WSTĘPNIAK Krz ysztof Grabań
Subtelny design okładki idealnie zapowiada wnętrze tego numeru. Tym razem pod lupę bierzemy pasję – słowo, które atakuje nas z zapałem godnym ludzi rozdających ulotki. Postanowiliśmy rozłożyć na czynniki pierwsze nie tylko samo zjawisko, ale również przedstawić młodych zdolnych, niezależnych. Wierzymy, że to oni, a nie rozmaici celebryci, są solą tej ziemi, a pasję noszą w swych duszach w czystej postaci. Ze świata pełnego glamu, blichtru i napinki wybieramy po raz kolejny to, co broni się samo. Talent i pracę. Oddajemy głos ludziom, którzy nie tylko mają coś do powiedzenia, ale przede wszystkim więcej robią, niż mówią. A to, co robią chwyta za gardło mocniej niż perspektywa zobaczenia VII epizodu Gwiezdnych Wojen przed oficjalną premierą. Dlatego też ten numer należy do wywiadów:
hiro.pl
kontakt: halo@hiro.pl facebook.com/hirofree.fb W Y DAW NIC T WO In n a K o r p o r a c j a Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa W Y DAWC A / RE DAK TO R NAC ZE LN Y Krz ysztof Grabań kris@hiro.pl DY RE K TO R S TR ATE G IC ZN Y D a m i a n Ja n B o r e c k i damian.borecki@hiro.pl
m.in. z Zamilską, której muzyka jest mocnym kopniakiem na polskim rynku elektro; z Martą Syrwid, która bezlitośnie miażdży grafomańskie dzieła w zbiorze Koktajl z maku, (obcowanie z szyderczym piórem najwyższej próby zapewni wam z pewnością mnóstwo radości); czy wreszcie z Tomaszem Kotem, który opowiada o efektownej imitacji w aktorstwie. Oczywiście pasjonatów i maniaków spotkacie tu jeszcze wielu. Pamiętajcie, nie dajcie sobie wmówić, że ktokolwiek może zaprojektować dla nas lepszą rzeczywistość niż wy sami. Słowem: przygotowaliśmy iście wiosenną sałatkę. Lekką, ale najeżoną składnikami, które podrażnią wasze kubki smakowe. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Satysfakcja – inaczej niż to w życiu bywa – gwarantowana.
RE DAK TO R PROWADZ ĄC A / PRO M O C JA Ju s t y n a S z c z e p a n ik justyna.szczepanik@hiro.pl A S YS TE NTK A RE DAKC JI D o m in ik a C h a r y t o n i u k dominika.charytoniuk@hiro.pl
RE K L A M A Anna Pocenta – dyrektor anna.pocenta@hiro.pl M a r t a St r o c z k o w s k a marta.stroczkowska@hiro.pl
O PR AWA G R AF IC ZNA Michał Dąbrowski michal.dabrowski@hiro.pl
WSP Ó Ł PR AC OW NIC Y Aleksandra Barcz, Justyna Czarna, Bartosz Czartoryski, Magdalena Dzik, Kamil Downarowicz, Basia Dudek,
RE DAK TO R PROWADZ ĄC Y HIRO. PL Ja k u b Wr ó b e l jakub.wrobel@hiro.pl
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do ich redagowania, skracania oraz opatrywania własnymi tytułami. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za prawdziwość podawanych w ogłoszeniach i reklamach informacji.
PR & M ARK E TIN G Ag n i e s z k a Z a j ą c agnieszka.zajac@hiro.pl
Patryk Dudek, Dorota Iskrzyńska, Paulina Jarzembska, Karolina Kaim, Teodor Klincewicz, Rafał „Kraf f” Kołodziejski, Koty 2, Marta Kudelska, Paweł Kuhn, Helena Łygas, Gleb Mikhalchuk, Paulina Niemczyk, Maciej Orłowski, Sebastian Rerak, Karolina Rospondek, Magdalena Sobolska, Jacek Sobczyński, Nela Sobieszczańska
SPIS TREŚCI
Tomasz Kot
6.
Tomasz Kot ironiczny jest przede wszystkim względem siebie. W wywiadzie mówi o pracy nad rolą i o tym, co w nim zostaje po każdym filmie.
8 . NA JTRUDNIE JSZ A BYŁ A Ł Ó DŹ |
DAV ID GRO PM AN
Natalia Zamilska
10 . W RO L I G ŁÓW NE J 12 . S ANDY P OW EL L 14 . RECENZ JE F IL M OW E 2 0 . NIENAW IDZIMY DRU GIEG O
AL B UMU | ARCHIV E Nadzieja polskiej elektroniki? Zamilska udowadnia, że dzięki płycie Untune na rynek weszła bardzo pewnym krokiem.
2 4 . W IN Y L Z CIEBIE DRW I
26. 3 0 . P OZ A GR ANI C A MI W YO BR A ŹNI | B OARD S O F C ANADA
36.
3 2 . DEERH O O F 3 4 . MELO DIA I PUL S Z A MIA S T Ś W IEC ĄCEG O EK R ANU | RYS Y
Emika Czym muzyka jest teraz i czym będzie w przyszłości. Emika bez kompleksów opowiada o sposobach artystycznego wyrażania się.
4 0 . NA P O C Z ĄTK U BY L I K L AUNI
44.
Marta Syrwid Bezczelnie złośliwa i bezwzględna? Nic z tych rzeczy. Marta Syrwid o tym, co ją wkurza i po co jej pseudonim na życie.
4 2 . RECENZ JE MUZ YC ZNE 5 0 . SUPERHIPERTEK S T 5 4 . RECENZ JE L ITER AT UR A
Tin Can Forest
5 8 . GRY F NA S Z T UK A
48.
62 . Z APROJEK T U J SIEBIE 6 6 . GIRL NE X T D O O R 7 2 . DA MN G O O D 74 . W Y BIER A J P OWO L I 76 . W INNER S NE V ER Q UIT, Q UIT TER S NE V ER W IN
Kanadyjski duet i plejada słowiańskich straszydeł, czyli, co Tin Can Forest ma wspólnego z Bułhakovem.
92.
8 6 . L AND O F C O NF USIO N 9 4 . PRYMIT Y W NA E M O C JA 9 8 . C O RO BI K AN GUR NA PARK IN GU | AUS TR AL IA 10 2 . P O DRÓ BK I I SK U TERY | W IE TNA M 114 . PA S JA TO NIE RURK I Z K RE ME M
Pasja ASAP
Ma być szybko, kolorowo, zaskakująco i w najlepszej cenie. Zwyczajnie stało się synonim za mało.
6
FILM ART YKUŁ
PO BIJĄCYM REKORDY POPULARNOŚCI FILMIE TOMASZ KOT DLA JEDNYCH STAŁ SIĘ BOGIEM, DLA INNYCH TYLKO GO ZAGRAŁ. CO SAM MYŚLI O ZAGRANIU OSOBY, KTÓRA ZMIENIŁA OBLICZE POLSKIEJ KARDIOCHIRURGII? CZY TAKIE FENOMENALNE KREACJE SPRAWIAJĄ, ŻE ŻYJE ŻYCIEM, O JAKIM ZAWSZE MARZYŁ? Rozmawiała: Justyna Czarna Ilustracja: Michał Dąbrowski Prawie w każdym wywiadzie pada pytanie o przygotowania do roli Religi. Kiedy uwierzył Pan, że jest w stanie zagrać – po raz kolejny – legendę? Niektórzy aktorzy wyznają zasadę, że należy „stać się” postacią, którą gramy. Dla mnie to bzdura! Musiałbym być idiotą, żeby spotykając się z Panią Anną Religą, uwierzyć, że stanę się jej mężem z lat 80. Ona spędziła z tym człowiekiem prawie całe życie i w jej oczach nigdy nie będę mężem, tylko aktorem, który coś imituje. Istotą tego zawodu jest to, na ile aktor fachowo potrafi zbliżyć się swoją imitacją do oryginału. Na to pytanie odpowiedziałem sobie jakiś czas temu, pracując nad rolą w filmie Skazany na bluesa. Wiem, że nie można w pełni przygotować się do danej roli. Posłużę się przykładem Anthony’ego Hopkinsa z Milczenia Owiec. Nie wierzę, że jadł ludzkie mięso, żeby przekonać się, co czuje człowiek, który jest kanibalem. W pewnym momencie oswajania się z rolą, w grę wchodzi najpotężniejsze
aktorskie narzędzie – wyobraźnia – i tylko w jej obrębie możemy się poruszać. Przygotowania do roli Religi były trochę czytaniem między wierszami. Dużo musiałem sobie dopowiedzieć i wyobrazić. Pamiętając jednocześnie, by nie przekroczyć granicy etyki. Kiedy rozmawiałem z synem Pana Religi, zawsze zwracałem uwagę na takie szczegóły, jak siedzi, jaką przyjmuje postawę ciała itp. Wiem, że fizycznie jest bardzo podobny do ojca, więc ściągałem wszystkie sygnały, jakie mogłem. Tak samo przebiegały moje rozmowy z kardiochirurgami. Nie interesowały mnie kontrowersje. Skupiałem się na fleszach, krótkich ułamkach, momentach, o których mówili. Cały czas zastanawiałem się, jakich wspomnień potrzebuję, żeby moja imitacja była właściwa. Nigdy nie pomyślałem, że chcę się w kogoś zamienić. A ludzie cały czas pytają mnie, jak to jest być Religą? Odpowiadam, że nie wiem. Jak patrzę na ekran, to widzę siebie, nie widzę Religi. Jeszcze nie zwariowałem.
7
FILM ART YKUŁ
„Jak patrzę na ekran, to widzę siebie, nie widzę Religi. Jeszcze nie zwariowałem.” Zagrał Pan człowieka, którego już wśród nas nie ma. Prawdopodobnie już zawsze będzie Pan utożsamiany ze Zbigniewem Religą. Oczywiście – mam tego pełną świadomość. Takie zdarzenia są konsekwencją udanych imitacji. Na planie aktorzy nie mówią, że mają świetną rolę. Film wtedy powstaje, więc nie wiedzą, czy będzie dobry, czy w ogóle wejdzie do kin, czy w połowie zdjęć nie załamie się budżet, nie rozwiążą ekipy i wszyscy powiedzą sobie do widzenia. Jednak na planie Bogów Jan Englert powiedział mi, że dobrze wyglądam i świetnie się przygotowałem. Potem opowiedział o tym, jak grał w filmie o powstaniu warszawskim, czego następstwem było to, że do dziś wiele osób myśli o nim jak o jednym z powstańców. To właśnie kwestia efektownej imitacji. Często to także kwestia fizycznego podobieństwa. Zgadza się. Uwielbiam kreację Vala Kilmera w filmie The Doors. Przecież on tam idealnie zbliżył się do oryginału. Natomiast wracając do początku rozmowy – nie jest tak, że każdy aktor musi uwierzyć na chwilę, że stanie się jakąś postacią, bo to nie jest kwestia wiary. Aktor musi użyć wszystkich możliwych narzędzi, jakimi dysponuje. Nawet najgorsze produkcje mają pewną wartość dla aktora, bo przecież każde doświadczenie, jest w końcu jakimś doświadczeniem. Większość aktorów marzy o tym, żeby znaleźć się na planie filmowym i zagrać! Rocznie z państwowym papierem szkołę filmową kończy około stu aktorów. Tych, którzy faktycznie grają jest ułamek. Zatem każde moje doświadczenie w ostatniej dekadzie – nawet to, którego mogę się wstydzić lub od niego uciekać – muszę przyjąć na klatę i zastanowić się, co z tym zrobić, jak wykorzystać to, czego się nauczyłem i co wartościowego z tego wyniosłem . Jest coś, co pomaga tę wiedzę wypracować? Prowadzę bardzo aktywne życie. Oprócz aktorstwa jestem ojcem. Mam dwójkę dzieci, żonę i nie mogę nagle im powiedzieć, że znikam i będę zamieniał się w kogoś innego. Nieważne, czy to jest rola biograficzna czy wymyślona. Mnie w przygotowaniu do roli łaskocze poczucie bycia detektywem. Taka układanka, co wybrać. Dzięki tym wszystkim bardziej lub mniej trafionym angażom, czuję się dojrzalszy zawodowo, lepiej rozumiem siebie. Od jakiegoś czasu znajduję swój własny sposób na wchodzenie w rolę. Na przykład przy postaci Zbigniewa Religi wykorzystałem zdjęcia. W latach 80. były tylko szpule. Klisze posiadały 24 lub 36 klatek, więc ludzie szanowali każde pstryknięcie migawki. Większość zdjęć była zatem ustawiana, rzadko robiono zdjęcia w ruchu. Z kolei ja wybrałem 10 „poruszonych” zdjęć, na których Religa nie zdążył poprawić sobie włosów. Miałem taką zabawę – odgrywałem trzy sekundy w przód i w tył od momentu zrobienia zdjęcia. Na każdej fotografii była wyrażona jakaś emocja, próbowałem więc ją zgadnąć. Często wyraz twarzy określony na zdjęciu był mylący, więc swoją mimiką doklejałem się do zdjęcia i przedstawiałem zaskoczenie, śmiech, radość. To, co mogło być przed lub po zrobieniu zdjęcia. Bardzo mi to pomogło na planie. Mój dobry znajomy, który jest świetnym aktorem, podszedł do mnie po zdjęciach i powiedział: „czytałem o tym, co tam sobie wymyśliłeś z tymi zdjęciami. I powiem Ci Kot
tak… to jest mega prymitywne i najprostsze na świecie, ale kurwa najskuteczniejsze!”. Oczywiście poza takimi sposobami rozmawiam i żartuję na planie. Nie ma sytuacji, w których wszystkich uciszam, bo muszę się skupić etc. Zawsze dążę do tego, żeby na planie panowała normalna atmosfera, było dużo żartów, jak najmniej nerwów. Moim magicznym momentem jest hasło „Cisza! Kamera! Akcja!”. Dopiero wtedy się przestawiam. Przy filmie Bogowie myślałem albo zdjęciami, albo utworami muzycznymi. Najbardziej pamiętam niesamowity kawałek z Incepcji. To musi być utwór Time… Chyba tak! Ostatni na płycie. Niesamowicie mnie porusza. Idealnie pasuje do takich zdarzeń, jak wielka strata, koniec życia. Słuchałem tego tak dużo, że grając trudne sceny, od razu miałem go w głowie. Wtedy łzy leciały same. Podejrzewam, że już zawsze ten film będzie przywoływał w pamięci ten utwór. Patrząc na miejsce, w którym Pan się teraz znajduje, czy jest to życie, o jakim Pan marzył? Staram się, jak mogę, żeby tak było. Dojrzałem już jednak do tego, że oczekiwania nie mają sensu. Powinniśmy przyjmować rzeczywistość taką, jaka jest. Mój największy problem to brak cierpliwości. Taki dziwny rodzaj nerwowości, która wkrada się, kiedy za dużo pracuję i brakuje mi czasu. Idę spać po pracy, wstaję, żeby znów do niej pójść. Wtedy odbywa się to kosztem mojego życia rodzinnego. To mnie rozwala i denerwuje. Gdyby nasz system pracy był bardziej ułożony, budżety na filmy większe, a wszystko można było bardziej rozłożyć w czasie, nie musiałbym tego czuć. Ostatnio byłem bardzo chudy. Pilnowałem wagi, bo grałem chorego, po chemioterapii i pobytach w szpitalach. Pewnego dnia po 13. godzinie pracy pomyślałem, że nie wierzę, że można zjeść puszkę tuńczyka na cały dzień i pracować 14 godzin na planie, jak np. Christian Bale w Mechaniku czy Matthew McConaughey w Witaj w klubie! Przecież non stop by mdleli. Nie wierzę w to, że muszą robić sześć scen dziennie. Chociaż w sumie Amerykanie kręcą film 4 miesiące… Nasz system znacznie różni się od tego w Stanach. Operator Furii opowiedział mi, że przez kilka dni czekali po 6-7 godzin na chmury. Mogli sobie na to pozwolić tylko dlatego, że z chmurami kadr wyglądał lepiej… Znam mnóstwo takich historii. Roman Polański przy Autorze widomo wymyślił, że w filmie nie będzie ani jednego słonecznego dnia! U nas kręcimy niezależnie do tego, co się wydarzy. Nawet jeśli w lipcu spadnie śnieg, tak przerobimy film, że spadnie w nim śnieg. To jest niesamowite, ale ta presja czasu, nacisk i często chaos przeszkadzają. Nie ma czasu na rzetelne przygotowanie. W Bogach jednak sytuacja była wyjątkowa, ponieważ pojawił się nowy producent, który nie streszczał scenariusza, tylko dlatego, że były w nim kosztowne sceny. Sam je dodawał, bo po prostu chciał zrobić świetny film. Nie chciał zarobić na fajny samochód, tylko stworzyć coś dobrego! A to profituje, bo już mamy 2 mln publiczności w kinie. Wygląda to super i podnosi poprzeczkę.
8
FILM W Y WIAD
NAWET NAJNOWOCZEŚNIEJSZA TECHNOLOGIA NIE ZASTĄPI PRACY SCENOGRAFA, BO DOBRY FILM TO NIE TYLKO CIEKAWA HISTORIA, ZNANY REŻYSER I ŚWIETNI AKTORZY. ŚWIADCZĄ O TYM LICZNE NAGRODY I OSCAROWE NOMINACJE DAVIDA GROPMANA. DZIĘKI JEGO PRACY, WIDZ TAKICH FILMÓW JAK „CZEKOLADA”, „ŻYCIE PI” CZY „SIERPIEŃ W HRABSTWIE OSAGE” MOŻE PATRZEĆ NA ŚWIAT OCZAMI BOHATERÓW. Rozmawiała: Justyna Czarna Ilustracja: Michał Dąbrowski
Jak wyglądały początki Twojej kariery? Miałem w życiu wiele szczęścia. Zacząłem swoją karierę w bardzo młodym wieku. Początkowo byłem scenografem teatralnym. Przez 10 lat projektowałem sceny na Broadwayu, w obu Amerykach, trochę w Niemczech, Londynie, Włoszech. W latach 80. spotkałem Roberta Altmana, który zaczynał reżyserować w teatrze. Poprosił, abym zajął się scenografią jego debiutanckiego spektaklu na Broadwayu. Kiedy wrócił do robienia filmów, zaproponował mi pracę na planie, potem kolejne dwa filmy i tak trafiłem do branży filmowej. Prawda jest taka, że te dwa światy prawie niczym się nie różnią. Sam proces projektowania jest identyczny. Czy film w tym zawodzie jest traktowany jak kolejny krok w karierze? Absolutnie nie. Nigdy nie przypuszczałem, że trafię do świata filmu. Bardzo ciężko musiałem pracować, aby utrzymać się w teatrze. Wszystko to, co do mnie potem przyszło, było wspaniałe. Jednak to zawsze teatr był moim marzeniem. Nie chciałbym w jakikolwiek sposób dyskryminować sceny. Reżyser Ang Lee powiedział, że wybrał Cię do pracy przy filmie Życie Pi ze względu na Twoje doświadczenie w teatrze. Jak wspominasz pracę nad tym obrazem? Życie Pi było bardzo specyficznym filmem. Reżyser od początku miał wizję, aby zrobić go w 3D, co sprawia wrażenie zaglądania bezpośrednio na scenę. To też miało go różnić od tradycyjnych filmów robionych w tej samej
technologii. W 3D masz do wykorzystania pierwszy, drugi i trzeci plan. Ang realizował wizję trzech planów przy każdym ujęciu. Oprócz mnie przy scenografii pracowała jeszcze jedna osoba, zajmująca się tylko teatrem. Cały czas czuliśmy się jak na scenie. Najbardziej interesujące w wykorzystaniu 3D przy tym filmie było tworzenie zoo. Chcieliśmy, aby widz miał wrażenie, że każda klatka jest w centrum. To bardzo skrupulatnie zrobiony film. Jak Twoja praca zmienia się z wprowadzaniem do filmu coraz to nowszych technologii? W ogóle. Ludzie nadal najbardziej zainteresowani są samą historia, bohaterami i wizją reżysera. Właśnie skończyłem film kręcony we wnętrzach, a dokładnie w restauracji i kuchni. Reżyser był bardzo skoncentrowany na wykorzystaniu najnowszych technologii, ale wszystko miało wyglądać bardzo naturalnie. W kamerze trudno było zachować naturalną strukturę światła. Szukał wielu rozwiązań, a ja po prostu wstawiłem do restauracji kilka okien, żeby było więcej dziennego światła. Wydaje mi się, że w mojej pracy nie powinienem nawet myśleć o technologii. Mam pomagać w karmieniu dusz pięknem historii, a nie zajmować się coraz nowszymi narzędziami. Robię filmy od 30 lat. Ostatnie pięć obrazów było kręconych wyłącznie cyfrowo. Jednak za każdym razem przed zdjęciami toczono burzliwe dyskusje na temat tego, czy zdjęcia powinny być robione cyfrowo, czy na taśmie. Przeważnie wszystkie rozmowy kończą się tym, że film jest realizowany na cyfrze – ze względu na praktyczność. Cały proces jest
FILM W Y WIAD
łatwiejszy. Tyle, że jak obserwujesz pracę takich reżyserów jak Goldman, Lasse Hallström czy kiedyś Robert Altman, zauważasz, że żadna technologia nie pokona artystycznej wizji. Tego, jak chcą opowiedzieć historię, co widzą oczami wyobraźni, kiedy wchodzą na plan i jak reaguje ich mózg na wybrane miejsca. Oczywiście technologia jest ważna, ale nadal pierwszy jest pomysł i wizja reżysera. Czy można funkcjonować w tym biznesie bez wizji artystycznej, mając same techniczne umiejętności? Pewnie można, ale nie wierzę, że wyjdzie z tego coś dobrego. Naszą pracą jest kreowanie świata. Przeniesienie publiczności w miejsce, które pomoże im przeżyć opowiadaną historię. W tym nie ma żadnych narzędzi technicznych, liczą się emocje. Nie mogę podać nazwisk, ale zdarzają się reżyserzy bez wizji artystycznej. Wtedy ciąży na nas wielka odpowiedzialność i wyzwanie. Scenograf ma reprezentować punkt widzenia reżysera. Czasami myślisz, że znalazłeś dom idealny. Potem okazuje się, że reżyser zmienia go na taki, który tobie kompletnie nie pasuje do historii. To najtrudniejsze w mojej pracy – dostarczasz treści do ich historii. Co jest dla Ciebie decydujące przy podjęciu współpracy – scenariusz, czy może wystarczy nazwisko reżysera? Chciałbym powiedzieć, że moje wybory są oparte na materiale, z jakim będę pracował. Ale jest kilku reżyserów, którzy, jeśli będą chcieli mnie w ekipie, to nawet nie znając scenariusza, od razu z chęcią podejmę współpracę. Nie znaczy to, że scenariusz już mnie nie interesuje. Robię przeróżne filmy – od małych i intymnych filmów, przez ogromne, wielomilionowe produkcje. Kiedy Ang Lee zaproponował zrobienie Życia Pi, nie zastanawiałem się ani chwili. Pamiętam jak Lasse Hallström, z którym zrobiłem 7 filmów, zaproponował mi współpracę przy filmie Cassanova. Przestraszyłem się, że to być może zbyt duże przedsięwzięcie jak dla mnie, jednak moje obawy szybko minęły. Absolutnie zaufałem Lassemu i wiedziałem, że cokolwiek robię, on jest w tym razem ze mną. Czy kiedykolwiek powiedziałeś komuś „nie”, a potem oglądając film, żałowałeś tej decyzji? O tak! Mam całą listę takich filmów. Jednak wierzę, że wszystko się dzieje z jakiegoś powodu. Jestem ambitnym człowiekiem. Cały czas chcę być coraz lepszym scenografem. Miałem to szczęście, że mogłem pracować z wieloma reżyserami. Wielu z nich darzę całkowitym zaufaniem. Zawsze wiem, czego ode mnie oczekują. Muszę przyznać, że nadal bardzo stresuję się przy nowych produkcjach. Nigdy nie wiesz, czy znajdziesz z nowym reżyserem wspólny język, a jest to dla mnie niezwykle ważne. Od którego reżysera nauczyłeś się najwięcej? Roberta Altmana. Zrewolucjonizował moje życie. On wprowadził mnie do świata filmu, pozwolił pracować w różnych miejscach – plenerach,
9
wnętrzach, budowaliśmy różne formy. Bardzo lubił improwizować i łamać zasady. Zmieniał wiele utartych schematów, a ja mogłem robić to razem z nim. Cały czas byłem obecny na planie. Ujęcie po ujęciu próbowaliśmy czegoś nowego, ciągle eksperymentowaliśmy. To było niesamowite uczucie. O którym filmie możesz powiedzieć, że zmienił Twoje życie? Było takich filmów co najmniej kilka. Tyle, że nie zawsze chodzi o sam film. Czasami liczy się to, co musiałem zrobić, aby podjąć daną współpracę lub w jakim momencie życia wtedy byłem. Wróć, Jimmy Deanie to był mój pierwszy film, ale też jedno z najważniejszych i najpiękniejszych przeżyć. Kolejnym takim był film Pan i Pani Bridge Jamesa Ivory’ego. Doskonale pamiętam każdy poranek podczas dni zdjęciowych. Pamiętam, że codziennie budziłem się z uczuciem, że nie mogę doczekać się, aby być już na planie. Chyba za bardzo szanuję Ivory’ego. Czy Życie Pi było Twoim największym wyzwaniem? Chyba nie. Mnóstwo czasu zajęło mi wyobrażenie sobie, jak ten film ma wyglądać. Przez prawie siedem miesięcy pracowałem w Nowym Jorku nad samymi ilustracjami. Każdego dnia rozwijaliśmy projekt, rozmawiając z Lee. Potem przeniosłem się do Los Angeles. Tam zbudowałem grupę współpracowników i polecieliśmy najpierw do Tajlandii, potem do Indii. Dostałem do współpracy grupę indyjską, miałem też tajską i amerykańską. Logistyka tego filmu była na najwyższym poziomie, ale im większy film, tym więcej współpracowników. Masz więcej ludzi, więcej możesz zrobić. Poza tym po godzinach rozmów z reżyserem dokładnie wiedziałem, jak chcę, aby wyglądało każde, pojedyncze ujęcie. Robiliśmy mnóstwo badań, żeby mieć pewność, że wszystko pasuje do tamtego okresu. Najtrudniejsza była łódź. W tym temacie niezawodny okazał się syn Lee, który po dokładnej pracy badawczej opisał, jak powinna ona wyglądać. Opowiedział też, jakimi narzędziami możemy dysponować i w jaki sposób będzie przebiegać dostosowanie się Pi do życia na łodzi. Jakie zmiany czekają Twój zawód w przyszłości? Tak długo, jak wybieram dobre projekty, moja praca nie zmieni się w ogóle. Takie filmy jak Życie Pi są napakowane efektami specjalnymi. Przy tych efektach pracowali wspaniali ludzie, z którymi cały czas cudownie się dogadywaliśmy. Ani razu nie poczułem, że muszę im oddawać część mojej pracy. Byłem szczęściarzem, że Ang zaproponował mi ten film. Odkryłem coś nowego, zrobiłem coś wielkiego, a wszystkie efekty wizualne, z którymi ten film ma do czynienia, powstawały we współpracy ze scenografem. Zawsze będzie miejsce dla mojej pracy. Moment, w którym poczuję, że chcą mnie zatrudnić, żebym zaprojektował scenografię, a nie był częścią tworzenia historii, będzie chwilą, gdy zacznę zastanawiać się nad jakąś zmianą. Ludzie muszą chcieć mnie, a nie samego produktu. Nie chcę robić wizualnych efektów, chcę robić filmy, w których historia jest na pierwszym miejscu.
10
FILM ART YKUŁ
ABY FILM CZY SPEKTAKL BYŁ DOBRY, WIELE RZECZY MUSI „ZAGRAĆ”: SCENOGRAFIA, KOSTIUMY, DIALOGI. PRZEDE WSZYSTKIM MUSI JEDNAK ZAGRAĆ AKTOR. JEŚLI WIDZ NIE UWIERZY W POSTAĆ, NIE BĘDZIE CHCIAŁ JEJ OGLĄDAĆ, BO CHCE ZOBACZYĆ CZŁOWIEKA, CZYLI SIEBIE SAMEGO W ARTYSTYCZNYM ODBICIU. ZADANIEM AKTORA JEST STWORZENIE WIARYGODNEJ KREACJI OBDARZONEJ WRAŻLIWOŚCIĄ, ŻYWYMI UCZUCIAMI, PEŁNIĄ CZŁOWIECZEŃSTWA. NIE WYSTARCZY TEGO ZROBIĆ POPRAWNIE, TRZEBA TO ZROBIĆ DOSKONALE.
Tekst: Paweł Kuhn autor bloga gdybymbylaktorem.pl
Człowiekiem, który wprowadził pogłębiony rys psychologiczny postaci do pracy aktora, był Rosjanin Konstantin Stanisławski (1863-1938). W czasach rozwoju teorii psychologicznych, zwłaszcza wyodrębnienia przez Sigmunta Freuda świadomości i podświadomości, Stanisławski przeniósł je na teatr. Zauważył, że odgrywanie sztucznych, „aktorskich” postaci nie jest artystyczne i nie wywołuje głębokich przeżyć u widzów. Na podstawie tej obserwacji stworzył system, który wymaga od aktora głębokiego przepracowania swojej
roli. Składniki tej metody opierają się na jednym mianowniku: aktor nie powinien grać roli, lecz powinien rzeczywiście przeżyć to, co przeżywa postać. Powinien wpłynąć na swoją podświadomość tak, aby wszystkie elementy bohatera – ruchy, słowa, gesty, spojrzenia, decyzje – były podporządkowane temu, jak faktycznie zrobiłby je prawdziwy człowiek. System Stanisławskiego, zwany także „aktorstwem metodycznym”, rozprzestrzenił się na świecie głównie za sprawą Amerykanów i dziś jest standardem nauczania aktorstwa.
11
FILM ART YKUŁ
Intensywny proces tworzenia postaci jest po prostu częścią pracy aktora. Chodzi o fizyczne przygotowanie (utycie lub schudnięcie, ubiór itd.), ale w jeszcze większym stopniu psychiczne nastawienie. Nie wystarczy poznać dogłębnie tła historycznego albo sposobu życia ludzi, spośród których wywodzi się postać, a już na pewno nie wystarczy samo zapamiętanie dialogów. Jeśli aktor myśli tak jak postać, jeśli czuje jak ona, niepotrzebne są mu dialogi – działania i słowa po prostu kształtują się zgodnie z psychologią postaci. Stąd pochodzą genialne improwizowane teksty, które pamięta cały świat, takie jak You’re talking to me? z Taksówkarza. Własne przeżycia aktora, „równoległe” do przeżyć postaci, są podstawą, która buduje rolę. Kiedy uczucie pochodzi z wnętrza aktora, jest wiarygodne dla widza i powoduje przeżycia w samym widzu. Aktorstwo metodyczne cieszy się sporym poparciem wśród gwiazd Hollywoodu. Do najbardziej zakręconych można z pewnością zaliczyć Marlona Brando. Gdy przygotowywał się do roli Vita Corleone w Ojcu chrzestnym (1972), przestudiował materiały prawdziwego gangstera, Franka Costello, który rządził światem przestępczym Nowego Jorku w latach 30. ubiegłego wieku. Zdobył ogromną wiedzę nie tylko na temat porachunków sycylijskich mafiosów w Stanach, ale także wyznawanych przez nich zasad. Chropowaty głos i dystyngowana maniera Don Vita były wzorowane na Costello. Aby upodobnić się do niego fizycznie, Brando grał z wypełnieniem szczęki, przygotowanym specjalnie w tym celu przez dentystę. To był pomysł samego aktora – na pierwszym przesłuchaniu pojawił się z watą w ustach. Chcąc zagrać szefa mafii, po prostu wiedział, że musi się nim stać. Ta rola przyniosła mu drugiego w karierze Oscara. Inny odtwórca roli Corleone, który otrzymał za nią nawet Oscara – Robert DeNiro – także znany jest z wręcz wgryzania się w odgrywane postaci. Do ról potrafił przytyć 30 kg (Wściekły byk, 1980), przez miesiąc jeździć 12 godzin dziennie taksówką po Nowym Jorku (Taksówkarz, 1976), a nawet spiłować zęby (Przylądek strachu, 1991) – doprowadzenie ich później do porządku kosztowało aktora majątek. Jednak fizyczne przygotowania to jedno, a budowanie psychologii postaci to drugie. Przygotowując się do roli taksówkarza, uznał, że ten skrzywiony samotnością człowiek powinien mieć specyficzny sposób poruszania się. Opracował ruch na wzór kraba. DeNiro wyjaśnia: „Nie umiem oszukiwać w aktorstwie. Wiem, że film to iluzja i być może pierwszą zasadą jest udawanie, ale nie dla mnie. Jestem zbyt ciekawy. Chcę się zmierzyć ze wszystkimi faktami związanymi z postacią, wielkimi i drobnymi”. Z kolei aktor nazywany angielskim Robertem DeNiro – Daniel Day-Lewis – tworząc role, potrafi doprowadzić się do skrajnego wyczerpania. W trakcie przygotowań do Ostatniego Mohikanina (1992) zbudował indiańskie kanu, własnoręcznie garbował skóry zwierząt i jadł tylko to, co upolował. Przez cały czas zdjęć do Ballady o Jacku i Rose (2005) mieszkał samotnie w chacie na wyspie, z dala od swojej rodziny. Podczas kręcenia Gangów Nowego Jorku (2002)
w trakcie posiłków oddawał się ostrzeniu noży. W czasie pracy nad Lincolnem (2012) cała ekipa musiała zwracać się do niego per „panie prezydencie”, łącznie z reżyserem Stevenem Spielbergiem. „Potrzebuję – mówi aktor – wytworzyć sobie specyficzne środowisko. Znaleźć odpowiedni rodzaj ciszy, światła albo hałasu. Zawsze coś innego. Jako aktorzy musimy mieć poczucie, że każda robota jest naszą ostatnią”. To mu się sprawdza. Daniel Day-Lewis jest jedynym aktorem na świecie trzykrotnie nagrodzonym Oscarem za rolę pierwszoplanową. Nie można zapomnieć również o aktorze, któremu Day-Lewis zadedykował jedną z otrzymanych w 2008 roku nagród, Heath Ledger, znany był z trudnych psychologicznie ról. Po raz ostatni widzieliśmy go jako wybitnego Jokera w Mrocznym Rycerzu (2008). W tym samym roku Ledger zmarł wskutek niefortunnego zmieszania wielu różnych leków. Do dziś nie ustają dyskusje, czy rola wynaturzonego świra, mordercy z ambicji i po wielokroć złego niby-człowieka mogła wpłynąć na aktora depresyjnie. Trudno dociec, jak było naprawdę, ale nie da się ukryć, że rola Jokera jest przejmująca. Szczególną uwagę zwraca sposób jego mówienia – jak gdyby ciągle miał sucho w ustach. Ledger zagrał to tak intensywnie, że aż fizycznie ohydnie. Wszyscy, którzy za wzór Jokera mieli kreację Jacka Nicholsona z 1989, teraz musieli zrewidować poglądy. Najczęściej pamięta się role pierwszoplanowe. Ale drobne rólki, w których specjalizują się niektórzy aktorzy, bywają równie kultowe. Wśród epizodystów uwagę przykuwa Harvey Keitel. Kiedy gra, jest do bólu śmieszny, choć z reguły całkiem poważny. W Taksówkarzu zagrał cynicznego alfonsa, w Pulp Fiction (1994) groteskowego fachowca oddelegowanego do usunięcia resztek zwłok młodego człowieka z wnętrza samochodu. W niedawnym Grand Budapest Hotel (2014) wcielił się w rolę do bólu śmiesznego więźnia, który organizuje fachową ucieczkę. Każdy jego angaż jest tak prawdziwy, że zapamiętuje się te filmy nie ze względu na postaci pierwszoplanowe, ale właśnie na niego. Podobnie gra Christoph Waltz. Jego rola bezwzględnego SS-mana w Bękartach wojny (2009) sprawiła, że przylgnęła do niego łatka czarnego charakteru. W znakomitej Rzezi (2011) Polańskiego gra teoretycznie pozbawionego emocji ojca, który jednak pod skórą kipi z wściekłości i poczucia wyższości. Aby taką wewnętrzną sprzeczność wiernie oddać, trzeba się napracować, a przy tym być wyjątkowo inteligentnym aktorem. Do wymienienia wszystkich genialnych ról nie starczy nam magazynu. Ale do ich opisania wystarczy jedno słowo. Są po prostu prawdziwe, a żeby takie były, aktor musi włożyć w nie dużo pasji. I dużo więcej pracy.
„System Stanisławskiego, zwany także »aktorstwem metodycznym«, rozprzestrzenił się na świecie głównie za sprawą Amerykanów i dziś jest standardem nauczania aktorstwa.”
12
FILM W Y WIAD
BRYTYJSKA KOSTIUMOLOŻKA, TRZYKROTNA ZDOBYWCZYNI OSCARA (NOMINACJI NA SWOIM KONCIE MA TRZY RAZY TYLE, CO ZDOBYTYCH STATUETEK) OPOWIADA O CIUCHACH, SWOJEJ WSPÓŁPRACY Z MARTINEM SCORSESE, KTÓREGO JEST WIELOLETNIĄ WSPÓŁPRACOWNICĄ, ORAZ O TYM, DLACZEGO TECHNIK PHILIPSA WCHODZIŁ HELENIE BONHAM CARTER POD SUKIENKĘ.
Rozmawiał: Bartosz Czartoryski Ilustracja: Michał Dąbrowski Skąd pomysł na zostanie kostiumolożką, a nie projektantką mody? Po prostu kocham kino! Moja mama zwykła projektować ubrania dla mnie i dla mojej młodszej siostry. Dorastałam pośród maszyn do szycia, dość wcześnie nauczyłam się dobierać odpowiednie tkaniny. Sama decydowałam, co chcę na siebie założyć, a mama zajmowała się resztą. Szybko nauczyłam się szyć, a potem zainspirował mnie Pierro Tozzi, którego kostiumy podziwiałam w filmach Viscontiego i Felliniego. Miałam bodajże czternaście lat, kiedy obejrzałam Śmierć w Wenecji. I tak to się zaczęło.
Nadal szyje pani dla siebie? Już nie, ale robiłam to, kiedy byłam młodsza i nie stać mnie było na ubrania. Traktuje pani pracę nad kostiumami jako spełnienie dziecięcego marzenia? O tak, szczególnie, kiedy budżet na kostiumy jest kosmiczny i mogę robić to, co mi się żywnie podoba, choć nie stronię też od mniejszych filmów, które zmuszają mnie do szukania oszczędności na każdym kroku. Lecz kiedy
13
FILM W Y WIAD
„(...)nerwy i stres pomagają mi się skupić. Kiedy dopada mnie strach, że nie dam rady niczego wymyślić, działam sprawniej.”
jestem świadoma tego, że nie ma szans, bym była w stanie wydać te wszystkie pieniędze, jakimi dysponuje, mogę sobie prawdziwie pofolgować, spełnić nie tylko życzenia reżysera, ale i zrealizować swoje wymarzone projekty. Z usług jakiego projektanta pani korzysta? Lubię ubrania i staram się przykładać do nich sporą wagę, ale czasem bywa i tak, że chodzę parę dni pod rząd w tym samym albo biorę rano do ręki pierwszą lepszą rzecz, którą rzuciłam poprzedniego wieczoru na podłogę obok łóżka. Często noszę po prostu jeansy, ale nie wtedy, gdy pojawiam się na planie. Muszę zadbać o estetyczne wrażenia obsady, którą ubieram, nie mogę źle wyglądać, bo mi nie zaufają. Wracając do pańskiego pytania – noszę, niemal od trzydziestu lat, Jeana-Paula Gaultiera. Uwielbiam też Johna Galliano, ale ponieważ nie pasują do mnie jego stylizacje, oglądam je prawie wyłącznie na wybiegach. Jak długo trwa proces przygotowania kostiumów do filmu? Niekiedy, jak w przypadku Kopciuszka, od chwili opracowania przeze mnie pierwszego szkicu do zakończenia zdjęć może minąć nawet i rok. Zdarza się, że projektuję jeszcze podczas filmowania, ale, choć brzmi to strasznie, jest to zupełnie normalne, bo z każdą kolejną sceną mogę coś poprawić, zmienić, przeszyć. Co i rusz przychodzą mi do głowy nowe pomysły, inspiruję się tym, co dzieje się wokół. Poza tym nerwy i stres pomagają mi się skupić. Kiedy dopada mnie strach, że nie dam rady niczego wymyślić, działam sprawniej. Pani projekty z Kopciuszka są bardzo wystawne. Który przysporzył najwięcej kłopotu? Oczywiście strój Heleny Bonham Carter, bo wpadłam na karkołomny pomysł, aby jej suknia się świeciła. Zabieg ten okazał się straszliwie skomplikowany. Nieźle się wkopałam, kiedy zobaczyłam, ile pracy będzie to nas kosztowało. Pomagał nam technik z Philipsa, który zainstalował kilkaset światełek pomiędzy warstwami krynoliny, a za nimi schował bateryjkę, ale taką naprawdę ciężką. Przed rozpoczęciem dnia zdjęciowego musiał wchodzić Helenie pod sukienkę i wszystko podłączać, a potem kontrolował te światełka przy pomocy komputera. Podglądała pani klasyczną disnejowską animację, pracując nad Kopciuszkiem? Nie chciałam niczego ordynarnie kopiować, ale było jasne, że studio chce powrócić do tego filmu, przywołać tamtą atmosferę i tego się trzymałam. Szklany pantofelek projektowałam od zera. Chciałam, aby wyglądał naprawdę spektakularnie. Dlatego wykorzystałam kryształ, pięknie odbija światło. Stworzyliśmy osiem sztuk – i żadnej pary! – i kilka z innego materiału. Cieszę się, że pozwolono mi się nim zająć, bo teoretycznie to rekwizyt, a nie część kostiumu.
