WSTĘPNIAK Krz ysztof Grabań
W czasie wakacyjnej laby większość ludzi przechodzi do trybu „stand by”. Łapią za leżak i schłodzone piwko, a potem lecą nad Wisłę, pozwalając sobie na błogie lenistwo i nieprzejmowanie się niczym przez dwa miesiące. Taki reset jest bardzo potrzebny. W końcu co robić, gdy za oknem 35 stopni i nikomu nie chce się ruszyć nawet palcem? Można po prostu położyć się plackiem i skupić całą uwagę tylko na łapaniu promieni słonecznych, oczekując, że wymalują na skórze równomierną brązową opaleniznę. Znacie nas nie od dziś, potrafimy tak spędzać czas tylko przez chwilę. Dlatego choć również świętujemy lato, jak zwykle roznosi nas też energia. I to nawet w największe upały! Kiedy zastanawialiście się, jak nie utonąć w fali gorąca, my szykowaliśmy dla Was HIRO 49. W związku z tym teraz oddajemy w Wasze ręce kolejny numer. Co znajdziecie w środku? Czeka na Was wywiad z duetem Syny – niepokornym odkryciem sceny hiphopowej. Chłopaków złapaliśmy po ich rewelacyjnym koncercie i namówiliśmy na chwilę szczerej rozmowy. Podobnie jak Tigę – kanadyjskiego wymiatacza sceny elektronicznej, który zdradził, jak to możliwe,
że choć na rynku istnieje od tylu lat, nadal robi niesamowicie świeże kawałki. Poza muzyką mamy dla Was mnóstwo bardzo interesujących tematów modowych. Wyszperaliśmy parę inicjatyw, które w Polsce nie są jeszcze popularne, ale my nie możemy się już doczekać, kiedy to się zmieni. Rzućcie więc okiem na tekst Butik na czterech kółkach, a dowiecie się, czym są fashion trucki. Nam wydają się one pomysłem, który ma szansę na prawdziwy sukces. Z kolei Moda jest jak ogolona cipka to świetny tekst, z którego dowiecie się więcej o projekcie Style Like U. Po przeczytaniu tego artykułu na pewno zmieni się sposób, w jaki dotąd patrzyliście na modę i styl. W HIRO lubimy się pozytywnie zmęczyć, więc nie mogliśmy odmówić sobie odrobiny ruchu pod okiem zawodowca. Na egipskiej plaży dorwaliśmy Karolinę Winkowską, której całym życiem jest kitesurfing. Ta dziewczyna da Wam naprawdę pozytywnego kopa! Jesteśmy pewni, że czytając wywiad, poczujecie rozpierającą ją energię. Podobno nie wypada się powtarzać, ale po raz kolejny zmuszony jestem napisać, że jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Łapcie i czytajcie!
hiro.pl
kontakt: halo@hiro.pl facebook.com/hirofree.fb W Y DAW NIC T WO In n a K o r p o r a c j a Sp. z o.o. ul. Górskiego 6/73 00-033 Warszawa W Y DAWC A / RE DAK TO R NAC ZE LN Y Krz ysztof Grabań kris@hiro.pl RE DAK TO R PROWADZ ĄC A D o m in ik a C h a r y t o n i u k dominika.charytoniuk@hiro.pl
O PR AWA G R AF IC ZNA Michał Dąbrowski michal.dabrowski@hiro.pl
WSP Ó Ł PR AC OW NIC Y Justyna Czarna, Bartosz Czartoryski, Kamil Downarowicz, Patryk Dudek, Dominika Jarczyńska, Paulina Kaczmarczyk, Teodor
RE DAK TO R PROWADZ ĄC A HIRO. PL A l e k s a n d r a Z aw a d z k a aleksandra.zawadzka@hiro.pl
Klincewicz, Marta Kudelska, Paweł Kuhn, Helena Łygas, Jagoda Michalak, Sebastian Rerak, Karolina Rudnik, Karol Sobczak, Nela Sobieszczańska, Adam Trzaska, Artur Zaborski, Ola Zavi, Alicja Zielińska
RE K L A M A Anna Pocenta – dyrektor anna.pocenta@hiro.pl M a r t a St r o c z k o w s k a marta.stroczkowska@hiro.pl
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do ich redagowania, skracania oraz opatrywania własnymi tytułami. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za prawdziwość podawanych w ogłoszeniach i reklamach informacji.
SPIS TREŚCI
Rzeczy, które robisz w Iranie, będąc wampirem
6.
Na ekranach polskich kin oglądać można Dziewczynę, która wraca nocą sama do domu. Sprawdź, ile jest prawdy w tej wampirzej opowieści o Iranie.
18.
Syny Duet, których debiut mocno namieszał na rynku. HIRO opowiedzieli, dlaczego nowy hip hop średnio ich interesuje, ale nie cieszy ich też łatka retro.
8 . EROT Y Z M W ROZ MIAR ZE X XL 10 . NADZIE JA M AŁ EG O EK R ANU? | M A R C B E N D AV I D 12 . RECENZ JE F IL M OW E 16 . NIE LUBIĘ PERK USIS TÓW | TI G A
2 4 . RECENZ JE MUZ YC ZNE 2 8 . F UNKC JO NU JĘ P OZ A S YS TE ME M | ŁUK A S Z K R AKOW IAK 3 2 . C O P Y F IGHTER | F R AGMENT P OW IE Ś CI
26.
Sylwia Chutnik Sylwia Chutnik w rozmowie opowiada m.in. o tym, co sądzi o kobietach w polskiej polityce i tłumaczy, o czym pamiętać, gdy wybieramy się na randkę.
46.
Butik na czterech kółkach Na horyzoncie pojawiają się campery i furgonetki z ciuchami. Ich właścicielki zamiast burgerów i frytek, sprzedają buty i sukienki.
Moda jest jak ogolona cipka
54.
3 4 . NIEFANTA S T YC ZNE L ATA 9 0. |
ŁUK A S Z O RBITOW SK I 3 8 . CH CIAŁ E M , ABY C O Ś P O MNIE ZO S TAŁ O | K R Z YS Z TO F M ANIAK 4 0 . P O PRO S T U S TR A S ZNIE BR Z Y DKO : INTERNE TOW E NIEB O 4 8 . HE Y JO E | SE S JA 5 8 . G Ł O DNI M O DY
Z czym jeść styl, a z czym podać modę? Czy styl jest kolorową posypką dla mody, czy może moda to aromatyczna pierzynka dla wysmażonego steku z trendów?
76. 6 4 . SE X , HEDI SL IM ANE & RO CK ’ N ’ RO L L 70 . O NLY DE AD F ISH G O W ITH THE F LOW | SE S JA 78 . F O O DIE S 9 0 . NIE M A MIE JS C A NA W YM ÓW K I | K ARO L INA W INKOWSK A
WANTED: Coaching Ekspresowe uzdrawianie bez zastrzyków. Zamiast kozetki kolorowy wykres celów . Coach uczyni cię najlepszą wersją siebie all inclusive i w stylu mocno glamour.
Rzeczy, które robisz w Iranie, będąc wampirem WE WCHODZĄCEJ WŁAŚNIE NA POLSKIE EKRANY „DZIEWCZYNIE, KTÓRA WRACA NOCĄ SAMA DO DOMU” IRAN JAWI SIĘ JAKO KRAINA MROKU I NIESPEŁNIENIA, W KTÓREJ WSZELKIE PRZEJAWY WOLNOŚCI I INDYWIDUALIZMU ZOSTAJĄ ZDUSZONE W ZARODKU. PODOBNIE MIŁOŚĆ. TA WOLNA NIE MA SZANS NA REALIZACJĘ NIE TYLKO W IRAŃSKICH DOMACH Z BETONU. NO, CHYBA ŻE JEST SIĘ WAMPIRZYCĄ. WTEDY SPRAWA WYGLĄDA NIECO INACZEJ. Tekst: Artur Zaborski Zdjęcie: materiały prasowe
W
izja Iranu zaprojektowana przez młodą, perską reżyserkę Anę Lily Amirpour, na co dzień mieszkającą w Stanach Zjednoczonych, która wychowała się na amerykańskim kinie, jest czarno-biała nie tylko w formie. Mieszkańcy filmowego uniwersum, wymownie nazwanego Bad City, borykają się z problemami dużego kalibru. Nie dość, że w świecie przedstawionym szerzą się narkomania i prostytucja, to jeszcze na ulicach grasuje przyodziana w hidżab wampirzyca, która nie ogląda się na zasługi ani przewinienia. Kieruje się głosem instynktu. Zaspokojenie własnych potrzeb traktuje jako priorytet. Za nic ma panujące normy prawne, społeczne i kulturowe. To, co wolno, a czego nie, traktuje czysto umownie. Nie obchodzą ją ustanowione przez ludzi reguły.
