawił się jako szczyt nieprzyzwoitości i zepsucia. Gdy tylko narodził się rock and roll, fale popkultury zataczać zaczęły coraz szersze
kręgi, włączając w swój obieg grupy niezauważonych i wykluczonych. Pop oznaczał, że kultura stawała się coraz bardziej demokratyczna, ale i coraz bardziej wyrachowana. Okazało się, że na byciu wściekłym da się świetnie zarobić. Dowodził tego chociażby casus Sex Pistols i Malcolma McLarena – do dziś nie wiadomo, kto kogo stworzył. Podobnie trudno przecenić udział Dr. Dre w wypromowaniu Eminema. Bez jego namaszczenia prawdopodobnie Marshall Mathers podzieliłby los Vanilla Ice, nigdy nie dostępując uznania koncesjonowanych czarnych raperów z kilkoma wyrokami na koncie. Hip-hop narodził się w czarnych gettach, gdzie problemem były nie dylematy tożsamościowe i niespełnione uczucia, ale przestępczość, niedostatek podstawowych warunków socjalnych, bardzo realne zagrożenia patologią. Rozpoznane w języku psychologii pojęcie „zinternalizowanej opresji” dowodzi, że mniejszości poddane przez dłuższy czas stygmatyzacji (tak jak potomkowie niewolników w USA) uwewnętrzniają opresję, zachowując się agresywnie lub autoagresywnie. Gniew wpisany jest w hip-hop. Eminem miał problemy z matką, byłą żoną, prawem, a ostatnio także z ojcem (nowy temat w jego twórczości). Nazywanie go homofobem, mizoginem i oskarżenia o promowanie przemocy tylko uwiarygodniają go w roli prawdziwego białego rapera – dzięki niemu kolejny prąd muzyczny przekroczył granice rasowe. W spełnianiu american dream popkultura jest zawsze szybsza od polityki. Ale jeśli Eminem trudne dzieciństwo i beznadzieję zamkniętych środowisk przekuł w materiał twórczy i wyszedł z nich tylnymi drzwiami, Obama latami ciężkiej pracy dostał się do wejścia frontowego. Prezydencja Obamy wytrąciła Eminemowi argumenty. Bardzo świadoma polityka zasypywania rasowych napięć prowadzona przez prezydenta, która ingeruje nawet w popkulturę (Obama skarcił Kanye Westa za nieeleganckie zachowanie wobec Taylor Swift), nie zostawia wiele pola konkurencji. Eminem obudził się w świecie, gdzie dobry szeryf (taką rolę musi zagrać każdy prezydent) jest czarny i złemu białemu chłopcu pozostają kiepsko wyreżyserowane skandale z pośladkami Sashy Cohena na czele. W gruncie rzeczy bowiem obaj panowie uczestniczą w tym samym medialnym spektaklu, gdzie główną rolę grać może tylko jeden aktor. Ale są w tej samej drużynie – obaj grają w kolory i w nie wygrywają. Eminem chyba to rozumie, bo poparł Obamę podczas kampanii wyborczej. Ostatnio przestał też tlenić włosy.
eminem, czyli marshall bruce mathers III, debiutował w barwach dużej wytwórni w końcu lat 90. ubiegłego wieku. za album „The slim shady” zdobył prestiżową statuetkę grammy dla najlepszej płyty rapowej. w usypanej nagrodami karierze dostał również oscara – za „lose yourself”, nagranie promujące „8 milę”.
46
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Surf-art-music
tekst | materiały promocyjne
foto | materiały promocyjne
Quiksilver Roxy Beach Day to dzień pełen atrakcji i dobrej zabawy. Formuła surf-artmusic pozwala połączyć sportową rywalizację z muzycznym szaleństwem i sztuką. Tak bawiliśmy się w zeszłym roku: Po raz pierwszy w Polsce zostały rozegrane zawody w Stand Up Paddle Board. Pogoda była piękna, niebo bezchmurne, a woda w morzu…całkiem płaska! Ani jednej falki! Nie przeszkodziło to jednak w rozegraniu zawodów. Zamiast śmigać po falach, uczestnicy musieli pokonać na deskach drogę do bojki i z powrotem, dystans liczył ok. 700m, wiec wcale nie było łatwo. W zawodach wzięło udział 36 chłopaków i 6 dziewczyn.
Oprócz atrakcji sportowych, chętni mogli spróbować także swoich sił w konkursie malowania desek surfingowych. Na uczestników czekała specjalna strefa z farbami, sprayami, pędzlami i innymi materiałami niezbędnymi do stworzenia małych arcydzieł. Zeszłoroczne prace przerosły nasze najśmielsze oczekiwania, ciekawe jak będzie w tym roku… Dzień zakończył się super koncertem i imprezą w Solar Beach Bar. Tańce na plaży trwały do białego rana.
48
sport
Surf ART
Zwycięski team dziewczyn
Ostra męska rywalizacja
Tak powstawał jeden z najciekawszych designów
Podobne atrakcje czekają na wszystkich uczestników tegorocznej imprezy. Zawody STAND UP PADDLE BOARD | SKIMBOARD JAM | Strefa Art – malowanie skimboardów Koncert zespołu Latające Talerze | Impreza w hawajskim stylu w Pieksa Beach Bar Wszystko już 24 lipca! Zapraszamy na plażę od strony morza na wysokości kempingu nr 6 na Helu.
49
sport
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
odcinek 2: Italo Calvino tekst | Filip Szalasek
ilustracja | marla nowakówna
Lato w pełni każe liczyć się z potrzebami wyobraźni. W dzisiejszym odcinku pochylamy się więc nad książkami Italo Calvina. Z braku miejsca nie nad wszystkimi: głównym kryterium była możliwość zastąpienia pierwszego zdania zwrotem „dawno, dawno temu...”. Nieistniejący Agilulf Emo Bertrandin radzi sobie nieźle jak na kogoś, kogo nie ma, działając nawet na fantazję kobiety związanej ślubami czystości. Spisanie historii białej zbroi bez rycerza w środku to, odbywana nie bez przyjemności, pokuta średniowiecznej zakonnicy. Honor Agilulfa jest podawany w wątpliwość, bohater musi więc przedstawić świadectwo pierwszej osoby, którą wspomógł – panny uratowanej przed 15 laty od gwałtu, całkiem możliwe, że wbrew woli samej petentki. Poszukiwania wymagają między innymi przemierzenia na piechotę morza, walki z lewiatanem i niewiernymi, uwiedzenia demonicznej pani na zamku haremie... Szczęśliwie Agilulf jest niezniszczalny i nie wie, co to sen, podobnie jak nadaktywny baron drzewołaz, który poprzysięga nigdy nie postawić stopy na ziemi. Anegdoty snute przez młodszego brata barona, olśnionego jego odwagą i wytrwałością, kończą swój wesoły bieg w momencie, gdy na scenę wejdzie miłość. Dzikie uczucie łączące barona i pannę Violantę „Strojnisię” d’Ondariva wręcz onieśmiela – narratora, czytelnika i bohaterów. Tak samo działa obsesja wicehrabiego, który, sam przepołowiony, przepoławia wszystko, na co się natknie.