Czy zaprojektowała pani na potrzeby filmu również biżuterię? Zazwyczaj się tym nie zajmuję, ale kocham lata czterdzieste. Inspirowałam się nimi, ubierając Cate, i zaprojektowałam również jej biżuterię. To znaczy nie tyle zaprojektowałam, co dobrałam, a potem szukałam odpowiednich rzeczy po całym świecie. Lepiej się pani bawi przy ubieraniu kobiet czy mężczyzn? Uwielbiam projektować suknie, lecz mężczyzn ubiera się cudnie i mam to szczęście, że większość filmów, przy których pracuję, opowiada właśnie o facetach. Z pewnością stroje kobiece są bardziej dekoracyjne, choć to również zależy od filmu. Niektóre spektakle kostiumowe osadzone są w epokach, kiedy męskie stroje były równie ornamentacyjne. Jednak krzykliwe ciuchy to przecież nie wszystko. Lubię uszyć coś, co leży na kimś idealnie, jakby się w tym urodził, a mało jest rzeczy piękniejszych niż dobrze skrojony garnitur. Dobry kostium ma nie tylko świetnie wyglądać, ale także, a może przede wszystkim, podkreślać charakter postaci. Przypomina mi się sytuacja z planu innego filmu z Heleną Bonham Carter, Miłość i śmierć w Wenecji. Kiedy pokazałam jej swoje projekty, skrzywiła się, nie była zadowolona. Powiedziałam Helenie, że o to właśnie chodzi, że nie zawsze wyglądamy dobrze i czasem należy w filmie te niedoskonałości wyeksponować. Czy żeby dobrze wyglądać trzeba mieć perfekcyjne ciało? Nie zawsze chodzi o wymiary, niektórzy po prostu umieją nosić ubrania. Nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć, ale czego by nie założyli, wyglądają świetnie. Nie trzeba mieć idealnej figury, aby się świetnie prezentować. Jak Cate Blanchett. Jaką rolę pełni reżyser w pracy kostiumologa? Na przykład Martin Scorsese jest jednym z tych, którzy doskonale rozumieją, jak istotne są ciuchy. Kiedy przychodzi na plan, dotyka kostiumów, uważnie je ogląda. Zawsze jestem pod ręką, aby służyć radą aktorom, reżyserowi, ale Martin ma doskonałe oko. Przy pracy nad Kopciuszkiem nie było czasu, żeby dyskutować o każdym projekcie z osobna ani nawet robić do każdego rysunki, dlatego często stawiałam Kennetha Branagh przed faktem dokonanym. Zresztą reżyser niekiedy nie potrafi ocenić, jak dany kostium będzie wyglądał, jeśli nie zobaczy już gotowego. A i ja sama nie lubię pokazywać nieskończonej pracy. Kenneth dał mi wolną rękę. Co się dzieje z tymi wszystkimi kostiumami po zakończeniu zdjęć? Należą do wytwórni. Niekiedy, jak w przypadku Kopciuszka, kierowane są na wystawy i objeżdżają świat. Ludzie mogą je oglądać, ale potem i tak trafiają do magazynu albo zostają sprzedane kolekcjonerom lub firmom zajmującym się wynajmem takich rzeczy. Dlatego nieraz, zupełnie niespodziewanie, natykam się na swoje stare kostiumy w innych filmach.
14
F I L M R EC E N Z J E
Co robimy w ukryciu Wampiryczny wątek ugryziony nieco inaczej niż dotychczas. Perełka dla fanów kina z pomysłem, filmów absurdalnie śmiesznych, a także oczywiście dobrego, niskobudżetowego kina. Mokument Jemaine’a Clementa i Taikiego Waititiego bawi do łez już od pierwszych wersów wprowadzenia pojawiającego się na ekranie. Przed widzem odkrywane są kolejne pokłady dowcipu o ostrych zębach, gdzie krwi, latania i syczenia jest pod dostatkiem. Po wszystkich wersjach Drakuli, Zmierzchach i True Bloodzie przyszła pora na zatopienie kłów w wampirzym świecie od satynowej podszewki. Tym współczesnym, mieszczącym się w pokaźnym domu w środku
reż.: Jemaine Clement, Taika Waititi dystrybucja: Mayfly
miasta, zajmowanym przez czterech współlokatorów wiodących nocne życie i wspominających kilkusetletnią przeszłość, dawne potyczki oraz miłości. Mieszkańców niezwykle charyzmatycznych, całkowicie od siebie różnych i przez to zróżnicowanie jeszcze ciekawszych. Poznajemy sentymentalnego, zagubionego wampira we współczesnym wydaniu, pozbawionego skrupułów amanta czy zamknięte w piwnicy Nosferatu. Do tego wszystkiego warto jeszcze dodać plejadę wiedźm oraz zombie i koktajl gotowy. Twórcy zadbali też o historyczne umiejscowienie postaci, poparte licznymi wzmiankami, portretami i fotografiami. Bez wątpienia przebijają one dowód
9/10 na długowieczność Keanu Reevesa, podbijający internet. Widz karmiony jest licznymi problemami natury całkowicie przyziemnej, jak np. sprzątanie kuchni, dbanie o higienę podczas krwawego posiłku, randkowanie, imprezy, znajomości, a także konflikty z metroseksualnymi wilkołakami. Produkcja zdecydowanie nadaje się do popicia schłodzonym piwem czy też wywarem z krwi młodych dziewic. Twórcom takich arcydziełek, jak Orzeł kontra rekin udało się stworzyć nową, wampiryczną i bardziej popkulturową wersję klasyka Człowiek pogryzł psa, wygrywając z nim na polu humoru i absurdu. Dorota Iskrzyńska
15
F I L M R EC E N Z J E
Dumni i Wściekli reż.: Matthew Warchus dystrybucja: Gutek Film
8/10 Wielka Brytania, rok 1984. Trwa strajk górniczy wywołany przez żelazną, antyrobotniczą politykę Margaret Thatcher. W Londynie gej-aktywista Mark (Ben Schnetzer) postanawia stworzyć grupę Lesbijki i Geje Wspierają Górników. Chociaż nie zyskuje zbyt licznego poparcia – czy kiedykolwiek górnicy wyciągnęli dłoń do homoseksualistów w innym celu niż chęć uderzenia? Ostatecznie przekonuje kilkuosobową ekipę, która rozpoczyna zbiórkę funduszy. Mimo szczerej chęci pomocy, napędzanej poczuciem solidarności z grupą, która również jest prześladowana przez władze, nie spotykają się oni z pozytywnym odbiorem. Górnicy, choć w złej
sytuacji, nie przyjmą przecież zapomogi od dewiantów. Grupa LiGWG wyrusza więc do górniczej wioski w Walii, którą postanawiają „siłą” wziąć pod swoje skrzydła. Scenariusz Dumnych i wściekłych trzyma w napięciu, a sam film został zrealizowany ze sporym rozmachem. Oprócz strajków pojawia się problem AIDS, homofobii oraz braku akceptacji ze strony rodziny. Bohatera zbiorowego tworzy kilkanaście postaci, granych przez brytyjską śmietankę aktorską, w tym Billa Nighty’ego, Imeldę Staunton czy też rewelacyjnego Dominica Westa. Sylwetki bohaterów są bardzo dobrze skonstruowane. Kolejnym plusem jest podejście do stereotypów,
z którymi bohaterowie błyskotliwie rozprawiają się przy pomocy brytyjskiego poczucia humoru. To przede wszystkim opowieść o zwalczaniu uprzedzeń i solidarności, jaką w trudnych momentach chce się okazać innym, nawet jeśli należą oni do grupy, niecieszącej się wybitnym poparciem. Tak oto w zabawny sposób i bez zbędnego patosu Warchus pokazuje, że rewolucja zaczyna się przeważnie od zaledwie kilku osób. Z kolei najbardziej tolerancyjne mogą się okazać starsze panie, chociaż słyszały o lesbijkach straszliwe rzeczy: podobno wszystkie są wegetariankami! Magdalena Sobolska
na poprawę własnego życia. Jaroszuk bawi się tematyką samotności, niespełnienia, wszelkiego rodzaju zawodów i porażek. Kpi z zachwytu nad marketingiem, wkładając w usta bohaterów tandetne slogany pozbawione wartościowej treści. Bawi się również kryzysem wieku średniego, pociągiem do naturalnego w swej istocie życia dzieci kwiatów, zestawionego paradoksalnie z fascynacją internetem, ciągłą potrzebą fizycznego rozwoju, niezrozumiałą miłością do piłki nożnej czy też starczą zbereźnością. Niczym na tacy podaje stereotypowe postaci, niemające żadnych zainteresowań i pasji, idealnie odzwierciedlające
przerysowaną Polskę i jej obywateli. Ten ciężki, przygniatający wręcz obraz rzeczywistości reżyser przekornie zamyka w jasnym barwach i żywych kolorach. Kadry są mocno doświetlone, scenerie niezwykle plastyczne, a powtarzające się ujęcia zachmurzonego nieba mogą przywoływać Dziewczynę z szafy Bodo Koxa. Jaroszukowi udało się stworzyć spójne dzieło o niepowtarzalnym klimacie. Reżyser dowiódł, że jest w stanie udźwignąć ciężar realizacji pełnego metrażu, stając się tym samym kolejną nadzieją polskiego, współczesnego kina. Dorota Iskrzyńska
Kebab i Horoskop reż.: Grzegorz Jaroszuk dystrybucja: Alter Ego Pictures
7/10 Jaroszuk, po krótkometrażowych Opowieściach z chłodni, po raz kolejny sięga po codzienną tematykę, pozbawioną dramatów i napięcia. Przedstawia rzeczywistość w groteskowy sposób, tylko odrobinę wykrzywioną i absurdalnie powykręcaną w różnych kierunkach. Reżyser wykreował całkowicie zwyczajnych bohaterów, przypominających zrezygnowane kukły. Stworzył zblazowaną, bardzo ograniczoną społeczność. Przedstawił osoby zarówno młode, jak i stare, pozbawione ambicji i planów. Pracowników, którzy nie potrafią udowodnić swojej przydatności, leniwych, pozbawionych wiary w siebie i nadziei
16
F I L M R EC E N Z J E
Sils Maria reż.: Olivier Assayas dystrybucja: Gutek Film
7/10 Duet Juliette Binoche i Kirsten Stewart to zadanie tyleż interesujące, co karkołomne. Owo ryzyko podjął Olivier Assayas. Mamy tu dwie kobiety: sławną aktorkę w średnim wieku Marię Enders (Binoche) i jej oddaną asystentkę Valentine (Stewart). Poznajemy je, gdy Maria ma odebrać nagrodę w imieniu swojego przyjaciela, w którego głośnym dramacie zagrała kiedyś jedną z głównych ról. Ten angaż otworzył jej drzwi do kariery. Dramat opowiadał o toksycznej relacji łączącej szefową i podwładną. Maria zagrała rolę drugiej z wymienionych postaci. Z pozoru błahy początek rozpoczyna podróż, której nie da się policzyć w kilometrach. Szybko
okazuje się, że reżyser zmarł, a inny twórca proponuje Marii angaż w tym samym dziele – tyle, że zamiast w dwudziestoletnią Sigrid miałaby się teraz wcielić w czterdziestoletnią Helenę. Ta zmiana staje się punktem zwrotnym. Maria próbuje logicznie argumentować swoją niechęć do zagrania Heleny. Przekonuje, że nie rozumie bohaterki i nie dogaduje się z nową odtwórczynią roli Sigrid. Jednak tak naprawdę kluczowe dla filmu jest to, co dzieje się na jego obrzeżach. Pomiędzy Valentine i Marią rodzi się nowa więź. Wypalane namiętnie papierosy, wycieczki i czytanie scenariusza prowadzą do niespodziewanej konfrontacji, która pozwoli
Marii zaakceptować teraźniejszość, a Valentine spojrzeć na nią z innej perspektywy. Aktorska fikcja zaczyna wnikać w świat bohaterek, pokazując związek pomiędzy sztuką a życiem. Po pokonaniu wielu barier Maria wychodzi na scenę, by zagrać – tylko kogo? Helenę, Sigrid, a może samą siebie? Sils Maria należy do Binoche, która równie przekonująco wypada jako gwiazda, histeryczka i świadoma siebie kobieta. Na tym tle Stewart wygląda dużo gorzej. Ale choć znajdą się tacy, którzy widzą w niej wyłącznie drewno aktorskie, tym razem będą w tej ocenie bardziej niesprawiedliwi niż zwykle. Dominika Charytoniuk
Rzymska aureola reż.: Gianfranco Rosi dystrybucja: Aurora Films
5/10 Gianfranco Rosi jest reżyserem, który z dnia na dzień ze znanego tylko nielicznym dokumentalisty trafił na pierwsze strony gazet, a wszystko to za sprawą Grand Prix tegorocznego MFF w Wenecji. Warto nadmienić, że przewodniczącym jury był najbardziej włoski z włoskich reżyserów – Bernardo Bertolucci. Rzymska aureola pokazuje mało spektakularne życie przedmieść Wiecznego Miasta, skupione wokół tytułowej obwodnicy. Mamy więc tworzone przez dwa lata z voyerystycznym pietyzmem portrety – poławiacza węgorzy mieszkającego nad Tybrem z ukraińską pomocą domową, emigrantów z Ameryki Południowej stłoczonych w ciasnych
mieszkankach czy sanitariusza przemierzającego „aureolę” podczas nocnych dyżurów w karetce pogotowia. Miasto jest bliskie, a jednak nieobecne, staje się mimowolnie bohaterem in absentia – jeden z protagonistów widzi przez okno kopułę Św. Piotra, ale dla widza pozostaje ona niewidoczna. Film Rosiego nie zachwyca – bohaterowie są tu bardziej przedstawicielami zawodów i mikrowspólnot niż ludźmi z krwi i kości. Z kolei ich historie raczej historyjkami niż fabularnymi portretami. Sposób obrazowania też trudno sklasyfikować ni to surowy, ni estetyczny. Rzymska aureola to jeden z filmów, które ani ziębią, ani grzeją. Ot, zgrabny obraz, który można obejrzeć
bez szczególnej ekscytacji w mroźne popołudnie. Największą siłą produkcji zdaje się być jej „dyskusjogenność”. Film skłania do zastanowienia się nad peryferyjnością kultur, pokazując negatyw stereotypowych Włoch. Stawia też pytanie o formę współczesnego dokumentu, gdzie od paru lat zdają się dominować produkcje silnie fabularyzowane. „Włoskość” dawno temu przerosła Italię i sprawnie funkcjonuje jako barwna klisza. Najnowszy obraz Rosiego ma szansę nieco ten podkoloryzowany obrazek odbarwić i sprowokować dyskusję na temat kraju, gdzie nie wszystkie drogi prowadzą do pocztówkowego Rzymu. Helena Łygas
17
F I L M R EC E N Z J E
Bezwstydny Mortdecai reż.: David Koepp dystrybucja: Monolith Films
5/10 Serdeczni przyjaciele, odwieczni wrogowie, uwodzicielskie femme fatale, brutalni gangsterzy i fanatycy pragnący zawładnąć światem. Wszyscy spotykają się na jednej linii startu, by ruszyć w pogoń za Świętym Graalem. Ten scenariusz widzieliśmy już w niejednym wydaniu. W najnowszym filmie Davida Koeppa sytuacja wygląda podobnie. Żyjący ponad stan brytyjski arystokrata, grany przez Johnny’ego Deppa, bierze udział w wyścigu, którego celem pozornie jest zdobycie zaginionego obrazu Francisca Goi. Gra toczy się jednak o znacznie większą stawkę, bowiem na odwrocie neoklasycystycznego arcydzieła skrywa się klucz do owianego już legendą
skarbu III Rzeszy. Koepp, przyzwyczajony do hollywoodzkich budżetów, wyreżyserował komedię, w której tak jak w posiadłości Państwa Mortdecai jest wszystko i jeszcze więcej. Akcja skupiona wokół intrygi z obrazem w roli głównej jest na tyle dynamiczna, że nie pozwala (na szczęście) tracić czasu na rozbudowę wątku miłosnego między trójką głównych bohaterów. Za to temat zarostu, który miał chyba za zadanie rozczulić nonszalancją i specyfiką bycia ekscentrycznego Charliego Mortdecaia zajmuje zdecydowanie za dużo miejsca zarówno w samym filmie, jak i na twarzy hrabiego. Wisienką na torcie nie jest więc finezyjnie wymodelowana
kępka włosów pod nosem głównego bohatera, lecz subtelna Johanna (Gwyneth Paltrow), tak naprawdę pociągająca za sznurki w świecie, w którym zamiast kawy popija się szampana. Komedia akcji, która bazuje na brytyjskim humorze i amerykańskiej estetyce produkcji, mimo braku wyrazistości, zarówno na płaszczyźnie gry aktorskiej, jak i scenariusza, jest jednak dobrą propozycją na spędzenie wieczoru w miłym towarzystwie. Koniec końców nazwiska takie jak Depp, Paltrow czy McGregor mówią same za siebie i chyba nikt nie jest w stanie oprzeć się starej gwardii Hollywood. Paulina Niemczyk
Violet reż.: Bas Devos dystrybucja: Alter Ego Pictures
7/10 Historia radzenia sobie z traumą opowiedziana z wykorzystaniem bardziej obrazów i półtonów niż słów. Film z narracją prowadzoną za pomocą zbliżeń, rozmazanych barw i dźwięków, z których najważniejsza i tak jest cisza. Debiut Basa Devosa to bardzo oszczędna w dialogi opowieść o piętnastoletnim Jessiem, który jest świadkiem zabójstwa swojego kolegi Jonasa w przejściu podziemnym. Film rozpoczyna się od nagrania z kamery przemysłowej, która rejestruje scenę napaści na chłopców. Jeden z nich ginie, drugi staje się biernym świadkiem morderstwa przyjaciela. W dalszej części obserwujemy życie nastolatka w cieniu tej
tragedii. Rutynowość najprostszych czynności i zdawkowe rozmowy podkreślają zamknięcie Jessiego i jego samotność w zmaganiu z doświadczeniem, które na niego spadło. To nie chłopiec nie potrafi rozmawiać o tym, co przeżywa – to jego otoczenie nie umie przyjąć wobec niego postawy otwartej i empatycznej. Wszystkie strony miotają się, uniemożliwiając sobie wzajemne poznanie. Rodzice próbują trzymać go pod kloszem, nie pozwalając, by zbytnio oddalał się od domu. Koledzy obwiniają go o brak reakcji na zabójstwo, podświadomie cedując na niego przynajmniej jakąś część winy za tę śmierć. Każda kolejna minuta filmu coraz
mocniejszą kreską rysuje podział pomiędzy bohaterem a jego rodziną i kolegami. Jessie nie jest w stanie opowiedzieć tego, co czuje, bo nie potrafi tego zamknąć w żadnych słowach. Oni pozbawieni tej najprostszej formy komunikacji nie szukają innych narzędzi, by do niego dotrzeć, czy choćby zbliżyć się do sedna problemu. Rozdźwięk narasta i konstytuuje się, nie dając nadziei na gwałtowną zmianę biegu zdarzeń. Devos z wielkim wyczuciem i precyzją kreśli ponury obraz, pokazując, że w sytuacjach granicznych niemal zawsze jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Dominika Charytoniuk
18
F I L M R EC E N Z J E
Chappie reż.: Neil Blomkamp dystrybucja: United International Pictures
5/10 Blomkamp, guru młodocianych fanów pop-sci-fi, powraca z filmem, który ma za zadanie powtórzyć komercyjny sukces Dystryktu 9. Tak oto powstała historia Chappiego – robota o mentalności dziecka. Akcja filmu rozgrywa się w Johannesburgu w niedalekiej przyszłości. Ze względu na rosnącą przestępczość, władze decydują się zastąpić policjantów oddziałem androidów. Jednym z nich jest tytułowy bohater. Gdy zostaje przeznaczony do złomowania, jego twórca – Deon (w tej roli odtwórca głównej roli w oscarowym Slumdogu – Dev Patel) postanawia wypróbować na nim swój najnowszy program, sztuczną
inteligencję. Gdy zabiera robota z fabryki zostaje on porwany przez lokalnych gangsterów Ninję, Americę i Yo-Landi, którzy chcą wykorzystać androida podczas napadu na konwój policyjny. Sprawy komplikują się, gdy okazuje się, że Chappie nie jest maszynką do zabijania, lecz istotą, która dopiero uczy się świata wokół z przyrodzoną dzieciom niewinnością i naiwnością. Jego wychowaniem w ekspresowym tempie muszą zająć się przestępcy... Prócz efektów specjalnych i potencjalnie wzruszającej fabuły twórcy filmu osadzili w głównych rolach bodajże najbardziej znanych muzyków z RPA – Die Antwoord. Trudno
określić, na ile raperzy grają tu swoje role, a na ile przenoszą na ekran image, który stał się ich marką, i elementy propagowanej przez siebie kultury ZEF. W każdym razie są najjaśniejszym punktem filmu, tak fabularnie, jak wizualnie i psychologicznie. Chappie to jeden z tych filmów, który być może za kilka dekad osiągnie status kultowego na podobnych prawach jak na przykład Rocky Horror Picture Show. Nie ze względu na prawdziwość emocjonalną czy niezwykłą fabułę, lecz właśnie niespotykane przestylizowanie, które zagwarantowała obecność duetu z Kapsztadu. Helena Łygas
Wielkie Oczy reż.: Tim Burton dystrybucja: Forum Film Poland
5/10 Choć najnowsze dzieło Tima Burtona trudno porównać do takich, jak Edward Nożycoręki, Jeździec bez głowy czy animowane Miasteczko Halloween i ten obraz posiada niezastąpiony Burtonowski urok. Filmy oparte na faktach rządzą się swoimi prawami i te prawa reżyser bardzo sprawnie wykorzystał. Nie ma tu magii i czarów, nie ma nagłych zwrotów akcji, jest jednak wiele emocji i uczuć, wymalowanych na twarzach Amy Adams i wszechobecnego ostatnio Christophera Waltza. Choć produkcji zarzucić można pewną miałkość, z pewnością ratuje ją świetna obsada. Aktorzy są niemal perfekcyjnie dobrani do swoich ról. To wokół tych postaci skupiona jest
cała fabuła. Wrażliwej kobiety, malarki, samotnej matki, spętanej więzami narzuconymi przez patriarchalne społeczeństwo, która pomimo uległości jest doskonale świadoma swoich potrzeb. Podłego mężczyzny, kłamcy pozbawionego skrupułów, uosabiającego kapitalistyczny świat, w którym liczy się nie to, co sprzedajesz, a sposób w jaki to robisz. Konsumpcyjne społeczeństwo nastawione jedynie na popyt i podaż, sztuka tracąca znaczenie wobec pieniądza i bogactwa, amerykański sen odarty ze złudzeń. Melancholijny, skąpany w ciepłych, słonecznych barwach obraz z jednej strony pobrzmiewa sentymentalizmem, tęsknotą za artystycznym
światkiem Paryża, a z drugiej odrzuceniem go na rzecz modernizmu, współczesności i głębokiego niezrozumienia. Film w całości poświęcony jest jednej historii, co może oczywiście pozostawić pewien niedosyt. Obserwujemy w końcu codzienne wydarzenia, w których brakuje napięcia, wywoływanego jedynie sporadycznie przez karykaturalnie wykrzywioną twarz Waltza. Choć nie jest to najlepsze dzieło Burtona, a muzyka zawarta w nim raczej irytuje, niż cieszy, warto poświęcić mu trochę czasu, choćby na podziwianie sierotek o nienaturalnie wielkich oczach. Dorota Iskrzyńska
F I L M R EC E N Z J E
19
21
MUZ YK A W Y WIAD
Archive Nienawidzimy drugiego albumu
ARCHIVE SWOJĄ MUZYKĄ ROZKOCHAŁ POLSKĄ PUBLICZNOŚĆ. W MARCU PO RAZ KOLEJNY USŁYSZYMY „AGAIN” NA ŻYWO – W KOŃCU W WARSZAWIE PRZEŻYLI JEDEN Z NAJWSPANIALSZYCH KONCERTÓW W SWOJEJ KARIERZE. PRZY OKAZJI NAJNOWSZEJ PŁYTY ROZMAWIALIŚMY O DRODZE, JAKĄ PRZESZLI OD ROBIONEJ W SYPIALNI MUZYKI HOUSE, PRZEZ DRUGI ALBUM, O KTÓRYM CHCĄ ZAPOMNIEĆ, PO NOWY KIERUNEK, WYZNACZANY ALBUMEM „RESTRICTION”.
Rozmawiała: Justyna Czarna Zdjęcia: materiały promocyjne
Jesteście bardzo popularni w naszym kraju. Darius Keeler: Koncerty w Polsce to zawsze świetna przygoda – Kraków, Warszawa, wszystkie miejsca dobrze wspominamy. Jednym z moim ulubionym występów w całej karierze jest koncert w Sali Kongresowej. Graliśmy wtedy z orkiestrą, symfonicznie. To cudowne wspomnienie. Dla mnie także był to szczególny koncert. To był pierwszy raz, kiedy słyszałam Was na żywo. To pewnie pamiętasz dziewczynę, która wtargnęła na scenę? Jaka ona była niesamowita! Dołączyła do nas bez żadnego obciachu. Zazwyczaj wiemy, jeśli mają wydarzyć się jakieś dodatkowe akcje. O tej nie mieliśmy pojęcia. Ruszała się wspaniale, tak elegancko. To było coś unikalnego.
Po raz kolejny spotykamy się w Warszawie, tym razem nie na koncercie, a z okazji wydania nowego albumu. Tak bardzo dbacie o polskich fanów? Wczoraj byliśmy w Berlinie i Zurichu, dziś jesteśmy Warszawie. Łącznie robimy ponad 60 wywiadów w trzy dni. Polscy fani bardzo nas wspierają, więc nie mogliśmy o nich nie pomyśleć. Mamy też świadomość, że musimy dbać o własne tyłki (śmiech). Powiedzieliście, że podczas robienia albumu już myślicie o następnym. Czy możemy porozmawiać o kolejnym? Tak jest! Zawsze przy nagrywaniu albumu mamy w głowach następny. Tak się dzieje, jeśli kochasz to, co robisz. Po prostu ciągle o tym myślisz, masz mnóstwo pomysłów, które pragniesz zrealizować.
Czym Restriction różni się od poprzednich albumów? Przede wszystkim jest totalnie inny niż wcześniejsze albumy. Jest bardziej rockandrollowy. Postawiliśmy tutaj przede wszystkim na wokale. Można powiedzieć, że tym albumem obraliśmy nowy kierunek. Na pewno nie usłyszysz na nim długich, specyficznych dla nas utworów. Ten album to kolekcja dwunastu bardzo różniących od siebie piosenek. Nie powiemy, że jest to najlepszy album w naszej karierze, ale z pewnością należy do bardziej oryginalnych. Po prostu zawsze, gdy zrobisz coś nowego, chcesz, aby wszyscy to usłyszeli. Teraz to czujemy – wszyscy słuchajcie Feel it! Pamiętacie wspólne początki, na przykład gdzie się poznaliście i jaką tworzyliście wtedy muzykę? Danny Griffiths: Pamiętam to doskonale. Spotkaliśmy się w Brixton, południowy Londyn. Dokładnie w studiu na King Street. Miałem wtedy 20 lat, byłem DJ-em i wiedziałem, że chce być mocno zaangażowany w tworzenie muzyki. Dużo wtedy robiłem w kierunku hip hopu, poznałem Rosko, pokochałem jego muzykę. I przyszedł Darius, który grał wtedy na bębnach. To były lata, w których rozwijały się różne, nowe gatunki, ale w Wielkiej Brytanii prym wiódł britpop. Darius grał na perkusji, nie myśleliście, żeby pójść drogą rock and rolla? W tym samym czasie powstawało wiele nowych szkół. Faktycznie królował britpop, ale zaraz obok mocno rozwijał się trip hop. Zaczynała się też kolejna era hip hopu. Muzyka różniła się, ale chyba wszyscy brali te same dragi. Jak wspominam te lata, to widzę, że nawet takie zespoły, jak Massive Attact mają to samo podłoże co my. Nadal powstaje wiele nowych szkół. Myślicie, że ten proces kiedyś się skończy? Doszło do tego, że wszystko można nazwać muzyką, np. eksperymentalną. DK: Muzyka eksperymentalna bardzo mnie inspiruje. Mam świadomość, że większość tej muzyki brzmi po prostu śmiesznie, ale nawet jeśli jeden zespół na dziesięć stworzy muzykę, która zainspiruje mnie, innych ludzi i to nie tylko swoich fanów, wtedy ma to sens. Tak rodziły się wielkie kariery i to, co teraz słyszymy w mainstreamie. Taki był house kiedyś robiony tylko w sypialniach. Gdy pomyślisz, jak wielki sukces odniósł ten gatunek, zaczynasz rozumieć, czym jest fenomen w muzyce. To teraz najpopularniejszy gatunek muzyczny w Ameryce. To ich dance music. Swoją drogą posiadający największą sprzedaż w Stanach. Gdy zaczynaliśmy tworzyć razem muzykę, house było określane mianem muzyki eksperymentalnej.
Archive ciągle rozwija się, gra w nim coraz więcej osób. Od początku myśleliście o takiej formie kolektywu? Chyba od początku. Gdy zaczęliśmy w ogóle myśleć o jakimkolwiek zespole, wiedzieliśmy, że nie będzie w nim tylko jednego wokalu. Z jedną osobą nie możesz zrobić zbyt wielu rzeczy. Od początku chcieliśmy, żeby to było kilka osób z różnymi barwami głosu. To sprawia, że jesteśmy bardziej kreatywni, a nasze brzmienie może być różnorodne. Nie tylko brzmienie, ale Wy sami bardzo się od siebie różnicie. Czy często idziecie na kompromis? Chyba skończyliśmy już z kompromisami. Ja i Danny pracujemy nad materiałem. Nie jest tak, że resztę do czegoś zmuszamy albo mamy nad kimś kontrolę. Pozostali członkowie zawsze uzupełniają nasz materiał. Zawsze pamiętamy, aby upewnić się, czy dany utwór im pasuje, lubią go i akceptują. Gdy przebywasz non stop z jakimiś ludźmi, po pewnym czasie zaczynasz mieć ich dosyć. Zresztą oni ciebie też. Większość osób tak ma. Jesteśmy jak rodzina, ale ciągle musimy pamiętać o stosowaniu dyplomatycznych rozwiązań. Jest w Waszej karierze coś, co poszło inaczej niż byście chcieli? Nienawidzimy drugiego albumu! Nadal jestem w szoku, że go zrobiliśmy. To nasze największe rozczarowanie. Trzecim albumem trochę się odbiliśmy. Wróciliśmy do dobrej muzyki, więc o tym drugim chcemy zapomnieć. Ludzie nie powinni go słuchać, gdybym mógł cofnąć się w czasie i coś zmienić, to właśnie ten album. Przyznaliście, że robicie muzykę, aby wywoływać emocje. To samo mówiliście przy okazji filmu z Waszą muzyką. Która dziedzina sztuki w Waszym procesie twórczym odgrywa większą rolę? Muzyka! I to razy milion. To jest to, co robimy, to całe nasze życie. Z muzyki czerpiemy siłę i energię. Obrazy też są ważne, ale to muzyka tworzy soundtrack do naszego życia. Dzięki muzyce pamiętamy i wspominamy ważne dla nas momenty. Potem dzięki niej możemy przenosić się w czasie. Film to forma sztuki, która działa na nasz intelekt. W muzyce wystarczy wziąć gitarę, coś zagrać i obserwować efekty. Nigdy nie wiesz, jak wielką moc może mieć dany kawałek. A co z muzyką w filmie? DG: Muzyka w filmach jest coraz bardziej eksperymentalna, przez co coraz słabiej na nas działa. W latach 70. i 80. było w niej dużo elektroniki i funky.
23
MUZ YK A W Y WIAD
„Robimy muzykę z konkretnego powodu – nie jest to kasa, nie jest to sława. Robimy ją, bo chcemy się wyrażać. Tym, jak sprzedać muzykę fanom i zarobić na albumach, zajmuje się w dzisiejszych czasach pop. My mamy inne priorytety.”
Teraz stanowi tylko tło. Można w ogóle na nią nie zwracać uwagi. Chociaż zdarzają się genialne ścieżki, jak np. do filmu Drive, ale to naprawdę rzadkie. W przypadku filmu Axiom najpierw Wy stworzyliście muzykę, potem reżyser stworzył obraz. Możemy domyślać się, że teksty były podłożem. Rozmawialiście z nim, skąd wzięła się ta utopijna i trochę przerażająca wizja filmu? Sam fakt związania naszej muzyki z filmem był niesamowity. Bardzo chcielibyśmy kontynuować tę przyjaźń. W momencie premiery Axiom na Festiwalu Sundance spotkaliśmy się z reżyserem po raz pierwszy. Siedzieliśmy na backstage’u, trochę razem wypiliśmy. Wtedy powiedziałem, że mam do niego wiele pytań. Jednak skończyło się na tym, że o nic w końcu nie zapytałem. Było za dużo ludzi. Kilka razy zbieraliśmy się, żeby dłużej porozmawiać, ale niestety bez rezultatu. Po czasie bardzo polubiłem to uczucie, że nie do końca wiem, jak powstała ta wizja filmu. Już nie chcę zadawać żadnych pytań. Wiem, że same słowa mogły stanowić dla niego podstawową inspirację, reszta niech pozostanie tajemnicą. Wiele osób nie polubiło filmu, ale lubią sam album. Nie są w stanie zaakceptować konkretnej interpretacji, więc zostają przy samej muzyce. Każdy ma taką wolność – to także cudowna sprawa. Bycie dla fanów gwiazdą stanowiło motywację do założenia zespołu? Nigdy nie myśleliśmy o zespole w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie chcieliśmy być gwiazdami. Chcieliśmy być zaangażowani w tworzenie muzyki. Większość ludzi, którzy nas słuchają nie wie, kto stoi za tą muzyką. Trudno mi w to uwierzyć. W Polsce jesteście gwiazdami. Ludzie liczą się z każdym Waszym tekstem. Cudownie, że mamy tylu fanów w Polsce, Grecji czy Francji. Kochamy dla nich występować, a potem z nimi rozmawiać. To piękna rzecz! Nigdy nie chciałbym być oceniany za to, co na siebie założyłem danego dnia. Wolę, aby ludzie wypowiadali się na temat muzyki, jaką robimy. Jeśli chodzi o nasze teksty, nie chcemy przy ich tworzeniu myśleć o tym, jak będą działać na ludzi. Gdybyśmy kierowali się tym przy tworzeniu muzyki, byłaby nieprawdziwa. Czujemy coś i chcemy to przekazać. Nigdy nie myślimy o tym, co może zaimponować naszym fanom. Z drugiej strony nie jesteśmy idiotami. Robimy muzykę z konkretnego powodu – nie jest to kasa, nie jest to sława. Robimy ją, bo chcemy się wyrażać. Tym, jak sprzedać muzykę fanom i zarobić na albumach, zajmuje się w dzisiejszych czasach pop. My mamy inne priorytety. DG: Zawsze chcemy zostawić ludziom pole do interpretacji. Ludzie właśnie to kochają w naszej muzyce, że mogą odbierać ją tak, jak chcą. Tak było w przypadku Controlling Crowds. Wiele osób pisało do nas, że słuchają naszej muzyki w ważniejszych momentach ich życia.
To powoduje, że dla niejednej osoby spotkanie z Wami może być spełnieniem marzeń. Macie tego świadomość? Nawet o tym nie rozmawiamy. To nas przeraża! Jednocześnie czujemy, że byłoby pięknie spotkać te osoby i o tym posłuchać. Przy samym tworzeniu muzyki zdecydowanie nie chcemy o tym myśleć. Cieszymy się, że nasze teksty potrafią poruszyć. To stawia nas w innej pozycji, a my tak naprawdę jesteśmy bardzo nieśmiali. Spotkaliście się kiedykolwiek z jakimś objawem fanatyzmu? Raczej nas to nie spotyka. Bardzo lubimy ludzi, którzy kochają naszą muzykę, a nie nas samych. Jeśli chodzi o takie sytuacje, więcej na ten temat mogliby powiedzieć Dave i Pollard. Oni mają kilku „dziwnych” fanów. Jest to zrozumiałe, bo są na scenie i to oni bezpośrednio komunikują się z ludźmi. Danny miał kiedyś prześladowcę, ale nie mogę nic złego powiedzieć o fanach, bo nawet ci najdziwniejsi i najbardziej szaleni są wspaniali. Znamy ta kie osoby i wiemy, że ich szaleństwo wynika z ekscytacji koncertem. Mamy takiego fana w Niemczech. Jest na każdym koncercie, czeka na nas po kilka godzin i zawsze ma mnóstwo pytań. Wszystkie pytania sprowadzają się do koncertów i muzyki, więc wiemy, że nie chce być naszym kumplem, po prostu jest podekscytowany każdym kolejnym spotkaniem. Najdziwniejsze miejsce, w którym słyszeliście swoją muzykę? To jedno z najśmieszniejszych wspomnień. Reszta zespołu chyba nawet o tym nie wie, ale nasza muzyka była w takim angielskim programie Country Field. To taki przyrodniczy program – jadą na wieś i rozmawiają o ptakach lub roślinkach. Dostałem wtedy SMS od mamy, że słyszy nas w tym programie. Do tej pory przy tym wspomnieniu mam w głowie tylko – „What the fuck?!”. To było świetne! Czego możemy się spodziewać na marcowych koncertach w Polsce? Usłyszycie mieszankę wszystkiego. Na pewno nie będziemy grali tylko nowych utworów. Po Controlling Crowds myśleliśmy o zagraniu całego albumu od początku do końca. Wtedy miałoby to sens – to byłby koncepcyjny album. Mamy świadomość, że dla fanów to wielkie rozczarowanie. Trudno słucha się nowego materiału na żywo. Będziemy więc grać to, czego oczekują ludzie – trochę nowych i trochę starych kawałków. Im lepiej bawi się publiczność, tym lepiej my się bawimy. Gramy dla fanów, a oni kochają piosenki, które znają. Nie chcemy, żeby ludzie siedzieli, nudzili się i czekali aż zagramy Again. Trudno wyobrazić sobie Wasz koncert bez tego utworu. Szczególnie w Polsce… Dokładnie tak! Postaramy się zagrać pełną wersję utworu.
24
MUZ YK A ART YKUŁ
Winyl z ciebie drwi
POWINIEN JĄ WESSAĆ ŚMIETNIK HISTORII. POWINNA USTĄPIĆ MIEJSCA NOWOCZEŚNIEJSZYM TECHNOLOGIOM. POWINNO SIĘ JĄ POKAZYWAĆ W MUZEUM HISTORII MUZYKI. CZARNA PŁYTA KPI SOBIE Z TAKICH PROGNOZ I OD LAT ZAJMUJE MIEJSCE W JEDNYM Z PIERWSZYCH RZĘDÓW PRZEMYSŁU MUZYCZNEGO.
