GRUDZIEŃ/STYCZEŃ NR 13 www.hiro.pl
ISSN:368849
jared leto pan ktoś
paula i karol i piosenki
Robert crumb zboczeniec
od pucybuca do wizjonera
58
i więcej na hiro.pl
rzeczy do wygrania
foto okładka | MATERIAŁY PROMOCYJNE
INTRO HIRO 13 hiro docenia!
INFO
wszystko pomiĘdzy
RECENZJE
6 SuperHIRO 2010. Nominowani 12 Cee-Lo Green. Grubasek 16
14 OMD.
Kanye West. Windą na szczyt
Życie po powrocie
i hiro rozdaje. nasz superhiro nie byczy się na ezgotycznych wakacjach – co mogłoby sugerować przejęcie komiksu przez wściekłego kocura. nasz superhiro w pocie czoła wybiera wielkich wygranych plebiscytu na superhiro 2010. kategorie i nominowanych znajdziecie kilka stron dalej. nagrodzonych poznacie 11.02. – wręczymy im ciężkie, złote statuetki, na które hiro przetopił już pół strychu babki, słynnej paserki. szczegółów dotyczących wydarzenia szukajcie tradycyjnie na www.hiro.pl i naszym facebooku – będziemy raportować na bieżąco. a, i się nie przejedzcie! MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY
20 Jared Leto. Aktor 24 Paula i Karol. Jednak nie z oazy 28 Igor Boxx. Wroclove 34 Justin Iloveu. My też 38
44
Robert Crumb. Świntuszek
Muzyka
42 Out Of Tune. I bas spod łóżka
46 Film 48 Książka / Komiks 50 Teatr 51
starbucks zebra tower w warszawie
Sieciowa kawiarnia w biurowcu Zebra Tower w centrum Warszawy. Podają tylko kawę z certyfikatem Fairtrade i najlepszy polski magazyn.
Gry
redaktor naczelna:
Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:
promocja:
Łukasz Nowak lukasz.nowak@hiro.pl REKLAMA:
Ewa Kiedio
Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl Monika Ozyra monika.ozyra@hiro.pl Małgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl
SKŁAD:
administracja:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:
Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl
Marzena Skubij marzena.skubij@hiro.pl
redakcja strony internetowej:
Agnieszka Wróbel agnieszka.w robel@hiro.pl dystrybucja:
Marzena Skubij marzena.skubij@hiro.pl event manager:
Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl
PROJEKT MAKIETY:
Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com
Współpracownicy:
Anna Bajorek, Piotr Bartoszek, Anna Bielak, Andrzej Cała, Tomek Cegielski, Irmina Dąbrowska, Marek Fall, Marcin Flint, Jagoda Gawliczek, Agata Godlewska, Paulina Gorzkowska, Marcin Kamiński, Michał Karpa, Adam Kruk, Jan Mirosław, Marla Nowakówna, Maciek Piasecki, Piotr Pluciński, Jakub Rebelka, Kasia Rogalska, Anna Serdiukow, Filip Szalasek, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska
FELIETONIŚCI:
Maciej Szumny, Karola K
spokój w krakowie
Knajpa w zgodzie z zasadą Magdy Gessler – ma być jak u mamy. Stąd retro design kojarzący się z dzieciństwem i gorąca czekolada w zimowym menu. Spokój znajdziecie przy Brackiej w Krakowie.
WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl
WYDAWCA:
Agencja HIRO sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa prezes wydawnictwa:
Krzysztof Grabań kris@hiro.pl
ADRES REDAKCJI:
ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855
Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl DRUKARNIA: LCL DYSTRYBUCJA ul. Dąbrowskiego 247/249 93-231 Łódź www.lcl.com.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
SUPERHIRO 2010 – Nominacje statuetka | jakub rebelka
HIRO Free nagradza bohaterów mijającego roku. Niżej nominacje – kandydatów do prestiżowej statuetki wybierali nasi autorzy pod wścibskim przewodnictwem naczelnej. Wyniki ogłosimy 11.02. – w bardzo spektakularnych okolicznościach. Szczegóły wkrótce. SuperHIRO Muzyka 1. Monika Brodka 2. Igor Boxx 3. Indigo Tree
SuperHIRO dumnie pręży pierś
SuperHIRO Film 1. Jerzy Skolimowski 2. Jacek Borcuch 3. Mateusz Kościukiewicz SuperHIRO Komiks / Książka 1. Michał Zygmunt 2. Michał „Śledziu” Śledziński 3. Zbiór „Czas na komiks” SuperHIRO Moda 1. Mysikrólik 2. Justin Iloveu 3. She’s A Riot SuperHIRO Tu Lubi 1. 5-10-15, Warszawa 2. Powiększenie, Warszawa 3. Cud nad Wisłą, Warszawa SuperHIRO Wydarzenie 1. American Film Festival 2. OFF Festival 3. Wystawa „Ilustracja PL” SuperHIRO Przyszłości – nagroda dla najbardziej obiecującego debiutanta Paula i Karol 1. 2. Krzysztof Kwiatkowski 3. Miss Polski MegaHIRO – Bohater roku 1. Artur Rojek 2. Tomo Żyżyk 3. Macio Moretti AntyHIRO – Antybohater roku 1. Maria Peszek 2. Krzysztof Ibisz 3. Peja
więcej na www.hiro.pl
superhiro 2010 to wyróżnienie dla jednostek kulturalnych i imponujących. kto to taki, ogłosimy na tańcach 11.02.
06
info
I
GY!BE wracają
Lorem Ipsum is simply dummy text of the printing and typesetting indust Legenda postrocka na jednym koncercie w Polsce – 22 stycznia w poznańskim Eskulapie.
Co najważniejsze – przyjeżdżają w oryginalnym, założycielskim składzie. A to dla fanów postrocka informacja porównywalna znaczeniem z reaktywacją Beatlesów w składzie z koncertów w Hamburgu (tak, słyszeliśmy, że paru umarło). Pierwszy skład Godspeed You! Black Emperor uformował się w końcu lat 90. w kanadyjskim Montrealu. Ze skromnego tria eksplodował do pokaźnego kolektywu – zmieniającego skład spontanicznie i elastycznie. Koncertowali nieustannie przez pięć lat, ciesząc się tytułem nieobliczalnych anarchistów postrocka – cynicznych piewców polityki chaosu. W 2003 roku zapowiedzieli przerwę w działalności – każdy z muzyków planował rozwijać projekty poboczne. W 2008 przerwa okazała się oficjalnie przypieczętowanym w jednym z wywiadów końcem zespołu. To na szczęście bzdura. GY!BE zagrali w ramach tegorocznego festiwalu All Tomorrow’s Parties, w przyszłym roku ruszą w regularną trasę koncertową, 22 stycznia zahaczając o Poznań. (ak)
roboty ręczne
Lorem Ipsum is simply dummy text of the printing and typesetting indust Sztuka dziergania.
GY!BE
To, że polecamy zimą, to czysty przypadek. Roboty Ręczne – kolektyw matki i córki – ma w ofercie nie tylko zimowe gadżety pierwszej potrzeby, jak ciepłe czapy i niekończące się szaliki. Dziewczyny dziergają jak roboty również stylową, oryginalną biżuterię – wełniane bransolety i pompony do naszyjników. Szukajcie ich na robotyreczne.fotolog.pl.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
rzeczowo hiro poleca gadżety
gadżety HIRO
HIRO
kreatywny odsłuch Stylowe, bezprzewodowe głośniki Creative D100 umożliwiają słuchanie muzyki głośno i z takim ustawieniem basów, że sąsiedzi więcej nie wsiądą z wami do windy (z szacunku!). Zestaw może być podłączony do zasilania lub zasilany czterema bateriami AA. Głośniki są kompatybilne z każdym urządzeniem wyposażony w technologię Bluetooth – jak telefon czy netbook. Redakcja HIRO Free jednogłośnie poleca zwłaszcza tym, którzy – tak jak my – lubią słuchać muzyki w kąpieli.
www.pl.creative.com
piękny jak bestia
Lorem Ipsum is simply dummy text of the printing and typesetting indust
Mądre dziewczyny wiedzą, że rozmiar, owszem, ma znaczenie. Nie tylko dziewczyny. Amerykański projektant Marc Ecko również doskonale zdaje sobie sprawę ze znaczenia gabarytów. Zaprojektowany przez niego zegarek ma imponować i siać postrach. Model E22595G1 to niezły model – zwracający uwagę, monstrualny, potwornie piękny. Czarna tarcza z krzykliwą grafiką, mocarne wykończenie (te sześć koronek!), solidny skórzany pasek z grafficiarskim motywem. Rozmach, ale przy absolutnej dbałości o detale. Można tym odstraszać nachalnych absztyfikantów. I młodszą siostrę. www.timetrend.pl
szara komórka
Lorem Ipsum is simply dummy text of the printing and typesetting indust
Sony Ericsson Xperia™ X8 to nowoczesny smartfon w przystępnej cenie! Może się pochwalić idealnymi wymiarami (trzycalowy ekran) oraz umożliwia pełną personalizację ustawień. X8 to przede wszystkim sprzymierzeniec jednostek ceniących sobie w życiu rozrywkę (a HIRO takie postawy popiera) – telefon zapewnia dostęp do Facebooka, Twittera, Naszej Klasy oraz mnóstwa aplikacji z Android™ Market. Poza tym jeśli wybrałeś życie z tasiemcem, dzięki X8 nie ominiesz już żadnego odcinka ulubionego serialu na AXN – obejrzysz go po prostu na swoim telefonie! X8 to również łączność w systemie 3G lub Wi-Fi, wirtualna klawiatura QWERTY i usługa Google Maps oraz moduł GPS. www.sonyericsson.com
08
INFO
I
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
grudzień w stodole tekst |angelika kucińska
Kto? Miss Polski
Co? Debiutanci, którzy pożenili ejtisowe sentymenty z nowoczesnym indie popem i dobrze wystylizowanymi tekstami o celuloidowych bohaterach. Gdyby „Casablanca” była musicalem… Nazywają się Miss Polski, ale grają dla Miss Piggy. Zapraszamy wszystkich lewych amantów. Kiedy? 11.12. przed Myslovitz
foto | materiaŁy promocyjne
Kto? Tres. B
Co? Zespół wcale nie tak bardzo be, jak wskazywałaby kokietująca nazwa. Międzynarodowy tercet tuż po przeprowadzce do Warszawy i premierze drugiego studyjnego albumu grywa koncerty już prawie co drugi tydzień, ale wciąż nam się nie znudziło. Zwłaszcza ta piosenka, w której mikrofon przejmuje nieślubne dziecko Lou Reeda i Thurstone’a Moore’a (to przecież wszystko słychać!). Kiedy? 11.12. i 12.12. przed Myslovitz
grudniowe KONCERTY W STODOLE 3.12. Dżem 4.12. Dżem 9.12. Hołdys 10.12. Swans 11.12. Myslovitz 12.12. Myslovitz 15.12. Wolna Grupa Bukowina 16.12. Hey 17.12. Helloween
Miss jest bosa
Tres. B, zespół klasy A
daft punk
the streets
reż. Warren Fu
reż. Mike Skinner
„derezzed” 8/10
Jestem dziewczyną. Nie obchodzi mnie „Tron: Legacy”, mam gdzieś gry wideo, które futurystycznie mrugają i błyszczą. To jest klip do jednej z piosenek z soundtracku do „Tron: Legacy”. Każdą milisekundę muzyki zakaskowanego duetu idealnie zespolono z obrazem. A takie praktyki już lubię bardzo.
tekst | angelika kucińska
WideoNarkomania HIRO Free tiwi. „the day after the day off on one” 7/10
Mike Skinner napisał piosenkę zainspirowany felietonem dziennikarza „Guardiana”, w którym ten żalił się, że na nowej stronie internetowej The Streets mało ostatnio reportaży z ciężkich poranków po malowniczych nocach. Otóż to nieprawda, że Mike Skinner nie miewa już kaca. To nieprawda, że teraz całe dnie profesjonalnie pisze piosenki, a konsola się kurzy. To wszystko nieprawda, Mike Skinner wciąż jest taki jak my.
10
INFO
I
powab się z hiro
uroda HIRO
HIRO
PUMA ANIMAGICAL MAN
Mocny i radosny zapach PUMA ANIMAGICAL dla niego jest zaproszeniem do gry. To magiczne narzędzie uwodzenia, które doda młodym mężczyznom pewności siebie. Dzięki połączeniu aromatu zielonych owoców z miejską dzikością, nowy zapach PUMA jest entuzjastyczny i charyzmatyczny. Nuty głowy zawierające świeże, afrykańskie jabłko kei, złagodzone olejkiem kardamonowym, dają efekt subtelnej, egzotycznej zmysłowości. W sercu kryje się mocna męska mieszanka rozmarynu i bazylii wielkolistnej oraz musującej energii ananasa. Natomiast nuty bazy z białego drzewa żelaznego pozostawiają na skórze dotyk afrykańskiego ciepła.
PUMA ANIMAGICAL WOMAN Miejskie piękno zamknięte w dzikim flakonie! PUMA ANIMAGICAL dla niej to nowoczesny, subtelnie zmysłowy zapach. Kobiecy i radosny od samego początku – jak zimny mus owocowy w upalny dzień lub orzeźwiający koktajl w gorącą noc. Optymizm eksploduje z pysznych owocowych nut: tryskającego energią różowego grejpfruta i orzeźwiającej limonki karaibskiej, natomiast serce zapachu zawiera zmysłowe afrykańskie owoce i kwiaty: papaję, frezję kapsztadzką i delikatną lilię wodną. A wszystko to osadzono na bazie z kuszącego zapachu gorzkiej czekolady.
pur & mat Mężczyzno, nie błyszcz się! Niech pomoże zestaw do zadań specjalnych marki Men Expert od L’Oreal Paris. W jego skład wchodzą: żel-peeling i żel nawilżający. Mikrokuleczki Soft-Scrub z peelingu głęboko oczyszczają skórę twarzy i odblokowują pory. Ten drugi dzięki technologii antisebum matuje skórę i zapewnia skuteczne, całodobowe nawilżenie.
hydra energetic Do modnej szaro-pomarańczowej kosmetyczki zapakowano Żel do golenia przeciw podrażenieniom i Balsam po goleniu HYDRA ENERGETIC – obydwa marki Men Expert od L’Oreal Paris. Żel dzięki technologii HYDRA-PROTECTIVE nawilża skórę i łagodzi podrażnienia. Balsam pobudza i wzmacnia odporność skóry, jednocześnie likwidując oznaki zmęczenia.
Zielono mi HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Andrzej Cała
foto | materiaŁy promocyjne
Cee-Lo Green znany również jako Lady Killer
Właśnie wydał trzeci solowy album, który de facto jest już jego dziewiątą płytą. Kojarzycie jego głos i hity, ale jego osoba jest wam raczej obca. Najwyższy czas to zmienić. Ten uroczy grubas to Cee Lo Green. Prolog
Thomas Callaway urodził się 36 lat temu w Atlancie. Pomimo że pierwsze kroki jako wokalista stawiał w kościele i wychowywał się w przyzwoicie sytuowanej rodzinie, nie ominęły go problemy z prawem oraz zabawa w gangsterkę. Brak czujnego ojcowskiego oka (ojciec zmarł, gdy nasz bohater miał dwa lata) popchnął Thomasa na ulice. Często powtarza, że miał mnóstwo szczęścia, skoro udało mu się z tego wyjść bez szwanku. Uratowała go pasja. Nie mając jeszcze 18 lat, wszedł w skład formacji Goodie Mob, która u boku OutKast wspaniale się rozwijała i wraz z tym szalonym duetem stała się w połowie lat 90. hiphopową dumą Atlanty. Gdy Cee Lo miał 16 lat, jego matka uczestniczyła w fatalnym wypadku samochodowym, po którym została sparaliżowana. Dwa lata później zmarła. To spowodowało depresję u wokalisty, a echa tego trudnego okresu słychać w kilku nagranych potem utworach – jak „Free” Goodie Mob i „A Little Better” Gnarls Barkley. Rozdział pierwszy – Goodie Mob
W kwartecie Goodie Mob Cee Lo chciał grać pierwsze skrzypce. Na pierwszych dwóch albumach jakoś się to udało i efekty były znakomite. Wydane w 1995 roku „Soul Food” zapisało się w kronikach hip-hopu złotymi zgłoskami, będąc po dziś dzień pozycją obowiązkową na półkach wszystkich fanów rapu. Drugi album zespołu „Still Standing” (1998) też trzymał jesz-
cze niezły poziom, ale podczas nagrywania kolejnego materiału panowie się pokłócili i Cee-Lo postanowił, że rozpocznie solową karierę. Nie mogło to oczywiście przejść bez echa i długotrwałego ochłodzenia atmosfery w rapowym środowisku Atlanty. Że było ostro, najlepiej świadczy tytuł pochodzącej z 2004 roku płyty Goodie Mob, którą formacja nagrała już bez Greena „One Monkey Don’t Stop No Show”. Jakieś pytania? Jakieś wątpliwości? Całe szczęście, że po latach złość poszła na bok i muzycy znów się dogadują. Mówi się dużo o reaktywacji oryginalnego składu podczas spektakularnej trasy koncertowej oraz o nowej płycie. Trzymamy kciuki. Rozdział drugi – Cee Lo Green zabiera nas do swojego świata
W 2000 roku nasz bohater udzielił się podczas pracy nad kapitalnym projektem Dungeon Family (koniecznie sprawdźcie album „Even in Darkness” z 2001 roku), a potem rozpoczął nagrywanie solowego albumu. Na jego premierę czekaliśmy do 2002 roku, ale opłacało się. „Cee Lo Green and His Perfect Imperfections” nie tylko zadebiutowało na 11. pozycji „Billboardu”, ale przede wszystkim ukazało w pełni, jak wszechstronnym, oryginalnym, błyskotliwym artystą jest Green. 74-minutowa ucieczka do świata człowieka pełnego sprzeczności, bardzo wrażliwego, podatnego na emocje, zapewniła wszystkim wspaniałe doznania. Blues, soul, r’n’b, funk, rock i hip-hop nigdy wcześniej nie zostały wymieszane z takim smakiem, wyczuciem i klasą. Po tej płycie nikt już nie miał wątpliwości, że Thomas Callaway to jeden z najwybitniejszych twórców, jakich kiedykolwiek wydała Atlanta. A żeby pokazać ludziom, że jego świat to nie tylko smutne momenty, dylematy moralne i przykre wspomnienia, na pochodzącym z 2004 roku „Cee Lo Green... Is the Soul Machine” nasz uroczy grubasek zaprezentował znacznie bardziej słoneczne oblicze. We współpracy z takimi tuzami hiphopowej produkcji jak Jazze Pha, Timbaland, The Neptunes czy DJ Premier powstała
12
INFO
I
Fajny sygnet
płyta idealna na wiosenny piknik czy letni spacer po zakwieconej łące. Wyśmienite recenzje nie były ani trochę przesadzone. Po raz kolejny przekonaliśmy się po prostu, że ten facet nie ma zwyczaju nagrywać słabej muzyki. Rozdział trzeci – sensacyjny: duet Gnarls Barkley podbija świat
W 2003 roku Cee Lo Green poznał Danger Mouse’a – młodego, utalentowanego producenta oraz didżeja, który nie miał jeszcze na koncie współpracy z Gorillaz i statusu pana złote ręce, który wszystko zamienia w artystyczną perełkę. Panowie szybko się polubili i z czasem ich współpraca wyszła poza wspólne koncertowanie, gdy Danger Mouse towarzyszył Cee Lo jako człowiek od gramofonów. Bez żadnego hałasu, bez ciśnienia ze strony kogokolwiek, pod szyldem Gnarls Barkley przygotowali płytę, która stała się hitem 2006 roku. Najpierw singiel „Crazy” podbił listy przebojów na całym świecie, stając się jednym z najważniejszych nagrań dekady. Zdaniem „Rolling Stone’a” – nawet najważniejszym! Potem cała płyta „St. Elsewhere” i szaleństwo gotowe. Kapitalna mieszanka rocka, funku, hip-hopu podlana w mistrzowski sposób popowym sosem – panowie, cofając się do lat 70., zaprowadzili zarazem nowy ład na scenie muzyki popularnej, choć
w sumie alternatywnej. I chociaż dziś już mało kto pamięta, że jeszcze lepiej wyszła im druga płyta („The Odd Couple”, 2008), a dla niektórych Gnarls Barkley to po prostu Cee Lo Green, nikt nie zabierze im miana jednej z największych sensacji dekady. Epilog – Cee Lo znów solo
Lato 2010 roku płynęło w rytm fantastycznego „Fuck You”, singla zapowiadającego trzeci solowy album Callawaya, „The Lady Killer”. Płyta okazała się kolejnym krokiem w jego karierze. Niby przypomina Gnarls Barkley, ale przede wszystkim dlatego, że mnóstwo tu retro. Tym razem stylistycznym centrum jest soul, taki w stylu Curtisa Mayfielda i kultowych dokonań wytwórni Motown. A że, co już wcześniej ustaliliśmy, Cee Lo nie ma w zwyczaju się mylić, to mamy jeszcze jednego kandydata do najlepszej płyty 2010 roku.