przepołowiony wicehrabia walczy z nudą, przekonany, że to, co kompletne, jest monotonne i skończone. baron di rondo, przenosząc każdy szczegół swojej egzystencji na drzewa, dosłownie odrywa siebie i czytelnika od przyziemnej rzeczywistości
Trylogia „Nasi przodkowie”, dzięki której Calvino trafił do masowego odbiorcy, to niewielkie książeczki, które zaciekawiają już na poziomie tytułów: „Wicehrabia przepołowiony”, „Baron drzewołaz”, „Rycerz nieistniejący”. Inspiracją były dla Calvino mocno osadzone w kulturze wzorce: Don Kichot, Szeherezada, Boccaccio, Dante. Postacie dysponujące możliwością zanurzenia czytelnika w zmyślonym świecie zdolnym pod względem barwności konkurować z realem. Trudno nie ulec wrażeniu, że zbroja zawierająca nieistniejącego rycerza to dosłownie skafander do podróży w czasie, dzięki któremu można na własnej skórze odczuć magię średniowiecza. Przepołowiony wicehrabia walczy z nudą, przekonany, że to, co kompletne, jest monotonne i skończone. Baron di Rondo, przenosząc każdy szczegół swojej egzystencji na drzewa, dosłownie odrywa siebie i czytelnika od przyziemnej rzeczywistości. Bohaterowie powiastek Italo Calvino są legendami średniowiecza i oświecenia, gwiazdami pop podkoloryzowanych wieków dawnych, agresywną wersją klasycznego marzyciela traktującego z całą powagą świat mrzonek i metafor. Ich bezpośredniość i prostolinijność sprawiają, że są socjologicznym tsunami, anomalią, która przerasta wyobraźnię mas i budzi zazdrosny podziw jednostek. Uosabiają dziecinne marzenie o życiu na własnych prawach. Zwykle czeka ich spektakularny i inspirujący koniec, ale dopóki próbują, trudno o bardziej porywające i kontrowersyjne widowisko. Twórczość Calvina należy przeżyć na własną rękę, najlepiej zaczynając właśnie od „Naszych przodków”. Problem polega na tym, że nie sposób wyrzucić z pamięci tych zmyślonych biografii. Czułość, z jaką Calvino traktuje menażerię nadludzkich odmieńców, przechodzi na czytelnika, budując w nim stosunek identyczny z tym, jaki miał wobec ulubionych baśni dzieciństwa, tyle że przy okazji dopinguje do podjęcia własnych wielkich czynów. Ciężko nie istnieć w czasach Facebooka, poradniki namawiają do gorączkowego poszukiwania drugiej połówki, a drzew coraz mniej? Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale przodkowie zobowiązują. Sięgnij też po... „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”, „Fikcje” Borgesa, „Pamiętnik znaleziony w Saragossie” Potockiego.
50
książka
51
książka
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
„The Drums” Island / Universal 9/10
Nikt nie nabrał się na nijakie electro, z którym dwóch kumpli z obozu letniego parę lat temu objechało Amerykę. Nie było wyjścia, musieli pokochać gitary. Już jako The Drums – kwartet zameldowany w Nowym Jorku – cieszyli się tytułem nadziei i zespołu, który zdefiniuje brzmienie tego roku. I nie był to hajp daremny. The Drums właśnie sprostali apetytom, które podkręcił wydany późnym latem 2009 minialbum „Summertime!”. Pełnometrażowy debiut wypuszczają już w ramach kontraktu z dużą wytwórnią, ale to jedynie formalny awans, który w żaden sposób nie odbił się na merytoryce. Konsekwencja (nawet jeśli wykalkulowana z sukcesów „Summertime!”) w wybranej estetyce to tylko jeden z atutów. Drums są z tej szkoły, w której songwriting jest największą z wartości. Bardzo słusznie. Już dawno nie było debiutanta, który pisałby tak uzależniające piosenki pod retro potańcówki i randki w plenerze.
HIRO Romantyczne refreny, niedostępne dziewczyny, wrażliwi chłopcy, „przykrótkie sny nie w porę, zbyt lekko się ubiorę”, takie historie. Tu się krzyżuje niewinność pierwszych rock and rolli z beztroską surf popu i sentymentalną melodyką The Smiths. Naturalnie i bez pretensji, bo oni zaczesują grzywki do tyłu wcale nie dlatego, że tak kazał jakiś modowy magazyn. Och, bynajmniej. Jedyny niedosyt prowokuje fakt, że „The Drums” to nie jest materiał w stu procentach premierowy. Powtórzyli parę kawałków z „Summertime!”, dograli parę spośród tych, którę od kilku dobrych miesięcy krążą w najlepsze po różnych youtubach i ten złoty skład uzupełnili rzeczami zupełnie nowymi. Ale w sumie z drugiej strony – takiego „Let’s Go Surfing” nigdy dość. Chcę z nimi na wakacje! Angelika Kucińska
Świeże
The Drums
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
41,00 PLN
Dąbrówka & Kukulska „Comix” EMI 6/10 „W czterech słowach: mi to się podoba” – tak o „kontrowersyjnym” numerze z Kukulską nawinął Tede na swojej najlepszej dotychczas płycie („Notes”). I ja z przykrością się dziś pod tą linijką (z zastrzeżeniami) podpisuję. Z przykrością, bo Natalia zawsze uosabiała dla mnie jakiś rodzaj popowej siupy made in Poland; drogi krzyżowej „Puszka okruszka”, „Lepiej późno niż wcale” i „Im więcej ciebie tym mniej”. Trzy lata temu Plan B zrobił jej fonograficzny lifting czy raczej wskrzeszenie i choć „Sexi Flexi” ideologicznie to wielki przekręt, muzycznie nie było wstydu. Nagrany razem z Michałem Dąbrówką, mężem i perkusistę w jednym, „Comix” znów goni trendy. Bardzo nowoczesne opakowanie zawiera w sobie dużo lat 80., funku, syntezatorów, soulu, partii smyczkowych, r’n’b, fatalnego rapera (powtórka z Funky Filona), kilka neutralnych i kilka głupiutkich tekstów. Mimo wad dobrze buja, choć to wciąż bardziej stylizacja i kalka niż pop, którym z pełną powagą można by się pochwalić. Marek Fall
Donguralesko „Totem Leśnych Ludzi” Szpadyzor Records 8/10 Na „Totemie Leśnych Ludzi” na zawsze zostaje odstrzelony stereotyp mówiący o tym, że Gural to tylko braga i ciągle jeden i ten sam kawałek mnożony w nieskończoność. Ten dziwaczny koncept album jest koncepcyjnym wydawnictwem tylko połowicznie – nawijka o nawijce, kawałki autobiograficzne i miejskie obserwacje zostają tu wciągnięte w wir tajemniczej, mistycznej poetyki symbolizowanej przez tytułowy totem. Dysponujący fantastycznym flow Gural raz podaje standardowe blokowe wersy, by za chwile przejść do „Włatców Móch”, podstawowych pytań filozoficznych, pokręconych mitologii, zagadnienia ucieczki od cywilizacji i cytowania Wyspiańskiego i Barei. Wtórują mu w tym producenci (przede wszystkim genialny Matheo) wplatający w tłuste, amerykańskie bity nie tylko motywy etniczne, ale też dźwięki burzy i tropikalnej puszczy. Po „Totemie…” nadszedł ten czas, w którym Gural zyskuje pełne prawo, by nawinąć o sobie „polski hip-hop the best of”. Marek Fall