Nikt by się nie spodziewał, że wynalazek z XIX wieku nie dość, że przetrwa do dziś, to jeszcze sprawi, że niejednemu szczęka opadnie do ziemi. O ile wyniki finansowe fizycznych nośników muzyki z roku na rok się pogarszają, tak sprzedaż płyt winylowych rośnie w zatrważającym tempie. W 2014 roku wzrosła o ponad 50% w porównaniu z rokiem poprzednim. Kolejnym wskaźnikiem, który utwierdza w przekonaniu, że winyle mają się dobrze i najzwyczajniej w świecie wracają do łask milionów słuchaczy, jest rekordowa od 20 lat sprzedaż albumu pewnego pana na analogowym nośniku. Jack White ze swoim drugim solowym wydawnictwem Lazaretto „wyprzedził” Vitalogy grupy Pearl Jam z 1994 roku, notując 40 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu od premiery oraz prawie 87 tysięcy w całym 2014 roku. Chciałbym zwrócić uwagę na arcyciekawe zjawisko, które łączy stare z nowym, tradycyjny sposób słuchania muzyki z innowacyjnymi modelami biznesowymi, wreszcie – coś, co dla niektórych nie miało prawa wypalić, a okazuje się, że stało się zupełnie inaczej. Model subskrypcji w muzyce pojawił się wraz z nadejściem streamingu internetowego. Odnoszące wielki sukces platformy takie jak Spotify czy Deezer pokazały, że na pay-per-download (czyt. iTunes) świat się nie kończy, a Internet dopiero zaczyna pokazywać swoje możliwości. Jakiś czas temu trafiłem na dwie platformy, które udowodniły, że czarna płyta także ma swoje miejsce w innowacyjnych modelach biznesowych, które całkowicie odmieniają rynek fonograficzny. Pierwszą z nich jest VNYL. Serwis internetowy, który działa w modelu subskrypcyjnym, a jego klienci dostają co miesiąc 3 płyty winylowe pod swoje drzwi. Rzecz w tym, że nie decydują sami, jaki dokładnie album do nich trafi. Nazywany przez wielu Netflixem winyli, VNYL dokona wyboru za nich. Ale jak? Po co? W jak pokręconej rzeczywistości miałbyś się zgodzić na to, żeby jakiś obcy gość, za Twoje pieniądze, decydował jakiej muzyki będziesz słuchać? I w tym momencie zaczyna się robić się bardzo ciekawie. Użytkownik wybiera, w jakim jest aktualnie humorze i na tej podstawie ekipa z VNYL
Tekst: Maciej Orłowski
dobiera dla niego konkretne albumy. Oprócz tego, jeśli dojdzie do wniosku, że dane wydawnictwa to tak zwana jednorazówka, odsyła je z powrotem i czeka na kolejne. Całkiem intrygujące, prawda? Bardzo ważną misją, jaką postawili przed sobą założyciele VNYL jest poszerzanie horyzontów muzycznych swoich klientów. Jeśli kiepsko się czujesz i lada chwila będziesz miał deprechę, najprawdopodobniej nie dostaniesz albumu Radiohead. Dostaniesz coś gatunkowo zbliżonego, ale mniej rozpoznawalnego. I w tym całe piękno VNYL, które już teraz pochwalić się może 20 tysiącami albumów w swojej bibliotece. Vinyl Me, Please to platforma, która kupiła mnie już samą nazwą. I tak samo przebojowa jest ich usługa. Założyciele określają ją jako swojego rodzaju winylowy butik oraz ‘the best damn record club out there’. Subskrybenci dostają co miesiąc jeden album, który Vinyl Me, Please przygotowuje z wybranym przez nich artystą specjalnie dla klientów platformy. Do tłoczonej z tej okazji płyty dodawane są oryginalne, lecz dla niektórych niezrozumiałe i osobliwe dodatki w postaci np. koktajlowych przepisów czy ciekawych artworków. Archiwum wydanych przez Vinyl Me, Please albumów odznacza się niezwykłą różnorodnością – subskrybenci otrzymywali dotychczas Lost in the Dream kapeli The War on Drugs, debiut SBTRKT, I Love You, Honybear Father John Misty czy Donuts nagrane przez J Dilla. Firma może pochwalić się 8 tysiącami subskrybentów, co udowadnia, że założyciele nie mają problemu ze spieniężeniem swojego biznesu. A ja się zupełnie temu nie dziwię, ponieważ ich usługa przenosi muzyczne doświadczenia na kompletnie inny poziom. Wiele osób myślało, że streaming internetowy zabije fizyczne nośniki muzyki i pozostanie jedyną formą jej konsumowania (oprócz chodzenia na koncerty i jeżdżenia na festiwale). Kosmiczna baza dziesiątek milionów utworów, którą zmieścisz do kieszeni swoich spodni w postaci smartfona, brzmi przecież przepięknie. O ile taka forma dystrybucji muzyki zdecydowanie zaczyna swoją dominację, tak czarna płyta wraca. I ma się świetnie.
PRZYSZŁA, PRZEDSTAWIŁA SWOJĄ MUZYKĘ I WPRAWIŁA W OSŁUPIENIE ZARÓWNO PARTYZANTÓW TECHNO-UNDERGROUNDU, JAK I REDAKTORÓW GŁÓWNONURTOWYCH MEDIÓW. UDAŁO NAM SIĘ SPRAWIĆ, ŻE ROZCHWYTYWANA AUTORKA JEDNEGO Z GORĘTSZYCH DEBIUTÓW UBIEGŁEGO ROKU USIADŁA NA CHWILĘ, BY POROZMAWIAĆ O MUZYCE. PRZED WAMI NATALIA ZAMILSKA. Rozmawiał: Sebastian Rerak Zdjęcia: materiały promocyjne
27
MUZ YK A W Y WIAD
„Uważny słuchacz zawsze wyczuje ściemę. Dlatego ważne jest, aby muzyka nie była tworzona wyłącznie pod kątem technicznym – jako wyrób o ładnym brzmieniu, który o niczym nie mówi.”
Mówisz o sobie wprost „dziewczyna znikąd”. Na ile ta pozycja outsidera okazała się pomocna, a na ile przeszkadzała Ci w zaistnieniu? Z jednej strony pomogła, bo wzbudziła zainteresowanie. Z drugiej przeszkadzała, bo musiałam liczyć się z oskarżeniami, że skoro udało mi się zamieszać po przyjściu znikąd, to pewnie cała ta furora jest ukartowanym pokerowym zagraniem. Budziło to niechęć, zawiść i hejty, jak również totalne zainteresowanie i wielkie łał, że można dojść do czegoś bez wielkiej kampanii marketingowej. Jak kto do tego podchodzi, zależy wyłącznie od danej osoby. Ostatni rok był dla Ciebie wyjątkowo intensywny. Trudno było się przystosować do nowego rytmu? Zdecydowanie tak. Nie zmienił się wprawdzie mój tryb życia, ponieważ wciąż pracuję nocami, ale intensywność zdarzeń faktycznie zafundowała mi ciężki szok. Ciągłe działanie na totalnym nakręceniu, koncerty, wywiady... Jednocześnie wszystko skondensowało się tak, jakby miniony rok trwał zaledwie miesiąc. Zawsze udawało Ci się zachować wysoką „wydajność”, czy przytrafiały się momenty kryzysu? Kryzysy były i to ciężkie. Zazwyczaj po powrocie z trasy muszę usiąść, ochłonąć i skarcić się: „Zamilska, kurczę, powinnaś trochę odpocząć, nie można cały czas tak biec”. Jednak kiedy tylko pozwolę sobie na odpoczynek, pojawiają się wyrzuty sumienia i poczucie, że należy na nowo zająć się pracą. Działa więc to na zasadzie swoistego samonakręcania. Stawiasz bardzo wyraźną cezurę w swojej karierze, odcinając się od wczesnych ambientoidalnych poszukiwań i czasu spędzonego w Cieszynie. Bardziej ze względów muzycznych czy osobistych? Odcięcie przede wszystkim wynikło z wielkich zmian życiowych. W kwestiach muzycznych nie sprowadzałabym tego do wspólnego mianownika. Fakt, kiedyś starałam się ukrywać wczesne nagrania, bo czułam, że nie są już moje, a poświęciłam wiele czasu na znalezienie własnego brzmienia. Potem jednak doszłam do wniosku, że te początki ukształtowały mnie i nie powinnam się ich wstydzić. Odcięłam się więc dwiema kreskami od obu zależności – życia zawodowego i muzycznego. Tyle że jedna z kresek jest mocniejsza, a druga zaznacza przejście do kolejnego etapu, w którym umiem lepiej wyrażać się jako twórca.
Zaskakuje Cię jeszcze uznanie, z jakim Twoja muzyka spotyka się w mediach? Zawsze będzie mnie zaskakiwać. I wolałabym, aby nadal mnie to dziwiło, bo nie chcę tracić pewnego spontanu. Czytając o sobie np. na The Quietus, z początku czuję niedowierzanie, jest to dla mnie lekko nierealne, ale potem przychodzi refleksja, że udało mi się dokonać tego, do czego dążyłam od początku, a więc zaniku podziałów. Tworząc materiał na płytę, nie chciałam trafić do żadnej szufladki i teraz mam pewność, że tego uniknęłam. Ludzie słuchający The Dumplings czy Artura Rojka nominują Untune do tytułu albumu roku, co pokazuje, że zaciera się granica undergroundu. I jest to jeden z sukcesów, do których mogę się nieskromnie przyznać (śmiech). Nie masz wrażenia, że na Twoją korzyść działa również specyficzny kontrast? Oto młoda dziewczyna tworzy ciężką, mroczną elektronikę, której można by się spodziewać raczej po jakimś wkurzonym na cały świat producencie z przedmieścia, najlepiej jeszcze pozującym do zdjęć w kapturze na głowie. (Śmiech) Na pewno tak, Untune przełamuje wszelkie stereotypy. Jeszcze kilka lat temu techno kojarzone było z Berlinem, Mayday i łopatologiczną muzyką. Z czasem jednak zaczęło nabierać innego charakteru, w zależności od inspiracji i tego, co artyści starają się przekazać. Wiele zależy także od osobowości. Koleś w czarnym kapturze może równie dobrze tworzyć rzeczy delikatne albo techno, które nie jest technem. Najważniejsza jest szczerość, a jeśli taka muzyka wypływa z jego serca, to czemu nie? Uważny słuchacz zawsze wyczuje ściemę. Dlatego ważne jest, aby muzyka nie była tworzona wyłącznie pod kątem technicznym – jako wyrób o ładnym brzmieniu, który o niczym nie mówi. Muszę jednak przyznać, że dość często, przede wszystkim od dziennikarzy, słyszę po rozmowie ze mną, że nie spodziewali się, że ktoś, kto tworzy tak ciężką muzykę jest taki... "niemroczny"... Jak bardzo przydatny okazał się dla Ciebie soundcloud? Na początku wielu ludzi zgłaszało się przez soundcloud. Ogólnie jednak pomocny jest internet – różne portale i streamingi, a przede wszystkim YouTube. Zawdzięczam mu sporo, bo po umieszczeniu w nim swoich kawałków, wszystko zaczęło się kręcić. Nie sposób przewidzieć, co może się stać po wrzuceniu muzyki w sieć – kto może ją odnaleźć i w jakim momencie. Wiele zależy po prostu od szczęścia.
28
Materiał z Untune powstawał już z myślą o płycie? Tak, to był konkretny zamysł z określoną konstrukcją, podporządkowany ściśle obranemu kierunkowi. Wiedziałam, o czym ma być to płyta i jak powinnam ją zrealizować. Powstawać zaczęła jeszcze w Cieszynie, potem przeprowadziłam się do Katowic i tam wypuściłam singiel Quarrel. Jego mocna „premiera” zastała mnie w trakcie pracy, kiedy mniej więcej połowa albumu pozostawała na etapie szkieletu. Nagle zaczęłam grać koncerty i pokazywać ten szkielet ludziom, co było o tyle super, że mogłam testować go na publiczności, nawet jeżeli wysiadałam psychicznie z powodu stresu (śmiech). Tymczasem Quarrel wybuchło w necie, pojawiły się gigantyczne oczekiwania. Musiałam znaleźć równowagę między koncertami i dalszą pracą nad płytą, jednocześnie pozostając wierną pierwotnej koncepcji. Gdybym zaczęła robić coś pod publikę, zwyczajnie oszukiwałabym. Także dlatego odrzuciłam dwa numery grane na żywo, zwyczajnie ich nie czułam. Ogólnie ciężka sprawa – walka z samym sobą, aby wytrzymać presję i móc skupić się na robocie.
„Tworzę muzykę, która nie zabrzmi dobrze na laptopie, muszę mieć do dyspozycji dobry sprzęt i nie wynika to ze snobizmu, ale z szacunku dla publiki.”
MUZ YK A W Y WIAD
Utwór Dissent poświęciłaś sytuacji na Ukrainie. Nie unikasz w swojej muzyce przekazu bardziej konkretnego niż ten czysto emocjonalny? Na Untune jest wiele rozmaitych treści, śladów realnych przeżyć. Nazwałabym je połączeniem wewnętrznego buntu związanego z prywatnym życiem ze sprzeciwem wobec świata i jego nietolerancji. Muzyka instrumentalna może powiedzieć równie wiele, co ta wykorzystująca teksty i wokal. Kiedyś miałam co do tego wiele wątpliwości, ale rozwiała je pierwsza zagraniczna recenzja płyty. Dziennikarz doskonale opisał album. A muszę dodać, że wysyłając krążki promocyjne, nie tworzyłam specjalnego opisu, a jedynie posłużyłam się słowami-kluczami, zostawiając recenzentom swobodę interpretacji. Okazało się, że odbierali Untune całkiem trafnie. Występy na żywo wymagają od Ciebie zupełnie innego nastawienia niż praca w studiu? Oczywiście. Od czasu pierwszego ważnego koncertu – we Wrocławiu na Canti Illuminati Festival – zdążyłam zauważyć, jak ewoluuję z live actami i moim podejściem do nich. Jeśli kiedyś koncerty mnie paraliżowały, tak teraz uważam je za największą nagrodę, jaką dostałam za Untune. Niesamowitym przeżyciem jest obserwowanie reakcji ludzi, tego jak tańczą, wpadają w totalny trans... Godzina życia w zupełnie innej rzeczywistości! Kontakty z żywą publicznością są więc dla mnie najważniejsze. Koncert i praca studyjna wymagają innego rodzaju skupienia, są jak dwie odległe planety, których nie da się nawet porównać. Jakie warunki musi spełniać koncert idealny? Czynników jest bardzo wiele, a poznawałam je z każdym kolejnym występem. Po pierwsze nagłośnienie, którego jestem fanatykiem. Tworzę muzykę, która nie zabrzmi dobrze na laptopie, muszę mieć do dyspozycji dobry sprzęt i nie wynika to ze snobizmu, ale z szacunku dla publiki. Jestem pod tym względem bardzo wymagająca. Kolejnym czynnikiem są ludzie oraz ich nastawienie. Grywałam fantastyczne koncerty zarówno w malutkich klubach, jak i na wielkich imprezach w rodzaju Open’era i przekonałam się, że każdy występ jest po prostu inny. Wszystko może pomóc lub zaszkodzić. Możesz naciąć się na warunki dźwiękowe w klubie, ale publiczność będzie tak fantastyczna, że zagrasz dwa razy bis. Staram się również, aby przytrafiająca się czasem gorsza forma, choroba czy po prostu zmęczenie przenigdy nie wpłynęły na jakość koncertu. Wyłączam się ze wszystkiego. Jestem ja, muzyka i ludzie. A masz już zaplanowane występy na cały ten rok? Na cały może nie (śmiech), ale szykuje się sporo pracy, z czego bardzo się cieszę. Miałam teraz dłuższą przerwę i już zaczyna mnie nosić. Muszę pojechać gdzieś i zagrać, spotkać się z ludźmi, zaczerpnąć od nich energię.
30
P O Z A G R A N I C A M I W Y O B R A Ź N I B o a rd s of Ca n a d a
GDZIEŚ NA POGRANICZU SNU I JAWY, POSIŁKUJĄC SIĘ WSZYSTKIM CO „RETRO” I „ANALOG”, INSPIRUJĄC SIĘ TWÓRCZOŚCIĄ MY BLOODY VALENTINE CZY THE BEATLES, POWSTAŁ I TRWA JEDEN Z NAJBARDZIEJ FASCYNUJĄCYCH PROJEKTÓW MUZYCZNYCH OSTATNICH LAT. DEBIUT W WARP RECORDS „MUSIC HAS THE RIGHT TO CHILDREN” MOMENTALNIE OKRZYKNIĘTO JEDNYM Z NAJWAŻNIEJSZYCH WYDARZEŃ ’98 ROKU, A PÓŹNIEJ DEKADY. NIEPOWTARZALNI W SWOJEJ KATEGORII BRACIA MIKE SANDISON I MARCUS EOIN, CZYLI BOARDS OF CANADA, STALI SIĘ OBOK FLYING LOTUSA, AUTECHRE I SAMEGO APHEXA TWINA WIZYTÓWKĄ NIE TYLKO WARP RECORDS, ALE I CAŁEJ ALTERNATYWNEJ SCENY MUZYKI ELEKTRONICZNEJ.
Tekst: Rafał „Kraff” Kołodziejski Zdjęcie: sonicrecords.pl
Pierwszy raz nazwa Boards of Canada pojawia się w połowie lat 80., zaczerpnięta z oglądanej przez braci regularnie serii filmów dokumentalnych National Film Board of Canada. Fascynacja muzyką, nauka grania na instrumentach oraz późniejsze eksperymenty z samplowaniem i komponowaniem pierwszych utworów – oto podwaliny przyszłej działalności duetu. Początek lat 90. to powołanie na krótko do życia projektu Hexagon Sun, który wkrótce staje się nazwą studia nagraniowego. To w nim dochodzi do realizacji pierwszych nagrań, torujących drogę Boards of Canada na szczyt. Począwszy od 1995 roku kolejno
ukazują się EP-ka Twoism i Boc Maxima (1996) wydane w formacie kaset i dystrybuowane w niewielkiej liczbie egzemplarzy wśród przyjaciół. Jedna z takich demówek trafia do manchesterskiej wytwórni Skam, wzbudzając ogromne zainteresowanie samego Seana Bootha z grupy Autechre. W rezultacie powstaje EP-ka Hi Scores (1996), którą zamknął tak klasyczny dla brzmienia BOC utwór Everything You Do is a Balloon. Wszystkie produkcje powstałe w tym okresie niedługo potem ujrzały światło dzienne dzięki Warp Records, które wydało album definiujący na nowo pojęcie muzyki elektronicznej.
31
MUZ YK A ART YKUŁ
„Pozostając równie tajemniczymi, jak ich muzyka, pozostawiają fanom wybór i wolność w odbiorze ich twórczości.”
„Music Has the Right to Children” – Warp debiut Wszystkie wcześniejsze doświadczenia, produkcje, pomysły i aranżacje chłopaków z Boards of Canada skrystalizowała płyta Music Has the Right to Children. Wydana 20 kwietnia 1998 roku stała się nie tylko wydarzeniem sezonu, ale i jak czas pokazał klasyką dla następnych pokoleń. Kolaż dźwiękowy urzekał od początku. Kolejne futurystyczne, senne wizje przynosiły utwory An Eagle in Your Mind, Roygbiv (pierwszy oficjalny wideoklip zespołu), Olson, Aquarius, a wszystko sumował ostatni track Open the Light. Triphop, downtempo, mroźne ambientowe plamy – to wszystko witało słuchacza w bezkresnej przestrzeni kosmicznego pejzażu wykreowanego przez Boards of Canada. Płyta, jak przystało na wydawnictwa Warp Records, bezwzględnie łamiąca kanon i jakiekolwiek schematy producenckie, stała się tematem setek debat, rozmów i inspiracji. Krytycy, fani i cała śmietanka zgromadzona wokół sceny elektronicznej nie mieli wątpliwości. Warp złowił kolejne po Richard D. Jamesie, Autechre, Nightmares on Wax czy Sabres of Paradise osobowości, których misją jest skierowanie muzyki na nieodkryte wcześniej terytoria. Całą otoczkę brzmienia nagrań i zarazem ich ogromnej oryginalności stanowiło to, że utwory zostały stworzone przy pomocy serii analogowych, oldscholowych syntezatorów. Sukces albumu przerósł oczekiwania wszystkich, co zaowocowało wydaniem nagranej w styczniu przez BBC Radio 1 EP-ki Peel Sessions, na której znalazły się zmiksowane wersje szlagierów z Music Has the Right to Children. Ten okres znakomicie podsumowała również wydana w 2000 roku kolejna EP-ka In a Beautiful Place Out in the Country. Cała maestria i sztuka operowania dźwiękiem znalazły odzwierciedlenie w takich nagraniach, jak: Kid For Today, Amo Bishop Roden, Zoetrope czy tytułowym In a Beautiful Place Out in the Country. W znanym nieznanym kierunku Następny warpowski album Geogaddi (2002) odkrywał przed słuchaczami kolejne pełne mistycyzmu mozaiki. Muzyka nic nie straciła ze swojego przekazu, mocy i niebywałego uroku. Nostalgiczna, pełna prostych, czarujących dźwięków zapraszała
w podróż. Oprócz przestrzennych plam czy zawansowanych technicznie nagrań, takich jak The Beach at Redpoint czy Julie and Candy, nie zabrakło na albumie również czysto tanecznych produkcji, jak chociażby Alpha and Omega czy Music is Math. Na pograniczu stylów po raz kolejny udało im się stworzyć dzieło unikalne, pełne odniesień do przeszłości. Trzy lata później w sklepach na całym świecie ląduje LP The Campfire Headphase (2005). Jest kontynuacją i kolejnym krokiem naprzód w odkrywaniu piękna poprzez proste, niepokojące, wprost apokaliptyczne aranżacje dźwiękowe. Na pograniczu sennych marzeń, z dala od zgiełku cywilizacji przygotowali kolejne perfekcyjne produkcje – Dayvan Cowboy, ’84 Pontiac Dream, Chromakey Dreamcoat czy Peacock Tail. Album pełen odniesień do lat 80., postindustrialnej teraźniejszości, z mnóstwem nie tylko elektronicznych, ale wręcz wprost rockowych czy new wave’owych inspiracji, został kolejnym światowym bestsellerem. Po jego wydaniu nikt nie przypuszczał, że na następne dłuższe dzieło Boards of Canada trzeba będzie czekać aż 7 lat. Tam, gdzie przeszłość wita przyszłość Nie licząc wydanych niedawno reedycji ich albumów z połowy lat 90., ostatnią płytą Boards of Canada jest Tomorrow Harvest (2013). Postapokaliptyczna, modernistyczna poświata nagrań przenosi nas niczym Danny Boyle w 28 dni później czy John Carpenter w Ucieczce z Nowego Jorku do świata, w którym przeszłość miesza się z przyszłością. Nastrój pełen niepokoju, wszechobecnego poszukiwania nieodkrytego i gęstniejącego wokół mroku ma w sobie coś wciągającego, porywającego nas w świat iluzji szkockiego duetu. Specjalnie odcinający się od życia w dużych metropoliach, poszukujący spokoju umysłu dla swoich twórczych sesji, jakby oderwani od rzeczywistości twórcy zaprosili słuchaczy na kolejną bezkresną odyseję dźwiękową. Cold Earth, Sick Times, Reach for the Dead czy Telepath brzmią jak ukryte ostrzeżenia dla pędzącej bez ustanku globalnej cywilizacji. Gdzie milknie rozmowa Unikający występów live, nie licząc kilku na przełomie millenium, równie rzadko udzielają wywiadów. Pozostając równie tajemniczymi, jak ich muzyka, pozostawiają fanom wybór i wolność w odbiorze ich twórczości. Ci rewanżują się im pokaźną liczbą homemade wideoklipów. Owe majstersztyki można zobaczyć na kanale YouTube. Nieoficjalnie publikowane przynoszą wiele doznań, co warto sprawdzić chociażby na przykładzie wyprodukowanego przez jednego z fanów wideo do Everything You Do is a Balloon. Zakochani w swoich analogowych syntezatorach i we wszystkim co „retro” na pewno nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Podróżując po świecie, zbierają kolejne szkice, idee i pomysły, które zapewne już niedługo czeka obróbka w położonym niedaleko szkockiego Pentland Hills – Hexagon Sun Studio. Zrozumieć muzykę Boards of Canada, to jakby przenieść się w głąb swojej duszy. Witaj w królestwie, w którym milknie rozmowa i zostajesz z muzyką sam na sam.
32
MUZ YK A W Y WIAD
D E E R H O O F BEZ ZESPOŁU DEERHOOF NIEZALEŻNA MUZYKA GITAROWA PIERWSZEJ DEKADY XXI WIEKU WIELE BY STRACIŁA. GRUPA MISTRZOWSKO ŁĄCZY INSTRUMENTALNE SZALEŃSTWO Z ARTYSTYCZNYM KUNSZTEM ORAZ NIEZWYKŁE WYCZUCIE MELODII Z PRZEMYŚLANĄ PRÓBĄ JEJ DEKONSTRUKCJI. AMERYKANIE POKAZALI, ŻE WYRAZY „POP” I „EKSPERYMENT” NIEKONIECZNIE MUSZĄ SIĘ WZAJEMNIE WYKLUCZAĆ. ZESPÓŁ WYDAŁ NIEDAWNO SWÓJ 13. ALBUM PT. „LA ISLA BONITA”. TO WŁAŚNIE GŁÓWNIE NA JEGO TEMAT ROZMAWIAMY Z GITARZYSTĄ I ZARAZEM JEDNYM Z WOKALISTÓW GRUPY, JOHNEM DIETERICHEM Rozmawiał: Kamil Downarowicz Zdjęcie: materiały promocyjne Pierwszy album The Man, the King, the Girl wydaliście w 1997 roku i od tego czasu kolejne longplaye wypuszczacie z zadziwiającą regularnością, nawet po 2 krążki w ciągu jednego roku. W jaki sposób udaje Wam się to robić? Czy po tych wszystkich latach wspólnego grania wciąż jesteście zgraną, bezkonfliktową i pełną entuzjazmu grupą przyjaciół? Po pierwsze Deerhoof to zespół, w którym każdy z członków pisze piosenki. Jest nas czworo i nawet kiedy wydajmy jeden album rocznie, to tak naprawdę każde z nas komponuje cztery, pięć kawałków. W rezultacie nie jesteśmy przeciążeni pracą, a nawet czujemy pewien niedosyt i chcemy jak najszybciej nagrywać nowe rzeczy. Wiąże się z tym też pewien kłopot, bo sporą część materiału, który każdy chce wnieść do albumu, musimy odrzucić. Np. na potrzeby naszego najnowszego wydawnictwa La Isla Bonita zarejestrowaliśmy kilkanaście utworów, z czego na tracklistę trafiło tylko dziesięć. Wszystko po to, aby album był spójny i na równym poziomie. To dla nas niezwykle ważne. Do tego dochodzi to, o czym wspomniałeś, jesteśmy ze sobą mocno zaprzyjaźnieni. Dobrze się rozumiemy i wiemy, czego możemy od siebie nawzajem oczekiwać. Dajemy sobie dużo przestrzeni i wolności. Znam kilka bandów, w których sytuacja była odwrotna i nie skończyły one najlepiej.
Skoro wspomniałeś o La Isla Bonita… Jaka była geneza tytułu albumu, który w oczywisty sposób odsyła do słynnego singla Madonny. Chociaż warto zaznaczyć, że muzyka, jaką znajdujemy na płycie niewiele ma wspólnego z naiwnym popem. Tytuł ten wymyśliła Lenny Fletcher, żona Eda Rodrigueza [red. żona gitarzysty Deerhoof]. Kiedy skończyliśmy nagrywać nowy album, byliśmy akurat w Azji i rozmawialiśmy ze sobą, jakim imieniem powinniśmy nazwać nasze nowe dziecko. Nic fajnego nie przychodziło nam do głowy i Ed postanowił wysłać maila do swojej żony z prośbą o pomoc. Bardzo szybko podesłała nam z czterdzieści roboczych nazw, z których ¾ kompletnie nas zachwyciła! Wspólnie postanowiliśmy wybrać La Isla Bonita. Nazwa ta stanowi dla nas pewną ideę, symbol wyśnionej wyspy, na której wiecznie jest zielono, wiecznie świeci słońce i wiecznie trwa zabawa. W USA coraz więcej ludzi nie wytrzymuje już w otaczającej ich rzeczywistości i na różne sposoby próbuje od niej uciec, dostać się na swoją własną, małą La Isla Bonitę. Oznacza to, że świat, który skonstruowaliśmy i w którym żyjemy, staje się dla nas coraz bardziej obcy, złowrogi. Coraz gorzej się w nim czujemy. To poważny współczesny problem, z którym musimy w końcu się zmierzyć.
33
MUZ YK A W Y WIAD
„(...)pragniemy przede wszystkim grać na żywo i nawiązać jak najbliższy, żywiołowy kontakt z publiką. A czy coś służy temu lepiej niż stary dobry rock’n’roll?”
Kto oprócz Madonny był dla Was inspiracją przy nagrywaniu płyty? Choćby Janet Jackson… Powaga? Jak najbardziej! Utwór Paradise Girls, który skomponował Greg, był z początku coverem piosenki Janet. Dopiero kiedy zaczęliśmy nad nim pracować, stał się on zupełnie czymś innym. Jednak korzenie ma takie, a nie inne. Natomiast na brzmienie płyty mocny wpływ miał zespół Ramones, który wszyscy bardzo lubimy. Na jednej z prób zagraliśmy cover tej grupy Pinhead. Jest on prosty, agresywny, do tego krzyczę na nim niemiłosiernie do mikrofonu. Poczuliśmy wtedy, że mamy ochotę nagrać album w takim właśnie duchu. Co ciekawe stało się to w momencie, kiedy prace nad La Isla Bonita trwały w najlepsze i powstało już kilka nowych nagrań. Postanowiliśmy je przearanżować tak, aby wpasowały się w naszą „ramonowską” koncepcję i o dziwo udało się nam to bez problemu. Zmęczyliście się elektroniką? Na nowej płycie nie ma jej w ogóle. Jest za powrót do klasycznego garażowego grania. Nie nazwałbym tego zmęczeniem. Uwielbiam muzykę elektroniczną i myślę, że jeszcze do niej kiedyś wrócimy. Po prostu wyglądało to tak, że spotkaliśmy się wszyscy razem i zaczęliśmy rozmawiać o tym, na czym najbardziej nam obecnie zależy i co chcemy przekazać naszą muzyką. Wyszło na to, że pragniemy przede wszystkim grać na żywo i nawiązać jak najbliższy, żywiołowy kontakt z publiką. A czy coś służy temu lepiej niż stary dobry rock’n’roll? Poza tym wszyscy czworo żyjemy w różnych miastach i brakowało nam zwyczajnie wspólnego grania prób w jednym pomieszczeniu z użyciem prawdziwych instrumentów, a nie komputerów. Zdecydowaliście się wydać nowy album w Lado ABC, warszawskiej oficynie, która dystrybuuje La Isla Bonita na Europę Środkowo-Wschodnią. Jak doszło do nawiązania współpracy zespołu z tą polską firmą? Kiedy zastanawialiśmy się w jaki sposób wydać i dystrybuować album, byliśmy akurat na trasie po Europie. Nasz pochodzący z Czech kierowca o imieniu Jakub zaproponował, aby zrobić coś nowego i zaangażować do tego różne wytwórnie w różnych częściach świata. Po omówieniu sprawy doszliśmy do wniosku, że to cholernie fajny pomysł. Kilka lat temu graliśmy wspólne koncerty z polskim zespołem Baaba. Wystąpiliśmy m.in. w Petersburgu na fantastycznym festiwalu i to właśnie tam poznaliśmy ekipę z Lado ABC, z którą Baaba byli związani. W momencie rozmowy o wypuszczeniu krążka na Europę Środkowo-Wschodnią nasze myśli od razu powędrowały w stronę polskiej wytwórni, bo złapaliśmy świetny kontakt z ludźmi, którzy tam pracują. Nadajemy na tych samych falach, mamy podobne spojrzenie na muzykę i na to, jak ją promować. To zabawne, bo powinno nam zależeć na podpisaniu umowy z jakimś dużym labelem i na zarabianiu kasy… ale cóż, tak po prostu nie jest. Wolimy pracować z przyjaciółmi w dobrej atmosferze.
Znak rozpoznawczy Deerhoof to szaleńcze, rozdygotane i nadpobudliwe kompozycje. Musisz mi koniecznie powiedzieć, jak wygląda proces nagrywania tak niesamowicie pokręconych utworów? Niektórzy ludzie pytają mnie, czy nasze kawałki są efektem spontanicznej improwizacji. Mogę Cię zapewnić, że tak nie jest. Nie jest też tak, że dokładamy wszelkich starań, by kompozycje były jak najbardziej pokręcone… to wychodzi naturalnie. Ostatnio np. było tak, że Satomi przyniosła mi nagrany przy pomocy komputera elektroniczny motyw i stwierdziła, że musimy go zaaranżować na gitary. Pomyślałem, że to będzie naprawdę trudne, bo motyw ten był na maksa ciężki do zagrania. Ale w końcu się udało. Zacząłem go z początku grać bardzo powoli, później coraz szybciej i szybciej aż osiągnąłem to, czego Satomi oczekiwała. W swojej dotychczasowej karierze współpracowaliście m.in. z Marcem Ribotem, Sufjanem Stevensem czy Wadada Leo Smithem. Kto jest Twoim wymarzonym artystą, z którym chciałbyś nagrać wspólny materiał? Szczerze? Właśnie Marc Ribot jest jednym z moich ulubionych wykonawców, którego podziwiam od wielu lat. Udało mi się z nim już pracować. Marc nagrał partie gitary do jednego z naszych utworów, który zresztą ja napisałem. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie i powód dumy. Wyszło więc na to, że moje marzenie już się spełniło… Ostatnimi czasy zajęliście się remiksowaniem utworów innych wykonawców takich, jak: Maroon 5, Asobi Seksu czy Delta 5. Skąd decyzja o tego typu działalności? Osobiście uwielbiam zajmować się przearanżowaniem piosenek innych artystów. To bardzo ekscytujące zajęcie. Pracując nad danym utworem, wchodzisz z nim w kontakt na całkowicie innym poziomie, niż kiedy go tylko słuchasz. To tak jakbyś dotarł do jego centrum, do jego „duszy” i zaprojektował dla niej nowe ciało. To zresztą zabawne, bo zawsze kiedy ktoś mnie prosi o zrobienie remiksu, to spodziewa się efektu w postaci tanecznej, energetycznej przeróbki. Tymczasem dla mnie remiksowanie to całe spektrum możliwości, w którym lubię nieraz spowolnić pierwotne tempo piosenki, a nie tylko je przyśpieszyć i „utanecznić”. Spróbowałeś także swoich sił w roli producenta. Odpowiadałeś za albumy Sufjana Stevensa czy A Hawk And A Hacksaw. Jak odnajdujesz się w tej roli? To dobre pytanie! Powiem Ci, że to ciężka i odpowiedzialna robota. Do tego ktoś cię z niej rozlicza i ma pewne wymagania, które musisz spełnić. Produkcja to jest pole, które cały czas poznaję i które potrafi mnie zaskakiwać, ale czuję się w roli producenta coraz pewniej i lepiej. Zwłaszcza, że dostawałem wyraźne sygnały od artystów, z którymi pracowałem, że to, co robię jest ok i podoba się im.
34
R
S
Y
MELODIA I PULS ZAMIAST ŚWIECĄCEGO EKRANU
Y
WOJTEK URBAŃSKI I ŁUKASZ STACHURKO POŁĄCZYLI SIŁY W PROJEKCIE, CO DO KTÓREGO AMBICJI SĄ ABSOLUTNIE ZGODNI. RYSY TO ATRAKCYJNA MUZYKA TANECZNA, TWORZONA NIE TYLKO DLA ELEKTRONICZNYCH NERDÓW LUB BYWALCÓW KLUBOWYCH IMPREZOWNI.
Rozmawiał: Sebastian Rerak Zdjęcie: Michał Dąbek
Niedawno Rysy przeszły koncertowy chrzest. Jak wrażenia? Wojtek: Totalnie pozytywne zaskoczenie! Odbiór okazał się lepszy, niż mogliśmy oczekiwać. Widzieliśmy kiwające się głowy, uśmiechy... Generalnie kciuki w górę i mnóstwo dobrej energii (śmiech). Jako producenci legitymujecie się odmiennym backgroundem. Najprościej można by przyjąć, że muzyka, którą wspólnie tworzycie jest efektem zderzenia dotychczasowych doświadczeń? Łukasz: Spotkaliśmy się tutaj w pół drogi naszych osobistych pasji. Znamy się dobrze na stopie prywatnej, co bardzo pomaga w komunikacji, niemniej jednak Rysy są pierwszym wspólnym przedsięwzięciem, w którym wzięliśmy się ostro do roboty. Wojtek: Każdy wkłada w projekt to, co najbardziej lubi, przez co obaj mamy poczucie, że jest to nasza muzyka. Łukasz jest bardziej samplingowy, ja jestem cholernym melancholikiem i fanem melodii. Najfajniejszy jest zaś fakt, że ani przez moment nie pracujemy pod żadnym konkretnym „sztandarem”. Łukasz: Z premedytacją zrywamy wręcz z wszelkimi możliwymi skojarzeniami, jakie pojawiały się po drodze. Jeśli jakiś utwór wydawał nam się do czegoś podobny, to natychmiast szedł w odstawkę. Wojtek: Poza tym jesteśmy już obecni w świecie produkcji od tylu lat, że
potrafimy się ograniczać. Nasze utwory rozwijały się niekiedy w barokowe formy, aby ostatecznie ulec sporemu okrojeniu. Powściągliwość jest znakiem czasu i walorem nowoczesności. Pod tym względem traktuję singiel Ego jako nasze małe trofeum, bo skromnymi środkami udało nam się zrobić coś naprawdę mocnego. Po prostu Rysy zarysowują się coraz wyraźniej (śmiech). Teraz, gdy o tym opowiadacie, mam pewność, że pozwalacie muzyce rozwijać się własnymi meandrami. Łukasz: Tak, wspólny kierunek określił się sam, w toku swobodnych sesji. Nie zakładaliśmy z góry niczego, z czasem sama muzyka zainspirowała nas, by iść w taką stronę. Wojtek: Duże znaczenie ma studio, w którym pracujemy, pełne analogowych syntezatorów i urządzeń nieodbiegających standardem od światowych jakości. Nie zadowalają nas urządzenia typu „wybierz preset i naciśnij jeden przycisk”. Praca z hardwarem i żywymi instrumentami sprawia nam dużą frajdę. Łukasz: Ogólnie mamy korbę na dobre brzmienie. I nie chodzi tu o czyściutki high end, ponieważ korzystamy z filtrów niszczących trochę ten dźwięk, aby wydobyć z niego charakter. Muzyka musi mieć charakter na każdym poziomie – od aranżacji po sound poszczególnych utworów.
35
MUZ YK A W Y WIAD
"Nie musimy kurczowo trzymać się undergroundu. W Polsce brakuje dobrej muzyki pop, jaka funkcjonuje na świecie (...). Wszyscy oni tworzą bardzo teraźniejsze rzeczy, trafiające do masowego odbiorcy, ale wciąż bezkompromisowe."
Pomimo tego „niszczenia” Rysy są chyba najbardziej przystępnym projektem w dorobku Was obu? Dostrzegacie ich potencjał komercyjny? Wojtek: Poruszyłeś ciekawy temat. Decydując się na tę współpracę, byliśmy świadomi istnienia pewnej niszy, jaką chcielibyśmy zająć. Mowa tu o rasowej, dobrze brzmiącej elektronice, wyzbytej tego podziemnego, walczącego etosu. Także dlatego chcemy współpracować ze świetnymi wokalistami, którzy zaistnieli już w szerokiej kulturze. Głównym głosem Rys jest Justyna Święs, ale mamy na celowniku także kilka innych postaci, niekojarzących się z muzycznym of fem. Łukasz: Nie musimy kurczowo trzymać się undergroundu. W Polsce brakuje dobrej muzyki pop, jaka funkcjonuje na świecie, dzięki takim markom, jak: Disclosure, Röyksopp, Caribou czy Jon Hopkins. Wszyscy oni tworzą rzeczy, trafiające do masowego odbiorcy, ale wciąż bezkompromisowe. Wojtek: My też nie obawiamy się mainstreamu i chcemy nawet w nim sporo namieszać. I wejść w niego na własnych zasadach? Wojtek: Tak, bo bardzo mocno ten projekt przemyśleliśmy i wykorzystujemy w nim całe nasze doświadczenie. Świetnie się przy okazji bawiąc. Łukasz: Zarówno w muzyce mojej, jak i Wojtka od zawsze obecne były melodia i melancholia. Jesteśmy bardzo wrażliwymi chłopakami (śmiech). Podkreślacie także narracyjny charakter muzyki Rys. Czy materiał z EP-ki podporządkowany jest jakiejś opowieści? Wojtek: Na pewno podporządkowany jest określonemu tempu. Wyszło tak, że utwory utrzymane są w tempie 130 BPM, czyli w tanecznym standardzie, którym jednak bawimy się na różne sposoby, dzieląc lub mnożąc przez dwa. Generalnie puls, puls, puls! Łukasz: Narracyjność tyczy się bardziej opowieści wewnątrz poszczególnych utworów, bo te mają własne kolory, tematy, warstwy. Nie robimy prostej klubowej muzy, która tylko pompuje. Wojtek: Raczej uruchamiamy pewne obrazy w głowie. Tak mamy w trakcie komponowania. Prawdopodobnie mielibyśmy większe pole do popisu na pełnowymiarowym albumie. EP-ka rządzi się jednak swoimi prawami, więc wybraliśmy na nią Ego, czyli mocny akcent bitowy, kolejny numer bardzo subtelny i niedopowiedziany, a w końcu także i klasyczną piosenkę. Do tego zestaw remiksów od ciekawej ekipy. Z końcem marca zamierzamy zaprezentować się z taką ładną minipłytą. Padło już wcześniej nazwisko Justyny Święs. Dlaczego to ją uczyniliście głosem numer jeden Rys? Łukasz: Z Justyną nawiązałem kontakt, realizując wspólny utwór Sonar Soul.