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
POWROTY SĄ TRUDNE tekst | Angelika Kucińska
foto | materiaŁy promocyjne
50-letni modernista może dać postmodernizmowi, co ten stary człowiek może powiedzieć współczesnemu pokoleniu. To proste – może mu dać lekcję historii. I to robimy tą płytą. Okładka jest w tym kontekście bardzo symboliczna – to modernistyczny obraz odświeżony komputerowo. I zrobił ją dla was naczelny grafik lat 80., Peter Saville?
Tak, Peter ją wymyślił, a zrealizowało studio designerskie Four23. Dlaczego zdecydowaliście się wrócić?
OMG, to OMD!
Dwóch zgryźliwych tetryków? Nic z tych rzeczy. OMD przekonują, że nadużywana ostatnio w muzyce popularnej i bardzo niebezpieczna praktyka powrotu po latach nieobecności, może zakońćzyć się zwycięstwem. Wystarczy chcieć. Tak przynajmniej twierdzi Andy MccLuskey, połowa ejtisowego duetu i fanatyczny wielbiciel sztuki modernizmu. Czy nowe jest wystarczająco stare, żeby mieć historię?
Widzę, że startujemy poważnie. Okej, odpowiadam – jest. Przecież wszyscy nam powtarzają, że żyjemy w erze ponowoczesnej, więc choć logika temu przeczy, nowe jest już stare. Ale to pytanie z aluzją do tytułu naszej nowej płyty prowokuje rozważania dużego kalibru. Co to jest modernizm? Kiedy powstał? Kiedy się skończył? Modernizm zdominował kulturę XX wieku – architekturę, design, fotografię. Ostatnim tchnieniem modernizmu była muzyka popularna, za której część się uważamy. Bezpośrednią inspiracją dla tytułu „History do Modern” była jednak wystawa, na którą zabrałeś córkę. Co to było dokładnie?
Wychowałem się na sztuce modernistycznej, ubóstwiałem ją. Wystawa „Historia modernizmu” skutecznie więc obudziła we mnie sentymenty – w jej nazwę też jest wpisana sprzeczność, o której rozmawialiśmy przed chwilą. Kiedy zdecydowaliśmy się nagrać płytę, zadaliśmy sobie pytanie, co
HIRO promuje
HTC 7 Trophy
HTC 7 Trophy to smartfon z systemem Windows Phone. Zostały on tak zaprojektowany, aby w jednym miejscu, w zaledwie kilku krokach mieć dostęp do najważniejszych oraz najczęściej używanych funkcji. Graczom spodoba się szybkość działania najnowszych gier akcji, uzyskiwana dzięki wydajności procesora Snapdragon o częstotliwości1 GHz, jak również efekty wizualne i kontrola, zapewniane przez jasny ekran dotykowy WGVA o przekątnej 3,8 cala. Wysokiej jakości wirtualny dźwięk dookólny SRS WOW HD™ pozwala uzyskać bogate brzmienie w grach, filmach i muzyce.
Zespół był martwy, skończony, kaput, definitywnie. I nagle zaczęły się pojawiać pytania. Czy wystąpimy w telewizji. Czy zagramy koncert. Czy wyprodukujemy komuś płytę – to w związku z rosnącą w siłę sceną electro. W 2005 roku zadzwoniłem do Paula (Humphreysa, brakującej połówki – przyp. red.), bo dostaliśmy zaproszenie z niemieckiej telewizji. Pojechaliśmy do Niemiec. Pierwszy raz od 16 lat siedzieliśmy w jednym pokoju. W 2007 roku zagraliśmy kilka koncertów z setlistą w pełni złożoną z materiału z „Architecture & Morality” – płyty, która w momencie premiery (czyli w 1981 roku – przyp. red.) została niemal jednogłośnie zjechana, a dziś jest uznawana – nie wiem, jakim cudem – za klasykę. A dlaczego comeback przyszedł wam do głowy, kiedy pojawiły się sugestie z zewnątrz? Potrzebowaliście zapewnienia, że świat w ogóle czeka na OMD?
My się wciąż boimy, że jednak nie czeka. Powroty są trudne. Czasem wystarczy chwila, dzień, tydzień, miesiąc, żeby ludzie przypomnieli sobie, dlaczego się tak bardzo nienawidzą. Czasem za powrotem stoi zła motywacja – najczęściej pieniądze. W taki comeback nie wkłada się serca. My na szczęście mamy pospłacane hipoteki. Koncerty z największymi przebojami gra się łatwo. Zdecydowanie trudniej jest nagrać nowy album, który będzie interesujący. Płyty zespołów, które wróciły po latach, zazwyczaj są gówniane, bo muzycy nie potrafią się przyznać sami przed sobą, że już nie wiedzą, jak pisać piosenki. „History of Modern” było więc przedsięwzięciem bardzo ryzykownym – musieliśmy mieć sto procent pewności, że nasze piosenki wciąż są dobre, a pomysły – słuszne. Podobno nie wszystkie z tych dobrych piosenek były napisane z myślą o OMD.
Po rozpadzie zespołu pracowałem jako kompozytor na zlecenie (w tym dla girlsbandu Atomic Kitten – przyp. red.). „If You Want It” to przykład takiej piosenki napisanej dla kogoś z zewnątrz, ale to moja kompozycja, doskonale sprawdziła się na „History of Modern” – wystarczyło minimalnie zmodyfikować tekst i podrasować brzmienie elektroniką. OMD jest proekologiczne, popieramy recykling, piosenkowy również. „If You Want It” brzmi jak stare, dobre OMD – zwłaszcza wzmocnione trochę dziwnym klipem.
Bardzo dziwnym! Świadomie uczyniliśmy z tej dziwności atut. Zrealizowała go dla nas młoda reżyserka Lilah Vanderburgh. Podobało nam się wykorzystanie tańca w tym teledysku – jako sposobu wyrażenia skrajnie różnych emocji i stanów, od agresji, przez wewnętrzny konflikt, po miłość. Nie ukrywam, że duże znaczenie miał też fakt, że nas samych będzie w tym teledysku bardzo mało. Zawsze to lepiej patrzeć na młodych, jędrnych tancerzy niż na dwóch staruchów. Gejom się podoba! Nie zamykałabym się tak, to piosenka dla każdego. Z uniwersalnym, optymistycznym przesłaniem, że wystarczy chcieć.
To piosenka o szukaniu wyjścia ze złej, depresyjnej sytuacji. O znajdowaniu światła w tunelu. Triumf wiary w dobrą przyszłość!
14
INFO
I
GRAJ I WYGRAJ Więcej konkursów na hiro.pl
KONKURSY
Prawdziwa gratka dla miłośników sportów zimowych: kask ROSSIGNOL TOXIC S6 PRO i gogle ROSSIGNOL ADDICT S6 PRO oraz rękawice ROSSIGNOL B90 IMP’R MITTEN. Wystarczy wysłać maila pod tytułem ROSSIGNOL na adres konkurs@hiro.pl
3
5
zestawów upominkowych z logiem Coca-Coli Zero: czapeczka, nerka i koszulka! Wystarczy, że napiszesz do nas maila na adres konkurs@hiro.pl pod tytułem COCA COLA ZERO
Mamy dla was trzy pary butów z najnowszej kolekcji zimowej VANS. Wszystkie buty są w rozmiarze 38! Jeśli chcesz je wygrać wyślij maila pod tytułem VANS na adres konkurs@hiro.pl
3 5
płyt „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” Kanye Westa ufundowapłyt „Overshare” Pauli i nych przez Universal MuKarola ufundowanych przez sic Polska. Ślijcie maile na Lado ABC. Ślijcie maile na konkurs@hiro.pl z KAkonkurs@hiro.pl z PAULA NYE w temacie. I KAROL w temacie.
10
zestawy DVD, w każdym sześć skandynawskich filmów o wilkach i złych ludziach ufundowanych przez Gutek Film. Wystarczy wyslać maila na adres konkurs@hiro.pl pod tytułem GUTEK
5
przewodników „Spacerownik: Warszawa śladami PRL-U” ufundowanych przez Agorę S.A. Wystarczy wyslać maila pod tytułem SPACEROWNIK na adres: konkurs@hiro.pl
3 10
płyt „Newest Zealand” Newest Zealand ufundowanych przez Apersand Records. Ślijcie maile na konkurs@hiro.pl z Newest Zealand w temacie.
10
płyt „Lights So Bright” Out Of Tune ufundowanych przez EMI Music Polska. Ślijcie maile na konkurs@hiro.pl z OUT OF TUNE w temacie.
BOXY SAMURAJSKIE. Nagrody ufundowal dystrybutor GUTEK FILM. By je wygrać napisz maila pod tytułem SAMURAJ na adres konkurs@hiro.pl
3
zestawy z odzieżą marki OZOSHI. W każdym zestawie: bluza + koszulka! Nagrody ufundowal sklep internetowy: www.designed. com. Wystarczy wysłać maila pod tytułem OZOSHI na adres konkurs@hiro.pl
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
luksusowe szmatki symbolizowały wrażliwość, z której stereotypową większość raperów wykastrowała ulica
Kanye West wprost
16
megahiro
m
MEGAHIRO
tekst | Angelika Kucińska
foto | Materiały promocyjne
Zepsuje każdą galę, uratuje każdą płytę. Geniusz, wizjoner, mesjasz. Pajac. Cesarz spektakularnego focha. Tu perspektywę ustawia ego – wciąż niedochuchane. Ale to samo, co kompromituje Kanye Westa w towarzystwie, napędza wyobraźnię, która wyniosła go na szczyt. Odtwarzamy trasę na górę – niżej kluczowe przystanki. Aha, jedziemy bardzo stylowym wagonem. Stacja: Park Ma sześć lat, któregoś popołudnia ciotka i wujek zabierają go do parku, nad staw, w którym pływają kaczki. Mały Kanye uważa, że ptaki źle kwaczą – to powinno brzmieć zupełnie inaczej. Próbuje je nawet poinstruować prezentacją właściwego kwakania, ale kaczki ignorują jego zapał. Scenę opisała w swojej książce matka rapera. „W jego głowie to brzmiało inaczej. Był pewien, że kaczki kwaczą źle. Kanye zawsze miał osobne spojrzenie. Miał własne zdanie na każdy temat. Nigdy go za to nie krytykowałam. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jeśli wesprę jego kreatywność”. Bezstresowe wychowanie? 20 lat później Kanye West pokaże MTV, że to nie najlepsze z pedagogicznych rozwiązań. Stacja: Toaleta Ma 12 lat, przegląda się w lustrze. To też jedna z kluczowych scenek rodzajowych przywołanych przez mamę. „Przyłapałam go, jak prężył się przed lustrem. Odwrócił się do mnie i powiedział: „Mamo, popatrz. Mogę być nastoletnim symbolem seksu”. No dobra, to możemy skomentować w tylko jeden sposób. Patolka, patolka. Stacja: Chicago Tam się częściowo wychował, tam próbował sformalizowanej wyższej edukacji – trochę na akademii sztuk pięknych, trochę na stanowym uniwersytecie. Estetyczne wyczucie odziedziczył być może po ojcu, fotoreporterze. Szacunek dla wiedzy akademickiej wpoiła mu matka z tytułem profesora. Nauki jednak poszły w las, gdy West wyniuchał popyt na bity. Stacja: Gabinet prezesa Roc-A-Fella Records Kiedy Jay-Z zapraszał Westa do współpracy, ten miał już na koncie parę prestiżowych, efektownych produkcji. Z jego pomocą pięli się Go-
odie Mob, Jermaine Dupri, Foxy Brown, Lil’ Kim i paru innych. W 2000 roku zainaugurował przełomową współpracę z Jayem-Z, produkując „This Can’t Be Life”, kawałek na przyspieszonej perkusji podwędzonej Dr. Dre (do nachalnej inspiracji West się publicznie przyznał). Rok później mógł się podpisać pod jedną trzecią materiału z „The Blueprint”, w tym pod flagowym nagraniem „Izzo (H.O.V.A.)”. A, i pod dissem na Nasa – co nie przeszkodziło mu później z nim pracować. Początkowo branża mu nie ufała, z Roc-A-Fella na czele, Damon Dash, ówczesny kreatywny, tak wspomina pierwsze spotkanie z Westem: „Kanye miał na sobie rożową koszulę z postawionym kołnierzem i mokasyny Gucci. Było oczywiste, że nie pochodzimy z tego samego świata”. Luksusowe szmatki symbolizowały wrażliwość, z której stereotypową większość raperów wykastrowała ulica. Ale West nie musiał uciekać się do niepotrzebnego kamuflażu i w masce cudzej ideologii pracować na szacunek środowiska. To nie on szukał sobie miejsca na scenie, to scena przygotowała miejsce dla niego. Oby tylko nie zwiodły was pozory schludnego obrazka – że Kanye West to hip-hop wyrafinowany, elegancki i salonowy. O, potęgo sabotażu – nikt w ostatniej dziesięciolatce nie działał salonom na nerwy tak jak on. Stacja: Grammy Awards 2005 Za długogrający debiut, „The College Dropout”, zgarnął dziesięć nominacji do najważniejszej nagrody przemysłu muzycznego i trzy statuetki – dla albumu roku, dla rapowego albumu roku i dla singlowego nagrania roku („Jesus Walks”). Darryl McDaniels z Run D.M.C. powiedział, że Kanye West przywraca mu wiarę w hip-hop. Płyta wyprzedała się w potrójnie platynowym nakładzie, utwierdzając zarząd Roc-A-Fella – który mimo podejrzanej garderoby, zdecydował się zakontraktować rapera – w słusznej inwestycji. Kulturze postrzeganej już prawie wyłącznie przez pryzmat trzech haseł: szybkie samochody, szybsze dziewczyny, biżuteria dla osiłków (w sensie, że ciężka), Kanye West przywrócił charakter. I duszę. Inspiracje klasycznym soulem zawsze były wyraź-
17
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
na „my beautiful dark twisted fantasy” już nie posmarkuje w stylowy kardigan od louis vuitton. tu mierzy się z większą katastrofą niż złamane serce – permanentnym brakiem satysfakcji. i wznosi toast za paru dupków
za klip do „We Are Your Friends”. Kanye bojkotuje przekazanie statuetki, wbiega na scenę i w litanii argumentów przekonuje, że nagroda należała się jemu, bo w wideo do „Touch the Sky” był pościg i helikopter. Żenada? Show w definicji Westa nie rządzi się regułami zgodnymi z podręcznikami bankietowego savoir-vivre. Nawet nie ma co powoływać się tu na społeczne przekonanie, że artyście wolno więcej. On ma trochę inne wytłumaczenie – to po prostu walka o konstytucyjną wolność słowa, a choćby i kosztem poprawności obyczajów. Tak czy inaczej – Kanye West w roli galowego błazna jest po prostu hiperzabawny. Stacja: MTV Music Video Awards 2007
nie słyszalne w jego produkcjach. Gospel w „Jesus Walks” dodatkowo podkręcał temat duchowych poszukiwań sceptyka z tekstu. „The College Dropout” to płyta pisana pod silnie autobiograficznym pretekstem – niezależnie od tego, czy West mówił o religii, rodzinie czy wydawaniu pieniędzy. Osobiste w zamiarach równa się zbiorowe w odbiorze? Kanye West nie napisał płyty wyłącznie o sobie – „The College Dropout” zgodnie uznano za portret sfrustrowanej czarnej klasy średniej. Stacja: The Late Registration West nie wstydzi się, że ambicją jest rozrywka, a celem – przebój. Nagrywając drugą płytę, wprost przyznał, że nie ma zamiaru porywać się na rewolucje. „The Late Registration” pomagał produkować Jon Brion – człowiek, które największe sukcesy odniósł z cierpiącą nudziarą Fioną Apple. Ale dzięki warszatowi Briona i wyobraźni Westa udało się stworzyć płytę o orkiestrowym rozmachu, z dęciakami, pianinem i samplami z Otisa Reddinga. Brion z pracy nad „Late Registrtion” zapamiętał głównie niekończące się konceptualne dyskusje. Na przykład taką: „To był jeden z tych dziwnych, intensywnych momentów. Kanye patrzy na mnie i mówi: Znasz to powiedzenie, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego? Naprawdę tak jest? A niby czemu? Wiedziałem, że nie żartował. Z jednej strony, jest wystarczająco inteligentny, by wiedzieć, że pragnienie bycia kochanym przez wszystkich odbija się na zdrowiu psychicznym, z drugiej – przecież nie mógł nie spróbować”. Westa nie interesuje sztuka dla sztuki – dlatego woli posługiwać się językiem zrozumiałym dla mas. W końcu zasłużył na armię wyznawców rozmiarem propocjonalną do jego ego. Gigantyczną. Stacja: MTV Europe Music Awards 2006 Pierwsze z serii skandalicznych wystąpień Westa. Gala rozdania nagród MTV, kategoria: najlepszy teledysk. Wygrywają Simian i Justice
West chce, żeby jego występ otwierał ceremonię – niestety fuchę zgarnia mu Britney Spears (która nie nadąża za playbackiem i choreografią). West decyzję MTV nazywa zwykłym rasizmem. A kiedy okazuje się, że przegrał we wszystkich pięciu kategoriach, w których był nominowany – dodaje, że nigdy więcej nie pojawi się na żadnej imprezie sygnowanej szyldem MTV. Stacja: MTV Music Video Awards 2009 Nie dotrzymuje słowa, pojawia się. Z klasycznym dla siebie wdziękiem wpada na scenę, kiedy nagrodę odbiera Taylor Swift. Zdaniem Westa statuetka należała się Beyonce, bo klip do „Single Ladies” to, jego zdaniem, jeden z najlepszych teledysków w dziejach. Stacja: My Beautiful Dark Twisted Fantasy Piąta płyta w dorobku, następca emocjonalnej (nie mylić z emocjonującą) „808s and Heartbreaks”, którą West nagrywał po śmierci matki i zerwanych zaręczynach z wieloletnią narzeczoną. Na „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” już nie posmarkuje w stylowy kardigan od Louis Vuitton. Tu się mierzy z większą katastrofą niż złamane serce – permanentnym brakiem satysfakcji. W dekadencji tekstów – upstrzonych celnymi zaczepkami i pogłębionych gorzką autorefleksją – przyznaje się do słabości i rozczarowań. I wznosi toast za paru dupków. Kanye West nagrywał tę płytę na Hawajach, gdzie wygnała go medialna nagonka. Wydał trzy miliony dolarów. Zaprosił autokar gości. „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” to płyta godna wirtuoza. I czasów, w których powstała. Podwójnie multi. Multimedialna – w końcu do „Runaway” zamiast klasycznego klipu nakręcił 40-minutowy film. Multigatunkowa – wachlarz inspiracji nie ogranicza się do hip-hopu i pochodnych, tym razem West sampluje na przykład indiefolkowy majsterszyk, „Woods” Bona Ivera. A, w zasadzie potrójnie multi – z realną szansą na kolejny multiplatynowy triumf. I nadzieją, że tym razem nie będzie musiał nikogo spychać ze sceny, bo nagrody trafią we właściwe ręce. Należą mu się.