Karen Elson „The Ghost Who Walks” XL / Sonic 7/10
ARIEL PINK’S HAUNTED GRAFFITI „Before Today” 4AD / Sonic 6/10
Wystarczy, że człowiek zostanie żoną i od razu robi płytę. Karen Elson, jeszcze do niedawna głównie gotycko blada, rudowłosa modelka, a dziś już formalnie lepsza (to dyskusyjne akurat) połowa Jacka White’a debiutuje jako kompozytorka, autorka tekstów i wokalistka. Z pomocą męża – tu producenta, mentora, a nawet reżysera klipu. Nie umniejszajmy doświadczeń – Elson pojawiła się na tribute albumie dla Gainsbourga (w prestiżowym duecie z Cat Power) i założyła perfomerską, kabaretową grupę The Citizens Band. „The Ghost Who Walks” to Elson na serio i na skrzyżowaniu kultur. Ona jest rachityczną Brytyjką, ale płytotekę małżonka też przesłuchała uważnie. Amerykański pierwiastek dominuje, choć country rezygnuje z przaśnego przytupu na rzecz dystyngowanego wiktoriańskiego romansu. Wyobraźcie sobie, że pojechaliście do Nashville, a tam wrzosowiska. Podróże kształcą. Angelika Kucińska
52
Pośród internetowych zachwytów nad mistrzami metody do it yourself w rodzaju Owl City czy Toro Y Moi, Ariel Pink jest prawdziwym weteranem. Nagrywa już 12 lat, choć całkiem niedawno usłyszała o nim więcej niż garstka przyjaciół oraz maniaków odkrywania nowych talentów. Jego względny sukces związany jest z szerszą tendencją do fetyszyzowania garaży zaaranżowanych na miejsca prób, łazienek na studia i wyciszonych wytłaczankami po jajkach pokoi. Choć od jakiegoś czasu towarzyszy mu zespół Haunted Graffiti, brzmienie „Before Today” pozostaje prywatne, wyzbyte parcia na komercyjny sukces. Tak jakby Ariel Pink chciał normalność podnieść do rangi sztuki. To się właśnie podoba, czego dowiódł chociażby zeszłoroczny koncert w warszawskich Kamieniołomach, który zebrał nadspodziewanie dużą publiczność. Pitchfork dał „Before Today” dziewiątkę w dziesięciostopniowej skali. Przesadzili, ale słucha się dobrze, a wypływanie samorodnych talentów ponad powierzchnię prywatności zawsze cieszy. Adam Kruk
RECENZJE
R
Kupuj z OneStep!
Quasi „American Gong” Kill Rock Stars 7/10 „Pozwól mi opowiedzieć ci historię życia…”. Pojechałem na Pavement do Berlina. Zameldowałem się w C–Halle wcześniej i support (z tych, co sami handlują swoimi gadżetami) oglądałem spod samej sceny. Największymi propsami dla otwierających niech będzie to, że w kontekście okołomalkmusowych ekscytacji zaraz po powrocie do domu ogarnąłem ich całą dyskografię. Quasi to trio z Oregonu, gitarzysta frontman Sam Coomes i dwie kobiety w sekcji rytmicznej, z których perkusistka i wokalistka, Janet Weiss, grała w Sleater-Kinney (!), a obecnie towarzyszy także Stephenowi w Jicksach. Ósmy album Quasi – „American Gong” – to uroczy wyraz nostalgii za rock and rollem lat 90.; delikatnie przybrudzonym, dysonansowym, ale skupionym na postbeatlesowych melodiach podpartych ładnymi, damsko-męskimi harmoniami wokalnymi. Sonic Youth, Yo La Tengo z przesterami, po kilku kawach czy nawet Built To Spill… Młodzież wam tak dziś nie zagra. Marek Fall
Stereo Total „Baby Ouh!” Disko B 7/10 Stereo total to duet. Duet francusko-niemiecki. Françoise Cactus w niczym nie przypomina drobnej Francuzeczki, to baba z jajami wielkości arbuzów, a Brezel Göring nigdy nie miał wujka w waffen SS. Duet może się pochwalić najgłupszymi tekstami pod słońcem. Przykład? „When you look into my eyes, I feel like in paradise. Let’s go to a Holiday Innn and I will show you somethin’”. Stereo Total odnaleźli się również w dziedzinie awangardowego video artu. Czwórka Japończyków, kobieca bielizna i duuużo potu. „Baby Ouh!” to już dziesiąta część ich muzycznej odysei. Para tradycyjnie przekopuje się przez sterty gatunków i ujawnia lingwistyczne fascynacje (Françoise śpiewa w czterech językach!). Landrynowate disco, french song i prześmiewczy punk rock stanowią sedno wszystkich 17 utworów. Radość obcowania z „Baby Ouh!” jest jednak ryzykowna... dlatego śmiertelnie poważnych prosi się o zasłonięcie uszu. Przebywanie z wariatami może być zaraźliwe. Agnieszka Wróbel
Tame Impala „Innerspeaker” Modular 9/10 „Niby nic, a tak to się zaczęło / Niby nic, zwyczajne pa pa pa” – takich zespołów z kluczem doboru „psychodelicje z końcówki lat 60. i halucynogeny” w każdej dekadzie było multum. W ostatnim dziesięcioleciu podobną stylistykę eksploatowali przecież choćby Dungen na genialnym „Ta Det Lugnt” (ale robili to w dziwacznym języku) czy Dan Snaith na „Up in Flames” i „Andorrze” (ale on poszedł w Four Tet). Tame Impala na swojej stronie mają odnośniki do Wikipedii Neu!, Can i Yes, co można bez ściem traktować jako wskazówkę. Wokalista głosem przypomina Lennona, kompozycje są rozwleczone i upalone, jakby słuchać Zeppelinów, Doorsów, Hendriksa czy Creamu na filtrze wodnym Animal Collective. I nie chodzi wyłącznie o formę, gęstość brzmienia czy archaiczny vibe. Wtórny w wybitny sposób „Innerspeaker” – album z właściwie jednym, długim utworem – pełen jest przepięknych melodyjnych momentów z epickim „It’s Not Meant to Be” (kandydat do tracku rocku) na czele. Oby tylko chłopaki nie poszli drogą innej wielkiej nadziei Australii, The Vines… Marek Fall
Robyn „Body Talk, Pt. 1” Universal 6/10
Dzięki naszej współpracy z OneStep już teraz możesz kupić prezentowane przez nas płyty, filmy, książki – przez SMS-a. OneStep to nowy sposób kupowania. Wygodny i bezpieczny. Wystarczy wysłać SMS z kodem zamieszczonym przy recenzji pod numer 70500. Przy pierwszym zamówieniu OneStep oddzwoni do Ciebie, by potwierdzić szczegóły zamówienia. Przy każdym kolejnym zamówieniu otrzymasz SMS zwrotny z nazwą produktu i jego ceną. Poprawność zamówienia potwierdzasz SMS -em. Za przesyłkę zapłacisz przy odbiorze. OneStep kupujesz SMS-em!