Dwa światy Ten groteskowy obraz irańskiej rzeczywistości nie jest wcale tak odległy od powszechnie panujących wyobrażeń na temat tego kraju. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że Irańczycy żyją jakby w dwóch rzeczywistościach. Przy czym jedna z nich niewiele różni się od naszych realiów. W pierwszej – tej oficjalnej – podporządkowują się normom prawnym i obyczajowym. Na
ulicach spotyka sie kobiety ubrane w hidżaby. Według tradycji poszczególne części ciała muzułmanek mogą oglądać tylko ich mężowie. W związku z tym bardzo restrykcyjnie traktuje się nawet najbardziej naturalny rodzaj fizycznej interakcji – obce osoby przeciwnej płci nie mogą sie publicznie dotykać, całować czy przytulać. Teoretycznie Irańczycy przestrzegają też obowiązującej w kraju prohibicji. Nie słuchają muzyki popularnej ani nie tańczą. Pokorność nie leży jednak w naturze Persów. W czterech ścianach swoich mieszkań funkcjonują według zupełnie innych zasad. Przenoszą się do rzeczywistości, znanej nam z europejskiego podwórka. W domu kobiety paradują z odkrytymi głowami. Radio gra nieustannie. W gronie przyjaciół tańczy się przy akompaniamencie piosenek z nielegalnych płyt, kupionych na bazarach „spod lady” lub ściągniętych z internetu. Ten ostatni, choć filtrowany przez władzę, stoi przed Irańczykami otworem. Większość z nich zaopatrzona jest w tzw. VPN, który umożliwia im swobodne surfowanie po sieci. Podobnie jest z telewizją odbieraną z Zachodu przez anteny satelitarne ukryte na przykład w pustym basenie. Także alkohol mało komu jest tu obcy. Barki Irańczyków są zaopatrzone są tak samo, jak nasze. Różni je jednak wartość składowanych w nich dóbr. O ile w Polsce najtańszym
7
FILM ART YKUŁ
trunkiem jest piwo, o tyle w Iranie uchodzi ono za towar luksusowy. Najtrudniej jest je bowiem otrzymać metodą chałupniczą, w odróżnieniu od wina czy araku. Rynek dystrybucji alkoholu działa niezwykle sprawnie. Wystarczy zadzwonić pod numer jednego z dostawców, by po godzinie czy dwóch, niewiele ryzykując, otrzymać pod same drzwi przesyłkę z określoną liczbą butelek.
Do knajpy tylko z własną wodą! Przenikanie się tych światów ma miejsce także w sferze publicznej. Choćby w restauracjach. Działa tu swoisty system kodów, którym posługują się Irańczycy. Na przykład, wybierając z menu, załóżmy, kurczaka, pytają kelnera o to, czy do niego podawany jest ryż. Słysząc negatywną odpowiedź, klient informuje, że w takim razie będzie pił własną wodę mineralną. Nie zgłaszający sprzeciwu kelner przynosi wtedy szklanki z lodem. Nie trzeba dodawać, że nalewanym do nich napojem jest arak. Podobnie sprawa ma się w winem. Wtedy jednak mówi się o piciu własnego soku porzeczkowego. Rozumienie mechanizmu napędzającego codzienność Irańczyków, pozwala spojrzeć z zupełnie innej perspektywy na Dziewczynę, która wraca nocą sama do domu i docenić ją nie tylko jako zabawę z gatunkami filmowymi. Reżyserka nieustannie puszcza bowiem oko do widza, pokazując wyobrażenia o „złym Iranie”, jakimi atakują nas zachodnie media. Przyglądając się ich doniesieniom z tego kraju łatwo zauważyć, że posługują się one jedynie retoryką negatywną. Publikowane są głównie informacje o negocjacjach Zachodu z Iranem w sprawie programu nuklearnego, ograniczeniach praw kobiet, morderstwach homoseksualistów i innych przypadkach łamania praw człowieka czy o problemach z polityką narkotykową (jak głosi propaganda, Iran ma zapewniać bezpieczeństwo kordonów transportujących je z Afganistanu w stronę Europy, by w ten sposób ograniczyć dostęp do nielegalnych substancji Irańczykom). W Dziewczynie… niemal wszystkie wymienione problemy są obecne, ale sposób ich ukazania nasuwa wiele pytań i budzi wątpliwości. Z jednej strony twórczyni pokazuje Iran przeżarty złem, ale z drugiej – jest to zło jakby wyjęte z wyobrażeń czy też kazań ajatollahów i mułłów, pełne potępienia. Uzależnienie od narkotyków skutkuje degrengoladą i upadkiem, a zachodnia muzyka gra z głośników tylko tym, którzy uprawiają stręczycielstwo bądź prowadzą nieczyste interesy. Nie są więc przypisane „zachodnie modły”, jak mówi o wymienionych problemach władza, godnym obywatelom Iranu, tylko tym, którzy dawno temu zaliczyli moralny upadek. Kolejny żart z irańskich realiów.
Bezczelność, którą rozgrzesza młodość Jest więc Ana Lily Amirpour w swoim podejściu do problemów toczących życiem Irańczyków cokolwiek bezczelna, ale to i tak nic w porównaniu do sądów, które wygłasza na temat recepcji swojego filmu. Spotykając się z zarzutami o sposób, w jaki sportretowała wiekowych bohaterów (osoby starsze to w jej filmie narkomani, ludzie pozbawieni autorefleksji), odpowiada, że tak właśnie widzi starość. „Możemy udawać, ile chcemy, ale starość i tak jest okropna. To wszak gnicie ciała od wewnątrz, którego to procesu ma się świadomość” – mówi w wywiadach. Prowokacja? Nieokrzesanie? A może zwykła bezczelność? Zapewne. Jednak może to również być kolejny sposób na wypaczanie irańskich symboli i tradycji. Wszak w Iranie starość i młodość są wybitnie hołubione. Mali chłopcy w wózkach nazywani są pieszczotliwie „złotymi peniskami” (co, swoją drogą, dobrze obrazuje stosunek Irańczyków do patriarchatu), zaś starość podlega szacunkowi nie tylko w rodzinie, ale też na ulicy czy w środkach komunikacji. W Irańczykach zagotowałoby się, gdyby usłyszeli wypowiedzi reżyserki.
Feministkom mówimy nie Inaczej jest z kwestią feminizmu, do którego podejście Armirpour jest zgodne z tym, jakie mają same Iranki. Dziewczyna… często nazywana jest w prasie „feministycznym filmem wampirycznym”, co tylko rozjusza młodą reżyserkę. Uważa ona, że tego typu określenia mogą używać jedynie ludzie, którzy sami mają potrzebę walki o idee, ale nie umieją ich w żaden sposób realizować, więc projektują je na dokonaniach innych. Ze swoją niechęcią do feminizmu obnoszą się też Iranki, w różnym wieku, o różnym poziomie wykształcenia. Tamtejsze kobiety nie cierpią zachodnich feministek, które stawiają je za wzór prześladowania. Iranki są zbyt dumne, by pozwolić się tak określać. Uważają raczej, że gdyby działa się im krzywda, same wywalczyłyby sobie zmianę pozycji. Jeśli zaś chodzi o obowiązek hidżabu, mają do niego dwojaki stosunek. Z jednej strony irytuje je konieczność noszenia go. Z drugiej – uważają, że to on pozwala im zachować szacunek mężczyzn. Zanim dziewczynka okryje się chustą, jest wychowywana podobnie jak chłopiec. To tradycyjne wychowanie, jak mówią same Iranki, pozwala im najpierw przekonać się o tym, że są ludźmi, a dopiero potem, że są kobietami. Ich zdaniem zachodnie feministki chciałyby, żeby było inaczej, na co nie mogą dać przyzwolenia.
Żeńskie końcówki Oczywiście, znalezienie granicy między typowymi dla Irańczyków przesadą i dumą, a tym, co myślą naprawdę, jest trudne, więc na ich zapewnienia – tak jak na film Armirpour – także trzeba patrzeć z dystansem. Nie zmienia to jednak faktu, że Irańczykom obca jest kwestia, z którą mierzymy się w Polsce, dotycząca żeńskich końcówek w nazwach prestiżowych zawodów. W farsi nie istnieje odmiana przez płeć, która nastręcza Irańczykom problemów, kiedy uczą się języków obcych. Nagminnie popełnianym przez nich błędem, kiedy komunikują się w języku angielskim, jest mówienie o kobiecie per „he” bądź o mężczyźnie per „she”. To oczywiście żaden dowód na zrównanie płci, bo kiedy mowa o prestiżowych zawodach w Iranie, na myśl i tak przychodzą mężczyźni. Na tym też polega filmowy żart – kiedy mowa o wampirze, na myśl przychodzi mężczyzna z wydłużonymi kłami. Wampirzyca określana jest jednak takim samym słowem i to ona pojawia się w filmie.