18
megahiro
m
Z profilu też okej
Kanye west w liczbach? 33 lata, pięć albumów, osiem milionów sprzedanych płyt, 30 nominacji do grammy, 12 statuetek, liczne kompromitacje. kanye w suahili znaczy „jedyny”.
19
megahiro
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
w „mr. nobody” leto stał się ofiarą fantazji dziewięcioletniego chłopca i dzięki temu pokazał, że stać go na więcej niż granie jednowymiarowych postaci
20
film
tekst | anna bielak
foto | materiały promocyjne
DARREN ARONOFSKY OMAL GO NIE UŚMIERCIŁ. PO ROLI W KULTOWYM „REQUIEM DLA SNU” JARED LETO NIE WCIELIŁ SIĘ JUŻ W POSTAĆ BARDZIEJ CHARYZMATYCZNĄ OD HARRY’EGO. ZAJĄŁ SIĘ MUZYKĄ. PO DZIESIĘCIU LATACH NADROBIŁ ZALEGŁOŚCI, A MY ZACZĘLIŚMY NAZYWAĆ GO MISTEREM NOBODY. UWIERZYCIE, KIEDY POWIEMY, ŻE TO KOMPLEMENT? „Zrobimy tak: jutro rano pojedziemy do Massachusetts i do Vermont, i w ogóle w tamte okolice. Tam jest cholernie pięknie. Taki ze mnie głupi wariat. Poważnie mówię. Mam w banku coś około 180 dolarów. Będziemy mieszkali w obozach campingowych, póki nam się forsa nie skończy. A jak się forsa skończy, znajdę jakąś pracę i będziemy sobie razem żyli; potem się pobierzemy, czy jak tam zechcesz. Co ty na to? No, mów! Co ty na to? Zgodzisz się jechać ze mną?”. Jared to marzyciel. Buszujący w zbożu chłopiec. Jak Holden Caulfield niespokojny duchem, krytyczny, podejmujący wyzwania, których realizacja może okazać się ułudą. Dorastał w drodze. Z kraju do kraju przeprowadzał się ze swoją siostrą i matką, nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca. Wychował się w artystycznym środowisku, dlatego marzył o zostaniu malarzem. Studiował przez chwilę na University of Arts w Filadelfii, ale odkrył, że woli być aktorem. Odgrywa więc w życiu kilka ról. To go ekscytuje, to wyzwanie na miarę tego, który ucieka przed schematami. Jared Leto umyka tym, którzy kiedykolwiek próbowali go zaszufladkować w roli (wy)twórcy stającego w szeregu z tymi, którzy modelowo zaspokajają potrzeby rynku. Na ekranie próbuje stać się tym, kim rzekomo nie jest w rzeczywistości. Wielu z kreowanych przez niego bohaterów (niedojrzałych, niepewnych swojej tożsamości) utknęło jednak w luce między teraźniejszością a rozmytą wizją lepszej przyszłości. Leto grywał nastoletnich chłopców, nigdy jednak nie pragnął stać się z tej okazji idolem nastolatek (twierdził żartobliwie, że wolałby się zabić, niż nim być), dlatego swój udział w młodzieżowym serialu „My So-Called Life” (1994–1995) z Claire Danes w roli głównej uznał za błąd. Rok później pojawił się jednak w filmie „Ostatnie takie lato” gdzie z Christiną Ricci u boku czekał na niezależność, mającą pojawić się wraz z przekroczeniem progu college’u. Po filmie Davida Keatinga, rozgrywającym się w Irlandii w 1977 roku, ugruntował się na dłuższy czas wizerunek Jareda Leto niewinnego chłopca, który w dobie rewolucji seksualnej nieśmiało przeżywa pierwsze erotyczne chwile z licealnymi koleżankami. Na ich oczach narodził się jednak wtedy młody, ponętny i zbuntowany mężczyzna, magnetyzujący spojrzeniem. Później jako Tobias został więc kochankiem Susanny (Winony Ryder) w „Przerwanej lekcji muzyki” (1999) Jamesa Mangolda. Gnany marzeniem o niezdrowo pojętej wolności, stał się też narkotykowym bossem w „Requiem dla snu” (2000) Darrena Aronofsky’ego. Wolał śnić sen, który staje się koszmarem; zostać aniołem o demonicznej twarzy („Podziemny krąg”), złodziejem („Azyl”), gangsterem z lat 40. („Samotne serca”) lub psychopatycznym mordercą („Rozdział 27”).
Jared Leto pod znakiem zapytania stawia swoją pozorną delikatność, kiedy na ekranie staje się złym chłopcem. Eksperymentuje też z ciałem chudnie kilkanaście kilogramów, żeby zagrać Harry’ego u Aronofsky’ego, po czym kilka lat później przybiera na wadze trzy razy tyle, żeby poczuć się jak Mark Chapman, który przybywa do Nowego Jorku z planem zamordowania Johna Lennona w filmie Jarretta Schaeffera „Rozdział 27”. Leto nie uniósł jednak na swoich (bynajmniej nie wątłych) barkach ciężaru filmu portretującego kilka dni spędzonych przez Chapmana w hotelowych pokojach i na nowojorskich ulicach. Brakowało mu emocjonalnej identyfikacji z psychicznie chorym mężczyzną, by krążyć po mieście jego śladami i postrzegać rzeczywistość z jego punku widzenia. W dramacie gangsterskim Todda Robinsona „Samotne serca” Leto także wcielił się w autentyczną postać – gangstera Raymonda Fernandesa, który wraz z pielęgniarką Marthą Beck przemierzał Amerykę późnych lat 40. i z jej pomocą mordował samotne, bogate kobiety, odpowiadające na miłosne anonse w gazetach. Jared dużo lepiej sprawdził się jako noszący tupecik partner niezrównoważonej psychicznie Marthy niż Chapman, ale nie zmienia to faktu, że im obojgu daleko było do magnetyzmu Bonnie i Clyde’a rabujących banki w filmie Arthura Penna. Jared znacznie bardziej identyfikuje się z rolami ofiar, reżyserzy to lubią. W „American Psycho” Mary Harron jako Paul Allen ginie w 28. minucie filmu uderzony od tyłu siekierą, w „Podziemnym kręgu” Davida Finchera zostaje pobity do nieprzytomności, w „Azylu” tego samego twórcy zostaje poparzony ogniem, a w „Samotnych sercach” skazany na krzesło elektryczne. Po roli w kultowym dla końca lat 90. filmie „Requiem dla snu” Jared Leto wypłynął też na szerokie wody. Głodząc się na planie i penetrując z reżyserem środowisko miejskich narkomanów, stworzył postać, która według niektórych przylgnęła do jego aktorskiego emploi na długo. W zbierającym mało pochlebne recenzje (niestety nie ma w tym nic dziwnego) „Panu życia i śmierci” (2005) Andrew Nicolla wcielił się więc w rolę Vitaly’ego Orlova, nieco zagubionego brata Jurija Orlova (Nicolasa Cage’a). Vitaly to pseudo-Żyd, niespokojny duch, który z butelką wódki i papierosem
„mr. nobody”, anglojęzyczny debiut jaco van dormaela, będzie można oglądać w polskich kinach od 25 grudnia.
21
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Jared Leto w roli Marka Chapmana, mordercy Johna Lennona
w dłoni postanawia wejść w spółkę z bratem i zacząć nielegalnie handlować bronią, by stać się królem świata (jakim nigdy nie został Harry, diler narkotyków z „Requiem...”). Niespokojny, niecierpliwy, uciekając przed samym sobą, Vitaly wpada w czułe ramiona kokainy. Jednak tylko jako rozmarzony heroinista w „Requiem...” Jared uciekł od rzeczywistości w przestrzeń narkotycznych wizji w sposób, który w istocie warto pamiętać. American Dream zamienił się wówczas w American Horror Show. Obumierający powoli sen sprawił, że świadomość Harry’ego rozpadła się na drobne elementy. Rozpad osobowości postaci jest jednak motywem, który Leto odgrywa niemal po mistrzowsku.
się z depresją swojej żony; zakochanego wolnego ducha, który zamienia się w żebraka, czekając na ukochaną, która nigdy nie wraca, oraz bogatego mieszkańca przedmieść, niekochającego swojej czułej żony, przyjaciółki z dzieciństwa. Wszystkie życiorysy łączą się ze sobą, przenikają, uzupełniają i rozmywają nie tylko w dziecięcej głowie Nemo, ale i we wspomnieniach stworzonego przez chłopca nadzorcy superego, ostatniego śmiertelnego człowieka na ziemi, który z poziomu autorytetu miałby podjąć decyzję za chłopca. Posiada on jednak jego wyobraźnię, ma w pamięci tylko dziecięce emocje i nie potrafi oddzielić poszczególnych wersji życiorysów tak, jak robi to Jared Leto, odgrywający cztery postaci jednocześnie.
W anglojęzycznym debiucie Jaca van Dormaela „Mr. Nobody” (2009) Leto stał się ofiarą fantazji dziewięcioletniego chłopca i dzięki temu pokazał, że stać go na więcej niż grywanie jednowymiarowych postaci. Belgijski reżyser w rolach głównych swojego filmu obsadził hollywoodzkich aktorów, wykorzystał jednak schemat konstrukcyjny, który polscy widzowie kojarzą doskonale z „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego. Na dworcu zamiast dorosłego mężczyzny pojawia się tylko chłopiec, którego rodzice się rozwiedli. Matka chce wyjechać do Ameryki, ojciec – zostać w Anglii. Wszyscy troje czekają na pociąg, dziewięcioletni Nemo nie jest jednak zdecydowany, czy powinien do niego wsiąść. Chociaż decyzja zostaje pozornie zawieszona, trzy odmienne wersje życia, które mógłby prowadzić w zależności od podjętej decyzji, rozgrywają się na płaszczyźnie wyobrażeniowej. Chłopiec fantazjuje o sobie jako nastolatku, a potem dorosłym mężczyźnie. Jared Leto pojawia się we wszystkich trzech (w zasadzie czterech) rolach – ustatkowanego, ubranego w garnitur zapięty na ostatni guzik ojca i męża zmagającego
Jakkolwiek wykoncypowane wydadzą się jego role, aktor udowadnia, że wbrew wielu przewidywaniom potrafi operować całą gamą emocji przypisanych bohaterom o zróżnicowanych rysach charakterologicznych. Leto zaskakuje, można nawet spróbować podziwiać go za podjęcie się karkołomnego zadania, jakim okazało się obdarzenie osobowością czterech odmiennych od siebie ekranowych postaci równocześnie. Ich życiorysami rządzi przypadek, kreacją na ekranie – aktorskie doświadczenie Leto. Jaco van Dormael dał mu szansę, by znów ujawniły się w nim bunt, czułość, niepewność, romantyzm i chłopięca naiwność. Na powrót uczynił go marzycielem, wrzucił w sam środek wyrafinowanej wizji o lepszej, innej przyszłości. Leto, jak na doświadczonego idealistę z dużym poczuciem humoru przystało, obdarzył wszystkie swoje alter ego cechami, które może wiele realizmu nie przydały im jako takim, ale jemu pozwoliły kolejny raz udać, że na ekranie odgrywa kogoś, kim w rzeczywistości nigdy nie mógłby być.
Leto gra i śpiewa
Jared Leto urodzony w dziwnym roku 1971 – hipisi już wymierali z przećpania, ale Johnny Rotten wciąż miał zdrowe zęby – tuż przed trzydziestką, ostatnim bitem jeszcze przez chwilę młodzieżowego serca, podjął decyzję, że zakłada zespół. To nie jest dziwne, że aktora ciągnie do rock and rolla. Keanu Reeves, Johnny Depp, Michael Pitt – wszyscy mają zespoły. Nawet nasz własny Maciej Zakościelny chce być jak Sinatra. Problem w tym, że Leto zanim chwycił za gitarę, pomalował paznokcie. Założone ze starszym bratem 30 Seconds To Mars reprezentuje ten sektor muzyki rozrywkowej, który interesuje wyłącznie dzieci i fetyszystów. Nowe emo. Charyzma, która na ekranie zrobiła z niego socjopatycznego rzecznika upadłej generacji, na scenie przyjęła karykaturalne formy i rozmiary. Ezgaltacja, pretensja, cierpienie. Siermiężne gitary. Ostentacyjne melodie. Eyeliner. Można ten fenomen zobaczyć na własne oczy. 30 Seconds To Mars zagrają 14 grudnia na warszawskim Torwarze. (ak)
22
film
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Angelika Kucińska
foto | Anna Bajorek
Kanadyjka z Polski i Polak z polrockowych zespołów. Z azymutem na kultową płytę Dylana. Z niewielką pomocą przyjaciół. Z błogosławieństwem najlepszej z niezależnych oficyn. Z – co najważniejsze – zestawem imponująco świetnych piosenek. Z Paulą Bialski i Karolem Strzemiecznym rozmawiamy o jednym z najbardziej oczekiwanych – i jednym z najlepszych! – tegorocznych debiutów. Wzrusz się. Skąd się muzycznie wzięli Paula i Karol? Paula Bialski: Wychowując się w Kanadzie, pisałam recenzje do lokalnej gazety – zaczęłam, mając jakieś 16 lat. Odkryłam wtedy „Odelay” Becka, płyty Sigur Ros, które były dla mnie przełomowe, Smashing Pumpkins. Jak miałam dziesięć lat, moją ulubioną płytą było „The Sign” Ace Of Base. Przez to, że zaczęłam pisać, musiałam trochę wiedzieć o muzyce. Karol Strzemieczny: Niezły przeskok od Ace Of Base do „Odelay”. W Polsce po drodze jeszcze było Rage Against The Machine. Paula: W Kanadzie generalnie też była taka kolejność, ale ja prywatnie odkrywałam muzykę w trochę innej.
Karol: No tak, ale mówiłaś kiedyś, że pierwszym koncertem, na którym byłaś, był koncert Becka. W Warszawie to nie było możliwe – mój pierwszy koncert to Aerosmith. Paula: Oczywiście, ja miałam więcej możliwości. Zdobyłam wiedzę, dzięki której mogłam świadomie wybrać, co mi się w muzyce podoba, a co nie. Sama podejmowałam te decyzje, nikt mi niczego nie narzucał. Karol: No to ja nie miałem takiej niezależności, dużo przejąłem od rodziców. Dosyć późno zacząłem sam kupować płyty, pierwsze były naprawdę fatalne. Ale muzyka mi się kojarzy przede wszystkim z dzieciństwem. Najpierw na Ursynowie – moja mama szyje, często po nocach, słucha wte-
24
muzyka
dy reggae albo Dylana czy Beatlesów, a ja śpię i słyszę muzykę i dźwięki maszyny do szycia. Po przeprowadzce do Stanów było podobnie – tyle że tam, szyjąc, słuchała niezależnego radia, w którym na przykład leciało Public Enemy. Mnie pewne płyty – przede wszystkim „Desire” Dylana – weszły w krew w dzieciństwie. Czyli muzycznie wzięliśmy się z połączenia doświadczeń – Paula zawsze lubiła akustyczne brzmienia, a ja zawsze chciałem nagrać taką płytę jak „Desire”, gdzie nie chodziło o to, żeby grać dokładnie, a gdzie wszystko było mocno uczuciowe i wyraźnie zabarwione folkiem. A dlaczego folk? Karol: W zasadzie to nie wiem, czy folk. Folk to muzyka zakorzeniona w tradycji danego regionu. Bardziej pytam o ten folk już przepuszczony przez popkulturę – folk, który przestał być folklorem. Karol: Zawsze bardziej lubiliśmy granie akustyczne. Te wszystkie instrumenty – gitara, skrzypce, cymbałki – na których możemy sobie po prostu zagrać w pokoju. Paula: To też jest muzyka, której słucham, kiedy wracam do domu zmęczona i chcę czuć się przytulnie. Puszczam sobie wtedy Iron & Wine czy Stinę Nordenstam. To jest muzyka, która otacza cię spokojem. I taką sama chciałabym robić. Folk jest pierwotny, naturalny, nie miejski… Ale przecież zawsze zaznaczaliście, że jeśli gracie folk, to właśnie ten z miasta. Paula: Tak, bo mieszkamy w mieście, ale to jest muzyka dla ludzi, którzy mieszkają w mieście, ale próbują wracać do prostych, organicznych dźwięków. Karol: W Polsce to rozgraniczenie jest konieczne o tyle, że my nie czerpiemy z tradycyjnego folku, nie gramy na przykład jak Kapela ze Wsi Warszawa. Nazywamy go miejskim, odnosząc się też do muzyków, którzy grali w nowojorskich knajpach w latach 70. – tamten polityczny klimat czy estetyka protest songów nas nie dotyczą, ale muzycznie zdecydowanie zahaczamy o tamtą estetykę. Także dlatego, że najważniejsze są dla nas melodia, teksty i komunikacja na poziomie emocjonalnym. To brzmienie wychodzi od naszych doświadczeń życiowych, relacji z ludźmi, spojrzenia na świat – bo okazało się, że myślimy podobnie, podobne rzeczy nas wzruszają.
„Overshare”, debiutancka płyta pauli i karola, to również goście i zaprzyjaźnieni muzycy. bonusowo słychać staszka wróbla, krzyśka pożarowskiego, zosię moruś, igora nikiforowa i innych.
To skoro jesteśmy przy wzruszeniach – pełna płyta jest dużo smutniejsza niż EP-ka i nowe wersje starych kawałków też są smutniejsze. Paula i Karol, chórem: Tak? Tak. Słuchając jej, nawet zaczęłam się zastanawiać, jak teraz będziecie wyglądać na scenie. Karol: Może faktycznie jest tam więcej melancholijnej ballady niż podskoków i opowieści o dzieciństwie, ale z drugiej strony nie przesadzałbym ze smutkiem. Jest tylko jedna mollowa piosenka. Paula: Ale to, co mówisz, wynika moim zdaniem z tego, że wszyscy odbierają nas jako takich megapozytywnych. Jak z oazy. Paula: No właśnie. My sobie nie przyjęliśmy teraz takiej strategii, że jednak pokażemy, że jesteśmy smutni. To po prostu jesteśmy my. I może płyta nie jest smutniejsza, a głębsza emocjonalnie. Nasz kolega kiedyś zresztą fajnie zaobserwował, że chociaż śpiewamy piosenki w radosny sposób, to jest to wyłącznie powierzchowny odbiór, bo teksty nie są wcale wesołe. Ale właśnie ta wasza radość na scenie nie uderza tak bardzo tylko dlatego, że jest, a w kontraście do tekstów. Ja się nigdy nie zastanawiałam, z czego wy się cieszycie, a z czego się cieszycie, skoro piosenki nie sugerują, że macie powody. Karol: Bo nas od początku cieszyło to, że w ogóle możemy wyjść na scenę z muzyką, która jest nasza, z czymś, co jest strasznie moje i strasznie Pauli. Po prostu czuliśmy się z tym wspaniale. Ale ludzi szokowało, że wyglądamy na zadowolonych. A my się po prostu cieszyliśmy, że oni chcą Oni się chyba lubią w tym zespole
25
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Niby tak, ale praktyka pokazuje, że polskim zespołom jest na świecie trudniej. Karol: W naszym przypadku to wygląda inaczej. Paula nie myśli w ten sposób, dla niej nie jesteśmy polskim zespołem, ona nie wie, co to Kult, Tilt, T.Love, The Car Is On Fire i Cool Kids Of Death. Nie zna historii Myslovitz, jak jechaliśmy na OFF-a, to nie wiedziała, kto to jest Rojek. Jesteśmy polskim zespołem, bo jesteśmy Polakami, ale muzycznie nie jesteśmy polscy. Niesprawiedliwe jest jednak mówienie nam, że powinniśmy z tą muzyką od razu jechać na Zachód, bo tu nic z nią nie zrobimy. Fajnie, jeśli polskie zespoły piszą teksty po polsku, ale jeśli ktoś woli po angielsku, bo tak się lepiej czuje, to niech pisze po angielsku. Dla nas to jest naturalne. Paula: Ja się nie zastanawiam, czy jestem samotnym przedstawicielem folku w Polsce. Wierzę bardzo w to, że jak chce się coś robić, to się to robi i to działa. Chciałam grać muzykę z moim przyjacielem i być w tym szczera – robię to. Jeśli są ludzie, którzy chcę tego słuchać – cieszę się. Ale też nie jest tak, że ludzie, którzy robią podobną muzykę do naszej, nie przebijają się, bo folk jest w Polsce niepopularny. Adam Repucha ma na przykład takie podejście, że nie chce się przebijać – może zagra w telewizji, może mu się nie będzie chciało i nie zagra… Adam Repucha dawno temu na koncercie Devendry Banharta w Poznaniu wbił się gościnnie na scenę i był doskonały… Karol: On miażdży – wokalem, grą na gitarze. I on na przykład śpiewa po polsku i jest w tym świetny. Paula: I właśnie – gdyby on sobie powiedział, że dziś nagra płytę, to zrobiłby to. Ja tak zrobiłam. I zagrałyby go wszystkie radia. Karol: My przez tę osobność, o której powiedziałaś, jesteśmy zauważalni. Nie wydaje mi się, żeby scena folkowa była nam bardzo potrzebna. Myślę, że przede wszystkim potrzebna jest po prostu polska scena, która będzie wartościowa. Zwłaszcza że za rok może nie będzie nam się już chciało grać folku, może będziemy woleli grać z bitem. Dlatego lubimy należeć do sceny warszawskiej spod znaku Lado ABC – razem z Baabą i ParisTetris, mimo że uprawiają zupełnie inny rodzaj muzyki.
