43
hiro.pl
kontakt: halo@hiro.pl facebook.com/hirofree.fb
Wstępniak
Wydawnictwo: INNA KORPORACJA Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa Wydawca/Redaktor naczelny: Krzysztof Grabań kris@hiro.pl Dyrektor strategiczny: DAMIAN jan BORECKI damian.borecki@hiro.pl Redaktor prowadząca: justyna szczepanik justyna.szczepanik@hiro.pl Grafik: ALEKSANDRA GRüNHOLZ aleksandra.grunholz@hiro.pl Promocja: Inez Ali inez.ali@hiro.pl Internet: Weronika Dutkiewicz weronika.dutkiewicz@hiro.pl
-... `.:/:+oso++/-` ./:` .-.-::-.+hdmNmhNmNhdNNds++ssoo/` .os+:---+syhdNhNdmydmdhyys/..` -sy/../syyyhmdNhhmddyyyy+-..` :o::oossosd+hmsmsod+syyso/.` .+/o+++/:-s-::.+-/+++++o//:` -+yhh+ymNh-..`/.smmdy+ddyo. .hNms-/syyy.:--/dsss+ohdhy` `sysyyy+.`+yoo/..`-ohyyo+-oos/-` `-ymy-.```.:/. :hs+:--.` `.:/:-````.--` `+dmho:``...` ``````./. `-sdmdsoo:.``````````````.-:shdmddddy/-`` ```.:/+: -syhhyhdmdy+:`` ````:oyyy+ -+yhdddhysyhdhy+-``````-/+sysoo` :sddyshdmhhddhyyhysso.``./shyhysys: `sds+:-+hdmNddmmdddmhh/-``:yhdmNmmdyy`/hdmmdmNNNmyso-.```-+symNNmhshs` -hmNNNNNmdo/..``````.+ohdmmdydd: .hmNMmshNNy:.```````.omMMMNmsdmy. `hNNdyyyhy/-..`````-/mNdsshNhmmdy. yNNNNmNNho/:.....-/dmdmddddhmmmdy` ydhddyhNyo+o/--:/+mMMMMMNmdmNmdhd/` :shydy+oo/:/+o++somNyoyhys/sdmddyo-.` ./oydd//s/::::::-.o+/shho: -oss++o/:-.` `-/oss/:+ooos+/::--:sdhhh/````.:+so++/-..`` `````..-:////////--sdhy+:---------:+so-.-.```` `` ```````.-::::///..-://::..``````` `` . .```..--...---.``` ```````````` `````` ` ````:.`````-```` ```````
Reklama: anna pocenta – dyrektor anna.pocenta@hiro.pl KUBA RUDKIEWICZ kuba@hiro.pl magdalena RYCHLIK magdalena.rychlik@hiro.pl IGGY BOCHIŃSKI iggy.bochinski@hiro.pl magdalena buczak magdalena.buczak@hiro.pl marta stroczkowska marta.stroczkowska@hiro.pl Współpracownicy: Andrzej Cała, Przemysław Cieślarek, Patryk Chilewicz, Bartosz Czartoryski, Piotr Czerkawski, Borys Dejnarowicz, Kamil Downarowicz, Krzysztof Dynowski, Ewa Drab, Justyna Frąckiewicz, Piotr Gatys, Michał Hernes, Karolina Kaim, Paulina Klepacz, Kaja Klimek, Łukasz Knap, Agnieszka Kuczyńska, Marta Kudelska, Paweł Kuhn, Urszula Lipińska, Bartłomiej Luzak, Piotr Łaziuk, Edmund Magdebursky, Marta Marciniak, Gizela Mickiewicz, Magdalena Myrlak, Łukasz Napora, Ewa Nowak, Aleksandra Nowakowicz, Laura Ociepa, Luiza Philips, Piotr Pluciński, Kacper Ponichtera, Justyna Rembiszewska, Sebastian Rerak, Magdalena Sękowska, Karolina Skrzyniarz, Jacek Sobczyński, Bartosz Sztybor, Maciej Szumny, Adam Tuchliński, Paweł Waliński, Konrad Wągrowski, Damian Wojdyna, Martyna WójcikŚmierska, Artur Zaborski, Joachim Zając, Wiktor Zawisza, Grzegorz Zduniak, Alicja Zielińska, Patrycja Zielińska
Krzysztof Grabań
Spis treści 06. Zawsze wymykać się schematom 10. Moda na... serial 12. Recenzje filmowe 18. Social media są biblią dzisiejszej młodzieży 20. Gdzie jest techno? 22. Bez ostatecznej interpretacji 24. Recenzje muzyczne 30. Recenzje książek 34. Recenzje komiksu 36. Słownik polskiej sztuki współczesnej 40. Co w sztuce widać... 42. Kalendarium 44. Hejt na sprzedaż 46. Festiwal próżności 48. Tanio sprzedam! 50. Starship troopers 54. 10. edycja FashionPhilosophy Fashion Week Poland 64. Strange little girls
3
5
film | wywiad
6
Zawsze wymykać się schematom Stworzył dziesiątki wideoklipów m.in. dla Björk, Becka czy The White Stripes. W długim metrażu debiutował dopiero w 2001 roku filmem Wojna plemników. Zaledwie po trzech latach otrzymał Oscara za swój kolejny obraz Zakochany bez pamięci. To dopiero początek filmowej historii znanego francuskiego reżysera i scenarzysty. Ciąg dalszy opowie on sam – Michel Gondry we własnej osobie. Rozmawiał: Jacek Sobczyński Zdjęcia: materiały promocyjne Stałeś się sławny dzięki swoim wideoklipom, które ukształtowały wrażliwość milionom fanów muzyki i kina. Dziś ten gatunek nie jest już tak popularny, jak przed laty. Jak Twoim zdaniem rysuje się przyszłość teledysków? Cóż, my, filmowcy przy kręceniu klipów jesteśmy razem z muzykami częścią tego samego medium. W latach 80. i 90. teledyski uczyniły olbrzymi krok w stronę „prawdziwego” kina. Były kręcone z wielkim rozmachem. Wielu reżyserów, podobnie jak ja, zaczynało od teledysków. A dziś... Szczerze? Nie wiem w jakim stopniu ten gatunek przetrwa. Dziś młodzi zaczynają od robienia reklamówek. Sądzisz, że na początek kariery wymaga to trochę innego rodzaju kreatywności niż przy kręceniu teledysków?
Pytam o to, ponieważ odnosiłeś olbrzymie sukcesy na obu tych polach. Oczywiście, że robienie teledysków wymaga większej kreatywności. Przy reklamówkach jesteś uzależniony od decyzji innych – choć oczywiście również kreatywnych ludzi. Z drugiej strony tworzenie reklam dobrze przygotowuje do pracy nad filmem pełnometrażowym, gdzie też musisz współpracować z producentami i całą wielką ekipą realizacyjną. Osobiście w reklamówkach widzę jedno, ale bardzo duże zagrożenie dla młodego filmowca – one często operują stereotypami, czyli hasłami typu: Japończycy są dobrze zorganizowani, Ameryka jest wielka i tym podobnymi rzeczami, które wiedzą wszyscy. Reklama musi być na tyle prosta, by zrozumiał ją absolutnie każdy. Choć i w przypadku
robienia reklam są pewne plusy – reżyser ma na planie naprawdę świetne warunki, nierzadko lepsze niż podczas kręcenia pełnego metrażu. Trzeba pamiętać, że wiadomość, jaką twórca chce przekazać, jest uzależniona od potrzeby zwięzłości i uniwersalności, ale to nie oznacza operowania stereotypami. Co ciekawe, powiedziałeś kiedyś, że bycie kreatywnym oznacza jednocześnie bycie niedojrzałym... Tak. Kreatywność dziecka jest tak wielka, że mogłaby rozwalić cały świat. W dzieciństwie masz dużo więcej wolności – kiedy budujesz zamki z klocków Lego albo rysujesz czy robisz domek na drzewie nikt nie stanie nad tobą i nie powie, że jesteś niedojrzały. A potem, kiedy dorastasz, rzeczywistość często zmusza cię, żebyś
film| wywiad myślał schematami, ogranicza twoją wyobraźnię. Zdążyłem już się z tym pogodzić, że to naturalne. Nie wiem czy budowałeś ze swoim synem zamki z klocków. Słyszałem za to, że razem obejrzeliście masę filmów, dyskutując o każdym z nich. Czemu wybrałeś akurat taką metodę wychowawczą? Chciałem w ten sposób rozwinąć jego wyobraźnię. I udało się. Jest teraz artystą, bardzo mądrym, inteligentnym człowiekiem. Może faktycznie obejrzałem razem z nim trochę więcej filmów niż przeciętny rodzic ze swoim dzieckiem. Jednak nawet jeśli wychodzi się z maluchem do kina raz na parę miesięcy to daje bardzo dużo. Sądzisz, że gdyby bohaterowie twojego przedostatniego filmu To my, a to ja (portretu nowojorskich dzieciaków, podróżujących wspólnie szkolnym autobusem – przyp. red.) byli wychowani w ten sposób to nie mieliby takich problemów, jak na ekranie? Tyle, że oni też są bardzo rozwinięci emocjonalnie. To nastolatki ze złych dzielnic, dorastające w otoczeniu przemocy i patologii. Wiesz, w rzeczywistości mogli skończyć dużo gorzej niż na filmie. Na przykład mogli nie jechać tym szkolnym autobusem tylko siedzieć na chodniku i patrzeć się na niego z zaciętymi minami. Ten film – podobnie jak Dave Chappelle's Block Party – kręciłeś w Nowym Jorku, gdzie zresztą mieszkasz. Co jest tak fascynującego w tym mieście dla Francuza z Wersalu, wychowanego w zupełnie innej kulturze?
Myślę, że Nowy Jork to szalenie europejskie miasto. Mieszka tam wielu imigrantów. Jest dużo bardziej zorientowane w tym, co dzieje się na całym świecie niż inne amerykańskie miasta. Na przykład Los Angeles jest zdecydowanie bardziej skupione na samym sobie. Ale tu wrócę do tego, co mówiłem przy okazji reklamy – nie chcę operować stereotypami, przecież i w Nowym Jorku, i w Los Angeles żyją wspaniali, wymykający się schematom ludzie. I to oni tak naprawdę budują klimat miasta. Nowy Jork cały czas się zmienia, jest w bezustannym rozwoju. Mój syn tak lubi tam mieszkać, że nie wyobraża sobie życia gdziekolwiek indziej. Z drugiej strony wielkie miasta w twoich wczesnych klipach, na przykład Bachelorette albo Army of Me, zrealizowane dla Björk, wyglądały strasznie ponuro, odpychająco... Bo użyłem tam kontrastów miasto – las. Chciałem, żeby obie teledyskowe historie zyskały na swojej prostocie. Trochę jak u Chaplina: miasto to wielkie budynki, hałas i obcy ludzie. Liczyła się opowieść. Metropolia była tylko drugim planem. Twój ostatni film, dokument Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy to częściowo animowana opowieść o jednym z największych światowych myślicieli, przemycająca na ekran jego idee. To był twój najtrudniejszy film do zrealizowania? Nie, absolutnie! Chomsky bardzo pomógł mi w tworzeniu tego filmu. Spotykaliśmy się, on opowiadał mi o swoich ideach,
a kiedy nie rozumiałem jakiejś myśli albo zwrotu – jestem Francuzem i język angielski ciągle ma przede mną wiele tajemnic – Chomsky wyjaśniał mi to w prostszy sposób. Później ja przekładałem jego słowa na animacje, starając się stworzyć dla nich nową rzeczywistość. Miałem nad wszystkim pełną kontrolę, więc nie, to nie był mój najtrudniejszy film, wręcz przeciwnie. Animacje pomogły ci w zrozumieniu myśli Chomsky’ego czy jego jako człowieka? I w tym, i w tym. Przyznam się, że nie zawsze go rozumiałem. Być może jego myśli były dla mnie zbyt skomplikowane, dlatego starałem się stworzyć nowy obraz Chomsky’ego w mojej głowie, a potem na rysunkach. Wszyscy rozmawiają z Tobą o marzeniach, więc postaram się być oryginalny i zapytam o rzeczywistość. Zdarza ci się, że rzeczy z Twojego najbliższego otoczenia – na przykład ulicy, przy której mieszkasz czy dzielnicy – są inspiracją w tworzeniu kolejnych filmów, klipów, reklamówek? Tak, trafiają się takie sytuacje. Na przykład jakieś 20 lat temu jechałem przez Paryż autobusem, w którym znajdowała się masa dzieciaków, uczniów pobliskiej szkoły. Byli niezwykle głośni. Biegali po całym pojeździe. Klęli. Byli tak irytujący, jak tylko możesz to sobie wyobrazić. Miałem ochotę ich uciszyć, ale zamiast tego zacząłem słuchać tego, o czym mówią. Im dalej jechaliśmy, tym ich rozmowy stawały się poważniejsze, głębsze. I to była jedna z inspiracji dla To my, a to ja.
7
Najgorszy z najgorszych Czy można zrobić kiczowaty film z tandetnymi efektami specjalnymi, niezrozumiałymi dialogami i kiepskim scenariuszem? Większość bez zastanowienia powie „tak”. A kilkadziesiąt takich obrazów? Okazuje się, że jak najbardziej! Wystarczy popatrzeć na dorobek Edwarda D. Wooda Jr. – najgorszego reżysera wszech czasów. Specjalnie na prośbę widzów na 17. Festiwalu Filmowym Cropp Kultowe zorganizowano retrospektywę mistrza filmowej niekompetencji. Tekst i zdjęcia: materiały promocyjne
8
Nazywanie Wooda najgorszym reżyserem wydaje się krzywdzące – był przecież także beznadziejnym scenarzystą, kiepskim aktorem i marnym producentem. Nie trzeba nikogo przekonywać do tego, że kino Wooda jest po prostu złe. Wiele osób zastanawia się jednak nad tym, co właściwie sprawiło, że spośród setek innych twórców to właśnie on został okrzyknięty tym „najgorszym”. Tim Burton, który w 1994 roku stworzył film poświęcony Woodowi, dopatruje się wyjątkowości dzieł ów reżysera w jego „artystycznej” konsekwencji i swego rodzaju wariackiej finezji. W filmach Wooda poza fatalną scenografią, kiepską grą aktorów i fabularnymi niedociągnięciami widać po prostu pasję – a ona przyciąga. Do tego stopnia, że wiele lat po śmierci reżysera jego wyznawcy postanowili (całkiem na poważnie) – założyć kościół. Czy którykolwiek z filmowych twórców Hollywood doczekał się takiego kultu? Retrospektywa Edwarda D. Wooda Jr. to przegląd najbardziej kulawych dzieł ów reżysera. W jednym z najsłynniejszych jego filmów Glen czy Glenda Wood wystąpił w roli transwestyty przyodzianego w sweterki z angory. W klasycznej Narzeczonej
potwora oprócz Béli Lugosiego, jako Doktora Vornoffa, zobaczyliśmy kultową gumową ośmiornicę (skradzioną przez ekipę Wooda z wytwórni Republic Studios). Z kolei Plan 9 z kosmosu, będący największą dumą reżysera, jest zbiorem fabularnych niedorzeczności i tandetnych efektów specjalnych. W wielu wywiadach Wood chwalił się, że jako latających statków kosmicznych użył w tym filmie kołpaków od cadillaca. Oczywiście zmyślił tę historyjkę. W rzeczywistości były to tanie dziecięce zabawki. Wood stworzył bajkę o deklach, ponieważ była chwytliwa dla mediów. Film powstał dzięki funduszom Kościoła Baptystów, który w zamian za finansowanie produkcji zażyczył sobie, aby cała ekipa przyjęła chrzest. Twarz zabójcy to kolejny z filmów Wooda, dorównujący poprzednim obrazom poziomem absurdu i będący jednorazowym romansem reżysera z gatunkiem noir. W Nocy upiorów Wood po raz kolejny podejmuje swój ulubiony temat szalonych naukowców i eksperymentowania na ludzkiej materii. Co ciekawe film musiał czekać na premierę prawie 25 lat i na ekrany kin wszedł dopiero po śmierci Wooda. The Sinister Urge jest
jednym z późniejszych obrazów reżysera. Film łączy w sobie elementy pornografii, przemocy i intrygi kryminalnej. Osobne miejsce w zestawie zajmuje The Violent Years, wyreżyserowany przez Williama Morgana na podstawie scenariusza Wooda, który w stylu charakterystycznym dla kina exploitation opowiada o żeńskim gangu. Retrospektywa Eda Wooda pojawiła się w programie Cropp Kultowe na wyraźne życzenie widzów, którzy od dłuższego czasu upominali się o przegląd twórczości ów mistrza kina klasy B. Festiwal na moment ożywiły dzieła pasjonata, którego miłość do filmu objawiała się w najgorszych z możliwych fabularnych i formalnych rozwiązaniach. Pokazy poprzedziły prelekcje Jacka Rokosza (wy)znawcy Wooda i miłośnika najgorszych filmów świata. Rerospektywa Eda Wooda obejmowała: Glen czy Glenda, reż. Ed Wood, USA, 1953, Twarz zabójcy, reż. Ed Wood, USA, 1954, Narzeczona potwora, reż. Ed Wood, USA, 1955, The Violent Years, reż. William Morgan, USA, 1956, Noc upiorów, reż. Ed Wood, USA, 1959, Plan 9 z kosmosu, reż. Ed Wood, USA, 1959, The Sinister Urge, reż. Ed Wood, USA, 1960.
9
film | artykuł
Moda na… serial
10 Nie interesują się polityką, za to doskonale wiedzą co słychać u „Dextera”. Nie komentują doniesień z krajowego podwórka, śledzą w zamian wydarzenia z najnowszego sezonu „Mad Men”. Zwyczajową rozmowę na niezobowiązujące tematy wypierają pogawędką na temat rzezi na rodzie Starków. Polacy na potęgę rozsmakowali się w zagranicznych serialach nowej fali. I nie chcą przestać oglądać. Tekst: Magdalena Myrlak Ilustracja: Justyna Frąckiewicz Od momentu wynalezienia telewizji pewne sfery życia człowieka diametralnie się zmieniły. Odtąd doba przeciętnego widza wydłużyła się o co najmniej kilka godzin aż do charakterystycznej grafiki i przeszywającego piskliwego dźwięku, które pojawiały się na ekranie telewizora, z przykrością informując o końcu programu. Telewizja w wielu przypadkach wyparła radio, towarzysząc odtąd swoim widzom w wykonywaniu większości domowych czynności. Wreszcie wzmocniła w obywatelach siedzący tryb życia, przyklejając ich do foteli i magnetyzując coraz bardziej wymyślnymi programami. Nie chcę demonizować wpływu telewizji na nasze życie, ale od kilku dekad widać coraz większe podporządkowanie się człowieka jej pra-
wom. Oczywiście są na Ziemi ludy, które jeszcze nie znają telewizji, ale z pewnością stanowią one zdecydowaną mniejszość. Telewizja informuje, stymuluje, dostarcza przeżyć, uczy i bawi. Chwała jej za to. Poza tym deformuje rzeczywistość, stronniczo kształtuje poglądy, tendencyjnie modeluje potrzeby, kreuje konkretne popyty, wmawia określone pragnienia i pożera czas. I choć nadal wiedzie prym, jako medium ściągające przed ekrany najliczniejszą widownie, to od pewnego czasu notuje coraz większe spadki oglądalności na rzecz internetu. Po pierwsze dlatego, że mamy znacznie mniej czasu na oglądanie telewizji niż chociażby 10-15 lat temu, a zwłaszcza w jej obecnej formie, gdzie programy są wciąż przerywane niekończącym się
pasmem reklam. Po drugie dlatego, że nie ma ona odpowiednich propozycji dla bardziej wymagających telewidzów. Wybieramy zatem idealnie skrojoną do własnych potrzeb ramówkę złożoną z programów wyszukanych w internecie, na którą składają się głównie zagraniczne produkcje. Ponieważ najlepsze i najbardziej popularne kanały są jeszcze trudno dostępne lub po prostu za drogie dla polskich widzów, coraz częściej posiłkują się oni programami odnalezionymi w sieci. Owszem trend ten dotyczy głownie ludzi młodych i tych w średnim wieku, którzy najczęściej korzystają z internetu, ale to właśnie oni kreują tendencje i kierunek rozwoju danego medium. To od nich za 10 lat będzie zależeć forma telewizji o czym zdają się całkowicie zapominać producenci, praktycznie nie dbając o tę właśnie kategorię: młodych, wykształconych Polaków, o olbrzymim spektrum zainteresowań, wyprzedzających regionalny rynek i żądnych nowinek z zagranicy. Don Draper vs Rysiek z „Klanu” A młodzi Polacy coraz częściej sięgają po seriale. Oczywiście nie te rodzimej produkcji. Zachłystują się głównie amerykańskimi serialami nowej fali, które od kilkunastu lat przyciągają przed ekrany miliony widzów na całym świecie. Ich kolejne sezony wyczekiwane są niemal z ekstatyczną niecierpliwością, a fora internetowe nigdy nie milkną, przepełnione gorącymi dyskusjami na temat ostatnio poruszanych wątków. Ich sukcesu upatruje się w tym, że oprócz zazwyczaj dość skomplikowanej fabuły w opowieść wplątany jest także rozbudowany motyw wewnętrznych rozterek głównych bohaterów. I tak widza przestaje się traktować jak durnia, podając przewidywalny schemat rozwiązania, nieskłaniający do myślenia i zaspokajający jego płytką potrzebę sielankowego wręcz spokoju i stabilizacji. Tutaj widz jest czynnym obserwatorem zdarzeń, swego rodzaju studium przypadku. Bohater jest złożoną jednostką, która często podejmuje złe decyzje (Breaking Bad), błądzi w poszukiwaniu rozwiązań dotyczących swojej sytuacji (Homeland), w sytuacjach ekstremalnych przejawia instynktowną zwierzęcą naturę (Walking Dead), walczy z panicznym strachem zmuszony do przy-
stosowania się do ekstremalnych warunków (Lost), żyje w świecie zdominowanym przez manipulację i walkę o władzę (Mad Men, House of Cards), a jego problemy prezentują owianą tajemniczością sferę tabu (Six Feet Under, Dexter, Master of sex). Dodając do tego tytuły niemal genialnie wyprodukowane (Game of Thrones czy Boardwalk Empire), prezentujące brutalność, zdradę, intrygę i perwersję oraz te uwypuklające lub łamiące stereotypy (Girls, Mad Men, Master of sex), przedstawia się nam spore spektrum ludzkich przeżyć i doświadczeń, nieprezentowanych tak dobitnie i bez retuszu w polskich produkcjach, pokazywanych na czterech najpopularniejszych komercyjnych kanałach w tak zwanym prime time’ie. Seriale prezentujące wyrafinowane i przerażające, ale jednocześnie pociągające zbrodnie (Hannibal, True Detective) oraz te wywołujące w odbiorcach niejednoznaczne odczucia i wprawiające w dysonans poznawczy (Dexter), każą widzowi zastanowić się już nie nad samą prezentowaną w serialu postacią i jej dylematami, ale nad całą kontrowersyjną opowieścią. Tym samym mobilizują do przemyśleń, odniesień do własnej osoby i przewidywania swoich reakcji w danych sytuacjach. Ta wewnętrzna dyskusja często przenosi się na zewnątrz i jeśli nawet nie angażuje widzów na dłuższą metę to i tak można nazwać zjawisko sukcesem, zwłaszcza w przypadku takiego formatu, jakim jest serial. Atrakcyjna fabuła, niekonwencjonalny przebieg wydarzeń oraz znakomita produkcja przyciąga przed ekrany miliony widzów. Zatem sukces wyżej wymienionych produkcji przypisać można nie tyle prezentowanej akcji, która nie zawsze musi być bardzo bliska rzeczywistości, ale raczej stworzeniu bardzo ludzkich postaci, obarczonych realnymi, najczęściej skomplikowanymi rozterkami, którym poświęca się równie dużo czasu pozwalając dogłębnie poddać analizie. Kto umrze pierwszy? Idealnym przykładem potencjału drzemiącego w serialach jest ciesząca się ogromną popularnością produkcja Game of Thrones, której premierowy odcinek najnowszego sezonu, w samym tylko dniu emisji, obejrzało ok. 6,6 mln widzów. Nie mówiąc już o powtórce do projekcji której zasiadło
kolejne 8 mln. Takim bilansem nie może się poszczycić żaden emitowany dotąd serial. Co takiego przyciągnęło odbiorców przed telewizory? Widzowie uwielbiają produkcję między innymi za skomplikowaną historię, za którą niejednokrotnie ciężko nadążyć. Pociąga ich konieczność analizowania kilku równoległych wątków i układania ich jak puzzli w logiczną całość. Ponadto serial przekracza wszelkie normy jeśli chodzi o stopień zaskakiwania widzów nagłymi zwrotami akcji i szokowania wszechogarniającą śmiercią, dosięgającą w szczególności głównych bohaterów. Przyciąga prezentując hulaszczy tryb życia, sceny wyuzdanego seksu i przemocy. Jeśli chodzi o serialowy gust Polaków okazuje się, że przodowali wśród Europejczyków w rankingu największej liczby pobrań ostatniego sezonu serialu House of Cards. To wszystko sprawia, że polscy bohaterowie seriali i z pierwszych stron gazet, portali plotkarskich czy wiadomości, nie robią wrażenia na widzach na tyle, by na dłużej przykuć ich uwagę, w odróżnieniu od ich fikcyjnych, zagranicznych odpowiedników. Wypadają z obiegu i zastępowani są ciekawszymi wizerunkami oraz osobowościami manifestującymi określone cechy, a w szczególności wady ludzi. Bo też porównanie charakterów postaci prezentowanych w amerykańskich i polskich produkcjach wypada dla tych ostatnich dość słabo. Dlatego też Polacy coraz częściej porzucają rodzimą telewizję dla zagranicznych kanałów, produkujących na ogół atrakcyjniejsze serie. Nowości poszukują w sieci, śledząc zagraniczne trendy oraz selekcjonując tytuły polecane przez znajomych. Coraz mniej interesuje ich jak nazywa się człowiek, który forsuje ustawę mającą uleczyć ich państwo lub jakie notowania mają aktualnie partie rządzące. Nie wykazują też zainteresowania rodzimym rynkiem telewizyjnym i kreowanymi przez niego krajowymi celebrytami. Bardziej angażuje ich nowy sezon serialu, właśnie pojawiający się w sieci oraz to, co słychać u jego bohaterów. Czy kogoś to dziwi?! Skoro prawie 10 lat swojego życia spędzamy na oglądaniu telewizji, dobrze byłoby wykorzystać ten czas wartościowo lub przynajmniej przyjemnie. Zdaje się, że Polacy coraz lepiej wiedzą jak tego czasu nie zmarnować.