Deskorolką do wolności Również deskorolka, którą przemieszcza się wampirzyca, nie jest kojarzona w Iranie z kobietami. Podobnie jak rower, którym jeżdżą głównie mężczyźni. Ale tylko w oficjalnej sferze. W rzeczywistości wieczorami młodzi ludzie jeżdżą samochodami po mieście i mijając się na światłach, przekazują sobie informacje o punkcie spotkań. Po Zielonej Rewolucji z 2009 roku w Iranie zaostrzono zakaz zgromadzeń, młodzi nie mogą się spotykać w dużych grupach, zatem każdego wieczoru wybierają inne miejsce, jak choćby zbocze góry. O określonej godzinie zjeżdżają się tam tłumnie, bawią hucznie, tworząc minifestiwal– chłopcy poznają się z dziewczynami, żartują, dokuczają sobie, wyczyniają akrobacje na rowerach i deskach, zimą rzucają się śnieżkami, latem słuchają muzyki i tańczą. Nie podporządkowują się normom, jak filmowa bohaterka. Szkoda, że jej film nie ma szans na to, by znaleźć się tam w oficjalnej dystrybucji kinowej. Ale i z tym problemem Irańczycy bez problemu sobie poradzą. Rozmiłowani w Kieślowskim i Polańskim (boksy z ich filmami można dostać na każdym bazarze) irańscy kinomani nielegalnie zdubbingowali Obywatela Milka Gusa van Santa, który stał się tam hitem nieoficjalnego obiegu. Dziewczyny… nie muszą nawet dubbingować (bohaterowie mówią w farsi), a jako że – mimo wielkiej dumy – Persowie lubią śmiać się z samych siebie, film Armipour jest skazany w Iranie na sukces.
Erotyzm w rozmiarze XXL
OD 17 LIPCA NA EKRANACH POLSKICH KIN MOŻNA OGLĄDAĆ DRUGĄ ODSŁONĘ KULTOWEJ JUŻ HISTORII O STRIPTIZERACH, CZYLI „MAGIC MIKE XXL”. NAGIE TORSY, SKĄPE STRINGI I PISKI ROZENTUZJAZMOWANYCH KOBIET – TAK PODANY MĘSKI EROTYZM TO OCZYWISTA KLISZA. JEJ NEGATYW PREZENTUJE JEDNAK ZAPIS, KTÓRY WARTO WZIĄĆ POD LUPĘ. I TO NIEKONIECZNIE W FOTOGRAFICZNEJ CIEMNI.
Tekst: Karolina Rudnik Zdjęcie: materiały prasowe
G
dy w 2012 roku na ekrany kin wchodził Magic Mike nikt nie spodziewał się po tym filmie czegoś więcej niż głupawej historyjki o kolesiach, którzy hobbystycznie rozbierają się niemal do rosołu. Oczywiście wszystko na oczach pań łaknących niegrzecznych obrazków. Niemal od razu po premierze okazało się, że opowieść, choć niewymagająca fabularnie i ostatecznie dość prosta i przyjemna w odbiorze, nie jest tylko tandetną opowiastką. Odpowiedzialnych za ten niespodziewany sukces szukać trzeba przede wszystkim po drugiej stronie kamery. Steven Soderbergh, siadając za stery projektu , był już chociażby po filmie Erin Brockovich z oscarową rolą Julii Roberts. Nie zafundował wprawdzie
widzom egzystencjalnych rozterek, które drążą mózg długo po wyjściu z kina, ale trudno byłoby powiedzieć, że seans groził zalewem prymitywnego chłamu. Nową-starą historią z odświeżonym tytułem próbuje nas uwieść tym razem Gregory Jacobs, który zdecydował się wskrzesić jędrnych bohaterów i sprawdzić, co u nich słychać po blisko trzech latach. Jak pamiętamy z pierwszej części, tytułowy Magic Mike postanowił skończyć z masowym podkręcaniem kobiecego libido podczas występów i wybrał sobie jedno konkretne. Słowem: zakochał się i postanowił żyć długo i szczęśliwie. Mogliśmy domniemywać, że bez pięćdziesięciodolarówek
9
FILM ART YKUŁ
za majtkami i większych planów na przyszłość – raczej trochę biednie. Wydawałoby się, że z XXL przeniesiemy się w zupełnie inną rzeczywistość. Niedokończona to jednak metamorfoza, bo członkowie sławetnej grupy „artystycznej” chcą wziąć przykład z dawnego lidera i rzucić pracę. Wcześniej jednak pragną wyjść razem na scenę ten ostatni raz. Marzy im się prawdziwie pożegnalne widowisko, którym postawią wyraźną kropkę nad „i”.
Tort dzielony (nie)sprawiedliwie To jak w obu filmach rozgrywana jest kwestia męskiej i kobiecej seksualności wydaje się dość interesującym konceptem. Magic Mike opowiada właściwie bardziej o American Dream niż o seksie. Marzenia o sławie rozpoczynają się jednak w klubie ze striptizem, gdzie nietrudno zauważyć, że męski erotyzm to erotyzm zdobywcy. Tancerze nie są za kulisami upokarzani przez alfonsa, który non stop wrzeszczy, że jak nie zatrzęsą tyłkiem, to mogą wracać do domu. Wręcz przeciwnie, panuje tu atmosfera ogólnego wsparcia, gry zespołowej i poklepywania się po (mocno rozbudowanych) plecach. Panowie, wychodząc na scenę, chwalą się swoją męskością, testosteronem, grają w jednoznaczną grę z żeńską widownią. Ale z pozycji świadomego rozdawcy przyjemności i jedynego konsumenta ewentualnych korzyści. Pozwalają się kobietom zabawić, ale nie sobą a konwencją. Nie muszą się łasić i próbować przypodobać, bo wiedzą, co mają do zaoferowania. Nie ma tu miejsca na kompleksy czy kupczenie cielesnością. To klarowny biznes z jasno określonym podziałem ról. Od razu pojawia się myśl, że kobiecość w podobnej stylistyce ma coś z upokorzenia, taniego rozdawnictwa, które rozpaczliwie próbuje się uczynić choć odrobinę bardziej opłacalnym. Nawet jeśli nie zawsze jest aż tak źle, to nieśmiało artykułowane „może być lepiej” niełatwo da się wywindować na poziom męskiego komfortu.
Możesz tylko popatrzeć Męskie ciało w tym kontekście traktowane jest jak prezent, ale taki, który można oglądać (i dotykać) jakby przez szybę. Ani przez chwilę nie staje się ono oddzielonym od człowieka towarem, który można po prostu wziąć z półki. Nie ma miejsca na chamskie gwizdy i prostackie macanki. Nawet, jeżeli oglądamy wijących się panów i wypięte w stronę publiczności pośladki jasne jest, kto tu komu, co oferuje i dokąd może się posunąć każda ze stron. Kiedy na scenie pojawia się Mike (Channing Tatum) wszyscy wiedzą, na jakich prawach odbywa się show. Jest tu przestrzeń wyłącznie na podziw, a o tym, co się wydarzy decyduje finalnie wyłącznie mężczyzna. Brak tu opcji „utrata kontroli”, która w wersji female wyraża się aż nazbyt często w okrzykach: „no dalej, pokaż cycki, ile można czekać!”. Owy brak utowarowienia wyrasta z przekonania, że to, co dzieje się na scenie po stronie striptizerów to sytuacja nadzwyczajna. Przecież mężczyzna nie musi się ścigać ze światem, próbując dać kobiecie przyjemność. W jego osobowość nikt nie wbudował poddaństwa i pozycjonowania się niżej, ciągłego udowadniania swojej wartości i poświęcania. On po prostu jest facetem. I już, dlaczego nie słychać oklasków? Nothing (more) to do here. To zabawa, łatwe pieniądze i potrzeba dawkowanego szaleństwa. Jeśli po występie którykolwiek z nich budzi się rano
obok laski, której imienia nie może sobie przypomnieć, nie mamy do czynienia z relacją: femme fatale i jej tancerzyk. Pan Tarzan wyszedł, napiął mięśnie, zareklamował się i sięgnął po należną mu satysfakcję.
Strefa gwarantowanego bezpieczeństwa Nie czekają też na niego żadne pułapki. Będąc facetem nie ryzykuje, że może być z nim coś nie tak. Nie okaże się (do wyboru): zbyt łatwy, przesadnie oziębły, za śmiały albo wręcz przeciwnie. Realizowana kreacja własnej osobowości wydaje się wiec prostsza i mniej uzależniona od kapryśnych nastrojów. Nie ma przymusu bycia elastycznym i radzenia sobie z kolejnymi rozczarowaniami, które wynikają z dynamicznie zmieniającej się sytuacji. Jedynym zagrożeniem jest niewystarczające wypełnienie kusych majteczek, ale i tak nie ma problemu. Zawsze znajdzie się jakaś samarytanka, która z uwielbieniem i zrozumieniem pochyli się nad tym drobnym defektem. Nie istnieje praktycznie ryzyko w postaci mocnego złapania za włosy i zdecydowanego wyciągnięcia ze strefy komfortu. Różnica pomiędzy obiektem a przedmiotem nie ma chyba bardziej wyrazistej definicji. Jedynym poważnym ograniczeniem jest to, że nawet gdy sytuacja zakulisowa nie prezentuje się specjalnie kolorowo, striptizerowi nie wypada wypłakiwać się koledze w naoliwione ramionko. Do końca trzeba zachować twarz (i ciało) prawdziwego samca alfa. I nie ma, że boli. Trzeba być twardym zawodnikiem, co ostatecznie trudno uznać za aż przytłaczający obowiązek.