Paula, Karol, Krzysiek, bałagan i Staszek ucieka
karol wracając do warszawy, zawsze na dworcu centralnym mówił: „warszawo, wróciłem do ciebie”. i ja też tak zawsze mówię. warszawa to jest mój mąż, do którego wracam
nas słuchać. Wiesz, ciężko nie być podekscytowanym, jak się okazuje, że na twój koncert przyszło tyle ludzi, że klub w pewnym momencie musiał przestać wpuszczać kolejnych. I tylko stąd ta radość. A w piosenkach, nawet na EP-ce, jest i zwątpienie, i odchodzenie – czy to śmierć, czy ze związku – i koniec dzieciństwa. Może dlatego, że śpiewamy po angielsku, ludzie nie do końca się w teksty wsłuchali. Ale jak ktoś nas oskarża o to, że jesteśmy za pozytywni, to trochę jest to dla nas absurdalne. Nasze piosenki nie są beztroskie. Wybraliście sobie gatunek, którego w Polsce praktycznie nie ma. To wam pomaga czy przeszkadza? Paula: Jak najbardziej pomaga. Chociaż ja nas nigdy nie uważałam za zespół wyłącznie polski. Na stronie kanadyjskiego radia zarejestrowałam Paulę i Karola jako zespół kanadyjski. Czuję, że jesteśmy międzynarodowym zespołem – możemy grać za granicą, zresztą już graliśmy. Dziś się już nie myśli o muzyce takimi kategoriami – w internecie muzyka jest jedna, a nie polska albo niemiecka.
Lado ABC wybraliście świadomie czy po prostu nikt inny was nie chciał? Karol: Mieliśmy inne opcje wydawnicze, ale Paula na przykład od początku nie chciała być w mejdżersie. Dla mejdżersów to, co robimy, i tak jest zbyt offowe. Paula: Dla mnie Lado było naturalnym wyborem. Cenię kolektywy muzyczne działające na całym świecie – wytwórnie, które są społecznościami muzyków. Mamy jedną salę prób i chyba powinniśmy płacić jakieś składki, ale z tym akurat zalegamy. Taki system pasuje do naszych piosenek, które często opowiadają o społecznościach, mieście, o budowaniu domu. I spodobało nam się to, że Macio Moretti uważa naszą muzykę za freakową. My dla niego gramy dziwną muzykę w dziwny sposób. Co, biorąc pod uwagę rzeczy, które robi Macio, jest bardzo zabawne. Lado ABC jest bardzo warszawskie. Wy też? Paula: Ja uwielbiam Warszawę. Zresztą Karol, wracając do Warszawy, zawsze na Dworcu Centralnym mówił: „Warszawo, wróciłem do ciebie”. I ja też tak zawsze mówię. Warszawa to jest mój mąż, do którego wracam. Częściowo się tu wychowałam, po powrocie do Kanady ryczałam miesiącami, bo chciałam tu wrócić. Tu się naprawdę dobrze czuję i chcę tu zostać. To fajne, co mówicie, bo Warszawy wypada nie lubić. Karol: Ludzie mają skrzywiony obraz Warszawy. A ludzie spoza Warszawy chyba nie do końca dają jej szansę. Warszawa jest świetna. Dojrzewa, rozrasta się – zwłaszcza jeśli chodzi o kulturę miejską. Berlin jest fajny, ale już ukształtowany, a Warszawa jest bardzo plastyczna. Nie jest zamknięta, wszyscy możemy ją budować.
Graj i wygraj płytę Pauli i Karola – str. 15
26
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Marcin Flint
Żeby wyciąć kawałek krwawej historii własnego miasta i przenieść go na grunt muzyki alternatywnej, trzeba chirurgicznej precyzji. Igor Pudło zrobił „Breslau” bez pudła, jak na członka grupy Skalpel przystało. Poniżej o tym, jak od grania cudzych nagrań w dolnośląskich klubach dojść do światowej trasy koncertowej z projektem Igor Boxx. Zaczniemy od czasów zamierzchłych, kiedy Igor Pudło był jedynie didżejem znanym bywalcom wrocławskich imprez. Co z nich zostało ci w pamięci? Trudno mówić o pamięci, kiedy tak źle traktowało się szare komórki. Na pewno w głowie zostały mi początki hip-hopu we Wrocławiu. Wtedy mieszał się on jeszcze z muzyką rockową typu Kult, grunge’em i hardcore’em. Zostałem wyrzucony z jednego z lokali za to, że zachowywałem się trochę nieładnie, a przede wszystkim puszczałem za dużo hip-hopu. Później w un-
foto | bartosz hołoszkiewicz
dergroundowym klubie Podium kontynuowałem to dzieło. I wtedy wybuchło Wzgórze i Liroy. Ludzie, którzy tam przychodzili, nie byli bynajmniej biernymi konsumentami muzyki. W czasach, kiedy internet zastępował Yo! MTV Raps, zamawiali płyty ze Stanów, wymieniali się nimi ze sobą nawzajem. Wszystko żyło. Wrocław zawsze wydawał mi się zabawowy. Ale ty poszedłeś w melancholię. Stąd takie preferencje? Do mnie hip-hop dotarł poprzez punk rocka. Podłapywałem rapowanie w „Polskiej złotej młodzieży” Dezertera czy „Nie ma ciszy w bloku” Deutera. Melancholia wzięła się z nowej czy może raczej zimnej fali, czyli The Cure czy Joy Division. W trójkowej audycji „Cały ten rock” oprócz takich rzeczy prezentowano zresztą Erica B z Rakimem, LL Cool J i Public Enemy, a więc mroczny i minimalistyczny materiał. Początek Skalpela to raczej fascynacja jazzem. Kiedyś pytani z Cichym o to, co w polskiej muzyce się broni, wskazaliście właśnie na jazz. No bo jazz bronił się najbardziej. Tworzył polską szkołę. Teraz patrzę na to z dystansem, wtedy byliśmy zafascynowani. Zwłaszcza możliwością sam-
28
muzyka
Igor Pudło a.k.a. Boxx
plowania tego wszystkiego, wkroczenia na teren względnie dziewiczy. W latach 80. chciałem słuchać punk rocka i pić piwo. Piwa nie było, ale dało się kupić wódkę. Miałem kolegę, który miał wolną chatę, był hipisem i członkiem klubu płytowego PSJ, miał dostęp do albumów jazzowych. Początkowo słuchałem z musu, potem weszło mi to w krew, razem z wódką. Teraz staram się jej nie pić za dużo. Za to jazzu nadal słucham z ochotą. O rany, zawsze uchodziłeś w moich oczach za domatora, osobę spokojną. Teraz cię słucham ze zdziwieniem. Młodość musi się wyszumieć. To były czasy durne, szumiące, ale bardzo fajne. Nadal lubię się wyżyć, ale wtedy, kiedy gram. Jest w tym radość i adrenalina smakująca przeszłością. Pamiętam, ile znaczyła dla ciebie wytwórnia Ninja Tune. Moment, kiedy udało ci się podpisać kontrakt z Brytyjczykami, był jak spełnienie marzeń. I fajnie, tylko można się rozbestwić, stracić motywację. Motywowała nas chęć wyrażenia emocji, zrobienia dobrego kawałka muzyki. Nie robiliśmy kariery. Ona błyskawicznie zrobiła się sama. Wrzucono nas na głęboką wodę. Jeżeli mieliśmy coś komuś udowodnić, to tylko sobie. Byliśmy zamknięci w dwuosobowym gronie. Czy wytwórnia Ninja Tune od środka wyglądała tak dobrze jak z zewnątrz? Na pewno spotkaliśmy się z uczciwymi, miłymi ludźmi. Być może nasze oczekiwania odnośnie perfekcjonizmu i profesjonalizmu były zbyt wygórowane – tam też pracują ludzie. A ludzie popełniają błędy. Nic złego się nie stało. Zrozumieliśmy, że pewien konflikt między wydawcą a artystą jest wpisany w struktury show-biznesu. Oczywiście można zastanowić się nad kwestiami promocyjnymi. Żeby zrobić coś inaczej. Albo w ogóle zrobić. Marcin Cichy jest bardziej krytyczny, ja widzę szklankę w połowie pełną. Nie doskwierało ci to, że choć masz w kieszeni kontrakt z prestiżową wytwórnią i wydajesz fajne płyty, zainteresowanie twoją osobą jest w Polsce nieproporcjonalne do tego, co sobą prezentujesz? Nieprawda! Wszelkie media, które mogły pisać o tak niszowej muzyce, napisały o nas. Odwiedziliśmy rozgłośnie radiowe. Dostaliśmy Paszport Polityki, a nie wiem, czy jest w Polsce dla twórcy tego rodzaju muzyki bardziej prestiżowa nagroda. To więcej niż spotkało nas na Zachodzie. Oczywiście miłe były entuzjastyczne recenzje w pismach takich jak „Q” czy „Future Music”, a do tego świadomość rozpoznawalności wśród producentów, których ceniliśmy. W Polsce hype był większy, i to paradoksalnie pod hasłem „odnieśli sukces za granicą, a u nas są niedoceniani”. Sukces był na pewno wystarczający, by jeden z najzdolniejszych debiutantów na scenie rapowej zarzucił wam w utworze, że „oskalpowaliście polski jazz”. Obok takiego komentarza rzuconego gdzieś między wersami w stronę albumu, który kosztował was trzy lata pracy, trudno chyba przejść obojętnie? Nie doszedł do mnie ten zarzut, sam nie wiem, jak się do niego ustosunkować. Psy szczekają, karawana idzie dalej. Zrobiliśmy drugą płytę, myślę, że nawet troszkę lepszą. I co? Dorżnęliśmy polski jazz? Raczej przyczyniliśmy się do renesansu jego popularności w kraju i za granicą. Warto było zdjąć ten skalp. Jak byś określił ewolucję Skalpela na przestrzeni lat? Zaczynaliśmy od fascynacji DJ Shadowem, normalnej dla osób chcących robić instrumentalny hip-hop. Potem intrygował nas raczej DJ Vadim wraz ze swoim minimalistycznym podejściem do dźwięku. Ten ascetyczny szkielet obkładaliśmy tkanką sampli z polskiego jazzu. Od robienia bitów doszliśmy do repertuaru, który wydaje się grany przez żywe, jazzowe combo. Nasza działalność stała się tym samym bardziej tworzeniem muzyki niż produkcją bitów. Druga płyta jest zdecydowanie bardziej psychodeliczna, pojawiają się wpływy jazz rocka. Przy okazji nadmienię tutaj, że mitem jest, iż samplujemy wyłącznie polski jazz. Na tym krążku pojawiło się sporo Czechów, Węgrów i NRD-owców. Wiedzieliśmy, co chcemy uzyskać brzmieniowo, i byliśmy w stanie wyszukać te brzmienia w różnych źródłach. To my decydowaliśmy o naszym brzmieniu, a nie polskie płyty jazzowe.
zainaugurowana w pierwszych dniach grudnia trasa koncertowa promująca „Breslau” będzie miała ciąg dalszy w styczniu. konkretnych dat szukajcie na www.myspace.com/igorboxx.
Mówisz o muzyce jak dziennikarz. Nic dziwnego, przecież byłeś nim sporo czasu. Nie brakuje ci tego? Nie. Byłem najgorszym przypadkiem niespełnionego muzyka, który szuka rekompensaty w pisaniu. Od początku wiedziałem, że chcę być blisko muzyki, więc coś tam sobie rzępoliłem. Nie starczyło mi na to talentów manualnych, zatem parałem się sprzedażą płyt i dziennikarstwem. Kiedy jednak pojawił się w moich rękach komputer, który traktowałem jak sampler, mogłem się zrealizować. Miałem jeszcze to dodatkowe szczęście, że spotkałem Marcina, od którego wiele się nauczyłem. Co więc z czasem i energią włożonymi w magazyn „Klan”? Mam w pamięci zdanie z twojego wstępu do jubileuszowego wydawnictwa Asfalt Records. Narzekałeś tam, że wyhodowaliście „wielogłowego potwora”, utyskując na „komercjalizację, wulgaryzację, bezideowość” polskiego hip-hopu… Zawarłem tam również komplementy pod adresem Asfaltu, dla którego warto było to robić. Niedojrzali niegdyś raperzy i producenci dojrzeli i przetrwali. Robią bardzo fajną muzykę. Hip-hop jest równoprawnym gatunkiem i nie ma się czego wstydzić. Nie żałuję niczego, może poza tym, co stało się z opcją pod tytułem Mezo i tak dalej. Promowaliśmy ich, bo wydawali się dobrzy, profesjonalni, myśleliśmy, że może wyrosnąć z tego coś fajnego. A że poszli w taką stronę? Nie moja wina. Przejdźmy zatem do „Breslau”, za które już można cię całościowo obarczyć. Wiem, że to Wrocław cię wychował i wiele dla ciebie znaczy, ale dlaczego wróciłeś akurat do tak bolesnego, dzielącego ludzi okresu historii? Trudny temat. Przeprowadziłem się na obrzeża Wrocławia, na Oporów. Oswajając się z nowym terytorium, natknąłem się na kilka cmentarzy, na których leżą między innymi polscy robotnicy przymusowi z II wojny światowej, często zresztą jeńcy z Powstania Warszawskiego. Trafiłem na cmentarz żołnierzy włoskich, cmentarz dziecięcy, a także spory obelisk upamiętniający zlikwidowane cmentarze niemieckie. Długa lista uzmysławia skalę tego, co
29
muzyka
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Last party in Breslau...
ze szczególnym zainteresowaniem pochłonąłem wzmiankę o panującej w mieście atmosferze dekadencji i orgii ze świadomością zagłady. prostytucja, szaleńcza zabawa pod ostrzałem radzieckim – to zainspirowało mnie do napisania „last party in breslau”
stało się z tym miastem. Za czasów mojego dzieciństwa opowiadano nam fałszywą, skróconą wersję historii. Że miasto było piastowskie, a potem je odzyskaliśmy. Wszystko, co działo się pomiędzy tymi faktami, zatajano. Uporządkowałem to sam dla siebie z potrzeby odnalezienia głębszej tożsamości. Historia ta, siłą rzeczy pełna emocji i agresji, współgrała z tym, co chciałem muzycznie zrobić. Ostatnia płyta Skalpela wyszła w 2005 roku. Czy to znaczy, że praca nad „Breslau” trwała pięć lat? 2006 rok to koncerty Skalpela, głównie za granicą i w Polsce. W 2007 zastanawialiśmy się, co dalej. Na początku 2008 roku było już wiadomo, że nie wiadomo. Wówczas zacząłem pracować na własną rękę. Skończyłem pracę w styczniu tego roku. Jak wyglądała ta praca? Gdyby nie był to koncept album, fuzja wielu podejść do muzyki, nie śmiałbym pytać, a tak jestem usprawiedliwiony. Na pewno wpłynęła na nią trochę atmosfera zainteresowania Wrocławiem, którą zapoczątkował Norman Davies swoją obszerną książką „Mikrokosmos”, a następnie serią kryminałów spotęgował Krajewski. Ja szukałem punktów zaczepienia u Daviesa, chciałem swoją opowieść uzbroić w fakty. Zagadnieniu poświęcone są całe dwa rozdziały. Ze szczególnym zainteresowaniem pochłonąłem wzmiankę o panującej w mieście atmosferze dekadencji i orgii ze świadomością zagłady w tle. Prostytucja, szaleńcza zabawa pod ostrzałem radzieckim – to zainspirowało mnie do napisania kawałka „Last Party in Breslau”. Do 1944 roku Breslau żyło spokojnie, wojna praktycznie omijała miasto. Ogłoszenie miasta twierdzą musiało spowodować panikę. I stąd utwór „Alarm”. I tak właściwie było z każdym utworem. Tworzyłem muzykę pod historię, ale też zdarzało się rewitalizować stare, odrzucone kiedyś pomysły.
Czy w jakikolwiek sposób inspirujące było dla ciebie to, co z pięcioma dekadami historii powojennej Polski zrobił L.U.C? Kiedyś wracaliśmy z Łukaszem z Warszawy jego autem. To było po ceremonii rozdania Paszportów Polityki, kiedy to był nominowany do tej nagrody i wówczas jej jeszcze niestety nie dostał. Żeby wyrwać go z przygnębienia, opowiadałem mu o – wówczas jeszcze bardziej rozbudowanym – pomyśle na „Breslau”. Wtedy odparł, że myśli nad czymś podobnym. On swoją rzecz zrobił sprawnie w kilka miesięcy, celując w rocznicowe obchody, i dostał w końcu wymarzony Paszport. Ja już Paszporcik miałem, więc mi się nie spieszyło. Wiedziałem, jakiej jakości musi być muzyka, żeby zaakceptowali ją w Ninja Tune. Poza tym pamiętajmy, że płyta Łukasza dotyczy historii Polski. Moja, wbrew pozorom, nie. Nie masz dyskomfortu w związku z tym, że opowiadasz jednak historię krwawą, związaną ze śmiercią tysięcy ludzi, a na koncercie ludzie tańczą, machają rękami? Mam dwie wersje tej samej historii. Płyta to poważny dramat wojenny, doskonały pretekst do zaprezentowania bardzo mocnej muzyki, natomiast koncert przypomina raczej „Bękarty wojny”, ma dystans i przymrużenie oka w podejściu do tematu. Na dodatkowej płycie „1945 EP” dołączonej do wydania limitowanego są tematy mniej poważne, odrzucone sceny. Utwory takie jakie „Organy Stalina”, „Taniec robotników przymusowych” inspirowany The Ramones „Blitzkrieg Flop” czy nawet „Red Army Bounce”. Nie brakowało ci współpracy z Cichym? Wiedziałem, że chcę zrobić to inaczej, po swojemu. Żeby temat zamknąć, a raczej uciąć, oddałem Marcinowi album do masteringu. Miałem wielki komfort, że nad brzmieniem czuwa ktoś, kto tak dobrze rozumie, co robię. Jak na „Breslau” zareagowali w Ninja Tune? Była dla nich czytelna, okazała się uniwersalna? Tomasz i Łukasz z Isoundu oraz moi menadżerowie Ania i Henry dobrze sprzedali w Londynie mój pomysł. Na tyle barwnie i interesująco, że wytwórnia na wstępie już się zainteresowała. Ja ze swojej strony opatrzyłem całość słowem wstępnym po angielsku i sugestywnymi tytułami oraz dałem im stosowne linki do Wikipedii. Punkt odniesienia do wciągnięcia słuchacza w muzykę z miejsca się spodobał. Oni wierzą, że ludzie to zrozumieją. Tę walkę zła ze złem można odebrać też na wyższym poziomie abstrakcji.