Więcej propozycji znajdziesz na www.one-step.pl
42,00 PLN
Robyn ma poważny dylemat. Management każe jej udawać dwudziestolatkę i konkurować z Uffie (nie wiedzieć czemu, kwestię wieku Szwedki starają się przemilczeć i wydany pięć lat temu czwarty album „Robyn” najchętniej przedstawialiby jako debiut). A ona nie chce już śpiewać piosenek w duchu: „hejka, jest imprezka, chodźmy do klubu” – w każdym razie, nie tylko w takim. Płytę rozpczyna zatem od zupełnie serio narzekań na swój alkoholizm i narkotyki, przechodzi jednak do ironicznych utyskiwań nad złem całego świata, które skupiło się właśnie na niej. Jest mało poważnie, ale za to tanecznie i z udawaniem robota. W trzecim numerze – za sprawą tytułu, energii i rzewnego podejścia do miłosnych zawodów przypominającego świetne „Be Mine” – taneczność sięga apogeum. Potem stopniowo opada, nawet mimo gościnnego wtrętu Royksöpp i dubstepowych podkładów. O dziwo – to dobrze, bo wyśpiewany w jej ojczystym języku utwór zamykający płytę stanowi jeden z najmocniejszych i najbardziej emocjonujących momentów w twórczości Robyn. Jeśli w tę stronę pójdzie na kolejnych częściach trylogii „Body Talk”, wtedy będzie górą. Maciek Piasecki
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
wą: z jednej strony nachodzony przez tajemniczego adoratora, z drugiej usiłujący naprawić wypalony związek z kobietą swego życia. Kocha i nie kocha, odrzuca i jest odrzucany. Intrygujący to koncept, ale Chéreau, mistrz intymnej psychoanalizy, tym razem stawia na uczuciowy ekshibicjonizm, który w swym wykoncypowaniu daleki jest od dbałości zarówno o bohatera, jak i filmową konstrukcję. Pozbawiony właściwego początku i końca, ostentacyjny i przesadnie spontaniczny film osiąga podobny efekt, co portretowani prześladowcy: męczy i dręczy. I jak tu go pokochać? Piotr Pluciński
OCZY SZEROKO OTWARTE
reż. Haim Tabakman Premiera: 16 lipca 9/10 Jak zostać świętym za życia? Czy miłość musi być egoizmem? To pierwsze pytania, jakie stawia film Tabakana – rewelacja zeszłorocznego Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Rozważania egzystencjalne i teologiczne prowokuje osadzenie historii namiętności rodzącej się między dwoma mężczyznami w środowisku ortodoksyjnej społeczności żydowskiej. Aaron jest rzeźnikiem koszernym, Ezri – studentem szkoły talmudycznej. I mężczyzną fatalnym. Jego pojawienie się wnosi życie w świat Aarona, ale i zwiastuje nieszczęście. Choć okoliczna społeczność zszokowana jest tym, co ukryte, widzowi najbardziej szokujące wydaje się właśnie owo niezrozumienie. Jakże znajome. Nic nie robi uczuciu takiej krzywdy jak troskliwość innych. I religia. Obnażenie opresyjności kontrolowania cielesności w kulturze europejskiej już się dokonało. W świecie chasydyzmu (a także islamu) homoseksualizm wciąż stanowi zbrodnię. Brak jednak w filmie demaskatorskiego tonu, jego siła polega na czymś innym. W „Oczach szeroko otwartych” okazuje się, że najgorsza jest nie społeczna opresja, a złamane serce. Adam Kruk
Zejście 2
reż. Jon Harris Premiera: 13 sierpnia 7/10 Sequel „Zejścia” nie jest, wbrew pozorom, zwykłym odcinaniem kuponów. Wątpliwości budzi co prawda zignorowanie europejskiego zakończenia (bohaterka nigdy nie wydostaje się na powierzchnię) na rzecz amerykańskiego (udaje jej się uciec), ale jest to konieczne, by umotywować kontynuację Jona Harrisa zwartym psychologicznym konceptem, który przyświecał oryginałowi. Pierwsze „Zejście” jest bowiem czymś więcej niż tylko sprawnie zrealizowanym survival horrorem. W warstwie symbolicznej jest to droga w dół, na dno piekła – zagłębiając się w mrokach zamieszkałych przez krwiożercze stwory jaskiń, główna bohaterka zmierza ku akceptacji swej prymitywnej ludzkiej natury. W drugiej części sytuacja zostaje odwrócona: Sarah raz jeszcze schodzi w dół, biorąc udział w ekspedycji ratunkowej, ale tym razem próba wydostania się z podziemnej pułapki będzie już dla niej drogą w górę, ku odkupieniu. Film Harrisa nie zawodzi oczekiwań. Może i jest mniej widowiskowy, niezbyt konsekwentny w dawkowaniu napięcia i z całą pewnością gorzej wyreżyserowany, ale w miejsce kontynuacyjnego banału oferuje polemikę z oryginałem, co w obrębie gatunku tak hermetycznego jak horror do najczęstszych nie należy. Piotr Pluciński
54
RECENZJE
R
foto | materiały promocyjne
reż. Patrice Chéreau Premiera: 2 lipca 5/10 W nowym filmie Patrice’a Chéreau największe wrażenie robi scena otwierająca: zagniewana żebraczka policzkuje pasażerkę metra, doprowadzając ją do pełnego zażenowania szlochu. Dalej trudno już o podobną spontaniczność emocji, choć samo wydarzenie stanowi przyczynek do intrygującej konfrontacji dwóch mężczyzn – Daniela i wiele starszego bezdomnego, który niespodziewanie wyznaje mu miłość. Chéreau opowiada jednak nie, jak sugeruje polski tytuł, o zagubieniu w miłości, a zgodnie z oryginałem („Persecution” – prześladowanie), o niekochaniu, odrzuceniu. Daniel uwikłany jest w sytuację przewrotnie dwubieguno-