„Przecież mężczyzna nie musi się ścigać ze światem, próbując dać kobiecie przyjemność. W jego osobowość nikt nie wbudował poddaństwa i pozycjonowania się niżej, ciągłego udowadniania swojej wartości i poświęcania. On po prostu jest facetem.”
Reguły gry Oddając sprawiedliwość rzeczywistości, Magic Mike, a już szczególnie ten z dopiskiem XXL nie są opowieściami o samczych zawodach bez prawa do jakichkolwiek niuansów. Są swobodną trawestacją sposobu, w jaki postrzega się męskość wrzuconą w tradycyjnie pojmowane przez społeczeństwo kobiece przymioty. Wszystko w tonie nieco rubasznego żartu łamanego na szczeniackie wybryki. To przecież nie jest historia serio. Bardziej zabawa i chwilowa sława niż przymus zarabiania pieniędzy. Magic Mike, który na moment postanawia powrócić na scenę, by wraz z kumplami będącymi w biznesie już tylko jedną nogą dać ostatni występ, kieruje się wyłącznie potrzebą hedonistycznego błysku. Fundowanego równocześnie sobie i rozchichotanym entuzjastkom męskich wdzięków. Układ jest czysty.
Nadzieja małego ekranu?
TELEWIZJA + KOMIKS = SUKCES? ZDAJE SIĘ, ŻE PRAWDZIWOŚĆ PODOBNEGO RÓWNANIA JEST NIEZAPRZECZALNA, A KOLEJNE STACJE UKŁADAJĄ SIĘ Z AMERYKAŃSKIMI WYDAWNICTWAMI. MARC BENDAVID, GWIAZDA EMITOWANEGO PRZEZ SCIFIUNIVERSAL SERIALU „DARK MATTER”, OPOWIADA O TYM, JAK ZAMIERZA ZMIENIĆ ŚWIAT.
Rozmawiał: Bartosz Czartoryski Zdjęcie: materiały prasowe SciFiUniversal
Czy w całym sezonie serialu zamierzacie utrzymać tak szybkie tempo akcji jak w odcinku premierowym? Już na samym początku scenarzyści mocno dawali nam po głowie, a potem było już tylko gorzej. Bohaterami serialu są ludzie, na których wkurzony jest niemal cały wszechświat, choć oni sami nie mają pojęcia, dlaczego. I kiedy już myślą, że mogą się wyluzować, odsapnąć, spadają na nich kolejne nieszczęścia. Tak, mamy zamiar utrzymać to szalone tempo – piętrząc problemy.
Im gorzej dla Was, tym lepiej dla widza. Trafniej bym tego nie ujął. Czemu zdecydowałeś się zagrać w Dark Matter? Podobało mi się to, że Dark Matter nie jest optymistyczną historyjką o tym, że życie jest piękne. Nic nie przychodzi bohaterom łatwo. Nawet przypomnienie sobie tego, kim są, co zrobili, co ich łączy. Każdy kolejny krok jest wyzwaniem. Oni nawet nie znoszą się nawzajem, a jednak
11
FILM W Y WIAD
muszą się ze sobą dogadać, żeby przetrwać. Muszą nauczyć się także siebie, choć nie mają pojęcia, od czego zacząć. Wcielić się w takiego bohatera było ciekawym doświadczeniem, całkowicie odmiennym od dotychczasowych. Kiedy bierzesz rolę, zwykle dostajesz gotową postać, a tutaj nie narzucono mi niczego, mogłem zacząć ją budować niemal od zera. Czy to dobrze nie mieć punktu odniesienia? Dostałem jedynie króciutką charakterystykę Jace’a Corso. Określono go jako dobry materiał na prawdziwego bohatera. Natomiast jego główny problem polega na tym, że choć wie, co robić, często nie ma pojęcia jak. Nigdy jednak nie przestaje próbować, szukać odpowiedniego rozwiązania. Jest wytrwały. Kieruje się instynktem, dlatego niekiedy jego towarzysze odnoszą wrażenie, że robi coś głupiego, lecz on podskórnie wie, że ma rację. Jest facetem zagubionym, ale z kompasem moralnym. Może nawet wydawać się człowiekiem bezużytecznym, bo nie ma, w przeciwieństwie do pozostałych, żadnych specyficznych umiejętności. Dark Matter zaplanowano jako serial, lecz zanim go nakręcono, wydano komiks. Czytałeś? Jasne, że czytałem. Chłopaki mieli fajny sposób, żeby ogarnąć ten pomysł. Dzisiaj, kiedy kręci się tyle różnych seriali, ciężko się przebić. Robiąc komiks, mogli pokazać, jaki dokładnie projekt im się marzy. Mając w ręku album, przyszli do studia i powiedzieli: „O, takie coś chcemy zrobić”. Producenci nie musieli się zastanawiać, co autorzy mają na myśli. Mądry ruch z ich strony. Przydał Ci się jako pomoc naukowa? Joe Mallozzi, który stworzył ten serial z Paulem Mulliem, był z nami na planie każdego dnia. Nie musiałem polegać tylko i wyłącznie na komiksie, bo po prostu mogłem podejść do niego i zapytać, a on rozwiewał moje wątpliwości. I gdy padł pierwszy klaps, towarzyszyło mi poczucie pewnego spokoju, ulgi, że Joe jest tuż obok. Jednak jeśli chodzi o sam komiks, to identyfikacja z tym narysowanym na papierze przystojniakiem przychodziła mi z trudem. Przecież Jace to góra mięśni o kwadratowej szczęce. Kiedy przerzucałem strony i patrzyłem na niego, nie mogłem uwierzyć, że ja i on to ten sam facet. Trochę mnie deprymował. Komiks nie został niestety wydany w Polsce. Czy możesz w takim razie powiedzieć, jak daleko zaszliście z całą historią? Komiks to cztery pierwsze odcinki, a nakręciliśmy ich łącznie aż trzynaście. Może teraz czas przerobić resztę na komiks? Ha, to by dopiero było dobre! Mallozzi i Mullie to stare wygi science fiction. Mają już za sobą chociażby Gwiezdne wrota. Prawdopodobnie wiem najmniej o fantastyce z całej ekipy.
Poważnie. Grałem raz wilkołaka w serialu Bitten, ale to tyle. Nigdy nie widziałem żadnego odcinka Gwiezdnych wrót. Aż było mi głupio. Jak spotkaliśmy się po raz pierwszy, zapytałem wprost, czy powinienem, zanim zaczniemy kręcić, obejrzeć chociaż sezon czy dwa, lecz powiedzieli, żebym się nie wydurniał. A nawet to i lepiej, bo nie mam żadnego punktu odniesienia. Jestem prawiczkiem w świecie science fiction. Nie czytałeś komiksów będąc dzieciakiem? Zamiast czytać komiksy, biegałem po dworze, podpalałem różne rzeczy i kopałem dołki w piasku. Nawet nie mam pojęcia, co leci obecnie w telewizji. Z klimatów komiksowych znam i lubię Flasha. Ale to chyba tyle. Dzisiaj chyba każda stacja ma swój serial komiksowy, lecz Dark Matter to jeden z nielicznych, które nie opowiadają o superherosach. Dark Matter inaczej tę swoją komiksowość wyraża, nie poprzez zamaskowanego superbohatera, ale specyficzny klimat, scenografię i narrację. Choć mogę się mylić, bo, tak jak mówiłem, żaden ze mnie specjalista. A mogę teraz ja zadać ci pytanie? Pewnie. Czy Dark Matter może spodobać się komuś, kto nie lubi science fiction?
„(...)Pamiętam, jak oglądałem po raz pierwszy »Gwiezdne wojny«, nie mając pojęcia o gatunku, i pokochałem ten film. Zawsze zastanawiałem się, co czuje ktoś, kto uwielbia science fiction. Myślę, że wszystko sprowadza się do dobrej historii(...)”
Jestem fanem sci-fi, więc trudno mi stwierdzić, czy komuś, kto nie lubi tego gatunku Dark Matter przypadnie do gustu. Na pewno plusem serialu są interesująco rozpisane postaci. Pytam, bo pamiętam, jak oglądałem po raz pierwszy Gwiezdne wojny, nie mając pojęcia o gatunku, i pokochałem ten film. Zawsze zastanawiałem się, co czuje ktoś, kto uwielbia science fiction. Myślę, że wszystko sprowadza się do dobrej historii, a zarówno Gwiezdne wojny, jak i Dark Matter są znakomicie napisane. Chcąc nie chcąc, teraz dołączysz do grona miłośników sci-fi. Konwenty, te sprawy... Żebyś wiedział. Nigdy nie byłem na konwencie. Sama myśl o tym, że pojadę na imprezę, na którą przyjeżdżają tysiące ludzi, mających fioła na jakimś punkcie, daje mi kopa. Cieszy mnie, że zarówno nastolatki, jak i dorośli nadal potrafią się czymś jarać do tego stopnia!