film | recenzje
12
JASKÓŁKA reż. Bartosz Warwas
premiera: 16 maja dystrybucja: Alter Ego Pictures
Jaskółka Bartosza Warwasa (debiut i jednocześnie dyplom łódzkiej filmówki) bezlitośnie rozlicza się z naszymi narodowymi symbolami. Ale to nie tylko rzewne wspomnienie rzeczywistości „za Gierka”. To przede wszystkim znakomita historia. Tytułowa bohaterka Agnieszka Jaskółka wraca do rodzinnego miasta, by po latach spotkać się z ojcem. To dla niej podróż zarówno do szczęśliwych, jak i dramatycznych przeżyć z dzieciństwa. Jej opowieść zbudowana jest w oparciu o wydarzenia w pewien sposób ważne także dla naszej narodowej pamięci: występ Stana Borysa w Opolu, zwycięstwo polskiej drużyny piłki nożnej, pontyfikat Jana Pawła. Nawiązań religijnych jest mnóstwo. Ojciec udający Jezusa, jego „ewangelia według Jaskółki” czy posiłek nazwany ostatnią wieczerzą są gru-
bymi nićmi szyte, bo nasza religijność jest egzaltowana! Ukazanie tego stanu rzeczy usprawiedliwia zastosowanie przerysowanych środków. Ale Jaskółka to przede wszystkim dobra historia o: niezrozumieniu, braku miłości, ludzkim okrucieństwie i życiowych wyborach, z mocnym wątkiem kryminalnym w tle. Szaro-czerwone zabarwienie zdjęć przenosi do Polski lat 70. Liczne wątki fabularne gdzieś w połowie filmu składają się w spójną całość, jednak gdy już widz ma pewność, że wszystko jest jasne, historia kończy się znakomitym znakiem zapytania. To ogromny plus scenariusza. Pozostawione bez komentarza sceny końcowe dopełniają dzieła. Widz pozostaje w fotelu ze swoimi przemyśleniami nieźle skołowany. I ostatnią rzeczą, którą słyszy, jest Amen z zamykającego film Stabat Mater Vivaldiego, co jest świet-
9/10 ną klamrą pseudoreligijnego tematu filmu. Wśród aktorów uwagę zwraca rola Pauliny Kupisz, która zagrała 8-letnią Agnieszkę. Chyba intuicyjnie pojęła, że w aktorstwie mniej znaczy więcej. Dorosła Jaskółka (Ewa Kustusz) jest wielowymiarowa i skrywa tajemnicę, której do końca nie wyjawia. Mogę się jednak przyczepić do Zdzisława (Marcin Włodarski), który jako młody ojciec jest rewelacyjny, pełen sprzeczności, pociągający i odstręczający zarazem, ale jako starszy pan zupełnie mnie nie przekonał. To jednak niewielki zarzut w porównaniu z tym, co zasiał we mnie ten obraz. Pozostałem z pytaniem: czy Jaskółka przyjechała do ojca po 15 latach, by się pogodzić? Prosić o pomoc? Czy może jednak z żądzy zemsty? Paweł Kuhn – autor bloga gdybymbylaktorem.pl
film | recenzje
TOM reż. Xavier Dolan premiera: 16 maja dystrybucja: Spectator
14
„Drama thriller crime canada gay” czytam słowa kluczowe na jednym z portali, na którym widnieje informacja o filmie Tom à la Ferme Xaviera Dolana. Ów reżyser kojarzony z charakterystyczną optyką, gra w tym obrazie główną rolę i robi to całkiem dobrze, mimo, że momentami przypomina skrzyżowanie Kurta Cobaina z Jarosławem Jakimowiczem. Główny bohater Tom przyjeżdża do rodziny swojego zmarłego chłopaka – Guillaume’a. Już na pierwszy rzut oka można zauważyć, że zdjęcia autorstwa André Turpina są zupełnie inne niż w dotychczasowych filmach Dolana. Ten jest bardziej oniryczny, ponury i bardzo precyzyjny. Niezwykły klimat dodatkowo wprowadza piękna muzyka symfoniczna. Fabuła opiera się na oswajaniu pojęcia władzy i dziwnych, chorych relacji, jakie tworzą się pomiędzy
Mundial. Gra o wszystko reż. Michał Bielawski premiera: 23 maja dystrybucja: Against Gravity
Trochę czuć, że reżyser Mundialu… Michał Bielawski parał się niegdyś pisaniem recenzji filmowych. Przez jego obraz przebija i dociekliwość dziennikarza, i chęć do zaprezentowania tematu o wiele atrakcyjniej aniżeli za pośrednictwem „gadających głów”. Efektownie, zaskakująco – no, co tu dużo mówić – bardziej „filmowo”. Może dlatego ten dokument ogląda się niczym polityczny thriller? Bielawski spojrzał na jeden z największych sukcesów w historii rodzimej piłki nożnej z nieco innej perspektywy. Zestawił bowiem walczących na hiszpańskich mistrzostwach piłkarzy Antoniego Piechniczka z tymi, którzy walczyli w Polsce o coś zupełnie innego. Kiedy Boniek i Szarmach strzelali gola za golem oprócz zwyczajnej, sportowej presji musieli czuć na karkach oddech śledzących ich reżimowych wysłanników oraz nadzieję milionów przerażonych stanem wojennym rodaków, a wśród nich internowanych opozycjonistów, oglądających mecze w więziennych celach. Wspomnienia piłkarzy i działaczy opozycji przeplatają się ze sobą, tworząc fascynującą opowieść o strachu, nadziei i wielkich emocjach. Opowieść, trzeba przyznać, dziś zajeżdżającą trochę science-fiction – na ekranie oglądamy bowiem polską reprezentację, która ogrywa Francuzów czy ściskających się przyjacielsko Zbigniewa Bońka i Grzegorza Latę. Jacek Sobczyński
6/10 Tomem, a bratem Guillaume’a. Ten ostatni mimo początkowo agresywnej postawy zakrawającej o homofobię okazuje się być gejem. Naturalnie, wszystko opiera się na dziwnej grze, w której tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi – czy bohaterowie czegoś szukają, bo coś utracili, czy tracą nie szukając wcale? Pojawiają się mętne symbole (martwa krowa). Dolan, rocznik 1989, ewidentnie jeszcze eksperymentuje. Świetnie, że spróbował kina gatunkowego. Widać, że ten młody reżyser nadal nie skupia się na narracji i opowieści, co chyba najbardziej drażni w jego filmach. Wypracowanie konkretnego toku opowiadania historii jest trudne i Dolan zapewne dopiero się tego uczy. Tom jest jednak zdecydowanie najlepszym tytułem w filmografii reżysera. Marta Marciniak
7/10
ForgetMeNot
Niezapomniany blask złotych kwiatów W życiu każdej z nas zdarzają się chwile, które chcemy na zawsze mieć w pamięci... Zainspirowana magią wyjątkowych momentów projektantka, Kasia Bukowska, stworzyła biżuterię idealną do upamiętnienia ważnych dni, osób i wydarzeń. Delikatna, niezwykle kobieca kolekcja w subtelny sposób będzie przywoływać najpiękniejsze wspomnienia. Zdobienia z drobnych kwiatów, wyglądających niczym niezapominajki, dodają biżuterii subtelnego, dziewczęcego wdzięku. .pl
film | recenzje
MANDARYNKI reż. Zaza Urushadze premiera: 6 czerwca dystrybucja: Meteora Films
Abchazja to republika autonomiczna, wchodząca w skład Gruzji. Jest tak zwanym państwem nieuznawanym. Położona jest w północno-zachodniej Gruzji nad Morzem Czarnym w górach Kaukazu. W 1992 roku toczyła wojnę, której główną przyczyną były abchaskie dążenia do niepodległości. Właśnie w takiej rzeczywistości historycznej rozgrywa się akcja filmu Mandarynki Zazy Urushadze, która nie jest zwyczajnym dramatem wojennym o niezwykłym braterstwie krwi, o nadludziach i ich heroicznych postawach. Wojna w tym przypadku na pewno nie jest mitologizowana. Mandarynki to owoce, z których importu żyje większość mieszkańców Abchazji. Daje to genialny
16
JAK OJCIEC I SYN reż. Hirokazu Koreeda premiera: 13 czerwca dystrybucja: Gutek Film Oszukane w wersji japońskiej. Co prawda bez cierpiącej Katarzyny Herman, za to z Nagrodą Jury ubiegłorocznego festiwalu w Cannes i niesamowicie bogatą zawartością psychologiczną, ukrytą pod maskami głównych bohaterów, czyli pracującego w wielkiej firmie Ryoty i jego żony Midori, która zajmuje się wychowywaniem ich sześcioletniego syna. No właśnie, ich? Okazuje się, że tuż po porodzie w szpitalu ich prawdziwe dziecko zostało podmienione, trafiając do rodziny sklepikarzy. Teraz Ryota i Midori muszą uporać się z prawdziwą traumą. Trudno wyobrazić sobie, że nagle mogliby przestać kochać dziecko, które wychowywali tyle lat. A jednak to możliwe. Film Koreedy najlepszy jest w chwilach, gdy pytając o dziedziczność ludzkich cech ucieka od tabloidowej ornamentyki, stawiając przed kamerą człowieka i jego prawdziwe, przepracowywane po cichu problemy. Co prawda kierujący się artystyczną uczciwością reżyser zapomniał o fabule, przez co jego blisko dwugodzinny obraz ogląda się momentami ze znużeniem. Jednak trzeba przyznać, że Jak ojciec i syn jest kawałkiem porządnego, obyczajowego kina, którego na pewno nie zobaczycie w telewizyjnym prime time. Jacek Sobczyński
8/10 filmowy kontrast złożony z szarej, mglistej i zimnej rzeczywistości kraju oraz pomarańczowych mandarynek. Urushadze opowiada historię o różnicach – etnicznych, religijnych, światopoglądowych między Czeczenem a Gruzinem, których główni bohaterowie filmu Ivo i Margus ratują ze strzelaniny, mającej miejsce przy ich domach. Bez patosu, w bardzo ludzki, czasami nawet zabawny sposób reżyser konstruuje opowieść nie tylko o sytuacji skrajnej, jaką jest wojna, ale również o ludziach i dzielących ich różnicach. Bardzo naturalne dialogi, świetna gra aktorska, wszystko jest namacalne i bardzo prawdziwe. Dobre, surowe kino-przypowieść. Marta Marciniak
6/10
muzyka | wywiad
SOCIAL MEDIA SĄ BIBLIĄ DZISIEJSZEJ MŁODZIEŻY Wśród najgłośniej komentowanych tegorocznych premier nie może zabraknąć No Mythologies to Follow. Pod tym efektownym tytułem kryje się debiutancki long Karen Marie Ørsted, której pseudonim sceniczny MØ oznacza „dziewica”. Enigmatyczna Dunka do wybitnie niewinnych dziewcząt jednak nie należy. Zwłaszcza w muzyce. Rozmawiał: Sebastian Rerak Zdjęcie: Good Music Productions
18
Który zespół jest dla Ciebie ważniejszy Sonic Youth czy Spice Girls? Trudny wybór (śmiech). Muszę jednak wskazać na Sonic Youth, bo jest to nadal moja najważniejsza inspiracja. Spice Girls w swoim czasie na pewno dały mi przekonanie, że chciałabym zająć się muzyką, ale to płyty SY dostarczyły ścieżki dźwiękowej dla moich szczeniackich lat. Pytam, bo kiedy opowiadasz o swoich muzycznych zainteresowaniach, łatwo zauważyć jak się zmieniały – od Spice Girls, poprzez electroclash, crust punk po hip hop. Czy każdej z tych fascynacji zawdzięczasz jakąś naukę? Z pewnością tak! Przeszłam w życiu różne fazy. Dałam się wciągnąć rozmaitym gatunkom muzyki i na pewno nauczyłam się czegoś wszędzie – czy był to punk, hip hop czy zwyczajny pop. Nie zerwałam zresztą kontaktu z żadnym z nich. Wciąż słucham praktycznie wszystkiego i myślę, że znajduje to wyraz w mojej obecnej działalności. Zastanawiające, że tak wielu recenzentów odnosi się do Twojej muzyki jako do scandi-popu, bo raczej trudno znaleźć w niej cokolwiek typowo nordyckiego. To prawda, tym bardziej, że nie ubiegałam się o miano „nowego odkrycia” skandynawskiego popu. To, że pochodzę z Danii nie przesądza w żaden sposób o rodzaju
muzyki, jaką tworzę. Może ktoś odnajduje u mnie specyficzne, chłodne nastroje, ale osobiście jestem daleka od określania się jako artystka scandi-popowa. W ostatnich nagraniach wydajesz się zresztą poszukiwać cieplejszego, bardziej organicznego brzmienia. Sporo na twojej płycie wpływów soulu czy R&B, pojawia się trochę reggae... Tak, niewątpliwie masz rację. Pod względem brzmienia No Mythologies to Follow jest bardzo przemyślanym albumem. Dużo rozmawiałam na jego temat z moim producentem Ronnim Vindahlem. Przede wszystkim jednak zdałam się na naturalny rozwój rzeczy i pozwoliłam piosenkom rozwinąć się samodzielnie. Nie było dywagacji w rodzaju: „OK, spróbujmy teraz zrobić kawałek w takim stylu”. Może właśnie dlatego, kiedy słucham dziś płyty, zauważam w niej tak wiele różnych nastrojów. Znajdziesz tu soul, hip hop, jakiś punkowy pierwiastek i popowe melodie. Wszystko to jednak pojawiło się nieoczekiwanie nawet dla mnie samej (śmiech). Wspomniałaś, że nie aspirowałaś do miana nowego odkrycia, ale tak poniekąd tytułują cię internetowi recenzenci. Nie obawiasz się presji z tym związanej? Sieć jest maszyną do nakręcania hajpu, ale może być także najsurowszym krytykiem.
Pozytywny odzew był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Mogę być jedynie wdzięczna za wszystkie przychylne recenzje (śmiech). Oczywiście jestem świadoma ciężaru oczekiwań, ponieważ wiem, że internet jest teraz głównym narzędziem promocji. Ostatnimi czasy single zyskały na znaczeniu kosztem albumów, ale fizyczna płyta wciąż jest atrakcją dla sporej części słuchaczy, a zarazem ważnym krokiem naprzód, jaki powinien postawić artysta. Po wydaniu debiutu poczułam duży przypływ pewności siebie. Nabrałam przekonania, że przede wszystkim należy być sobą, wyrażać się poprzez muzykę i nie obawiać własnych uczuć. Każdy wykonawca styka się w pewnym momencie z krytyką, należy to zaakceptować. Jeśli ktoś ma zamiar mnie zbesztać, to trudno. Nie powstrzyma mnie to przed dalszym tworzeniem. Wierzę w swoją muzykę i na niej się skupiam. To jest najważniejsze. Zechcesz wyjaśnić co oznacza tytuł albumu? O jakie mitologie chodzi? Podobnie jak większość moich tekstów, tak i tytuł odnosi się do poczucia zagubienia, jakie towarzyszy młodym ludziom nie odnajdującym się w nowoczesnym społeczeństwie. Dla wielu z nich media społecznościowe stały się nową biblią i to z nich czerpią wiedzę jak należy wieść życie, jak
muzyka | wywiad powinno wyglądać idealne ciało itd. Piszę więc o zmęczeniu tym wszystkim i poszukiwaniu własnego sposobu na życie. Bycie młodym, niepewnym i zmieszanym, pogoń za marzeniami i wiara w samego siebie to są tematy, które staram się poruszać. Niektórzy widzą w Tobie wyrazicielkę frustracji pokolenia Facebooka. Na swój sposób jest to wspaniałe, ale nie wiem czy zasłużyłam na takie miano (śmiech). Uważam, że po prostu nie powinno się mieć oporów przed wyrażaniem własnej opinii. Jeśli mam przed sobą publiczność gotową, by mnie wysłuchać, muszę być wobec niej uczciwa i mówić to, co naprawdę myślę. Czujesz, że masz coś do powiedzenia? Zrób to! Przekaz jest równie ważny co muzyka. A aspekt wizualny? Bo chyba przykładasz sporą wagę do wideoklipów? Jest niezmiernie ważny. Staram się mieć pieczę nad każdym aspektem tego, co robię, a kwestie wizualne stanowią część mojej opowieści. Nie ukrywam, że chcę stworzyć własne uniwersum, w którym poniekąd będę mogła się przejrzeć. Strona
wizualna wyraża mnie na równi z muzyką i tekstami. Czy jest to wideoklip, sesja zdjęciowa czy okładka płyty – wszystko musi być powiązane z moją wizją. Jak podchodzisz do koncertów? Zasłynęłaś bardzo energetycznymi występami, więc domyślam się, że na scenie panuje zupełnie inna chemia niż w studiu? Oczywiście, występując na żywo mam okazję do komunikacji niemalże twarzą w twarz z odbiorcą. Jest inaczej, ale historia do opowiedzenia pozostaje ta sama. Gdy występuję na żywo, staram się dotrzeć do sedna emocji zawartych w muzyce. Koncerty są energetyczne, bo naprawdę zapominam się i zwyczajnie wariuję (śmiech). Najlepsze gigi, na jakich kiedykolwiek bawiłam miały miejsce w jakichś małych, undergroundowych, punkowych klubach, gdzie naprawdę można było poczuć pasję i napięcie między wykonawcami a publiką. Chciałabym podobne nastroje wyzwalać na swoich koncertach. Chcę wyzbyć się wszelkich oporów i pokazać człowieka stojącego za muzyką. Z jak dużym składem występujesz obecnie?
Aktualnie koncertuje ze mną perkusista i klawiszowiec, a Ronni Vigdahl występuje w roli gitarzysty. Jest jeszcze piąty członek zespołu zajmujący się wizualizacjami. W lipcu wystąpisz na Open’erze. Czy wraz z festiwalowym urodzajem Polska stała się atrakcyjnym miejscem do koncertowania także dla duńskich artystów? Zdecydowanie tak. Polska to bardzo atrakcyjny rynek ogólnie dla skandynawskiej muzyki. Wiele miejscowych zespołów chwaliło sobie koncerty u was i przekonywało, że publika jest naprawdę szalona (śmiech). Brzmi zachęcająco, a na Facebooku dostaje sporo wiadomości od Polaków, więc chyba będę miała dla kogo wystąpić (śmiech). Zdradź jeszcze coś na temat swoich planów. Twoja współpraca z Diplo postawiła sporo osób na baczność, więc ciekawi mnie czy planujesz podobnie sensacyjne kolaboracje? Aktualnie rozmawiam z wieloma różnymi ludźmi, ale za wcześnie by cokolwiek zdradzać (śmiech).