Usłyszałem ją w radiu, zachwyciłem się i uznałem, że muszę z nią coś nagrać. Kiedy więc zastanawialiśmy się, kto mógłby zostać wokalistą Rys, wybór wydał się prosty. Nie trzeba było przekonywać Justyny, co też trochę nas zaskoczyło, bo ta muza różni się zupełnie od tego, co robią The Dumplings. Mimo młodego wieku jest otwartą, dojrzałą wokalistką i uznała, że chce zabrzmieć w tym projekcie inaczej. Wojtek: The Dumplings to fajny, młody zespół, któremu kibicujemy, ale w żadnym wypadku nie chcieliśmy go dublować. EP-ka ukaże się jako download czy będzie dostępna także w wersji fizycznej? Może nawet jako winyl? Wojtek: Będzie winyl! Łukasz: Jeśli uda się zrealizować nasz plan, wypuścimy bardzo wyjątkowy winyl. Mamy korbę na całościowe podejście do projektu z dużą dbałością o każdy aspekt strony wizualnej. Także dlatego pracujemy ze świetną ekipą realizującą dla nas wizuale na koncertach. Po prostu chcemy przedstawić całościowo dopracowany produkt. W kwestii koncertów nastawiacie się bardziej na samodzielne występy klubowe czy imprezy festiwalowe? Wojtek: Dostajemy już całkiem sporo zaproszeń, więc mogę powiedzieć, że dominować będzie granie klubowe. Latem pojawimy się także na festiwalach. Łukasz: Nie zamykamy się na nic. Granie na żywo jest zresztą bardzo fajnym aspektem zajmowania się muzyką. Obywamy się na scenie bez komputera, bo nie chcemy świecących ekranów i zawieszających się Windowsów (śmiech). Nie zadowala nas też odegranie materiału ze studia, dlatego aranże budowane są od nowa pod kątem koncertów. Mamy pady, gitarę, masę efektów... no i Justynę. Wojtek: I dużo ciepłego basu! Jeszcze à propos nazwy, która może być myląca... Ludzie pytają Was czasem, dlaczego nazywacie się jak najwyższy szczyt Polski? Wojtek: Wszyscy o to pytają! Nazwa jest naszym hołdem dla szorstkości, niedoskonałości, błędu... Może oznaczać rysy na szkle, samochodzie czy w życiorysie. W końcu to one sprawiają, że świat jest ciekawszy, niż gdyby był nieskazitelnie doskonały. Z drugiej strony skojarzenie z Rysami w Tatrach też jest w porządku. Mierzymy wysoko (śmiech). Łukasz: Liczba polubień naszego fanpage’a goni już zresztą liczbę fanów góry (śmiech). Wojtek: Musimy kiedyś zagrać koncert na szczycie Rysów. Najlepiej w środku lata, z pięknym widokiem na Morskie Oko. Łukasz: Absolutnie jestem za (śmiech)!
EMIK A
37
MUZ YK A W Y WIAD
Przed Facebook iem też byłam art ystką BRYTYJSKA KOMPOZYTORKA I DJ-KA O CZESKICH KORZENIACH DEFINITYWNIE OKREŚLIŁA KIERUNEK WŁASNEJ KARIERY W 2011 ROKU, GDY W JEDNYM Z WYWIADÓW PORÓWNAŁA SWOJĄ MUZYKĘ DO JAGÓD, STWIERDZAJĄC: „PATRZYSZ NA NIE I WIDZISZ, ŻE SĄ CIEMNE, PURPUROWE I TAJEMNICZE. NATOMIAST, GDY JE ZJESZ, ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ Z TEGO, ŻE NIE SĄ TYM, NA CO WYGLĄDAJĄ”. TAKA JEST WŁAŚNIE EMIKA. PATRZĄC NA OKŁADKĘ JEJ NOWEJ PŁYTY „KLAVIRNI”, MOŻNA STWIERDZIĆ, ŻE DOSTANIESZ MOCNEGO KOPA, WŁĄCZASZ ODSŁUCH ALBUMU I SŁYSZYSZ DELIKATNE DŹWIĘKI FORTEPIANU. EWIDENTNIE W JEJ ŚWIECIE NIC NIE JEST TYM, NA CO WYGLĄDA.
Rozmawiał: Teodor Klincewicz Zdjęcia: Katja Ruge
Masz doświadczenie zarówno z muzyką klasyczną, jak i klubową. Jak przez to postrzegasz występy? Jak można „tłumaczyć” muzykę na występ na żywo? Przez ostatnie lata starałam się zadowolić swoją publiczność. Czułam, że jako kompozytor muszę ją „obsłużyć”, uwieść i usatysfakcjonować. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy następną fazą w mojej pracy nie będzie rzucenie wyzwania ludziom. Nigdy tego nie robiłam. Teraz zamiast chować się za swoją muzyką, chcę się wypowiedzieć. Ludzie mówią: „To jest laptop, to nie jest DJ-ka. To ma być występ na żywo, a ty grasz muzykę innych ludzi”. Kocham to, ten proces, kiedy ludzie próbują zrozumieć, kategoryzować. Czasem łatwo jest zapomnieć i myśleć, że są żelazne zasady, że w muzyce coś jest słuszne i niesłuszne: właściwy i niewłaściwy dźwięk, dobry i zły mix, ale tak naprawdę nie ma czegoś takiego. Widownia tworzy takie granice i kategorie. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że nieważne co robię i gdzie, koniec końców to wszystko jest jednością, jedną muzyką. Kto miałby to oceniać? Dokładnie! Nie ma zasad, to jest wolna amerykanka, wszyscy na wszystkich! W muzyce lubię tradycyjne rzeczy: melodię, beat, groove, bo to bardziej dotyczy emocji niż edukacji. W sztuce awangardowej musisz rozumieć myślenie, które stoi za dziełem, żeby wiedzieć czemu siedzisz i dwie godziny słuchasz nagranych dźwięków helikoptera. Nie musisz być tak wytrenowany, żeby rozumieć muzykę.
Jakie jest miejsce artysty pomiędzy przemysłem, edukacją a widownią? Ciekawe pytanie. Nie jestem pewna, czy w przemyśle jest zbyt dużo miejsca dla artystów. Dlatego zdecydowałam założyć się swój własny label. Stworzyć dystans pomiędzy moim małym biznesem a przemysłem. Teraz chodzi o to, żeby mieć duży koncert, być w top 10, mieć 100 tysięcy lajków. Właśnie takie przemysłowe koncepty utknęły w umysłach artystów. Zawsze tak sobie myślę, że przecież przed Facebookiem też byłam artystką. Nawet zanim publikowałam swoje nagrania też byłam artystką. Każdy teraz jest wolny. Może znaleźć swoją widownię, robić, co chce. I co z tego, skoro artyści w całej tej wolności zapomnieli, dlaczego robią to, co robią. Brakuje jakiegoś ducha w tym przemyśle. Gdybyś miała wehikuł czasu, gdzie byś się przeniosła? Z kim chciałabyś tworzyć albo występować? Chciałabym spotkać kompozytora Antona Brucknera. Zastanawiam się, czy czuł się podobnie jak ja teraz? Czy to jest zawsze ta sama walka, ta sama praca? Chciałabym zapytać go, co działo się w jego głowie i w życiu, kiedy komponował. W szczególności, gdy tworzył IX symfonię. Studiuje dużo historii muzyki, ale tak naprawdę nigdy nie wiem, o czym jest dany utwór. W tamtym czasach przeważnie tylko je numerowano. Nigdy nie można być do końca pewnym, o co chodziło kompozytorowi. Miłość? Nienawiść? Mam wrażenie, że ten jeden utwór, IX symfonia, jest lepszy niż ostatnie sto płyt, które kupiłam w tym roku. Jedna osoba, jeden utwór… w porównaniu do setek ludzi, do mnie, robiących tylko kolejne „kawałki”.
38
MUZ YK A W Y WIAD
„Mam wrażenie, że poświęcamy prawdziwe przyjaźnie po to, żeby łączyć się z większą liczbą ludzi. Chyba to nas teraz kręci.”
Myślisz, że teraz inaczej słuchamy muzyki? Jeżeli kawałek brzmi podobnie do czegoś innego, to jest dobrze. Ludzie lubią być częścią jakiejś sceny, jakiejś ekipy. Nie lubią stać samemu, nie ma takich wielkich myślicieli. Jeżeli robisz coś inaczej, ludzie piszą „ona robi coś inaczej”. Piszą to o mnie, a ja nie robię niczego inaczej. Jak coś takiego zmierzyć? Elektronika kręci się bardziej dookoła bycia DJ-em, czyli robieniu tego, co wszyscy – puszczaniu muzyki. Jak uciekasz od takich schematów? Nie analizuję tego, co dzieje się dookoła mnie, patrzę w głąb siebie, próbuję połączyć się z muzyką. Żaden z moich utworów nie jest taki sam. Każdy ma inne tempo, żaden do końca nie pasuje do drugiego, to taki inny rodzaj DJ-owania. Czy bycie DJ-em bardzo się różni od komponowania? Wydaje mi się, że kiedyś muzyka była bardziej produktem, teraz sprzedaje się „całą osobę”? Dokładnie. Sprzedaje się osobę, fame zbudowany dookoła niej, markę. Wszyscy teraz myślą tylko branding, branding… Bycie DJ-em jest jak bycie modelem dla swojej muzyki. Pięciu DJ-ów może zagrać te same pięć kawałków, a jednak każde wykonanie będzie zupełnie inne. Jeżeli jesteś kompozytorem, wszystko musi pochodzić z ciebie. DJ po prostu naciska play i to wszystko. Kompozytor raczej tego nie zrobi. Musi stworzyć coś z… niczego. To przychodzi z ciebie. Kiedy przychodzi taki moment, że myślisz „to jest to, stop, zrobione”? Dla mnie to jest ten moment, kiedy słucham utworu i nie brzmi już jak mój. Trochę mnie to przeraża. Zawsze jest ten moment, kiedy moja praca nie brzmi jak moja praca, wtedy za bardzo się boję do niej wrócić. To taki dystans, kiedy słucham utworu i już nie wiem, jak jeszcze mogę go zmienić. Czy mi się podoba, czy nie, czy chcę go wypuścić, czy nie, to inna sprawa. Skończyć muzykę to jedno, a potem pytać siebie, czy to jest dobre, czy innym się spodoba, czy to nagrać to już zupełnie inna kwestia. Które dzieło uważasz za najbardziej „nie Twoje”? Zdecydowanie myślę, że Dva jest kompletnie porąbanym albumem. Nigdy nie zrobię czegoś podobnego. Wtedy było mnóstwo napięcia i pasji jednocześnie. Jest tam tyle rzeczy. Czasem słucham albumu i zastanawiam się: „Co ja sobie wtedy myślałam? Jak ja to zrobiłam?”. Nie mam pojęcia. Wolisz pracować sama czy z innymi ludźmi i instrumentami? Lubię być sama, kiedy pisze. Gdy już mam podstawowy pomysł, lubię pracować z innymi muzykami. Teraz byłam w studiu nagrywać perkusję. Dwanaście godzin szalonej pracy z inżynierami i perkusistami. Było niesamowicie. Nigdy nie wiesz, co z tego wyjdzie. Jako kompozytor znasz 50% ostatecznego wyniku, pozostałe 50% pochodzi od muzyków. To są takie różne małe rzeczy, których nie jesteś w stanie kontrolować. Z kolei w
środowisku komputerowym kontrolujesz wszystko. Czasem to jest bardzo nudne. Pukam w ten komputer i nic z niego nie wychodzi. Czyli słuchasz tego, co mówią inni, kiedy tworzysz? Zawsze. To taka dziwna tortura, zawsze mnie to rozwala. Jestem bardzo otwarta, to wszystko do mnie dociera. Potem strasznie się staram skończyć pracę, ale cały czas myślę: „ona powiedziała to, on powiedział tamto… A publika? Czego oni chcą? Co robiłam rok temu, gdzie jestem teraz, gdzie zmierzam?”. A potem znajduję „to coś”. Zamykam się, nie wychodzę z domu. Nie próbuj ze mną rozmawiać, kiedy taka jestem. Staję się po prostu najgorszą osobą, kiedy muszę zrobić swoją robotę. Kiedy ją zrobię, wracam do normy. Czy czeskie pochodzenie wpływają na Twoją twórczość? Mam czeski temperament. Kiedy jestem z Czeszkami ze swojej rodziny, czuję, że jesteśmy takie same, kiedy jadę metrem w Pradze czuję: „oh moi ludzie, moje kobiety…”. Moja rodzina jest podzielona, mój ojciec jest dżentelmenem z Oxfordu, moja mama artystką z Pragi. Jestem produktem tych różnic. Czy nie masz wrażenia, że muzyka stała się „uniwersalna”, że kiedyś była bardziej lokalna? W szczególności tu w Europie Wschodniej, gdzie w grę wchodziły tematy polityczne, ale też styl? Myślę, że tak się dzieje na całym świecie. Jeżeli chcesz usłyszeć jakąś lokalną muzykę, musisz wyjechać daleko poza miasto. Jest w nas coś takiego, że chcemy się łączyć z całym światem. Nasza generacja szuka wolności i chce mieć wybór. Wszyscy, których znam, są dziko niezależni. Mam wrażenie, że poświęcamy prawdziwe przyjaźnie po to, żeby łączyć się z większą liczbą ludzi. Chyba to nas teraz kręci. Poprzednie generacje miały swoje wielkie wojny. Myślisz, że my mamy jakieś? To ciekawe, często o tym myślę. Nasza wojna jest przede wszystkim z nami samymi. Tworzymy cały ten międzynarodowy cyfrowy świat. Mamy go tak jak mamy nasz realny świat, nasz czas, nasze dni. Nasza wojna to przełączanie się pomiędzy tymi światami. Żyjemy w świecie sci-fi, tylko jeszcze nie zdaliśmy sobie z tego sprawy. Za sto lat ktoś powie, oni żyli w sci-fi, tylko tego nie widzieli. A za te 100 lat, jak będzie wyglądała muzyka ogólnie i Twoja twórczość? Myślę, że przyszłość to powrót do orkiestry. Czasów, kiedy było mniej software. Myślę, że będzie undegroundowa rewolucja w muzyce orkiestrowej. Wkrótce. A ja będę wielkim dyrygentem i napiszę tony utworów na orkiestrę, prawdziwie intensywnej muzyki orkiestrowej (śmiech). Bez laptopa? Z laptopem.
40
MUZ YK A ART YKUŁ
Tekst: Sebastian Rerak Ilustracja: Michał Dąbrowski DUŻO PISZE SIĘ OSTATNIO O MIKROGATUNKACH. BA, SAM SIĘ DO TEGO PRZYCZYNIŁEM, ROZKMINIAJĄC W POPRZEDNIM NUMERZE EFEMERYCZNY FENOMEN SEAPUNKA! ZASTANAWIALIŚCIE SIĘ JEDNAK, OD CZEGO ZACZĄŁ SIĘ TEN PROCEDER MNOŻENIA BYTÓW PONAD STAN? CZY PIERWSZA BYŁA KURA CHILLWAVE’U CZY MOŻE JAJKO WITCH HOUSE’U? NIEEE, ODPOWIEDZI NALEŻY SZUKAĆ W INNEJ EPOCE, JESZCZE PRZED EKSPLOZJĄ MEDIÓW WEB 2.0.
„Tu gra się tylko jungle i techno, pieprzone starocie. Sprawdźmy, czy puszczą trochę neurofunku albo clownstepu. Na flyerze było napisane, że ma dziś być didżej od wobbli i... coś nie tak?”. Jimmy patrzył na niego oniemiały: „O czym ty, kurwa, mówisz? Co za wobble?”. „Chodzi o taneczny drum’n’bass z bujającymi basami i mnóstwem swingbeatów. Taki podgatunek clownstepu. Czy ty kiedykolwiek będziesz na czasie, Jimmy? Żyjesz w przeszłości”. Zapisując powyższe zdania, irlandzki pisarz Stephen J. Martin zapewnił clownstepowi niekoniecznie zasłużone memento. Jak łatwo zauważyć, autor powieści Rock and a Hard Place średnio kumał trendy w tanecznej elektronice. Przede wszystkim w 2006 roku, gdy ukazała się jego książka, clownstep nie był już żadnym brzmieniem nowoczesności. Jeśli hasło „clownstep” wprawia was w podobną konsternację, co powieściowego Jimmy’ego, pozostaje rzucić je na pożarcie wyszukiwarce. YouTube poda na zawołanie klip zdolny do lasowania mózgów. Oto fragment jednego z odcinków Simpsonów – czterech klaunów zapętlonych w szalonym loopie podryguje epileptycznie w rytm kawałka Chronic Thing Clipza. OK, to chyba nie najlepsza lekcja poglądowa. Clownstep, prawdopodobnie pierwszy postironiczny mikrogatunek, objawił się w czasach, kiedy nikomu jeszcze nie śniły się tumblr i soundcloud, a potęga myspace’a wydawała się nienaruszalna jak wizja Tysiącletniej Rzeszy w mokrym śnie Adolfa H. Gdzieś na przełomie 2001 i 2002 roku na popularnym forum dogsonacid.com przeprowadzono sąd kapturowy nad świeżym singlem Body Rock tandemu Shimon & Andy C. Ze swoim charakterystycznie „ćwierkającym” basem, bitem przypominającym marsz cyrkowej orkiestry na kwasie i samplem z hollywoodzkiego popcornu dla oczu Żołnierze kosmosu, prosty jump-upowy kawałek robił akurat furorę wśród mniej wymagających klientów brytyjskich klubów. Nie trzeba chyba wyjaśniać, dlaczego dla gatunkowych purystów Body Rock był złem wszetecznym i ostatecznym dowodem sprostytuowania drum’n’bassu. W gronie krytyków wykazał się zwłaszcza Dylan Hilsley, określając wesołkowaty banger muzyką dla obłąkanych klaunów. Beztrosko
imprezowy wymiatacz faktycznie wydawał się stosowny do tańca w wielkich butach trefnisia, ewentualnie jego oddziaływanie na układ nerwowy można było porównać z – by zacytować pewnego forumowicza – „kilkoma godzinami spędzonymi w towarzystwie trzyletniej siostrzenicy, bawiącej się zabawkowym sekwencerem”. Hasło „clownstep” na chwilę zadomowiło się w mediach, przygarnięte m.in. przez magazyn Mixmag. Drugi wielki hymn nurtu dostarczył Dillinja ze swoim Twist’em Out, a na liście oskarżonych o flirtowanie z drum’n’bassową błazenadą znaleźli się także DJ Hype, Sub Focus, Chase & Status, DJ Evol (jakby nie patrzeć, znaczący zawodnicy ówczesnej sceny w UK), jak również Noisia, Evol Intent czy Pendulum. Podczas wizyty w pewnej stacji radiowej, członkowie tego ostatniego przestrzegali nawet słuchaczy, zapowiadając jeden z nowych utworów: This isn’t fuckin’ clownstep! Do dziś po clownstepie zostało niewiele. Najwyżej kilka setów zabłąkanych w necie i zażarte forumowe dyskusje, które czyta się niczym starożytne kroniki zapomnianych cywilizacji. „Generalnie zaczęło się od sposobu określenia tych swingbeatowych numerów, by z czasem objąć terminem całą nową szkołę jump-upu. Clownstep to naprawdę pojebane, głupawe, odmóżdżone brzmienie.” (sic!) Z kolei inny anonimowy mędrzec podsumowuje: „Clownstep, smurfstep, shitstep – a kogo to, kurwa, obchodzi?!”. Różnica między tą efemerydą a obecnymi obiektami internetowego hajpu jest taka, że sama etykietka „clownstep” funkcjonować miała jako stygmat, szkarłatna litera obciachu. Na podobnie kpiarskiej, choć może nie nacechowanej aż tak pejoratywnie zasadzie, techstep przezwano ongiś skullstepem, a głośne i hałaśliwe produkcje epigonów dubstepu przechrzczono na brostep. Można na to spojrzeć także jak i na znak czasów. Ludek, który zasiedlił social media przywykł do dworowania z samego siebie, toteż ostrze (post) ironii wykorzystuje do stylistycznego harakiri. Lepiej samemu spojrzeć szyderczym okiem na własne dzieło, niż pozwolić, by darli z niego łacha inni. „Z samych siebie się śmiejecie”, jak to pięknie pisał Gogol. Choć nie korzystał z tumblra i nie share’ował setów na soudcloud.
42
M U Z Y K A R EC E N Z J E
Adre’N’Alin
Björk
Nneka
Surface Tensions
Vulnicura
My Fairy Tales
//
//
//
8/10
7/10
7/10
Drugi pełnowymiarowy album Igora Szulca doczekał się wydania na fizycznym nośniku. Surface Tensions zamaszystą kreską podkreśla, że warszawiak w większym stopniu jest muzykiem i kompozytorem niż producentem. Właśnie dlatego wygrywa na Surface Tensions niekłamaną kulturą – wyczuciem środków, bezbłędną konstrukcją, wrażliwością na melodię, ale też brakiem oporów przed „szpeceniem” dysonansowymi, odważnymi rozwiązaniami. Od chłodnego electro Augustus, poprzez tupiące mocnym bitem Math i The Reapers Moon, płynące triphopowo Night of Scrapes aż po pełne napięcia, filmowe I Am Nature i szlachetną songwriterkę folkującego To the Deep. Szulc potrafi świetnie uzyskać syntetyczne brzmienia, upodabniając je do kontrabasowego pulsu (To the Deep) lub brzdąknięć ukulele (Night of Scrapes), ożywić całość frazami pianina, jak również przepleść muzykę mgławicowymi dronami. No i ten jego charakterystyczny wokal, który dawno już zapewnił mu porównania do Dave’a Gahana. Album do słuchania od pierwszej do ostatniej minuty, choć i tak najmocniej za serducho łapie Spring Coat. Sebastian Rerak
Melancholijnie smyczki, które są motywem przewodnim Vulnicury, towarzyszą dosłownie wszystkim utworom. Wokalistka zapowiadała, że płyta jest niezwykle osobista i emocjonalna. Opowiada o jej nieszczęśliwych miłosnych doświadczeniach. Album jest ewidentnie brakującym ogniwem pomiędzy pokręconą melodycznie Biophilią a bardziej przystępną Homogenic. Chociaż trzeba zdecydowanie zaznaczyć, że żaden z utworów na tej płycie nie dorównuje takim kompozycjom, jak Jóga czy Hunter. Utwór Family za sprawą solówki skrzypcowej wprowadza w iście demoniczny klimat, z kolei Notget ma nieco jarmarczny i równie przerażający charakter dzięki syntezatorom. Mocnym akcentem Vulnicury jest współpraca Björk z Wenezuelczykiem Arca, słynącym z industrialnych nagrań, oraz The Haxan Cloak tworzącym mroczną wersję ambientu. Osobiście kompozycje spłodzone wspólnie z Arca przypadły mi najbardziej do gustu. Co prawda producent ograniczył się do skromnego drum’n’bassowego backgroundu w Lionsong czy bardziej surowego i ciężkiego IDM w Black Lake, jednak jest on klimatycznie po prostu nieoceniony. Nela Sobieszczańska
Nneka mieszka na co dzień w Niemczech, ale jej niepokorny duch niestrudzenie przemierza afrykański ląd w poszukiwaniu natchnienia i odpowiedzi na podstawowe egzystencjalne pytania. Swoje przemyślenia ciemnoskóra wokalista przekuwa od ponad dziesięciu lat na eleganckie, wypełnione pozytywną energią kompozycje, w których korzenny soul i R&B splatają się ze sobą w taneczno-reagge’owej pulsacji. Nie inaczej jest i tym razem, choć kiedy zestawimy ze sobą album My Fairy Tales z debiutanckim wydawnictwem artystki, zobaczymy jak długą drogę Nneka przebyła. Dzisiaj to dojrzała kompozytorka, z namysłem i wyczuciem korzystająca z produkcyjnych zabiegów, co nie do końca jej się udawało w przeszłości. Obecnie sięga też po zdecydowanie bardziej dojrzałe i przemyślane tematy w swoich tekstach. Przekrój tematyczny jest spory – od sytuacji politycznej w Dolinie Nigru, poprzez problem głodu na czarnym kontynencie, kończąc na śmiałym wglądzie we własny wewnętrzny świat. Co najważniejsze robi to bez zbędnego patosu i spiny, czym zyskuje dodatkowe punkty. Kamil Downarowicz
43
M U Z Y K A R EC E N Z J E
Bob Dylan
The Prodigy
Archive
Shadows In The Night
The Day Is My Enemy
Restriction
//
//
//
8/10
8/10
5/10
Najnowsza płyta Dylana to dziesięć aranżacji doskonale znanych wszystkim utworów z lat 1920-1960, jak na przykład I’m a Fool To Want You Franka Sinatry, węgiersko-francuska kompozycja Autumn Leaves autorstwa Josepha Kosmy i Jacquesa Préverta czy What’ll I Do Irvinga Berlina. Dylan od dawna zbierał się do nagrania tego rodzaju albumu, jednak brakowało mu odwagi. I nie ma czemu się dziwić. Stworzenie nowych wersji tak znanych utworów jest bez dwóch zdań sprawą dość ryzykowną. Warto zaznaczyć, że skomplikowane aranżacje na trzydzieści instrumentów zostały tutaj wykonane przez zaledwie pięcioosobowy zespół. W dodatku wykonawcy nagrali utwory na żywo, co oznacza brak niekończących się dogrywek, szlifowania poszczególnych partii melodycznych i tym podobnych. Shadows In The Night jest pierwszą publikacją Dylana od czasów płyty Tempest z 2012 roku oraz pierwszym od 1993 roku cover albumem, niebędącym wydaniem świątecznym. Warto zatem pochylić się nad tym krążkiem i wysłuchać utworów, które ukształtowały tego znakomitego artystę. Nela Sobieszczańska
Chociaż „Prodiże” do studia zapuszczają się od wielkiego dzwonu, wciąż nagrywają muzykę wytrzymującą porównanie z najlepszymi produkcjami z przeszłości. The Day Is My Enemy jest szóstą płytą Brytyjczyków, wydaną po wielu latach oczekiwania. Nie ma lipy, sprawdzony skład Liam Howlett, Keith Flint, Maxim Reality ponownie zamieszał w brzmieniach nowych i nieco mniej nowych. Efekt: punkowo-rave’owa rakieta odpalona rękami doświadczonych kanonierów. Groźne, transujące Destroy, podładowane bliskowschodnimi przyprawami Medicine czy szturmujący potężnym basem dźwiękowy kolaż Rhythm Bomb to gwarantowane koncertowo-klubowe rozruszniki. Kapitalnie jątrzy zjadliwa Ibiza, nagrana z udziałem anarcho-rapowych wichrzycieli ze Sleaford Mods, agresja numeru tytułowego przewrotnie ściera się z wokalem Martiny Topley-Bird, szczebioczącej niczym lolitka, a Rok-Weiler funduje powrót do oldschoolowych plemiennych groove’ów, podanych z dodatkiem dubstepowych chybotań. Jest wreszcie i jeden symptom „stabilizacji” – fakt, że wierna fanbaza kupi ten album w ciemno. Nie zawiedzie się. Sebastian Rerak
Ciężko w to uwierzyć, ale mija właśnie 21 lat odkąd grupa Archive konsekwentnie dostarcza nam muzykę stanowiącą konglomerat monumentalnego rocka, hipnotycznego trip hopu oraz wysublimowanej elektroniki. Ten stylistyczny miszmasz szczególnie przypadł do gustu polskiej publice, która na premierowe wydawnictwa zespołu rzuca się jak klienci Lidla na wyprzedaże karpi świątecznych. Nie inaczej jest z Restriction, który został wystawiony w Empikach w najbardziej widocznych miejscach. Czy album na to wyróżnienie zasłużył? Nie za bardzo. Choć zespół gra tak, jak można się po nim spodziewać, mam wrażenie, że mamy do czynienia z muzyczną wydmuszką, do tego pokolorowaną wyblakłymi farbami. Zaledwie dwie ponadprzeciętne kompozycje w postaci rozpędzonego gitarowego Feel It oraz urzekającej lirycznej opowieści End Of Our Days to stanowczo za mało. Być może nadeszła pora na to, aby Archive spróbował swoich sił na nowych terytoriach dźwiękowych? Obawiam się, że jeżeli to nie nastąpi, będziemy świadkami przykrego starzenia się, zasłużonego przecież, zespołu. Kamil Downarowicz
MARTA SYRWID
Coraz mniej ufam natchnieniu
ZADEBIUTOWAŁA W WIEKU SZESNASTU LAT ZBIOREM OPOWIADAŃ „CZKAWKA”. TWORZY NIEBANALNĄ PROZĘ, NIE BOI SIĘ TRUDNYCH TEMATÓW. PODCHODZI NIEZWYKLE KRYTYCZNIE ZARÓWNO DO SWOJEJ TWÓRCZOŚCI, JAK I INNYCH LITERATÓW. NIE JEST W STANIE ZDZIERŻYĆ GRAFOMAŃSKIEJ PSEUDOLITERATURY. BRODZI W LINGWISTYCZNYM BAGNIE, BY ZNALEŹĆ DEFEKTY UTWORU, WYTKNĄĆ JE AUTOROWI I ZADRWIĆ Z BRAKU POKORY. ALERGICZNIE REAGUJE NA EGOCENTRYKÓW, ZWĄCYCH SIĘ WIESZCZAMI NARODU.
Rozmawiała: Helena Łygas Zdjęcia: materiały promocyjne
45
L I T E R AT U R A W Y W I A D
„Można czytać literaturę średnią w pociągu, ale mieć świadomość, że istnieje jeszcze coś lepszego. Z kolei można być odbiorcą tylko i wyłącznie miernoty literackiej i jeszcze czerpać z tego satysfakcję – wtedy to jest czytelnicze upośledzenie.”
Jak idzie praca nad nową, czwartą książką? Czy faktycznie będzie ona dotyczyć lat 60. XX wieku w Polsce? Tak. Książkę zaczynałam już trzy razy i trzy razy ją wyrzucałam. Wydaje mi się, że wciąż jeszcze nie mam wystarczającej ilości materiałów, żeby czuć się pewnie w tym temacie. Zbroję się więc nadal, bo nie chcę też być łatwym łupem wszystkich tych, którzy wymówią mi mój wiek, twierdząc, że gówniara urodzona w '86 nie może rozumieć lat 60. Poza tym zmienia się też koncepcja całości. Czy będzie to kolejna fabuła? Nie, nie. Chciałabym pisać o latach 60., przyjmując perspektywę podobną do tej, którą obrał Herbert w Martwej naturze z wędzidłem: z dzieł sztuki i źródeł starać się odtwarzać historię. Nie będzie to powieść, ale raczej eseje przetykane wywiadami. Zmieniając temat, czy literatura określana epitetami „zły, płytki, miałki” jest Twoim zdaniem potrzebna? Czy pełni określoną rolę? No tak – mówisz o Koktajlu z maku. Literatura, niezależnie od tego czy jest mierna, czy wysoka, służy między innymi do rozwijania wyobraźni i każda powieść może pełnić właśnie taką funkcję. Pytasz, czy czytelnicy „płytkiej literatury” nie są w stanie rozwijać swojej wyobraźni? Że niby utknęli gdzieś w mule? Bardziej, czy ich gust rzeczywiście zasługuje na potępienie. W sumie każdy wysiłek intelektualny, który nie jest tępą rozrywką w jakimś stopniu powinien być godny raczej pochwał niż kpin ze strony osób „intelektualnie uprzywilejowanych”. Dla niektórych ten „wysiłek intelektualny” jest właśnie rozrywką. Inni szukają w rozrywce typu Dom nad rozlewiskiem ucieczki od tego właśnie wysiłku – i tyle. Nie wszystko jest dla wszystkich. Na potępienie zasługuje raczej postawa, w której na ołtarze wynosi się rzeczy mierne, tylko dlatego, że dobrze się sprzedają. Poza tym, czemu zakładać, że czytanie jest większym „wysiłkiem intelektualnym” niż
słuchanie muzyki? Czytanie książek autorstwa szafiarek wymaga od odbiorcy mniej niż słuchanie Bacha, tak sądzę. Czy taka „prosta/zła” literatura może kształtować odbiorcę w wartościowy sposób? To kwestia tego, czy osoba, która czyta taką książkę, uważa to doświadczenie za wzbogacające. Można czytać literaturę średnią w pociągu, ale mieć świadomość, że istnieje jeszcze coś lepszego. Z kolei można być odbiorcą tylko i wyłącznie miernoty literackiej i jeszcze czerpać z tego satysfakcję – wtedy to jest czytelnicze upośledzenie. Czy selekcjonując pisarzy do Koktajlu z maku kogoś oszczędzałaś? Brałaś pod uwagę niedojrzałość, choćby metrykalną, autorów? Tak, zawsze się nad tym zastanawiam, bo chcę być w porządku. Mam zresztą nadzieję, że widać tę troskę w Koktajlu z maku. W tych felietonach zajmuję się przede wszystkim ludźmi, którzy niezachwianie wierzą w swój talent (jak na przykład człowiek, który pisze o sobie, że jest niczym Homer oraz że napisał epos lepszy niż Eneida Wergiliusza). Nie mam skrupułów, kiedy widzę takiego niebezpiecznego, szalonego wieszcza. Ale – pisałam kiedyś koktajl o młodych pisarkach, czternasto-szesnastolatkach, które już mają na koncie po osiem książek. Za żenujące w ich przypadku uważam nie to, że piszą powieści, ale fakt, że ktoś to wydaje i promuje pod hasłem „druga Masłowska”. Kiedy widzę, że taki nastolatek nie ma żadnej świadomości – ani tego, co napisał, ani tego, jak się go promuje – wówczas traktuję go ulgowo. Poza tym są też emerytki, które po prostu lubią pisać, ale nie szaleją z jakimiś histerycznymi wierszami o Smoleńsku i nie próbują porwać za sobą narodu. Nie toleruję za to tych, którzy na tanich wzruszeniach robią pieniądze. Postacie takie jak Krzysztof Cezary Buszman są po prostu szkodliwe. Spotkałaś się kiedyś z jakąś reakcją ze strony twórców, o których piszesz? Jasne. Tajna Polska aka Adam Bolewski mi groził.
46
Czym? No wiesz, że mnie znajdzie, że go jeszcze popamiętam, takie tam. Chodziliśmy wtedy do jednej szkoły. Trochę się bałam, bo wiedziałam, że leczył się na głowę i duszę, ale możesz tego nie pisać, bo będzie mu przykro (śmiech). Czy ktoś dedykował Ci kiedyś jakiś utwór, wierszydło o zranionym miażdżącą krytyką serduszku? Dostałam kiedyś wiersz od grafomana upośledzonego umysłowo, ale o nim akurat nie pisałam w Lampie. Takim potworem nie jestem. Pamiętam za to, że Piotr Sobół napisał polemikę z moim tekstem dla portalu dwutygodnik.com. Podsumowałam tam swoje dwuletnie doświadczenia z literaturą grafomańską i wymieniłam m.in. jego dzieło. Zarzuty Sobóła były klasyczne: że złośliwie wybierałam z jego tekstów fragmenty, mające go ośmieszyć i że nie znam życia, bo treść, która mnie się wydaje absurdalna, wcale absurdalna nie jest. Chodziło mu głównie o to, że mieszkańcy Bieszczad są prawi i sprawiedliwi, a reszta to hołota. Nie ustosunkowałam się do tej polemiki, bo jak już powiedziałam – takim potworem nie jestem. Stosunkowo mały odzew na „koktajle” wynika też z tego, że Lampa jest papierowa, a publikowane tam teksty nie są zamieszczane w internecie. Jest to swego rodzaju paradoks – mnóstwo ludzi wysyła swoje utwory do magazynu, ale mało kto go później czyta. Podejrzewam, że wielu bohaterów Koktajlu z maku, których teksty wybrałam spośród tych przysłanych do wydawnictwa, nawet nie wie, że o nich napisałam. Ale koktajl i tak sobie radzi, czytelnicy go kojarzą i przysyłają mi książki do recenzji. Niedawno jeździłam po różnych miastach, promując ten zbiór felietonów i ludzie po spotkaniach wręczali mi różne okropne książki. Dostałam między innymi tomik Misterium solitera. Oprócz Pustyni zdychających łabędzi jest to chyba najgorszy tytuł, jaki widziałam. Jak wyglądały początki Twojej kariery stricte literackiej. Debiutowałaś w wieku zaledwie szesnastu lat... I to był błąd. Dlaczego? Przede wszystkim jeszcze nie wiedziałam, o czym i w jaki sposób chcę pisać. Nic nie umiałam, bądźmy szczerzy. Pisałam opowiadania dla przyjemności. Cieszę się, że nikt nie usiłował kierować moją karierą, bo prawdopodobnie skończyłabym jako najmłodsza polska grafomanka. Trochę żałuję, że nie zadebiutowałam w wieku – powiedzmy – dwudziestu pięciu lat. Nie wstydzę się debiutanckich opowiadań albo powieści, ale gdybym zabrała się za niektóre tematy kilka lat później, umiałabym je po prostu lepiej zrealizować. Ale ja nigdy nie jestem zadowolona. Za dziesięć lat pewnie powiem, że w tym 2015 to w ogóle jeszcze nie umiałam pisać. Czy według Ciebie można świadomie kierować karierą literacką w Polsce, biorąc pod uwagę to, jak wygląda nasz rynek wydawniczy? Jasne, że można. Przykładów jest coraz więcej. Kuba Żulczyk stał się już na przykład „marką”, panuje nad swoim wizerunkiem i to działa. Poza tym od pisarza – poza literackimi osiągnięciami – wymaga się i społecznie, i medialnie znacznie więcej, zatem nie tyle „można”, ile trzeba tą karierą świadomie kierować.