Świeże
Zagubieni w miłości
Kolekcja filmów Krzysztofa Kieślowskiego
„Krótki film o zabijaniu”; „Krótki film o miłości”; „Amator”; „Podwójne życie Weroniki”; „Trzy kolory: Biały, Niebieski, Czerwony” Dystr. Best Film 10/10
Krzysztof Kieślowski, polski reżyser nominowany do dwóch Oscarów, francuskiego Cezara i brytyjskiej BAFTY, laureat Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, Złotego Lwa w Wenecji, uhonorowany w Cannes... Twórca, którym na szczęście polskie kino przestało się legitymować i postawiło na własne sukcesy. I porażki. Nie bez powodu mowa tu o porażkach, nie jest to kąśliwy komentarz do rzeczywistości – porażkami najczęściej kończyły się próby kontynuacji kina Kieślowskiego. Kiedy reżyser zdecydował się porzucić zawód filmowca, by być z rodziną (i zająć się stolarką), środowisko nie dowierzało jego planom. Kiedy po zasłużonym odpoczynku znów chciał stanąć za kamerą – nie zdążył, zmarł nagle, niespodziewanie. Próba zrealizowania „Piekła” bez niego nie powiodła się. Tym razem nie tyle środowisko nie dowierzało – świat nie uwierzył w to dzieło, widzowie, krytyka. Podjęcie ciągu dalszego bezwzględnie obnażyło nieudolność imitatorów. I jakąś nieuchwytność wizji Kieślowskiego. Przykre naśladownictwo wynaturzyło, wykoślawiło jego styl. Fakt, jego filmy miały swoich zwolenników i przeciwników, jednak najgorsze, co można zrobić, to włożyć w pretensjonalne, sztuczne i na siłę budowane ramy pewne symbole. Dobrze się zatem stało, że porzuciliśmy jazdę na plecach mistrza. Mam w domu kolekcję dokumentów reżysera. Mam także zestaw VHS z serią „Dekalog”. To mój fundament kina, wracam do tych produkcji, choć to niełatwe powroty, stanowią ważną lekcję nie tylko filmu, ale i życia. Teraz dołączą do nich fabuły Kieślowskiego, te według mnie najcenniejsze: „Krótki film o zabijaniu”, „Krótki film o miłości” i „Amator”. Mistrzowskie wyczucie formy, symboliczne ujęcie tematu, precyzja w tym, co i jak chce się powiedzieć. „Film powinien patrzeć szeroko, nawet jeśli patrzy wąsko” – mówił w jednym z wywiadów. Niby proste, a jednak…
Anna serdiukow
CZWARTY STOPIEŃ
reż. Olatunde Osunsanmi Premiera: 2 lipca 5/10 Pamiętacie „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” Spielberga? To zapomnijcie. Film Osunsanmi wkracza na czwarty stopień. Według ufologii numer cztery to coś więcej niż spotkanie – to porwanie! Właściwe tajne uprowadzenie i zwrot człowieka z dziurą w pamięci, którą przywrócić może jedynie hipnoza. Brzmi nieprawdopodobnie? Film uwiarygadnia Milla Jovovich w roli doktor Tyler i siebie samej, a przede wszystkim konwencja dokumentaryzowanej fabuły. Nic nie tłumaczy fikcji tak dobrze niż prawda. „Czwarty stopień” próbuje budować napięcie powoli, co skutkuje męczącymi dłużyznami. Ten przynudnawy film zasługuje jednak z pewnych względów na uwagę. Jego akcja dzieje się u schyłku lat 90. – czasu „Z archiwum X”, który brutalnie zakończyły ataki 11 września, dowodząc prawidłowości, wedle której żyjąc w bezpiecznym fukuyamowskim końcu historii, szukaliśmy wroga na zewnątrz. Atak z wewnątrz odsunął sprawy hipotetyczne na dalszy plan. Powrót tej tematyki w „Czwartym stopniu” może oznaczać, że u progu nowej dekady, zamiast szukać kozła ofiarnego wśród swoich, znów zerkniemy w kosmos. Szkoda, że z przerażeniem zamiast z ciekawością. Adam Kruk
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
RECENZJE Zrób to w Warszawie! Już w sprzedaży
Do it in Warsaw
komiks książka HIRO
HIRO
KOMIks I KSIĄŻKA Przejścia nie ma Jerzy Kosiński
Czesław Czapliński, Paweł Sala Wyd. Studio 102 8/10
Tylko
34,99 złotych
Chcesz przejechać się nyską? n Przenocować w Domu Dziewicy? n Zwiedzić kulturalny squat? n A może zjeść sushi w palmiarni? n
Nietypowy, trochę zwariowany, bardzo subiektywny przewodnik
KSIĄŻKA DO NABYCIA: NA WWW.KULTURALNYSKLEP.PL, W WARSZAWSKICH EMPIKACH I SALONACH PRASOWYCH, pod numerem telefonu 801 130 000* lub 22 555 44 00
*Infolinia: w dni powszednie w godzinach od 9 do 17. Całkowity koszt połączenia wynosi jedną jednostkę taryfikacyjną w sieci TP SA
Cena książki: 34,99 zł (w tym 0% VAT)