12
F I L M R EC E N Z J E
Amy
reż.: Asif Kapadia dystrybucja: Gutek Film
Każda dekada ma swoją heroinę. W tym przypadku nomen omen, dodajmy z gorzką ironią. Żeby przekonać się, że Winehouse jest jedną z nich, nie musicie lubić ani jej muzyki, ani stylu. Wystarczy, że obejrzycie najnowszy film Asifa Kapadii. To jedna z tych produkcji, która za sprawą swojej bezwzględnej szczerości nie pozostawia widza obojętnym. Nawet jeśli ów widz, jak niżej podpisana, bardzo się stara. Niby wszyscy wiemy „jak to było” z Amy, czytaliśmy przecież gazety i portale plotkarskie. Narkotyki miękkie i twarde, alkohol w nadmiarze, patologiczna relacja z Blakem Fielderem – chłopakiem, mężem, byłym mężem, a potem znowu chłopakiem. Słowem: powolne i konsekwentne staczanie się po równi pochyłej na oczach milionów pragnących niezmiennie chleba i igrzysk. Jednak film Kapadii zapełnia ważną, jeśli w ogóle nie najważniejszą, lukę w historii Winehouse. Pozwala na nowo rozpisać układ sił między gwiazdą popkultury a anonimowym odbiorcą. To konfiguracja, w której gwiazda nie huśta się między sacrum a profanum, zbiorową histerią a byciem zmieszaną z błotem. Zyskuje ludzką twarz. Mimo że film jest
7/10
dokumentem, ogląda się go właściwie jak fabułę. Już po kilku początkowych sekwencjach, na przekór zmieniającym się narratorom, tracimy z oczu dokumentalny cudzysłów i dajemy się ponieść historii. Obrazowi jest też blisko do artystycznego kina found footage. W sprawnie zmontowanym kalejdoskopie przeplatają się tu zdjęcia z brukowców, fragmenty nagrań z 14-letnią Amy, wywiady telewizyjne czy przerażające autoportrety wyniszczonej heroiną artystki. Mijające lata (Kapadia dokumentuje bowiem chronologicznie całą karierę Winehouse) komentują nie tylko przyjaciele, współpracownicy czy rodzina, ale przede wszystkim sama Amy w swoich, do gruntu wszak autobiograficznych, piosenkach. Zabieg, który mógł uwikłać film w emocjonalną tandetę, paradoksalnie dodaje mu skrzydeł. Z kolei Winehouse zyskuje podwójny, nieomal magiczny status – fabularyzując i przepowiadając własną śmierć. „Była sobie dziewczyna, najsmutniejsza dziewczyna na świecie/gasiła pety na otwartym sercu i marzła nawet w lecie” – śpiewała o Winehouse Maria Peszek. I o tym jest film Amy. Helena Łygas
13
F I L M R EC E N Z J E
Lost River reż.: Ryan Gosling dystrybucja: Best Film
6/10 Debiut reżyserski ulubionego chłopca Hollywood wzbudzał emocje na długo przed oficjalną premierą. Ostatecznie okazuje się, że Ryan Gosling zabiera nas na wycieczkę, na której już parę razy byliśmy. Bez większego bólu można się jednak na nią wybrać po raz kolejny. O ile nie spodziewamy się świeżych wrażeń i zadowolimy się tym, co już dobrze znamy. Opustoszałe miasteczko z resztką mieszkańców, których terroryzuje Bully – sadystyczny socjopata, wożący się białą limuzyną i obcinający nożyczkami usta tym, którzy spróbują powiedzieć mu „nie”. Przeciwko niemu staje Bones – niewinny nastolatek, wychowywany przez samotną matkę. Obowiązkowy element, jakim
jest wspierająca, podkochująca się w bohaterze dziewczyna, pojawia się w postaci czarnowłosej Rat. I tu rozpoczyna się właściwa akcja filmu, czyli szukanie sposobu na wyjście z patowej sytuacji. Wszystkie działania bohaterów przypominają jednak zakładanie na siebie samobójczej pętli pod przykrywką uporczywych prób utrzymania się na powierzchni. Praca Billy w klubie dla wielbicieli brutalnych zabaw czy drażnienie okrutnego tyrana przez Bonesa nie wyglądają na działania specjalnie opłacalne. Odnosi się wrażenie, że powód, dla którego postaci wiele ryzykują, nie jest w istocie aż tak ważny. Nie do końca właściwie wiadomo, dlaczego choć w mieście jest bardzo źle, do końca
nie biorą pod uwagę, żeby uciec, wyjechać. Taką decyzję tłumaczyć można chyba tylko tępym uporem. Debiutowi Goslinga zarzuca się wtórność i nachalne sięganie po motywy z innych filmów. Rzeczywiście, przy kreowaniu atmosfery samotnej wyspy, jaką jest w filmie Detroit, widać silną inspirację Lynchem. Sceny wypełnione muzyką przenoszą nas z kolei do Tylko Bóg wybacza. Kultowego Drive trzeba by się mocno doszukiwać, ale oczywiście można, jeśli ktoś ma takie życzenie. Przykłady można by mnożyć. Inspiracje te ostatecznie niespecjalnie denerwują, bo opowieść łykamy praktycznie bezboleśnie, choć bez nadmiernej euforii. Karolina Rudnik
egzemę, oraz dziewczynkę imieniem Reality, usiłującą obejrzeć kasetę wideo wydobytą z wnętrzności upolowanego przez jej ojca dzika… Wszystkie postaci spaja wątek wielokrotnego odbicia lustrzanego. Rzeczywistość okazuje się planem filmowym, sen filmem i na nieszczęście widza – i tak dalej, i tym podobne. Choć mogłoby się wydawać, że Reality to gratka dla wszystkich miłośników filmowego absurdu, tak się nie dzieje. Patent, który okazał się skuteczny w kultowej w pewnych kręgach Morderczej oponie, tutaj zawodzi. Horror, przynależący do kina klasy B, jest gruntem podatnym na eksperymenty z konwencją, bez trudu mógł więc udźwignąć opowieść o psychopatycznym kawałku gumy.
Niestety fabuła Dupieux w sztafażu filmu obyczajowego po kilkudziesięciu minutach nabiera nieznośnej ciężkości. Widz szybko orientuje się, że poszczególne sekwencje nie prowadzą nawet do namiastki rozwiązania, a poszukiwanie w tym labiryncie drugiego dna to walka z wiatrakami i intelektualna grafomania. Filmu nie ratują też wysmakowane kadry ani nawet dobór aktorów – tyle charakterystycznych, co po prostu dobrych. Bełkot przechadzający się po gościńcu w poszukiwaniu głębi, wciąż pozostaje bełkotem. Miejmy nadzieję, że Quentin Dupieux zapętlił się w meandrach swojego groteskowego filmowego świata tylko na moment. Helena Łygas
Reality reż. Quentin Dupieux dystrybucja: Spectator
5/10 Jason, operator na planie niskobudżetowego teleturnieju, postanawia nakręcić film – jego reżyserski debiut ma bowiem opowiadać o telewizorach emitujących śmiercionośne fale. Jest też Bob – znerwicowany producent filmowy i dandys, który zgadza się sfinansować ten karkołomny pomysł. Stawia jednak warunek: Jason zarejestruje dla niego jęk bólu na miarę Oscara. Ten wyrusza więc na poszukiwania z dyktafonem, a w przerwach od nagrywania innych sam wydaje różne nieartykułowane odgłosy. Do katalogu dziwnych postaci Dupieux dorzuca jeszcze w bonusie prowadzącego wyżej wspomniany teleturniej, który paraduje w stroju wielkiej, wyleniałej myszy i cierpi na urojoną
14
F I L M R EC E N Z J E
Klauni reż.: Viktor Tauš dystrybucja: Vivarto
5/10 Klauni z reguły występują w duetach – jeden wesołek, jeden smutas. W filmie Tauša mamy trzech, a wszyscy jednakowo godni pożałowania. Ale po kolei. W latach 80. trio Busters zachwycało czechosłowacką publiczność. Kres karierze grupy położył jednak wewnętrzny konflikt, poprzedzony wyjazdem jednego z członków do Francji. Mija trzydzieści lat. Oskar Franz powraca do ojczyzny w glorii „króla klaunów”. Jego dawni towarzysze wciąż są na miejscu. Wiktor Lauber jest szanowanym, acz nieco podupadłym klasykiem teatralnej komedii. Maks Neumann
mieszczanieje w otoczeniu dwójki małych dzieci. Paradoksalnie w takim właśnie momencie przyjdzie trzem starszym panom na nowo spotkać się na scenie. Wcześniej jednak muszą przemóc nie tylko wzajemne resentymenty, ale też poczucie zmarnowanych szans (postradanych w większym stopniu przez ambicjonalne rozgrywki niż udupiający system) oraz osobiste nieszczęścia. Oskara bowiem trapi poczucie winy po opuszczeniu przed laty żony i dziecka, Wiktor musi opiekować się pogrążoną w demencji żoną, a cierpiący na raka Maks ma już przed oczami widmo śmierci,
choć jako świeżo upieczony ojciec ma dla kogo żyć. Film Tauša składa wiele obietnic, z których w większości się nie wywiązuje. Wciąż znajdujący się na etapie poszukiwań reżyser nie jest w stanie udźwignąć scenariusza Petra Jarchovský’ego (Czeski błąd, Niewinność), pomimo dłużących się scen zawodzi, gdy fabuła domaga się pogłębienia psychologii ciekawych skądinąd bohaterów. Wreszcie, nie udziela też odpowiedzi na pytanie postawione w tytule pierwszego z show filmowych Busters – „Kto się śmieje ostatni?”. Sebastian Rerak
Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu reż.: Roy Andersson dystrybucja: Aurora Films
7/10 Absurd w najlepszym wydaniu. Oto pozornie prosty przekaz zapakowany w zgrabny kadr i przewiązany wstążeczką paradoksu. I na tym można by zakończyć całą recenzję. Pisanie o filmach Anderssona jest jawną zbrodnią i bezapelacyjnie powinno zostać zakazane. Jednak skoro zabronione nie jest, warto się „pomądrzyć” chociażby na temat przyjętej przez reżysera konwencji. A jest o czym pisać. Już od pierwszych minut film ewidentnie przywodzi na myśl tragikomiczną wersję cyrku Monthy Pythona. Oto zbiór osobliwych postaci zostaje wrzucony do tygielka, w którym bulgocze egzystencjalna papka.