19
muzyka | artykuł
GDZIE JEST TECHNO? Audioriver 2013 wyprzedany z ponad 22-tysięczną publicznością. Hasło „pozdro techno” festiwalu Original Source Up To Date wyjaśnia profesor Miodek. Unsound organizowany jest już nie tylko w Krakowie, ale i Nowym Jorku, Londynie, Adelajdzie oraz Tbilisi. Wygląda na to, że nadeszły złote czasy dla tanecznej elektroniki. Czy na pewno? Jakie miejsce w polskiej kulturze zajmują takie gatunki jak: techno, house i drum & bass? Czy czeka je marsz do mainstreamu czy pozostaną w undergroundzie? Tekst: Łukasz Napora Ilustracja: Luiza Philips
20
Odpowiedzi na te pytania szukaliśmy na IV Konferencji Muzycznej Audioriver, podczas której zorganizowaliśmy debatę o nieco prowokacyjnej nazwie Czy techno to sztuka?. Chodziło nam o wszystkie gatunki tanecznej elektroniki, ale w tytule użyliśmy akurat tego jednego, bo to on wyzwala najwięcej emocji. Z jednej strony mamy masę zagorzałych fanów wartościowego techno, a z drugiej ogrom Polaków, dla których ten termin kojarzy się przede wszystkim z „łupanką” rodem z dyskotek zbudowanych w szczerym polu. Dla tych pierwszych, pytanie Czy techno to sztuka? może brzmieć jak obraza. Jak to? Przecież wiadomo, że tak!. Co jednak z przedstawicielami drugiej grupy oraz innymi osobami, które nie do końca wiedzą, czym ta muzyka w ogóle jest? Przecież bardzo często słyszymy opinie, w których elektronika nie jest traktowana nawet jako rodzaj muzyki, a po prostu hałas i chłam. Żyjemy w kraju, w którym chyba nikomu nie przyszłoby do głowy zadanie pytania czy sztuką możemy nazywać takie gatunki, jak rock, jazz czy hip hop. Dla niemal wszystkich odpowiedź jest jasna i twierdząca. W przypadku techno, house’u i drum & bassu tak już niestety nie jest.
Być i nie być… W czym tkwi problem? Czy to tylko kwestia nieświadomości mas, które słuchają mainstreamowych stacji radiowych i nie wiedzą, że taneczna elektronika to nie tylko hitowy David Guetta, ale i wysublimowany Plastikman? Być może to jest tak, jak z ciężką muzyką gitarową? Nieobeznane ucho ma problemy z odróżnieniem od siebie poszczególnych utworów Behemotha, słyszy tylko ścianę dźwięku i zdzieranie gardła. W techno mamy zaś jednostajną stopę, która sprawia, że niektórzy mają wrażenie, jakby przez godzinę leciała jedna „piosenka”. Jest jeszcze inna kwestia – wieku tej muzyki. Dawne pokolenia psioczyły przecież zarówno na jazz, jak i rock & roll. Jakieś sto lat temu to jazz był nazywany muzyką diabła. Może więc potrzeba więcej czasu? Jeden z wniosków publiczności konferencji był właśnie taki, że za kilkadziesiąt lat taneczna elektronika będzie traktowana z równą estymą, jak dziś muzyka klasyczna. Po co jednak czekać? Czy za kilkadziesiąt lat muzyka tworzona w tej chwili będzie bardziej wartościowa? Nie. Będzie dokładnie taka sama, jak teraz. Po prostu więcej osób się do niej przekona. Okazuje się jednak, że nie tylko wielu tzw. przecięt-
nych słuchaczy ma problem z umieszczeniem tanecznej elektroniki na półce z napisem „sztuka”. Spójrzmy na media. W mainstreamowych znajdziemy tylko utwory popularne, jak wspomnianego Guettę czy Calvina Harrisa, co jest zrozumiałe, bo to te nazwiska przyciągają szerokiego odbiorcę. Trudno oczekiwać, aby w Pytaniu na Śniadanie pojawił się industrialny klimat berlińskiego Berghain. Są jednak redakcje w Polsce, które swoją siłę zbudowały na opisywaniu muzyki alternatywnej i recenzja kompilacji techno na ich łamach nie byłaby niczym rażącym. Dlaczego więc nie sposób takowej znaleźć? W dziennikach i tygodnikach muzyka elektroniczna pojawia się niemal wyłącznie poprzez pochodne popu oraz twórczość tych mniej tanecznych artystów, jak: Bonobo, Moderat czy The Knife. Na próżno szukać płyt, w których główną rolę odgrywają przyjazne nocnym klubom utwory dłuższe niż sześć minut. Na próżno szukać DJ miksów. Okazuje się więc, że wartościowe techno, house i drum & bass nie pasują ani do mediów mainstreamowych, ani kulturalnych. Zdaje się, że te gatunki nie są ani wystarczająco masowe, ani wystarczająco artystyczne.
Brakuje świeżego powietrza Niewystarczająco artystyczne wydają się one także w opinii Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które rokrocznie przyznaje dotacje na różne wydarzenia. Celem dofinansowywania jest „wspieranie najwartościowszych zjawisk i trendów w polskiej i światowej kulturze muzycznej”. Jakie zjawiska i trendy komisja uznała za najbardziej wartościowe? Oto wydarzenia, które otrzymały najwyższą punktację: Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej Warszawska Jesień, XXII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Dawnej Pieśń Naszych Korzeni, XXIV Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sakralnej Gaude Mater, Promocja Polskiej Muzyki Współczesnej Muzyka Polska Dzisiaj, Sacrum Profanum 2014, Festiwal Muzyki Polskiej (edycja 2014-2016), Warsaw Summer Jazz Days 2014, 69 Międzynarodowy Festiwal Chopinowski w Dusznikach-Zdroju, 35 Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, X Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. I. J. Paderewskiego. Myślisz, że muzyka współczesna, sakralna, klasyczna i jazz królują tylko w top 10? Skądże. Tak jest na każdej kolejnej stronie prezentującej pozytywnie rozpatrzone wnioski. Rodzynki stanowią – poza wymienionym wyżej Sacrum Profanum – m.in. Off Festival, Unsound, Jarocin i Soundedit. Tauron Nowa Muzyka i FreeForm otrzymały dotacje dopiero po odwołaniu się od negatywnej decyzji. Dofinansowania nie przyznano z kolei takim wydarzeniom, jak: Audioriver, Original Source Up To Date, Alter Space – Muzyka Alternatywna i Eksperymentalna na Open’erze, Warsaw Music Week 2014, Plateaux Festival, Transvizualia 014, VI Międzynarodowy Festiwal Ambientalny i Asymmetry Festival. Prawdą jest, że wśród zgłoszonych wniosków, wydarzeń z muzyką elektroniczną i alternatywną było zdecydowanie mniej niż tych klasycznych czy jazzowych, ale i tak liczba wartościowych oraz cenionych przez publiczność wydarzeń, które zostały odrzucone trochę szokuje. Nie można było odpuścić trzech z kilkudziesięciu dotowanych festiwali muzyki klasycznej na rzecz trzech elektronicznych? Pewnie byłoby to możliwe, gdyby nie fakt, że pięcioosobowa komisja o tym decydująca, składała się w 80% z osób, które na co
dzień zajmują się muzyką dawnych czasów. Cytując biografie członków komisji, pani Beata Bolesławska-Lewandowska „uzyskała tytuł Ph.D. na podstawie pracy doktorskiej zatytułowanej Symphony and Symphonic Thinking in Polish Music since 1956”, Andrzej Kosowski był „członkiem Rady Artystycznej Filharmonii Śląskiej”, Eugeniusz Knapik „od 1976 pracuje na Wydziale Kompozycji, Teorii i Dyrygentury”, a dr hab. Barbara Przybyszewska-Jarmińska „współpracuje jako konsultant z muzykami i zespołami wykonującymi muzykę dawną”. Rodzynkiem jest dziennikarka radiowej Trójki, Agnieszka Szydłowska, prowadząca audycje Program Alternatywny i Radiowy Dom Kultury. To nie jest wina komisji, że wybrała głównie klasykę, jazz czy muzykę dawną, ponieważ znała się głównie na takich właśnie rodzajach. Zawiniła osoba, która złożyła taki skład – monolit, do którego świeże powietrze tak łatwo się nie dostanie. Powrót do przyszłości Gdzie jest więc miejsce tanecznej elektroniki? Czy większa szansa jest na to, że tvn zacznie robić regularne relacje z klubu 1500m2, czy że techno wejdzie na artystyczne salony i przestanie kojarzyć się muzyczną mizerią? Co będzie lepsze dla tej muzyki? Wraz z ewentualną realizacją pierwszego przypadku, dotychczasowi fani gatunku malują czarny scenariusz, w którym kluby i festiwale najeżdża masa tzw. przypadkowych osób, które niszczą aurę wyjątkowości, nadal towarzyszącą tym wydarzeniom. Wejście na artystyczne salony z kolei i odcięcie od masowości będzie wyglądać świetnie w dziale Recenzje, ale na koncertach już mniej. Mniejsze zainteresowanie publiczności to mniejsze dochody z biletów i mniej znane gwiazdy. Efekt końcowy będzie taki, że bez dotacji ministra w ogóle nie będzie się dało takiego wydarzenia zrealizować, bo zabraknie osób, które chciałyby zapłacić za wejściówkę. Osobiście mam nadzieję, że miejsce tanecznej elektroniki jest gdzieś pośrodku. Liczę na czas, w którym wieczorami w taksówkach częściej będzie słychać brzmienia prosto z londyńskiego Fabric niż podpoznańskich Manieczek. Liczę, że więcej dziennikarzy muzycznych zrozumie, że z laptopa może wypływać równie wartościowa muzyka, jak z gitary czy trąbki.
Długo oczekiwany debiut już w sprzedaży!
Chet Faker
Built ” Glass” on Zawiera premierowy utwór „Talk Is Cheap”.
Patronat:
muzyka | wywiad
Bez ostatecznej interpretacji 22
Od 2007 roku zaskakują różnorodnością stosowanych rozwiązań muzycznych. Sprytnie wymykają się wszelkim klasyfikacjom. Nie powielają utartych schematów. O ich ostatniej płycie Trójpole, utrzymanej w folkowo-elektronicznym klimacie, zachwycie naturą i radzeniu sobie na trudnym muzycznym polskim rynku bez wytwórni płytowej rozmawiamy z braterskim duetem We Call It a Sound. Rozmawiał: Kamil Downarowicz Zdjęcia: materiały promocyjne Właśnie wydaliście album Trójpole, na którym eksplorujecie wiele muzycznych, pozornie nieprzystających do siebie światów, z pogranicza R&B, folku i awangardy. Odważna sprawa. Nie baliście się, że Trójpole okaże się polem minowym? Karol: Połączenie muzyki elektronicznej z folkiem wyszło nam dość naturalnie. Takimi narzędziami jak syntezatory czy beaty operowaliśmy od samego początku istnienia We Call It a Sound. W pewnym momencie zainteresowaliśmy się folkiem i włączyliśmy go w nasze brzmienie bez większych problemów. Zresztą dostrzegam wiele wspólnych mianowników między muzyką, którą prezentowaliśmy na poprzednich albumach, a tą, którą zawarliśmy na Trójpolu. Chodzi o pewien rodzaj oniryzmu, który jest dla nas charakterystyczny, obojętnie po jaki styl muzyczny sięgamy. A czy baliśmy się, że z połączenia elektroniki i folku wyjdzie ja-
kieś kuriozum? Oczywiście, że z początku mieliśmy pewne obawy. Właśnie dlatego pracowaliśmy nad płytą bity rok, aby uniknąć efektu kiczu. Do folkloru odwołują się również teksty piosenek. Gdzie szukaliście do nich inspiracji? W ludowych przypowieściach? W starych wiejskich pieśniach? Filip: Dokładnie tak. Sięgnęliśmy po nagrania z muzyką ludową, wertowaliśmy śpiewniki, szukaliśmy źródeł inspiracji w wiejskiej kulturze. Nie ma zbyt wielu współczesnych polskich zespołów, które w ciekawy sposób wykorzystują folk i ludyczność, dlatego musieliśmy pogrzebać trochę w przeszłości – co zresztą okazało się ciekawym doświadczeniem. Nie musieliście daleko jechać, żeby poczuć w pełni klimat wsi i natury, ponieważ mieszkacie od kilkunastu lat na wsi. Nie tęsknicie za miejskim życiem? Filip: Jest dokładnie odwrotnie – będąc
w mieście tęsknimy do wiejskiego spokoju. Zawiera się w tym pewna filozofia, której zawsze hołdowaliśmy, i którą słychać w naszych tekstach. Nie identyfikujemy się z miejskim stylem życia, wolimy otoczenie natury. Na wsi czas płynie wolniej, a otaczający świat odczuwa się na zupełnie innej płaszczyźnie. Płytę wydaliście własnymi siłami, bez pomocy wytwórni. Co jest najtrudniejsze w takim przypadku? Produkcja, promocja, bookowanie koncertów? Filip: Przy dwóch poprzednich płytach nie byliśmy bierni promocyjnie. Staraliśmy się działać również sami, nie zdając się jedynie na łaskę wytwórni. Dzięki temu dużo się nauczyliśmy, przez co większość spraw organizacyjnych nie stanowi dzisiaj dla nas problemu. Natomiast jeśli chodzi o trudności to problem polega na tym, że wytwórnia zapewnia artyście pewien plik kontaktów i znajomości, bez których
muzyka | wywiad ciężko jest działać. I tak na przykład do mniejszych serwisów muzycznych i kulturalnych, gdzie działa mnóstwo zapaleńców, łatwiej jest trafić niż do dużych mediów, funkcjonujących na czysto komercyjnych i interesownych zasadach. W tym przypadku rola wytwórni muzycznej jest nie do przecenienia. Odczuwamy to na własnej skórze. Pewne osoby przestały odpowiadać na nasze maile, dawni sprzymierzeńcy udają, że nas nie znają. Jest to bardzo smutne, bo powinna się liczyć tylko i wyłącznie muzyka, a tak nie jest. Niestety tak działa ten biznes. Ale nie wykluczacie, że w przyszłości znajdziecie się pod skrzydłami wytwórni? Filip: Wszystko zależy od tego, na jakich warunkach i prawach nasz materiał miałby zostać wydany. Teraz poczuliśmy, czym naprawdę jest muzyczna niezależność. Sami podejmujemy decyzje na wszystkich polach i jesteśmy kowalami własnego losu. Nie będzie łatwo z tego zrezygnować. Zbieracie pozytywne recenzje w najważniejszych polskich serwisach muzycznych. Co czujecie czytając opinie
o Trójpolu. Dziennikarze trafiają w sedno czy raczej nie do końca rozumieją o co Wam chodzi. Karol: Z tym jest akurat pół na pół. Oczywiście nigdy nie będzie tak, że uda się idealnie scharakteryzować muzykę, bo sztuka zawsze pozostaje niedookreślona i nie można jej poddać ostatecznej interpretacji. Jedni dziennikarze są po prostu bliżej tego, co chcieliśmy przekazać, a inni dalej. Czytałem bardzo dobre recenzje, w których dziennikarze pewne nawiązania doskonale wyłapują i czują, o co nam chodzi. Z drugiej strony bywają dziennikarze, którzy ewidentnie nie przyłożyli się do pracy i potraktowali Trójpole bardzo powierzchownie. Dwa single z Trójpola, czyli Na powiach i Smugi, doczekały się świetnych teledysków. Możecie o nich opowiedzieć? Karol: Praca nad wideoklipem do utworu Smugi wyglądała tak, że spotkaliśmy się z Martą Tomiak z Grupy Napięcie i powiedzieliśmy jej, jaki efekt chcielibyśmy mniej więcej uzyskać. Później daliśmy jej wolną rękę. Przede wszystkim zależało nam na tym, żeby teledysk korespondował
z piosenką i stanowił pewną hybrydę tzn. z jednej strony był sielski i nawiązywał do natury oraz wsi, a z drugiej posiadał w sobie wyraźny element abstrakcji. Marta bezbłędnie odczytała nasze założenia. We Call It a Sound zaczynał jako kilkuosobowy zespół. Dzisiaj jesteście duetem. Czy myślicie o poszerzeniu składu w przyszłości? Filip: Być może formuła płyty, którą zdecydujemy się nagrać w przyszłości, będzie wręcz wymagała poszerzenia składu grupy. Kto wie? Nie ukrywamy, że Trójpole to konfrontacja dwóch producentów, a nie dzieło zespołu z prawdziwego zdarzenia. Jesteśmy braćmi. Doskonale się rozumiemy. Posiadamy podobną wrażliwość. Znalezienie ludzi, którzy wpiszą się w naszą narrację nie będzie z pewnością łatwym zadaniem. Zbliżają się wakacje – intensywny okres festiwali muzycznych. Czy będzie można Was zobaczyć na któryś z nich? Filip: Na pewno będzie można nas zobaczyć na większym festiwalu. Pytanie tylko czy na scenie, czy wśród widowni. Na dzień dzisiejszy nie umiemy powiedzieć, czy gdzieś wystąpimy. Czas pokaże.
23
Debiutancki album zespołu
XXANAXX Triangles
Nowy doskonały środek uspokajający!
muzyka | recenzje
7/10
BUILT ON GLASS Chet Faker, Mystic Production
Szkło może przybierać dowolne kształty i faktury. Może być też przetwarzane w stu procentach nieskończenie wiele razy. Artysta, który zechce pracować z tym materiałem, ma więc praktycznie nieograniczone możliwości twórczego działania. Z podobnym nastawieniem podszedł do kwestii muzyki Nicholas James Murphy aka Chet Faker. I właśnie dlatego jego debiutanckie wydawnictwo nieprzypadkowo zostało nazwane Bulit On Glass. Jest czego posłuchać – zróżnicowany koloryt brzmień z pogranicza muzyki elektronicznej, R&B i lounge robi wrażenie. Podobnie, jak zmysłowy pełen emocji głos pochodzącego z Australii wokalisty i producenta. Urokliwie kompozycje z miejsca przywodzą na myśl najlepsze produkcje Jamesa Blake’a i Jamiego Woona. Bulit On Glass podzielony jest na dwie części. Pierwsza z nich to relaksująca, niezobowiązująca podróż w głąb melancholijnych, mglistych krajobrazów. W połowie album zmienia swój klimat i staje się bardziej agresywny. Faker pozwala sobie na większe ryzyko, z lubością sięga po saksofon i inne „krzykliwe” instrumenty. Nie zapomina jednak o tym, aby była to nadal muzyka przystępna, łatwo wpadająca w ucho i co super ważne – ambitna. Efekt jest doprawdy satysfakcjonujący. Kamil Downarowicz
24
triangles Xxanaxx, Warner Music Poland Piszą o nich zamiennie debiut lub odkrycie roku 2013. Chodzi o głośną EPkę zespołu Xxanaxx. Wydana przez U Know Me Records płyta sprawdziła się na letnich festiwalach, koncertach i parkietach nadwiślańskich miejscówek. Niedawno a dokładnie 27 maja ukazał się debiutancki longplay grupy pt. Triangles. Miałam dziś okazję pierwszy raz przesłuchać wynik pracy Klaudii i Michała. Z czystym sumieniem mogę napisać, że obeszło się bez zaskoczeń. Triangles to kontynuacja tego co zaprezentowali nam wcześniej. Płytę wypełnia intrygująca przestrzeń. Głos
Klaudii jest niezwykle hipnotyczny. Ciężko się oderwać od tej muzyki. Na płycie znajduje się 12 utworów. Niektóre z nich na pewno będą królować w tym roku na letnich imprezach, w inne wsłuchamy się jadąc na kolejny festiwal. Gościnnie na krążku pojawia się Tomek Makowiecki w utworze Wolves i muszę przyznać, że to chyba mój ulubiony numer. W pamięci zapada również Oxymorons i na pewno znane już wszystkim Stay. Ja włączam replay, a wam radzę ustawić się pod koniec maja w kolejce w Empiku. Magdalena Sękowska
7/10
Tłuste bity rządzą! 24 maja wysłannicy „Hiro” udali się do salonu Sizeer w CH Arkadia na niezłe granie. Takiej imprezy dawno nie było! Co godzinę nowa bitwa na bity, pokazy technik skratchu, jam muzyczny na cztery gramofony, congo i automat perkusyjny oraz masa giftów od Pumy dla uczestników wydarzenia. Świetna energia i genialna muzyka! Tekst: materiały prasowe Zdjęcia: Patryk Wiśniewski Do BITWY NA TŁUSTE BITY stanęli DJ Grubaz oraz DJ Falcon1. Ich występom towarzyszyły popisy na bębnach i maszynie perkusyjnej w wykonaniu Jarka Justina Kulika. Wśród półek ze sneakersami sączyły się soczyste bity i skratche z winyli. Ekipa DJ’ska prezentowała na żywo pojechane mixy. Wszystko zostało zorganizowane na najwyższym światowym poziomie. Jurorami tej potyczki byli klienci odwiedzający salon Sizeer. Grubaz, Falcon1 i Justin od ponad dekady robią zamieszanie na rodzimej scenie muzycznej. Setki udanych występów zarówno w Polsce, jak i za granicą robią swoje. Zresztą na co dzień nagrywają z czołówką polskiego rapu. Wśród nich znajdują się
między innymi: Sokół i Marysia Starosta, Pezet, O.S.T.R., Jamal, Hades, Molesta, JWP, Proceente. Supportowali także największe światowe gwiazdy odwiedzające Polskę, jak np.: Wu-Tang Clan, Dead Prez, Busta Rhymes, Raekwon, Black Eyed Peas, D.I.T.C. czy 50 Cent, z którym robiliśmy ostatnio sesję zdjęciową (patrz HIRO nr 42). To już drugie tego rodzaju wydarzenie w Warszawie organizowane przez markę PUMA. Dzięki takim akcjom potężna dawka odpowiednio wyselekcjonowanych dźwięków trafia nie tylko do prawdziwych fanów, ale także do nowych odbiorców i kształtuje gusta muzyczne. Oby tak dalej! X POWERED BY PUMA X puma.com
muzyka | recenzje
Mikrokosmos Jakub Nox Ambroziak, imports Pełnowymiarowy autorski album słupskiego producenta może być pewnym zaskoczeniem dla tych, którzy znają go z EPki Dark Side of the Sun. Muzyka Ambroziaka to krótkie, eteryczne mikro-opowiastki, których na płycie jest aż 24. Eteryczne brzmienia trip hopu podszytego etnicznym pulsem, ambientalnym dryfem i microsoundową alchemią uwodzą niekłamanym wdziękiem. Nox nie ma jednak skrupułów celowo przełamać rutynę np. świetnym glitchowym electro Robots lub
Don’t Panic! We’re From Poland różni artyści, Warner Music Poland
26
8/10 czujną pastoralną miniaturką Small Animals. Znajdzie się tu także kilka stricte piosenkowych tracków i to prawdziwych kandydatów na przebój (Dragon Tattoo, Elephants). W nagraniach pojawił się cały tabun gości (m.in. Lil Ironies, Neurasja, Klaudia Wieczorek), ale prawdziwym bohaterem jest tu i tak nastrój. Hipnotyzujący, mroczny, bliższy raczej klasycznego dubstepowego misterium niż jakiejś newage’owej ściemy. Good trip. Sebastian Rerak
8/10
Don’t Panic! We’re From Poland jest inicjatywą mającą na celu promocję polskiej muzyki aktualnej. Na początku kwietnia, nakładem Pomaton i Culture.pl, ukazała się kompilacja 16 utworów, która pokazuje w jakim kierunku podąża polska scena muzyczna. Płyta ta jest dopełnieniem innych działań promocyjnych, dzięki którym polscy muzycy pojawili się na takich festiwalach, jak: SXSW i CMJ w USA, The Great Escape w Wielkiej Brytanii, Eurosonic Noorderslag w Holandii czy Primavera Sound w Hiszpanii. Pod skrzydłami Instytutu Adama Mickiewicza (pomysłodawcy Don’t Panic! We’re From Poland) organizowane są także showcase’y, panele i konferencje muzyczne. Wszystko to, jak widać z powodzeniem, wypycha polską muzykę poza granice naszego kraju. Wracając jednak do składanki... Znajdziemy na niej utwory artystów odpowiedzialnych za najciekawsze albumy kilku ostatnich lat oraz debiuty tych, na które z niecierpliwością czekamy. Są wśród nich między innymi: Rebeka, Bokka, Mr. Krime, Xxanaxx i Coldair. Jak widać oprócz słusznego celu Don’t Panic! We’re From Poland to również kawał dobrze wyselekcjonowanej, świeżej i nietuzinkowej muzyki. Magdalena Sękowska
Trzeba było zostać dresiarzem Ten Typ Mes, CD-Contact Grzegorz Jasiński No nie, Mes też dołączył do kręcenia beki z cebulaków? Taka była moja pierwsza reakcja na teksty zaludnione przez statystycznych Januszów, Bogdanów, Andrzejów, Patryków i... hmmm, Sebastianów. :) Wiadomo, polski demos jest jaki jest, ale większość drwin na jego temat wydaje się dziś spóźniona o co najmniej dekadę. Na szczęście obyczajowa ironia Szmidta stoi na dużo wyższym poziomie niż u – nie przymierzając – Masłowskiej, niemniej znamienne, że najlepszy tekstowo jest na płycie utwór najbardziej na serio (W autobusie z cmentarza). Żadnych zastrze-
7,5/10 żeń nie da się jednak zgłosić wobec samej nawijki Mesa. Sposób, w jaki zawija i gnie frazy, strzela słownymi seriami lub bawi się językiem po linii brzmienia po prostu imponuje. Poza tym ma w zanadrzu sporo chwytliwych refrenów (Będę na działce, dyskotekowe LOVEYOURLIFE, Tul petardę z gościnnym udziałem Olafa Deriglasoffa), a wyjątkowo rozczula neo-soulowe wyznanie miłości do wysłużonego autobusu w Ikarusałce. Fajna, wyluzowana płyta, ale innej przecież nie oczekiwaliście. Sebastian Rerak
muzyka | recenzje
The Feast of the Broken Heart Hercules & Love Affair, Mystic Production Lider projektu, Andy Butler, na konferencji prasowej zapowiadającej wydanie trzeciego albumu Hercules & Love Affair oznajmił: „Zależało mi na tym, by nowe kompozycje były w stylu ciężkiego, oldshoolowego house’u, który brzmi prawie jak techno. Nie chciałem nagrać grzecznej muzyki, zależało mi na ostrym, agresywnym klimacie.”. Trzeba przyznać, że trafił tym opisem w samo sedno. Już pierwszy singiel Do You Feel the Same perfekcyjnie obrazuje zawartość całego albumu – poszarpane syntetyczne w brzmieniu klawisze, wyrazisty beat podchodzący pod techno lat 90. oraz delikatny kobiecy głos. Prawdziwy taneczny potwór!