L I T E R AT U R A W Y W I A D
Wracając jeszcze do wczesnych debiutów, czy z wiekiem autor nie traci na swojej spontaniczności? Nie wiem, czy spontaniczność to jest to, co decyduje o jakości literatury. Sama coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że literatura to jest ciężka praca i im jestem starsza, tym mniej ufam „natchnieniu”. Natchnienie to jest raczej taki bonus dla pracowitych. Ważniejsza od spontaniczności jest systematyczność. Warto spisywać i porządkować pomysły, które przychodzą do głowy. Ja robię ich długie listy. Największą radość sprawia mi zresztą redagowanie, szlifowanie, ulepszanie, ale pod okiem dobrego redaktora. Jakiś czas temu w polskich mediach, bodajże za sprawą wpisu Kai Malanowskiej na Facebooku, wybuchła głośna dyskusja na temat zarobków pisarzy w Polsce. Czy utrzymujesz się z pisania? Nie. Co więcej, nie chcę się z niego utrzymywać, bo już tego próbowałam i to było koszmarne. Poświęcałam mnóstwo energii na to, żeby zarobić dwa tysiące – uzbierać je z robienia tekstów użytkowych. I nie miałam już później czasu i siły na pisanie książki. Zresztą większość pisarzy w Polsce żyje nie tyle z beletrystyki, co z tekstów zleconych – recenzji, felietonów, tekstów paraartystycznych. O konieczności takiego pisania użytkowego mówił też zdaje się Żulczyk, polemizując z Malanowską. Ja miałam co prawda pewien problem ze znalezieniem pracy niezwiązanej z pisaniem, ale jak zmieniłam nazwisko na typowe i niesprawdzalne w internecie, to ludzie zaczęli mnie traktować poważnie. Bo jak wpiszesz Marta Syrwid w Google, to wyskakuje gwałt albo anoreksja... (przyp. red.: debiutancka powieść Marty Syrwid Zaplecze porusza problem anoreksji, z kolei bohaterka Bogactwa zmaga się z traumatycznymi wspomnieniami gwałtu). I określenie „najlepsze ciało polskiej literatury”. Pamiętasz kto wypowiedział to zdanie o Tobie? Zdaje się, że Piotr Marecki z Ha!artu. Z perspektywy czasu jesteś na niego zła, czy raczej myślisz, że zrobił Ci dobry PR? Przede wszystkim to ogromny ciężar! Zestarzałam się przez te 10 lat i nie daję rady już go dźwigać! (śmiech) Chyba istotne jest też to, na jakim etapie życia jesteś w ten sposób określana. Co innego być dojrzałą kobietą, mieć świadomość tego, kim jesteś, a kim nie, a co innego być osiemnastolatką. Najbardziej mnie wkurwia, że ludzie cały czas to przytaczają. Fajnie by było, gdyby ktoś inny teraz został oficjalnie „najlepszym ciałem”. Bo niby takie śmiechy-chichy, ale jednak utrudniło mi to kilka rozmów o pracę, bo sobie ludzie mnie wygooglowali. W pewnym momencie stwierdziłam, że muszę zrobić odwrotnie niż większość pisarzy i przybrać pseudonim – nie na potrzeby pisania, ale tzw. codziennego życia. Funkcjonujesz zawodowo pod fałszywym nazwiskiem? No tak. Myślałam, że się nie uda, ale od razu zaskoczyło. Moja praca polega przede wszystkim na sprawdzaniu dokumentów. To bardzo fajne, bo w żaden sposób nie siada na ambicji, a już na pewno nie tak, jak pisanie artykułów pod prawdziwym nazwiskiem. Po sprawdzeniu stu tabelek, pisanie eseju jest ogromną przyjemnością. Kiedy trzeba żyć, czy raczej wyżyć
47
L I T E R AT U R A W Y W I A D
„W pewnym momencie stwierdziłam, że muszę zrobić odwrotnie niż większość pisarzy i przybrać pseudonim – nie na potrzeby pisania, ale tzw. codziennego życia.”
z literatury, pisanie staje się przykrym obowiązkiem i to jest dopiero dobijające. Odkąd jestem powiedzmy Joanną Nowak mogę sobie pisać własnym tempem, a nie zastanawiać się czy dam radę skończyć do października i czy będę miała pieniądze na rachunek za prąd. Stypendia dla pisarzy też są stresujące. Masz wyznaczone ramy czasowe, a potem dzwoni do ciebie urzędnik i mówi: „daliśmy ci tyle i tyle, gdzie jest książka?”. Ja nie mogę tak funkcjonować, męczy mnie to bardziej niż tabelki. Czy szczególnie kogoś cenisz w polskiej literaturze najnowszej? Powinnam teraz wymienić nazwiska jakichś moich znajomych. Hm. Bardzo cenię Małgosię Rejmer za Bukareszt i z niecierpliwością czekam na jej kolejną książkę. Poza tym wydaje mi się, że osobą, która zaproponowała polskiej literaturze coś interesującego jest Maciek Sieńczyk. Ostatnio odkryłam też Jacka Świdzińskiego. Jego komiks Zdarzenie. 1908 jest fenomenalny! Natomiast poza wymienionymi osobami polska literatura nieszczególnie mnie wciąga, czy bawi. Nie podoba mi się też, że tematy są wzięte jakby z linii Intercity Warszawa-Kraków. A przecież Polska jest na wszystkich tych stacjach, gdzie Intercity się nie zatrzymuje. Za mało jest opowieści lokalnych i za dużo Warszawy. Ostatnio nawet jest chyba jakiś taki trend, że po kolei każda stołeczna dzielnica opowiada swoją historię. Ile można? Uważasz, że miejsce, w którym mieszkasz, ma wpływ na to, jak piszesz czy raczej jest to zupełnie nieistotne? W moim przypadku ma to olbrzymie znaczenie i sprowadza się do tego, że muszę mieszkać w Krakowie. Tam jestem w stanie uporządkować sobie czas. Potrzebuję na bieżąco bardzo wielu usług: muszę mieć obok krawcową, szewca, pralnię, elektryka, pocztę i aptekę. To może się wydawać śmieszne, ale dla mnie to jest niepodważalna zaleta Krakowa, że na przykład mogę wyczyścić płaszcz za rogiem, a nie jechać z nim pół godziny dwie dzielnice dalej. Jestem bardzo mieszczańska. Tak, chodzę w czystych płaszczach, zawsze mam wypastowane buty, a jak ktoś ma zarzyganą kurtkę, to mu nie ufam. I wracając teraz do początku… Gdy mam uporządkowany czas i uporządkowaną garderobę, popłacone rachunki, pełną lodówkę i naprawioną przez elektryka z sąsiedztwa lampkę, to mogę wreszcie poświęcić czas na pisanie. Z pracą też tak jest: wstaję rano, odwalam kilka godzin niezbędnych, a potem się odcinam, piszę albo czytam i robię notatki. Na
odwrót bym nie mogła, bo wciąż ciążyłoby na mnie to, że za dwie godziny trzeba usiąść do tabelek. Jak nie mam ogarniętych głupich spraw, to nie mogę się skupić na poważnych. A co interesuje Cię w literaturze nie jako pisarza, ale jako czytelnika? Jestem bardzo zdyscyplinowanym czytelnikiem. Właściwie zawsze łączę swoje lektury z tym, co akurat piszę. Od dawna interesuję się latami 60., więc czytam książki przede wszystkim z tamtego okresu lub na jego temat. Ograniczasz się do polskiej literatury z lat 60.? Czytam też książki, które pokazują tę dekadę w innych krajach, na przykład Jenny Diski ciekawie pisała o latach 60. w Wielkiej Brytanii. Ostatnio czytam też popularną polską prozę z lat 60., na przykład pierwsze książki Chmielewskiej i powieści milicyjne. Wiem z nich choćby to, ile kosztował kilogram węgierskich pomidorów (śmiech). Dlaczego akurat lata 60. w Polsce? Co takiego Cię w nich zainteresowało? To średnio ekscytująca historia. Kiedyś na filmoznawstwie obejrzałam świetny film pt. Pingwin z ’65 roku. Zresztą wszyscy ludzie, którym go pokazuje są oczarowani. Obecny, długoletni już chłopak mojej koleżanki podrywał ją na ten film. Kiedy zobaczyłam Pingwina po raz pierwszy, pomyślałam, że jest tak piękny, że muszę się zająć tym okresem w pracy magisterskiej. Jaki był jej tytuł? Wizerunki młodych ludzi w polskim kinie lat 60. Praca się wszystkim podobała i dużo osób sugerowało, że powinnam ją wydać, ale stwierdziłam, że nie będę lamą, która publikuje swoją magisterkę i jeżeli w ogóle coś z tą wiedzą mam zrobić, to lepiej będzie, jeżeli wykorzystam ją do napisania książki o latach 60. Żeby wreszcie przestać martwić się o pieniądze, złożyłam wniosek o stypendium Młoda Polska, dostałam je i zaczęłam uzupełniać swoją wiedzę o tej dekadzie, co robię do tej pory, mimo że stypendium dawno się już skończyło. Podchodzę do tematu bardzo ambicjonalnie, trochę na zasadzie „pokażę wam i sobie, że potrafię”. Podobnie było z moimi wcześniejszymi książkami. Po premierze debiutu, zbioru opowiadań Czkawka, chciałam udowodnić, że potrafię napisać powieść. A potem, że potrafię napisać kolejną, znacznie lepszą powieść. No, a teraz mamy etap eseju.
48
L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł
o słowiańskiej magii w kanadyjskim lesie
ARTYŚCI PAT SHEWCHUK I MAREK COLEK DOSKONALE WIEDZĄ, CO CZAI SIĘ W DZIKICH LASACH EUROPY WSCHODNIEJ. Z CZARNYM ŻARTEM BUŁHAKOVA I DRAPIEŻNĄ FINEZJĄ ŠVANKMAJERA PRZENOSZĄ CHATKĘ NA KURZEJ STOPCE DO KANADYJSKIEJ PUSZCZY. Tekst: Patryk Dudek Ilustracje: Tin Can Forest
Transfer kozłogłowych diabłów i wąpierzy ze wschodniego ogródka wprost między klony Ontario okazał się dla kanadysjkich ilustratorów strzałem w dziesiątkę. Prace Tin Can Forest dotarły między innymi na Festiwal Sztuki do Edynburga, Festiwal Animacji do Ottawy, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Tokio i San Francisco oraz do The Walker Art Center w Minneapolis. Szczerą i zdrową dumę narodową może budzić fakt, że wraz z Tin Can Forest świat poznaje plejadę naszych słowiańskich straszydeł, które od czasu Drakuli Brama Stokera, długo nie wypuszczały się poza Karpaty z podobnym wdziękiem i uznaniem. Tym razem nie w przestarzałych, opasłych tomiskach z adnotacją „o strzygach i upiorach ssących krew z rumianych dziewic”, ale w konwencji gatunkowej na miarę użytkownika multimediów i dowcipnego czytelnika. Duet z Kanady to specjaliści od komiksu, ale nie tego w popkulturowym wydaniu o superbohaterach albo w formie niestrawnej serii memów, tylko komiksu z prawdziwego zdarzenia, ocierającego się o Bułhakowa. Więcej: rzecz ociera się o całą masę europocentrycznych odniesień ideowych, stylizacji językowych i rodzimą brutalność w opowiadaniu bajek (zjadanie
dzieci, płoty z kości, diabły w lesie). Tin Can Forest kipi absurdem animacji Jana Švankmajera, który jeszcze w XXI wieku śmie ożywiać legendarne potwory w piwnicach współczesnych kamienic. Švankmajer, znany z tego, że nadaje swojemu „tu i teraz” znamiona ludowego i baśniowego absurdu, zdaje się być odniesieniem idealnym, nie tylko ze względu na tematykę, ale nieugrzeczniony sposób opowiadania klechd i legend. Nazwać go można erotyczną igraszką z groteskowym humorem czechosłowackich komedii i tym, co w dzieciństwie sprawiało, że włos jeżył się na głowie. Podobnie względem nadmienionego autora Mistrza i Małgorzaty. Jeśli choć raz zachłysnęliście się światem stworzonym przez Bułhakowa, to Tin Can Forest potraktujecie jako naturalny awans ukochanej specyfiki. Jak inaczej traktować upersonifikowane koty, tańczące razem z koźlętami i wiedźmami wokół czarnych torcików w pentagramy, rogatego czarta, wstrzymującego ruch uliczny dla pochodu lewitujących czaszek czy lokalne czarownice, wchodzące na księżyc po drabinie? Tin Can Forest jednak na Wschodzie nie kończy. Oprócz postaci, takich jak Baba Jaga, Piękna Wasylisa, tańcząca Bogini Kupała czy kot Behemot
49
L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł
spotkamy również twory braci Grimm (Czerwony Kapturek), bohaterów żywcem wyjętych z czeskich filmów (niezdarny listonosz, wiejski pijaczyna, policjant pogrążony w absurdzie wydarzeń) oraz pełne uroku symbole Kanady (niedźwiedź, otaczająca fauna i flora). Warto nadmienić, że pomimo tematycznego demonizowania i poruszania się wokół jawnego okultyzmu, wszystko, co dostajemy od Tin Can Forest jest urocze, miłe i swojskie. A najbardziej urocze są w tym pogrzeby, żmije czy obcinanie głów. Pogańskie rytuały budzą przedszkolne wspomnienia o ręcznie robionych Marzannach, które do tej pory dzieci tworzą tylko po to, żeby najpierw nadwęglić im suknie, a potem bestialsko utopić w kałuży. Natomiast komediowe i literackie elementy powodują, że naiwny z pozoru komiks traktujemy jako zbiór cytatów z literatury i tradycji kultury. Jeśli należałoby zestawić Tin Can Forest z czymś współczesnym, z łatwością podepniemy tę stylistykę pod słodko-demoniczne malarstwo Aleksandry Waliszewskiej – znany i lubiany nurt w sztuce ilustracji, który kwitnie na kanwie memów i coraz silniejszej przyswajalności „groteskowego horroru”. Waliszewska z wdziękiem dba o urok diabła, Tin Can Forest dba o jego dobre imię i przetrwanie gatunku. Przygody polskiego diabła O tym, że Tin Can Forest porusza się w obszarze słowiańskiego folkloru dwieście razy sprawniej i bardziej świadomie niż niejeden polski producent muzyczny, wiadomo przy pierwszym zetknięciu z serią. O tym, że Tin Can Forest w ogóle istnieje, niestety wie niewielu Słowian. Seria, prawdopodobnie z przyczyn czysto reklamowych, nie jest u nas popularna i nie doczekała się przekładu na język polski. Możemy się z nią zapoznać w języku angielskim. Tin Can Forest w zawrotnym tempie dostarcza nowych ilustracji za pośrednictwem tumblra. Internetowy odbiorca zdecydowanie jest ich głównym czytelnikiem. Poza funkcjonującymi niezależnie, krótkimi komiksami i pojedynczymi ilustracjami, Tin Can Forest wydało cztery książki ze zwartymi ciągami fabularnymi. Ponadto wyszło również kilka krótkich animacji oraz seria autorskich gadżetów. Na blogu czytywać możemy zwarte epizody, dotyczące kolejnych bohaterów, doszukiwać się odniesień do bajek z naszego podwórka, poznawać nowe poczwary i nowe sposoby na zakrzywianie rzeczywistości. Niezwykła finezja, z jaką twórcy posługują się absurdem i łamaniem konwencji sprawia, że nie sposób oderwać się od lektury prac kanadyjskich ilustratorów. W tym lesie wszelkie zasady wyznacza kod zawarty w myśleniu magicznym zarówno pogańskich Słowian, jak i współczesnych wiccan. Tin Can Forest łączy to, co słodkie i urocze z tym, co demoniczne i zakazane. Trudno nie zauważyć bezpośrednich nawiązań do działalności realnych grup okultystycznych Aleistera Crowleya czy współczesnej wizji neopogańskiego sabatu. Zasadą przetrwania „w lesie” jest wiedza, kto
„Zasadą przetrwania »w lesie« jest wiedza, kto może wejść na księżyc i jak pozbyć się deszczu trupich czaszek. Można albo uciekać, albo dać się porwać do tańca.” może wejść na księżyc i jak pozbyć się deszczu trupich czaszek. Można albo uciekać, albo dać się porwać do tańca. Ważna jest tu natura, a wszelkie czynności mające naruszać jej porządek są wielkim przewinieniem i płaci się za nie srogie kary. Na przykład rogate czaszki spadają z nieba z powodu „globalnego ocieplenia”. Zachwyca także plastyka Tin Can Forest. Z pozoru nie wybiega poza dominujące standardy w ilustracji, jednak spełnia wszelkie oczekiwania z racji doskonałego dopasowania wizji do treści. Jest zarówno przyjemna, jak i niepokojąca, pełna niuansów. „Niemal dla dzieci” – chciałoby się powiedzieć, mrużąc oczy na pijaków, demony i krwawe sceny z nożem. Ponad wszystko wybija się jednak folklor zarówno w stronie wizualnej, jak i treści. Nakreślone tą zasadą „wschodnie dionizje” u Tin Can Forest są niczym innym jak prominentnym wyróżnieniem i rozpowszechnianiem na świecie rdzennej kultury Słowian, co z naszego wschodniego punktu widzenia wydaje się być atutem bezprecedensowym. W istocie atutów jest znacznie więcej: od świetnie skrojonego czarnego humoru po edukacyjną wyprawę do głębi naszej, swojskiej tożsamości kulturowej. Wycieczka do lasu wskazana dla każdego!
Nie myślimy linearnie. Nie działamy logicznie. Przekładanie na życie sprawdzających się w fizyce związków przyczynowo-skutkowych coraz częściej zdaje się być metodą głupców. Jeśli powieść rzeczywiście jest zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, jej przyszłością będzie brak klarownej i odgórnie określonej konstrukcji. Witajcie w polifonicznym świecie hipertekstu! Tekst: Helena Łygas Ilustracja: Michał Dąbrowski
Jedziesz do pracy i czytasz powieść. Masz już serdecznie dość głównej bohaterki z jej sentymentalnymi rozterkami. Wybierasz przycisk zmiany płci i Oliwia staje się Oliwierem. Dobrze, że jednak zdecydowałaś się na nowy czytnik tekstu pro hyper. Pomijasz wątek kryminalny podlinkowany ikonką siekiery. Niestety, poczynania Oliwiera nie są bardziej frapujące niż jego żeńskiego alter ego, niezależnie od wybieranego toku opowieści. Nie pomaga nawet soundtrack. Przewracasz oczami i zrezygnowana wchodzisz na Amazona. Może czas jednak przekonać się do klasyki? Opis reedycji Cierpień Młodego Wertera wygląda zachęcająco: „zmieniaj adresatów maili, statusy Lotty, Alberta i głównego bohatera, aby poznać jedyne w swoim rodzaju »lovestory«. Napisz arcydzieło światowej literatury ramię w ramię z Goethem!”. Klikasz „dodaj do koszyka”.
Z czym to się je Hipertekst jest w uproszczeniu systemem organizacji danych, w którym poszczególne całostki (nazywane „leksjami”) łączą się ze sobą za pomocą hiperłączy (linków). Inaczej mówiąc, to nieskończony układ potencjalnych możliwości organizacji danych. Co jednak najważniejsze, poruszanie się między poszczególnymi treściami zależy od użytkownika, a nie osób udostępniających informacje. Przykładowo, wchodzicie na Pudelka i otwieracie post z nowymi zdjęciami Miley Cyrus, od was zależy, czy po obejrzeniu tego materiału wybierzecie układ chronologiczny newsów, sprawdzając co nowego w wielkim świecie, czy raczej klikniecie w nazwisko Miley i prześledzicie jej spektakularną karierę.
51
L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł
„Czy wraz z przestępowaniem przez próg dorosłości kolejnych digital-native roczników literatura ma jakąkolwiek przyszłość?”
Termin hipertekst został po raz pierwszy użyty w 1965 roku przez Teda Nelsona. Absolwent socjologii na Harvardzie i wizjoner zafascynowany informatyką, na długo przed erą internetu dostrzedł możliwości, jakie rozwojowi nauk humanistycznych da wykorzystanie systemów komputerowych. Od lat 60. Nelson, nazywający system stron www „marnym katalogiem ozdóbek”, wraz z grupą informatyków pracował nad projektem Xanadu, mającym być rzekomo idealną wersją literackiej pamięci. Ten rodzaj wirtualnej biblioteki miał skupiać nieskończoną liczbę materiałów, połączonych ze sobą na nieograniczenie wiele sposobów. Stanowczo przewyższało to standardowe korelacje typu encyklopedycznego, gdzie jedno hasło odsyła do innych, niezbędnych do jego pełnej definicji. Nelson, zwany niekiedy hipertekstualnym populistą, zakładał możliwość stworzenia systemu pozwalającego na dowolne rozszerzenia nie tylko tekstów pisanych, ale też map (w formie półprzezroczystych nakładek) czy plików graficznych i materiałów wideo. Znamienna wydaje się być nazwa projektu, zaczerpnięta z poematu Kubla Khan Samuela Taylora Coleridgea. Xanadu to kraina, jaką brytyjski poeta ujrzał w jednej ze swoich opiumowych wizji, a której opisu nie był w stanie przenieść na papier po zakończeniu działania narkotyku. Praca nad projektem Xanadu miała się podobnie, jak zapis przeżyć Coleridge’a. Koniec końców główne idee zrealizowała grupa badaczy pracujących nad systemem World Wide Web. Magazyn Wired określił wizję Nelsona jako najdłużej niezrealizowany projekt w historii branży. Od Homera do hipertekstu Czy wraz z przestępowaniem przez próg dorosłości kolejnych digital-native roczników literatura ma jakąkolwiek przyszłość? W końcu wskaźnik czytelnictwa spada z roku na rok. Jakie są możliwości rozwoju literatury w społeczeństwie ponowoczesnym, żyjącym w świecie wirtualnym? Czy nieuchronna lapidaryzacja, widoczna już choćby w mediach internetowych, w połączeniu z generacjami coraz gorzej odczytującymi nie tylko intertekstualne nawiązania, ale nawet metafory, ma szanse przyczynić się do wytworzenia nowej jakości w literaturze? Formatem, który ma potencjał w internetowym społeczeństwie, jest właśnie hipertekst literacki, inaczej hiperfikcja. Wbrew pozorom taki układ powieści nie stanowi niczego nowego. Bystrym czytelnikom z pewnością stanie przed oczami Gra w klasy Cortazara. Każda szanująca się licealistka musi przeżyć fascynację tą powieścią (podobnie jak odrę czy świnkę parę lat wcześniej). Kultowa książka wydana w 1963 roku jest zresztą zaledwie namiastką możliwości niesionych przez hiperfikcję online. Czytelnik dokonuje wyboru między dwiema wersjami powieści bądź swobodnie się między nimi przemieszcza. Na utwór składają się wersja linearna złożona z 56 rozdziałów i fragmenty uzupełniające, odsyłacze, znajdujące się po
rozdziałach właściwych. Odczytanie utworu jest więc uzależnione nie tylko od jednostkowego, subiektywnego odbioru, ale zależy też od kolejności czytanych rozdziałów. Mniej dosłownym protohipertekstem jest Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvino. W tym postmodernistycznym eksperymencie z 1979 roku, autor mówi o sobie w trzeciej osobie, zaczynając już od incipitu: „Zabierasz się do czytania nowej powieści Italo Calvina »Jeśli zimową nocą podróżny«. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. (...)”, a do odbiorcy zwraca się na „ty”. Fabuła opiera się na perypetiach Czytelnika, który w wyniku szeregu omyłek wciąż otrzymuje powieść inną niż ta, którą zamierzał przeczytać. Pisarz rozpoczyna (pozornie) właściwą opowieść dziesięciokrotnie w formie pastiszy różnych konwencji literackich. W momencie, w którym wciągamy się w kolejny fragment, akcja zostaje przerwana, a Calvino powraca przewrotnie do postaci Czytelnika poszukującego „prawdziwej” wersji Jeśli zimową nocą podróżny. Hipertekst jest też w pewnym sensie realizacją tezy Rolanda Barthesa o „śmierci autora”, podług której tradycyjne interpretowanie tekstów kultury przez pryzmat intencji nadawcy nie ma sensu. Istnieje bowiem tyle odczytań, ilu czytelników danego tekstu. Literacka przyszłość hipertekstów może ukrócić odwieczny problem uczniów. Bo któż będzie molestował ich podstępnym pytaniem o to, co autor miał na myśli, w świecie, w którym naczelną zasadą jest punkt widzenia, a nie autorska intencja. W tym sensie czytelnik staje się poniekąd współtwórcą dzieła. Potrzeba pozornej indywidualizacji społeczeństwa prawdopodobnie będzie postępowała. Dzisiaj w niektórych sklepach z butami czy torebkami online możemy wybrać opcję „zaprojektowania” poszczególnych dodatków przy pomocy dostępnych szablonów – wybieramy materiały, wysokość obcasów i kolory. Za jakiś czas podobnie może wyglądać literatura. Złudne jest jednak przeświadczenie o własnej wyjątkowości, selekcja nie jest bowiem twórczością. Czcze przekonanie, że jest inaczej, prowadzi do zakłamania obrazu świata, możliwego dzięki umieszczeniu „niepowtarzalnej” jednostki w pantofelkach i z powieścią „na miarę” w jego centrum. Nie wybiegajmy jednak aż tak bardzo w hipotetyczną przyszłość. W obecnym kształcie hiperpowieści zarówno te w formie książkowej, jak przytoczona wcześniej Gra w klasy czy dostępne online, są literaturą eksperymentalną dla wybranych. Nie stanowią popopowiastek, gdzie wedle życzenia zmieniamy płeć bohaterów, a do czytania przygrywa nam specjalnie do tego dobrana muzyka. Dostępne hiperpowieści to, parafrazując amerykańską socjolog Sherry Turkle, postmodernizm sprowadzony na ziemię. Czytelnik musi wykazywać się dużą dozą samodzielności i świadomości lekturowej. Mniej wyrobionym odbiorcom łatwo popaść w rodzaj czytelniczego ADHD, polegającego na sprawdzaniu dostępnych wątków, zamiast skupieniu się na niepowtarzalnej i połowicznie intuicyjnej ścieżce splotu
52
L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł
„Literaturę hipertekstualną na usługach kapitalizmu czeka bowiem walka o odbiorcę z innymi rozrywkami. Tak zwani »kreatywni« będą przewidywali oczekiwania odbiorców zanim ci pierwsi zdążą o czymkolwiek pomyśleć.”
fabuły i jej interpretacji. W tym sensie klasyczna powieść jest pociągiem, który przemierza trasę z punktu A do B. Z kolei hiperfikcja przypomina raczej łapanie stopa – mniej bezpieczne i bardziej skomplikowane, ale potencjalnie obfitujące w więcej przygód. To też teoretyczne przywrócenie tekstom literackim ich często zapominanej funkcji, jaką w czasach poprzedzających upowszechnienie się telewizji była rozrywka. Czytając hiperfikcję nie musimy się zastanawiać, czy trafnie rozumiemy tekst. Nie trzeba czytać recenzji. Możemy skupić się na jedynym w swoim rodzaju rozwoju wypadków i przywrócić lekturze walor intymności z ery sprzed internetu, kiedy czytano prywatnie i samotnie. A jak do tego wszystkiego ma się Homer? Według badaczy, takich jak choćby Jay David Bolter (twórca platformy Storyspace – uniwersalnego narzędzia do tworzenia hipertekstów literackich), Iliada przypomina hiperfikcję bardziej niż większość dzieł epoki guttenbergowskiej. Starożytny epos w pewnym sensie pozostaje w ciągłym ruchu. Widoczny jest w nim żywioł kultury oralnej, pełnej powracających motywów i spontanicznych wystąpień. Jakże to różne od zastanej w zapisie rzeczywistości literatury klasycznej. DIO – do it online Odsuńmy na bok klasyki klasyków i rzućmy okiem na rodzime podwórko. Jedną z pierwszych polskich hiperfikcji jest (dostępna online, dzięki uprzejmości krakowskiego wydawnictwa Ha!art) Matrioszka Marty Dzido. Pisarka ewidentnie ma skłonności do literackiego eksperymentowania. Jej powieść Małż została wydana w dwóch wersjach – z zakończeniem optymistycznym i pesymistycznym. Natomiast obecna publikacja to powieść rozszczepiona w czasie, a na domiar złego hipermedialna – leksje są w niej nie tylko fragmentami tekstu, ale też ilustracjami i animacjami. Matrioszka to opowieść o trzech pokoleniach kobiet, które łączą więzy krwi. Ich losy to powtarzający się scenariusz, daleki od „żyli długo i szczęśliwie”, co dodatkowo podkreśla stylistyka nawiązująca do bajek, gdzie protagonistkami są kobiety. Mimo marazmu i patologii otoczenia postacie Dzido nadal mają nadzieję na szczęśliwe zakończenie w ramionach księcia. W wykonaniu pisarki treść nie ginie przytłoczona formą, jak w lwiej części prób okiełznania nowego gatunku. Dzido sprawnie unika hipertekstualnych pułapek, z których najpoważniejszą jest nadmiar przypadkowych leksji. Matrioszka to znacznie więcej niż literacka ciekawostka. Na uwagę zasługuje też powieść Michaela Joyce’a, pierwsza w historii hiperfikcja online, opublikowana na wspomnianej wcześniej platformie Storyspace w 1989 roku. Popołudnie, pewna historia to proza psychologiczna, nosząca znamiona powieści detektywistycznej. Główny bohater jest świadkiem wypadku samochodowego. Podejrzewa, że ofiarami są jego żona i syn, spędza jednak cały dzień w zawieszeniu pomiędzy chęcią poznania prawdy a lękiem przed jej konsekwencjami. Już pierwszy fragment powieści rozgałęzia się na osiemnaście leksji, czyniąc wybór znacznie bardziej skomplikowanym niż w innych hiperfikcjach. Łącznie między całostkami powieści Joyce’a istnieje bagatela 951 hiperłączy. Historia Petera dzieje się
jednocześnie na wielu (choć niedostępnych jednemu czytelnikowi) płaszczyznach, a jego bliscy, podobnie jak kot w eksperymencie myślowym Schrodingera, są jednocześnie żywi i martwi. Powolne składanie okruchów wydarzeń przez bohatera jest na poziomie metatekstualnym odbiciem potyczek czytelniczych z dziełem hiperfikcyjnym. Przygody człowieka myślącego Przyszłość literatury jest analogiczna do przyszłości innych dziedzin sztuki. Dotacje dotacjami, subwencje subwencjami, ale rzeczywisty rozwój może zapewnić tylko zainteresowanie odbiorców, którzy poza intelektualnym fermentem niosą ze sobą pieniądze. Literatura, tworzona pół wieku temu często w celach okołodydaktycznych, będzie stopniowo stawała się niewolnicą kapitalizmu. Rynkowi, funkcjonującemu wciąż jeszcze podług zasady „czytamy to, co napisano”, niebawem może przyświecać hasło „piszemy to, co jest czytane”. Zamiast wieszać przysłowiowe psy na pisarzach i czytelnikach, lepiej skupić się na wykształceniu warstwy odbiorców, którzy w przyszłości będą napędzać rynek wydawniczy swoimi konsumenckimi wyborami. Serie o miłości nad akwenami i porady natchnionego Brazylijczyka mogą bulwersować osoby o wyrobionym guście literackim, ale nie od razu Rzym zbudowano. Być może pani Grażynka, wypłakująca oczy nad losami bohaterek Danielle Steel, po przebrnięciu przez kilkanaście powieści pisanych według jednego wzoru poczuje znużenie i postanowi rozszerzyć literackie horyzonty, sięgając po lepszego autora. Czy może się to zadziać w świecie hipertekstu? Nie sądzę. Literaturę hipertekstualną na usługach kapitalizmu czeka bowiem walka o odbiorcę z innymi rozrywkami. Tak zwani „kreatywni” będą przewidywali oczekiwania odbiorców, zanim ci pierwsi zdążą o czymkolwiek pomyśleć. W rezultacie pani Grażynka zamiast wchodzić po stopniach literackiego Panteonu zakreśli sobie sama widnokrąg, korzystając z zastanych możliwości poznawczych. Wysiłek intelektualny zostanie wyjęty z rąk czytelnika przez zapobiegliwych speców od marketingu. *** Laser skanuje twoją tęczówkę, drzwi się otwierają – wreszcie jesteś w domu. Bierzesz prysznic, a na drzwiach kabiny z pleksi wyświetlasz panel logowania na Linkbooka. W 2050 roku operacje plastyczne staniały na tyle, że nawet mieszkanki „krajów trzeciego świata” mogą pozwolić sobie na zabieg. Pełen identycznych twarzy Facebook chyli się ku upadkowi. Śledzisz, co dziś robili twoi znajomi – „pff, nigdy nie uwierzę, że ta kretynka naprawdę wysłuchała w całości steamingu 3D z Opery Wiedeńskiej”. Nowy układ tablicy myśli naprawdę ci się podoba. „Od razu widać, że Aśka pasuje jednak do tego Irlandczyka. W 80% otwierają te same linki”. Wchodzisz w arkusz kalkulacyjny online, zaznaczasz „widoczne dla wszystkich”, żeby szef łatwiej wybaczył ci dzisiejsze spóźnienie. Równolegle odpalasz komedię romantyczną, aktywując uprzednio swojego awatara, który zagra główną rolę. To będzie hipermiły wieczór.
54
L I T E R AT U R A R EC E N Z J E
Amerykańska sielanka
Wyspa łza
Philip Roth Wydawnictwo Literackie Z hukiem przerwany American dream i obsesyjna potrzeba znalezienia przyczyny tego stanu rzeczy. Powieść kasująca złudzenia, które stanowiły fundament dotychczas znanego świata. Philip Roth w Amerykańskiej sielance pokazuje, jak łatwo zatracają się granice i jak niewiele trzeba, by wygiąć w harmonijkę ramy decydujące o porządku społecznym. W tym celu kreśli postać Szweda Levova, którego wyposaża we wszystkie przymioty idealnego produktu swoich czasów. Szwed – najpierw szkolna gwiazda sportowa, potem idealny mąż i ojciec – jest przystojny, mądry i zna wartość ciężkiej pracy. Jego życiorys wygląda jak perfekcyjnie zaplanowana droga człowieka skazanego na sukces. Przynosząca zyski praca w fabryce rękawiczek, małżeństwo z Miss New Jersey, ukochana córka, poza którą nie widzi świata. Na tym pastelowym obrazie pojawia się jednak wielki czarny kleks w postaci bomby podłożonej przez dorastającą Merry. Córka terrorystka to już nawet nie rysa na perfekcyjnym obrazku – to obrócenie go w drobny mak. Wznowiona przez Wydawnictwo Literackie
Joanna Bator Społeczny Instytut Wydawniczy Znak Kariera Bator nabrała zawrotnego tempa. Na przestrzeni zaledwie sześciu lat pisarka przebyła drogę, która innym autorom zajmuje zazwyczaj kilka dekad. Najwyraźniej Bator poczuła się wieszczką, czego pokłosiem jest jej najnowsza publikacja. Wraz z fotografem Adamem Golcem pisarka, a zarazem główna bohaterka utworu (sic!), wyrusza na Sri Lankę, wiedziona słowami – „zaginęła bez śladu...” Bator staje w niefortunnym rozkroku między próbą snucia hipotetycznej opowieści o losach Amerykanki Sandry Valentine, która zniknęła przed laty, a poetyką intymnego zwierzenia, gdzie sama jest sobie narratorką, bohaterką oraz inspiracją. Czytelnik otrzymuje koktajl, w którym znakomicie mieszają się miniatury fabularne – oszczędne portrety współtowarzyszy podróży i pretensjonalne zwierzenia autorki wzmocnione chałupniczymi autoanalizami. To wszystko w ciężkostrawno-patetycznym tonie nobliwej matrony, tworzącej na kartach utworu rodzaj literackiego testamentu. Pojawiający się niemal każdorazowo w prozatorskiej twórczości Bator motyw
// powieść Rotha z 1997 roku jest historią pokazującą kruchość mitów, które decydowały o okresie powojennej prosperity XX wieku. Burzliwe lata 60. są idealnym tłem, na którym dobrze widać wstrząsy stanowiące początek nieuchronnej transformacji. Wiele tu żalu i przeświadczenia, że musi istnieć praprzyczyna zagłady podstawowych wartości. Retrospektywny charakter opowieści zorientowany jest na znalezienie źródła owego nieszczęścia. Bohaterowie miotają się, przeczesując pamięć w poszukiwaniu zapowiedzi katastrofy. Jedni oskarżają siebie (Szwed), drudzy nie mają problemów ze wskazaniem winnych (Jerry), jeszcze inni we wszystkim widzą jakiś okrutny żart, który nie miał prawa się wydarzyć (stary Levov). Sześćset stron powieści czyta się zaskakująco szybko, a szacunek, jakim narrator obdarza wszystkie postacie bez wyjątku nie pozwala na jednoznaczne oceny. I choć już na początku zarysowany problem wydaje się czarno-biały, szybko okazuje się, że Roth nie lubi jednoznaczności. Dominika Charytoniuk
// mrocznego sobowtóra, zostaje tu potraktowany niemal dosłownie i odarty ze swojej tajemniczej aury. Głębokie zakorzenienie w świecie symboli, które nadawało wcześniejszej twórczości pisarki swoistego mistycyzmu, tu przez niestrawną dosłowność pełni rolę żałosnego sztafażu. Na najnowszą książkę Bator można spojrzeć na różne sposoby. Zakładając, że to zbiór poetyckich esejów z podróży, znajdziemy w niej mało informacji merytorycznych i poetyckość rodem z pamiętnika nawiedzonej polonistki. Jeśli z kolei potraktujemy ją jako literacką autobiografię, zamiast portretu doświadczonej, mądrej kobiety, odnajdziemy raczej rozedrganą nastolatkę, przeświadczoną o własnej niezwykłości. Wyspa łza przywodzi na myśl spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką, zarzucającą nas znienacka intymnymi zwierzeniami, których nie mamy ochoty słuchać. Bator potrafi opowiadać porywające historie i tworzyć postaci prawdziwsze niż ludzie, których znamy. Swoją nową książką udowadnia, że równie konsekwentnie umie być pretensjonalna. Helena Łygas
55
L I T E R AT U R A R EC E N Z J E
// „Jak wiadomo, aktorstwo to tylko artystyczne zintensyfikowanie wrodzonego instynktu gry towarzyszącego ssakom od narodzin do śmierci.” – pisze Tadeusz Nyczek w tekście zamykającym tom. Felietony zamieszczone w Nawozach sztucznych… ukazywały się regularnie na łamach Dialogu – miesięcznika poświęconego współczesnej dramaturgii w latach 2009-2014. Przywołane zdanie prowokuje czytelników do refleksji nad tymi, którzy z przyglądania się czemuś tak nieuchwytnemu jak spektakl teatralny, zrobili swój zawód. Komentowanie i ocenianie teatru wygląda w takim świetle trochę absurdalnie. A przecież Nyczek to wybitny badacz, poświęcił temu zajęciu całe swoje życie. W jego twórczości wciąż podskórnie pobrzmiewają pytania o to, jak w zrozumiały i atrakcyjny sposób opisywać teatr, przybliżać go zarówno artystom, jak i sprzątaczkom. Nyczek jest w tym bez wątpienia wirtuozem przede wszystkim dlatego, że o teatrze opowiada przez pryzmat ludzi. Choć bohaterami jego tekstów są wielkie sławy teatru, autor nie wystawia żadnej z nich banalnej laurki. Wśród
//
Tadeusz Nyczek Wydawnictwo Literackie wymienionych postaci znajdują się między innymi twórcy (m. in. Krystian Lupa, Jerzy Grzegorzewski, Konrad Swinarski), aktorzy (Jan Peszek, Janusz Gajos, Gustaw Holoubek), a dalej scenografowie, muzycy, autorzy teatralni i pisarze ( Jan Kott, Sławomir Mrożek, Tadeusz Różewicz). Opisuje te postaci przez dysonanse w ich biografii czy wyborach artystycznych. Punktem wyjścia tekstu często okazuje się czyjś wstyd, fobia, obsesja, twórcza kłótnia. Nawet jeśli są to teksty wspominkowe, pisane w rocznicę czyjejś śmierci. Wielcy obecni i nieobecni stają czytelnikom przed oczami nie jako odległe pomniki, lecz ludzie, których można dotknąć, ugryźć, połaskotać czy zapoznać się z ich twórczością. Lektura może spowodować głód teatru w tych, którzy nie mają o nim pojęcia. Z kolei dla zajmujących się teatrem będzie źródłem niepodręcznikowej wiedzy. Z Nawozów sztucznych… można dowiedzieć się między innymi o podwalinach współczesności, o nie tak dawnych teatralnych formach, sile ich oddziaływania i różnych sposobach mówienia o sztuce. Karolina Rospondek
Dorota Masłowska Noir sur Blanc
Dorota Masłowska, papieżyca polskiej literatury, a od niedawna również pełnoprawna gwiazda pop, przez czas pewien parała się pisaniem tekstów o jedzeniu dla kobiecego magazynu. Nie lękajcie się, to tylko pozorny zgrzyt. Masłowska, choć chętnie korzysta z poetyki „pisma dla pań”, nie zmieniła się w przykładną żonkę doradzającą zatroskanym gospodyniom jak piec suflet (z termoobiegiem) i filetować dziczyznę (nie filetować!). Seria stworzonych przez nią tekstów to zabawna i lekka mieszanka jak trzy liście cykorii z balsamico. Masłowska snuje miniatury fabularne, w których odnajduje dla czytelnika różnego rodzaju smaki. Mamy więc smak kinderbalu z lat 80. (blok czekoladowy z mleka w proszku i chrupki Flips rozłamywane i sklejane powtórnie na ślinę) czy wczasów nad Bałtykiem (smażona ryba i surówka z białej kapusty). Trochę tu refleksji natury socjologicznej, jak na przykład rozmyślania autorki o fenomenie wyżywienia „all inclusive”, jego bizantyjskim przepychu i konsumpcyjnym nadmiarze, perwersyjnej radości z marnowania jedzenia, niegdyś wszak świętego. Notabene, tytuł
właśnie tego tekstu awansował do rangi tytułu całego zbioru. Nie brakuje również surrealistycznych „przepisów” (vide koktajl lato w Warszawie I: pół szklanki potu [najlepiej cudzego], 2 krople benzyny, ciepła, wygazowana coca-cola 100 ml, zamiast lodu rozmrożona fasolka szparagowa). Masłowska, pozbawiona całego spektrum swoich postmodernistycznych zabiegów formalnych, okazuje się niewymuszenie zabawną pisarką, bezpretensjonalnie żonglującą nawiązaniami, a przy tym nietracącą na lekkości. Niebagatelną rolę odgrywają tu także ilustracje Macieja Sieńczyka, rysownika odpowiadającego od paru lat za charakterystyczne okładki Lampy, nie po raz pierwszy współpracującego zresztą z Masłowską. Współczesna kuchnia polska to znacznie więcej niż bigos, pierogi i Magda Gessler. Do jej panoptikum zaliczają się także pseudojapońskie maki z serkiem Philadelphia serwowane w osiedlowej knajpie sushi czy kilogramy kiełbasy z Biedronki pałaszowane przez naród podczas majówek nad bajorami. Smacznego! Helena Łygas
Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek
Więcej niż możesz zjeść. Felietony parakulinarne
56
L I T E R AT U R A R EC E N Z J E
Widmo kapitału
Ukryty modernizm. Warszawa według Christiana Kereza
Joseph Vogl Wydawnictwo Krytyki Politycznej
//
Od czasu katastrofalnego kryzysu z lat 2007/2008 w dyskursie publicznym i naukowym wciąż pojawiają się pytania o to, czy kapitalizm jest faktycznie najlepszym z możliwych ustrojów. W najnowszym eseju Widmo Kapitału Joseph Vogl dokonuje analizy rynków finansowych, które w postnowoczesnym świecie miały przyczynić się nie tylko do uporządkowania stosunków społecznych, ale także do ustabilizowania sytuacji międzynarodowej. Autor stawia pod znakiem zapytania dominujące przekonanie, że stabilna przyszłość świata dyktowana jest przez globalne powiązania gospodarcze. Czy naprawdę możemy czuć się bezpiecznie w świecie determinowanym przez wydarzenia finansowe, które, jak pokazały ostatnie lata, nie zawsze są możliwe do przewidzenia? Czy mechanizmy rynkowe w ogóle kierowane są świadomie i zgodnie z jakąkolwiek logiką, czy rządzą się prawem przypadku, na który nikt i nic nie ma wpływu? Vogl snuje swoje rozważania na
ten temat, odnosząc się do zasad ekonomicznych utworzonych w XVIII wieku i ewoluujących przez stulecia do takiej formy, w jakiej funkcjonują one w ostatnich dekadach. Mimo pozornej stabilności, którą dawały, nie zdołały one uchronić rynku i społeczeństwa przed potężnymi finansowymi katastrofami i kryzysami. Autor nie stara się odpowiedzieć na pytanie, jak usprawnić współczesną gospodarkę i uniknąć w przyszłości finansowych zapaści. Widmo Kapitału nie jest manifestem, podtykającym nam pod nos jasne odpowiedzi i gotowe rozwiązania. To raczej próba nakreślenia problemu i odnalezienia odpowiedzi na pytanie, jak radzić sobie w świecie, poniekąd stworzonym przez mechanizmy ekonomiczne i w dużej mierze od nich zależnym. Stwarza także materiał do refleksji, które świetnie wpisuje się we współczesne rozważania nad coraz mniejszą stabilnością rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Magdalena Dzik
Tekst: Jan Strumiłło Fotografie: Nicolas Grospierre oraz archiwum
//
Kiedy w 2007 roku Christian Kerez wygrał konkurs na projekt siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, rozpoczęły się gorące dyskusje, niejednokrotnie pełne oburzenia, a ówczesne kierownictwo muzeum podało się do dymisji. Pięć lat później ostatecznie zerwano umowę z architektem. MSN ulokowało się w przestrzeni dawnego sklepu z meblami przy ulicy Emilii Plater, a Christian Kerez zdążył zdobyć ogólnoświatowe uznanie. Ukryty modernizm to zarówno wgląd w twórczość oraz poglądy Kereza, jak i pretekst do rozważań nad warszawską architekturą, zarówno tą z okresu modernizmu, jak i tą współczesną. Książka ma trójdzielną strukturę. Pierwsza część to przybliżenie sylwetki szwajcarskiego architekta wraz z warszawskim kontekstem architektonicznym. Drugą stanowi wywiad Jana Strumiłło z Kerezem. Natomiast trzeci segment to obszerna fotograficzna dokumentacja oparta na skrypcie, który Kerez przygotował dla swoich studentów, gdy mieli
odwiedzić Warszawę w ramach wycieczki naukowej. Ukryty modernizm to spojrzenie na warszawską architekturę z perspektywy zafascynowanego cudzoziemca. Spojrzenie, które jest pozbawione historyczno-politycznych uprzedzeń. Uwielbienie dla architektury oraz samego Kereza (architekta-artysty) niezwykle wymownie przebija z narracji do tego stopnia, że udziela się ono czytelnikowi. W książce zostało poruszonych wiele kwestii, coraz częściej pojawiających się w debacie publicznej, między innymi: chowanie budynków pod wielkoformatową reklamą, chaotyczne wyburzenia i nieprzemyślane renowacje, brak spójnej wizji urbanistycznej. Została również podjęta próba wyjaśnienia, z czego wynikała żywa niechęć do projektu stworzonego przez człowieka, który w Warszawie się zakochał i swój budynek zaplanował tak, aby wpisywał się w strukturę miasta oraz korespondował z otoczeniem, w którym miał zostać wybudowany. Magdalena Sobolska
Restriction
Nowy album już w sprzedaży
NOWY ALBUM JUŻ W SPRZEDAŻY ZAWIERA SINGLE: “WILD FRONTIER” ORAZ “NASTY” CD / 2LP GATEFOLD / DELUXE 3LP VINYL BOX /DIGITAL
Ul. Gen. Zajączka 11/C5 01-510 Warszawa METRO: Dw. Gdański
Tel: 22 464 81 65 511 805 343 blisscool.edu.pl
58
SZTUK A R ANKING
Gryfna Sztuka JUŻ NIE TYLKO W WARSZAWIE, KRAKOWIE, POZNANIU CZY WROCŁAWIU POJAWIAJĄ SIĘ GORĄCE NAZWISKA ZWIĄZANE ZE ŚWIATEM SZTUKI WSPÓŁCZESNEJ. CORAZ WIĘCEJ KRYTYKÓW, KURATORÓW I KOLEKCJONERÓW ŁASKAWYM OKIEM SPOGLĄDA NA REGION PRZEZ WIELE LAT NIEKOJARZONY Z KULTURĄ – GÓRNY ŚLĄSK. TO WŁAŚNIE STAMTĄD WYWODZĄ SIĘ JEDNI Z BARDZIEJ INTERESUJĄCYCH MŁODYCH ARTYSTÓW. PRZYJRZYJCIE SIĘ DOKŁADNIE ICH PRACOM, BO ZA KILKA LAT MOGĄ NAROBIĆ SPOREGO ZAMIESZANIA NA POLSKIM RYNKU SZTUKI, A TAKŻE W GALERIACH I MUZEACH.