Jest sympatyczny grubasek, który schodzi na zawał podczas otwierania butelki wytrawnego wina, trójka dorosłych dzieci, wyrywająca matce torebkę z biżuterią i pieniędzmi na łożu śmierci czy „emerytowany” kapitan żeglugi, który ku swej uciesze zostaje fryzjerem i pierwszemu klientowi salonu zwierza się, że musiał zrezygnować z morskich wojaży, ponieważ dostawał zawrotów głowy, gdy tylko statek odbijał od wybrzeża. Pomimo niezbyt stałej konsystencji i dość wątpliwego składu cała ta substancja sprawia wrażenie niezwykle wyrazistej w smaku. Trzeba przyznać, że film bezbłędnie opowiada „o byciu
człowiekiem”. Całość rozpoczyna cykl około jednominutowych, statycznych scen z wyraźną puentą, które wprowadzają widza w stan intelektualnego odrętwienia. Po kwadransie na widzu zostaje dokonana egzystencjalna lobotomia. Jest to wyraźny sygnał, świadczący o zaakceptowaniu konwencji, w której dominuje… brak akcji. Humor sytuacyjny i związany z nim absurd grają tutaj pierwszoplanowe role, więc streszczanie fabuły mija się z celem. Ten film po prostu trzeba obejrzeć i to najlepiej w fazie umiarkowanej dyspozycji intelektualnej. Alicja Zielińska
24-26 LIPCA
Bilety na
oraz w salonach
Tiga
Nie lubię perkusistów
KANADYJSKI DJ I PRODUCENT MUZYCZNY, KTÓRY JUŻ NIEBAWEM ZAGRA W POLSCE PODCZAS FESTIWALU AUDIORIVER, W SZCZEREJ ROZMOWIE OPOWIADA O SWOJEJ NIECHĘCI DO ANALOGOWYCH BRZMIEŃ, PROCESIE TWÓRCZYM ORAZ ZMIANACH NA RYNKU MUZYCZNYM. WSPOMINA TAKŻE KULISY WSPÓŁPRACY Z AMANDĄ LEPORE I PRZYZNAJE, ŻE WARSTWA WIZUALNA JEGO TWÓRCZOŚCI JEST DLA NIEGO RÓWNIE WAŻNA CO SAMA MUZYKA.
Rozmawiał: Krzysztof Grabań Zdjęcie: materiały prasowe Audioriver Zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że jesteś „dyrektorem kreatywnym” swojej muzyki i klipów? Kreacja jest dla mnie bardzo ważna i nie dotyczy to wyłącznie tworzenia samej muzyki. Przywiązuję dużą wagę do projektowania okładek albumów czy produkowania video. Zależy mi na tym, aby to wszystko dobrze wyglądało. Wyróżniało się na tle tego, co można teraz dostać. Nie znoszę sztampy. Zresztą każdy logicznie myślący człowiek chce zrobić coś ciekawego. Dla mnie oprócz muzyki polem, na którym mogę działać, jest cała ta kreatywna otoczka wokół nagrań, czyli oprawa graficzna czy klipy. Te ostatnie mają po prostu spoko wyglądać. Jeżeli masz możliwość pracować z ludźmi, którzy znają się na rzeczy, to możesz wyprodukować naprawdę genialne filmiki. Moim ulubionym jest Shoes. Pracowałem przy nim ze świetnym reżyserem. Pojawiło się mnóstwo pomysłów, miał niezłe wyczucie, dobrze się dogadywaliśmy. Powstał z tego naprawdę niezły towar. Jak tworzyłeś linię basową przy klipie Shoes? Nie pamiętam. Nie dbam o to, czy do produkcji muzyki używam hardware’u czy pluginów. To nie ma znaczenia. Ważny jest efekt końcowy.
Masz jakiś swój ulubiony sprzęt? Tak. Zawsze używam 808.Lubię jeszcze juno 60. Samplowanie zżera większość mojego czasu. Każdy detal ma znaczenie. Od tego zależy czy z kilku godzin pracy wyjdzie coś sensownego. Ogarnianie sampli jest bardzo osobiste. Jednak wracając do sprzętu. Lubię jeszcze korzystać z syntezatora mini mogg, ale nie jestem jakimś jego wybitnym fanem. Często widziałem gości, którzy mieli naprawdę dobre maszynki i robili strasznie chujową muzykę, więc nie ma co przesadzać. Sprzęt jest ważny, ale nie najważniejszy. Liczy się pomysł, wizja.Często na średnim sprzęcie zrobiłem lepsze rzeczy niż na jakimś megasyntezatorze. Jak wygląda Twoja praca, przeciętny dzień? Zawsze mam masę rzeczy do ogarnięcia. Od dawna nie miałem akcji w stylu – wstaję i zaczynam się zastanawiać „mhm… co ja dzisiaj będę robić? Zobaczmy…”. Nie, nie, to już nie działa w ten sposób. Codziennie mam mnóstwo rzeczy na głowie: wytwórnia, trasy koncertowe, podróże, DJ-owanie, studio. W ciągu dnia większość mojej pracy twórczej jest już zrobiona. Przeważnie dobre pomysły przychodzą mi do głowy w nocy, gdy słucham
MUZ YK A W Y WIAD
muzyki lub oglądam jakiś film. Generalnie wystarczy, że później zabukuje na tydzień studio w Los Angeles czy Berlinie i w tym czasie pracuje nad koncepcjami, które wcześniej spisałem czy nagrałem roboczo. Czyli robisz jakieś notatki, nagrywasz coś np. na telefon? Spisujesz jakoś? Czasami nagrywam wokal, ale prawda jest taka, że rzadko później to przesłuchuję. Realizuję wszystko, co tylko przyjdzie mi do głowy. Pewnie zabrzmi to banalnie, ale generalnie pracuję jak dziecko. Nieważne czy coś mi wychodzi, czy nie, po prostu to robię. Jak prawdziwy dzieciak (śmiech). Jak dużo czasu zajmuje Ci zrobienie jednego kawałka? Masz jakiś plan dzienny, tygodniowy? Jeżeli zrobienie czegoś zajmuje więcej niż kilka godzin, to prawdopodobnie nie będzie to zbyt dobre. Gdy coś jest naprawdę spoko, zrobisz to w jeden dzień albo nawet pół. Potem lecisz na didżejkę, ogarniasz wszystko, zmieniasz dźwięki, ale podstawa jest ta sama. Pamiętam jak kiedyś w niecałe pół godziny zrobiłem kawałek z Hudsonem Mohawke. Zaczęliśmy ogarniać temat. Zamówiłem taksówkę, żeby odebrała mnie w Londynie i zanim zdążyła przyjechać, skończyliśmy robić cały kawałek. Zajęło nam to około 20 minut. Tworzenie mojej muzyki jest dość proste, chodzi o sam pomysł. Jeśli w ciągu tygodnia zrobię jeden remix i trzy nowe utwory to jest ok. Mam jedną zasadę: zrobić przynajmniej jedną sesję dziennie. Nie muszę robić dwóch czy trzech. Wystarczy, że ogarnę jedną. Jak było w Berlinie? Widziałem Twoje komentarze na fejsie. Pierwszy raz grałem wtedy na żywo. Niesamowite uczucie, świetna publiczność, genialna atmosfera. Wszystko wypadło dużo lepiej niż się spodziewałem. To był ważny moment w moim życiu – nowe wyzwanie, nowy projekt, występowanie na scenie przed ludźmi – wszystko było inne od tego, czego doświadczyłem do tej pory. Niedługo będziesz występował w Polsce. Dokładnie. Na początku zastanawiałem się, czy przyjedziesz z całym zespołem: basistą, perkusistą etc. Nie lubię perkusistów. Dlaczego? Nie przepadam za „żywymi” instrumentami. Wolę syntezatory. Oczywiście nie do wszystkiego. Nie nadają się moim zdaniem do klasyki takiej jak Leonard Cohen, The Rolling Stones czy Nirvana. Jednak jeżeli chodzi o taneczne kawałki, to syntezatory są lepsze. Wybitnie mi nie podchodziło, gdy Depeche Mode ogarnęło sobie perkusistę. Takie pieprzenie. W dobrym zespole disco basistę jeszcze zrozumiem. Może być całkiem spoko, ale ogólnie nie lubię dźwięku analogów. Czy możesz powiedzieć coś więcej o projekcie ZZT? Wystartował jakoś w 2007 roku. W tym czasie nie chciałem robić samodzielnego albumu. Zgadałem się z Zombie Nation i zaczęliśmy ogarniać jakieś kawałki, zero reguł, zero jakiegoś konkretnego kierunku. Wyszedł z tego niezły stuff. Lecieliśmy hardwarem. Całe ZZT było zrobione na prawdziwych synhach. Było przy tym sporo roboty. Podczas późniejszej obróbki materiału trzeba było usunąć masę usterek. Ale było warto. Jestem dumny z tego projektu. Miał surowe, punkowe brzmienie. Myślę, że ten materiał jest cholernie niedoceniany. Na początku przyszłego roku chciałbym zrobić kolejny projekt ZZT.