Binary Beats Mikrobi.T, wydanie własne
28
7/10 A znajdziemy na The Feast of the Broken Heart jeszcze kilku jego kumpli. Zespół przeszedł ciekawą drogę od debiutu w 2008 roku, kiedy prezentował niewinne dyskotekowe oblicze. Dzisiaj Butler stawia stanowczo na eksperyment. Jest bezpośredni i bezkompromisowy, co wychodzi mu tylko na zdrowie. I tym razem pozapraszał do studia gości. Znaleźli się wśród nich wokaliści: John Grant, Rouge Mary i Krystle Warren, którzy wywiązali się ze swoich ról doprawdy znakomicie, nadając niegrzecznym utworom, zgromadzonym na tym krążku, pewnej dozy szlachetności i ogłady. Kamil Downarowicz
8/10
Jak brzmiałby Moderat, gdyby dodawał do swoich utworów saksofon i żywą perkusję? Wydaje się, że poznański Mikrobi.T na swoim debiutanckim wydawnictwie próbuje odpowiedzieć na wyżej postawione pytanie. I robi to z godną podziwu artystyczną erudycją. Zespół porusza się pomiędzy nu-jazzem, IDM-em a ambientem z godnym pozazdroszczenia i przenikliwym wdziękiem, tworząc nietuzinkową, momentami zdumiewającą wręcz, elektro-improwizowaną hybrydę. Ten muzyczny miszmasz – pozbawiony zadęcia i przerysowanych rozwiązań – cierpliwie, krok po kroku, uwodzi słuchacza, by w końcu pochłonąć go całkowicie. Weźmy np. taki Orbital Trade, który napędzany gęstym syntezatorem i szaleńczym waleniem w bębny stanowi prawdziwy taneczny majstersztyk. Wrażenie robią również szumiące i trzaskające Czosnki elementarne o dubowo-industrialnym posmaku – po prostu mistrzostwo świata! Świetnie sprawdzają się także senne nieśpieszne improwizacje w postaci Komeda i XYZ free diving. Co tu dużo mówić, tak barwnej, przemyślanej i wykonanej z najwyższą precyzją muzyki dawno nie słyszałem. Kamil Downarowicz
No Bad Days The Dumplings, Warner Music Poland Historia tego duetu należy do tych sympatycznych. Oto dwoje nastolatków z Zabrza uwodzi znienacka pół internetu piosenkami, które są tak ładne, że aż dziw bierze, że powstały pod zimnym śląskim niebem. To, co przemawia do wyobraźni nie stanowi już atutu dla uszu. Justyna Święs i Kuba Karaś na pewno mogą poszczycić się wielką wrażliwością i smykałką do fajnych brzmień. To drugie objawia się jednak dość rzadko, kiedy The Dumplings podejmują flirt z retro-electro i nowofalowymi nastrojami (bardzo udane Waiting for Summer). Świetnie słucha się onirycznego Gelatine i niepokojącego Shame-
6/10 less, ale gros pozostałych piosenek utrzymane jest w niezbyt odkrywczej konwencji miałkiej, „plumkanej” indietroniki. Słuchając można czasami poczuć się jak na przesłuchaniu do talent show. Nie chcę zespołu w żaden sposób zrażać, bo usłyszałem na No Bad Days trochę świetnych dźwięków, tyle że starczyłoby ich raczej na EPkę niż na longplaya. Rozumiem, że pokusa dyskontowania nagłej popularności była wielka, niemniej jednak lajki na społecznościówkach nadal nie są żadnym miernikiem jakości. Nie mówię więc „żegnam”, mówię „na razie!”. Sebastian Rerak
literatura | recenzje
Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci Dorota Masłowska Wydawnictwo Literackie Znów jej się udało. Cokolwiek nie zrobi i tak wzbudza kontrowersje. Być może nie jest to już Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, lecz nazwisko Masłowskiej wciąż elektryzuje. A ona nie bacząc na to, że z taką popularnością mogłaby osiąść spokojnie na laurach z napisem „pisarka celebrytka”, jak np. Michał Witkowski, wciąż stara się nas zaskoczyć. I wychodzi jej to. Tekst: Patryk Chilewicz Zdjęcia: Jacek Kołodziejski
30
Dorota Masłowska w swojej nowej książce Jak zostałam wiedźmą. Opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci już w podtytule zaznacza, że nie można owej publikacji brać do końca na serio. To ważne, bo dzieła pisarki niepostrzeżenie (i jak sądzę bez jej zgody) zostały uznane za głos „młodego” pokolenia, zaś ona sama – za osobę zdolną wypowiadać się w imieniu bliżej nieskonkretyzowanej społeczności, piszącą niemalże eseje quasi-polityczne. Media wcisnęły ją w rolę skandalistki, z której to wciąż próbuje się wygramolić. Gdy powie coś nie po myśli swojego lewicowego towarzystwa następuje święte oburzenie. Już raz tak było, gdy w wywiadzie skrytykowała jedno ze środowisk lewicowych. W zamian została nazwana „córką Rydzyka” i tytułową wiedźmą właśnie. Doris robi wszystko, by zachować swoją niezależność. Ciągle jest w niej coś z tej wygadanej gówniary, która pisała swój debiut niemal równocześnie z maturą. Broni się w sposób dla siebie naturalny – pisząc. Całe szczęście, że wybrała to, a nie rolę kolejnej gadającej głowy ze stacji 24, 48, info czy news. A mogłaby. Nowa książka jest napisana w formie bajki. Niech nie zmylą nikogo soczyste ilustracje Marianny Sztymy oraz rymy, którymi Masłowska tryska jak krew z no-
ska. Autorka Pawia królowej pokusiła się o formę teoretycznie prostą i krótką, lecz zgodnie ze swoją dewizą zakręconą oraz pełną nawiązań do współczesności. Jest klasyczna walka dobra ze złem, jest małe dziecko i brzydka wiedźma. To jednak nie bajka Disneya ani świat oczami prezesa Kaczyńskiego, gdzie białe jest białe, a czarne – czarne. Dobro i zło w książce Masłowskiej jest płynne, tak jak w prawdziwym świecie. Urocza dziewczynka nie jest tak urocza, jak się wydaje, a zła Baba Jaga ma też dobre cechy. Jak zostałam wiedźmą... ma więcej walorów edukacyjnych niż kreskówki, w których świat można podzielić jak podzespoły iPhone’a w systemie zero-jedynkowym. Wejście w dorosłość jest dla dzieci coraz większym koszmarem. Wychuchane bachory nie są bowiem gotowe stawić czoła prozie życia. Ciocia Doris może im w tym pomóc. Mimo popularności, dobrych pieniędzy, które podobno pisarka zarabia, a także całej inteligenckiej otoczki, Masłowska wciąż świetnie czuje nastroje społeczne. Ironiczny chór sępów, mama chłopca pracująca w firmie Więcej, Więcej, Więcej & Więcej, Więcej, Więcej, a wreszcie natłok smartfonów, bananów Chiquita, chipsów czy Monster High pokazują, że Doris nadal trzyma rękę na pulsie. Zmiksowanie
wszystkich przypadkowych „darów” mainstreamu sprawia, że zaczynamy z dystansu zauważać rozbudowany świat ciągłych potrzeb i wymagań, które tak naprawdę są wytworem XXI wieku i nie mają nic wspólnego z człowieczeństwem. Autorka dzieli ludzi na „nowe” warstwy społeczne: znudzoną wyższą, szukającą coraz to nowych podniet, aspirującą klasę nowobogackich i tę najniższą, ciągle zapewnianą o swojej miernocie. To obraz na wskroś brutalny, choć podany w lekkostrawnej i zabawnej formie. Skoro to bajka, to musi być też i morał: jest nim niedosłowne pokazanie wspomnianego wyżej konsumpcjonizmu. Masłowska nie ocenia, pokazuje jedynie jak wygląda życie. Jak konsumujemy sztuki teatralne, Wiejskie Ziemniaczki, aplikacje na telefon i stosunki rodzinne. Wszystko jest produktem – nieważne czy są to słowa, uczucia, obrazy, czy też postacie. Jak zostałam wiedźmą… nie może mieć więc happy endu, bo nie ma go ogólnie w życiu. Koniec końców wszystko i tak zostanie szybko przemielone w social media, na blogach czy za pomocą emotikonów. Bez względu na to czy będą to łzy, czy uśmiechy. Staliśmy się jak te lalki Monster High. Monster na co dzień, aspirujący do „high”. Ale to ładne, chyba sobie ustawię taki status na fejsie.
literatura | recenzje
nie rozumiemy się bez słów Jacek Sobczyński Instytut Wydawniczy LATARNIK
32
Książek dla pokolenia, które wychowało się w latach 90. i z rozrzewnieniem wspomina tamte czasy powstało już dużo, więc Jacek Sobczyński ze swoim Nie rozumiemy się bez słów ma naprawdę sporą konkurencję. Romantyczność, przyjaźń, dorastanie – być może i banał, lecz dzięki wartkim dialogom i celnym komentarzom bohaterów ta kolejna podróż w lata młodości czy dla niektórych dzieciństwa może być naprawdę ciekawym przeżyciem. Sobczyński pokazał, że potrafi być dobrym przewodnikiem, który przedstawia czytelnikowi fascynującą historię. Znów jest szansa, że tak jak na koloniach w liceum będziemy pochłaniać lekturę w środku nocy pod kołdrą. Każdy miał w swoim życiu okres, w którym nie trzeba było nic robić, patrząc z perspektywy czasu. Wszystko było proste jak nawinięcie kasety magnetofonowej ołówkiem, lato jakieś cieplejsze, a pieniędzy w kieszeni na
piwo czy lody jakoś nie brakowało. Patrząc wstecz były to lata beztroski. Bardziej pamiętliwi z pewnością kojarzą liczne dramaty miłosne i towarzyskie, które odbywały się na co dzień. I to bez udziału Facebooka! Nie rozumiemy się bez słów to lektura idealna na lato. Lekka, zabawna, utrzymana w konwencji, która spodoba się nałogowym pożeraczom amerykańskich seriali. Odnaleźć w niej można momenty zarówno wzruszające, jak i zabawne. Czytając tę książkę ma się wrażenie, że spotkało się kumpla z podstawówki, który po trochu chce streścić swoje życie. Z tym, że życie to nie jest zbiorem dramatycznych zdarzeń spod znaku dziecka z wpadki i bezrobotnej nędzy, lecz powoli znikającej beztroski, tajemnicy, która się za tym kryje oraz pytania co dalej? Sobczyński unika jednoznacznej odpowiedzi, lecz daje sporą dawkę rozrywki – lekkiej, lecz nieżenującej. Patryk Chilewicz
Niekompetencja rządzi światem. Jakżeby inaczej, skoro wiedza powszechna bazuje na stereotypach będących niczym innym jak uprzedzeniami względem konkretnych grup lub miejsc opartych na opinii zmiennej i niesprawiedliwej w swej skali egocentryzmu. Tym sposobem poeta pisze wiersze, a uczony lub miłośnik starożytności szeroko pojętej zajmuje się badaniem mitów lub tworzeniem mitologii dla danej krainy. Nie ma jednak nic bardziej mitycznego, wręcz prehistorycznego, dla współczesności niż osobistość władająca słowem i piórem. Mogłoby to kończyć dowód jednej z tez Poety i mitu mówiącej, że bliżej naszemu gatunkowi do homo spiritualis aniżeli do homo sapiens. Mogłoby, ale nie dzieje się tak, gdyż jedyną adekwatną odpowiedzią na pytanie „dusza czy umysł, poeta czy mit?” jest sama książka Juszczaka. Rilke, Merton, T.S. Eliot, Maryla Falk oraz wielu innych myślicieli i twórców zostaje przytoczonych w dziele, które uświadamia głębię stworzenia, utożsamiania się z demiurgiem w jego nieskończoności poj-
mowania. Odczucia opierają się na archaicznych, szlachetnych emocjach, a oczywiste staje się niewidzialne, kiedy natura zatraca swą istotę w naturalności zjawisk. Poeta i mit uświadamia, jak ważnym i jednocześnie niepojętym narzędziem jest język oraz dlaczego całkowite zrozumienie niektórych tekstów jest niezwykle proste dla danego dialektu, a próby przekładu na inny zajmują nawet po dwadzieścia lat. Lektura ta dostarcza najróżniejszych doznań, od egzaltacji mnogością impresji i zanurzaniem się w empirii wraz z poetą, aż po zew pierwotności złagodzony słodką boskością towarzyszącą pragnieniom poznania. Czynności najbardziej pospolite otrzymują rangę mitu. Frapujące w najwyższym stopniu zagadnienie to „dusza snu” umieszczona na niebezpiecznej krawędzi paradoksu i rzeczywistości, Le Reel, stanowiąca jedynie przedsmak szczytu. Zdobywając go, czytelnik ma nieodparte wrażenie, że upadł na niego z obłoków utkanych z materii iluzji egzystencjalnej. Karolina Kaim
poeta i mit Wiesław Juszczak Wydawnictwo Czarne
literatura | recenzje
poza czasem Dawid Grosman Świat Książki Gdzie leży granica między normalnością a szaleństwem, życiem a śmiercią, tu i teraz a tam? Grosman bezlitośnie rozcina czas na dwa kawałki „zanim” oraz „po”. Pisarz odpowiednio dawkuje nieszczęście. „Dzisiaj” jest postrzegane wyłącznie przez pryzmat tragedii, wspomnienia sprzed śmierci dziecka mają posmak tragedii. Wszystko wiąże się z jednym nieuchronnie prowadząc do szaleństwa. Przekleństwo łączy, a zarazem rozdziela bohaterów opowieści. Snują się po domu w milczeniu. Samotni, obojętni, szaleni. Nie potrafią rozmawiać, bo każde słowo wiąże się już tylko z utraconym dzieckiem. Nawet nie patrzą na siebie, bo „każde spojrzenie, każdy dotyk będzie ukuciem”. Jednak pewnego wieczoru pęka kilkuletnie milczenie. Rozrywają „bandaże, żeby móc się napić własnej krwi, nasycić się…”. Poza czasem jest niezwykle osobistą opowieścią o ludzkiej tragedii, tonięciu w rozpaczy, zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią,
rozsmakowywaniu się we własnej agonii – powolnej, dotkliwej i niestety nieuniknionej. Tragizm przemawia nie tylko poprzez samą historię, ale również formę dzieła, jaką przyjął Grosman. Opowieść napisano po części białym wierszem. Kunsztownie skonstruowane monologi nadają niepokojący rytm całości, zaś narracja Miejskiego Kronikarza, który „może dowoli podglądać piekło innych”, jest doskonałym uzupełnieniem lapidarnych dialogów. Niebywała intensywność dzieła pochłania bez reszty. Egzystencjalizm sączy się niemal z każdego słowa. Jest to niezwykle wartościowy dramat czy raczej poemat epicki – mistyczny, niepokojący i niebywale poruszający w swej wymowie. Agonia zajmuje tutaj pierwsze miejsce. Dopiero na drugim można spotkać splecione w namiętnym uścisku szaleństwo i rozpacz, które szepczą czule do siebie, że „śmierć można trzymać w ustach jak cukierek nasączony trucizną”. Alicja Zielińska
33
komiks | recenzje
34
MUNCH Scenariusz i rysunki: Steffen Kverneland Wydawnictwo: Timof Comics Kverneland przedstawił Muncha w naprawdę ekscytujący sposób. Ukazał artystę przez pryzmat jego sztuki, relacji z matką, znajomymi czy kobietami, z którymi dosyć namiętnie romansował. Nakreślił obraz człowieka ogarniętego obsesyjną zazdrością i szaleństwem. W wersji Kvernelanda Munch nie jest pięknym i tajemniczym artystą. Jawi się jako pompatyczna, złośliwa i przepełniona lękami osoba. Niby normalny człowiek, aczkolwiek z genialnym talentem. Kverneland widzi i rozumie tak, jak Munch – inaczej. Parafrazuje malarstwo artysty na tyle subtelnie, że w rezultacie trudno jest dostrzec różnicę między jego własnymi pracami a obrazami Muncha. Jednocześnie udaje mu się zachować swój niepowtarzalny i humorystyczny styl. Najbardziej zna-
nym na świecie dziełem Edvarda Muncha jest obraz Krzyk. Jednak ekscentryczny norweski malarz posiada o wiele więcej osiągnięć. Wraz z innymi rewolucyjnymi artystami wywrócił ówczesny ład świata sztuki do góry nogami. Zawsze malował to co pamiętał, a nie to co widział. Dlatego jego obrazy są mieszanką autobiografii, symboliki i niebezpiecznych kobiet. Życie Muncha było pełne alkoholu, przyjaźni i kobiet, które stanowiły jego główną inspirację przy tworzeniu obrazów. Jest to niezwykle ciekawy i ekscytujący wątek. Można powiedzieć, że alkohol niekiedy zniekształcał obraz przeżytych zdarzeń oraz doprowadzał go do szaleństwa. Jego autodestrukcyjna postawa była doskonale znana otaczającym go osobom. Wielu uwielbiało kontrowersyjne dzieła artysty,
7/10 ale jeszcze większa liczba ludzi wręcz ich nienawidziła. Doprowadziło to do sytuacji, że wystawy Muncha były anulowane, zanim się zaczynały. Nie wszystko w tym komiksie jest studium obłędu. Kverneland pracował nad biografią przez 7 lat. Przeprowadził solidny research, bazował na niezliczonych źródłach. Jednym z nich jest chociażby korespondencja między Munchem a jego ciotką, która pokazuje artystę z zupełnie innej strony niż ta znana z jego eskapad napędzanych alkoholem. Takie oto życie Muncha widziane oczami rysownika Steffena Kvernelanda. Biografia trochę nietypowa, ale znakomita. Każdy, kto choć trochę interesuje się sztuką powinien po nią sięgnąć. Magdalena Rychlik
sztuka | artykuł
36
Słownik polskiej sztuki współczesnej U podstaw każdej komunikacji leży alfabet. Najprościej mówiąc jest to system znaków, z których tworzymy konkretne słowa. Z tych ostatnich budujemy zdania, stanowiące już komunikacje. Wszyscy to doskonale wiemy. Podobnie jak to, że każda grupa społeczna posługuje się określonymi słowami, hasłami, często jasnymi tylko dla niej samej. Taki też „system” funkcjonuje w świecie sztuki. Przed wami totalnie subiektywny słownik polskiej sztuki współczesnej. Tekst: Marta Kudelska Ilustracje: Bolesław Chromry
A – A jednak można! Co jak co, ale z dokonań polskich artystów możemy być dumni. Takie nazwiska jak Szapocznikow, Ołowska, Sasnal, Bałka, Althamer czy Żmijewski są znane poza granicami kraju. Przez jakiś czas mówiło się nawet o swoistym boomie na polską sztukę. Nasi artyści pokazywali swoje pracę w najbardziej prestiżowych instytucjach sztuki zarówno w Europie, jak i Stanach. Poza wspomnianymi nazwiskami coraz częściej zagranicą swoje wystawy posiadają przedstawiciele młodszego pokolenia: Szlaga, Smoleński, Polska, Markul, Zamoyski.