Tekst: Marta Kudelska Prace udostępnione dzięki uprzejmości artystów
Łukasz Surowiec Artysta zaangażowany i chłopak, który „żadnej pracy się nie boi”. Pracował z bezrobotnymi górnikami, z którymi wykonywał piękne czarne diamenty (możecie je kupić za niewielką cenę – warto!). Sadził w Berlinie drzewka wyhodowane z sadzonek wziętych z Auschwitz. Jednak jego najsłynniejszymi projektami pozostają Szczęśliwego Nowego Roku i Dziady, poruszające problem bezdomnych, a także zapewnił im na czas mroźnej zimy lokum w krakowskim Bunkrze Sztuki. Jeden z najciekawszych przedstawicieli sztuki zaangażowanej społecznie.
59
SZTUK A R ANKING
Bartek Buczek Największy miłośnik książek wśród śląskich artystów, jakiego znam. Bartek od dłuższego czasu prowadzi punkt wymiany literatury Lektury nieobowiązkowe, organizowany w katowickich kawiarniach i pubach. Jednak to nie wszystko. Buczek to jeden z „czarnych koni” młodego pokolenia artystów. Jego obrazy mają posmak powieści łotrzykowskich. Pełno tu tajemniczych chłopaków w kapturach, dzikich i niebezpiecznych przygód.
Bartosz Kokosiński Czy obraz może pożerać otaczającą rzeczywistość? Czy zawszę musi być płaski? Sztuka Bartosza Kokosińskiego wyróżnia się na tle współczesnego polskiego malarstwa. Jego obrazy wyginają się, marszczą i falują. W dosłowny sposób zjadają pralki, żelazka, sarny, gałęzie czy święte figurki. Sztuka dla odważnych, którzy nie boją się całkowitego pochłonięcia przez dzieło sztuki. Obrazy Kokosińskiego to coś znacznie więcej niż upiorny portret Doriana Greya.
Daria Malicka Autorka niezwykłych kolaży, przypominających marzenia senne. Opowieści Darii składają się z niewielkich fragmentów, detali, strzępków. Malicka czerpie pełnymi garściami z historii, korzystając przy tym z najnowszych technologii. Przemienia kadry z filmów, zmienia dobrze nam znane historie w zupełnie nowe. Tworzy tym samym niezwykłe, duszne imaginarium, a każdy kolejny w nim krok potęguje tylko poczucie głodu i zachłanności obrazu.
60
SZTUK A R ANKING
Natalia Bażowska Jej malarstwo przypomina oniryczną wyprawę do lasu. Pełno tu gęstych zarośli, tajemniczych stworzeń, zbłąkanych dziewczynek. Natalia maluje swoje obrazy gęstymi pociągnięciami pędzla, plącze ścieżki, włosy, zanurza palce w gęstych zaroślach. Jest w tym wszystkim posmak bajek, które znamy z dzieciństwa, jednak są one znacznie bardziej mroczne i zarazem zmysłowe... Cóż, takie spacery po lesie są najciekawsze.
Magda Buczek Zabawnisia i łobuziara. Autorka niezwykłego cyklu o tajemniczej Justinie. Nietypowy „dziennik podróży” zrobił niemałe zamieszanie w świecie sztuki. Kim jest Justina? To musicie odkryć sami, ale jej przygód mogłyby z pewnością pozazdrościć bohaterki Seksu w wielkim mieście. Jej sztuka to elektryzujący miks popkultury, filmów, podróży do egzotycznych miejsc, a także specyficznego klimatu znanego z hasła „Girl power”.
Michał Smandek Niektórzy mówią o nim „śląski Robert Smithson”. Michał upodobał sobie dość efemeryczne działania z pogranicza land artu i sztuki konceptualnej. W jego pracach pełno jest eksperymentów. Wykorzystuje bardzo często takie materiały jak dym, ołów, węgiel i piasek. Wszystko wrze, bulgocze, woda zmienia stan skupienia i zamienia się w lód. Czarne balony unoszą się na powierzchni wody, pod którą kołyszą się kamienie. Jak? W pracach niby nie dzieje się nic spektakularnego, jednak wraz z ich zgłębianiem ukazuje się ich niezwykłość.
61
Mateusz Hajman Niby niepozorny, ale posiada niezwykły talent, którego pozazdrościłby mu niejeden piątkowy podrywacz. Mateusz fotografuje nagie dziewczyny, ale w tak subtelny i piękny sposób, że chce się więcej i więcej. Dziewczyny z kubkami kawy, wylegujące się na kanapach czy też wyglądające przez okna. Zwyczajne sytuacje, jakie każdy z nas przeżył tysiące razy, ale to światło, ten klimat. Musicie zobaczyć sami.
Szymon Durek
Szymon Szewczyk Jego prace łączą pozornie odległe zjawiska, wydarzenia i konteksty. Szewczyk to mistrz opowieści. Tylko on potrafi w przekonujący sposób połączyć estetykę ogródków działkowych z dawnymi rytuałami i wierzeniami. Szewczyk bawi się materiałami, robiąc ze wszystkiego niezwykle wybuchową mieszankę. Poza tym tworzy świetne geometryczne malarstwo.
Ten młody artysta stworzył niezwykle interesujący cykl poświęcony podziemnym korytarzom na Górnym Śląsku. Z jednej strony mamy do czynienia z kontemplacją przyrody, z drugiej ukazaniem mrocznych zakamarków podziemnego świata, którego historie są delikatnie mówiąc przerażające, jak np. opowieść o makabrycznych eksperymentach wojskowych. Jednak cykl poświęcony jaskiniom to niejedyny projekt Durka warty uwagi. Ostatnio wyruszył on także na poszukiwanie niezwykłego Strażnika Wszechświata. Prace z tej eskapady są co najmniej intrygujące.
62
DESIGN W Y WIAD
Zaprojektuj siebie! JAKA JEST PRZYSZŁOŚĆ PROJEKTOWANIA WNĘTRZ W POLSCE, CZY MOŻEMY SIĘ CZYMŚ POCHWALIĆ NA RODZIMYM PODWÓRKU ORAZ DLACZEGO SZTUKA CIESZY SIĘ NIKŁYM ZAINTERESOWANIEM. DOWIEDZCIE SIĘ, JAKIE WYCZUCIE ESTETYKI MAJĄ FRANCUZI CZY JAPOŃCZYCY.
Rozmawiała: Magdalena Nowak
Od kilku lat projektujesz wnętrza. Jak wygląda Twoja praca? Katarzyna Iwańska: To wspaniałe uczucie, kiedy widzisz, że masz wpływ na to, jak zmieniają się wnętrza i to za sprawą twoich pomysłów. Nieraz na finał musisz czekać kilka miesięcy lub nawet lat, ale kiedy wnętrze jest gotowe, rozpiera cię duma. Podobno każdy architekt ma swój styl, który modyfikuje przy poszczególnych przedsięwzięciach. Moje projekty mają wspólny mianownik, każdy z nich zaskakuje, niekiedy nawet mnie samą (śmiech). Ponadto kładę duży nacisk na sztukę, wspierając polskich artystów.
Jakie panują trendy? Obecnie można zaobserwować wielki boom na „zielone ściany”. Ogrody pionowe, inaczej nazywane też wertykalnymi. Nadają się zarówno do dekoracji i urządzania przestrzeni otwartych, jak i wnętrz. Dają spektakularny efekt, są coraz bardziej popularne. Można je spotkać w wielu miejscach w stolicy: Klub Miłość, Izumi Sushi, Sakana Sushi. Cieszę się, że powoli ten trend zaczynają podłapywać również osoby prywatne. Taka aranżacja w domu czy mieszkaniu potrafi odmienić każdą przestrzeń.
Kogo najbardziej podziwiasz z żyjących projektantów wnętrz i dlaczego? Uwielbiam Patrica Gillesa i Dorothee Boissier. To, co oni robią trzeba zobaczyć! Powiem więcej, trzeba zobaczyć ich twórczość na żywo. Miałam okazję przebywać we wnętrzach, które zaaranżowali. To było niezwykłe przeżycie. Największe wrażenie zrobiły na mnie wnętrza sklepów Moncler w Paryżu i w Istambule. Wchodzisz i nie chcesz wyjść. Masz ochotę zostać tam już na zawsze. Architekci genialnie łączą klasykę z nowoczesnością.
A jak oceniasz polskie wnętrza? Jestem krytyczna (śmiech). Jednak wierzę, że zmierzamy w dobrym kierunku. Co prawda daleko nam do wnętrz z Monte Carlo, nie będziemy mieszkać w paryskich kamienicach, ale na przestrzeni ostatnich lat można zanotować progres. Inwestorzy są coraz bardziej otwarci.
Kto miał największy wpływ na Twoją twórczość? Malarz i grafik Konrad Wieniawa-Narkiewicz. Zaglądałam mu przez ramię, gdy pisał doktorat. Szaleje za historią i zaraził mnie tą fascynacją. Skąd czerpiesz inspiracje? Inspiruje mnie wszystko to, co potrafi mnie zaskoczyć.
Gdybyś miała ocenić wyczucie estetyki poszczególnych krajów w skali 0-10? Jakie liczby miałyby na przykład Niemcy, Francja, Norwegia, Finlandia, Dania czy Japonia? Niemcy 5 za umiłowanie do antycznych mebli i chęć ich renowacji. Francja zdecydowanie 10. Co prawda w Norwegii nie spędziłam dużo czasu, ale ich surowość mnie zachwyca – 9. Finlandia trochę mniej – 8. Natomiast Japonia jest niezwykle inspirująca, ale zdecydowanie nie w moim stylu, dlatego daje jej 6 punktów.
63
DESIGN W Y WIAD
Jakie innowacyjne projekty cieszą się obecnie uznaniem? Mhm… Trudno powiedzieć. Osobiście mam bzika na punkcie oświetlenia i śledzę nowinki z tej dziedziny. Sztuki dobierania odpowiedniej barwy światła uczył mnie Paweł Woźniak. Ostatnio pokazał mi świetny projekt Hiszpana Nacho Carbonelli. Artysta zrobił miękką żarówkę! Niesamowity pomysł. Ba, wręcz genialny. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła jej dotknąć. Musisz zobaczyć filmik na stronie artysty. Chętnie poznałabym tego gościa, to musi być prawdziwy wariat. Trudno będzie go przebić, choć pojawiają się projekt KIWI iwanska.pl wiz. Agnieszka Kolsicka równie ciekawe pomysły. Ostatnio dowiedziałam się, że projektanci i inżynierowie Formuły 1 przez 7 lat pracowali nad stworzeniem specjalnego lekkiego, a zarazem wytrzymałego materiału kompozytowego o nazwie Hypex. Pierwszym przypadkiem jego użycia jest projekt krzesła Halo, czyli pomysł Miachaela Sodeau. Krzesło w ultranowoczesnej formie. Wypuszczono zaledwie 18 sztuk. Jaką widzisz przyszłość projektowania wnętrz w Polsce? Mamy w Polsce naprawdę dobrych projektantów z ogromnym międzynarodowym doświadczeniem. Wystarczy wymienić chociażby architektkę Dominikę Rostocką i jej wnętrza na Mokotowie, projektantkę Annę Koszelę i jej realizację wnętrz domu pod Łodzią. To, że nie wszystkie wnętrza wyglądają dobrze, świadczy o niewiedzy inwestorów. Nie zatrudniają projektantów z obawy przed wysokimi kosztami związanymi z przygotowaniem projektu. Zbyt często jeszcze w Polsce architekt wnętrz postrzegany jest jako dekorator. A nasza praca nie jest ani łatwa, ani szybka. Wymaga dużej wiedzy, doświadczenia i czasu, a powodzenie projektu w dużej mierze zależy de facto od klienta. Mamy w Polsce naprawdę wiele pięknych wnętrz.
„Rynek sztuki jest zastąpiony przez rynek reprodukcyjny i towary, które nazywam »coś na ścianę«.”
Henryka Tomaszewskiego, który od zawsze mnie inspirował i o którym często wspominam. Tak samo często otaczam się jego pracami. Z kolei grafika warsztatowa zauroczyła mnie kilka lat temu. Jestem zafascynowana całym procesem twórczym od wymyślania projektu przez wykonanie matrycy do zrobienia odbitek/rycin, które mają wartość oryginalnych dzieł sztuki. Polska grafika musiała przejść długą drogę nim uzyskała miano artystycznej, oryginalnej, czyli takiej, w której kreatywne możliwości artysty są realizowane bez żadnych ograniczeń. Poczynając od samego pomysłu, poprzez szkic i na gotowej odbitce kończąc. Ciekawi mnie obróbka matrycy drzeworytniczej, litograficznej czy wklęsłodrukowej. To istna magia. Nie można jej z niczym porównać. Nie sądzę, by kiedykolwiek grafika komputerowa, tak obecnie modna i rozpowszechniona, mogła choćby w części dorównać warsztatowej.
Prowadzisz również bloga promującego rodzimą sztukę. Jak oceniasz „kondycję” polskich artystów? Wyraźnie widać popyt na to, co polskie. Bardzo mnie to cieszy, bo mamy wspaniałych artystów i genialne dzieła sztuki. Jakim zainteresowaniem cieszy się sztuka w Polsce? Zainteresowanie jest nikłe. Rynek dopiero zaczyna się rozwijać. Wynika to z braku edukacji i bardzo dużej podaży na artykuły pseudoartystyczne. Rynek sztuki jest zastąpiony przez rynek reprodukcyjny i towary, które nazywam „coś na ścianę”. Na blogu koncentrujesz się głównie na malarstwie, nie licząc plakatów Tomaszewskiego. Czy interesują Cię inne formy sztuki? Lubię malarstwo, uwielbiam impresjonistów. Lubuję się w obrazach Repina, zwłaszcza w portretach jego autorstwa. Repin bezlitośnie krytykował własne dzieła, uważając je za „miernotę”, a siebie za „beztalencie”. Chyba tym mnie ujął. Zakochana jestem w grafice użytkowej i grafice warsztatowej. Ta pierwsza to przede wszystkim plakaty wspomnianego
fot.Edyta Bartkiewicz
Katarzyna Iwańska – inżynier architekt wnętrz, była redaktor naczelna magazynu Rezydencje, właściciel pracowni wnętrzarskiej, projektantka mebli, dystrybutorka dzieł sztuki. Prowadzi blog promujący sztukę polską oraz przewodnik wnętrzarski.
64
DESIGN
LAMPA VINTAGE MIMIME Jesteś zagorzałym fanem vintage? Oto lampa marki MIMIME. Jej niezwykła prostota sprawia, że z pewnością stanie się znakomitym elementem wystroju każdego wnętrza. Lampa jest dostępna w sześciu wariantach kolorystycznych oraz dwóch wersjach oprawek: miedzianej i srebrnej. Dodatkowo można do niej dobrać designerskie żarówki stworzone przez tę samą projektantkę – Hattie Hollins, absolwentkę prestiżowej uczelni Central St. Martins. market.shoplo.com
SZEZLONGI Z AGATA MEBLE Oryginalnie zaprojektowane szezlongi pozwalają wypoczywać w komfortowej półleżącej pozycji z lekko ugiętymi kolanami. Umożliwia to swobodne czytanie i oglądanie telewizji bez obciążania kręgosłupa i mięśni szyi. Szezlongi BIBI to meble o niezwykle ergonomicznej konstrukcji. Stylowe skórzane obicie gwarantuje im trwałość, a wyprofilowane stalowe nóżki nadają lekkości i nowoczesnego kształtu. agatameble.pl HIPOPOTAM ORIGAMI Jeśli lubisz otaczać się niebanalnymi przedmiotami, to z pewnością nie przejdziesz obojętnie obok tego drobiazgu. Drewniana figurka budzi trwogę i przypomina, że nadal w świecie zwierząt jesteśmy tylko gośćmi. Pora na rewanż. Zaproś do swojego domu niegroźnego hipopotama, wskaż miejsce na komodzie i pozwól, by był podziwiany przez wszystkich. Stylizacja origami wykonana pierwszorzędnie holenderskimi łapkami. market.shoplo.com
65
DESIGN
BLOW SOFA
Sofa wykonana z papierowych worków, które w 100% pochodzą z recyklingu? Czemu nie! Wystarczy nadmuchać worki i rozłożyć stalowy stelaż. Dodatkowo można ją szybko i łatwo złożyć. Po prostu spuszczasz powietrze i składasz ją jak polówkę. Nie zajmuje dużo miejsca, więc idealnie pasuje do małych przestrzeni. Jeśli się zabrudzi, nie trzeba pozbywać się całej sofy. Wystarczy wymienić pokrycie na nowe. Szybko, tanio i ekologicznie. O dziwo jest całkiem wytrzymała. market.shoplo.com
FUNKCJONALNY DESIGN Dormax Design jest niekwestionowanym specjalistą od zacieniania wnętrz i ogrodów. Sprawdź, jak łatwo można stworzyć przytulne, ciepłe i stylowe miejsce, wykorzystując nowoczesne i sprawdzone rozwiązania. Oryginalne wzornictwo oraz najwyższa jakość wykonania sprawią, że mieszkanie nabierze zupełnie nowego charakteru. Zimą firma otwiera showroom na stołecznym Żoliborzu przy ulicy Rydygiera 13. Czym zaskoczą tym razem? dormaxdesign.pl
ŻARÓWKA DIAMOND COGNAC
Szwedzki projektant Eric Therner udowodnił, że niewiele trzeba, aby olśnić. Potrzebna jest co najmniej wizja i jej kształt, a nie ma chyba bardziej doskonałej formy od diamentu. Tak przynajmniej twierdzi Therner, który stworzył żarówkę właśnie o bryle diamentu. Trzeba przyznać, że projekt prezentuje się rewelacyjnie. Oryginalny kształt, kolor szlachetnego koniaku, no i te geometryczne wzory na suficie. Zabawny gadżet. market.shoplo.com
KAFELKI ŚCIENNE RETRO Lubisz niesztampowe dekoracje? Oto jedno z bardziej oryginalnych rozwiązań, czyli płytki w stylu retro. Na pierwszy rzut oka uwagę zwraca przede wszystkim faktura w kształcie ornamentów na rogach i w środku. Ich najważniejszą zaletą jest jednak swoista wielofunkcyjność. Nadają się zarówno jako interesujący element wyposażenia wnętrz, jak i dekoracja zewnętrzna. Minimalistyczna biel nadaje im subtelności. elkaminodom.pl
G N D
I E O
R L X T O R
MODEL AND STYLIST Paulina Og贸rek MAKE UP ARTIST Julia Morawska PHOTOGRAPHER Paulina Jarzembska
72
M O DA D A M N G O O D
Stampd Black Quilted Leather Bomber stampd.com Navy Stussy Link Emb. Crewneck Sweater stussy.com
M42 uniformwares.com
Heather Grey E-Long T-Shirt knyew.com
Polarized TR083 luxokulary.pl
Low Top Quilted Navy fillingpieces.com
Black/Black Rubber Little America Backpack herchelsupply.com
73
M O DA D A M N G O O D
Spanish Coffee massadaeyewear.com
The Rose corkarybaka.bigcartel.com
Simone le-petit-trou.com
Mood Knit Sweater shop.weekday.com
Cos cosstores.com/pl
& Other Stories stories.com
Anna Dudzińska / Kimit mostrami.pl Dkny Ny8860 dkny.com Lark Black acnestudios.com
74
M O DA Z A P O W I E DŹ
POWO LI WYBIERAJ
TARGI SLOW FASHION TO WYDARZENIE, KTÓRE ŁĄCZY ŚWIAT POPULARNEJ MODY Z AWANGARDĄ. TWÓRCY I PROJEKTANCI ŻYJĄCY W ZGODZIE Z ZASADAMI „SLOW”, A TAKŻE DIY MAJĄ OKAZJĘ POKAZAĆ SWOJE UBRANIA SZEROKIEMU ODBIORCY BEZ POŚREDNIKÓW, JAKIMI SĄ DOMY HANDLOWE CZY PORTALE SPRZEDAŻOWE. DWUDNIOWE WYDARZENIE POZWOLI SETKOM MŁODYCH PROJEKTANTÓW NA POKAZANIE SWOICH PRAC DZIESIĄTKOM TYSIĘCY ODBIORCÓW.
Tekst i zdjęcie: materiały promocyjne
Targi Slow Fashion promują nowy styl konsumpcji i zakupów. Powoli, podobnie jak w przypadku slow food, trend ten staje się sposobem bycia. Lokalne marki mają coraz większy zasięg. Coraz szersze grono ludzi przekonuje się do wyższej jakości ubrań rodzimych brandów, rezygnując z zakupów w sieciówkach. Hasłem przewodnim targów Slow Fashion jest „Wybieraj z głową i wiedz, co na sobie nosisz”. „Slow to wolność, lekkość w sensie dosłownym i moralnym, radość. Slow to świadoma filozofia życia. Nienarzucona, lecz wybrana. W życiu bardzo cenię sobie swobodę i wolność w podejmowaniu decyzji. Ważne jest dla mnie co i jak jem. Co noszę. Chcę żyć świadomie, ponieważ to sprawia mi przyjemność. Wiedząc, że coś powstało w sposób fair trade, mam pewność, że swoim życiem nie przyczyniam się do cierpienia. Z tego powodu jestem też wegetarianką.” – tak o samym nurcie wypowiada się piosenkarka Ifi Ude, Ambasadorka Slow Fashion w Polsce. Połączenie awangardy z modą popularną, krótkich autorskich serii i racjonalnego podejścia do produkcji odzieży – to właśnie wyróżnia projektantów „slow”. „Debiutowałam wygraną w konkursie ReAct, więc upcycling od początku stanowił ważną część mojej tożsamości. Walczę z jego powierzchownym rozumieniem – aktualnie staram się np. dowartościować materiały uważane za gorsze. Wciąż stosuje patchwork, zasadę »zero loss« oraz wykonuje produkty ręcznie i lokalnie.” – mówi Sylwia Rochala, jedna z projektantek, którą będzie można spotkać na wiosennej edycji Slow Fashion na Stadionie Narodowym. Rozsądne podejście do materiału i ekodesignu to bardzo popularna strategia wśród projektantów „slow”, Marcin Zieliński twórca Zieliński Bags, który do świata mody wprowadził torby wykonane z używanych dętek rowerowych mówi: „Projektowanie w duchu »slow« jest całym moim zawodowym życiem, czymś, co zawsze chciałem robić i czymś, co daje mi poczucie spełnienia. Dzięki projektowaniu w duchu »slow« mogę realizować swoje
pomysły bez ograniczeń. Rynek odpowiedzialnej mody rośnie w siłę i daje szansę rozwoju takim markom jak moja”. „Slow” to też podejście i określony rodzaj budowania relacji. Uczciwość, przejrzystość biznesowa, trwałe partnerstwa i tworzenie więzi – dzięki temu praca staje się przyjemnością, a miejsce pracy wypełnia przyjaciółmi. „Tworzymy w zgodzie z nurtem »slow«, zawsze lokalnie z użyciem polskich oraz europejskich tkanin posiadających certyfikaty. Cenimy sobie przyjacielskie relacje z współpracownikami. Stawiamy na jakość tworzoną powoli w miłej atmosferze. Zawsze w dobrym guście, krótkich seriach i z doskonałych materiałów.” – tak streszcza filozofię marki Iza Miłosz z Paradoxu. Odpowiedzialność społeczna to ważny element myślenia „slow”, dlatego też Slow Fashion współpracuje z Fundacją Przeciwko Handlowi Ludźmi i Niewolnictwu La Strada – każdy z odwiedzających kupując bilet wstępu, przekazuje w jego ramach cegiełkę wsparcia na cele statutowe tej organizacji – tym samym Slow Fashion podkreśla przekonanie o tym, jak ważne są zakupy z czystym sumieniem. W ciągu ostatnich 12 miesięcy projekt ten wysunął się na czoło najważniejszych wydarzeń polskiej mody. Do tego stopnia, że z Domu Towarowego Braci Jabłkowskich Slow Fashion musiało przenieść się do większej przestrzeni – na Stadion Narodowy. Najbliższa edycja, z hasłem #WIOSNA, nawiązuje nie tylko do nieprzypadkowo wybranej daty, ma ona spinać formułę świeżości, młodości i nowych odkryć, jakie niesie ze sobą polska moda. W przestrzeni Galerii Głównej znajdziemy nie tylko stoiska projektantów, ale także strefę chillout. W sobotę wieczorem odbędzie się dodatkowo Night Party towarzyszące Targom w klubie Miłość na Kredytowej 9. Zapraszamy: Targi Slow Fashion #WIOSNA 21-22.03.2015, Stadion Narodowy w Warszawie
X . FESTIWAL FILMÓW AFRYK AŃSKICH
2 0 –3 0 k w i e t n i a
Warszawa Poznań, Kraków, Wrocław Gdańsk, Konin, Szczecin Białystok
patroni medialni
partner
björk vulnicura nowy album cd deluxe cd LP digital
bjork.com indian.co.uk
76
W inner s never quit , quit ter s never win
CO JEST POTRZEBNE, BY ZAŁOŻYĆ WŁASNY BIZNES. CZEMU PRACA POWINNA BYĆ PASJĄ ORAZ JAK STWORZYĆ IDEALNY ZESPÓŁ. DOWIEDZCIE SIĘ, ILE BIZNESÓW NALEŻY UTOPIĆ, ABY ODNIEŚĆ PRAWDZIWY SUKCES. Rozmawiał: Maciej Orłowski Zdjęcie: Tomasz Szczeciński
Czy Polska to Twoim zdaniem kraj dla ludzi z wizją, którzy chcą wdrażać swoje pomysły, a nie tyrać dla korporacji? Patryk Pawlikowski CEO Shoplo: Czy w Polsce można zrealizować coś z wizją? Na pewno tak. Czy ludzie w Polsce realizują swoją wizję? Zdecydowanie nie. Do momentu, w którym nie zrozumiemy, że praca może być pasją, a to, co lubimy robić, może być równocześnie naszym sposobem na życie, dalej będziemy traktować pracę jako przymus i obowiązek. Zapytaj kilka znajomych osób, jakie jest ich wymarzone zajęcie. Z pewnością usłyszysz, że takie, gdzie nie trzeba nic robić, a wynagrodzenie jest wysokie. Jeśli w piątek w radiu słyszysz, że jeszcze tylko X godzin do weekendu, a media nieustannie podpowiadają ci, kiedy wziąć urlop, by twój weekend miał 14 dni, to chyba coś jest nie tak, prawda? Jesteśmy bardzo pracowitym narodem, ale często brak nam chęci i motywacji. Pracę traktujemy jako konieczność. Wtedy i tylko wtedy zaczniesz realizować swoją wizję, kiedy kochasz to, co robisz. Co więcej, Polska nie rozpieszcza przedsiębiorców niskimi kosztami prowadzenia działalności lub budowaniem kolejnych miejsc pracy. Są jednak plusy. Jeśli jesteś dobry, w tym co robisz, nie będziesz miał konkurencji. A jeżeli dodatkowo masz cierpliwość do papierologii, możesz uzyskać dotacje na własny biznes. Dlatego, mimo wszystko, warto być wizjonerem i próbować. Co robiłeś, zanim zająłeś się prowadzeniem własnego biznesu? Pamiętam czas, gdy pod blokiem sprzedawałem sąsiadom mleko kupione w sklepie kawałek dalej, żeby sami nie musieli chodzić tak daleko. Potem wyjechałem na studia, które ostatecznie rzuciłem, żeby rozpocząć pracę
w Warszawie. Parę lat spędziłem w kilku korporacjach, większych i mniejszych, które uświadomiły mi, co chcę robić dalej – realizować własny sen zamiast czyjegoś. Tak trafiłem do GoldenLine, gdzie poznałem najlepszego wspólnika na świecie – Grzegorza Lecha oraz Mariusza Gralewskiego, który mocno przyczynił się do tego, że Shoplo szybko stanęło na własnych nogach. W tym miejscu obu Panom bardzo dziękuję! Co Twoim zdaniem stanowi podstawę udanego biznesu? Kiedyś myślałem, że zdrowy model biznesowy i fajny produkt. I to na pewno też, ale teraz wiem, że fundamentem każdego udanego biznesu są ludzie. Ludzie, którzy go budują i dzielą tę samą pasję. Taki zespół gwarantuje wysoką jakość efektów pracy, zaangażowanie i kreatywne podejście do problemów. Uwielbiam każdą nową osobę, która dołącza do Shoplo i chce z nami zmieniać e-commerce. Jakim typem szefa jesteś? Bycia szefem uczę się cały czas. Staram się być takim przełożonym, z jakimi sam zawsze lubiłem pracować. W Shoplo mamy płaską strukturę zespołu i postrzegamy siebie jako grupę znajomych, robiących wspólnie fajne rzeczy w internecie. Podstawą dobrego zespołu są trzy rzeczy. Po pierwsze: „Kochaj to, co robisz”. To pozwala rozwinąć ludziom skrzydła, mocno związuje ich emocjonalnie z produktem i gwarantuje wysoką jakość ich pracy. Po drugie: „Zaufanie”, czyli rozliczanie pracy pod kątem efektów i wyników, a nie
77
„Bycia szefem uczę się cały czas. Staram się być takim przełożonym, z jakimi sam zawsze lubiłem pracować.”
godzin przepracowanych w biurze. Wszyscy ufamy, że osoba odpowiedzialna za dany projekt zrobi to najlepiej z nas wszystkich. Nikt nie wchodzi drugiemu w kompetencje. Pozwala to osobie decyzyjnej mieć realny wpływ na efekt końcowy, czyli produkt. Po trzecie: „Rozwijaj się”. Nieustannie rozwijamy się we wszystkim, co robimy. Wierzymy, że wychodzenie ze strefy komfortu bardzo mocno stymuluje działania i kreatywność. Osobiście bardzo lubię pracować nad sobą i rozwijać nawet najmniejsze aspekty swojego życia. Z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Dlatego właśnie każde planowanie kolejnego kwartału w Shoplo wszyscy nasi pracownicy zaczynają od określenia tego, co lubią robić, co sprawiało im frajdę do tej pory oraz czego chcieliby nauczyć się w nadchodzącym czasie. Takie działanie nie tylko sprawia, że każdy jest zadowolony z tego, co robi, ale także wspomaga przepływ wiedzy między poszczególnymi osobami w firmie. Chciałbym taką formę współpracy i „szefowania” utrzymać w zespole na zawsze. Wielu młodych ludzi nie wie, jak poradzić sobie ze strachem, towarzyszącym prowadzeniu własnej działalności. Masz dla nich jakąś radę? Przed każdym młodym przedsiębiorcą biznes postawi zupełnie inne wyzwania. Wszyscy z nich powinni zatem uzbroić się w cierpliwość i nauczyć się wytrwałości. Mam takie swoje ulubione motto, które brzmi: „Winners never quit, quitters never win”. I w tym przypadku wiele zależy od tego, jakimi są osobami. Na pewno czeka ich wielka przygoda. Jeżeli chcą w pełni świadomie sterować swoim życiem, robić to, co kochają i rozwijać się – to nie ma na co czekać! Gdzie Twoim zdaniem młodzi ludzie powinni szukać kapitału na pierwszy interes? Dostępnych opcji jest naprawdę wiele. Możesz skorzystać z oszczędności, iść do banku, anioła biznesu czy na przykład znajomych. Nie mam pojęcia, które podejście jest najlepsze. W moim przypadku były to prywatne osoby, które na starcie zainwestowały w Shoplo, obdarzając nas gigantycznym zaufaniem i dając nam spory boost do działania. Z samym kapitałem nie powinno być problemu. Pytanie, co jeszcze jesteśmy w stanie otrzymać razem z nim. W start-upie SaaS prawie przez cały czas jego działania jesteś pod kreską, ponieważ biznesy w tym modelu skonstruowane są do działania na dużej skali. Wtedy i tylko wtedy zarabiają. Dlatego właśnie w ich przypadku tak istotnymi elementami poza kapitałem są wiedza i kontakty. Czyli coś, dzięki czemu kupujesz czas – czas, który spala twój kapitał.
Gdzie najlepiej zdobywać wiedzę na temat zarządzania? W uniwersyteckich ławach, od początku stawiać na praktykę, czy starać się pogodzić te dwie rzeczy? Jestem dobrym przykładem na to, co powiem. Rzuciłem studia na ostatnim roku i wyjechałem do Warszawy, by pracować. Uważam, że dużo ważniejsze od dokumentów potwierdzających ukończenie uczelni jest dziś doświadczenie. W zasadzie to, co jesteś w stanie zaoferować przyszłemu pracodawcy jest dokładnie tym, co udało ci się już w przeszłości rozwiązać. To jest X problemów, wyzwań i trudnych spotkań, z którymi miałeś do czynienia. Bez tego wszystkie przyszłe błędy popełnisz właśnie u tego pierwszego pracodawcy. Dlatego według mnie młodzi ludzie powinni, jak najszybciej rozpoczynać staże, praktyki lub regularną pracę, żeby zdobywać doświadczenie. To pozwoli im również szybciej zrozumieć, co chcą w swoim życiu robić. Co sprawia im frajdę. No i do tego oczywiście języki obce. Samo zdobywanie wiedzy poza Polską jest również dużo bardziej cenione wśród pracodawców. Zwłaszcza teraz, w czasach, gdy coraz więcej polskich spółek działa na rynkach zagranicznych oraz coraz więcej naszych specjalistów zatrudnianych jest w spółkach z obcym kapitałem. Pracujesz z młodym zespołem. Czyżbyś nie był jednym z krytyków pokolenia Y, które ma tak bardzo negatywny wizerunek wśród polskich i światowych pracodawców? Muszę przyznać, że do pewnego momentu faktycznie podzielałem tę opinię. Nasze ostatnie rekrutacje pokazują jednak, że są wyjątki. Lubię w młodych osobach ich „dziewiczy” tok myślenia. To dodaje świeżości i często naprowadza cały zespół na nowe, kreatywne rozwiązania. Pomaga nam także zrozumieć naszą przyszłą grupę docelową – to z jakich narzędzi korzystają, gdzie bywają i co jest dla nich ważne. Ile biznesów trzeba utopić, żeby odnieść sukces? Jak to było w Twoim przypadku? W moim przypadku było ich co najmniej kilka. Zawsze najwięcej nauczysz się, analizując przyczynę porażki. Zabawne, że w zasadzie wszystkie moje poprzednie biznesy upadły lub nie powstały z tego samego powodu – ludzi, z którymi je budowałem. To właśnie dlatego tak bardzo cenię nasz obecny zespół.