30
muzyka
„UCZTA DLA ZMYS¸ÓW – MUZYKA, MIŁOÂå I TANIEC. CZEGO CHCIEå WI¢CEJ?!” 66. MFF
Metro Times
WENECJA NAGRODA SPECJALNA
JURY
Energetyczna komedia Fatiha Akina, twórcy „G∏owà w mur”
W KINACH
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Justin loves Christmas
Bluzka: Justin Iloveu
34
sesja
Bluzka: Justin Iloveu Legginsy: Dept
19 35
muzyka sesja
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Bluzka: Justin Iloveu
36
sesja
foto: Monika Kmita modelka: Katarzyna Wyrozębska stylizacja/scenografia: Elwira Rutkowska make up: Paula Dźwigała / Rouge Bunny Rouge włosy: Elwira Rutkowska
19 37
muzyka sesja
m
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Bartosz Sztybor
ilustracje | robert crumb
Skromny wąsik, wysokie czoło i duże zęby. Tak duże, że się wargi nie domykają, więc wygląda, jakby sapał cały czas, a może i dyszał. Na oczach duże okulary z grubymi oprawkami, a na wątłym korpusie marynarka z łatami na łokciach albo długi, szary płaszcz. Nie da się ukryć, że Robert Crumb wygląda jak jeden z tych, co onanizują się w windzie, gdy wszyscy patrzą albo ten, co to – spacerującym po parku – matkom z dziećmi pokazuje ptaszka. I choć sam nikim takim nie jest (na pewno?), to jego komiksy pełne były zboczeńców. Do czasu. Można zacząć od tego, że urodził się w 1943 roku, że doszło do tego w Filadelfii, że choć nie miał wykształcenia artystycznego, to zaczął rysować od najmłodszych lat. Można wykazać się kronikarską precyzją i napisać, że w 1962 roku przeprowadził się do Cleveland, a dwa lata później ożenił się z Daną Morgan. Można te fakty mnożyć i udawać, że były istotne dla dalszego życia i twórczości Roberta Crumba. Można udawać. Ale po co, gdy najważniejsze były zupełnie inne rzeczy, sytuacje, spotkania? Tak naprawdę Robert Crumb narodził się około 1965 roku, gdy zaczął pracować w magazynie „Help!”, zaprzyjaźnił się z Harveyem Pekarem (słynnym undergroun-
dowym scenarzystą) i postanowił poeksperymentować z LSD. To pierwsze, a dokładniej znajomość z legendarnym Harveyem Kurtzmanem (współtwórca słynnego magazynu „Mad”) dało mu podstawy komiksowego rzemiosła, świadomość swojej kreski i umiejętność kompozycji kadru. Dzięki temu drugiemu – rysował autobiograficzne opowieści Pekara z serii „American Splendor” – podpatrzył jak budować fabułę i tworzyć szczere, bezkompromisowe historie. Natomiast trzecie doświadczenie sprawiło, że wyobraźnia Crumba eksplodowała, a wszystko, czego się do tej pory nauczył, zaczął autorsko wyolbrzymiać. Tym samym narodził się artysta.
38
komiks
Dlatego tworzone w młodości historyjki o Kocie Fredzie (pełne slapstickowego humoru i sympatycznych postaci), przeistoczyły się w krótkie komiksy o Kocie Fritzu, który chlał, ćpał i uprawiał wolną miłość, a wszystko to na potęgę. Jednak mimo tych dorosłych treści, Crumb przede wszystkim zaskakiwał przewrotnymi puentami i choć zachowanie jego bohatera było kontrowersyjne, nigdy nie posunął się do prostackiej wulgarności. Dla czytelnika bardziej szokujące było to, co sam sobie wyobrażał i czego oczekiwał, niż to, co rzeczywiście dostawał od autora. Wystarczy wspomnieć jedną z krótkich historii o Kocie Fritzu, w której tytułowy bohater podrywa kobietę gołębia i zabiera ją do domu. Zamiast jednak zgłębiać tajniki (g)ruchania, słynny kociak po prostu zjada ze smakiem gołębicę. Komiksy o wąsatym zboczeńcu w krótkim czasie zrobiły furorę w undergroundowym świecie. Na tyle dużą, że do Crumba zgłosił się Ralph Bakshi (twórca pierwszej ekranizacji „Władcy Pierścieni”) i za 50 tysięcy dolarów kupił prawa do kinowej adaptacji „Kota Fritza”. Gdy animacja ujrzała światło dzienne, autor pierwowzoru był oburzony i nie chciał mieć nic wspólnego z filmem. Nic dziwnego, wersja celuloidowa posuwała się (co kilka sekund, bez gumki) do tej wspomnianej prostackiej wulgarności, której Crumb zawsze unikał. Ojciec postaci postanowił więc zrobić krótki komiks, w którym wyśmiał Bakshiego, a swoje włochate dziecko uśmiercił. Rozdział definitywnie zamknął, choć producenci – którzy zgarnęli sto milionów dolarów wpływów – stworzyli animowaną kontynuację przygód Kota Fritza. Ale to Crumb miał już w głębokim poważaniu. W końcu tworzył też inne rzeczy. Przede wszystkim Pana Naturalnego, który był bezpośrednim efektem przygody Crumba z LSD. Tak, postać była niezwykle surrealistyczna, a jej przygody jeszcze bardziej, co ewidentnie tłumaczy narkotyczne inspiracje. Ale mimo to, ten łysy guru z długą brodą i jego perypetie wychodziły z rzeczywistości. Rzeczywistości, która niesamowicie Crumba irytowała. Dlatego też Pan Naturalny – z jednej strony mędrzec, z drugiej zwykły cwaniak – piętnował ludzką głupotę i naiwność, wyśmiewał zasady rządzące światem i krytykował wszelkie ograniczenia. Był jak prowadzony przez Crumba walec, który miażdży konformizm, obłudę i najgłupsze ludzkie przyzwyczajenia. Miał dziwne seksualne obsesje i poszukiwał prawdy, rzucał osobliwymi mądrościami życiowymi i wprowadzał zamęt w schematyczne życie mieszczan. Crumb idealnie trafił w czas i miejsce. Po pierwsze, ruch hipisowski rósł w siłę i potrzebował swoich maskotek, a po drugie – Crumb przeniósł się do San Francisco, czyli stolicy kultury niezależnej. Nic więc dziwnego, że nie tylko panowie i panie krzyczący „peace”, ale także ówczesna hipsterka pokochali opowieści o Panu Naturalnym. Zaczął się dla Crumba okres większej popularności, ale i – bo jak wiadomo, popularność szczęścia nie daje, dają je tylko lody Maryla – pierwszych większych problemów. Robert Crumb zaczął publikować w większej liczbie magazynów i zaprzyjaźnił się z wieloma ciekawymi ludźmi, w tym z Terrym Zwigoffem (późniejszym reżyserem „Ghost World” i „Złego Mikołaja”), z którym założył zespół jazzowy. Żył pełnią życia artystycznego, grał, pisał, tworzył, aż jedna z jego gazetowych plansz stała się niezwykle popularna. Pięć kadrów, na każdym grupka osób idąca dumnie do przodu, w tle zmieniający się krajobraz, a jako narracja utwór „Trucking My Blues Away” Blind Boya Fullera zaczynający się od zwrotu „Keep on Truckin’”. Choć niepozorny, stał się hymnem optymizmu i luzu, a przede wszystkim jednym z głównych haseł ery hipisów. Plakaty, koszulki i mury zapełniły się obrazami kroczących w charakterystyczny sposób mężczyzn. Dolary zaczęły masowo spływać na konto Crumba, ale gdy ten miał się już stać najbogatszym undergroundowym komiksiarzem, pojawiły się problemy. Nie dość, że urząd podatkowy wystawił autorowi ogromny rachunek, a część jego oszczędności podkradła żona, to stwierdzono, że Crumb nie zarejestrował słynnej planszy, czyli – jak głosi staropolskie porzekadło – nie ma copyrightów, nie ma hajsu. Tym sposobem Robert Crumb powiedział Stanom Zjednoczonym i swojej żonie do widzenia, po czym wyprowadził się do Paryża, by na spokojnie, bez ciśnienia i nalotów komornika, uzbierać pieniądze na spłatę podatku.
cem wszystkich. Twórcą oryginalnym, wyrazistym, prawdziwym skarbem Ameryki. Ameryki, która pod koniec lat 80. znowu miała problemy z podatkami Crumba, co spowodowało, że ten ponownie – tym razem już na stałe – wyprowadził się do Francji. I choć świat o nim nie zapomniał, bo w kontekście ruchów anarchistycznych czy rewolucji obyczajowej, zawsze wspominano o jego komiksach, to ten wcześniejszy szum na jego temat przerodził się w ciszę z krótkimi momentami szeptu. Krzyki pojawiły się dopiero kilka lat temu, gdy Robert Crumb zapowiedział, że zrealizuje komiksową adaptację biblijnej Księgi Rodzaju. Pojawiły się głosy krytyki, że obrazoburca nie powinien się zbliżać do świętej księgi, że stworzy rzecz plugawą i obrzydliwą, że ktoś powinien mu zakazać myślenia na ten temat i że jeśli ktokolwiek komiks wyda, będzie skazany na wieczne potępienie. W sieci, prasie i telewizji zrobiło się gorąco. Zdania były podzielone, bo jedni uważali, że Crumb zrobi świetną rzecz, inni, że nie ma prawa, by za coś takiego się w ogóle zabierać, a jeszcze inni, że sprzedał się dla taniej kontrowersji. Mimo to, wszyscy z wypiekami na twarzy czekali na premierę. Gdy w końcu ukazała się „Księga Genesis” (w Polsce komiks wydało Wydawnictwo Literackie), wszyscy byli zaskoczeni. Robert Crumb zrobił klasyczną adaptację, w oryginale nie zmienił nic, a jedynie zwizualizował biblijne treści. Zero obsceny, zero obrzydliwości, zero kontrowersji. Crumb potraktował Księgę Rodzaju jako ciekawą historię, którą świetnie zinterpretował za pomocą obrazu. To jego najdojrzalsze dzieło nie tylko za sprawą tematu, ale przede wszystkim dzięki perfekcyjnemu połączeniu tekstu z grafiką. Biblijna fabuła została inteligentnie podzielona na strony i kadry, a rysunek świetnie prowadzi narrację. Twórca „Kota Fritza” i „Pana Naturalnego” w pełni zaprezentował swój geniusz, który dotychczas wielu uzależniało od stopnia obrazoburczości jego prac. Może sam Crumb zdał sobie z tego sprawę i postanowił przygnieść biblijną adaptacją wszystkie grzeszki ze swoich undergroundowych komiksów? W końcu ma już 67 lat i musi jakoś zadbać o spokojne życie wieczne. Choć znając Crumba, chciałby pójść do nieba tylko po to, by – jak jego bohater, Pan Naturalny – powiedzieć Bogu, że to całe niebo jest trochę kiczowate. Skandalista Robert Crumb, autoportret
żal za grzechy? w wydanej właśnie w polsce „księdze genesis”, komiksowej adaptacji biblijnej księgi rodzaju, robert crumb rezygnuje z obsceny. ale i tak wiemy, że nie pójdzie do nieba.
Wyjazd dobrze mu zrobił, bo wrócić ze zdwojoną siłą (ach, te francuskie powietrze!). Ożenił się po raz drugi i zaczął publikować w „Newsweeku”, „People” i innych mainstreamowych tytułach. Stał się gościem telewizyjnych programów, a jego prace niejednokrotnie odwiedziły amerykańskie muzea. Kontrowersyjny twórca, który swoją bezkompromisowością zachwycał środowiska niezależne i przerażał panów w garniturach, nagle stał się ulubień-
39
komiks
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
odcinek 6: Kurt Vonnegut tekst | Filip Szalasek
foto | marla nowakówna
Cześć, dzieciaki. Witajcie na Ziemi. Jest okrągła, mokra i zatłoczona. Latem jest tu gorąco, a zimą zimno. W najlepszym razie macie tu sto lat życia. Znam tylko jedno prawo: musicie być grzeczne, do cholery. Eliot Rosewater nie podejrzewa, że jeśli wypowie powyższe słowa podczas chrztu bliźniaków, pani Moody znajdzie się o krok bliżej uznania go za wariata, a powierzona mu część majątku Rosewaterów, przeznaczona na pomoc cwanym i potrzebującym, przypadnie nikczemnemu Normanowi Mushariemu. Eliot nie podejrzewa też, że jest narzędziem swego stwórcy: nad chrzcielnicą wygłosić ma bryk ze światopoglądu Kurta Vonneguta, pisarza dosadnego i lubującego się w uproszczeniach, filozofa wychowanego na komiksach. Trudno jednak o twórcę bardziej uprzejmego w stosunku do swoich czytelników. Jego ujmujący sarkazm potrafi umilić absurdy wojennego horroru. Nawet jeśli Eliotowi spadnie włos z głowy, będzie to zabawne i pouczające. Jak skończy? Obstawiajcie i zajrzyjcie na ostatnią stronę „Niech Panu Bóg błogosławi, panie Rosewater”. Uważajcie jednak na duże stawki i próby rozgryzienia systemu. W „Galapagos” Vonnegut rozdaje partię tak nieprzewidywalną jak humorystyczny katastrofizm, co kończy się chwaleniem Boga za cofnięcie ewolucji człowieka z powrotem do postaci ryby. Za krach cywilizacji autor obwinił wielki mózg w każdej czaszce. Apokalipsę przetrwali tylko ci, których rozległa sieć przypadków umieściła na pokładzie łodzi pozbawionej kompetentnego sternika. Przeżyli dzięki bezwładnemu dryfowaniu i założyli małą społeczność rozbitków, której członkowie powoli cofali się w rozwoju aż w końcu kolejne pokolenia rzucały się na głęboką wodę bezmyślności. Rybi raj nigdy by nie powstał, gdyby ocaleni mieli szansę cokolwiek wymyślić. Granat, nasz symbol uprawianego przez Vonneguta powieściopisarstwa hazardowego
Zbawienna natura pływania z prądem jest jednym z dogmatów religii opisanej przez Vonneguta w „Kociej kołysce”. Najważniejszym rytuałem bokononizmu jest obrzęd boko-maru, zbratanie dusz poprzez dotykanie się podeszwami stóp. Bokononizm odrzucał powagę i poszukiwanie prawdy i błędem było, że jako religia funkcjonował tylko na wyspie San Lorenzo. Gdyby był bardziej rozpowszechniony, świat prawdopodobnie by nie zamarzł w wyniku użycia lodu K-9, ostatniego wynalazku człowieka odpowiedzialnego za stworzenie bomby atomowej. Katastrofa wpływa na trwałe zamrożenie notowań reszty wierzeń, więc zetknięcie się stopami zastąpiło garstce ocalonych wymyślne kulty. W „Sinobrodym”, fikcyjnej autobiografii jednookiego malarza Rabo Karabekiana, dowódcy walczącego w Wietnamie plutonu złożonego z samych artystów, Vonnegut po raz kolejny poddaje pod wątpliwość sens wikłania się w zagadki. W czasach pokoju pasją Rabo, tytułowego brodacza, staje się kolekcjonowanie dzieł sztuki. Dzięki dawnym przyjaźniom z wielkimi, a podówczas mało znanymi, malarzami wchodzi w posiadanie najwybitniejszych dzieł amerykańskiego ekspresjonizmu. To, co najcenniejsze Rabo ukrywa w wielkim spichrzu na kartofle, do którego nikt nie ma dostępu. Pragnąc prześwietlić tajemnicę, młoda i bogata wdowa powiela zadanie, jakie postawiły sobie ongiś żony Sinobrodego ze starej legendy: zajrzeć do komnaty, której widoku władca zabronił pod karą śmierci. Co odkryje wścibska kokietka w magazynie na ziemniaki? Mknąc przez bibliografię Vonneguta (trudno uwierzyć w porzucenie lektury po jednej jego książce), łatwo przegapić fakt, że stworzył spójne uniwersum z własnymi wierzeniami (bokononizm), herosami (Kilgor Trout) i geografią (Wietnam był piekłem, Galapagos okazało się arkadią). Przeżył wszystko, co jest do przeżycia: bombardowanie, rozwody, małżeństwo z obłąkaną, sławę, etaty w pulpowych magazynach z fantastycznonaukowym porno. Świat jego prozy nie jest do końca zmyślony, ale trudno w niego uwierzyć, bo dzisiaj takich biografii już nie ma. Jeden z bohaterów „Hokus Pokus” znajduje się na boisku, kiedy na Hiroshimę upuszczona została bomba atomowa. Piłka wpada do rowu. Nasz piłkarz schyla się po nią, a po wyprostowaniu odkrywa, że jego kolegów, bramki i wszystko inne zmiotła fala uderzeniowa. Powieści hazardowe. Obstawiacie? Sięgnij też po „Przygody Tomka Sawyera” Marka Twaina lub „Paragraf 22” Josepha Hallera.
40
książka
NOWY ALBUM!