Co tu dużo mówić. W przeciwieństwie do wyczynów polskich piłkarzy mamy całkiem dobrych artystów, stanowiących naprawdę zgraną drużynę, która niejednokrotnie zdobywała uznanie i liczne nagrody. Nie można tu zapomnieć o polskich kuratorach i krytykach sztuki. Wystarczy trochę poszperać i bez trudu znajdziemy naszych rodaków w liczących się instytucjach czy prasie. Więc mimo wszystko, gdy następnym razem zaczniemy biadolić na to, że naszą narodową specjalizacją są porażki, radziłabym poczytać nie tylko o sztuce, ale i o filmie, teatrze czy muzyce. A jednak można!
B – Biennale Wielkie święto sztuki, które odbywa się co 2 lata, jak podaje włoskie znaczenie. Mamy kilka rodzajów Biennale: architektury, plakatu, tańca. Chyba najsłynniejsze i najstarsze odbywa się w Wenecji. Organizowane jest ono od 1895 roku i do dziś przyciąga tłumy zwiedzających. W tym roku obędzie się Biennale Architektury, na którym Instytut Architektury wraz z Kubą Woynarowskim zaprezentują opowieść o związku architektury i polityki podczas dwudziestolecia międzywojennego. Projekt inteligentny i erudycyjny, jednak
sztuka | artykuł wracając do samej idei Biennale to bądź co bądź jedna z niewielu okazji, by w jednym miejscu zobaczyć najnowszą sztukę z całego świata. C – Czekanie Bardzo częsty stan w świecie sztuki. Czekamy na ogłoszenie konkursów, stypendiów, grantów. Wszyscy zarywają noce pisząc wnioski i po złożeniu ich w odpowiednim miejscu następuje ten mistyczny moment zawieszenia. Czekanie na wyniki... Udało się czy nie? Będą pieniądze, jeśli tak to ile, jeśli nie to trzeba będzie ich szukać gdzie indziej lub może w ogóle zrezygnować z danego projektu? D – Dyrektorki Polskie instytucje z silnych kobiet słyną! To dość niezwykłe, ale na czele najbardziej prestiżowych instytucji sztuki stoją w Polsce kobiety. Przykładów jest bez liku, dowodzą muzeami narodowymi czy sztuki nowoczesnej. Zarządzają prywatnymi galeriami. Często mówi się o feminizacji kultury. Coś w tym jest, bo trzeba przyznać, że mamy ostatnio do czynienia z wyraźną tendencją kobiet u władzy w kulturze. Stanowi to duży plus, bo prowadzone instytucje charakteryzuje ciekawy i bogaty program. Aż chce się tam wracać. E – Emigracje Zobacz hasła Kraków i Warszawa. F – Festiwale Mamy coraz więcej festiwali sztuki. Wystarczy wspomnieć tu krakowski ArtBoom, wrocławski Survival, sopocki ArtLoop czy częstochowską Arterię. Czy to dobrze, czy źle – te pytania zadają sobie co roku krytycy i kuratorzy. Zdania są podzielone. Jedni uważają, że jak najbardziej festiwale są potrzebne, bo dzięki nim sztuka współczesna ma szanse przedostać się do szerszej grupy odbiorców. Drudzy z kolei krytykują je za ich jarmarczność i w efekcie bezrefleksyjność. Którzy mają rację? Prawda leży gdzieś pośrodku. Już chyba mało kto wierzy w „emancypacyjny potencjał przestrzeni miejskiej” jako miejsca dla prezentacji sztuki. Od pewnego czasu widać, że festiwale skręcają bardziej
w stronę aktywizowania lokalnych społeczności, wchodzenia z nimi w dialog i we współpracę. G – Grajmy! Romans sztuk wizualnych z muzyką trwa w najlepsze. Artyści zakładają zespoły, nagrywają płyty i kręcą teledyski. Teraz na wernisażach nie tylko oglądamy, ale także słuchamy. Że ten mariaż jest jak najbardziej udany świadczy sukces zespołu Nivea, Gówno czy działań Konrada Smoleńskiego. H – Hipster na wernisażu Na wernisażu poza dość oczywistym kuratorem i artystą od jakiegoś czasu możemy spotkać hipstera. Jest to jedna z odmian tzw. wernisażowego dziada, czyli osoby biernie uczestniczącej lub mówiąc inaczej bywającej. Hipster bywa na wernisażach, stara się mówić mądre rzeczy, czasem możemy go poznać po nadinterpretacji danych prac i tym, że samodzielnie taguje się na zdjęciach, które po otwarciu pojawiają się na profilach galerii. I – Internet Każdy zna, każdy używa. Bez niego trudno sobie wyobrazić współczesną komunikację, a także krytykę sztuki, która rozgrywa się głównie wirtualnie na łamach magazynów oraz prywatnych blogach krytyków. J – Jedzenie Nie ma co ukrywać jedzenie na mieście od jakiegoś czasu zrobiło się modne. Nie ominęło to też świata sztuki. Wszyscy uwielbiamy spotykać się na długich śniadaniach, lunchach, brunchach, kolacjach czy zwykłych posiadówkach z dobrym jedzeniem. Kuratorzy i krytycy gotują, artyści eksperymentują ze smakami. Chociaż mimo wielkiej popularności wspólnego konsumowania catering na wernisażu nadal pozostaje rzadkością. K – Kraków Podobno w Krakowie już nic się nie dzieje. Wszystko jest tam takie miałkie i bez wyrazu, a ci co chcą robić coś wartościowego – uciekają. Coś może być na rzeczy, jednak mają tu miejsce interesujące inicjatywy jak wspomniany już ArtBoom czy
37
sztuka | artykuł
Miesiąc Fotografii. No i jest tu MOCAK oraz buduje się nowa siedziba muzeum Tadeusza Kantora. Chociaż w towarzystwie mile widziane jest narzekanie na Kraków, to jednak pogadanki na placu Szczepańskim mają swój urok. L – Lewactwo Czy polska sztuka współczesna została opanowana przez ideologię lewicową? Czy faktycznie istnieje jakaś grupa trzymająca władzę? Kolejne z pytań, które co jakiś czas pojawia się w dyskusjach o sztuce. Tylko jak dobrze wiemy, sztuka i żadna działalność kreatywna nie lubi szufladkowania. Więc paczcie, słuchajcie i oceńcie sami.
38
M – Muzea I doczekaliśmy się w Polsce istnego szału na nowe muzea. Co chwile zapadają decyzję o powstaniu nowych placówek. Z ziemi wystają szkielety konstrukcyjne tych budowanych. Wszystko super, ale czy nie wierzymy ślepo w tzw. efekt Bilbao? Czy rzeczywiście wybudowanie nowego muzeum jest w stanie zmienić znacząco charakter danego miasta (to pytanie dotyczy głównie Muzeum Śląskiego, w kontekście którego Bilbao było często przywoływane)? Czy w przypadku 0.5% budżetu na kulturę nie jest to trochę budowanie zamków z piasku? N – Niezależne instytucje kultury Nie chodzi tu o podpunkt następny, ale o jedną z ważniejszych kwestii polskiego życia artystycznego, mianowicie napięcia na linii kultura a państwo. Czy państwo (lub mecenat) ma prawo ingerować w program danej instytucji? Czy nieprzyznawanie funduszy może być czasem rozumiane jako akt cenzury? Pytania tego rodzaju są jak oliwa w wodzie, zawsze wypływają na wierzch. O – Organizacje Pozarządowe Liczne Fundacje, Stowarzyszenia czy nieformalne zgromadzenia grup entuzjastów, którym się chce. To dzięki nim odbywają się liczne imprezy artystyczne, często dzięki fundacjom prywatne galerię mogą funkcjonować na dość specyficznym polu sztuki (zobacz hasło Rynek Sztuki). Co tu
ukrywać odwalają one kawał dobrej roboty, wystarczy tu wspomnieć działalność Fundacji Archeologii Fotografii, Fundacji Sztuk Wizualnych czy Imago Mundi. P – Prowincja W tym przypadku słowo prowincja nie ma negatywnego zabarwienia. Poza tzw. centrami artystycznymi też dzieje się cała masa ciekawych wydarzeń i działają interesujący artyści. Warto tu wymienić działalność CSW Kronika w Bytomiu, BWA w Tarnowie, w Katowicach, Zielonej Górze, Nowym Sączu, galerii Arsenał w Białymstoku czy gliwickiej Czytelni Sztuki. R – Rynek sztuki Właściwie to ryneczek. Nie ma co ukrywać rynek sztuki w Polsce jest malutki. Sieć prywatnych galerii, trochę kolekcjonerów, czasem pojawiają się aukcję... Jednak nie jest wcale tak kolorowo. Paradoksalnie prestiż, który towarzyszy myśleniu o kupowaniu sztuki, wcale nie przekłada się na realne „zarobki” ze sprzedaży. Jednak powolutku buduje się świadomość inwestowania w sztukę, więc może za parę lat powiemy, że mamy „rynek” z prawdziwego zdarzenia. S – Socjal dla artystów Ostatnio bardzo gorący temat. I dobrze! W końcu środowisko sztuk wizualnych wzięło się do roboty i zabrało się za pracę nad kwestiami socjalnymi dla artystów. Zresztą nie chodzi tu o samych twórców, ale wszystkich przedstawicieli tzw. wolnych zawodów. Prace i konsultacje trwają. Na razie udało się uzyskać porozumienie z niektórymi instytucjami à propos wynagrodzenia dla artystów za udział w wystawie. Niestety brak wynagrodzenia lub absurdalne stawki były na porządku dziennym. Teraz powoli się to zmienia. Praca w sztuce to praca jak każda inna. Chyba w końcu idzie ku lepszemu. T – Targi sztuki Co jakiś czas odbywają się targi sztuki. Chyba najbardziej znane są warszawskie, zwane Salonem Zimowym. Wówczas to galerię ze stolicy pokazują co mają najlepszego. Można więc coś zobaczyć i kupić,
sztuka | artykuł
nie tylko sztukę, ale również unikatowe wydawnictwa czy płyty. Ciekawą inicjatywą były Targi Taniej Sztuki w Katowicach (było naprawdę tanio!). U – Ubranie Kiedyś panowało takie przekonanie, że kuratorzy ubierają się na czarno. I coś rzeczywiście jest na rzeczy. Nie zawsze jest to oczywiście czerń, ale często kuratora możemy poznać po minimalistycznym stroju. Artyści dla kontrastu powinni niezwykle barwnie się ubierać w końcu mówi się, że są kolorowymi ptakami. Można iść na wernisaż i próbować rozpoznać po ubiorze kto jest kim. Jednak jak to zwykle bywa, nie ma tu żadnej reguły. Jednak z tym minimalizmem jest coś na rzeczy. W – Warszawa Skoro był Kraków to musi być i Warszawa. Pomiędzy tymi miastami istnieje specyficzna rywalizacja. Część Krakowa wyjechała do Warszawy, a ruch w drugą stronę odbywa się przeważnie przy okazji jakiś większych wydarzeń. Stolica przyciąga, bądź co bądź znajduje się tu znaczna większość liczących się prywatnych galerii (ale zobacz hasło Prowincja), które organizują warszawski weekend galerii, prężnie działa MSN i takie giganty jak Zachęta czy CSW Zamek Ujazdowski. No i jest Tęcza Julity Wójcik na Placu Zbawiciela. Z – Zaangażowanie
Ludzie sztuki wierzą, że za pomocą sztuki można zmienić społeczeństwo. Takich prac powstało już wiele. Artyści pracowali już z wieloma wykluczonymi grupami: staruszkami, homoseksualistami, Żydami, bezdomnymi, a także pisali manifesty jak dokonać owych zmian. Czy sztuka współczesna działa?
39
Paulina Ołowska, Twarz Emilii, 2014, fot. Marta Górnicka
sztuka | recenzja
40
sztuka | analiza
Co w sztuce widać... Wystawa „Co widać. Polska sztuka dzisiaj”, zorganizowana przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, miała mocne wejście. Ładna, salonowa, trochę epicka, na otwarciu tłumy. To jedno z tych wydarzeń, gdzie można było spotykać dawno niewidzianych znajomych. Był Poznań i Kraków, trochę Wrocławia oraz Śląska. Po długim wernisażu odbyła się szalona potańcówka przy rytmach dawnych hitów w drugiej części Pawilonu Emilia. Tekst: Marta Kudelska
Nagroda FIPRESCI MFF Wenecja
Organizatorzy skutecznie podkręcili promocję wystawy w mediach. Trzeba przyznać, że była dosyć dynamiczna. Już przed samym otwarciem pojawiało się mnóstwo spekulacji dotyczących tego, co będzie widać na wystawie, a czego nie... A sami kuratorzy (Sebastian Cichocki i Łukasz Ronduda) skutecznie budowali tajemniczą aurę wokół całego przedsięwzięcia. Zrobili skrupulatny research, przeczesując wszystkie zakamarki Polski w poszukiwaniu najbardziej interesujących prac w polskiej sztuce współczesnej. Gdy pierwsze emocje opadły, pojawiły się głosy, że na wystawie znalazło się za mało debiutantów, że pokazano głównie artystów związanych z warszawskimi galeriami. Głosy te wydają się trochę nieuzasadnione, bo przecież na wystawie zobaczyliśmy dokładnie to, czym od kilku lat żyję nasz rodzimy światek sztuki. Trzeba niestety przyznać, że faktycznie centrum zasysa peryferia, ale nie można powiedzieć, aby poza stolicą nie było już niczego godnego uwagi. Oczywiście scena warszawskich galerii i tej części naszego rodzinnego art worldu jest bardzo prężna i dynamiczna, ale jest to tak naprawdę temat na osobny artykuł, zatem wracając do Co widać…. Czy warto było pójść do „Emilki”? Oczywiście, że tak. Przede wszystkim kuratorzy podkreślają jasno, że nie planowali zrobić prezentacji dzieł debiutantów, ale salon tego, co mówiąc banalnie, jest znane, lubiane (no, może nie zawsze...) i doceniane. Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się na myśl, brzmi: czy rzeczywiście przegląd nawet najbardziej aktualnej sztuki odpowiada faktycznie temu, co znajduje się za murami instytucji prezentującej ów dzieła? W sumie pokazano prace aż osiemdziesięciu siedmiu artystów, którzy zostali uszeregowani w piętnastu wątkach tematycznych tworzących narrację ekspozycji. Całą sztukę pogrupowano na następujące kategorie: „plastyka polityczna”, „sztuka krytyczna dzisiaj”, „współczesna plastyka”, „robienie nowych światów”, „pamięć i emocję przedmiotów”, „artysta lokalny” i „artysta globalny”. Jak wiadomo polscy artyści zataczają coraz większe kręgi i to nie tylko na rodzimym polu sztuki. O czym może świadczyć sukces chociażby Joanny Rajkowskiej czy Konrada Smoleńskiego. Oczywiście, że nie są to jedyne hasła, wokół których poruszają się polscy artyści. Jednak każda wysta-
wa rządzi się swoimi prawami i choćby nie wiem jak nam się to nie podobało, zwłaszcza przy tak wielkiej liczbie prac, pewna segregacja i klamra jest potrzebna. Chociaż, każdą z tych szufladek można bardzo łatwo zakwestionować, podobnie jak nieobecność tego czy innego nurtu w sztuce. Na Co widać… paradoksalnie nie ma praktycznie prac o seksie, gender, konfliktach religijnych, czyli tego, czym bombardują nas ostatnio mass media. Czy to możliwe, że artyści po raz kolejny „zmęczyli się rzeczywistością”? Nic bardziej mylnego. Musimy bowiem pamiętać, że po krytycznych latach 90. zmienił się znacznie język, którym współcześni artyści komentują rzeczywistość. Tak więc, mamy tu pracę Honoraty Martin, która wyruszyła w podróż po Polsce. Jaki był jej cel? No cóż... Po prostu chciała zobaczyć co widać w miasteczkach i na wsiach, a przede wszystkim w niej samej, bo jak niesie stara maksyma podróże kształcą. Z kolei Łukasz Surowiec zabiera wózki bezdomnych i wymienia je na nowe. Mamy tutaj też kącik feministyczny, jednak rozczaruje się ten, kto oczekuje po nim walki z systemem patriarchatu. Ewa Juszkiewicz czy Magdalena Moskwa (przyznam, że długo czekałam na jej wyraźną obecność na wielkich salonach!) nie działają na styku polityki i sztuki, ich prace eksplorują raczej prywatne zainteresowania artystek niż to, co dzieje się w otaczającym je świecie. I właśnie ta lekkość i subiektywność jest atutem Co widać…. Nie jest to bowiem, jak już wielokrotnie powtarzano, wystawa dla specjalistów. Jest to świetnie przygotowany przewodnik po tym, co najbardziej aktualne i docenione przez polskie instytucje sztuki (polecam poszukiwanie przy tabliczkach z tytułami prac nazw prywatnych galerii). Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie wykonało tą wystawą ukłon w stronę mieszczańskiej publiczności. Instytucja dotąd skupiona bardziej na sztuce awangardy i międzynarodowych projektach otworzyła drzwi dla tych, którzy mogli uznawać ją za zbyt hermetyczną. Z drugiej strony MSN wykonał także bardzo znaczący ukłon w stronę środowiska sztuki mówiąc „tak doceniamy to, co robicie, razem tworzymy obraz polskiej sztuki”. Bo czy tego chcemy czy nie, establishment polskiej sztuki wygląda dokładnie tak.
41
„Najznakomitszy i najprzyjemniejszy obraz stworzony przez Dolana …” VARIETY
PATRONI MEDIALNI
kalendarium | czerwiec
BO SARIS W SYRENIM ŚPIEWIE 7/06, Warszawa Na początku czerwca w Syrenim Śpiewie odbędzie się gościnny występ Bo Sarisa, promujący jego debiutancką płytę GOLD głęboko zanurzoną w złotej erze soulu. Młody artysta sprawia wrażenie, jakby pochodził z tej samej epoki co Sam Cooke, Otis Reding czy Marvin Gaye, a swoimi utworami przywraca wiarę w sztukę wokalną. Okrzyknięty mianem „soulowej sensacji” podczas swojego występu na pewno zaprezentuje takie utwory, jak: She’s On Fire, Little Bit More i The Addict.
Street Art Common Experience 42
1-6.06, Stambuł Trzech polskich artystów zmieni oblicze Stambułu. Dokładnie azjatyckiej dzielnicy Kadiköy. Sepe, Chazme i M-City, twórcy street artu o światowej renomie, pozostawią swoje dzieła w Turcji. To wszystko w ramach projektu Street Art Common Experience realizowanego przez Fundację Do Dzieła!, organizatora m.in. Warszawskiego festiwalu Street Art Doping. Partnerem w Turcji są organizatorzy młodszego o cztery lata, festiwalu Mural-Ist.
IDEA FIX FEST 4 14-15/06, Kraków Największy, cykliczny, sfiksowany, streetowy mix w sercu krakowskiego Kazimierza. W ten dzień lokal numer 15 przy ulicy Św. Wawrzyńca będzie tętnił pozytywnymi wibracjami muzycznymi, designerskimi, sportowymi i kulinarnymi. Wieczorem na scenie wystąpi min. zespół Mikromusic.
JOSEPH CAPRIATI w 1500m2 18/06, Warszawa Adam Beyer nie ma wątpliwości, kto jest teraz najciekawszą postacią na światowej scenie. Wiadomo JOSEPH CAPRIATI – przedstawiciel nowej generacji techno, gwiazda wytwórni Drumcode i DJ, którego rekordowo długie sety spowodowały, że stał się faworytem bywalców klubów na całym świecie. Capriati już 18 czerwca wystąpi w 1500m2! Dajcie się porwać jego wizji, gdzie włoska fantazja spotyka surowe techno.
kalendarium | czerwiec
Wielkie świętowanie! 18/06, Warszawa W środę, 18 czerwca, Warszawa Powiśle rozpoczyna wielkie świętowanie swoich 5. urodzin, które potrwają przez całe lato! Kultowa klubokawiarnia zaplanowała na ten okres wiele warsztatów, koncertów i innych ciekawych wydarzeń, w trakcie których wspólnie będziemy opijać zdrowie lokalu. Podczas imprezy inauguracyjnej odbędą się pokazy audiowizualne, w tym pokaz mappingu oraz inne atrakcje multimedialne! To lato należy do Warszawy Powiśle!
Wooded Garden
Urban Summer Festival
21/06, Wrocław
28/06, Łódź
Wooded jest owocem współpracy grupy przyjaciół aktywnie tworzących polską scenę klubową. Pierwsza edycja Wooded Garden odbędzie się 21 czerwca 2014 roku na powietrzu, w ogrodzie BWA we Wrocławiu. Na imprezie, trwającej zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy zagra francuskie trio dOP. Nie zabraknie Catz n' Dogz i ich przyjaciół – gwiazd polskiej i berlińskiej sceny. Idealny początek festiwalowego lata!
Już 28 czerwca zapraszamy na Urban Summer Festival w ramach Łódzkiego Kiermaszu Kreatywnych, który odbędzie się w pofabrycznych przestrzeniach WIMY – obiektu, który niegdyś był chwałą przemysłowej Łodzi. Dziś w tym miejscu rodzi się baza kulturalno-artystyczna. Urban Summer Festival to unikalne połączenie świata mody, kultury ulicznej, aromatycznej kuchni, muzyki i designu.
TYPO POLO
od 29/04 do 15/06, Warszawa Ostatni moment na zobaczenie wystawy TypoPolo z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. To pojęcie opisuje estetyczny fenomen, jakimi były amatorskie projekty reklam, szyldów i napisów informacyjnych, wykonywane na potrzeby małego handlu i rzemiosła, które funkcjonowały w polskiej przestrzeni publicznej lat 90. Stylistyka ta jest wizualnym odzwierciedleniem zmian ekonomicznych i politycznych w Polsce, symbolem czasów romantycznego przełomu, w których „każdy mógł być tym, kim chciał i wszystko było możliwe”.