17
Planujesz wyjść z projektem ZZT na didżejkę? Może pewnego dnia. Mam sporo pomysłów odnośnie ZZT, ale robię ten projekt dla fanu. Tam nie ma żadnej strategii, kierunku, w jakim to idzie etc. Co będzie, to będzie (śmiech). Teraz przejdźmy do trochę poważniejszych tematów. Co sądzisz o platformach streamingowych? Jak wpływają Twoim zdaniem na rynek muzyczny? Szczerze mówiąc wszystkie te pytania o rynek muzyczny i technologię to trochę już stara sprawa. Muzyka się zmieniła, rynek się zmienił i wszystko odbyło się w ekspresowym tempie. Uwielbiam Soundclouda. To jest niesamowite, jak wiele jesteś w stanie teraz zrobić w krótkim czasie i w zasadzie prawie samodzielnie. Można skutecznie dotrzeć do milionów ludzi w tani i mało absorbujący artystę sposób. Wcześniej trzeba było wydawać masę CD. Transportować je statkami, samolotami z jednego kontynentu na drugi. Nie dość, że było to cholernie kosztowne, to w dodatku trwało wieki. Teraz taki proces wydaje się mniej więcej tak odległy jak średniowiecze. Obecnie dystrybucja muzyki jest banalnie prosta. Oczywiście streaming muzyki ma swoje dobre i złe strony. Jednak generalnie nie ma co się nad tym zastanawiać. Po prostu wykorzystujesz go na swoją korzyść i pomijasz to, że czasem dostajesz przed niego po dupie. Zapomniałem zapytać o wrażenia ze współpracy z Amandą Lepore. Właściwie współpraca z Amandą nie była moim pomysłem a Zyntheriusa. Początkowo nie byłem przekonany do zrobienia klipu Sunglasses at Night w takiej formie, jak wygląda to teraz. Miałem inną wizję. To było moje pierwsze video, początki kariery, byłem młody, podekscytowany wszystkim i w sumie nie chciałem za dużo się sprzeczać. Przystałem więc na propozycję Joriego (przyp. red. chodzi o Zyntheriusa). Koniec końców wszystko wyszło dobrze. Poznałem Amandę, jest naprawdę spoko. Nie lubiłem tego klipu za bardzo. Uważałem, że pomysł był dobry, ale samo video już nie wyszło tak zajebiście, jak oczekiwałem. A tu patrz okazało się, że stało się całkiem popularne (śmiech). Powiedziałbym, że to niemal kultowy już klip. Uznanie należy się Joriemu Hulkkonenowi. Patrząc na ten klip z perspektywy czasu, muszę przyznać, że to był naprawdę dobry pomysł. Mam na myśli współpracę z Amandą. OK. Ostatnie pytanie. Czy masz jakieś wspomnienia z Polski. Występowałeś tutaj już kilka razy. Co pamiętasz ze swoich wizyt w naszym kraju? Ludzie cały czas piją (śmiech). A Ty co lubisz pić? Generalnie nie piję dużo alkoholu. Ogólnie lubię whisky. Nie znoszę wódki. Nie jestem jej wielkim fanem. Przed moim występem w Berlinie wypiłem trochę tequili. W zasadzie to mam dość dobre wspomnienia z występów w Polsce. Byłem na imprezach w Warszawie i Poznaniu. Dużo pozytywnej energii, świetni ludzie. Nie miałem jeszcze jakiejś beznadziejnej akcji. Nie trafiłem na żadnego dupka, chociaż tego rodzaju typów na pewno jest trochę w Polsce, zresztą jak wszędzie. Fakt. Niedługo wystąpisz po raz kolejny w Polsce na festiwalu Audioriver w Płocku. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać. Jasne. To będzie dobry występ. Do zobaczenia na festiwalu.
SYNY Nie udajemy, że robimy hip hop ze Stanów
POKRĘCONE BITY I NIEPOKORNY PRZEKAZ. DEBIUTANCKI ALBUM „ORIENT” DUETU SYNY BEZDYSKUSYJNIE STAŁ SIĘ NAJMOCNIEJSZYM KOPNIAKIEM OSTATNICH MIESIĘCY. ROBERT PIERNIKOWSKI I 1988 OPOWIADAJĄ O POCZĄTKACH, MUZYCZNYCH INSPIRACJACH ORAZ O PODĄŻANIU KRĘTYMI ŚCIEŻKAMI. TŁUMACZĄ TEŻ, DLACZEGO CHOĆ NIE STARAJĄ SIĘ BYĆ RETRO, NOWY HIP HOP MAŁO ICH INTERESUJE.
Rozmawiał: Teodor Klincewicz Zdjęcia: materiały prasowe
Świetny koncert, niesamowita atmosfera! Macie jakieś wskazówki dla początkujących raperów, jak się to robi? 1988: Nie mamy żadnych wskazówek. Czysta magia? Robert Piernikowski: To po prostu efekt doświadczenia. Jak długo się znacie i co sprawiło, że akurat Wam udało się ze sobą dogadać? 1988: W zasadzie nie wiem... RP: Poznaliśmy się na rolkach w Świnoujściu. Od rolek do wspólnych koncertów droga jest długa. Jak to się stało, że macie to samo spojrzenie na muzykę? 1988: Pochodzimy z tego samego regionu. Duży wpływ mają na nas Szczecin, Świnoujście, generalnie dzikie zachodniopomorskie. Przyciąga nas muzyka, której słuchamy i którą robimy. To wszystko.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem Orient, to od razu wiedziałem, że to polska muzyka. Myślicie, że takie dźwięki mogłyby powstać gdziekolwiek indziej? 1988: Moim zdaniem w tym, co robisz musisz brać pod uwagę to, skąd jesteś. Tak właśnie jest z nami. RP: Jesteśmy na wskroś polscy, jesteśmy sztywnymi białasami. 1988: Nie będziemy udawać, że jesteśmy czarni i mamy w sobie ten sam luz. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy biali, i nie chodzi tu o podział rasowy. Urodziłeś się w Polsce, w zachodniopomorskim i taki jesteś. Oczywiście, hip hop powstał w czarnych dzielnicach Nowego Jorku, ale to są korzenie, inspiracja. My robimy wszystko zgodnie z tym, co czujemy. I tego się trzymamy. Wasza płyta wydaje się bardzo przemyślanym albumem. Długo powstawała? 1988: Około roku, ale za bardzo nad nią nie dumaliśmy. RP: Trochę jednak się zastanawialiśmy. Tak naprawdę zajebiście długo się zbieraliśmy, żeby ją nagrać. Jakieś siedem miesięcy. 1988:Można powiedzieć, że nawet trzy lata.