ZAWIERA SINGLE: POWER, RUNAWAY (FEAT. PUSHA T) GOŚCINNIE NA PŁYCIE M.IN.: JAY-Z / JOHN LEGEND / KID CUDI RICK ROSS / NICKI MINAJ / THE RZA / REAKWON / SWIZZ BEATZ
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
tekst | Maciek Piasecki
foto | katarzyna krawczyk
Koszulki w paski i w panterkę, grzywki na prostownicę, chude spodnie w kolorze żarówiasty róż. Kilka lat temu Out of Tune byli ikoną i uosobieniem polskiej sceny indie, tej tańczącej na imprezach do The Strokes, Bloc Party i Klaxons. Dziś chłopaki porzucili jednak zarówno gitarowe brzmienie, jak i ostentacyjną fajność. Mogą za to wreszcie powiedzieć, że nagrali taką płytę, jaką chcieli. Eryk, jak to było? Przestałeś grać na basie, żeby do zespołu mógł dołączyć Kuba, czy na odwrót, dołączył Kuba, więc odłożyłeś gitarę? Eryk Sarniak (wokal): My się z Kubą znamy od stu lat… Kuba Dykiert (bas, wokal): Konkretnie od 13. Eryk: Zawsze muzycznie współpracowaliśmy, graliśmy jam sessions, jeździliśmy na festiwale. Kuba: Obserwowałem zespół od samego początku. Eryk: Później wyszła pierwsza płyta i Kuba jeździł z nami jako techniczny. On zawsze był członkiem tego zespołu w ten czy inny sposób. Nowe kawałki pisałem zupełnie inaczej – już nie z basem w ręku, teraz przy pianinie. W związku z tym linia basowa była już dołożona do aranżu i nie bardzo mogłem grać i śpiewać w tym samym czasie, bardzo by to nas ograniczyło. Ale dzięki temu wreszcie mogliśmy oficjalnie zaprosić Kubę do zespołu, a on mógł powiedzieć sakramentalne „tak”. To było dziwne uczucie, trochę jakbyś powiedział swojej długoletniej koleżance, że ją kochasz. W momencie kiedy Kuba powiedział to sakramentalne „tak”, było już wiadomo, że Out of Tune pójdzie w stronę elektroniki? Kuba: Dla mnie Out of Tune to zawsze był elektroniczny zespół. W muzyce zmieniło się tylko to, że doszli nowi członkowie: perkusista Kamil Kukla oraz ja. A dla mnie to był jednak gitarowy zespół z dużą ilością elektroniki. Nie udawajcie, że nic się nie zmieniło. Wasz debiut i „Lights So Bright” to dwa światy. Eryk: Różnica wynika między innymi z tego, kto nas produkował. Przy pierwszej płycie mieliśmy piosenki, ale poza tym nie wiedzieliśmy nic. Weszliśmy do studia z jakimiś pomysłami, z czymś, co się nam wydawało wizją płyty. Studio było bardzo profesjonalne, opłacone przez wytwórnię, z doświadczonym producentem. Zostaliśmy przez to zjedzeni. Dopiero teraz mniej więcej wiemy, co to znaczy mieć wizję brzmienia, wcześniej gówno wiedzieliśmy. Stąd różnica między tym, jak brzmiała nasza pierwsza płyta, a tym, co mieliśmy w głowach. Teraz mieliśmy producenta, z którym rozumieliśmy się w pełni. Czyli Goodboy Khrisa, członka Dick 4 Dick. Jak doszło do tej współpracy? Eryk: W 2009 roku zaczęliśmy już układać kawałki na drugą płytę i musiała się pojawić decyzja, kogo chcemy na producenta. Zanim pomyśleliśmy o kimś konkretnym, jednoznaczne dla nas było to, że koniec z producentami w takim klasycznym znaczeniu. Czyli takim producentem profesjonalnym, który jednego dnia produkuje Kobranockę, drugiego Out of Tune, a trzeciego Beatę Kozidrak solo, tak? Eryk: Dokładnie tak! Nie chcieliśmy po prostu gościa, który jest realizatorem dźwięku ze stuletnim doświadczeniem, obstawionym masą sprzętu, na punkcie którego sam już dawno zwariował. Chcieliśmy kogoś, kto ma otwarty łeb i właśnie nie jest taki doświadczony, w związku
z tym cały czas poszukuje, ma nieszablonowe pomysły. Kogoś, kto może się pomylić i czasem nagrać coś źle czy inaczej, niż było to zamierzone, bo właśnie wtedy wychodzą ciekawe rzeczy. Choć nie twierdzę, że Krystian coś nagrał źle. Kuba: Krystianowi ufaliśmy, wierzyliśmy w to, co robi, w to, co nam proponuje i do czego nas prowokuje. Byliśmy z nim w zupełnej zgodzie organizacyjnej i mentalno-muzycznej. Eryk: Czas płyt idealnie wyprodukowanych, Dolby Surround 7.1, już minął. To nudne. Mnie interesuje to, co może wyjść nieoczekiwanie. A to może wyjść komuś, kto poszukuje. Kuba: Kto jest głodny. Eryk: Krystian jest od nas starszy tylko i aż o dziesięć lat. Rozumiemy się na zasadzie kumplowskiej, ale ma te dziesięć lat doświadczenia więcej. Tu, gdzie kończy się nasza wiedza, zaczyna się Krystian. A do współpracy doszło tak, że poszliśmy na koncert D4D do Hydro (Hydrozagadka, klub na warszawskiej Pradze – przyp. red.), nie chcieliśmy iść z pustymi rękami, więc przygotowaliśmy takie ośmioutworowe demo nagrane w domu. Spotkanie odbyło się w kiblu, bo tam nie było żadnej garderoby. Chociaż znaliśmy się towarzysko, to jednak sprawa była konkretna – Krystian powiedział, że musi najpierw przesłuchać materiał i zobaczy, czy coś z tego będzie. Posłuchał, powiedział, że coś z tego będzie, i tak się zaczęło. Dicki, tak jak wy, trochę zerwały z przeszłością, z tym polskim indie. Teraz ich numery grają w TVN, w reklamie, która leci po „Top Model”. Eryk: Tap Madl… Moim zdaniem nowa płyta Dicków, „Who’s Afraid Of?”, jest ich najtrudniejszą płytą, na maksa niekomercyjną – poza singlowym „Love Is Dangerous” – ciężką i skomplikowaną. D4D zawsze mieli swój styl, byli w opozycji do tej fali indie, której my byliśmy częścią, którą wspominam miło, ale jednak nie było w niej myśli, fermentu, clashu muzycznego. Na szczęście był to dla nas tylko krótki epizod. Kuba chyba nie był jej częścią. Jak to wyglądało z zewnątrz? Kuba: Ja nie jestem nigdy częścią czegokolwiek. Eryk: Kuba jest z innego świata, co jest dla nas fajne i poszerzające. Jak graliśmy przed Calvinem Harrisem i MGMT, to Kuba nie wiedział, kim oni są. I to jest zajebiste. Kuba: Mnie inspiruje soul, Motown, Stevie Wonder, wychowałem się na klasycznym rocku, lubię elektronikę, lubię hip-hop. W zasadzie zawsze byłem gitarzystą, ale wpadł mi w ręce fajny bas… Eryk: Opowiedz, jak to było! Kuba: Mam wujka, który jest imitatorem Elvisa… Eryk: Czaisz? Jego wujek jest imitatorem Elvisa! Kuba: Umówiłem się z nim na obiad. To było przed koncertami w Out of Tune, potrzebowałem basu. On mi powiedział, że ma jakiegoś Fendera pod łóżkiem, na którym nie gra. Zjedliśmy obiad, wyjęliśmy gitarę spod łóżka. Od razu spytałem o rocznik produkcji, to był 77 czy 78 rok. Od dziesięciu lat nieużywany Fender Precision Bass trafił w moje ręce. Oddałem za niego swojego Gibsona i to była deklaracja.
42
muzyka
Eryk: Biorąc pod uwagę, że dostaliśmy wcześniej od Junior Boys syntezator z 83 roku, to coś z tym zespołem jest dziwnego. To jest płyta do słuchania czy do tańczenia? Eryk: Ze zdziwieniem zorientowałem się, że ona jest bardziej do słuchania niż do tańczenia. Ja myślałem, że to będzie płyta taneczna – nie żebyśmy mieli taki zamiar, ale takie „Cash and Hearts” jest wyjątkowo taneczne. Dopiero kiedy zaczęliśmy ją grać na koncertach, zobaczyłem, że ona jest bardziej na poważnie niż pierwsza płyta. Może jest to mniej modne, mniej świeże, ale teraz gramy to, co zawsze chcieliśmy. Chociaż ktoś pewnie powie, że właśnie jest supernowoczesna – ale jeśli mnie spytasz, z czego zrzynałem, nagrywając tę płytę, to bardziej z lat 60. i 70. Kuba: Zauważyłem opis płyty w jakimś portalu, ponoć brzmimy teraz jak Australijczycy albo Skandynawowie. Eryk: Australijczycy? Ciekawe, czy bardziej Cut Copy czy AC/DC? dopiero teraz wiemy, co to znaczy mieć wizję brzmienia. wcześniej gówno wiedzieliśmy
Out of Tune w nowym,
Plus_Muzodajnia_2_Hiro_10_12_2010_210x128,5mm.pdf 2010-11-22 12:31:27 poszerzonym składzie
i już bez pasków
warszawski koncert monae to zaledwie jeden z dwóch euro-pejskich występów wokalistki. warszawski koncert monae to zaledwie jeden z dwóch euro-pejskich występów wokalistki.
19
muzyka
m
RECENZJE MUZYka
PŁYTY HIRO
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
Out of Tune „Lights So Bright” EMI 7/10
Cee-Lo Green „The Lady Killer” Warner 8/10
„Wybacz, nie stać mnie na Ferrari” – wyznaje Cee-Lo Green w singlowym „Fuck You”. I nie należy mu wierzyć, choć z takim numerem w zanadrzu gotów wcisnąć człowiekowi wszystko. Solowe płyty artysty to sukces. Niepełny o tyle, że choć było blisko, to nie udało się z nimi wtargnąć do pierwszej dziesiątki listy „Billboardu”. Za to pierwszy album Gnarls Barkley sprzedał się w nakładzie nieuchronnie zbliżającym się do sześciu milionów egzemplarzy. Triumf komercyjny ewidentny, co z artystycznym? Niby wszystko w porządku, tylko miłośnikom muzyki miejskiej brakowało Cee-Lo z czasów, kiedy wraz z Goodie Mob nagrywał „Soul Food” i „Still Standing”. Tymczasem stuprocentowo słuchalny wywoływacz uśmiechów pod tytułem „The Lady Killer” kończy erę sentymentów. Nie bawmy się w neosoulowe czy hiphopowe etykietki. Nie obowiązują. Green jest i krotochwilnie funkujący, i teatralny, w każdym momencie pięknie niedzisiejszy. Ma w sobie czerń Louisa Armstronga, biel Johna Barry’ego i odcień pośredni Michaela Jacksona. Bodajże pierwszy raz w karierze jego wokal nie budzi w słuchaczu ambiwalentnych uczuć. Mógłby wreszcie odwiedzić Polskę. Choćby zamiast Świętego Mikołaja. Marcin Flint
So Bright” odpowiada GoodBoy Khris z wielbionej przez lidera Out of Tune grupy Dick 4 Dick. Ale krzywdzącym niedopatrzeniem jest sprowadzanie wartości tej płyty wyłącznie do sprytnej produkcji. Gigantyczną pracę wykonał przede wszystkim zespół. Teoretycznie baza pod piosenkę się nie zmienia – postpunkowy bit, nowofalowa melodia, elektroniczne opakowanie. Plus: aranżacyjne zabiegi, o które nie posądziłabym ich w stanach największego zamroczenia umysłu. Out of Tune rozwinęli się jako songwriterzy i instrumentaliści, ale chyba przede wszystkim jako ludzie, bo „Lights So Bright” to zupełnie inny ładunek emocjonalny. To jest ich płyta na serio. Szacunek.
The Foreign Exchange „Authenticity” Foreign Exchange 8/10
Świeże
Rzeczą debiutanta jest się mylić. Out of Tune wykorzystali ten przywilej z naddatkiem. Po prawdzie – ich pierwsza płyta była tak niedobra, że wyczerpała również możliwość forów na okoliczność presji drugiego albumu, frustracji trzeciego i megalomanii czwartego. Out of Tune, macie przerąbane. Już do końca. Choć „Lights So Bright” część win odkupuje. Debiut przede wszystkim grzeszył nieświadomością. Tylko może wyjaśnijmy to sobie raz, a dosadnie: gdy trzy lata temu Out of Tune wchodzili do studia, mieli nie tylko fajne grzywki i ładne buty, ale i szkice naprawdę niezłych piosenek. I nic ponad te szkice – nawet grama wiedzy i warsztatu, które pozwoliłyby przekuć demówki z potencjałem w album z klasą. Brakującym elementem miał być zawodowy producent. Zawodowy producent wiedział, gdzie podbić i gdzie przykręcić, ale okazał się kompletnie niekompatybilny z energią zespołu. Za sto lat debiut Out of Tune będzie przedmiotem badań socjologicznych nad pokoleniową przepaścią, mówię wam. Producent drugiej płyty jest i już doświadczony, i jeszcze poszukujący. Za błyskotliwe, intensywne, bogate, pełne brzmienie „Lights
Angelika Kucińska
„Authenticity” to trzecia odsłona współpracy amerykańskiego piosenkarza i rapera Phonte’a Colemana z holenderskim producentem Nicolayem. Poznali się na forum, następnie korespondencyjnie nagrali świetny rapowy debiut. „Leave It All Behind” zrobili już fizycznie razem, czego wynikiem jest czołowa płyta r’n’b/soul ostatniej dekady i objawienie Nicolaya jako jednej z najzdolniejszych sierot po J Dilli. „Authenticity” rejestruje Foreign Exchange w ciągłym ruchu; w kolejnej stylistycznej wolcie zakończonej sukcesem artystycznym. Duet ostatecznie zrezygnował z rapu i poszedł w najsubtelniejszym, najbardziej melancholijnym dotychczas kierunku. Nawet jeżeli w warstwie rytmicznej ten album „dobsz buja” to jest to jednak bujanie bardziej sypialniane niż baunsowe. Nowe TFE charakteryzuje pewien brzmieniowy minimalizm; przede wszystkim delikatne klawisze przeplatane półprzezroczystymi akustycznymi wstawkami, karmelowy głos Phonte’a oraz piękne harmonie wokalne i chórki. Dla bieżącego roku „Authenticity” będzie tym, czym dla 2008 roku było genialne „Dear Science” TV On The Radio – oba składy zinterpretowały Prince’a na nowo, TFE zdecydowanie bardziej popularnie. Marek Fall
N.E.R.D „Nothing” Interscope 5/10
„Kiedy patrzę na Pharrella, myślę – chcę być czarna” – powiedziała Gwen Stefani – niegdyś najbielsza wokalistka w show-biznesie. Ale czasy się zmieniają. Prawo do zacnego tytułu królowej śniegu przejęła Gaga, a Kelly Family wcale nie są z Irlandii. No i wypadałoby teraz zaskoczyć czytelnika i (mało) inteligentnie spuentować, że przecież jest jeden taki, co sie nie zmienia i nazywa się Pharrell Wiliams. Reklamy, ficzuringi, dupy, złoto to wszystko jest fajne i każdy by tak chciał, ale jest coś czego nie wzięlibyście z dobrodziejstwem inwentarza. To nowa płyta N.E.R.D. Chłopaki mogliby zaistnieć u boku wróżbity Macieja, bo bezbłędnie przepowiedzieli przyszłość swojego albumu, nazywając go „Nothing”. Jest mocna trójka na zaostrzenie apetytu, potem długo, długo nic i niezłe zakończenie. To za mało jak na cudotwórców popu. Umiłowanie do Brodwayu, przekombinowanie i fascynacja Doorsami jeszcze nikomu nie wyszły na zdrowie. W numerze zamykającym album Pharell krzyczy „Revolution!”. Oby ta rewolucja nie pożarła własnych dzieci. Agnieszka Wróbel
44
RECENZJE
R
Junip „Fields” Sound Improvement 7/10
„Rozmawialiśmy o tym albumie od ponad dziesięciu lat, ale zawsze dość wolno szło nam pisanie piosenek” – mówi spiritus movens projektu, Jose Gonzalez. Junip to właśnie on, singer/ songwriter z piętnem/błogosławieństwem coveru The Knife wykorzystanym w reklamie telewizorów Bravia oraz jego dwóch przyjaciół. Tobias Winterkorn zagrał na klawiszach, a Elias Araya usiadł za bębnami. Jeżeli znacie „Veneer”, „In Our Nature” albo chociaż to całe „Heartbeats”, wtedy na temat „Fields” wiecie już prawie wszystko. Jose śpiewa głębokim i matowym głosem oraz gra na gitarze klasycznej, posiłkując się chwilami wręcz afrykańską rytmiką. Obecność dwóch ziomków po markotnym fachu nadała jego muzyce odrobinę bogatszy instrumentalnie wyraz nadal skromny, ale także psychodelizujący, zawiesisty i archaiczny w stylu „Virgin Suicides” Air. Kompozycje są raz lepsze („Always”, „Don’t Let It Pass”), raz słabsze, ale Junip chodzi głównie o ten klimat, który podprogowo zmusza do przypomnienia sobie „Absolwenta”. Coś jak rozmowa Beavisa i Buttheada o Pavement: „I think these guys are just lazy. Yeah, really. They’re too lazy to rock”. Marek Fall
Rihanna „Loud” Universal 3/10
Lil’ Wayne „I Am Not a Human Being” Universal 5/10
Najpierw wycharczał sobie drogę na szczyt przebojowym, innym niż wszystko „Tha Carter III”. Później z hukiem zleciał z piedestału, gdy zachciało mu się rocka i potraktował fanów obrzydliwym „Rebirth”. Teraz rzuca głodnym słuchaczom kawałek zjadliwego mięsa, żeby nabrali ochoty na zbliżającego się wielkimi krokami czwartego „Cartera”. Lil’ Wayne bywa błyskotliwy. Słaby raper nigdy nie złoży czegoś w stylu „I’ve been fly so long, I fell asleep on the fuckin’ plane”. Tajemnicą poliszynela jest jednak to, że błyskotliwość owa rzadko kiedy wychodzi poza dwuwersowe zbitki. Specyficzne poczucie humoru okazuje się zaś szybko zgrywanym atutem. Bo trudno zaśmiewać się długo z linijek mówiących na przykład o tym, że gość ma wytatuowane na prąciu hasło „tylko złe suki”. Na szczęście Wayne płynie po bitach jak Michael Phelps po dobrym joincie. A podkłady te są odpowiednio zróżnicowane – od stonowanych, koktajlowych miluchów, przez ładne polifoniczne melodyjki, na brudnej gitarze i breakach niczym u Ricka Rubina skończywszy. Wystarczy, by kupić, z dwa razy przesłuchać, po czym sprezentować z jakiejś okazji młodszemu kuzynowi. Marcin Flint
Nie wiem, czy na Barbadosie dzieci mają „Bravo”, ale chyba muszą, bo w nowej propozycji Rihanny jest zbyt dużo z promowanej tam od wieków recepty na szkolną dyskotekę. La Bouche, ktoś pamięta? Mniej więcej tyle subtelności ma płyta, która ma przywrócić naszą ulubienicę na piedestał po komercyjnym fiasku „Rated R”. Strategia rynkowa skutkuje, bo chamski dance pierwszego singla chwycił, a rzewność duetu z uwielbianym w USA raperem Drakiem tworzy idealny zestaw szybki-wolny. A przecież dopiero co był jeszcze ten hit z Eminemem... Niestety, nazwać to dziełko konfekcją byłoby ujmą dla szwaczek szyjących szkolne mundurki. Piosenkom Rihanny zawsze zarzucano pewien brak osobowości, ale chłodny dystans i metaliczność jej głosu potrafiono przekuć w zabójczą broń. Zanim nie przyszła Gaga, to RiRi sprawiała wrażenie, że bardziej bawi się w gwiazdę, niż śpiewa. Była wyniosła, nieobecna, sfabrykowana w inteligentny sposób, otwarcie nieautentyczna. Tu kontynuuje zjazd w otchłań nudnej samokontroli i traktowania się poważnie. To płyta inna niż poprzednia: żwawsza, bardziej hitowa, głośniejsza. Ale niech nie mówią, że Rihanna znów się bawi. Ona tu tylko pracuje. Może to i kopalnia hitów, ale tam gdzie miał być diament, jest tylko węgiel. Jan Mirosław
Maximum Balloon „Maximum Balloon” Universal 6/10
David Sitek pod nazwą Maximum Balloon przedstawia swój debiutancki album producencki będący ubogim krewnym „Dear Science” TV On The Radio. To nie jest zła płyta, wręcz przeciwnie, a jednak irytuje, mierzi i każe postawić pytania o motywacje twórcy. Sitek znów robi swoje postprince’owskie dansy na motorycznym bicie doprawianym ukąszeniami syntezatorów, funkującą gitarką czy frywolnymi dęciakami, czyli powiela patenty z ostatniego longplaya macierzystej formacji. Wśród zaproszonych gości (m.in. Little Dragon, Karen O, David Byrne) figuruje do tego dwóch kolegów z zespołu – Tunde Adebimpe i Kyp Malone. Filarowi jednego z najważniejszych składów ostatniej dekady naprawdę nie przystoi działanie wedle filozofii „tak samo, tylko gorzej” i „chciałbym, ale boję się”. Zamiast rozmieniać się na drobne (co zrobił również Malone, nagrywając „Rain Machine”), przybijając pieczątki ze znakiem jakości TVOTR, wypadałoby skrzyknąć ekipę i znów nagrać miażdżące arcydzieło. Marek Fall
Smolik „4” Kayax 7/10
Andrzeja Smolika podejście czwarte do zapełnienia w krajowym pejzażu muzycznym ogromnej wyrwy na wrażliwość w stylu Air. „4” reprezentuje dojrzały pop dla wyższych sfer – ciepły, subtelny, perfekcyjnie i sterylnie wyprodukowany, bardzo bogato zaaranżowany. Wersja alternatywna opisu brzmi „mdławy, dla snobów”, ale taka jest już natura wydawnictw Andrzeja Smolika, że pasują pod czerwone wino czy drogie meble. Nie jest to żaden zarzut i nie ma się co zżymać, bo tak szlachetny, inteligentny i światowy easy listening jest u nas bardzo potrzebny. Na „4” kreowany jest nastrój popołudniowego seansu terapeutycznego, który na celu ma przede wszystkim kojenie skołatanych nerwów. Nic nie ma prawa drażnić, niepokoić albo tworzyć dysonansów odbiorczych. Zaproszeni goście (m.in. Emmanuelle Seigner, Mika Urbaniak, Gaba Kulka, Natalia Grosiak, Kasia Kurzawska) śpiewają matowymi, karmelowymi głosami wpadające w ucho piosenki w spokojnych tempach. Dzieje się trochę smooth, a trochę soundtrack do małego filmu o miłości. Jeżeli do „Moon Safari” kochały się małolaty, to na „4” mają ciąg dalszy biorący poprawkę na upływ czasu i pracę w korporacji. Marek Fall