43
social | artykuł
Lifestyle nad Wisłą ma różne oblicza. Od wytatuowanego dresa po hipstera kursującego między Berlinem a Warszawą. Jedyne co łączy te odmienne sposoby na życie to krótki termin ich przydatności do spożycia. Siłą rzeczy muszą się zatem wykształcić mechanizmy komunikowania zmierzchu ich wartości. Tekst: Piotr Łaziuk Ilustracja: Joachim Zając
44
Hejt. Hejterka. Hejtować. Hejterski. Hejted. W polskiej rzeczywistości to słowo było skazane na sukces. Jesteśmy niezwykłym społeczeństwem. Bo w jakiej innej przestrzeni najróżniejsze sposoby komunikowania niezadowolenia mogą zostać uznane za świadectwo posiadania wysokiego kapitału kulturowego? Autostereotyp nacji wiecznych malkontentów zobowiązuje. Obcokrajowcy przecierają oczy ze zdumienia, nic dziwnego. Dopiero po dłuższym czasie są w stanie względnie prawidłowo odczytać najbardziej wyrafinowane techniki. Czy każdy sposób wyrażania niezadowolenia można uznać za hejt? Otóż niekoniecznie. Według Miejskiego słownika slangu i mowy potocznej hejt to: „nienawiść, oznacza na płaszczyźnie internetowej wrzucać komuś coś, jeździć po kimś, wyzywać”. Przyjęcie takiego rozumienia zjawiska spłyca jednak problem. W rzeczywistości Web 2.0 rozróżnienie na to, co wirtualne i na to, co realne traci sens. Oba światy zaczęły się przenikać, a treści wirtualne wywołują przecież realne skutki. Rozsądniejsze wydaje się uznanie za hejt wszystkiego, co rozumiemy przez niekonstruktywną krytykę argumentum ad personam, czyli zjawisko stare jak świat. Wszystkie opracowania traktują hejt jako zło konieczne. Stricte pejoratywny wydźwięk tego słowa można, a nawet trzeba odczarować. Szczególnie, że po znaczeniowym liftingu może stać się towarem, na którym można zarobić!
zachowań zbiorowych. Spójrzmy choćby na syndrom tucznika (termin ukuty na potrzeby tego tekstu). Określenie to trafnie ukazuje pewne społeczne schematy. Bez opamiętania „pasiemy” dominujące formy kulturowe, tylko po to, by w ostateczności zrzucić je z wielkim hukiem z piedestału. Tym głośniejszym, im więcej wysiłku włożono wcześniej w ich mityzację. Towarzyszy temu kolektywne samobiczowanie, rozpoczynające nowy cykl wynoszenia na ołtarze negacji tego, co strącono w nicość. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Wystarczy wspomnieć choćby o smutnej historii „Solidarności”. Nie inaczej jest w przypadku kategorii lifestyle’owych. Znakomicie widać to na przykładzie męskiej brody. Zarost, stanowiący obowiązkową część stylu każdego szanującego się hipstera był legitymizowany na wszystkie możliwe sposoby. Nie może on teraz odejść w naturalny sposób. Musi zostać strącony z piedestału. Skazany na zapomnienie. Machina ruszyła. Zewsząd docierają niepokojące informacje, wedle których ów modny zarost stanowi bezpieczną przystań dla wszelkich bakterii. Ciąg dalszy tej narracji z pewnością doprowadzi do konkluzji, że broda i seks oralny nie idą ze sobą w parze – to niehigieniczne. Poziom nienawiści do zarostu będzie rósł w ciągu geometrycznym, aż do momentu, kiedy ostatni włos na męskiej twarzy zniknie z Placu Zbawiciela. No chyba, że zawita tam Conchita Wurst.
Hejt na zarost Polacy mogą pochwalić się oryginalnym wkładem do puli światowego dziedzictwa
Hejt na Warszawę Również varsavianofilski boom, którego wybuch możemy datować na początek lat
90. nieuchronnie poprowadził do narodzin jego negacji. W praktyce przejawia się to społecznym przyzwoleniem na kontestację tego, co kojarzy się z Warszawą. W skrajnych przypadkach przekroczeniem „nowej normy” staje się brak krytyki „oczywistych” warszawskich wad. W tym rozumieniu stolica jawi się jako dowód ślepej westernizacji naszej kultury. Ciekawsza wydaje się jednak forma pośrednia. Mianowicie cyniczne zdystansowanie się wobec warszawskiego lifestyle’u i całego jego „zepsucia”, połączone z uczestniczeniem w chocholim tańcu. Wszak nie da się inaczej. Owszem, rzeczywistość jest obrzydliwa, ale nic na to nie poradzimy. Jednostkowy opór może być wyłącznie świadectwem głupoty. Przyjęcie takiej postawy przynosi podwójną korzyść. Modny sprzeciw wobec warszawskiego stylu życia sytuuje w dominującym nurcie dyskursu. Jednocześnie dalej można bez przeszkód korzystać w pełni z wszelkich uciech. Ostatecznie prowadzi to do utowarowienia samego sprzeciwu. Na fanpage’u „Warsaw, what you’ve done to me”, który współprowadzę ciągle pojawiają się pytania o możliwość zakupu toreb ekologicznych, opatrzonych takim hasłem. Refleksyjne spojrzenia na nudną schematyzację warszawskiego życia? Nic z tych rzeczy! Refleksja traci swą wartość poznawczą. Staje się atrakcyjnym towarem, będącym pozornym sprzeciwem wobec tego, dzięki czemu tak naprawdę miała szansę zaistnieć. Jednak nie każdy ma prawo krytykować stolicę. Hejt na Warszawę z zasady musi być hejtem kontrolowanym,
social | artykuł a krytyka wyłącznie pozorna, konserwująca status quo. Sytuacja zmienia się radykalnie, kiedy w rolę malkontenta wciela się ktoś do krytyki nieuprawniony, czyli słoik, imigrant, słowem – OBCY. Wszyscy pamiętamy ogólne poruszenie, związane z wyborem słoików na nowy symbol stolicy, uchwycony w neonowej formie. W ten sposób peryferyjna tożsamość została de facto przeniesiona do centrum. To w centrum budowane są znaczenia, musiało to, jak widać, wzbudzić spory opór. Tak sztywny sposób wyznaczania granic doprowadził do powstania wśród słoików mentalności partyzanckiej, czyli traktowania hegemonicznych form jako podejrzanych źródeł opresji. I tak w koło Macieju, każdy sobie rzepkę skrobie, a skonfliktowane strony tworzą w swych głowach fantazmat obrzydliwości i bezwartościowości swych oponentów. Hejt na hejt Nowe strategie komunikowania niezadowolenia widoczne są najjaskrawiej w rzeczywistości wirtualnej. Stwierdzenie, że nienawistne komentarze są wynikiem
anonimowości ich autora trąci banałem. Nie dostrzega się w ten sposób dość oczywistego faktu. Zjadliwa krytyka stała się autonomiczną strategią autokreacji i świetnym sposobem na zaistnienie. Facebookowa rewolucja wymusiła dostosowanie się twórców wirtualnych przekazów do kryteriów osławionego już algorytmu Edge Rank, promującego aktywność odbiorców względem kontentu. A jak taką aktywność najprościej zapewnić? Poprzez prowokację. To właśnie dyktatowi lajków zawdzięczamy wejście na scenę trolli. Mylą się Ci, którzy upatrują w ich odważnych tezach szansy na subwersję społecznych oczywistości. Intencjonalna efektywność mierzona jest w liczbie naiwnych, którzy potraktowali ich serio. Odpowiednio zdyskontowane spojrzenie spoza centrum może być również wyjątkową intratną formą kapitału. Świetnie ilustruje to przykład Karela Goldbauma, stylizującego się na Żyda warszawskiego vlogera. Jego taktyka, opierająca się wulgarnym odsądzaniu od czci i wiary wszystkiego, co w Polsce uchodzi za świętość, zapewniła mu niebywałą popular-
ność, zwłaszcza wśród gimnazjalnej część odbiorców. Dość bezpośrednie sugerowanie pedofilskich skłonności Jana Pawła II czy określenie „Polaki robaki cebulaki” spotkało się z ostrą reakcją środowisk prawicowych, ku uciesze Karela i jego fanów. Największe poruszenie w cyberprzestrzeni wywołał jednak stworzony przez niego fanpage „Beka z Powstania Warszawskiego”. Przelało to czarę goryczy, vloger zaczął otrzymywać listy z pogróżkami, a sprawa trafiła do prokuratury. Paradoksalnie, właśnie nienawistny szum jest miarą sukcesu jego autoprezentacyjnego projektu tożsamościowego. Czy więc nadchodzą czasy, w których wszystko będzie się kręcić wokół hejtu? Sinusoidalny charakter zmian kulturowych karze przypuszczać, że nie. Wszechobecna nienawiść, spuszczona z normatywnego łańcucha musi się wyszaleć. W końcu jednak wszystkim się znudzi. Paradoksalnie – tak wysokie natężenie nienawiści i łatwość jej artykulacji to dowód na coraz większą demokratyzację przestrzeni publicznej. Akurat na to narzekać nie sposób.
45
social | artykuł
Jeśli Twoją pierwszą czynnością po przebudzeniu jest wyszukanie telefonu w pieleszach i sprawdzenie powiadomień na Facebooku – nie martw się, nie odstajesz od reszty. Zasilasz grono 62% ludzi robiących to samo. Kolejne 18% zaloguje się na Facebooka już w ciągu 15 minut od pobudki. Tak przynajmniej wskazują badania.* Tekst: Justyna Rembiszewska Ilustracja: Ewa Nowak
46
Social media zajmują w naszym życiu coraz ważniejsze miejsce. Wchodzą dosłownie i w przenośni do naszego łóżka, czego dowodem są powyższe statystyki, ale też nowe trendy zza oceanu, takie jak głośne ostatnio After Sex Selfie**. Kolejną nowością jest aplikacja Tinder, która dzięki synchronizacji zdjęć i informacji z profilu na Facebooku, np. z polubień stron czy postów, zaproponuje kogoś podobnego do nas. Zabawa polega na tym, aby ocenić zdjęcie zaproponowanej przez aplikację osoby – kiedy jesteśmy na „nie” przesuwamy zdjęcie w lewo, na „tak” – w prawo. Tinder jest przejawem ewolucji portali randkowych i ich esencją. Można powiedzieć, że jest bardzo szczery w formie, ponieważ jedyne z czym mamy do czynienia, to małe zdjęcie na wyświetlaczu swojego smartfona. To niezwykle mało angażujące zajęcie. Z boku wygląda tak samo, jak układanie konstrukcji diamentów w jednej z popularniejszych gier na smartfony. Na końcu internetu Tinder jest jednak bardzo zachowawczy w porównaniu do innych aplikacji, przede wszystkim w odniesieniu do inwencji
i kreowania potrzeb przez japońskich programistów. Idealnym przykładem jest aplikacja Watching Cute Girl, dzięki której mała, urocza Japonka będzie na ciebie zerkać, szeptać i przytakiwać wprost z ekranu twojego smartfona i to 24 godziny na dobę! Nieco creepy jak na standardy kultury zachodniej. Młoda kokietka może towarzyszyć w czasie śniadania, udawać znudzoną, zainteresowaną i oczekiwać na reakcję użytkownika. Wydaje się, że jesteśmy o krok od życia na miarę filmu Her, kiedy to program komputerowy sprawia wrażenie duszy uwięzionej w hardwarze komputerów i dzięki niemu może artykułować siebie. „Dusza” Samanthy o głosie Scarlett Johansson była ekwiwalentem człowieka. Prawie. Zastanawiające, jak łatwo pogodziliśmy się ze spłyceniem relacji – choć niektórzy utrzymują, że w rzeczywistości również oceniamy ludzi po wyglądzie i sieć jest tylko kontynuacją świata realnego. Tyle że wychodząc z domu, jadąc autobusem, idąc na spacer nie zawsze chcemy wystawiać ocenę kolejno spotykanym osobom. Relacje, w które wchodzimy z ludźmi są bardzo różne i tylko sporadycznie nastawione na bliższe poznanie czy flirt.
Warto zadać sobie pytanie, czy współcześnie zależy nam jeszcze na tym, aby szukać i znaleźć partnera na stałe? Czy w internetowej epoce obrazkowej ważne jest tylko to, jak wyglądamy na zdjęciu? To drugie jest dzisiaj tym bardziej frapujące, jeśli weźmiemy pod uwagę wzrost liczby operacji plastycznych, argumentowanych potrzebą polepszenia swojego wyglądu nie na co dzień, lecz właśnie na zdjęciach. Być może nie chcemy wchodzić w relacje z ludźmi z krwi i kości. Prawdziwe życie jest trudne, nudne, wiąże się ze zwykłymi problemami dnia codziennego, brzydotą, którą staramy się ukryć za idealnie wyretuszowanymi zdjęciami. Dzisiaj to zdjęcia są naszą codziennością. Poprzez różne zabiegi mamy możliwość kreowania swojego wizerunku w internecie. Portale społecznościowe, blogi, platformy komunikacyjne dają szansę na zrobienie sobie liftingu nie tylko wyglądu, ale też osobowości, poczucia humoru, zainteresowań w celu wypracowania u obserwatorów jak najlepszej opinii o nas. Stały się narzędziami przemiany w rękach internautów, którzy widzą ich potencjał i operują nimi, jak chirurg plastyczny skalpelem.
social | artykuł Bunt sieci Jest też druga strona życia w sieci współczesnych ludzi. Siła, możliwości i zasięg oddziaływania internetu są wprost niewyobrażalne, kiedy na tle bezrefleksyjnego przeglądania fotek, wyłaniają się ruchy społeczne, takie jak Occupy Wall St. czy twitterowa rewolucja w Iranie z 2011 roku. Globalizacja przyspieszyła, osiągając kolejny poziom. Dzisiaj na całym świecie większość ludzi ma podobne cele, oddaleni od siebie o tysiące kilometrów wiodą podobne życie w kompletnie różnych miejscach i warunkach politycznych czy ekonomicznych. Media dodatkowo ułatwiają ten szczególny proces unifikacji, a internet pozwala na nieograniczoną miejscem i czasem komunikację oraz wymianę doświadczeń. Nowe technologie cyfrowe zmieniły na zawsze postrzeganie komunikacji między ludźmi i znacząco wpływają dzisiaj na kształt polityki i gospodarki. Dzięki Twitterowi, platformie Tumblr czy Facebookowi przez wiele dni i miesięcy udawało się przekazywać
informacje, komunikować i zwoływać w czasie wystąpień w najróżniejszych warunkach – zarówno w Anglii, Tunezji, USA, jak i w przypadku Majdanu. Dzisiaj każda informacja w pierwszej kolejności trafia do sieci. Wiele demonstracji można było obejrzeć niemal na żywo, dzięki filmom i zdjęciom ze smartfonów wrzucanych do internetu z ogromną częstotliwością z różnych perspektyw. Kto najlepiej posługuje się najnowszymi technologiami, spędzając godziny przed monitorami komputerów? Oczywiście młodzi ludzie. W opinii wielu obserwatorów to właśnie oni stanowili najaktywniejszą grupę ruchów m.in. w Tunezji. W większości byli wykształceni, bezrobotni i bardzo zmotywowani. Z tej perspektywy być może mamy do czynienia z pewną zmianą społeczno-kulturową, w ramach której wyłania się nowy typ aktora – „wojownika” o bardziej obywatelską demokrację. Uosabia on szereg specyficznych wartości: pragnie być podmiotem zmian, konstruując je w imię dobra i praw człowieka. Jednocześnie, co
ważne, odcina się od nieudolnych instytucji społecznych i rządowych, wierząc, że obywatele są w stanie efektywnie decydować o sobie samych. Indywidualne poczucie wolności, w procesie nowego modelu komunikacji, stało się zbiorowym poczuciem i żądaniem niezależności oraz swobody. Samo narzędzie jest neutralne do momentu, w którym zadecydujemy, jak się nim posłużymy. Dlatego za każdym razem, kiedy sięgamy po swój telefon, to od nas zależy, jak wykorzystamy potencjał najnowszych technologii – przesuniemy zdjęcie w lewo czy w prawo, czy może dołączymy do protestu na placu w centrum miasta. Dzisiaj biorąc w ręce smartfona, można jednocześnie wziąć w nie przyszłość swoją i innych, ale to od nas zależy czy zrobimy to {smart}.
* http://socialpress.pl/2013/04/dzien-dobry-smartfonie/# ** (http://natemat.pl/97361,nowa-moda-w-sieci-czyli-after-sex-selfies)
47
moda | artykuł
Tanio sprzedam! Kiedy już nadchodzi to, jak sądzimy wiecznotrwałe lato, czas nagich kolan i kremu BB, zaczynamy nerwowo przeglądać swoje szafy, w których jak zwykle nie ma nic. Czas zapakować do torebki kanapki z hajsem i wybrać się w podróż
48
po hipsterskich lumpeksach. Tekst: Marta Marciniak Ilustracja: Gizela Mickiewicz
Nagle przypominają się nam słowa tych wszystkich wizualnych terrorystów. Owi znawcy co sezon narzucają czy czerwień, czy też może biel jest tak naprawdę hot. Informują czego powinniśmy pożądać, z czego budować drewniane świątynie-szafy. Przemawiają do nas ubrania-obrazy, ubrania-języki. Z kolei zupełnie nie przemawiają do nas ubranie-materiał, ubranie-pierwotne, stanowiące solidną ochronę przed warunkami pogodowymi czy wstydem, które przede wszystkim powinno być użyteczne, nie ozdobne. Na stronie ArtLub jeden z wpisów brzmi: „Za co tak bardzo kocham modę? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Czasem za to, że wysokie obcasy pozwalają mi nabrać kobiecości, czasem za to, że czuję się po prostu lepiej wiedząc, że dobrze wyglądam.” To smutne, że coś co jest materiałem sprawia, że reprezentuje nasz system ideologiczny, status, pozycję w społeczeństwie. Trudno jest jednak zmieniać system zastały.
Można go jednak modyfikować, skupiać się na rzeczach ważniejszych niż struktura jedwabiu w spodniach z Zary, których nie można prać (serio). Materiał na skórę trzeba jednak wrzucić, więc na czerwcowe kryzysy istnieją wyprzedaże. Istnieją również miejsca, które są wyprzedażami całorocznymi i dają niemało satysfakcji, zwłaszcza gdy po zakupach spojrzysz na swoją kanapkę z hajsem, z której niewiele ubyło. Pamiętam taki lumpeks bardzo blisko centrum w Brukseli – wchodzisz a tam tumblr na wieszakach: conversy, poszarpane szorty, rzeczy z lat 50., autentyki, oryginalna hipisowska biżuteria – wszystko w miarę tanie, jak na belgijskie warunki. Podobna sytuacja w Berlinie. Jak jest u nas, na cebulastym rynku lumpeksowym? Czy znajdziemy tu szmaty, których nikt już naprawdę nie chciał jak w TK Maxx (jasne, możemy tam znaleźć super rzeczy, ale raczej w dziale męskim). A może jednak zdarzają się perełki?
Lumpy fejsbukowe 1. „sprzedaż detaliczna odzieży używanej” – grupę serdecznie polecam – uczciwość, solidność i dobra cena. Dodatkowo dziewczyny co jakiś czas urządzają spędy z ciasteczkami i kawką, na których można kupić dobre rzeczy za małą cenę. Chodzi przecież o to, że wszyscy mamy w szafie rzeczy, które założyliśmy parę razy. Do tego dochodzą grupy „ubrania sprzedam tanio a modnie” oraz „sprzedam ciuchy”. 2. Cenimy sobie ciuchy młodych polskich projektantów, ale są dla nas za drogie – mówi kolejny z nich pt. „zajebane z lumpa”. Nazwa konkret, ciuchy na granicy BrokeBackMountain i Abercrombie&Fitch. Ale zdarzają się bluzy z dziwnymi szczeniakami i delfinkami. 3. I coś co jest zdecydowanie biżuteryjną chlubą Poznania – iconic. Znajdziesz tam bezpretensjonalną biżuterię vintage: zabytkową, przedwojenną, art deco/art nouveau, coś z lat 50./60./70./80./90., kolczyki, klipsy, bransoletki, kolie, broszki
moda | artykuł – wszystko wysmakowane, pełne klasy, bajeczne, niebanalne. Wysyłka szybka i bezpieczna, ale można też znaleźć ich sklep na ulicy Woźnej 14. Lumpy internetowe 1. Hopla (www.hoplastore.pl) – produkty w pojedynczych egzemplarzach, marki COS, Armani Sport, Hugo Boss, Jil Sander, rozbudowany dział Vintage i przystępne ceny – dobre jakościowo rzeczy za mniej niż 100zł. Może nie jest to zwyczajny lump i jest droższy niż klasyczne second handy, ale rzeczy w momencie dostawy rozchodzą się w mniej niż godzinę. 2. Second Choice (www.secondchoice.pl) – tutaj z cennikiem jest trochę gorzej, ale jeśli szukacie sukienki MaxMary za 300 zł lub butów Jimmy’ego Choo za 200 dobrze trafiliście. To jest właściwy adres. Możecie wybrać stopień zużycia danej rzeczy. 3. Portale Vinted i Szafa (www.vinted.pl, www.szafa.pl) – pierwszy zdecydowanie lepszy od drugiego. W tym drugim musisz zapłacić za uczestnictwo w transakcjach i dodatkowo uiszczać opłaty transak-
cyjne. Wiele razy na szafie trafiłam też na nieuczciwe i agresywne dziewczyny, na vinted – nigdy. Wybór na vinted jest dużo większy, a sam portal znacznie bardziej przystępny w obsłudze. 4. Szafa Olico – Topshop, Primark, Mango za 10 złotych. Stronę prowadzi małżeństwo – on jest zapalonym hodowcą mrówek, ona – kosmetologiem. Strona posiada spory potencjał. Ubrania są fajnie wyselekcjonowane, trochę w stylu boho. Szkoda, że tak mało. 5. Szafraj – trochę hipstersko, trochę tandeciarsko. H&M, Zara, Atmosphere w cenach do 20 złotych. 6. Bazar Seconhand – Bielsko-Biała, ul. Komorowicka 36, ale również dostęp online. Bardzo ładnie opracowana strona, ale niestety wszystkie rzeczy wyprzedane. 7. Second-shop.pl – dysponują pojedynczymi egzemplarzami odzieży używanej, nowej oraz własnoręcznymi pracami sygnowanymi przez Lady Killer – „markę stworzoną dla osób lubiących wyjść przed szereg”. Zdarzają się tutaj koronkowe ogrodniczki, ale generalnie można coś wygrzebać. Dla wytrwałych.