78
M U S T H AV E D L A N I E J
PLECAK KAMUFLAGE BAG
Jeśli do tej pory nie byłaś przekonana do plecaków, koniecznie poznaj młodą polską markę odzieżową NOONA BANKS. W nowej kolekcji znajdziesz między innymi ten pojemny worek wykonany z bawełny i poliestru. Odważne zestawianie różnych materiałów i wysoka jakość wykonania łączą się tutaj z niebanalnymi wzorami. Pomieści zarówno notatki na zajęcia, jak i niezbędniki imprezowe. Warto sprawdzić! noonabanks.com/shop
TORBA MANGOSTIN Zastanawiałaś się, co można zrobić z worka po cemencie? Mangostin znalazło odpowiedź na to pytanie i tak stworzono kolekcję, wykorzystującą rzeczy z tzw. upcyklingu. Poszczególne produkty powstały właśnie z worków tajskiej marki Elephant Brand, stąd też sympatyczny wizerunek słonia. Całość jest efektem współpracy z lokalną kambodżańską firmą. Polując na coś eko i fair trade, nie możesz tego przegapić. mangostin.me
79
M U S T H AV E D L A N I E J
ZESTAW REVITALASH O tym, czy rzęsy wyglądają dobrze decydują trzy rzeczy: naturalne predyspozycje, dobra maskara i odżywka. Na pierwszy punkt nie masz wpływu, o pozostałe dwa zadbasz z Revitalash. Z odżywką z serii Advanced poprawisz grubość swoich rzęs, a dzięki tuszowi znacząco je wydłużysz i uzyskasz głęboką, ciemną barwę. Wysokiej jakości formuła kosmetyków uchroni cię przed tym, czego najbardziej nienawidzisz: sklejonymi rzęsami. revitalash.com.pl
BLUZA DISTENSE Temperatury wprawdzie rosną, ale na bank czeka nas jeszcze kilka chłodnych wieczorów. Przy kapryśnej pogodzie genialnie sprawdzi się długa bluza Distense. Uwagę zwraca wielki, cieplutki kaptur, którym można idealnie się otulić. Uroczym dodatkiem są także kwieciste rękawy, zachodzące po rozwinięciu na zewnętrzną część dłoni. pl.distense.com
PODKŁAD MATCHMASTER FOUNDATION Wyznajesz zasadę, że dobry make-up to ten, którego nie widać? Koniecznie sprawdź podkład od Matchmaster. Produkt zawiera drobinki zmiękczające i tzw. sferyczne polimery zmniejszające optycznie pory, drobne linie, a nawet zmarszczki. Dzięki innowacyjnej technologii pigmentu gwarantuje też uzyskanie naturalnego kolorytu skóry. Kosmetyk jest beztłuszczowy, a każdy odcień został oznaczony numerem od 1.0 do 10.0 (z kilkoma półtonami). maccosmetics.pl
PUMA FORM SPLASH Czerpiąc inspirację z klasycznego designu, FORM SPLASH wykorzystuje nowy trend oraz świeży wzór z kropel. Ten sam, który został użyty na bestsellerach odzieży i akcesoriach marki Puma. Modele FORM SPLASH zostały ozdobione kontrastującymi kształtami smug dla efektu 3D. Wszystko zostało przykryte ultradelikatnym w dotyku silikonem. Zegarki w dwóch wersjach kolorystycznych w sprzedaży dostępne będą od kwietnia. zibi.pl
80
M U S T H AV E D L A N I E J
ICE-WATCH GLAM PASTEL Kolekcja Ice-Watch Glam Pastel to idealne połączenie elegancji i najnowszych trendów. Zegarki wyróżniają się akcentami z różowego złota, które nadają kolekcji szyku i elegancji. Aksamitne miękkie paski otulają nadgarstek niczym jedwabna opaska. Nie ma więc przeszkód, by bez utraty komfortu nosić je przez cały dzień. Belgijska marka zadbała również o klasę wodoszczelności 10ATM, gwarantującą możliwość pływania bez konieczności zdejmowania zegarka. swiss.com.pl
MINERALNY PODKŁAD LILY LOLO Jeżeli zależy ci na 100% naturalnym składzie kosmetyku, powinnaś wypróbować lekki podkład mineralny Lily Lolo, który pozwala skórze „oddychać”. Kosmetyk posiada niezwykle jedwabistą konsystencję. Dzięki temu podkładowi zapewnisz sobie nieskazitelny wygląd. Dodatkowym atutem jest to, że posiada filtr o faktorze SPF 15. Produkty Lily Lolo nigdy nie były i nie będą testowane na zwierzętach, dzięki czemu mogą być stosowane przez wegan. costasy.pl
TOREBKA DLA ODWAŻNYCH! Wiosną GOSHICO – polska marka akcesoriów modowych – stawia na energetyczne barwy. Bestsellerowy kuferek Flowerbag w neonowej, rożowo-limonkowej odsłonie to must-have sezonu! Inne warianty kolorystyczne modelu możecie zobaczyć na stronie marki. goshico.com
KOSZULKA À LA POTTER Jeśli nadal czekacie na list z Hogwartu, nie możecie tego przegapić. Oto namiastka kolekcji inspirowanej przygodami Harry’ego Pottera, którą Diamante Wear przygotowało na sezon wiosenny. Propozycja idealna dla sportowców na miotłach! Oto koszulka Quidditch w barwach Gryffindoru! Pod szyją klasyczny serek, na rękawach pasy, ale na plecach i w sercu prawdziwe miotły. Dodatkowo tył został ozdobiony numerem 03. Czy można chcieć więcej, Potter? diamante-wear.com
82
M U S T H AV E D L A N I EG O
MAESTRO SMASH
W jednym z najsłynniejszych konkursów barmańskich na świecie Bacardi Legacy Global Cocktail Competition Polish&Czech Final wygrał polski koktajl MAESTRO SMASH. Smakuje rewelacyjnie! Sam się przekonaj. Weź 45ml Bacardi Carta Oro, 15ml Luxardo Maraschino, 10ml syropu z cukru Muscovado, ½ limonki i małą garść liści bazylii. Włóż do shakera bazylię i limonkę. Ugnieć je. Wypełnij shaker lodem, dodaj pozostałe składniki, mocno wstrząśnij i voilà – koktajl gotowy. Podawaj go w niskiej szklance na kostkach lodu. Całość udekoruj wysuszonym plasterkiem limonki oraz świeżymi liśćmi bazylii. Facebook.com/BacardiPolska
SHRINE SNEAKER DUFFEL To nic innego jak torba sportowa. Czym się wyróżnia? Poza dużą kieszenią na ubrania i mniejszymi na drobiazgi, ma dwa wodoodporne, rozsuwane schowki. Zaprojektowano je specjalnie po to, by wygodnie przenosić ze sobą kicksy. Zawiera dodatkową małą kieszonkę na ulubiony zegarek. Torba jest dobrze wyprofilowana i nie sprawia trudności przy przewożeniu – spełnia wymagania rozmiarowe większości linii lotniczych. theshrine.co/products/duffel
83
M U S T H AV E D L A N I EG O
THE COOLEST Oto legendarna lodówka turystyczna wzbogacona o kilka współczesnych gadżetów. Wodoodporne głośniki odtwarzające muzykę za pomocą smartfona i Bluetooth, blender, ładowarka USB, oświetlenie LEDowe, przegródki na sztućce i lód – to tylko część z tego, co oferuje. The Coolest jest nie tylko łatwe w transporcie, ale samo także może przewozić. Paski na górze umożliwią bowiem wpięcie dodatkowego bagażu. coolest.com
ŚWIATŁA DO ROWERU LUCETTA
Lada chwila rozpocznie się sezon rowerowy. By jazda na jednośladzie była bezpieczna także po zmroku, warto zainteresować się dwukolorowymi światełkami do roweru Lucetta. Te dwie małe lampki połączone są ze sobą za pomocą magnesu. Bez trudu przyczepiają się do każdej powierzchni, są też wstrząsoodporne. W zależności od osobistych ustawień migają 60 lub 240 razy na minutę. Bateria wytrzymuje 4h jazdy. palomarweb.com/cms/content/lucetta
ADIDAS ORIGINALS TUBULAR MOC RUNNER Sylwetka adidas Originals Tubular w nowej linii Moc Runner Suede Collection. Buty wykonane są z zamszu połączonego z siateczkowymi wstawkami przy kostce. Skórzany element w kształcie kultowych pasków podtrzymują sznurowadła. Sneakersy dostępne są w dwóch wersjach kolorystycznych: niebieskiej i beżowej. 43einhalb.com
OKULARY HAYSTACK
Szukając stylowych okularów przeciwsłonecznych, koniecznie rzuć okiem na te. Okulary Haystack są niezwykle wyraziste. Zwracają na siebie uwagę ciekawymi oprawkami w kolorze ciemnego lub jasnego orzecha włoskiego. Znalezienie gadżetu odpowiedniego do kształtu twarzy od zawsze sprawia Ci trudność? Te okulary wyglądają dobrze niemal na każdym. shwoodshop.com/eu
84
M U S T H AV E D L A N I EG O
ZESTAW DO PIELĘGNACJI BRODY DR K SOAP Zapuszczenie brody jest mniej skomplikowane niż późniejsze dbanie o nią. Dlatego do wszystkich brodaczy pomocną dłoń wyciąga Dr K Soap. W proponowanym zestawie szampon, który sprawi, że broda będzie lśnić, nie tylko blaskiem, ale i zdrowiem. Poza nim także tonik odżywiający skórę. Na właściwą pielęgnację wpłyną m.in. takie składniki, jak: olej z pestek moreli, olej jojoba oraz prowitamina B5.
SOLDIER BOY
Jeśli szukasz naprawdę odjechanej lampki nocnej, rzuć okiem na propozycję Light Lab. Właśnie pojawiła się edycja Soldier Boy, będąca efektem połączenia wnętrzarskiego designu ze streetem. To ręcznie robione lampki dostępne w dwóch kolorach obudowy i z aż pięcioma rodzajami oświetlenia LED do wyboru. Supermoc Soldier Boya to 120V lub 220V w zależności od tego, jaka jasność cię satysfakcjonuje. Zdecydowanie nie tylko dla dzieci.
GRAFIKA TARANTINO Antyrama z Audrey Hepburn nie pasuje do wnętrza Twojego pokoju? Sprawdź, jak skomponuje się z nim ilustracja, przedstawiająca Quentina Tarantino. Autorska praca wykonana została w technologii Epson Ultrachrome K3 Vivid Magenta i w druku Giclée. Wizerunek ironicznego reżysera sprzedawany jest bez ramy, w formacie A2. W zalewie tandetnego wykorzystania ikon popkultury, z pewnością warto zainteresować się mniej sztampową propozycją.
ROLOWANY PLECAK WOSKOWANY TCHAKON Żeby poczuć się jak kurier, nie trzeba od razu inwestować w getry. Wystarczą plecaki Tchakon inspirowane plecakami kurierskimi. Idealnie opisuje je zasada 3W – wytrzymałe, wodoodporne i woskowane. Zaprojektowane dla rowerzystów i motocyklistów, przypadną do gustu wszystkim, którzy wyznają zasadę, że mniej znaczy więcej. Dodatkowe zalety? Duża pojemność i wysoka jakość rzemieślniczego wykonania.
SMYCZ BROWN GOLD CLASSIC XS Nie wiemy wprawdzie, co psy uważają za idealną smycz, ale ta z pewnością należy do najlepszych. Jeśli na spacer wyprowadzasz pekińczyka, koniecznie zainwestuj w smycz zaprojektowaną specjalnie dla psów niewielkich rozmiarów. Ręcznie farbowane liny bawełniane i mały karabińczyk to elementy, które dopasują się do wymagań pupili w wersji mini. Co dla właścicieli? Produkt jest miły w dotyku, miękki i elastyczny. Gwarantuje także mocny chwyt.
W S Z YS T K IE PR O D U K T Y D O S T Ę PNE W:
M A RK E T. SH O PL O.C O M
Land of Confusion x x x ZDJĘCIA: KOTY 2 (WWW.KOTY2.COM) MODELKA: ADRIANNA ZAJDLER (KOYA MGMT) STYLIZACJA: ANNA JANDURA FRYZURY: PRZEMYSŁAW KANIA MAKE-UP: JOANNA ŚLIWIŃSKA SET DESIGN: RÓŻENA GREY MIEJSCE: WYTWÓRNIA, KRAKÓW
sukienka BARBARA FARON
top MONIKA DĘBOWSKA
kombinezon ALEKSANDRA OŻAROWSKA
sukienka BARBARA FARON
92
SOCIAL ART YKUŁ
/
Pasja ASAP PRZECIĘTNE CELE W ŻYCIU WYLĄDOWAŁY WŁAŚNIE NA LIŚCIE POWODÓW DO WSTYDU. DOKLEJAMY SOBIE SZTUCZNE RZĘSY, PODNOSIMY BIUST I WYPEŁNIAMY POŚLADKI. ZWYCZAJNIE STAŁO SIĘ SYNONIMEM ZA MAŁO. Tekst: Dominika Charytoniuk Ilustracja: Michał Dąbrowski Ludzie od zawsze dzielili się na trzy kategorie: tych, którzy robią tylko to, co trzeba; tych, którzy właściwie nie wiedzą, co robią i takich, którzy robią to, co chcą. Ta ostatnia grupa od kilku lat znajduje się na celowniku telewizji śniadaniowych i ich domorosłych ekspertów od fajnego życia. Zapraszani do programów porannych mają rozjaśnić swoim blaskiem nasze smutne, szare dni i przekonać, że jeśli nie znaleźliśmy czegoś, co funduje nam „efekt wow”, to wyłącznie dlatego, że słabo się rozglądamy. Ofert, które chcą nam pomóc „odnaleźć siebie w sobie” jest tak wiele, że współczesnym grzechem ciężkim jest ich zlekceważenie. Słowo klucz? Pasja.
93
SOCIAL ART YKUŁ
„W rubryce »zainteresowania« w CV wpisujesz film, muzyka, literatura współczesna i dziwisz się, że nie dzwonią?” Kreatywność bez fajerwerków Wpisując to hasło w wyszukiwarkę, trafia się na strony, gdzie swoimi zbiorami chwalą się wszelkiej maści kolekcjonerzy naparstków, kart telefonicznych, metek odzieżowych czy kapsli. W dobie fejsa, instagrama i snapchata o dziwo całkiem dobrze trzymają się też filateliści i miłośnicy pocztówek. Po drugiej stronie podstawowo kreatywnych znajdują się oczywiście współcześni ekolodzy i ludzie poszukujący równowagi, a więc mieszczuchy, które wyjechały na wieś i robią drewniane deski do krojenia, haf tują, wyszywają, hodują pszczoły, cokolwiek. Na pierwszy rzut oka i parę pierwszych kliknięć w Google ma się wrażenie przeglądania galerii ludzi pozytywnie zakręconych z Teleexspressu. W poszukiwaniu Hobbyści i domorośli rzemieślnicy to jednak inna kategoria zapaleńców. Są przecież jeszcze ci, którzy nie mają hobby czy zainteresowań – mają pasję. Słowo to odmieniane przez wszystkie przypadki uległo przynajmniej częściowej dewaluacji. Siłę znaczeniową pojęcia bez trudu porównać można do świeżości takich terminów jak indywidualizm, samorozwój i inwestowanie w siebie. Nie można nawet powiedzieć, że to slogany reklamowe. Te ostatnie mają to do siebie, że są bardzo dobre albo bardzo złe, ale zwracają uwagę. W tym przypadku mamy do czynienia ze sformułowaniem niemal kompletnie przezroczystym. Dyktat posiadania pasji popularnością dorównuje dziś modzie na bycie eko i fit. Moda sama w sobie może i nie jest taka zła. Jednak wszystko, co zostaje wciśnięte w podręczny pakiet siłą rzeczy musi być podręczne, czyli mini. Stwierdzenie „mniej znaczy więcej” dotyczy przecież tylko paru sfer życia i to raczej nie tych najważniejszych. Non-profit nie istnieje Największy problem z pasją polega generalnie na tym, że poza paroma wyjątkami, zanika społeczne przyzwolenie na robienie czegokolwiek z czystej frajdy. Śpiewasz, tańczysz, recytujesz? Świetnie, kto i ile ci za to płaci? Każda aktywność, nawet ta teoretycznie sprywatyzowana, ma w przyszłości (i to raczej bliższej niż dalszej) przynieść zysk finansowy. Prywatne staje się już nie tylko publiczne, jak mawiały przedwojenne feministki, ale przede wszystkim z każdej strony obklejone jest banknotami i kartami kredytowymi. Kim Kardashian, której podstawową pasją jest ona sama, wydaje książkę ze swoimi selfie. I nie ma w tym ani krzty fałszu, wręcz przeciwnie, ̶to właśnie paradoksalna prawdziwość tego rodzaju posunięć jest tak bardzo przerażająca. Jednak każdy kij ma dwa końce. Stąd też dwie klasycznie przeciwstawne opcje. Z jednej strony mamy ludzi pozbawionych większych talentów gotowych myśleć, że jeśli nazwą to, co robią pasją, nikt się nie zorientuje, że niczego nie potrafią. Na przeciwległym biegunie są zakładnicy ciśnienia, którego nie da się zmierzyć w hPa, czyli wszyscy ci, którzy starają się zachować resztki godności i nie próbują na
siłę spieniężać tego, czego spieniężyć się nie da. Slalom pomiędzy tym, co opłacalne i tym, co przyjemne (choć nie zawsze pożyteczne) przypomina zachowanie równowagi w sytuacji, gdy ma się trwale uszkodzony błędnik. Wszystko naraz Zygmunt Bauman, jeden z najlepiej przyswojonych przez popkulturę filozofów, już jakiś czas temu zauważył, że rządzi nami krótkotrwałość. A obiektywną stałość rzeczywistości zastąpiła regularność nowych początków. Zamiast oddawać się czemuś w sposób przemyślany i głęboki, skaczemy po opcjach, jakie przynosi rzeczywistość. Pasja podlega prawom rynku, a tym kieruje myślenie konsumenckie. Ma być szybko, kolorowo, zaskakująco i w najlepszej cenie. W praktyce oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że jeżeli coś nie przynosi spodziewanych profitów, naturalnie sięga się po coś z większym prawdopodobieństwem wygranej. Każdy ma chyba przynajmniej jednego znajomego, który w ciągu pół roku próbował tańca, kursu tatuażu, robił zdjęcia, a na końcu postanowił wrócić do korzeni i został prawie zawodowym coolhunterem. Słomiany zapał także w kwestii pasji to efekt nie tyle intensywnych poszukiwań własnej drogi, co skutek nieumiejętności skupienia się na czymś dłużej niż czas potrzebny na ogarnięcie aktualności na fejsie. Target niesprofilowany Od wczesnego dzieciństwa trwamy w konflikcie pomiędzy tym, co myślą o nas inni, kim faktycznie jesteśmy i co o sobie myślimy. Na liście najtrudniejszych życiowych rozkmin jest to absolutny top of the top. Konfrontowanie się z oceną ludzi zawsze wywołuje stres. Pasja dodaje animuszu i o ile nie jest kwiatkiem do kożucha, może być bardzo ciekawym dodatkiem do naszej stale wystawianej na ogląd publiczny osobowości. Staje się też istotną kartą przetargową przy najróżniejszych życiowych okazjach. W rubryce „zainteresowania” w CV wpisujesz film, muzyka, literatura współczesna i dziwisz się, że nie dzwonią? Jeżeli umieścisz tam medytację, czalgę i tajskie kino możesz mieć pewność, że zaproszą cię na rozmowę rekrutacyjną choćby po to, żeby sprawdzić, gdzie znajduje się twój kosmos. Posiadanie pasji zdaje się przydawać nie tyle osobiście nam, co nam w zderzeniu z innymi ludźmi. I choć kwitowanie całej sytuacji mianem wyrachowanej kalkulacji, to stwierdzenie trochę na wyrost, nie należy zapominać, że sami siebie tworzymy w mniej więcej pięćdziesięciu procentach. Reszta to tzw. cudze oczy i siła wyobrażeń jak śpiewał Artur Rojek, a trochę przed nim pisał Lacan. Na pytanie, czy pasja daje nam w ogóle jakikolwiek czysty zysk odpowiedzi należy szukać u źródeł. Wyrwanie jej z kontekstu, w którym zaczęła funkcjonować, pozwala dostrzec, że może być zaworem bezpieczeństwa i źródłem pozytywnego kopa. Pasja potrafi niemal za pół darmo zafundować nam podziw. I nie chodzi o ten sztuczny, który wyraża się w liczbie lajków pod kolejnym przerabianym selfie, tylko namacalny i prawdziwy, wynikający z satysfakcji. Lubienie siebie i robienie tego, co się autentycznie lubi podwyższa jakość życia. Znacznie bardziej niż nowa kiecka czy udana randka.
94
SOCIAL ART YKUŁ
NA PYTANIE, CO JEST WIĘKSZĄ SIŁĄ NAPĘDOWĄ ŚWIATA, SEKS CZY PIENIĄDZE, NIE MA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI. NA PODIUM TEJ RYWALIZACJI POWINNA ZNALEŹĆ SIĘ JESZCZE ZAWIŚĆ, KTÓRA POTRAFI CAŁKIEM NIEŹLE PRZYSPIESZYĆ KRĄŻENIE KRWI.
Tekst: Dominika Charytoniuk
„Jemu to jest generalnie za dobrze w życiu” – powiedziała kiedyś moja znajoma tonem, łączącym w sobie troskę i palącą potrzebę zmiany. Tego rodzaju nonszalanckich zdań w przestrzeń wypuszczanych są miliony. Moc sprawczą mają może i ograniczoną, ale czasem nie chodzi o to, by przeprowadzać rewolucję. Często wystarczy po prostu, że powiemy jak jest, trawestując najlepszego reportera wszech czasów. A jeśli przy okazji okaże się, że istnieje furtka do sprowadzania pecha na tych, których nie lubimy, czy ktoś znajdzie w sobie tyle siły, by jej nie otworzyć? Prawy do lewego Zawiść nie ma jednej twarzy. Przecież - ilu ludzi, tyle pomysłów. Większość intuicyjnie raportuje, że mówimy o niej wtedy, gdy pan X zakłada, że pan Y nie zasługuje na to, co ma. A swój kawałek fortuny zdobył rzecz jasna
niesprawiedliwie. Szczęściarz i złodziej – czy może być gorzej? Oczywiście, wspomniany złodziej zamiast hipotetycznego kogoś mógł przecież okraść nas. Złośliwa zawiść – bo o niej mowa – występuje, gdy jesteśmy przekonani, że to, na czym ktoś się wzbogacił, jest dokładnie tym, co myśmy utracili. Słowem: zabrał, a teraz się obnosi. Właściwie zaczyna się już w dzieciństwie – od konfliktu o łopatkę z piaskownicy. Ona przecież też absolutnie zawsze była nasza, a zwykle bawił się nią ktoś inny. Takie odbieranie szczęścia pachnie idealnie zaplanowanym zamachem na poczucie bezpieczeństwa. Prawda jest jednak taka, że zawiścią, tak jak resztą świata, potrafi rządzić czysty przypadek. Stąd też znane ze smutnej autopsji nagłe ukłucia niesprawiedliwości, które łączyć należy z tzw. zawiścią akcydentalną. Wywołują ją drobiazgi i najczęściej znika tak szybko, jak się pojawiła. Przykłady? Ktoś miał bardziej ciętą ripostę, ktoś na zdjęciu wyszedł jak człowiek, podczas gdy ktoś nie wyszedł wcale etc.
95
SOCIAL ART YKUŁ
Król jest nagi Problem z zawiścią nie ogranicza się wyłącznie do nieradzenia sobie z sytuacją pt. „on ma, a ja nie”. Chyba każdy zna kogoś takiego, komu czasem ma się ochotę wyrządzić fizyczną krzywdę. Robi wokół siebie dużo hałasu i nie ma nic ciekawego do powiedzenia, ale nie przeszkadza mu to być chamsko złośliwym. Ty nazywasz go po prostu idiotą, psychologia narcyzem. To jest właśnie ten ktoś, komu rośnie gula w gardle na samą myśl, że komukolwiek jest tak samo dobrze jak jemu. On nie chce mieć tego co ty, nie do końca chodzi mu nawet o to, żebyś los cokolwiek ci odebrał. Kieruje nim zupełnie inny imperatyw – on ma być zawsze krok przed tobą, stopień wyżej, wyciągniecie ręki dalej. Tak właśnie działa pragnienie bycia wyjątkowym i niechęć do posiadania punktów wspólnych z przeciętną resztą społeczeństwa. Klasyczny minimalizm Szukając źródeł zawiści, najpierw zasłonę milczenia spuszczamy na falliczne rozterki dziadka Freuda, a potem trafiamy wprost w objęcia psychologii poznawczej. Ta sprawę tłumaczy niezwykle prosto. Dorastając, nabieramy świadomości, że ktoś posiada mniej lub więcej od nas. Teoretycznie materia jest banalna. Ale dochodzi tu kwestia cech osobowości, od których zależy, czy po prostu zanotujemy ten fakt, czy też poczujemy, jak zaciskają nam się pięści. Zabawa polega na – nazwijmy to roboczo know where – odkryciu źródła cudzego dobrobytu. Jeśli potrafimy je racjonalnie przyswoić i zaakceptować, nasz zen ma się dobrze. Jeśli nie potrafimy – rzucamy się od burty do burty przez większość życia. Liczba bodźców, które wdzierają się w strefę komfortu, jest przecież nieograniczona. Pozwalając im na przejęcie nad nami kontroli, godzimy się na niekończący się (shit)sztorm.
„Okazuje, że większość nacji z precyzją godną neurochirurga umiejscawia zawiść (a także zazdrość) w sercu, głowie i oddechu. Święty trójkąt godny Iluminatów.”
Przyrodnie siostry Od zawsze wiadomo, że przyroda dąży do równowagi, a ludzkość do uproszczeń. Stąd też tendencja do radosnego utożsamiania dwóch pojęć: zawiści i zazdrości. W praktyce różnią się one zasadniczo. Zawiść zakłada raczej bierne odczuwanie dyskomfortu z powodu czyjegoś powodzenia – coś jakby rak duszy, ale bez podejmowania leczenia. Jest emocją prymitywną, a nawet nieco tępą. Inwestuje, a nie zakłada zwrotu kosztów. Zazdrość z kolei to czarny charakter, który bierze sprawy w swoje ręce i paradoksalnie może sobie wyszarpać zmianę na lepsze. Przynajmniej niektórych motywuje do przynoszącego wymierne korzyści starcia z rzeczywistością. Gdyby bawić się w porównania, to zawiść jest jak Gargamel – niezdarna i zacietrzewiona. Z kolei zazdrość jak Maleficient – zła, ale pociągająca. Dwie przyrodnie siostry odróżnia jeszcze to, że zawistnik nie musi tworzyć emocjonalnej więzi z osobą, której pastelowe szczęście mruży mu oczy. Strzela ślepakami i to niestety raczej w ciemno. W przypadku zazdrości stosunek emocjonalny (i/lub inny) zachodzi obowiązkowo i chodzi o to, by osoby trzeciej się pozbyć.
Niekończąca się opowieść Nie ma, nie istnieje Banalne stwierdzenie, że wszystko płynie i nic nie pozostaje takie samo każe przekładać je także na tę kwestię. Zawiść nie jest jak katar, ból zęba i nieszczęśliwa miłość – nie mija. Poddaje się za to zmianom w ciągu całego naszego życia. Najprościej rzecz ujmując – przeobrażają się obiekty, emocje kierujemy na inne osoby i robimy to z zupełnie innych powodów. Jej wysoka pozycja w hierarchii emocji pozostaje stała. Okazuje, że większość nacji z precyzją godną neurochirurga umiejscawia zawiść (a także zazdrość) w sercu, głowie i oddechu. Święty trójkąt godny Iluminatów. Czymże w obliczu zawiści jest czarna żółć, czyli melancholia, ze swoją marną wątrobą? Na marginesie to właściwie całkiem logiczne połączenie, które dociera do świadomości w okolicach sobotniego popołudnia.
Jak wiadomo, prawie każdy ma w rodzinie jakiegoś wujka Zdziśka, o którym raczej nie opowiada namiętnie znajomym. Zawiść ma jego rumianą twarz w tym sensie, że jest elementem raczej wstydliwym. O ile do zazdrości przyznajemy się raczej niechętnie, o tyle do zawiści nie przyznajemy się wcale. Przyparci do ściany jesteśmy w stanie wydukać, że ktoś jest naszą solą w oku i najchętniej wysłalibyśmy go kosmos. Trudno sobie wyobrazić z czego musiałaby być ściana, żeby zbliżenie do niej prowokowało wyznanie, że jesteśmy zawistni. Obstawiam rozgrzane żelazo albo konieczność przeczytania wszystkich trzech części 50 twarzy Greya. Siła i słabość W czasach kultu szukania własnej drogi i ogólnego wewnętrznego bogacenia się uleganie zawiści jest marnotrawstwem zasobów. Ze swoim skrywanym do wewnątrz emploi prezentuje się ona raczej mało atrakcyjnie. Nie posuwa nas naprzód, sprawia, że stajemy się więźniami złej energii. Jedyne pytanie, które zaszczepia nam w mózgu, niebezpiecznie krąży wokół o co mi chodzi w życiu? Mówiąc patetycznie, a może po prostu prawdziwie – znajdujemy to, czego szukamy. Z dwojga złego lepiej więc szukać zazdrości. Naszymi prywatnymi frustracjami obdzielimy przynajmniej jeszcze kogoś, a jak mówią dobrzy ludzie dzielenie się jest fajne i znacząco obniża ryzyko nadwagi.
96
JAW S D R O P
MOLESKINE SMART NOTEBOOK Jak połączyć odręczne rysunki z wykorzystaniem nowoczesnej technologii? Inwestując w Moleskine Smart Notebook, który za pomocą aplikacji Creative Cloud zamieni Twoje szkice w pełnowartościowe pliki wektorowe. Wystarczy, że zrobisz im zdjęcie, które po zeskanowaniu bez problemu otworzysz na komputerze przy użyciu ulepszonej wersji programów graficznych, takich jak Adobe Illustrator CC. moleskine.com
SMARTPHONE PROJECTOR Pod dziwną nazwą kryje się tak naprawdę kartonowy rzutnik do smartfona. Pamiętasz z dzieciństwa bajki wyświetlane na ścianie? Rzuć okiem na ten projektor utrzymany w stylu retro. Nie potrzebujesz żadnych kabli i dodatkowego zasilania. Soczewka powiększa obraz dziesięciokrotnie, a pudełko zostało skonstruowane tak, by wzmocnić dźwięk z telefonu. Gadżet jest dziecinnie prosty w obsłudze – złożysz go w minutę. smartphoneprojector.com
ZBoard 2 Nowa, ulepszona wersja kickstarterowego projektu elektrycznej deskorolki sprzed trzech lat. Na pierwszy rzut oka widać bliżej rozstawione miejsca na nogi i ciekawszy kształt deski. Ale to nie wszystko – Zboard2 jest lżejsza, szybsza i bardziej wytrzymała. Bez ładowania baterii przejedziesz nawet 25km. O tym, że jest na wyczerpaniu poinformuje cię LEDowy wyświetlacz umieszczony w widocznym miejscu. zboardshop.com
97
JAW S D R O P
GRAMOFON L-85
Kolorowy zawrót głowy. Gramofon z bezpośrednim nagrywaniem MP3 z płyt na USB L-85 Lenco w 5 kolorach. A do tego wbudowany przedwzmacniacz stereo, dwie prędkości obrotowe (33 i 45 RPM), mechaniczne podnoszenie ramienia, napęd paskowy, pół-automat, auto-powrót i podział utworów. Dostępne kolory: czarny, szary, zielony, czerwony i żółty. lenco.com
MOMENTUM On-Ear Wireless M2 OEBT Sennheiser rozszerzył serię słuchawek MOMENTUM o nowe modele. Wśród nich znajdziemy wersję bezprzewodową, wyposażoną w technologię NFC, która pozwala sparować słuchawki z dowolnym urządzeniem i szybko nawiązać stabilne połączenie dźwiękowe Bluetooth 4.0. Teraz możesz się cieszyć najwyższej jakości brzmieniem stereo nieprzerwanie przez około 22 godziny. Słuchawki zostały wzbogacone o hybrydowy system aktywnej redukcji szumów NoiseGard. sennheiser.pl
RADIOODTWARZACZ SCD-50BT Wielofunkcyjny radioodtwarzacz z tunerem PLL FM Lenco. Urządzenie posiada ładowany z góry odtwarzacz CD, jednak możesz też słuchać muzyki bezprzewodowo do 10m, dzięki funkcji Bluetooth. Masz muzykę/audiobook na pamięci USB czy czytniku kart SD? Z SCD-50BT odtworzysz je z łatwością, dzięki złączom na froncie urządzenia. Radioodtwarzacz zasilany jest kablem lub bateriami, więc weź go ze sobą. Dostępny w dwóch kolorach: czarnym i biało-zielonym. lenco.com
MOBILNY HOT-SPOT Mała rzecz a cieszy. Dzięki wbudowanemu modemowi LTE uzyskujemy najszybsze możliwe transfery w ramach sieci komórkowych dowolnych operatorów działających w naszym kraju. Model M7350 oferuje pobieranie danych z prędkością do 150Mb/s i wysyłanie do 50Mb/s. Do przenośnego hot-spota TP-LINK możemy jednocześnie podłączyć bezprzewodowo do 15 urządzeń. Dodatkowo urządzenie ma wbudowany czytnik kart micro SD. tp-link.com.pl
98
TRIPY ART YKUŁ
Australia
CO ROBI K ANGUR NA PARKINGU?
KIEDY PO WYJŚCIU Z LOTNISKA PO RAZ PIERWSZY ODETCHNĘŁAM POWIETRZEM PRZEPEŁNIONYM ZAPACHEM EUKALIPTUSA, MIĘTY, SŁODKICH KWIATÓW I RZEŚKICH CYTRUSÓW, KTÓRE JEST JEDNOCZEŚNIE SUCHE, ROZGRZANE UPAŁEM I WILGOTNE OD BRYZY ZNAD OCEANU, ZAKOCHAŁAM SIĘ W AUSTRALII BEZ PAMIĘCI. DLATEGO NIC, CO TU PRZECZYTACIE NIE BĘDZIE ANI OBIEKTYWNE, ANI POZBAWIONE ENTUZJAZMU.
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Woźniak autorka bloga fotograficznego My style shots (www.mystyleshots.com)
99
TRIPY ART YKUŁ
„(...) australijska radość z życia, niecierpliwego Europejczyka może doprowadzić do szału.”
Moje postrzeganie świata zostało wywrócone do góry nogami. Po pierwsze wszystko zaczęłam robić wolniej. Do tego stopnia, że rzadko kiedy udało mi się za pierwszym razem odebrać dzwoniący telefon. Przestałam przychodzić przed czasem, bo i tak zawsze musiałam czekać... na stolik w restauracji, pokój w hotelu, odbiór biletów, taksówkę. Zrozumiałam, dlaczego 80% moich australijskich przyjaciół spóźnia się minimum kwadrans. Wreszcie, stałam się niepoprawną optymistką! Zwrot „how beautiful“ powtarzany przy każdej okazji, nawet wówczas, gdy chciałoby się raczej przeklnąć, wciąż dźwięczy mi w uszach. Uciekł ci tramwaj? To super, bo masz czas na kawę. Ta australijska radość z życia niecierpliwego Europejczyka może doprowadzić do szału. Dlatego na wszelki wypadek szybko pogodziłam się z tym, że kupując bilet do muzeum, muszę opowiedzieć o planach podróży, podyskutować o pogodzie i wysłuchać przynajmniej wskazówek o tym, jak najlepiej poruszać się po muzeum. Przestałam się stresować nawet wówczas, gdy za mną stała naprawdę długa kolejka, a czas do zamknięcia kasy zbliżał się nieubłaganie. I kiedy już naprawdę zaczęłam myśleć po australijsku, czas stanął w miejscu, zapachy i smaki stały się jeszcze intensywniejsze, a rozbiegany dotąd wzrok wreszcie zaczął wyłapywać to, co naprawdę ważne. W typowo australijski upalny dzień (35 st. C, żadnej chmury, zero wiatru) zamiast wstać o świcie, by zdążyć na zorganizowaną wycieczkę „pływanie z delfinami“, wybrałam leniwe przedpołudnie na pustej, szerokiej, miejskiej plaży. Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale chwilę później dołączyły do mnie delfiny. Powoli płynęły tuż przy mieliźnie wzdłuż brzegu. Dogoniłam je błyskawicznie. W ułamku sekundy byłam w wodzie między nimi. Miałam wrażenie, że słyszą, jak wali mi serce z wrażenia. W ciągu kilku tygodni pobytu w Australii prawie zderzyłam się z ogromnym pelikanem, który lądując na wodzie najwyraźniej nie zauważył, jak pływam. Podczas wieczornego spaceru po winnicy tuż za moimi plecami stanął kangur chyba wyższy ode mnie, czym sam się biedny wystraszył. Gdy starałam się wreszcie dojechać gdzieś na czas, całkiem ruchliwą drogę w górach zablokował koala, baaaaaardzo powoli, łapa za łapą przechodząc przez jezdnię, jakby właśnie uczył się chodzić. Resztka zdrowego rozsądku powstrzymała mnie przed tym, by nie wybiec na jezdnię, chwycić zwierzaka na łapy, przytulić i już nigdy nie oddać. Bliskość natury w Australii zachwyca i onieśmiela. Kto zamówił zupę dla koali? Nawet jeśli się do tego nie przyznaje, każdy po cichu liczy, że już pierwszego dnia pobytu w Australii spotka na swojej drodze kangura i koalę. Ja też nie mogłam się doczekać. W takich przypadkach całkowicie usprawiedliwione
wydaje się pójście na skróty, czyli spacer po najbliższym parku dzikich zwierząt Cleland Wildlife Park. Jeśli nie ma upału, koalę można tam nawet przytulić do zdjęcia. Lekko zaspane sympatyczne misie pracują w systemie zmianowym, po pół godziny dziennie. Jednak chyba najfajniej jest obserwować ich posiłek. Myślałam, że jedzą tylko liście eukaliptusa, a one pałaszowały zupę z dyni podawaną strzykawką, aż im się uszy trzęsły. Po dokładkę potrafiły wspiąć się po nodze pracownika parku. Kangury może karmić każdy. Specjalne jedzenie kupuje się razem z biletem wstępu. Głodne torbacze, które mieszkają na ogromnych łąkach, doskonale rozpoznają szelest torebek z przysmakiem. Wyciągają pyszczki jak najwyżej, przytrzymując pazurami ludzką rękę z karmą. A jak pozują do selfie! Zawodowcy, na dodatek z rzęsami jak firanki. „Lajki“ posypały się hurtowo. Wędrowałam po parku przez wiele godzin, odważnie stając oko w oko z emu, podglądając psy dingo i ucząc się rozróżniania wallabies od kangurów. Bohaterem dnia zostały jednak małe torbacze: potoroo. Nie mają w życiu łatwo, więc Australijczycy wymyślili specjalne tablice informacyjne, na których potoroo ogłasza światu: „nie jestem szczurem, nie myl mnie, jestem torbaczem”. Mają niezłego PR-owca. I to wcale nie był koniec niespodzianek. Największa czekała na mnie na leśnym parkingu, gdzie wśród samochodów siedział sobie dziki kangur, zajadając parkowe chrupki porzucone przy aucie pewnie przez jakieś dziecko. Musiały mu smakować, bo choć wyraźnie przestraszony, ignorował przejeżdzające samochody. Plaża na czterech kółkach Czasem bliskość z naturą Australijczycy potrafią zinterpretować na swoją korzyść. Tuż pod Adelaide jeden z najładniejszych odcinków wybrzeża przeznaczyli na samochodową plażę. Skojarzenie z amerykańskim kinem w plenerze jest całkiem właściwe. Samochody aż po horyzont stają w rzędzie, bagażnikami zwrócone w stronę wody. Uchylone klapy odsłaniają zapasy na barbecue: kosze piknikowe i turystyczne lodówki. W cieniu bagażników wyrastają miasteczka grillowo-namiotowe. Na Aldinga Beach przyjeżdża się z samego rana i zostaje aż do zmroku. To jeden z popularniejszych kierunków weekendowych wypadów. Samochody suną po ubitym piachu jeden za drugim. Tuż przy lustrze wody szybko tworzą się całkiem legalne dwa pasy ruchu. Spóźnialscy długo szukają wolnego miejsca, tworząc w końcu drugi, a czasem nawet trzeci rząd. Obok najpopularniejszych w tej części świata białych pick-upów, tradycyjnych sedanów i SUVów, równie dumnie prezentują się ciągniki holujące łódki i kajaki. A między nimi toczy się normalne plażowe życie. Choć we mnie plaża na czterech kółkach wywołała mieszane uczucia, trzeba przyznać, że Aldinga Beach należy do jednych z najoryginalniejszych miejsc na świecie.