Jerzy Kosiński, król autofikcji, mistrz autokreacji. Ile było prawdy w jego powieściach, co było zmyśleniem? Granica między tym, co wyobrażone, a tym, co rzeczywiste, była płynna w życiu pisarza – zresztą jedno wypływało z drugiego i odwrotnie. W książkach było podobnie. Czesław Czapliński i reżyser słynnej już „Matki Teresy od kotów”, Paweł Sala nie rozwiązują zagadki. W napisanej wspólnie sztuce (początkowo Czapliński myślał nie o teatrze, ale o kinie) stawiają pytania, mącą i gubią tropy, mieszają szyki czytelnika. Próbują oddać ostatni dzień z życia Jerzego Kosińskiego. Wanna, plastikowa torba na głowie… oto rekwizyty samobójczej śmierci. Ale nie spodziewajcie się śledztwa, tekstu rozliczeniowego – nie chodzi o to, by pokazać, co bezpośrednio doprowadziło do tragicznego finału. Raczej o to, by nakreślić, co sprawiło, że Kosiński wiódł życie takie, jakie wiódł. I tej śmierci jednak długo się wymykał, igrał z nią, wodził za nos. Powstała impresja, wyimek z czyjejś tajemnicy. Neurozy, fascynacje, lęki, seks i perwersja – życiowy wir naznaczony Zagładą. Jeszcze chwila i damy się wciągnąć pod wodę, do tej wanny, do tej torby pełnej sekretów. Ale Czapliński i Sala nie dają gotowych odpowiedzi. Może, jeśli w ogóle, pewne wskazówki… „Nie płaczcie nad umarłym i nie lamentujcie nad nim” – pada pod koniec dramatu. No właśnie. Przejścia tutaj nie ma. Każdy swoje przejście odnaleźć musi sam. Anna Serdiukow
Mój syn
Olivier Schrauwen Wyd. Timof Comics 7/10 Co uderza najpierw, od razu i prosto z mostu, to niesamowita grafika. Olivier Schrauwen posługuje się niezwykle charakterystycznym stylem rysunku, jakby wyjętym z klasycznych amerykańskich komiksów prasowych. Soczyste i jaskrawe kolory, precyzyjnie nakreślona architektura oraz postaci o cudnie siermiężnych bryłach i plastycznych twarzach sprawiają, że nad stroną plastyczną „Mojego syna” można cmokać z zachwytu godzinami. I choć treść pasuje idealnie do formy, to jednak wyraźnie ustępuje jej miejsca na podium. Owszem, Schrauwen opowiada o relacjach ojca z synem w bardzo dowcipny sposób, lecz mimo sympatycznej puenty w finale, całość jest po prostu zbiorem paru zabawnych historii. Ogromnym plusem jest fakt, że autor ma świetne wyczucie absurdu i groteski, perypetie bohaterów są nieprzewidywalne i szalone, a i tak – mimo tego natłoku surrealizmu – jest tu miejsce na kilka inteligentnych konstatacji na temat życia. Minusem jest jednak to, że w samej konstrukcji fabularnej brakuje większego stężenia logiki, przez co ten galop nietuzinkowej wyobraźni i humoru staje się zbyt szybką i ulotną lekturą. Na tyle szybką i ulotną, że i te wspomniane konstatacje mogą umknąć rozproszonemu farsą czytelnikowi. Ale – jak ponoć mawiali słynni kastraci – nic straconego, bo nawet wtedy „Mój syn” pozostaje albumem ze świetną grafiką i nieprzeciętnym dowcipem. Bartosz sztybor
56
RECENZJE
R
Park
i Lu Uni j skie bel
iu ow Zdr
am yo
za
cz
yn
pia tki
wtor ki
i rk to w y od sr
i atk pi
Par kn a
ien iec ka
skiego atow Poni
21 :0 0
Al.
zoo Kr ze m
sro dy
Rynek Starego Miasta
Radwańska
a sk ow tyn tan ns Ko
Nowomiejska
o Żeromskieg
ia Zachodn
icza kiew Mic
d
Lutomierska
Al.
KINO LETNIE
W K A Z DY W TO R E K , S RO D E I P I AT E K
POLÓWKA ec ej na w
29.06 6.07 13.07 20.07 27.07 3.08 10.08 17.08
Happy Go Lucky Lektor Rewers Kocham kino Limits of Control Mniejsze zło Vicky Cristina Barcelona Hurt Locker. W Pułapce Wojny 24.08 Coco Chanel 31.08 Zatoka delfinów
GranatowyPrawieCzarny Jeszcze dalej niż północ Fish Tank Fala Nieznajoma Gucza! Pojedynek na trąbki Guzikowcy Tlen Strasznie szczęśliwi
Park Poniatowskiego / srody
Park na Zdrowiu / wtorki organizatorzy:
30.06 7.07 14.07 21.07 28.07 4.08 11.08 18.08 25.08
partnerzy:
25.06 2.07 9.07 16.07 23.07 30.07 6.08 13.08 20.08 27.08
Vabank Ludożerca Powrót wilczycy Ziemia obiecana Przypadek Między ustami a brzegiem pucharu Kawalerskie życie na obczyźnie Zaklęte rewiry Życie wewnętrzne Kingsajz
Rynek Starego Miasta / piatki
patroni medialni:
Urząd Miasta Łodzi
kino plenerowe „Polówka” Już po raz trzeci w łódzkich parkach zagości kino plenerowe „Polówka”. W tym roku Kino Cytryna i Urząd Miasta Łodzi, zaprasza do Parku na Zdrowiu, Parku Poniatowskiego oraz na Rynek Starego Miasta przy Parku Śledzia. Partnerem pokazów na Rynku Starego Miasta będzie Muzeum Kinematografii. Przez 29 wieczorów nasi widzowie będą mieli okazję zobaczyć to, co najlepsze w kinematografii całego świata. Parku na Zdrowiu kinomaniacy będą mieli okazję zobaczyć najciekawsze filmy ubiegłego sezonu (The Best Of!). W środy w Parku Poniatowskiego będziemy odbywać podróż po Europie (Eurotrip). Natomiast w piątki na Rynku Starego Miasta zaprezentujemy publiczności filmy, których planem zdjęciowym jest Łódź Filmowa. Wieczory zostaną uświetnione pokazami kina niezależnego. Na widzów będziemy czekać od godziny 21, a projekcje rozpoczynamy po zapadnięciu zmroku. Czas do rozpoczęcia projekcji (około 21:30) wypełnią nam konkursy z mnóstwem nagród i niespodzianek. W ubiegłym roku w Polówkach wzięło udział ponad dziesięć tysięcy osób. W tym liczymy na jeszcze lepszą frekwencję.