Realność Wejście w tę sekcję wymaga wysiłku fizycznego. W pewnym momencie masz zdrętwiałe ręce od przeglądania ciuchów na górnym wieszaku, ale jednak czasami warto. W tym momencie ciężko jest znaleźć w większych miastach prawdziwe vintage’owe perły – podobno lepiej jest w mniejszych. W Warszawie najlepsze lumpy znajdziecie na Woli – szczególnie przy ulicy Wolskiej, blisko poczty i prostopadłej do niej ulicy Płockiej, na której znajdziecie aż dwa. W nich między innymi znalazłam torebkę Miu Miu i sukienkę Acne. Świetna jest też Szmizjerka na Grójeckiej przy przystanku Bitwy Warszawskiej. Bardzo miła obsługa i naprawdę dobra taniocha. We Wrocławiu, najlepsze są przy ulicy Dubois, Drobnera i Świdnickiej. W Kluczborku dobry lumpeks znajduje się przy ulicy Mickiewicza, a w Legionowie Tania Odzież przy ulicy Piłsudskiego.
49
ul. Bogdańskiego 18B, 34-500 Zakopane facebook.com/Willa5Dolin
willa5dolin.pl
Wybierasz się góry? Willa 5 Dolin jest położona w najbardziej zielonej części Zakopanego – Księżym Lesie. Zrelaksuj się z dala od zgiełku miasta i odpoczywaj w promieniach przesuwającego się nad Giewontem słońca. Szukasz wrażeń? Nic prostszego Willa 5 Dolin to również idealne miejsce dla miłośników aktywnych wakacji. Do Drogi Pod Reglami, skąd prowadzą najbardziej popularne szlaki, jest zaledwie 500 metrów. Z kolei odległość od wyciągu narciarskiego Szymoszkowa wynosi jedynie 1,5 km, od Krupówek – 2 km, a od kolejki na Gubałówkę – 2,5 km. W kilka minut będziesz w centrum. Zobacz Zakopane, jakiego nie znałeś! Na hasło HIRO otrzymasz 5% zniżki.
STARSHIP TROOPERS zdjęcia: Koty2 (koty2.com) modelka: Joanna @Vox stylizacja: Kazik Stolarczyk makijaż: Bibi włosy: Kazik Stolarczyk asystentka: Różena Grey
moda | relacja
54
Zdjęcia z pokazów: Bola Michał Szulc MMC Monika Gromadzińska Pjotr Paulina Ptashnik
moda | relacja
10. edycja FashionPhilosophy Fashion Week Poland Od 6 maja w Łodzi oglądaliśmy pokazy premierowych kolekcji na sezon jesień – zima 2014/15. Jubileuszową edycję polskiego tygodnia mody z mocnym akcentem rozpoczął pokaz Agathy Ruiz De la Prada. Jaskrawo kolorowe stroje balansowały na pograniczu kiczu i dobrego smaku. Tekst: Inez Ali Zdjęcia: Przemysław Cieślarek Przestrzeń OFF Out of Schedule to miejsce, gdzie można zobaczyć najlepsze pokazy. Jest szansą dla młodych projektantów, by pokazać coś innego, odbiegającego od sztywnych, klasycznych form. Tutaj znajdują się naprawdę niebanalne kolekcje. Tegoroczną edycję otworzył pokaz Momi-Ko. Projektantka odwołuje się do szkolnych mundurków, przedstawiając je w awangardowy sposób. Na wybiegu dominowały kolorystyczne trendy ze światowych pokazów – granat, biel i czerń. Nie zabrakło też metalicznych, jaskrawych elementów. Inspiracją kolekcji Seifuku – say what były japońskie uczennice z Tokio. Z kolei piątkowe pokazy OFF należały do Pauliny Ptashnik i Kas Kryst. Paulina Ptashnik jest absolwentką łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych. Debiutantka na scenie OFF z kolekcją 01:23:58 opowiada histo-
rię miłości i śmierci mieszkańców Prypeci. Bezpośrednią inspiracją była książka Swietłany Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Paulina nawiązuje w kolekcji do strojów mieszkańców Czarnobyla. Metaforyczny przekaz pokazu miał skłonić widza do refleksji nad dzisiejszym światem oraz zwrócić uwagę na promieniowanie, które znajduje się także w jedzeniu czy urządzeniach elektrycznych. Całość kolekcji konceptualnej zamknięta jest w minimalistycznych krojach i stonowanych kolorach. Techniczne materiały, ręcznie wykonane kominy i swetry oraz skórzane detale sprawiły, że pokaz zapada w pamięć. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego w Polsce tak bardzo lubimy bazować na czerni i szarościach. 90 % kolekcji, które powstają w tej kolorystyce niczym się od siebie nie różnią. Temat jest z pozoru pro-
sty – czerń. Jego rozwinięcie doskonale sprawdziło się w przypadku Kas Kryst. Jej kolekcja X to 20 sylwetek inspirowanych latami osiemdziesiątymi. Projektantka nie pozwoliła odetchnąć oglądającym. Każda sylwetka wynikała z poprzedzającej. Całość była spójna i przemyślana. Nowatorskie pomysły, ciekawe konstrukcje i połączenie czarnych tkanin w niekonwencjonalny sposób. Mam nadzieję, że w Polsce będzie więcej projektantów, którym uda się tak dobrze rozwinąć ten temat. Prezentacje Ciekawą alternatywą podczas OFF Out Of Schedule były prezentacje kolekcji. Ta forma sprawdziła się w przypadku Anny Kołodziejskiej. Widoczne za pomocą okularów 3D projekty stanowiły odmianę do prezentowanych kolekcji na wybiegu Centrum Promocji Mody.
55
moda | relacja
56
Studio Nowością wiosennej edycji były pokazy w ramach wybiegu Studio. Nazwane przez organizatorów „inkubatorem”. Dały one możliwość zaprezentowania swoich kolekcji między innymi Monice Gromadzińskiej, Boli czy Jarosławowi Ewertowi. Geometria stanowiła dominujący motyw pokazów Studio. Kolekcja Moniki Gromadzińskiej Bez Tytułu to odwołanie do procesu tworzenia. Projektantka przełożyła początkowe etapy pracy nad kolekcją na poszczególne sylwetki. Całość jest utrzymana w asymetrycznej formie. Część sylwetek uzyskuje ten efekt dzięki rozwiązaniom konstrukcyjnym, inne poprzez nieregularne rozłożenie wzoru. Niejednolita forma stworzona jest z geometrycznych brył albo nadruków przypominających pociągnięcia pędzlem. Geometra stanowiła także motyw przewodni w kolekcji Lögun autorstwa znanej już w środowisku fashion weekowym – Boli. Graficzne formy geometryczne można tutaj zobaczyć w formie przeszyć, nadruków i aplikacji. Kolekcja wykonana jest ze skóry naturalnej, dzierganych wełnianych elementów czy ręcznie drukowanych tkanin. Całość utrzymana w stonowanej kolorystyce, przełamywanej hologramowymi, srebrnymi, granatowymi i szarymi akcentami.
Podejście geometryczne do kolekcji widoczne jest również u Jarosława Ewerta w Fado. Dużo czerni, bieli i szarości zaakcentowanych geometrycznymi konstrukcjami i szyciem. Kolekcje przełamuje brudna zieleń, kobalt i brąz. Miejmy nadzieję, że spójność i zgranie najnowszej kolekcji pozwoli Ewertowi zaprezentować się szerszej publiczności podczas 11. edycji FashionPhilosophy Fashion Week Poland.
Zdjęcia z pokazów: a) Bola b) Michał Szulc c) MMC d) Monika Gromadzińska e) Pjotr f) Paulina Ptashnik
OSCAR 2014 NAJLEPSZY moda |PEŁNOMETRAŻOWY relacja FILM DOKUMENTALNY
DAVID BOWIE STING THE ROLLING STONES STEVIE WONDER BRUCE SPRINGSTEEN RAY CHARLES
Designers Avenue Mówiąc o Designer Avenue od razu przychodzą na myśl najważniejsi polscy projektanci: Łukasz Jemioł, MMC czy Michał Szulc. Wybieg Designers Avenue 10. edycji FashionPhilosophy Fashion Week Poland to prawdziwy kontrast prezentowanych stylów. Można by bez końca pisać o tym jak dopracowane i doskonałe pokazy zobaczyliśmy dzięki kontynuacji zaprezentowanych wcześniej w Warszawie pomysłów Michała Szulca czy duetu MMC. Jednak to są starzy wyjadacze tej sceny. Skupiając się na mniej znanych postaciach na polskim rynku koniecznie należy wymienić Pjotra Górskiego oraz duet ODIO i Jakub Pieczarkowski. Wspomniany duet to dowód na to, że w modzie nie jest ważna wyłącznie poprawność i jednolitość kolekcji. Dwa razy do roku warto stworzyć coś, co będzie swojego rodzaju sztuką, pokazywaną masom. Modą można się przecież bawić. Kolorowych sylwetek kolekcji II 0w3rS na pewno nie można zaliczyć do mody użytkowej. Ewidentnie jest to zabawa krojem, materiałem i kolorem, która z pewnością trafi do serc fanów duetu. „Mamy polskiego Ricka Owensa”
– pisał na Facebooku Piotr Kikjański (autor Fashion Book Poland). Trudno się nie zgodzić z tą opinią. Zaprezentowana przez Pjotra kolekcja to debiut na wybiegu polskiego tygodnia mody. Zwycięzca konkursu Projektanci na Start przedstawia propozycje z rockowo-punkowym akcentem. Ich jakość i pomysłowość sięga światowych wybiegów. Czerń, brąz i brodo w połączeniu ze skórą i szkocką kratą dają niezwykły efekt. Każda sylwetka była doskonale dopracowana. Od muzyki przez makijaż, fryzurę i dodatki. Cieszę się, że w Polsce możemy oglądać kolekcje, które wychodzą poza przyjętą przez topowych projektantów konwencję. W polskim świecie mody drzemie ogromny potencjał, który mam nadzieję będzie się rozwijał wraz z kolejnymi edycjami FashionPhilosophy Fashion Week Poland.
57
O KROK OD SŁAWY REŻYSER: MORGAN NEVILLE
POKOCHASZ TE DZIEWCZYNY!
W KINACH OD 20 CZERWCA 2014
moda | trendy
58
moda | trendy
59
moda | trendy
60
moda | trendy
61
moda | must have
Planujesz zorganizować mega imprezę, romantyczny wieczór albo po prostu chcesz spędzić fajnie popołudnie ze znajomymi? Skontaktuj się Warsaw Food Tours, wesoła ekipa zorganizuje ciekawy event kulinarny nad brzegiem Wisły! Na miejsce zawiozą was czerwonymi żukami, nauczysz się jak zrobić smaczne pierogi, chłodnik i inne dania kuchni polskiej. Ekipa organizuje również warsztaty kulinarne na Pradze, przejścia po warszawskich knajpach i... nocną degustację polskiej wódki. warsawfoodtours.com
Jak wiadomo promieniowanie UVA i UVB mają bardzo niekorzystny wpływ na skórę. Aby zachować zdrowy i młody wygląd warto zatem stosować odpowiednie kosmetyki ochronne. Świetnym rozwiązaniem jest na przykład najnowszy fluid od La Mer. Zapewnia on lepszą, wzmocnioną ochronę przeciwsłoneczną SPF 50 i zapobiega powstawaniu przebarwień. Delikatna, płynna formuła o lekkiej konsystencji powoduje, że jest to idealny produkt do stosowania jako baza pod makijaż.
Dzięki temu wyjątkowemu połączeniu różu, bronzera i rozświetlacza błyskawicznie zyskasz świeżość i promienny wygląd, który wprawi twoich znajomych w zachwyt i sprawi, że będą się zastanawiać, gdzie spędziłaś wakacje. Wystarczy przesunąć pędzlem Blush Brush wzdłuż wszystkich trzech odcieni kompaktu i nałożyć róż na najbardziej wystające części kości policzkowych.
62
Takiego mariażu jeszcze nie było! Kultowa marka obuwia sportowego i słynny angielski projektant mody. W najnowszej kolekcji marki Puma pobrzmiewa echo niezwykłego kunsztu Alexandra McQueena. Inspiracjami do stworzenia nowej linii obuwia stały się piłka nożna i środowisko kibiców. Buty zostały niemal „skradzione” wprost z boiska. Tonacja nawiązuje do kolorów koszulek zawodników. Sneakersy wykonane są z włoską precyzją z najwyższej jakości skór i dodatków. puma.com
moda | must have
To obowiązkowe must be there! Punkt nie do przeoczenia na sportowej mapie Warszawy. W klubie możesz trenować bjj, muay thai, krav maga, zapasy, mma. Przyjazna atmosfera, uśmiech na twarzy i sprawność fizyczna gwarantowane! A do tego pod okiem profesjonalnych trenerów. W zdrowym ciele zdrowy duch! Ruszaj na ulicę Grochowską 301/305 lub Bobrowiecką 9. dragonsden.com.pl
Latem włosy potrzebują szczególnej ochrony przed działaniem słońca, wody chlorowanej i słonej. Jeśli nie chcesz mieć siana na głowie zamiast bujnych i błyszczących loków zastosuj specjalny szampon. Jego formuła, wzbogacona o olejek arganowy i olejek jojoba, zapewnia odżywienie, ochronę oraz nadaje miękkość i jedwabistość włosom oraz nawilża skórę głowy. Dodatkowo przeciwdziała powstawaniu wolnych rodników. Zawiera filtry UVA i UVB.
Lubisz być w centrum uwagi, zwracać na siebie wszystkie spojrzenia, przyćmiewać innych? Kochasz być podziwianym i marzysz o życiu w świetle reflektorów? Nie ma wątpliwości, że jesteś gwiazdą w błysku fleszy i najlepiej pasują do ciebie kolorowe, lustrzane soczewki zainspirowane stylem i kolorystyką szalonych lat 80. Dostępne w sześciu niepowtarzalnych kolorach, od wyrazistego błękitu po subtelne srebro. Wybierz swój kolor! Lista sklepów na ray-ban.com
Skuś się na designerski zegarek Casio ze specjalnym systemem antywstrząsowym G-shock, który zabezpiecza ów cacko przed mocniejszymi uderzeniami i bardziej dynamicznymi wstrząsami. Warto dodać, że zegarek jest odporny na stały kontakt z wodą, np. pływanie, nurkowanie z butlą. Posiada mechanizm kwarcowy i wysokiej jakości szkiełko mineralne utwardzane.
63
STRANGE LITTLE GIRLS
zdjęcia: Koty 2 (koty2.com) modelka: Aleksandra Herbst @Dune Models stylizacja: Kazik Stolarczyk makijaż: Bibi włosy: Kazik Stolarczyk asystentka: Różena Grey
Z sal na salony - niezwykla - historia Reebok Freestyle
Kaskada syntetycznych dźwięków płynących z ogromnego magnetofonu wypełnia pomieszczenie, wyznaczając rytm do ćwiczeń. Kilkanaście uśmiechniętych kobiet entuzjastycznie powtarza każdy ruch instruktorki. Ich obcisłe legginsy, wzorzyste koszulki i opaski frotte są różne, ale wszystkie stylizacje łączy jeden element — sięgające kostki buty z niewielką flagą Union Jack. Tekst i zdjęcia: materiały prasowe
70
Fala popularności aerobiku, która przetoczyła się przez USA w latach 80. ubiegłego wieku, zmieniła na zawsze oblicze ulicznej mody. Istniejąca dotąd przepaść między sportem, tańcem i streetwearem zniknęła. Ponadczasowym symbolem tej rewolucji stały się buty Reebok Freestyle Hi. Żaden model kobiecego obuwia nie wywarł wcześniej takiego wpływu na popkulturę. Był 1982 rok. Na listach przebojów królował singiel Eye of the Tiger grupy Survivor, a kina pękały w szwach na seansach E.T. Stevena Spielberga. Wtedy jeszcze nieznana firma Reebok zaczęła swój Freestyle. Premierowa para różniła sie nieco od późniejszego, najsłynniejszego wariantu (śnieżnobiałe, niskie tenisówki low-top na gumowej podeszwie ozdobiono niebieskim napisem Reebok i niewielką brytyjską flagą). Do 1984 roku model Freestyle stanowił ponad połowę wszystkich sprzedawanych Reeboków, a świat mody bacznie śledził poczynania Joe i Jeffa Fosterów. W połowie dekady pojawiła się sięgająca kostki wersja hi-top z dwoma rzepami. Gwiazdy kina, telewizji oraz świata mody uznały, że też mają prawo do wygody i stylu. Aktorka Cybil Shepherd, znana z serialu Na wariackich papierach na rozdaniu nagród Emmy w 1985 roku pojawiła się w czarnej sukni i pomarańczowych sneakersach. Własną parę butów z flagą
miała też Cindy Crawford. Kariera piosenkarki Pauli Abdul zaczęła się od występu w reklamie Reebok Freestyle. Z kolei tytułowa bohaterka serialu Punky Brewster założyła buty z dwóch różnych par, tworząc na bazie Reebok Freestyle swój własny kolorystyczny mix. Na ulicach Nowego Jorku narodziła się żargonowa nazwa 5411, nawiązująca do ceny modelu. Początkowo 5411 wykonywano wyłącznie ze skóry. Z biegiem lat pojawiły się opcje z nubuku, zamszu, płótna i najróżniejszych designerskich tworzyw. Klasyczna, biała kolorystyka wciąż miała wzięcie, ale freestylowa paleta szybko została poszerzona o: czerwień, granat, róż, pomarańcz, turkus i fiolet. W 1989 roku ukazała się limitowana edycja lalki Barbie z dwoma parami malutkich Reeboków. Ćwierć wieku temu podobna współpraca była czymś niewyobrażalnym. W latach 90. pojawiał się między innymi rewelacyjny Double Bubble, który zamiast dwóch pasków na rzepy posiadał trzy. Ponowny impakt modelu Freestyle nastąpił w 2007 roku, czyli dokładnie 25 lat po premierze. Urodzinowe party w nowojorskim Culture Club wyszło świetnie, ale od imprezy ważniejsze są buty. Pierwszym elementem rocznicowego pakietu Reebok Forever stała się para 25 Candles, kolejnymi były modele z drukowanymi wzorami Dog
Bone i Queen of Hearts. Powstała również para Reebok Freestyle wykorzystująca motywy z malarstwa Basquiata, a także 5411 zaprojektowane przez Rolanda Berry’ego. Na pniu wyprzedały się kolorowe Freestyle z mini-kolekcji Reign-Bow. Po świetnie przyjętej World Tour Collection zainspirowanej klimatem Tokio, Paryża i Madrytu, Reebok dobitnie udowodnił, że zna świat mody, realizując limitowaną (350 sztuk) odsłonę Freestyle w kooperacji z butikiem Colette i marką Married to the Mob. Od 2007 roku buty Freestyle pojawiają się regularnie w katalogach Reebok Classic. Warto wspomnieć choćby o nowych, czterech, zamszowych wersjach zrealizowanych w ramach Suede Pack z 2013 czy dedykowanych fanom 5411 pakietach Freestyle Hi Vintage Pack oraz Freestyle Hi Pastel Pack. Osobny rozdział w historii tych klasycznych butów to współpraca z piosenkarką Alicią Keys, która stworzyła własną wizję ulubionych butów z dzieciństwa. Połączenie miejskiego stylu i scenicznej elegancji dało niezwykły efekt (jedyne sportowe buty na koturnach). Moda kolejny raz zatoczyła koło i dziś Freestyle Hi widzimy na nogach dziewczyn z całego świata – od nowojorskiego Williamsburga do warszawskiego Śródmieścia. Pionierski duch lat 80. powrócił i ma się świetnie!
71
Hollywoodzki uśmiech Aparaty ortodontyczne warto nosić i kropka. Gwarantują nie tylko hollywoodzki uśmiech, ale przede wszystkim wpływają na poprawienie samooceny. Pomagają w rozwinięciu skrzydeł także, a zdaniem niektórych przede wszystkim w środowisku biznesowym. To inwestycja w przyszłość. Brzmi zupełnie jak pusty slogan reklamowy? Ale czy faktycznie? Tekst i zdjęcia: materiały prasowe
72
Aparaty ortodontyczne kiedyś zarezerwowane były tylko dla dzieci. Dziś z coraz większym powodzeniem stosują je także dorośli. Jeszcze niedawno powód do wstydu, teraz modny gadżet z dumą prezentowany nawet przez światowe gwiazdy. Słusznie. Bo w zasadzie czego tu się wstydzić? Czy pragnienie posiadania równych, białych zębów to powód do wstydu? Wręcz przeciwnie. Tym samym w aparaty ortodontyczne inwestuje coraz więcej osób, także tych na wysokich stanowiskach. Dziś prezes, dyrektor czy manager dużego przedsiębiorstwa z aparatem na zębach nie jest niczym niezwykłym. W niektórych korporacjach zapanowała nawet moda na tzw. braces. Pacjenci prześcigają się w indywidualizacji aparatów poprzez zastosowanie różnych kolorów gumek czy zamków mocujących. Jest z czego wybierać od standardowych metalowych, poprzez ceramiczne, szafirowe, samoligaturujące, czyli bez gumowych ligatur, a nawet zupełnie niewidoczne lingwalne tzw. incognito. Wiadomo, jak cię widzą, tak cię piszą, to powiedzenie stare jak świat. Tym samym dlaczego nie mieliby cię zobaczyć z perfekcyjnym uśmiechem? No właśnie. Prosta droga do urody Stłoczone, krzywe zęby wyglądają po prostu nieładnie – to jasne jak słońce. Mało oczywiste jest natomiast to, że za sprawą nowoczesnego aparatu ortodontycznego można uzyskać poprawę rysów twarzy,
a nawet młodszy wygląd. A co jest jeszcze ważniejsze, niewłaściwa, archaiczna ortodoncja na pewno pogorszy naszą fizjonomię i doda nam lat. Dlatego tak istotne jest, aby trafić do dobrego specjalisty w kontekście ortodoncji właśnie. Jest z czego wybierać. Na rynku aż roi się od specjalistów wszelkiej maści, oferujących cuda na kiju. Tu trzeba zachować wyjątkową ostrożność. Przygoda z aparatem trwa średnio od półtora roku do dwóch lat. Tyle potrzeba, żeby w znaczący sposób odmienić swój uśmiech. W tym czasie niezbędne są kontrolne wizyty u ortodonty, regularna higienizacja i wyjątkowo skrupulatna dbałość o higienę zębów. Na 24 miesiące należy pożegnać się z kukurydzą, twardymi jabłkami, gruszkami czy gumą do żucia. Należy unikać wszystkiego co lepiące i ciągnące, bo czyszczenie zamków nie należy ani do łatwych, ani przyjemnych doświadczeń. Nie będzie też tanio, bo trzeba sobie powiedzieć wprost, że tego rodzaju przyjemność kosztuje niemało. W zależności od systemu średnia cena jednego łuku aparatu metalowego wynosi około 2 tysiące złotych, ceramicznego i kryształowego około 3 tysiące, system samoligaturujący około 4-5 tysięcy. Największą inwestycją są aparaty językowe, wykonywane na specjalne zamówienie, indywidualnie projektowane i wytwarzane w pracowniach zagranicznych. Cena jednego łuku mieści się w granicach 8-9 tysięcy złotych w zależności od kursu euro. Wizyty kontrolne to koszt około 150-450 złotych
za wizytę. Większość klinik wychodzi jednak naprzeciw pacjentom i oferuje dogodne raty lub kredyty na pokrycie kosztów leczenia. Ważne! Musimy pamiętać, że o zgryz powinno się dbać nie tylko z powodów estetycznych, ale również zdrowotnych. Niewłaściwe ułożenie zębów, ich nadmierne stłoczenie może powodować próchnicę, ponieważ trudniej jest czyścić zęby z zalegających resztek jedzenia. Nieprawidłowe szczeliny międzyzębowe skutkują szybszym ścieraniem się zębów, ich nadwrażliwością oraz mają wpływ na złą pracę stawów skroniowo-żuchwowych, co z kolei prowadzi do bólów głowy, karku i pleców. Okazuje się, że nawet leczenie kanałowe zęba to niekiedy efekt wady zgryzu, a nie powikłań próchnicy. Nie mówiąc już o paradontozie i innych chorobach przyzębia. I na koniec, aparat ortodontyczny nie leczy sam. Jest narzędziem w ręku doświadczonego lekarza, który dobiera najlepszą metodę oraz system aparatu do konkretnego, indywidualnego przypadku. Aparaty pokochały światowe gwiazdy. Uczuciem zapałało do nich także coraz więcej ludzi sukcesu. I choć nie jest to łatwa relacja to jej finał jest zazwyczaj spektakularny.