45
RECENZJE
R
RECENZJE FILM
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
HIRO
FILMY HIRO
Schronienie
reż. François Ozon Premiera: 10 grudnia 9/10 Egoizm płynący z potrzeby niezależności jest zestawiony z pożądaniem. W „Schronieniu” Françoisa Ozona nie jest to jednak mieszanka wybuchowa. Narracja rozpina się między dwoma węzłowymi punktami pełniącymi odpowiednio role prologu i epilogu dla właściwej opowieści. Zanim ta się zacznie, Louis (Melvil Poupaud) zaliczy złoty strzał, a jego dziewczyna Mousse (Isabelle Carré) dowie się w szpitalu, że jest w ciąży. Uzależniona od narkotyków, uświadomiona przez matkę chłopaka, że nikt nie chce tego dziecka, Mousse ucieka z Paryża do nadmorskiej wioski. Będący w drodze do Hiszpanii Paul (Louis-Ronan Choisy), brat Louisa, odwiedza ją na kilka dni. Dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży. Między ludźmi zepchniętymi na margines, heroinistką i gejem, nawiązuje się relacja, dzięki której François Ozon udowadnia, że powrócił do formy z okresu „Basenu” (2003). Niespieszny rytm filmu nie powoduje znudzenia, jego celem nie jest też sztuczne uartystycznienie obrazu, ale nadanie miejscu akcji cech azylu, w którym żyć można bez pośpiechu, bez zobowiązań. Ich brak podkreśla fascynującą kobiecość aktorki, dodaje uroku granej przez nią postaci. Daleko Mousse do zepchniętej w niedojrzałość narkomanki, nawet jeśli wydaje się nią być, kiedy w początkowych sekwencjach filmu w sztucznym futrze ukrywa się za cmentarnym drzewem podczas pogrzebu Louisa. Anna Bielak
TAMARA I MĘŻCZYŹNI
reż. Stephen Frears Premiera: 7 stycznia 8/10 Tamara Drewe, dziennikarka z Londynu, pewnie powraca na angielską prowincję, by wzbudzić niechęć u miejscowych kobiet i wzwody u lokalnych mężczyzn. Przy okazji napisać książkę. Trochę potrząśnie tym rozplotkowanym światkiem pełnym kompleksów, ale na wesoło i jakby niechcący. Bo sama kompleksów ma niemało, przypieczętowanych nawet operacją nosa. Dzięki swojemu urokowi jednak, robiąc wywiad z bożyszczem nastolatek – perkusistą Benem – sprowadzi go nie tylko do swojego łóżka, ale i na wieś, gdzie zaczną się prawdziwe przygody. Można tu bowiem po wielokroć się zakochiwać, ale i dostać jajkiem w szybę samochodową albo być poturbowanym przez krowy. Takie rozrywki. Życzliwym spojrzeniem na ludzkie zaganiania z wiecznym niedopasowaniem i pogoń za marzeniami film Frearsa przypomina angielski serial „Ballykissangel”. W portretowaniu silnych kobiet natomiast stanowi kontynuację jego wcześniejszych opowieści („Pani Henderson”, „Królowa”). Wielka Brytania to od czasu Margaret Thatcher jeden z najbardziej sfeminizowanych krajów na świecie, właściwie w każdej jego warstwie społecznej. Przemiany te (i korzyści z nich płynące) widać też na prowincji, dokąd zjeżdżają londyńczycy i inni popaprańcy, dzięki którym przestaje tam być nudno. O nudzie nie ma też mowy w „Tamarze” – to jeden z zabawniejszych, mądrzejszych i bardziej optymistycznych filmów ostatnich miesięcy. Adam Kruk
foto | materiały promocyjne
reż. Darren Aronofsky reż. 21 stycznia 9/10 Potęgę tańca opiewał zakończony sceną z „Jeziora łabędziego”, liczący dokładnie dziesięć lat „Billy Elliot” Stephena Daldry’ego. Następcą Billy’ego w nowej dekadzie jest ambitna baletnica Nina z filmu Aronofsky’ego, ale niewinność chłopca z północnej Anglii zastąpiła doskonała twarz Natalie Portman i autodestrukcyjny rys znany z „Pianistki” Hanekego. Pasja tańca nie ma tu siły wyzwalającej, jest raczej niszczącym fatum talentu, okupionego znojem morderczych prób i walk o pozycję w łabędzim stadzie. A może w ogóle nie chodzi Aronofsky’emu o taniec? Może chodzi o to, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla kariery, która dawno już przestała bliskoznaczyć ze szczęściem? „Czarny łabędź” nie tylko pozwala wybrzmieć talentowi Portman (rola godna Oscara), ale i mistrzowsko wygrywa drugi plan. O ciało i duszę Niny walczą tu Vincent Cassel, drapieżna
Mila Kunis oraz nieco zapomniana Barbara Hershey w roli matki. Ciekawie obsadzona jest też Winona Ryder, której rola konweniuje z jej własną karierą – artystki, która po nieuchronnym pożegnaniu młodości musi ustąpić miejsca młodszym konkurentkom. Wszystkie tancerki u Aronofsky’ego przenikają się, zamieniają się rolami, co buduje, znaną chociażby z twórczości Edgara Allana Poego, obsesję sobowtóra. Intrygujący tytuł nie tylko nawiązuje do „Jeziora łabędziego” Piotra Czajkowskiego, które zostaje tu opowiedziane na nowo, ale i sugeruje, że wbrew platońskiemu utożsamieniu piękna z dobrem urodzie zdarza się skrywać mroki okrucieństwa i bezwzględności. Albo autoagresję. Darren Aronofsky jest jednym z najważniejszych reżyserów mijającej dekady, którą symbolicznie rozpoczął „Requiem dla snu” (2000), a zakończył elegijnym „Zapaśnikiem”. Wydaje się, że „Czarnym łabędziem”, będącym czymś na kształt współczesnego arcydzieła, nie tylko otwiera nowy rozdział w swojej karierze, ale też ma szanse nadać ton kolejnej dziesięciolatce. Adam Kruk
Świeże
CZARNY ŁABĘDŹ
Paula i Karol
OVERSHARE debiutancki album Mamut
reż. Lukas Moodysson Premiera: 14 stycznia 6/10 Scenariusz „Mamuta” można rozpisać, posługując się kodem zero-jedynkowym. Otwierająca film scenka rodzajowa, w której rodzina (ich dwoje i dziecko) bawi się w salonie, pozwala widzom posmakować ideału, który w rzeczywistości nie istnieje. Niebawem Leo (Gael Garcia Bernal) przeżyje romans w Tajlandii, a Ellen (Michelle Williams) zostanie w pustym domu (penthouse w Soho) z córką i pochodzącą z Filipin opiekunką Glorią (Marife Necesito). Moodysson będzie zaś mógł do znudzenia stosować obciążony metaforą montaż równoległy, zestawiać nowojorską burżuazję z biedą w Tajlandii czy samotność mężczyzny w egzotycznym kraju z obcością między matką a córką. Ale między słowami opowie niejedną historię z kobietą w roli głównej. Kobietą samotną, spełniającą społeczne oczekiwania, zamkniętą w jednej tylko z szeregu ról, które mogłaby grać symultanicznie. Ellen jest chirurgiem, ale w kuchni prócz robienia wycinanek z pomarańczy nie radzi sobie z przygotowaniem prostego posiłku. Gloria to pełnoetatowa niania, która nie może być matką dla własnych synów. W Bangkoku za sprawą Leo na scenę wkracza także Cookie, prostytutka z niemowlęciem, której nie stać na zaangażowanie się w stały związek. Kobiety Moodyssona są jednowymiarowe, ale to nie on je takimi wymyślił. Każda z nich jest konstruktem podsuniętym przez świat, o którym reżyser opowiada w niezgrabny, ale mocny sposób. Posługując się łamanym angielskim, szwedzki reżyser usiłuje podbić amerykański rynek. W głównych rolach obsadza hollywoodzkie gwiazdy i liczy na sukces. Jednak wszystko, jak krytyka kapitalizmu, za bardzo rzuca się w oczy. Moodysson skierował reflektor na drażliwe tematy, a od jaskrawego światła bolą spojówki. Anna Bielak
Soul Kitchen
reż. Fatih Akin Premiera: 7 stycznia 9/10 „Soul Kitchen” jest niczym soul music. Scenariusz najnowszego filmu Fatiha Akina wykazał się ogromną żywotnością – przeleżał na półce ponad pięć lat, zanim twórca podejmujący problemy wielokulturowości zrozumiał, że małe szczęścia ramię w ramię z codziennymi dramatami kształtują tożsamość zwykłego człowieka. Film, który powstał, obfituje w zmienne nastroje. Dynamiczne sekwencje harmonizowane są lirycznymi fragmentami. Wielogłosowe utwory Quincy Jonesa, Curtiza Mayfielda i Shantela rozbrzmiewają w undergroundowej restauracji na przedmieściach Hamburga. Muzykę miksuje złodziej, Illias Kazantsakis – brat Zinosa, właściciela knajpy. Jego przyszła żona Nadine wyjeżdża do Szanghaju, by tam znaleźć azjatyckiego kochanka – niższego od niej o dwie głowy Hana. Ze zręcznością femme fatale otwiera puszkę Pandory. Nieszczęście spada na głowę Zinosa. Na imię mu Thomas Neumann; zawód – biznesmen; specjalność – wykupywanie za pół darmo poprzemysłowych nieruchomości. Kulinarne eksperymenty Shayna, bezkompromisowego kucharza nieidącego na żadne ustępstwa, okazują się jednak niestrawne dla tego, kto planuje przejęcie restauracji greckiego emigranta. W takim samym stopniu co Zinos zaskakuje Thomasa, widzów przyzwyczajonych do psychologicznych dramatów Fatiha Akina zadziwia lekkość, z jaką reżyser prowadzi komediową narrację, która toczy się soulowym rytmem, mimo że bohaterów nie mijają po drodze liczne perturbacje. W końcu reżyser „Głową w mur” (2004) nigdy nie idzie na łatwiznę. Anna Bielak
Trasa koncertowa promująca płytę: 9 grudnia – WROCŁAW, Falanster 10 grudnia – POZNAŃ, Kisielice 11 grudnia – ZIELONA GÓRA, Zielona Jadłodajnia 8 stycznia – KRAKÓW, Bomba 9 stycznia – KATOWICE, Hipnoza 21 stycznia – GORZÓW, MCK 22 stycznia – POZNAŃ, Piwnica Farna 27 stycznia – BIAŁYSTOK, BOK 11 lutego – ZDUŃSKA WOLA, Variete 13 lutego – KATOWICE, Przedświt
Będzie głośno
reż. Davis Guggenheim DVD, Against Gravity 7/10 Co się stanie, gdy w jednym pokoju zamkniemy trzech gitarzystów reprezentujących trzy różne pokolenia? Najmłodszy powiedział, że może dojść do bójki – i było w tym słychać nadzieję. Bo rock and roll to stan umysłu. „Będzie głośno” to wciągający dokument o nieśmiertelnej potędze instrumentu. Guggenheim doprowadził do spotkania Jimmy’ego Page’a z Led Zeppelin, The Edge’a z U2 i Jacka White’a z przede wszystkim The White Stripes. Page emerycko ględzi, ale konfrontacja postaw Edge’a i White’a rekompensuje nużące fragmenty filmu. Pierwszy odnalazł sprzymierzeńca w technologii, jest maniakiem efektów, niereformowalnym gadżeciarzem i perfekcjonistą. Drugi odrzuca technologię jako największego wroga kreatywności. Lubi to, co surowe, niedoskonałe, popsute. Gra na krzywej
Już w sprzedaży
17 lutego – GDAŃSK, Mechanik 18 lutego – BYDGOSZCZ, Mózg 25 lutego – LUBLIN, Tektura 4 marca
– GRYFINO K. SZCZECINA, Włóczykij
Płyta do kupienia: w EMPiK, Media Markt, Saturn, na Merlin.pl, Amazonka.pl, Sklep.ladoabc.com gitarze, bo to większe wyzwanie. Podłącza butelkę do wzmacniacza i bezczelnie się uśmiecha. Paradoksalnie to White, przedstawiciel młodzieży, wychodzi tu na ortodoksyjnego wyznawcę klasycznego brzmienia, ale też – z tym swoim założeniem wiecznej walki – na charyzmatycznego wizjonera. „Będzie głośno” – poszatkowane anegdotami i materiałami wygrzebanymi z zespołowych archiwów – to rzecz o znaczeniu gitary nie tylko w muzyki i obyczaju. Soniczni zboczeńcy będą usatysfakcjonowani, fani rock and rolla jako estetyki – tym bardziej. Angelika Kucińska
Szczegóły na myspace.com/paulaikarol
RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
komiks książka HIRO
HIRO
Thorgal: Kriss de Valnor – Nie zapominam o niczym!
Yves Sente / Giulio De Vita
Egmont
7/10 Seria „Thorgal” już jakiś czas temu osiągnęła 30. tom na liczniku, a że sprzedaż na całym świecie wciąż jest wysoka, belgijskie wydawnictwo Le Lombard pomyślało, by ta kura trochę więcej z siebie dała i sypnęła jeszcze jednym złotym jajem. Tym sposobem powstał spin-off do tworzonego przez Rosińskiego i Sente’a (kiedyś Van Hamme’a) pierwowzoru. Jedna z bardziej charakterystycznych postaci z „Thorgala” – Kriss de Valnor – doczekała się odrębnej serii, a jednocześnie stała się tym dodatkowym (na razie potencjalnym) złotym jajem. Piękna, charakterna, lubiąca mącić i osiągać cel, czyli kobieta, która wzbudza emocje i której przygody chce się czytać. Problem w tym, że w „Thorgalu” zginęła, a „Nie zapominam o niczym!” dzieje się po tam-
tych wydarzeniach. Yves Sente zastosował więc dość prostacki patent sądu ostatecznego Kriss i czegoś w rodzaju jej rachunku sumienia, podczas którego poznajemy jej przeszłość. I choć to patent wręcz żenująco banalny, to daje możliwość nieograniczonego żonglowania perypetiami z przeszłości, z którymi scenarzysta radzi sobie akurat dobrze. Uniwersum „Thorgala” stworzyło mu możliwości, a on je zręcznie wykorzystuje. Wprowadza znane postaci, wyjaśnia ich zagadkową przeszłość, dopisuje kilka ciekawych rozdziałów do i tak ogromnej rzeczywistości. Sama fabuła też jest dobrze poprowadzona i wciąga, choć klamra z sądem ostatecznym – mimo wszystko – niemożebnie wkurwia. Natomiast nic nie można zarzucić rysownikowi, którego realistyczna kreska nawiązuje do starych „Thorgali” i jest miłą odskocznią od eksperymentalnych szaleństw (czasami przesadzonych) Rosińskiego w głównej serii. Potencjał więc jest, ale to – krytykuję klamrę w komiksie, a moja jeszcze gorsza – złote jajo trzeba jeszcze wypolerować. Bartosz Sztybor
Skład główny Jiro Taniguchi
Hanami 6/10
Dwóch wielkich artystów, a jednocześnie dwie wielkie gwiazdy francuskiego komiksu postanowiły połączyć swoje siły i wspólnie stworzyć jedno dzieło. Na dodatek nie poszli w kierunku sztywnego podziału – czyli ja scenariusz, a ty rysunki – bo zarówno do stworzenia fabuły, jak i jej późniejszego zilustrowania zabrali się wspólnie. Nad opowieścią dyskutowali, z kolei w warstwie graficznej jeden (Loisel) zajął się szkicem, a drugi (Tripp) tuszem. I wyszło im świetnie, bo „Skład główny” jest komiksem wzorcowym. Prostym i niezbyt nowatorskim, jeśli chodzi o sam pomysł i rozwój scenariusza, ale mimo wszystko wzorcowym jako całość. Perfekcyjnie skonstruowana fabuła (rozgrywająca się niespiesznie, skupiająca się na postaciach i budująca atmosferę) ma swoje odbicie w równie doskonałej kresce
– bogatej w detal, dbającej o zagospodarowanie drugiego planu i gładko prowadzącej narrację. Zresztą świetne są tu momenty, gdy pomiędzy opowieść wkradają się kadry bez słów, opowiadające drobne historyjki, które choć nie wnoszą nic do samej historii, pokazują ogrom stworzonego świata. Loisel i Tripp bawią się opowiadaniem, są przyjemnie dygresyjni i wiedzą, w których momentach spowolnić akcję, by za chwilę zaskoczyć widza emocjonalnym zwrotem. Czasami tylko zbyt nachalnie próbują wzruszać, a ich niektóre zaskoczenia da się przewidzieć. „Skład główny” to bardzo dobry komiks, którego tak naprawdę jedyną wadą jest fakt, że to po prostu perfekcyjne rzemiosło. Rzemiosło pozbawione błysku geniuszu, o który wręcz się tutaj prosi. I którego po takich twórcach jak Loisel i Tripp należy się spodziewać. Bartosz Sztybor
metro 2034 Dmitry Glukhovsky
Insignis 6/10
Apokalipsa. Ale taka, w której chciałoby się uczestniczyć. „Metro 2034” opowiada o ludziach żyjących w podziemnych tunelach i funkcjonujących w podgrupach skupionych wokół nieczynnych od dawna stacji kolejek. Mieszkańcy tego świata walczą o przetrwanie z nowymi formami życia, gdy nagle ustają dostawy amunicji. Ktoś musi wyjść na powierzchnię, by ustalić, co się dzieje z karawanami pełnymi broni... Mam nadzieję, że zgodnie z zapowiedziami zrealizują film na podstawie dwuczęściowej prozy rosyjskiego pisarza, „Metra 2033” i „Metra 2034”. Czuć tu potencjał „Mad Maksa”, „Terminatora”, „Ludzkich dzieci”, „Wehikułu czasu”. Ale nie tylko, historia przywołuje w pamięci analogiczne roz-
prawy o kondycji współczesnego społeczeństwa w zestawieniu z futurystycznym katastrofizmem dziejowym – opublikowany w 1972 roku „Piknik na skraju drogi” czy bardziej aktualne wydawnictwo, komiks „Suka”. Niby znane motywy – upadek człowieczeństwa, walka o przetrwanie, nadchodzący kres jako reset, a w zasadzie restart tego, co było do tej pory znajome, właściwe, odpowiednie. Całkowite przewartościowanie priorytetów – ale ujęte w powolnej, gęstej narracji pełnej dziwnej symboliki, przesłania zbudowanego na mistyce, fatalizmie, filozofii. Dlaczego to taka apokalipsa, w której chce się wziąć udział? Tylko w ten sposób dzisiaj można poczuć się częścią jakiejś społeczności. Anna Serdiukow
48
RECENZJE
R
„Chwyta za serce jak BABEL” David Edelstein, New York Magazine
RECENZJE teatr
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
TEATR hiro
HIRO tekst | anna serdiukow
Trupa Czango
OLGA. EINE CHARMANTE FRAU Reż.: Stanisław Miedziewski Wykonanie: Monika Dąbrowska spektakle: 10-11.12, Nowy Wspaniały
9/10
FILM LUKASA MOODYSSONA
MIŁOÂå NIE ZNA GRANIC
W KINACH
Świat, Warszawa; 12-13.12, Powiększenie, Warszawa
Olga Czechowa ma swój profil na The Internet Movie Database. Nic dziwnego, urodzona w Rosji w 1897 roku bratanica żony dramaturga Antoniego Czechowa stała się ulubioną aktorką filmową III Rzeszy. W wieku 24 lat wyjechała do Niemiec, gdzie grała najpierw w filmach niemych, potem dźwiękowych, łącznie w jej dorobku znalazło się ponad 140 tytułów. Ale życiorys, życiorys – to jest dopiero materiał na film! Przyjaciółka Adolfa Hitlera, Magdy i Josepha Goebbelsów, po wojnie założyła sieć salonów kosmetycznych w byłym RFN, którą prawdopodobnie finansowało KGB. W fałszywym pamiętniku pisała, że jej podejrzane kontakty z czasów wojny to pomówienia i intrygi. Która z twarzy Olgi Czechowej była prawdziwa? Autorzy spektaklu nie rozwiązują tej zagadki. I dobrze, mnie to kompletnie nie interesuje. To, co najważniejsze, to ukazanie człowieka, który potrafił siebie zbudować z tylu osobowości, z tylu masek. I trwać. Prawdopodobnie – jak podają znawcy talentu aktorki – Olga grała w życiu, z kolei na ekranie była na serio, była sobą. Dlaczego wielka diwa kina stała się wielką uzurpatorką? Skąd w niej ta nieprawdopodobna siła, by grać w rzeczywistości najważniejszą ze swoich ról? Olga wiedziała, że aby przetrwać, trzeba grać. W jej życiu najważniejszym ze spektakli była wojna – to był ten prawdziwy teatr, w którym najbardziej bezkompromisowym, bezwzględnym twórcą okazała się Historia. Olga poddała się temu, odnalazła w tej okrutnej konwencji i była naprawdę wybitną aktorką, wielką gwiazdą. Monodram na podstawie tekstu Dany Łukasińskiej powstał w Teatrze Rondo w Słupsku. Tradycje tego miejsca pozwalały podejrzewać od samego początku, że powstanie niezwykły spektakl. Wyważony, pulsujący znaczeniami, o precyzyjnie wymierzonym tempie. Monika Dąbrowska, wystylizowana na przedwojenną gwiazdę kina i niemieckich oficerów, bawi się słowami – robi z nich fetysz – to znów pozwala wybrzmieć ciszy. Odbija się od kolejnych stanów, skrajnych emocji
– samotność towarzyszy jej w każdym momencie, ale to atut tej postaci, z niej wypływa jej siła. Zagrane gestem, często spojrzeniem, ma moc ta dziwna wiwisekcja, okrutne piękno. Niezwykła, zjawiskowa scena z liskiem, kapitalny, zupełnie symboliczny fragment o dupie. „Nie robię niczego połowicznie. Nienawidzę połowiczności” – jak powiedziała Leni Riefenstahl.