www.kinomuzeum.pl
www.kinocytryna.pl
ii ww
l .p a ww.kinocytr yn
RECENZJE teatr
TEATR hiro
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
tekst | anna serdiukow
TIRAMISU Laboratorium Dramatu Reż. Aldona Figura Spektakle: 11, 23, 24, 25 lipca
Jednak dziś „Tiramisu” nie działa już z taką siłą jak kiedyś – zawodzi konstrukcja dramatu, brakuje mu też tamtej świeżości, tempa i dynamiki. Portrety kobiet nie zostały należycie pogłębione, okrojono je z pewnej psychologicznej właściwości i to czuć coraz mocniej… O uwiarygodnienie tych sylwetek wciąż walczą aktorki. Niektóre z nich widziałam w poprzednich inscenizacjach, kilka twarzy jest nowych. Patrzę na wszystkie, patrzę na to, jak starają się uwiarygodnić swoją obecność na scenie – przede wszystkim osobistym naddatkiem, który znajdują gdzieś w sobie, nie w tekście. Dlatego dla mnie najmocniejszym atutem tej sztuki była i jest możliwość zobaczenia, jak zmieniała się jej interpretacja i sposób gry kolejno obsadzanych dziewczyn – co chciały kiedyś przekazać, a na co dziś kładą nacisk. „Tiramisu” starało się ugryźć wiele różnych aktorek – tak naprawdę to one są bohaterkami tej opowieści. I o tym chętnie zobaczyłabym spektakl.
Cukier Stanik Laboratorium Dramatu Reż. Gabriel Gietzky Premiera: 16 lipca Sztuka Zyty Rudzkiej, tak zwany antyglamour po polsku. Opowieść o tytułowej rodzinie Cukierów, właścicielach pracowni gorseciarskiej, którzy podejmują walkę z konkurencją, czyli zalewem tanich chińskich biustonoszy. Rzecz nie tylko dla rodzin krawieckich – będzie teatralnym, prześmiewczym ściegiem o wypieraniu tego, co oryginalne, przez to, co zwykłe i masowe. Doborowa obsada, między innymi: Janusz Nowicki i Krystyna Tkacz.
Letni Przegląd Teatru Laboratorium Dramatu Laboratorium Dramatu Reż. Gabriel Gietzky spektakle: 30.06.–1.08.
Po raz trzeci Laboratorium Dramatu zaprasza na przegląd swoich spektakli. Zobaczymy premierowy dramat Zyty Rudzkiej „Cukier Stanik” (info obok), nową wersję „Przylgnięcia” Piotra Rowickiego i wznowiony monodram „Jordan” w wykonaniu Doroty Landowskiej i w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Poza tym propozycje znane z repertuaru teatru Tadeusza Słobodzianka: „Merlin. Inna historia”, „111”, „Malambo. Argentyńska historia”, „Maestro”, „Urojenia” (zdjęcie niżej), „Tiramisu” i „Absynt”. W sumie 10 spektakli zostanie pokazanych na dwóch scenach: scenie głównej przy ulicy Olesińskiej i Scenie w Obiekcie (Obiekt Znaleziony, Galeria Zachęta).
foto | materiały promocyjne
7/10 Pamiętam „Tiramisu” z czasów, gdy Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka mieściło się w Teatrze Narodowym. Później widziałam wersję wystawianą w Teatrze Buffo – wreszcie mogłam zobaczyć spektakl w obecnej siedzibie Laboratorium przy Olesińskiej. Dla mnie „Tiramisu” nigdy nie było odpowiedzią na „Testosteron” – to zbyt duże uogólnienie, porównanie na wyrost, niesprawiedliwe dla obydwu tytułów. Co ważne, na „Testosteronie” byłam raz, na „Tiramisu” – cztery razy. Czuję, jak zestarzał się sam tekst, ale widzę również, jak ewoluował jego odbiór przez lata. Dziewczyny, które widziały „Tiramisu” dawno, dzisiaj zwracają uwagę na zupełnie inne jego aspekty – inne problemy są dla nich ważne, co innego wybija się na pierwszy plan. Dobrze, że sztuka dorasta, dojrzewa wraz z oglądającymi ją widzami – że jest propozycją dla kobiet w różnym wieku lub że te same kobiety potrafią odnaleźć w niej coś istotnego na różnych etapach swojego życia.
58
RECENZJE
R
RECENZJE Gry
GRY HIRO
HIRO tekst |Tomek Cegielski
Red Dead Redemption Rockstar Games
Xbox 360
10/10
Świeże
W tym miesiącu zdecydowałem się poświęcić cały dział na recenzję jednego tytułu. Okazja jednak jest nie byle jaka. Jedno z najlepszych i najbardziej znanych studiów developerskich – Rockstar Games – odpowiedzialne za takie megahity jak serie „GTA”, „Manhunt” czy „Max Payne”, wreszcie wydało swoje najnowsze dzieło. Przygodówka TTP „Red Dead Redemption”, o której mowa, według doniesień zagranicznej prasy kosztowała ponad sto milionów dolarów i w tej chwili uznawana jest za najdroższą grę w historii branży. Bez dwóch zdań mamy tu do czynienia z nową jakością, jeżeli chodzi o gry konsolowe. Akcja „Red Dead Redemption” toczy się na Dzikim Zachodzie w roku 1911. Jako eksbandyta o imieniu John Marston zostajemy wysłani przez rząd na prerię, by tam odnaleźć jednego z byłych współpracowników i pomóc w jego zapuszkowaniu. Sytuacja z czasem komplikuje się i priorytety naszego głównego bohatera szybko ulegają zmianie. Fabuła jest wielowątkowa, ciekawa i oferuje wiele zwrotów akcji. Oprócz zawiłego wątku głównego, w grze autorzy tradycyjnie umieścili wiele side-questów, czyli zadań, których nie musimy wykonać, by ukończyć tytuł i nie są one ściśle związane z głównym wątkiem, jednak dostarczają sporo zabawy i wydłużają żywotność produktu. Zazwyczaj polegają na pomaganiu mieszkańcom, zbieraniu różnych ziół czy strzelaniu do zwierzyny. Świat, w którym osadzony jest „Red Dead Redemption” zrealizowany został na najwyższym poziomie. Mamy tu wielkie połacie terenu, po których poruszamy się konno lub jak kto woli dyliżansem. W małych miasteczkach możemy pójść do prymitywnego kina, zagrać w pokera, black jacka czy kości. W miejscowym barze urżnąć się w trupa i wszcząć bójkę, po czym wstać, otrzepać się z kurzu i na przykład kupić nowy dom. Stworzony przez Rock Star świat tętni życiem. Cały czas coś interesującego dzieje się na ekranie: albo kogoś właśnie obrabowują, albo ktoś pijany wytacza się z knajpy, albo na miasto napadają bandyci. Wątek główny na szczęście nie ograniczył się do chodzenia z rewolwerem po prerii i strzelania do wszystkiego, co ma mniej niż cztery nogi. Do wykonania głównego zadania potrzebne jest zaufanie mieszkańców prerii, które zdobywamy na wiele sposobów. Czasem zaganiając bydło na wypasie, łapiąc na lasso i ujeżdżając konie, czasem biorąc udział w wyścigach powozów. Nie prowadzimy tu jednak życia farmera, a Dziki Zachód to Dziki Zachód, nie obyło się więc bez abordażu na pędzący pociąg, pościgów po prerii, rabowania banków i im podobnych. Na uwagę zasługują także bardzo realistycznie wykonane cut-scenki, postacie zachowują się naturalnie jak prawdziwi aktorzy, a odpowiednio podobierane głosy ożywiają martwe bryły postaci. Jeżeli chodzi o zręcznościowe aspekty gry, jest jeszcze lepiej. Strzelaniny dają dużo frajdy, choć nie są dostatecznie wymagające. Gra pomaga nam w celowaniu, spychając delikatnie celownik na ciało przeciwnika, a tryb spowalniania czasu w trakcie zadymy daje ogromną przewagę nad oprychami. Możemy w miarę wygodnie strzelać, jednocześnie pędząc na grzbiecie konia czy prowadząc dyliżans. Istnieje nawet możliwość wystrzelenia przeciwnikowi broni z ręki, złapania go na lasso i przewiezienia za koniem po pustyni. Czego dusza zapragnie. Grafika też nie pozostawia wiele do życzenia. Ładne tekstury, płynna animacja, świetnie odwzorowane warunki atmosferyczne. Rozmach „Red Dead Redemption” jest niesamowity.