Elektoralna Dental Clinic ul. Elektoralna 28, 00-892 Warszawa elektoralna.pl
Włodzimierz Szpinger for Empik 74
Empik postawił na uznanych twórców i unikalne projekty autorskie. W drugiej już odsłonie projektu Empik Art Unlimited w salonach wkrótce pojawi się przygotowana we współpracy z warszawską galerią sztuki Quadrilion kolekcja Włodzimierza Szpingera. Tekst: Agnieszka Osiniak Zdjęcia: Empik/Quadrilion Projekt został zainaugurowany w marcu ubiegłego roku współpracą z jednym z bardziej kontrowersyjnych polskich artystów i performerów – Maurycym Gomulickim. Kolekcję breloków jego autorstwa można było kupić w wybranych salonach Empiku. Do Gomulickiego szybko dołączyli: Joanna Sarapata, Andrzej Pągowski, Juliusz Machulski czy Wisława Szymborska – dzięki współpracy z Fundacją jej imienia. W drugiej odsłonie projektu – obok Włodzimierza Szpingera – Empik będzie pracować także z Józefem Wilkoniem oraz „ojcem” polskiego komiksu – Henrykiem Jerzym Chmielewskim, znanym swoim fanom jako Papcio Chmiel. Inne przykłady, po które sięgamy, przywołują do masowej świadomości fenomeny polskiej popkultury – doskonały tego przykład to kultowa „Seksmisja”. W przypadku tej kolekcji mieliśmy wrażenie, że nasi klienci od dawna na nią czekali. W tym roku na półkach Empiku pojawi się efekt naszej dalszej współpracy z Juliuszem Machulskim. Będą to kolekcje wywołujące z pamięci filmy ta-
kie jak: „Kiler” i „Kilerów dwóch”. Przygotowujemy także bardziej kolorową i świetnie wystylizowaną typograficznie na klimat PRL-u kontynuację kolekcji „Seksmisja” – mówi Olaf Szymanowski, prezes Empiku. Swój udział w tworzeniu kolekcji artystycznej Empiku ma także warszawska galeria sztuki Quadrilion, która udostępniła we współpracy z artystą wybrane prace Włodzimierza Szpingera. Znany w Polsce i na świecie malarz, rysownik i grafik już w czerwcu otworzy drugą serię projektu kolekcją „Włodzimierz Szpinger for Empik”. Niezwykłe obrazy Włodzimierza Szpingera mieszczą się w nurcie malarstwa metaforyczno-aluzyjnego. Artysta od lat buduje z baśniowej aury oraz groteskowych postaci oryginalny i zagadkowy świat pełen tajemnic, który cenią znawcy sztuki na całym świecie. Jego nieokiełznana wyobraźnia w połączeniu z inspiracjami zaczerpniętymi od najdoskonalszych mistrzów – wśród których należy wymienić przede wszystkim Hansa Memlinga, ale
także Hieronima Boscha, Piotra Bruegela, Jana van Eycka oraz braci Limburg (Pola, Hermana i Jana) – wytwarza mieszankę pełną fantazji i kunsztu. Malowidła zapełniają dziwne stwory, mające w sobie cechy ludzkie, okraszone rubasznością satyrów i trolli połączonych z wdziękiem elfów. Kolory w malarstwie Szpingera są surowe, czyste, a ich płaszczyzny przenikają łagodnie jedna w drugą. W warstwie literackiej malarstwo artysty odwołuje się do utopijnych doświadczeń społecznych oraz karmi snami o idealnym przystawaniu legendy do wyrażanej rzeczywistości. Dla potrzeb kolekcji „Włodzimierz Szpinger for Empik” Quadrilion wybrał sześć prac artysty: Matrimonium, Octopus regina, Rafa, Rów Mariański, Rekonesans oraz Tryptyk Dom Okeanosa. Zostaną one przeniesione na przedmioty użytku codziennego, wśród których znajdą się: zestawy porcelanowe oraz śniadaniowe, podkładki korkowe, bruliony, zeszyty i zestawy do rysowania, pudełka dekoracyjne, torby prezentowe, puzzle o dwóch stopniach trudności – 1500 i 300 elementów oraz zestawy ołówków z kryształkami Swarovskiego. Miłośnicy twórczości Włodzimierza Szpingera będą mogli kupić w salonach Empik canvasy z pracami artysty. Premiera kolekcji odbędzie się podczas wernisażu wystawy prac artysty 11 czerwca br. w Galerii Quadrilion przy ulicy Mokotowskiej 59. Tydzień później będzie ją można kupić w salonach Empik.
75
wheels
76
MiTo się podoba Tekst i zdjęcia: materiały prasowe Entuzjaści włoskiego stylu, który zaskakuje nie tylko nowoczesnym designem, ale także dbałością o każdy szczegół oraz świetnymi parametrami technicznymi, co gwarantuje bezpieczeństwo jazdy, zwariują na punkcie nowej Alfy Romeo MiTo MY. Ten kompaktowy samochód posiada genialny system multimedialny firmy Continental, oparty na koncepcji platformy infotainment nowej generacji Uconnect. (W sumie nie na darmo auto zyskało miano „ambasadora nowoczesnych technologii”.) System ten wyposażony jest w 5-calowy ekran dotykowy, umożliwiający dostęp do odbiornika radiowego oraz źródeł multimedialnych (odtwarzacze MP3/4, iPod, iPhone, smartfony) za pośrednictwem portu USB lub przyłącza AUX. Dostępny jest on również wraz ze zintegrowaną nawigacją GPS TomTom. Z kolei dzięki za-
awansowanemu interfejsowi Bluetooth bez problemu można zarządzać rozmowami przez telefon komórkowy i przetwarzać wiadomości tekstowe SMS na komunikaty głosowe (text-to-speech technology) czy Audio Streaming, a więc reprodukcja plików muzycznych oraz programu internetowych stacji radiowych bezpośrednio ze smartfona poprzez pokładowy system audio. Jednak dobry samochód to nie tylko wypasiony pakiet multimedialny, chociaż trzeba przyznać, że robi on niesamowite wrażenie! Tak naprawdę szczena opada na wiadomość o możliwości personalizacji wyposażenia (aż 4 poziomy, 10 kolorów nadwozia, 10 wzorów felg ze stopów lekkich) oraz wyboru jednej z kilku naprawdę niezłych jednostek silnikowych. Człowiek ma wrażenie, jakby dostał do ręki zestaw małego mechanika Do It Yourself. Kupujesz
auto takie, jakie sobie „złożysz”, a nie jakie jest „w standardzie”. Rewelacja! Poza oczywiście kwestiami do wyboru, do koloru każdy model posiada bogate wyposażenie pod względem bezpieczeństwa, obejmujące: 7 poduszek powietrznych, system stabilizacji jazdy ESC, wspomaganie ruszania pod górę Hill Holder, układ przeciwblokowania kół ABS, kontrolę trakcji ASR, wspomaganie hamowania awaryjnego BA, kontrolę hamowania silnikiem MSR, optymalizacji hamowania na łuku CBC, mechanizm różnicowy Alfa Q2 oraz układ kierowniczy Alfa Dynamic Steering. Ufff… Niezła lista! W sumie nie na darmo wielokrotny motocyklowy Mistrz Świata Jorge Lorenzo stał się w tym roku twarzą marki Alfa Romeo. Byle czego przecież by nie polecał, dlatego warto, naprawdę warto… Samochodzik pierwsza klasa.
miejsca
Kawiarnia Plażowa Powstała nowa przestrzeń artystyczna nad najpopularniejszą stołeczną plażą, zwaną Poniatówką. Kawiarnia jest wspólną inicjatywą twórców takich miejsc jak: 1500m2 do wynajęcia, Sto900, Na Lato, Cud nad Wisłą oraz Sztuki i Sztuczki. Budynek plażowej, zaprojektowany przez Grupę Projektową Ponadto, to przestrzeń całoroczna, podzielona na 3 poziomy. Na górnym tarasie w niezobowiązującej atmosferze można napić się drinka przy dźwiękach muzyki granej przez DJ-ów. Latem będą się tutaj odbywać rooftop party w ciągu dnia. Poniżej na poziomie ulicy znajduje się kawiarnia, w której będą organizowane różnego rodzaju akcje artystyczne oraz wykłady. Schody prowadzące na ostatni poziom plaży zostaną wykorzystane jako widownia do plenerowych pokazów filmów oraz przedstawień teatralnych. Z kolei pod budynkiem znajduje się ponad tysiącmetrowa przestrzeń, w której główną atrakcję stanowią imprezy z polskimi i światowej sławy DJ-ami. Cała Plażowa jest wyposażona w aż 4 bary znajdujące się na wszystkich poziomach.
77
miejsca
Warszawa Powiśle
78
Kultowego kiosku z wódką chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Założony w 2009 roku przez Bartka Kraciuka i Norberta Redkie już na stałe wpisał się w klubowy krajobraz nadwiślańskiej Warszawy. Nie wyobrażamy sobie, żeby mogło być inaczej! Zaaranżowana w modernistycznym okrąglaku z początku lat 60., w którym dawniej mieściła się kasa biletowa PKP, Warszawa Powiśle od lat jest partnerem wielu interesujących wydarzeń, o których było, jest lub będzie głośno. To nie tylko klubokawiarnia. To przede wszystkim instytucja zaangażowana w życie kulturalne miasta. I chociaż w 2012 roku właściciele lokalu musieli stanąć do walki ze Strażą Miejską oraz mieszkańcami Powiśla, którzy starali się odebrać im koncesję, Warszawa Powiśle ma się dobrze i wciąż tętni życiem. Na czerwiec tego roku przypadają 5. już urodziny klubokawiarni, które opijane będą przez całe lato. Wpadnijcie koniecznie wznieść toast. No bo w końcu (wspominając głośne hasło zeszłorocznych urodzin lokalu) JEŚLI WARSZAWA TO POWIŚLE.
79
Mandala Club, ul. Emilii Plater 9/11 Lubisz klubokawiarniany klimat miejsc z ulic Londynu czy Paryża? Choć będziesz w centrum Warszawy poczujesz niezłą mieszankę kultur. Zdziwisz się jak hindusko-tajska kuchnia dobrze współgra z napojem z polskich jabłek!
Warszawskim szlakiem Cydru Odkrywaj modne kluby, kawiarnie i knajpy, w których czeka na ciebie naturalne orzeźwienie. Szukaj inspiracji, poznawaj nowych ludzi i baw się. To lato będzie miało jabłkowy smak.
Prosta Historia, ul. Francuska 24 Jeśli wyznajesz zasadę „im szybciej, tym szybciej” pędź prosto na Francuską 24 bez zbędnych postojów. Uważaj na zakręty, bo to już nie jest taka prosta historia. Sezonowe menu bez półproduktów, konserwantów i innych polepszaczy idealnie komponuje się po prostu z Cydrem.
SAM
Coffee Karma, ul. Mokotowska 17 (wejście od pl. Zbawiciela 3/5) Świeżo palona kawa z rana, a popołudniu i wieczorem Cydr Lubelski! Przechodząc Mokotowską nie można nie odwiedzić tej aromatycznej miejscówki. Kawiarniane tradycje są tu na pierwszym miejscu. Wpadnij pochillować na wygodnej sofie przy butelce schłodzonego Cydru.
MANDALA CLub
3,2,1... START!
tEMAt RzEKA
PROStA HIStORA y nie masz sił ? iść dalej ! zjedz jabłko
COffEE KARMA CZAS NA JABŁKOW Y RELAKS!
bLuE CACtuS
SAM Kameralny Kompleks Gastronomiczny, ul. Lipowa 7a Restauracja i sklep ze zdrową żywnością od A do Z. Tu zjesz śniadanie, lunch i kolację, a do tego jeszcze samodzielnie je skomponujesz. Świeże pieczywo? Bardzo proszę! Cydr z najlepszych polskich jabłek? Tym bardziej!
Temat Rzeka Jeśli plaża nad Wisłą to tylko w Temacie Rzeka! Miejsce bijące rekordy facebookowych check-inów czeka na was z zapasem orzeźwiającego Cydru. Idealne na gorące nadrzeczne popołudnia! Adres? Ścieżka wzdłuż Wisły. Tutaj nie można nie trafić!
Kawiarnia Plażowa, plaża przy moście Poniatowskiego Fani dobrej muzyki powinni koniecznie odwiedzić nową miejscówkę po drugiej stronie Wisły. W Plażowej nie tylko muzyka jest wporzo. Warto wybrać się tam na letnie kino i teatr plenerowy, a to wszystko w kulturalnym towarzystwie zielonej butelki z jabłuszkiem.
Zielony konkurs prosto z jabłka Rusz szlakiem jabłek. Zrób sobie fotkę z Cydrem. Wstaw na Instagram. Otaguj i zgarniaj nagrody!
Do wygrania: 1 x designerska hulajnoga firmy Hoolay z autorskim jabłkowym projektem, dzięki której poruszanie się między cydrowymi miejscówkami będzie dużo łatwiejsze. 10 x komplet chilloutowych zielonych i białych leżaków dla spragnionych chwili relaksu podczas intensywnego podążania szlakiem Cydru Lubelskiego. Wszystkim spragnionym letniego orzeźwienia do nagród dorzucamy też wakacyjny zapas Cydru z 24. mocno zmrożonymi butelkami! Sprawdź regulamin konkursu na hiro.pl
ZRÓB FOTK Ę I WYGRA J HOOL AY!
Blue Cactus, ul. Zajączkowska 11 Prawdziwy Meksyk tylko w Ameryce… lub na Zajączkowskiej 11 w Warszawie. Lubisz na ostro i kolorowo? Zakładaj sombrero i łap do ręki Cydr Lubelski. Po zjedzeniu jalapeño w Blue Cactus będziesz piekielnie spragniony!
META!
technika | drop jaws
Smartphone Camera Remote to urządzenie, które ułatwi robienie zdjęć smartfonem. Dzięki trzymetrowemu zasięgowi można ustawić telefon w dowolnym miejscu. Bez problemu zmieścisz wszystkich znajomych na zdjęciu, robionym przednią kamerą.
82
Cube to drukarka 3D zawierająca 25 darmowych plików 3D, które ułatwią początek zabawy z urządzeniem. Na jednym tuszu stworzycie aż 53 obudowy na telefon, których design z łatwością można przesłać za pomocą Wi-Fi.
Samsung wypuścił na rynek niemal niezniszczalne karty pamięci SD i microSD o pojemności od 4 do 64 GB. Wszystkie modele gwarantują odporność na 24 godzinne zanurzenie w wodzie morskiej, mogą pracować w temp. od -25 do 85o°C i zapewniają trwałość danych w temp. od -40 do 85o°C. Dane są również zabezpieczone przed działaniem promieni rentgenowskich oraz pola magnetycznego o natężeniu do 15000 gausów. Wytrzymują też nacisk kół samochodu o masie do 1,9 tony. samsung.com/pl
technika | drop jaws
Instant LAB od IMPOSSIBLE PROJECT to idealne urządzenie dla fanów klasycznego POLAROIDA i nowoczesnej technologii. Urządzenie łączy się z iPhonem za pomocą bluetooth, dzięki czemu w moment wydrukujecie wybrane zdjęcie.
Wiosenny poranek przez cały rok! Niezależnie od pogody za oknem LUMIE BODYCLOCK ACTIVE 250 sprawi, że obudzą cię delikatne promienie słoneczne i dźwięki, które wprawią cię w dobry nastrój. To sprytne urządzenie stymuluje promienie słoneczne, a wbudowany odbiornik radiowy, pozwala ustawić odgłosy, które cię obudzą. Już nie ma powodu, aby wstawać lewą nogą.
83 SLEEPPHONES to rozwiązanie dla wszystkich cierpiących na bezsenność. Niezwykle wygodna opaska to alternatywa dla słuchawek. Zaopatrzona w małe głośniki pozwoli słuchać relaksującej muzyki, a także wyciszy dochodzące z zewnątrz odgłosy.
FILIP to designerski zegarek zaprojektowany z myślą o rodzicach i ich dzieciach. Wbudowany w nim nadajnik GPS pozwoli na szybkie znalezienie dziecka. Z łatwością można zaprogramować w nim najważniejsze kontakty alarmowe.
Co by było gdyby… 84
Dzień jak co dzień. Słońce prażyło za oknem. Temperatura powyżej 25 stopni Celcjusza w maju już nikogo nie dziwiła po kilku dniach trzydziestostopniowych upałów. Wróble i inne skrzydlate rozćwierkały się jak oszalałe. Lato, nic tylko lato, a my siedzimy w redakcyjnej dziupli i składaliśmy dla naszych wiernych czytelników czerwcowy numer magazynu Hiro. I nagle… Tekst i zdjęcia: materiały promocyjne Bach – wyłączyli prąd, przymusowa przerwa na kawę. Wszyscy ruszyli pędem do kuchni. I zonk. Kawy jednak też nie będzie, bo przecież mamy czajnik elektryczny… No cóż, nie pozostało nic innego jak poczekać do końca awarii. Tak oto zaczęliśmy szukać różnych ambitnych zajęć. Rozgorzała zacięta dyskusja o tym czy Amerykanie faktycznie wylądowali na Księżycu w 1969 roku, czy też wszystko było jedynie dobrze przygotowanym spiskiem. Padały różne teorie. Płynnie przeszliśmy na temat UFO. Redakcja magazynu Hiro zaczęła krążyć po orbicie, w poszukiwaniu obcych. Potem było już tylko gorzej… Humor dopisywał, ale do czasu. Awaria trwała w najlepsze i poziom frustracji, spowodowany brakiem prądu, a głównie internetu, niebezpiecznie zaczął rosnąć. I nagle… EUREKA! Przecież mamy mobilny router M5360 do przetestowania od TP Link, który dzięki akumulatorowi o dużej pojemności (5200mAh) może do-
datkowo służyć także jako bank energii! Entuzjazm wzrósł niepomiernie. Błyskawicznie utworzyliśmy hot spot, z którego mogło korzystać aż 10 osób. Wróciliśmy do cywilizacji! Przesył danych był całkiem w porządku – pobieranie do 21.6 Mb/s, wysyłanie do 5.76 Mb/s. Jak na potrzeby redakcji spokojnie wystarczył. Pomimo tego, że z internetu korzystało aż 10 osób to płynność połączenia była bez zarzutu. To naprawdę spora zaleta urządzenia. Po chwilowej euforii i puszczaniu muzyczki z YouTube’a wróciliśmy do pracy. Przez około 2-3 godziny dostęp do internetu zapewniał nam wyłącznie router TP Link M5360. Nikt nie odczuł większej różnicy pomiędzy stałym łączem internetowym UPC a tym małym, zgrabnym urządzeniem. Synchronizacja kalendarzy – bez problemu, odbieranie i wysyłanie poczty – banał, dropbox i wetransfer – luz. Dodatkowo, gdy co niektóre smartfony zaczęły sapać, że poziom naładowania baterii wynosi
mniej niż 10%, router M5360 z powodzeniem posłużył również jako bank energii. W sumie to zdziwił nas czas pracy tego urządzenia. Co prawda producent gwarantuje, że może ono działać nawet do 16-17 godzin, ale nikt za bardzo nie wierzył tym zapewnieniom. A tu masz, faktycznie. Korzystaliśmy z routera na maksa przez 3 godziny, a stan baterii na wyświetlaczu OLED niewiele co się zmienił, więc jeden śmiałek wziął go do domu, by sprawdzić czy faktycznie jest w stanie pracować do 16 godzin. Urządzenie zdało egzamin. Wytrzymało. Summa summarum: model M5360 od TP Link to praktyczny, przenośny router i bank energii w jednym, zapewnia płynne połączenie internetowe nawet dla 10 osób, pracuje do 16-17 godzin i co najważniejsze uratował redakcję Hiro przed kilkugodzinnym brakiem internetu, który doprowadziłby wszystkich do szaleństwa. Co by było gdybyśmy nie mieli M5360?
Nowa kolekcja
Joanny Sarapaty
2499
pudełko do przechowywania
85
1999
lusterko
6999
zestaw porcelanowy / 1 szt.
49
99
kubek porcelanowy / 1 szt.
1999
notes w oprawie satynowej
9999
szklana szkatułka
Masz lokal? Nie masz HIRO?
NAPISZ!
dystrybucja@hiro.pl
WARSZAWSKA PALARNIA KAWY KOFI BRAND SOHO FACTORY UL. MIŃSKA 25 03-808 WARSZAWA TEL. 22 465 81 52 WWW.KOFIBRAND.PL