50
RECENZJE
R
foto | zbigniew suliga
RECENZJE Gry
GRY HIRO
HIRO tekst |Tomek Cegielski
Star Wars: The Force Unleashed II LucasArts
Xbox 360, PS3, PC, Wii
6/10 W grze wcielamy się w klon zabitego w pierwszej części bohatera o imieniu Starkiller. Tym razem nasza postać nie będzie pracować dla Lorda Vadera, jak w części poprzedniej. Proces klonowania nie poszedł bowiem zgodnie z planem, przez co nowy Starkiller buntuje się i ucieka. W tym momencie fabuły wkraczamy my, przejmując stery. „Force Unleashed II” to typowa gra z gatunku Hack’n’Slash. Poruszamy się od pokoju do pokoju, pokonując kolejnych przeciwników, przy pomocy dwóch mieczy świetlnych oraz mocy Jedi. Gra jest dosyć liniowa, jedyne co jest od nas zależne to sposób zabijania wrogów oraz rozwój postaci. Za doświadczenie zdobyte na pokonywaniu przeciwników, możemy odblokowywać nowe moce lub ulepszać te już posiadane – tryb ten nie jest jednak zbyt rozbudowany. Istnieje też możliwość odblokowywania nowych strojów i zmienianie kolorów mieczy świetlnych – to też jednak nie wpływa znacząco na zabawę. „Force Unleashed II” cierpi na najczęstszą przypadłość wśród gier XXI wieku - ordynarną odtwórczość. Dodano jedynie tryb furii, w której nasz bohater masakruje wszystko dookoła, oraz mało znaczące moce jak na przykład kontrola nad umysłem przeciwnika – co w grze się raczej nie przydaje. Innymi słowy, dostaliśmy praktycznie ten sam tytuł, w którym zaszły tylko kosmetyczne zmiany. Jakby tego było mało, gra jest bardzo krótka nawet jak na Hack’n’Slash. Niemniej tytuł ma do zaoferowania świetny klimat gwiezdnych wojen oraz kilka emocjonujących momentów jak chociażby walki z bossami. To jednak za mało, abyśmy mogli mówić o sequelu pełną gębą. Klasyczny odgrzewany kotlet, gra miała potencjał, ale wydano zdecydowanie za szybko. Polecam tylko fanom „Gwiezdnych Wojen”, dla samego klimatu sagi. Oraz tym, którzy nie grali w pierwszą część.
Call of Duty: Black Ops Activision Blizzard
PS3, Xbox 360, PC, Wii
8/10 „Black Ops” to już siódma część serii „Call of Duty” – jednego z najpopularniejszych FPS-ów na rynku. Akcja gry przedstawiona jest z perspektywy agenta CIA - Alexa Masona, który podczas przesłuchania przypomina sobie misje wojskowe, w których brał udział. Towarzysząc mu w podróży po jego pamięci, odwiedzimy między innymi Laos, Hong Kong czy Kubę. Jeżeli chodzi o rozgrywkę, nowe „Call of Duty” bez problemu możemy pomylić ze starym, ponieważ gry praktycznie niczym się nie różnią. Jednakże mimo iż zabrakło nowych rozwiązań w gameplayu, akcja w dalszym ciągu prowadzona jest niezwykle dynamicznie i z pompą, co daje sporo frajdy. Latamy helikopterami, strzelamy do czołgów, zabijamy w pojedynkę setki wrogów, przyjmując przy tym tony ołowiu na klatę. Gra jest na tyle nierealistyczna, że seria filmów o Rambo wypada przy niej jak rzetelny dokument o wojnie. „Call of Duty” to jednak przede wszystkim gra multiplayerowa, tryb dla pojedynczego gracza uznać możemy za rozbudowany dodatek. Jeżeli chodzi więc o rozgrywkę sieciową również niewiele się zmieniło, nie jest to jednak zaskoczeniem, ponieważ dotychczasowy tryb multiplayer cieszył się ogromną popularnością wśród graczy – nie było więc sensu znacząco go modyfikować. Najbardziej zauważalną zmianą jest zwiększenie dynamiki gry przez zmniejszenie map, na których toczymy walki. Dzięki temu praktycznie cały czas jesteśmy w ruchu, nie ma czasu ani miejsca na przyczajanie się ze snajperką. Usunięto też parę błędów, które irytowały w poprzedniej części, jak na przykład zbyt duża siła niektórych broni. W miejscu starych błędów pojawiły się jednak nowe. Mapy są na tyle małe, że często zdarza się nam odgrodzić plecami do biegnącego wroga, co kończy się automatyczną śmiercią, na którą nie mamy wpływu. Irytująca jest też nienaturalna niecelność niektórych broni, bywa iż trzymamy celownik na ciele przeciwnika, opróżniamy magazynek do połowy, a przeciwnik dalej żyje. Nowe „Call of Duty” delikatnie rozczarowuje, jeżeli chodzi o tryb kampanii i nie zszokowało jeżeli chodzi o tryb wieloosobowy, który jednak w dalszym ciągu jest bardzo przyjemny i warto w niego pograć. Rewolucji nie ma, ale i tak jest fajnie.
51
RECENZJE
R
HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL
Delikatesy i inne cudzesy tekst | karola k
Animelka
Para buch, noże w ruch, ale rączki na kołdrę. Po dziewiczym felietonie czas na kolejną propozycję rodem z gastronomicznego piekła. Jak stało w konstytucji stanowiącej ową rubrykę, z założenia zlewam pod ciśnieniem przepisy, które na kilometr cuchną kulinarnym lamerstwem – niepokorne gotowanie to dewiza, która przyświeca moim wyborom.
Traf, przypadek, zrządzenie (albo zrzędzenie) losu lub podszept szefa wszystkich szefów wpłynął na poniższą propozycję, której inspiracją, podobnie jak w zeszłym numerze, było dzieło muzyczne. Jakoś dobrze wszystkim zrobił przepis na sos pomidorowy serwowany ostatnio, dość swobodnie oparty na pomyśle z teledysku „Revolution 909” duetu Daft Punk, więc oczywista, niczym oliwki do mozzarelli, wydała się dalsza eksploracja półki z adnotacją „elektronika”. Długo szukać w muzycznej spiżarce nie trzeba było, ot znów wskazaniem Zeusa czy raczej Mefista wybór padł na duet – tym razem z Królestwa Albionu. Rzecz o tyle prosta i łatwa w obróbce, że panowie dedykowali jedzeniu – fakt, że ciut wyszukanemu, choć zasadniej napisać: specyficznemu – cały swój album. Rzecz tyczy się Simian Mobile Disco. Na świeżutkiej, niczym bagietka z francuskiej braserie, długogrającej propozycji zatytułowanej „Delicacies” każdy utwór poświęcony jest innej potrawie, które rzekomo panowie kosztowali podczas swoich didżejskich podróży. Płytę otwiera singlowy „Aspic”. Toż to nic odkrywczego,
foto |materiały promocyjne
staropolski auszpik, czyli wywar z żelatyną. Albo wersja dla bardziej cierpliwych – zawiesina powstała z gotowania świńskich nóg z warzywno-przyprawowym dodatkiem. Nuda, następny kawałek. Dużo smakowiciej mieni się kompozycja „Casu Marzu”. Tytułowy produkt to ser owczy rodem z Sardynii. Cóż w nim niezwykłego? Ano celowo wzbogacany jest o larwy serowej muchy. Po rozkrojeniu śmierdzi potwornie, a ze środka wyskakują białe robaki. Co ciekawe, smak jest wyjątkowo ostry, a larwy nie zawsze trawione są w ludzkim żołądku i mogą rozmnażać się, uszkadzając przewód pokarmowy, co prowadzi do wymiotów i konkretnego sranka – tasty! Dalej głodni? To śmigamy na kolejną wyspę, tym razem na północy kontynentu. „Hákarl” to tradycyjna potrawa przygotowywana z rekina – gwoli ścisłości – z mięsa fermentującego rekina. Na świeżo nie do zjedzenia, bo rybka wyjątkowo bogata jest w kwas moczowy, ale po procesie zmiękczania i owszem. Avec recipe, rekina po złowieniu pozbawiamy wnętrzności, głowy i innych zbędnych półproduktów, potem obficie zlewamy wodą i zakopujemy w ziemi. Po kilku tygodniach wieszamy mięso o intensywnym smaku amoniaku w drewnianej komórce i suszymy kilka miesięcy. Et voilà, cała filozofia. Doskonałe jako zakąska do zimnej wódki. A jak ktoś lubi ekstremalne doznania i randki ze śmiercią, panowie z Simian Mobile Disco proponują na zakończenie płyty potrawę z „Fugu” – morskiej ryby z rodziny rozdymkowatych. Gdzie cała mecyja? Ano stworzenie to jest wyjątkowo toksyczne, z dumą nosi w sobie truciznę zwaną tetrodotoksyną, dlatego przygotowywać ją mogą jedynie licencjonowani kucharze, co nie oznacza, że przypadki zatruć się nie zdarzają. Człowiek bez farta i opieki najwyższego po spożyciu źle przyrządzonej ryby umiera zwykle w kilka godzin, co ciekawe, zostaje sparaliżowany, ma bezwładne członki, nie może mówić, często występują duszności, ale jest całkowicie świadomy i przytomny. Jak mawiają biegli w gotowaniu i ludowych mądrościach – jak pożegnać się z ziemskim padołem, to z gracją. Ale, ale, czas na przepis. No to odpalamy utwór zatytułowany „Sweetbread”. Kto myśli, że o słodkie bułeczki idzie, ten myli się jak kuchcik solący przed zesmażeniem sztukę mięsa z wołu. Nasza potrawa to nic innego jak poczciwa grasica vel mleczko cielęce alias animelka, czyli coś, co podchodzi pod kategorię podrobów. Przysmak u nas niedoceniany, a szkoda, bo i delikatny, i niskokaloryczny. Do roboty! Potrzebujemy tak z pół kilograma grasicy, dwa ząbki czosnku, małą cebulę, kieliszek czerwonego wina, szklankę bulionu i ćwierć kostki masła. Na patelni rozpuszczamy połowę masła, szklimy posiekaną cebulę, dodajemy obraną z błon grasicę, lekko podsmażamy, dorzucamy czosnek i po chwili zalewamy winem (w ostateczności bulion można sobie darować, ale jak ktoś lubi, to może chlusnąć chwilę po winnym napitku). Po 264 sekundach dodajemy resztę masła i czekamy kilka minut, aż sos zgęstnieje. Wydajemy na talerz, posypując obficie natką pietruszki. Idealne z razowym pieczywem i szklanką jasnego piwa. Czy panowie z Simian Mobile Disco kosztowali wszystkich swoich kompozycyjnych potraw – śmiem wątpić, ale jeśli jednak, to trochę zazdroszczę, szczególnie sera z larwami i walącego moczem rekina. karola k – Jedzenie i picie to całe życie. Nie lubi brukselki, wątróbki i szczawiu. Lubi ślimaki i morskie robaki. kiedy nie gotuje, redaguje zaprzyjaźniony magazyn, wpatrując się w kościół.
52
FELIETON
Moje HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
Dziwna Dziwka
tekst | MACIEJ SZUMNY
foto |paweł loroch
Gdyby Warszawa była człowiekiem, byłaby darmową dziwką. Dziwne w takim zawodzie: nikt jej nie zapłaci, a ona i tak się każdemu odda. Inne dziewczyny, te z ulotek wyfruwających spod samochodowych wycieraczek, pewnie by się z niej śmiały, pukały się w czoło. I byłyby złe, że podbiera im klientów. Warszawa świadczyłaby usługi w okolicach ulicy Poznańskiej, dojrzała, doświadczona, zmęczona i, pomimo wykonywanego zawodu, dumna i skromna. Choć jej twarz pokryta byłaby zmarszczkami, ślady dawnej urody byłyby dokładnie widoczne. Tak samo jak szansa, że dobry chirurg plastyczny przywróci jej piękno, młodość i blask. Ale taki zabieg kosztuje, a na to przecież nie miałaby pieniędzy. Bo niby skąd, skoro pracuje za darmo? W wolnych chwilach spacerowałaby po parku i żyła nadzieją, że jej los się odmieni. A dlaczego nie przyjmuje zapłaty od swoich klientów? Może ona ich mimo wszystko kocha? Warszawa przyjmuje wszystkich. Mało jest takich, którzy się w tym mieście urodzili. Ci nowi, napływowi, przyjeżdżają do Warszawy, uczą się, studiują, pracują, zarabiają pieniądze, robią kariery i wykorzystują ją jak dziwkę – nie dając nic w zamian. Nie interesuje ich rozwój miasta, jego przyszłość, usprawnienia, nie dbają o czystość, nie mają sentymentu ani szacunku dla historii tego miejsca. Biorą, co daje i już. Klamka jest z drugiej strony. Ja się urodziłem w Warszawie, choć muszę przyznać, że ten fakt nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięć. Pamiętam za to, że kiedy miałem może pięć lat, jechałem pewnego dnia z moją mamą tramwajem. Warszawskim. Kiedy przejeżdżaliśmy obok szpitala MSW na Wołoskiej, mama powiedziała: „Zobacz, synku, tu się właśnie urodziłeś”. Zanim synek się odwrócił, szpital zasłoniły drzewa, a na ich tle pojawiła się licha ławka. Co?! Ja się urodziłem na ławce?! - wykrzyknąłem przerażony, a cały wagon tramwajowy przeraził się jeszcze bardziej, z co za matką wyrodną jedzie, która wydaje potomstwo na prawo i lewo, w parkach i na skwerach. Nigdy nikomu nie dałem złego słowa powiedzieć na Warszawę. Walczyłem z napływem, a na kpiące pytania, czemu wydaje mi się, że jestem lepszy, bo urodziłem się w Warszawie, odpowiadałem, że ja idąc do podstawówki, mijałem Muzeum Narodowe, a nie pasące się kozy. Dziś już nie walczę, bo na szczęście wśród przyjezdnych też jest trochę osób, które cenią to miasto, troszczą się o nie i mają wpływ na jego wygląd, kulturę i koloryt.
Ale serce mnie bolało, kiedy przyleciałem w październiku i zobaczyłem, że całe centrum Warszawy zamieniło się w jeden wielki outlet. Tidżej Srax, zamiast Mc Donald’sa w Smyku jakieś inne wyprzedaże, nie tak powinno wyglądać serce miasta! Całe szczęście, że ostał się chociaż butik Grażyny Edgaro, dzięki czemu mój przyjaciel Pip będzie miał po co „przejść się po Chmielnej w sukience niedzielnej”. Wiadomo, że w centrum czynsze są drogie, ale chyba nigdzie na świecie na głównych ulicach sklepy nie są rentowne. Za to są miejscem tzw. „brand experience”, czyli pokazują markę, budują jej wizerunek. Szkoda, że nadal mało kto o tym w Warszawie myśli. No i to całe chamstwo: narzekałem na afrykańskich kierowców, ale na Wyspach Zielonego Przylądka żaden, jak do tej pory, nie chciał mnie bić. A na Trasie Łazienkowskiej i owszem, kiedy zatrąbiłem na debila, który zajechał mi drogę. Ten zatrzymał się przede mną tak, że o mało nie wjechałem mu w zderzak, wysiadł i wybiegł do mnie, wrzeszcząc i zakasając rękawy. Na szczęście chyba się wystraszył łysego łba i tatuaży. W sklepie, gdzie chciałem kupić coś dla mamy, ekspedientka powiedziała mi, że „tu nic dla pana nie ma”. W Afryce taka sama osoba sprzedałaby mi dziesięć rzeczy, życząc zdrowia dla całej rodziny. Warszawa daje wiele możliwości, ale też dajcie jej coś w zamian. Odwzajemnijcie jej uczucia. Niech rozkwita, niech strzeli sobie botox w czasie lunchu. I przyjmijcie ode mnie najgorętsze życzenia wszystkiego dobrego w Nowym Roku, prosto z Afryki.
Felietonista w parku. Warszawskim
Maciej „Ebo” Szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroenów. Wcześniej związany z markami Nike oraz Reebok, doprowadzil do rozkwitu kultury sneakers w Polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka i wspomina warszawę.
51
RECENZJE
R
Jaką Xperią jesteś?
X8
Prosto do aplikacji. X10
Multi multimedialny.
Łap życie na gorąco. Nagrywaj kamerą HD o rozdzielczości 8,1 megapixeli i ubarwiaj zdjęcia w wysokiej jakości. Łap chwile gdziekolwiek jesteś.
Facebook™? YouTube™? Nasza-Klasa? Dzięki spersonalizowanym rogom ekranu dotykowego dostęp do Twoich ulubionych aplikacji staje się banalnie prosty.
X10 mini pro X10 mini
Mini jest mega.
Muzyka. Filmy video. Gry. Znajomi. Teraz wszystko to, co lubisz masz w zasięgu palca.
Dotykowo? Tradycyjnie? Jak Ci wygodnie.
Teraz swoje wiadomości możesz pisać używając ekranu dotykowego lub wysuwanej klawiatury QWERTY.