60
RECENZJE
R
Moje HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
Przeprowadzka tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | coska
W Waszyngtonie upał straszny. Przed remizą strażacy opalają się na ławce, jeden z nich ociera koszulką pot z twarzy, przy okazji prezentując piękny sześciopak. Rozpalone do czerwoności wozy błyszczą w słońcu, zaraz odjadą na sygnale, mózg się gotuje, trzeba odkręcić hydrant albo schować się w domu i wziąć zimny prysznic. Wilgotność powietrza jest nie do wytrzymania, wszystko jest lepkie, nie ma czym oddychać. Czas uciekać z tego miasta, chociaż szkoda trochę, bo po sześciu miesiącach stało się już ono moim magicznym domem, w którym Hanna Banaszak śpiewa, że zegar tyka serdecznie, chociaż na świecie zawierucha, i gdzie staram się nie przejmować aż tak bardzo, kto mieszka w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Uciekamy zatem w jeden weekend nad Atlantyk, znajdując wytchnienie na małej lokalnej plaży o jakże wdzięcznej nazwie Slaughter Beach (Mordercza Plaża). Lecz zamiast psychopatów czających się na turystów, aby zaszlachtować ich przy szumie fal, na piasku spotkać można przedziwne kreatury zwane Horseshoe Crab, po polsku: Skrzypłocz, lub jeszcze lepiej: Mieczogon. Wyglądają trochę jak podwodny czołg albo niemiecki hełm z oczami i ogonem, mają niebieską krew wykorzystywaną w medycynie lub technologii kosmicznej i czasem, kiedy woda wyrzuci je zbyt daleko na piasek, trzeba im pomóc wrócić w oceaniczne głębiny. Mieczogony jednak wydają się naprawdę przystojnymi stworzeniami, jeśli porównać je do niektórych naszych rodaków zamieszkujących czikagowską Polonię. W Czikagu postanowiłem spełnić swój obowiązek i oddać głos w wyborach prezydenckich. Tylu wąsatych, bezzębnych mężczyzn nigdy nie spotkałem na polskiej ziemi w jednym miejscu. Może to Ameryka im nie służy, a może właśnie nie ma ich w Polsce, bo wyjechali, aby straszyć inne kontynenty. Ja przestraszyłem się nie na żarty, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanąłem oko w oko z jednym z nich. Całe szczęście, że były tam też Polki, które, bez wątpienia, są najpiękniejszymi kobietami na świecie. Jaka szkoda, że nie dla każdej wystarczy strażaków ze spoconym czołem. Jutro uciekniemy już stąd na dobre, to ostatnia noc w Ameryce, a za cztery dni będę mieszkał w Afryce. Część rzeczy wysłana samolo-
Felietonista i HIRO gastronomii, czyli tłusty hamburger
tem, część płynie statkiem, a najpotrzebniejsze rzeczy zmieszczą się w walizce. Pomimo że na co dzień trudno oprzeć się zakupom, w takich momentach okazuje się, jak mało potrzebne jest do szczęścia. Kilka tiszertów, majtki, skarpetki, ulubiona para butów wybrana spośród kilkudziesięciu, pluszowy pies i iPod, który właśnie zasysa nowe piosenki i filmy w sam raz na podróż. Pakowanie to takie wietrzenie życia z sentymentów, zdjęć, które kiedyś były ważne, gadżetów, które wzbudzały zazdrość byłego współlokatora, a teraz lądują na śmietniku, stosów niepotrzebnych ubrań i niepotrzebnych znajomości. Kiedy w grudniu wyjeżdżałem z Warszawy i opuszczałem moje mieszkanie piękne, wysokie, w starej kamienicy, ale na czwartym piętrze i bez windy, i przez te piętra po zakręconych schodach wszystko trzeba było znieść, a potem znowu wejść, to nagle okazało się, że wszyscy są zajęci, chorzy, źle się czują lub nie słyszą telefonu. I gdyby nie Paweł, to pewnie do tej pory bym tam siedział, nie wiedząc, co począć. Całe szczęście, że tym razem mogłem liczyć na sprawną ekipę. W czasie pakowania dochodzi też zwykle do cudownego rozmnożenia, niby wszystko już w pudełkach, walizkach, a nagle z jakiejś szafki wysypuje się tona nowych rzeczy. To właśnie wtedy te wszystkie pojedyncze skarpety, które pralki przenoszą w inny wymiar, wracają z zaświatów. Wyjadłem już wszystkie zapasy z lodówki, urządziłem dwie wystawne kolacje z resztek dla znajomych, do torby wkładam paszport z nową wizą i mogę lecieć. Łudzę się, że w zachodniej Afryce będzie trochę chłodniej. Na pewno prawie zawsze pogodnie. Tylko gdzie ja tam znajdę tłuste hamburgery?
Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. Od stycznia uczy się języka portugalskiego w Waszyngtonie, przygotowując się do kolejnej podróży
61
FELIETON