100
TRIPY ART YKUŁ
Jeśli dziś jest sobota, to jesteśmy w parku na barbecue Australijczycy uwielbiają samochody. Z powodu odległości – a nie korków! – spędzają w nich wiele godzin. Bez wysiadania z auta robią zakupy w sklepach typu drive-through. W weekendy porzucają jednak białe zakurzone pick-upy dla błyszczących klasyków, które dumnie paradują głównymi ulicami. Obserwując je z kawiarnianego ogródka, byłam przekonana, że gdzieś za rogiem odbywa się zlot zabytkowych aut. Nic bardziej mylnego! Po prostu popularne hobby, dostępne dla każdego. O swoim unikalnym modelu Forda Falcona z lat 60. opowiadał mi concierge z mojego hotelu. W wolne dni Australijczycy są bardziej zapracowani niż w tygodniu. Weekend zaczynają w czwartek od drinka po pracy. Potem obowiązkowo kolacja z przyjaciółmi. W popularnych restauracjach stolików brakuje już o godz. 18-19. Wybór nie jest łatwy. Australia słynie z fantastycznego jedzenia i niezwykle sprawnego serwisu. Recenzje kulinarne z powodzeniem rywalizują o miejsce w mediach z głównymi newsami (kto słyszał, by relacja z otwarcia restauracji otwierała trzecią stronę codziennej gazety!). Kuchnia tajska prześciga się z chińską i włoską. Może dlatego, że jest tak różnorodna, zwyczajowo dania główne zamawia się wspólnie, do podziału. Dzięki temu każdy może spróbować przynajmniej kilku specjalności. Trzeba się jednak oszczędzać, bo deser jest obowiązkowy. Mimo późnej pory kawiarnie wciąż są pełne. Nawet o północy zdarzało mi się stać w kolejce po kultowe affogato (gałka lodów waniliowych, na którą wlewa się espresso). Piątek jest Australii dniem targowym. Sklepy otwarte są dłużej (do godz. 20-21, a normalnie do 17.30), a lokalny targ Central Market zamienia się w rzekę ludzi. Można tu zjeść kolację,
MOJ E MIE J SC A
kupić świeży ser, podyskutować z lokalnymi dostawcami warzyw i owoców, dostać przepis na skomplikowane chińskie danie, a w niepozornym sklepie z winem kupić prawdziwe perełki. Kiedy trzymałam w ręku smoczy owoc (musiałam mieć niepewną minę), nieznajomy Australijczyk od razu pokazał mi starszą Chinkę zza lady, którą najlepiej zapytać o przepis. „Wie wszystko i bardzo lubi opowiadać“ – instruował mnie sympatyczny mężczyzna. Sobota też zaczyna się wcześnie. Pierwsi w trasę wyruszają górscy rowerzyści. W porze śniadania zajmują w kawiarniach wszystkie wolne stoliki. Widać, że po treningu dieta idzie w zapomnienie. W tym samym czasie tłoczno robi się na Mount Lofty. To najwyższa góra w okolicach Adelaide. Można ją pokonać w stylu spacerowym albo wbiec na górę z obciążeniem w postaci ciężkiego plecaka i litrowych butelek z wodą w dłoniach. Najtwardsi wbiegają, zbiegają, by za chwilę to powtórzyć. Dla mnie niewykonalne i boję się nawet pomyśleć, co oznacza trekking w wersji australijskiej. Po wizycie w popularnych sklepach z wyposażeniem górskim mogę sobie wyobrazić, że nie jest lekko. W porze obiadowej robi się spokojniej. Wówczas prym wiodą specjaliści od barbecue, którzy fachowym okiem wybierają najlepsze grillowe stanowiska dostępne w każdym miejskim parku. Na miejsce trzeba dojechać z klasą – na longboardzie, hulajnodze albo rowerze. Harley-Davidson też wchodzi w grę. Zorganizowane grupy motocyklowe widać na każdym kroku. Na niebie pojawiają się latawce, w ruch idą bule i podręczne zestawy do krykieta. Te ostatnie są też najpopularniejszą grą plażową. Podejrzewam, że są specjalne szkolenia dla psów, które grzecznie i cierpliwie przynoszą nieudane piłki. O uwagę plażowiczów rywalizują surferzy i kitesurferzy. Oni jednak rządzą się innymi prawami. Jeśli naprawdę wieje, to nie czekają na weekend. W ciągu godziny są na plaży. Ich rytm życia i pracy wyznacza wiatr. Często mają to w kontrakcie.
W
1. Barossa Valley – kultowy region winiarski w Południowej Australii. Położone wśród łagodnych wzgórz przepiękne, stare winnice przecinają idealnie równe aleje wysokich palm i charakterystyczne dachy małych, luterańskich kościołów. Bajkowe miejsce, które odurza zapachem: mentolową nutą wpadającą w eukaliptus, przełamaną malinowo-jagodowym owocem i pikantną domieszką pieprzu. Dokładnie jak wina z Barossy. Zaniemówiłam z wrażenia. Jeżdżąc od winnicy do winnicy, można tu przepaść na kilka dni. Winiarze mają niezwykły dar opowiadania, podobnie jak szefowie kuchni lokalnych restauracji.
2. Sydney – ma ponad 70 plaż! Wybrałam Manly – surferski raj, gdzie najłatwiej dotrzeć miejskim promem. 30-minutowy rejs komunikacją miejską może konkurować z najlepszymi turystycznymi atrakcjami świata! Miałam ochotę wykorzystać swój bilet dzienny i od rana do nocy pływać w kółko podziwiając symbole miasta: Opera House, łukowy most Harbour Bridge.
3. Melbourne – ogromne witoriańskie budynki tworzą naturalną scenę dla pokaźnego tłumu ulicznych artystów. Spacer szlakiem murali ze
Australii:
światowej czołówki street artu oznaczał ponad 10 tysięcy kroków dumnie migających na wyświetlaczu Fitbita. Kondycja przydała się na Australian Open. W tym roku mecze tenisowych gwiazd obejrzało na żywo 703 899 osób. Warto! Bilety można było kupić nawet przed wejściem, a atmosfera wielkiego pikniku udzielała się nawet sportowym sceptykom. Kiedy w jednej ze stref chilloutu zobaczyłam prawdziwy śnieg do wojny na śnieżki (był ponad 30-stopniowy upał), zrozumiałam, że w Australii wszystko jest możliwe!
4. Great Ocean Road (B 100) – to ponad 200 kilometrów wijącej się nitki z jednej strony przytulonej do skał, z drugiej wiszącej nad oceanem. Ewidentnie jest to jedna z najbardziej malowniczych dróg na świecie. Warto zatrzymać się dosłownie w każdym punkcie widokowym. Obowiązkowy postój to ogromna i nieziemsko zatłoczona platforma widokowa przy Dwunastu Apostołach – imponujących wapiennych kolumnach stojących w oceanie. To najczęściej fotografowany widok w Australii. Znak na parkingu przestrzega przed wężami, ale ja bym go z chęcią zamieniła na: UWAGA, TURYŚCI! ZOBACZ I UCIEKAJ.
TRIPY ART YKUŁ
101
102
TRIPY ART YKUŁ
WIETNAM podróbki i skutery JEDNI UWAŻAJĄ, ŻE JEST TO „KRAJ TRZECIEGO ŚWIATA”, NĘDZNY, BRUDNY I PRZELUDNIONY. DRUDZY Z ZACHWYTEM CHODZĄ PO HANOI, Z PRZYJEMNOŚCIĄ UDAJĄ SIĘ DO KNAJP NA NOODLE I BUSZUJĄ PO SKLEPACH PEŁNYCH PODRÓBEK. WIETNAM POTRAFI ZARÓWNO ODSTRASZAĆ, JAK I ZACHWYCAĆ. WSZYSTKO ZALEŻY OD TEGO, JAKIMI OCZAMI CHCEMY NA NIEGO SPOJRZEĆ. Tekst: Nela Sobieszczańska Zdjęcia: Krzysztof Koszarek Trzytygodniowa wyprawa, podczas której zwiedziłam południową część Wietnamu oraz Hanoi, potwierdziła, że Wietnam to nie tylko pola ryżowe, pagody, słomiane trójkątne kapelusze i pałeczki. To przede wszystkim skutery. Są one głównym środkiem transportu, na którym spędza się większość czasu. Wietnamczycy jeżdżą nimi do pracy, szkoły, przewożą na nich meble (na przykład szyby balkonowe), skrzynie świń lub drobiu, a nawet pięciu dodatkowych pasażerów. Jeśli ktoś akurat potrzebuje podwiezienia, to zawsze znajdzie się dla niego miejsce na skuterze. Warto nadmienić, że chodniki w tym kraju nie służą do chodzenia. Służą do parkowania tych nieodzownych towarzyszy życia, dlatego piesi mają odrobinę utrudnioną egzystencję. Przejście przez ulicę grozi zatem obtrąbieniem czy nawet potrąceniem przez jadące pod prąd skutery. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Sygnalizatory owszem istnieją, mają nawet sekundnik odliczający czas do zmiany światła na upragnione zielone, jednak korzystają z niego jedynie zmotoryzowani. Idąc przejściem dla pieszych, nie należy naiwnie
sugerować się tym, że jest akurat zielone. Skutery i tak dalej będą jechać. Dla kierowców nasze zielone to jedynie ostrzeżenie w postaci „Uwaga, utrudnienia na drodze”. Pomimo tego liczba wypadków w Wietnamie jest nieporównywalnie niższa niż w Europie. Skutery z łatwością i gracją wymijają slalomem pieszych. Wskazówka dla „świeżaków”: gdy wejdziesz na ulicę, nie zatrzymuj się, idź równym krokiem, nie przyspieszaj. Skutery z gracją cię wyminą i bez większego problemu osiągniesz zamierzony cel. Co ciekawe, samochody stanowią zaledwie 1/5 wszystkich pojazdów w Wietnamie, wliczając w to taksówki. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że podatek od auta wynosi aż 200% jego wartości. Nie odstrasza on wszystkich, co niektórych wręcz zachęca do zakupu i pokazania, że właśnie ich na taki kaprys stać. Co prawda nie mają zbyt wiele miejsca, aby poruszać się luksusowymi mercedesami na ulicy pełnej motorynek, ale kto bogatemu zabroni. Nie zrażają ich nawet non stop poobijane zderzaki i błotniki, brak miejsc parkingowych oraz korki. W końcu mieć to znaczy móc.
103
TRIPY ART YKUŁ
„Nic nie obędzie się bez czynnego udziału sprzedawcy. Podwiną rękawy, zapną sukienkę, nawet wejdą za nami do przymierzalni, aby upewnić się, czy sobie radzimy.”
Azjatycka bliźniaczka Chanel Wokół tej ulicznej walki o przetrwanie rozciąga się charakterystyczny dla większych miast krajobraz: sklepy, sklepiki i butiki. Są wszędzie i można w nich kupić dosłownie wszystko. Od przepychaczki do sedesu, przez złocistego, „rapującego” kota maneki-neko, po ubrania z najnowszej kolekcji azjatyckiej bliźniaczki Chanel. Nowością dla Europejczyków jest panująca tu na każdym kroku zasada „będzie Pan zadowolooony”. Ekspedientki przyniosą, co im tam w ręce wpadnie, uważając, że z pewnością trafią w nasz gust. Niekoniecznie oryginalne czerwone Conversy rozmiar 36 zamienią na zielone 39 albo niebieskie 37, ale co tam. Oczywiście usłużny pracownik pomoże nam je jeszcze założyć i zasznurować. Sprawdzi, czy ciuchy dobrze leżą. Nic nie obędzie się bez czynnego udziału sprzedawcy. Podwiną rękawy, zapną sukienkę, nawet wejdą za nami do przymierzalni, aby upewnić się, czy sobie radzimy. Takie zakupy to istna przyjemność... Pocztówki znad krawędzi Planując objazdową eskapadę, warto zastanowić się nad tym, czy chcemy podróżować busem czy skuterami. Jeśli skuterami, to czy samodzielnie, czy z Easy Riders. Przemierzenie na skuterach około 150 km z cesarskiego Huế do malowniczego portowego „miasta krawców” Hội An w ciągłym, zacinającym deszczu i w towarzystwie tirów nie jest ani przyjemne, ani bezpieczne. Natomiast z pewnością pokonanie takiej trasy będzie niezapomniane. Tym bardziej, jeśli na domiar złego ktoś złapie po drodze gumę. Komfort jazdy prywatnym busem wiąże się natomiast z wyzwaniem, jakie stawia przed nami wietnamska natura. Kierowcy mogą okazać się zupełnie nieanglojęzyczni, a tłumaczka humorzasta. Trudno dogadać się z taką szczególnie, gdy w dogodnych dla siebie momentach udaje, że nas nie słyszy, nie rozumie albo nie zna (to takie wietnamskie). Dodatkowo kierowcy mogą okazać się kiepskimi nawigatorami, którzy dopiero po przejechaniu kilkunastu kilometrów zorientują się, że zamiast na skróty pojechali okrężną drogą. Co gorsza, zamiast kontynuować jazdę, zawrócą, wydłużając podróż o kolejne 30 minut. Do tego możemy jeszcze dołożyć dziury i wertepy – nawierzchnia dróg w Wietnamie jest często w opłakanym stanie – i mamy przyjemną, półtoragodzinną wyprawę. Brak jakiegokolwiek oświetlenia
na drodze oraz pojawiające się znienacka przed maską zwierzęta są źródłem dodatkowych atrakcji. Easy Ridersi są natomiast strzałem w dziesiątkę. Nie trzeba obawiać się o bagaż oraz drogę. Pozostaje jedynie rozkoszować się widokami, zwłaszcza, gdy pogoda jest nienaganna. Zatrudniając chłopaków z południa, możecie być pewni powodzenia wycieczki. Zabiorą was w mniej uczęszczane przez turystów miejsca, jak plantacja Weasel Coffee (Kopi Luwak-kawy z kupy), fabryka jedwabiu, wodospady czy tradycyjna wietnamska wioska. Trendy i zwyczaje Wietnamczycy, podobnie jak większość Azjatów, starają się być modni. Większość mężczyzn, którzy pragną wyróżnić się z tłumu czarnowłosych „chłopców”, nagminnie farbuje czupryny na rudo i blond. Niezwykle popularne jest tu również prostowanie włosów. Najwyraźniej wietnamskie proste włosy nie są wystarczająco proste. Jednak dziwactwem numer jeden są długie paznokcie u mężczyzn. Demonstrują oni w ten sposób to, że nie muszą pracować fizycznie. Wizyta u fryzjera kończy się przeważnie podrapaną głową. Zawsze możecie jeszcze zobaczyć na ulicy młodą dziewczynę z wałkami na grzywce – hit sezonu! Toi yeu Viet Nam? Z jednej strony Wietnam to kraj bardzo konserwatywny, w którym role obu płci są z góry ustalone. Z drugiej jednak pełno w nim obyczajowo-seksualnej swobody. Dziewczyny paradują w obcisłych spódniczkach ledwie zakrywających pośladki. W sklepach sprzedawane są nawet majtki z silikonowymi „pupami”, aby można było powiększyć sobie tę szalenie dziś popularną cześć ciała. Teledyski i filmy epatujące nagością oraz erotyzmem są dość popularne, a teksty piosenek zawierające demoralizatorskie przesłania nie są tu wybitnie zakazane. Chociaż można zauważyć pewne regionalne różnice w tym zakresie. Południe jest ewidentnie bardziej wyzwolone od typowo konserwatywnej północy. Tak czy inaczej, Wietnam to przepiękny, gwarny kraj, w którym każdy znajdzie coś dla siebie i nawet, jeśli nie zakocha się w nim od pierwszego wejrzenia, będzie wspominać swoją wyprawę z entuzjazmem i uśmiechem na twarzy do końca życia.
104
WHEELS ART YKUŁ
kanapowy rowerzysta
IDZIE WIOSNA, WIĘC ROWERY WYCHODZĄ Z SZAFY. WYCHODZIĆ BEZWZGLĘDNIE NALEŻY Z KLASĄ, O CZYM WIEDZĄ WSZYSCY, KTÓRZY KIEDYKOLWIEK W CIĄGU KILKU GODZIN POKONALI DYSTANS, DZIELĄCY AUDREY HEPBURN I COURTNEY LOVE. A JAK TĘ PROSTĄ PRAWDĘ ZASTOSOWAĆ DO ROWERÓW?
Nie jest to zadanie karkołomne. Na początek warto zadać sobie podstawowe pytanie o to, co jest wyjątkowego w ostrych kołach, holendrach i single speedach? Odpowiedź jest banalna i odnosi się do kwestii w dzisiejszych czasach najważniejszej, tj. wyglądu zewnętrznego. Otóż, przede wszystkim umożliwiają zachowanie tzw. „godności estetycznej” w znacznie większym stopniu niż bieganie, aerobik czy zumba. Chyba dla każdego jest jasne, że jadąc, pocisz się mniej, nie dyszysz jak rura wydechowa od trabanta twojego dziadka, a przede wszystkim – jak ktoś cię zobaczy, możesz go szybko i w miarę majestatycznie wyminąć. I nawet jeśli rumieńce na twojej twarzy rodzą podejrzenia, że przed sekundą wypiłeś trzy litry barszczu – nie musisz się martwić. Świat ogląda cię takim na tyle krótko, że nie zdąży zapamiętać. Na rowerach jeżdżą więc nie ci (a przynajmniej nie tylko), którzy naczytali się o zbawiennym wpływie pedałowania na łydki, krążenie i obniżenie cholesterolu. Jego miłośnikami wcale nie są głównie ci, którzy wierzą w niezwykłą moc regularnych przejażdżek dla modelowania całej sylwetki. Prawdę mówiąc stanowią oni podobny odsetek, co procent zapalonych ekologów, którzy po mieście wolą się poruszać w ten sposób, by nie przyczyniać się do produkcji zanieczyszczeń. Jednoślad to po prostu idealna opcja przede wszystkim dla ludzi, którzy z jednej strony nie są w stanie uciec przed dyktaturą bycia fit, ale z drugiej – cenią sobie zachowanie w tym wszystkim twarzy (i równowagi). Rower jest doskonałym sposobem
Tekst: Dominika Charytoniuk Ilustracja: Michał Dąbrowski
na pogodzenie dwóch pozostających w skrajnym konflikcie natur człowieka: zwierza kanapowego i tego potrzebującego sportowej stymulacji. Rzeczywistość rzuca nam, leniwcom z ambicjami, dwa koła i każe rozglądać się za ścieżkami rowerowymi. Dlaczego jeszcze rower jest najlepszym sposobem na uprawianie sportu dla tych, którzy tak do końca uprawiać go nie chcą? Oprócz tego, co zostało już powiedziane, jest dyskretny. Mówiąc najoględniej: nie stanowi oczywistego skojarzenia ze sportem. Wyobraź sobie, że zapisujesz się na siłownię, kupujesz buty do biegania albo strój na basen. W takiej sytuacji na własne życzenie zapalasz sobie nad głową czerwoną lampkę: biorę się za siebie. I od razu wskakujesz w buty presji, kreowanej sztucznie przez otoczenie. Co więcej wystawiasz swoją nie do końca olimpijską formę na grad pseudotroskliwych pytań: a jak ci idzie? czujesz już różnicę? zauważasz postępy? Rower pozwala tego uniknąć, bo od czasu do czasu jeździ nim przecież każdy i nie od razu musi to robić wyczynowo. A jak za oknem wiosna, to już w ogóle no stress, bo wiosna z rowerem kojarzy się naturalnie. Słowem: to bezpieczna opcja, niezależnie od tego, jakie masz oczekiwania. Jeśli więc nie wiesz, czy jesteś ekologiem, sportowcem, czy po prostu masz nową kurtkę, która komponowałaby się na selfie z jakimś ładnym rowerem, nie czekaj. Dobierz sobie taki, który byłby najbardziej kompatybilny z twoimi wyobrażeniami o idealnym jednośladzie dla idealnego Ciebie. Niezłe opcje do sprawdzenia znajdziesz na wygodnyrower.pl.
106
WHEELS TEST
HON DA CI V IC Tekst: @annmisi Zdjęcie: Honda Motor Europe Poland Branch Gdy myślę o tym wszystkim, co w motoryzacji lubię najbardziej, to nie mogę pominąć Civica – jednego z najpopularniejszych w Polsce modeli Hondy. Nie ma chyba osoby, która nie spojrzałaby na to auto z zaciekawieniem. Dla mnie – jako fana motoryzacji – Civic jest tym, czym deskorolka dla kultury skejtowej lub Laica dla pasjonatów fotografii. Po krótkiej niestety przygodzie z poliftingową Hondą Civic w odmianie Sport muszę przyznać, że japoński producent po raz kolejny mnie nie zawiódł. Nie zagłębiając się w aspekty techniczne, ta propozycja Hondy jest po prostu intrygująca. Nieważne czy jesteśmy fanami dynamicznej jazdy i modeli Sport lub R, czy też „miejskiej” wersji dla przykładnych rodziców wożących foteliki, nowa Honda Civic zręcznie pogodzi nawet na pozór skrajne oczekiwania kierowców. Nowoczesny design przeplata się tutaj z funkcjonalnością i dobrze znaną mi jakością Hondy. Auto prezentuje się znakomicie. Jestem pewna, że zachwyci zarówno świeżo upieczonych adeptów czterech kółek, jak i doświadczonych drogowych wyjadaczy. Jako pasjonatka motoryzacji z przyjemnością obserwuję wielki bum na Hondę Civic, który rozpoczął się już w latach 90. Producent nie spoczął na laurach i z modelu na model tworzy coraz lepsze auta. Co więcej, Civic Sport budzi dumę u każdego kierowcy, który siedzi za jego kierownicą. Charakteru jego
sylwetce dodaje tylny spoiler w kolorze nadwozia oraz zarezerwowane specjalnie dla tego modelu 17’’ alufelgi, które potrafią wywołać efekt „WOW” nawet, gdy parkujemy obok sportowych maszyn. Kokpit auta idealnie współgra z jego karoserią. Przyznaję, że nie jestem fanką desek rozdzielczych rodem ze Star Trecka, ale tutaj odnalazłam idealny balans pomiędzy nowoczesnością a tradycją. Podczas jazdy nie rozpraszały mnie zbędne elementy, a sterowanie funkcjami auta było intuicyjne i nie odwracało uwagi od prowadzenia. Testowany egzemplarz z silnikiem benzynowym 1.8 i-VTEC o mocy 142KM pozwalał mi pewnie czuć się za kierownicą, zapewniając komfort prowadzenia i wysoki poziom bezpieczeństwa w trasie. Auto, z tym motorem wyposażone w manualną skrzynię biegów, naprawdę potrafi pokazać pazur przy wyprzedzaniu. Mieszczuchy również nie powinny czuć się rozczarowane. Zwrotność i zwinność oraz niskie spalanie, pomimo wysokoobrotowego benzynowego silnika, to idealnie cechy kompaktu przeznaczonego na zatłoczone ulice. Reasumując, jaki jest Civic Sport, każdy widzi – nie tylko odważny stylistycznie, ale i dynamiczny, ze sportowym DNA Hondy. Obok tego samochodu nie można przejść obojętnie. Bez wątpienia to bardzo udany model, który dostarczy wiele radości z jazdy.
WHEELS TEST
107
BEZ WZGLĘDU NA TO, CZY JARACIE SIĘ SNOWBOARDEM OD ZAWSZE, CZY MOŻE DOPIERO CO PORZUCILIŚCIE PIZZĘ I FRYTKI NA RZECZ NART (I SŁUŻĄ WAM RACZEJ DO WYCIERANIA RAILI NIŻ LODU), Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ JEDNO PRZYCIĄGA WASZĄ UWAGĘ – TRIKI. SZTUCZKI MAŁE I DUŻE, BARDZIEJ I MNIEJ SZALONE, NA STOKU CZY STREECIE, W OPUSZCZONYM BUDYNKU BĄDŹ NA OŚLEJ ŁĄCZCE. UDANE PRÓBY CIESZĄ OKO I BUDZĄ PODZIW, NIEUDANE – POWODUJĄ ŚMIECH BĄDŹ PEŁNE WSPÓŁCZUCIA PRZERAŻENIE, OBARCZONE OCZYWIŚCIE CICHYM, SADYSTYCZNYM CHICHOTEM.
Tekst: Dorota Iskrzyńska Zdjęcia: Monster Energy
109
„Choć byłoby cudownie móc powiedzieć, że nazw jest tyle, ile trików, nawet to jest niemożliwe. Temat jest ciężki do ogarnięcia, bo wszystko zależy wyłącznie od ludzkiej kreatywności.” Dlaczego ktokolwiek w ogóle bierze się zarobienie trików? Czy stoi za tym masochizm? Niska samoocena, wymagająca tego typu wsparcia? Być może istotne są obie te rzeczy, jednak przede wszystkim mniej lub bardziej spektakularne, zakończone sukcesem albo przynajmniej w miarę dobrze wyglądające dają więcej satysfakcji niż noc spędzona wśród gromadki tajlandzkich lady boys po pełnej zmianie płci. Niezliczone upadki, siniaki, stłuczenia, skręcenia, złamania w końcu na coś się przydają. Sprawiają, że wybuchasz radością w jednej sekundzie, a po zrobieniu pierwszego boarda na rurce cieszysz się, piszcząc jak dziecko. Skąd jednak wiemy jak to cudo nazwać? Choć czasem głupio się do tego przyznać, niemalże każdy entuzjasta zimowych zabaw, oglądając X Games i słysząc nazwy kolejnych trików, potakuje tylko w zrozumieniu, nie mając jednocześnie większego pojęcia, na czym polega kolejna sztuczka o pokręconej nazwie, której bohater wykonuje więcej obrotów niż śmigło helikoptera podczas startu. Jeśli więc nie jesteście pewni, dlaczego ktoś chwali wasz Chicken Salad, nie rozróżniacie Fresh Fish od Stale Fish, a na pytanie o YOLO flip, jedynym, co przychodzi Wam na myśl jest czarna twarz Drake’a – nie jesteście sami. Choć byłoby cudownie móc powiedzieć, że nazw jest tyle, ile trików, nawet to jest niemożliwe. Temat jest ciężki do ogarnięcia, bo wszystko zależy wyłącznie od ludzkiej kreatywności. Snowboard, skateboard, surfing i cała reszta mają wiele cech wspólnych i oczywiście wywodzą się od siebie nawzajem. Nic więc dziwnego, że niektóre triki będą nazywać się identycznie, choć w większości przypadków mogą oznaczać coś zupełnie innego. Większość określeń dla danej sztuczki można zaczerpnąć chociażby ze wspomnianych już X Games albo po prostu poszperać w internecie i tutorialowych filmach na YouTubie. Tu pojawia się jednak jeszcze inny problem. Wielość nazw przypisywanych danemu trikowi zależy w znacznej mierze od liczby jego wykonawców. Chcemy być wolni, nie lubimy postępować zgodnie z zasadami, bo przecież lepiej je nagiąć i śmigać także po nich. Nikt nam nie powie, że nie możemy naszej świeżej sztuczki nazwać, jak tylko chcemy. Wystarczy przekonać odpowiednią liczbę osób, popracować nad samozaparciem i może coś z tego będzie. Oficjalne nazwy w snowboardzie
pochodzą często z deskorolki, surfingu czy też po prostu odzwierciedlają to, na czym dana sztuczka polega. Dzięki takim zabiegom, nie musimy tłumaczyć, czym jest 360, choć może nie każdy Andrzej od razu zrozumie nasze „jeden osiem”. Na nazewnictwo wpłynęli także słynni riderzy, tacy jak Allen „Ollie” Gelfand, Steve Caballero, Eddie Elguera czy Mike Jacoby, którzy doczekali się swoistego ukoronowania ich pionierstwa w wykonywaniu konkretnych trików. Jednak genezy nazw niektórych nawet nie chcielibyśmy dociekać, po prostu po cichu potakujmy, słysząc o kolejnych pokręconych grabach i dalej cieszmy się jak dzieci, słysząc o Rodeo. Biorąc jednak pod uwagę kolejność uczenia się, właśnie na graby warto zwrócić większą uwagę. Indy, Method czy Mute brzmią lepiej niż „złapanie deski tą ręką i w tym dokładnie miejscu”, którego dobrze nie wskażemy, nie mając akurat przy sobie snowboardu. Nie mówiąc już o Swiss Cheese Air czy Drunk Driver. Cała reszta poddaje się opisowi i znając podstawy, raczej nie powinniśmy mieć problemu z wyartykułowaniem, o jakiej ewolucji myślimy. To oczywiście przejdzie, o ile nie chcemy pochwalić się bogatą wiedzą przed mniej doświadczonymi ziomkami, dziewczynami mającymi akurat mniejsze pojęcie w tym temacie, czy też niedzielnymi zapaleńcami, dla których sezon oznacza cały tydzień spędzony we włoskim kurorcie. Tak czy inaczej, jeśli chcielibyście przejść od słów do czynów i podłapać parę nazw ze snowboardowego słownika, to poniżej wymieniliśmy kilka trików, które wykonał dla nas polski rider Piotr Janosz. Niektóre z nich pewnością przysporzą nieco siniaków i stłuczeń. Z premedytacją nie dajemy etykietki: nie próbujcie tego w domu, a tego upragnionego backflipa możecie odłożyć na następny raz, jeszcze przyjdzie jego kolej. Jednak do rzeczy, backside 720 to, jak sama nazwa wskazuje, rotacja przez backside o 720 stopni. Podobnie jest z Cab 180 – określeniem, pochodzącym od legendarnego skate’a Steve’a Caballero – oznaczającym po prostu frontside ze switcha. Jeśli jesteśmy przy frontside’ach, to ten z 360 w nazwie obróci was o całe 360 stopni, o ile oczywiście go dokręcicie i nie wylądujecie twarzą w śniegu. Z grabem, nawet indie, z pewnością będzie wyglądać bardziej stylowo. Z kolei switch backside 540, wykonywany również z grabem (tzw. melon), to również rotacja ze switcha, tym razem o 540 stopni.
Piotrek Janosz reprezentuje marki DC Shoes, Monster Energy, Union Bindings oraz Wakeshop.pl. Pochodzi z Katowic, a pierwsze skręty na desce wykonywał w pobliskich Beskidach. Pasja zaprowadziła go w Alpy, gdzie łączył klejenie trików ze studiami na Uniwersytecie w Innsbrucku. Jego głównym zamiłowaniem jest slopestyle, ale oczywiście nie odmawia też zabawy w głębokim puchu. Piotrek jeździ na desce DC Media Blitz 150 z wiązaniami Union Contact Pro. Dopiero co zwyciężył podczas 7. edycji OSCYP Snowboard Contest w Białce Tatrzańskiej. Odwiedźcie też piotrjanosz.com i piotrjanosz na facebooku i instagramie.
/ 111
KILKA TYGODNI TEMU W ASPEN, COLORADO, ODBYŁO SIĘ WINTER X GAMES 2015. PRZY NIEMALŻE UJEMNYCH TEMPERATURACH IOURI PODLATCHIKOV, ZŁOTY MEDALISTA Z OLIMPIADY W SOCZI, ZDOBYŁ BRĄZ W MEN’S SNOWBOARD SUPERPIPE. ZROBIŁ TO NIECAŁE DWA MIESIĄCE PO OPERACJI KOSTKI, KTÓRĄ ZŁAMAŁ PODCZAS TRENINGÓW.
Rozmawiała: Dorota Iskrzyńska Zdjęcia: Monster Energy
Sędziowie szukali różnorodności. Zapewnił im ją właśnie Podlatchikov i to już swoim pierwszym przejazdem! Swoim wynikiem Podlatchikov pobił Shauna White’a, spychając go z podium. Zapytany o wrażenia, I-Pod opisał swoją satysfakcję: To świetne uczucie. Jeśli możesz wrócić tak szybko, możesz też włożyć więcej energii w nowe sztuczki i większą wysokość. Cała energia, jaką wkładasz w wyzdrowienie może zostać spożytkowana w jeździe. Gdy próbujesz nadążyć i wrócić do formy, zdobycie trzeciego miejsca jest niesamowite. To początek nowej epoki! W tym roku w Soczi zdobyłeś złoto. Jakie masz plany na przyszłość? Mam zamiar obronić złoto w Korei w 2018 roku. Poza tym chcę ponagrywać trochę streetu. Wychowałem się w mieście, w którym króluje deskorolka i uwielbiam przenosić snowboard na ulice. Co możesz powiedzieć o swojej rywalizacji z Shaunem Whitem w Soczi? O ile wiemy, udało mu się dokręcić yolo flip podczas treningu, czego nie powtórzył na superpipie. To były świetne zawody. Mam dużo szacunku do jego jazdy. Wydaje mi się, że tego dnia bardzo trudno było wylądować przy robieniu yolo flip. Gdzie dorastałeś? Jak wyglądały Twoje snowboardowe początki? Dorastałem w Zurychu. Byłem skejtem, więc przejście z deskorolki na snowboard było czymś naturalnym. Zimą katowanie deskorolki nie ma większego sensu. Jak wpadłeś na pomysł yolo flip? Miałeś jego konkretny obraz, czy był to raczej przypadek? Zainspirowali mnie riderzy, robiący podobne sztuczki na skoczniach. Przełożenie tego na pipe’a było bardzo interesujące.
112
„(...) jeżeli chcesz coś osiągnąć w snowboardzie, musisz kierować się jedną podstawową zasadą: jeśli tylko możesz, podnieś się i spróbuj jeszcze raz, bez względu na wszystko.”
Czy kiedykolwiek pokonał Cię jakiś trik? Sprawił, że poddałeś się i w tym jednym przypadku odpuściłeś? Właściwie na jakiś czas odpuściłem samo yolo flip. Nie mogłem wylądować z grabem, który oryginalnie miał być jego częścią. Zmieniłem jednak graba i dwa lata później się udało! Czy jakiś trik, upadek kiedykolwiek Cię psychicznie zablokował? Jasne. To często się zdarza. Jednak jeżeli chcesz coś osiągnąć w snowboardzie, musisz kierować się jedną podstawową zasadą: jeśli tylko możesz, podnieś się i spróbuj jeszcze raz, bez względu na wszystko. Jeździsz też na deskorolce, która nie odrywa się od ziemi tak łatwo. Nie brakuje ci latania podczas jazdy na kółkach? To dobre pytanie, z pewnością tak! Chyba wszyscy marzymy o prawach fizycznych rodem z Księżyca, żeby na dzień lub dwa spróbować wszelkiego rodzaju rzeczy na deskorolce. Gdzie najczęściej jeździsz? Masz jakieś ulubione skate- albo snowparki? Mój ulubiony skatepark jest w Arvada, Colorado. Jeśli chodzi o snowparki, Mammoths Park jest dość niesamowity, ale najczęściej jeżdżę w Laaz w Szwajcarii. Poza deskami pasjonujesz się też fotografią. Czy pogodzenie tego ze sobą sprawiło ci kiedykolwiek problem? Właściwie trudno jest połączyć oba te światy ze sobą. Znam dużo ludzi zajmujących się fotografią, którzy w ogóle nie interesują się sportem i na odwrót. Sam też staram się nie łączyć tego na siłę, to dla mnie dwie zupełnie różne rzeczy. Najwięcej uwagi jako fotograf poświęcasz kobietom i modzie. Czy fotografujesz również sport? Tak, nie jest to główny obiekt mojej uwagi, np. w snowboardzie nigdy mnie nie interesowały wyścigi. Podobnie jest z fotografowaniem sportu – robię to, ale bez specjalnych ambicji. Tak snowboard, jak i fotografia wymagają niesamowitej uwagi. Czy dostrzegasz jeszcze jakieś podobieństwa między nimi? Oczywiście, oba te zajęcia wymagają zwinności i pewnego wyczucia dla podobnych rzeczy.
113
PA S J A
TO
NIE RURKI Z KREMEM
JEŻELI MYŚLISZ, ŻE MASZ PASJĘ, ISTNIEJE DUŻA SZANSA, ŻE JESTEŚ W BŁĘDZIE. PRAWDOPODOBNIE OPOWIADASZ O NIEJ SWOIM ZNAJOMYM. JAK JESTEŚ FACETEM, TO NA PEWNO RWIESZ NA NIĄ PANNY W KLUBACH. PO LEKTURZE TEGO TEKSTU BYĆ MOŻE STWIERDZISZ, ŻE RZECZYWIŚCIE TO, CO DO TEJ PORY ROBIŁEŚ JEST ZWYKŁYM HOBBY, A NIE PASJĄ. DLACZEGO?
Tekst: Jakub Wróbel
Prawdziwa pasja goreje ogniem silniejszym niż ten, który strawił Most Łazienkowski. Bije od niej moc zdolna leczyć z depresji, rozkochiwać bez pamięci i pchać ludzi do przodu niczym najlepsze gadki motywacyjne. Jeżeli czymś się pasjonujesz, jesteś temu oddany całym sobą, a obcy ludzie po pięciu minutach rozmowy z tobą wiedzą, co cię napędza. Wkładasz masę energii w pogłębianie swojej wiedzy, trwonisz na to pieniądze, a twój partner (twoja partnerka) ma czasami wrażenie, że nie jest numerem jeden. Prawdziwa pasja to nie zdjęcia na Instagramie, to nie statusy na fejsie, to nie udawane deklaracje o zmianie życia, to nie pogoń za tym, co modne. Termin „pasja” zdecydowanie uległ wypaczeniu i traktowany jest teraz zamiennie z takimi słowami jak „zajawka”, „hobby” czy „zainteresowanie”. Problem w tym, że przytoczone tu pojęcia oznaczają zazwyczaj coś chwilowego, przejściowego, czemu nie poświęcasz się całkowicie. Można interesować się wieloma rzeczami, mieć kilka zainteresowań, z których każde absorbuje cię po trochu. Pasja jest tylko jedna, jest stała jak prawdziwa miłość, która dopada cię tylko raz w życiu. Jest jak heroina, która uzależnia od pierwszego strzału i zamienia życie w nieustanną pogoń za kolejną działką narkotyku. Pasji nie można mieć kilku, to jest po prostu niemożliwe ze względu na ilość włożonego w to czasu, poświęconej energii oraz wyrzeczeń w imię rozwoju. W takim razie co z tymi wszystkimi pannami, które twierdzą, że moda to ich największa pasja, podczas gdy największym z ich dokonań jest przejście się po butikach Inditexu w poszukiwaniu szmat, które ostatnio miała na sobie jedna z tych wieszakopodobnych blogerek? Co zrobić z tymi wszystkimi kolesiami, którzy za piłkę nożną daliby się „pokroić”, ale gdy zapytasz ich o Ferenca Puskása, jedyne, z czym się spotkasz, to pusty wzrok? Przecież na każdym możliwym kanale social media jawią się jako eksperci repostując, udostępniając i komentując wszystko, co związane z ich „pasją”. Przecież na każdej imprezie zawsze wykłócają się ze wszystkimi, ponieważ oni wiedzą lepiej.
Problem w tym, że nie widzą swojej umysłowej biedy w postaci myślenia, że cztery tweety na temat meczu Ajaxu z Legią sprawią, że Krzysztof Stanowski postawi im wódkę na imprezie. To najczystszej próby pozerka, która ma na celu zwiększenie swojego prestiżu w oczach innych oraz udawanie kogoś lepszego niż się faktycznie jest przed nikim innym, jak samym sobą. Chyba prym w tej kwestii wiodą wszyscy zaangażowani fani sportowego trybu życia, którzy zasypują Instagram swoimi fotami z siłowni, biegania czy jakiejkolwiek innej formy aktywności fizycznej. Cały czas mówią o swoich nowych dietach i odżywkach oraz o następnych celach, które sobie postawili. Oczywiście wszystko przedstawiają jako swoją pasje, którą pielęgnują każdego dnia i żyją tym do granic możliwości. Śmieszne jednak, że zaczęli to robić pod wpływem mody na bycie fit i zapewne porzucą to, gdy bardziej na topie będzie jakakolwiek inna forma spędzania wolnego czasu. Zabawne jest również to, że ich zaangażowanie polega jedynie na zmianie trenera albo siłowni lub wrzuceniu selfie z szatni. Nic o budowie mięśni, technice czy innych formach wspomagania budowania formy. Ot, taka głęboka ta ich pasja. Jaki z tego wszystkiego płynie wniosek? Posiadanie pasji to sztuka. Tak samo jak wielkie talenty, ogromne pieniądze i zawrotne kariery nie przytrafiają się wszystkim, tak samo posiadanie prawdziwej pasji nie jest pisane każdemu. Szkoda tylko, że w tym momencie presja jest ogromna. W dobie życiowego ekhibicjonizmu oraz personal brandingu na poziomie hard konieczne jest właśnie obnoszenie się ze swoją pasją. Trzeba o niej opowiadać (zazwyczaj kłamać) nawet na rozmowach kwalifikacyjnych, na których higlhy motivated korposzczur zawsze wypytuje o zainteresowania i przy okazji opowiada o swoich niebanalnych, niesztampowych pasjach, które oscylują wokół snowboardu, fitnessu lub filmu. Oczywiście wszystko po łebkach. Takie mamy teraz oryginalne społeczeństwo, w którym szaleje epidemia pozerki.