19
MUZ YK A W Y WIAD
RP: Długo rozkminialiśmy co i jak mamy zrobić, ale jak już zaczęliśmy, nagrywanie poszło na maksa szybko. A od czego się zaczęło? RP: Od potrzeby. 1988: Zaczęliśmy grać razem. Najpierw instrumentalnie cisnęliśmy w kanciapie, spotykaliśmy się, dużo rozmawialiśmy, wysyłaliśmy do siebie różne rzeczy. W pewnym momencie materiał się skrystalizował i powstało to, co jest teraz. Naturalny proces. Myśleliście o tym w szerszym rynkowym kontekście? RP: Nie, w ogóle nie traktowaliśmy tego, co robimy w kategoriach produktu. Nie mieliśmy wrażenia, że tworzymy coś, co adresujemy do kogoś konkretnego. Ta płyta jest naszą mocno prywatną rzeczą. Eksperymentowaliście, czy dokładnie wiedzieliście, co chcecie zrobić? 1988: Jest taki wewnętrzny ciąg inspiracji, które nabywasz latami. To, na czym się wychowałeś, czego słuchałeś, mając 11,12 czy 26 lat. Co przeżyłeś w życiu i czym zajmujesz się teraz. Dokładnie wiedzieliśmy, co chcieliśmy robić. Potem wydarzyły się rzeczy, które zmieniły nam kierunek. Po jednym koncercie w Betelu ktoś odpalił Sinead O’Connor – Nothing compares to you. To dziwne, ale namieszało nam to mocno w głowach, a dokładnie jedno ujęcie z teledysku. Obok Lee Perry’ego, Kinga Tubby’ego i np. Guru z Gangstarr, to ujęcie Sinead robi pewną robotę, jest orient synowski. To są ikony Orientu. RP: Po za tym cały czas krążyliśmy wokół hip hopu. Nie boimy się dobrych i złych wpływów. Takich rzeczy, które przez ciebie przelatują i zostawiają coś po sobie. Co musiałoby się stać, żebyście przestali robić muzykę? Czy to w ogóle możliwe? RP: Nie, nawet jak przestaniemy słyszeć, to się nie zatrzymamy. Nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, ale na pewno będziemy ciągnąć swoją linię. 1988: Pewnie będzie kręta. Jest miejsce, w którym byście nigdy nie zagrali? 1988: Na otwarciu galerii handlowej. RP: Chociaż właściwie… 1988: No w sumie (śmiech). RP: Chodzi o to, że dobrze gra się dla ludzi, którzy przychodzą posłuchać właśnie ciebie. Bez sensu jest wychodzić na scenę dla kogoś, kto nie jest tym tak zainteresowany. Kilka razy w życiu zdarzyło nam się grać koncerty dla przypadkowej publiczności. Oczywiście jest to w jakiś sposób ciekawe, ale ostatecznie najbardziej zajebiście jest wtedy, gdy ludzie przychodzą z konkretnymi oczekiwaniami wobec ciebie, a ty wtedy zaskakujesz ich czymś innym (śmiech). Gdzie gra się najlepiej? 1988: W mniejszych miejscowościach często spotyka się bardziej interesujących ludzi. Momentami są to postacie jak z kreskówki. Czuć, że muzyka robi tam większą robotę niż np. w Warszawie, gdzie wszyscy są osłuchani i ogólnie z nią obyci, w pewnym sensie roszczeniowi. Ale
w naszym przypadku chyba nie ma to większego znaczenia. Do tej pory nie było słabego koncertu. RP: Publika w małych miastach jest mniej wyrachowana. Ale jak wiadomo, wszystko ma swoje plusy i minusy. Dostrzegacie zmiany w postrzeganiu hip hopu i raperów? Kiedyś ich głos kojarzono z grupami, które miały ograniczoną możliwość przebicia się do tzw. głównego nurtu. 1988: Kiedyś był to głos subkultury, a teraz tej subkultury w zasadzie nie ma. Wszystko się rozmyło, jest większy eklektyzm. Powstaje bardzo dużo rzeczy, które korzystają z rapu. Rap jest formą wyrazu, która przenika rożne struktury. Z jednej strony to dobre, z drugiej wydaje mi się, że brakuje w nim tzw. „ducha”, ale Syny cisną po swojemu nie oglądając się na boki. Mamy swoją filozofię orientu, swoje duchy. Kilka lat temu powiedziałbym, że rap jest „głosem osiedli”. Jaki teraz jest status zespołu hiphopowego? RP: To już się skończyło. My mamy np. swoje osiedle, ale nie takie istniejące fizycznie, tylko bardziej mentalne, wyimaginowane. Mamy po prostu swój klimat. Tylko, że jesteśmy daleko od społecznego kontekstu muzyki. Wiadomo, że nie można tworzyć w całkowitym oderwaniu od tego, co dzieje się wokół, ale głębsze badanie tematu zostawiamy socjologom. My jaramy się muzyką. Nie rozkminiamy tego na poziomie subkultury. 1988: Mamy swoją osobistą jazdę, Robert w tekstach, a ja w muzyce. RP: Ktoś, kto przesłucha Orient, powinien zauważyć, że moje poglądy są klarowne. Nie trzeba ich wykładać dosłownie. W tekstach zawiera się wszystko, cały mój sposób patrzenia na świat. Nie muszę oddzielnie tłumaczyć, za czym jestem, a na co się nie zgadzam.
„(...) nie można tworzyć w całkowitym oderwaniu od tego, co dzieje się wokół, ale głębsze badanie tematu zostawiamy socjologom. My jaramy się muzyką. Nie rozkminiamy tego na poziomie subkultury.”
Powiedzielibyście, że klimat płyty jest trochę mroczny? 1988: Nie nazwałbym tego mrokiem i w ogóle nie lubię tego słowa. Wydaje mi się, że nie jest mroczna, ale nie jest też wesoła. To jest taki klimat pomiędzy. Orient to słowo-klucz. Myślisz że coś cię bawi, śmiejesz się, a po chwili tracisz zęby. RP: Wiesz, to wychodzi samo. Nikogo nie straszymy końcem świata, tyko pojawia się splot kilku rzeczy – niepokojów, zajebistych zajawek itd. Trudno to opisać, bo my nie postrzegamy muzyki w takim kontekście. Nie planujemy tego. 1988:Dziwne to jest, nie? RP: Przejebane.
20
MUZ YK A W Y WIAD
„(…) nie ciągnie mnie akurat do nowego polskiego hip hopu, bo stał się strasznie frajerski, bez klimatu i zajawki. Nie ma wariatów, osobowości tylko jakieś chłopaczki (…)”
W jakim stanie najlepiej pisze się taką muzykę? RP: Trzeba się nawciągać dużo tabaki. 1988:(śmiech) RP: Dobrze robi taka delira tabakowa. Masz wtedy mieszkankę podjarki z niepokojącym drganiem. Respekt dla Kaszub. Dużo się o tej płycie pisze jako o hołdzie dla starego hip hopu, że ma brzmienie retro. Taki był plan? 1988: Nie. Ja wiem, że to czuć, ale to nie było naszym celem. RP: Po prostu wychowaliśmy się na starym hip hopie. 1988: Ja cały czas słucham tego starego hip hopu. Rzecz jasna poza nim sięgam też po różne nowe rzeczy. Choć w zasadzie nie ciągnie mnie akurat do nowego polskiego hip hopu, bo stał się strasznie frajerski, bez klimatu i zajawki. Nie ma wariatów, osobowości tylko jakieś chłopaczki, może poza kilkoma wyjątkami. Natomiast wracając do pytania – efekt jest naturalny, mam w głowie pewne brzmienie, ono się klaruje konsekwentnie przez lata. 88 to trochę stara szkoła zmiksowana w jakimś dziwnym kolażu.
Przekłada się to na konkretne techniki czy efekty? 1988: Bardzo mocno weszliśmy w dub. Konsekwentnie to ciśniemy. Oczywiście robimy wszystko po swojemu, nie kopiujemy brzmienia z Jamajki jeden do jednego, tak jak i nie robimy tego z hip hopem. Muzyka powstaje w klasyczny sposób, na samplerze z wykorzystaniem syntezatorów. Całość jest miksowana przez konsolę z wykorzystaniem różnych technik, motywy są dubowane itp. – sprężyna, delaye. Technika jest istotna, ale nie pałujemy się tym jakoś szczególnie. Cofnijcie się do czasów, gdy zaczynaliście słuchać muzyki. Wyobraźcie sobie, że natykacie się wtedy na kawałki, które robicie teraz. Co byście sobie pomyśleli słuchając ich? 1988: O, kurwa, zajebiste. RP: Ale zjebane. Kim będzie osoba, która wychowa się na Waszej muzyce? (cisza) RP: Chuj wie. Serio, to pytanie musi pozostać bez odpowiedzi (śmiech)
MUZ YK A W Y WIAD
AMERICAN STANDARD 21
WYKONANY RĘCZNIE ORYGINAŁ
© 2015 FMIC. Fender®, Stratocaster®, Strat® i charakterystyczny wzór główki gitary powszechnie spotykany w tych modelach są zarejestrowanymi znakami towarowymi Fender Musical Instruments Corporation. Wszelkie prawa zastrzeżone.
fender.com
AMERICAN STANDARD STRATOCASTER® WYKONANY RĘCZNIE W USA
Audioriver po raz dziesiąty Tekst: Paulina Kaczmarczyk Zdjęcia: materiały prasowe Audioriver
M
24-26 lipca
PŁOCKĄ SCENĘ JUŻ PO RAZ DZIESIĄTY WYPEŁNI MUZYKA ELEKTRONICZNA. W OSTATNI WEEKEND LIPCA USŁYSZYMY NIEMAL WSZYSTKIE JEJ ODMIANY: OD TECHNO I HOUSE’U, PRZEZ DRUM & BASS, DUBSTEP, ELECTRO, NA IDM I POPIE KOŃCZĄC. ZADBA O TO FESTIWAL AUDIORIVER, KTÓRY NIEZMIENNIE UDOWADNIA, ŻE TANECZNE BRZMIENIA NIE MUSZĄ BYĆ PROSTE, A MUZYKA AMBITNA PRZESADNIE ELITARNA.
ocny punkt na festiwalowej mapie co roku świeci intensywniejszym blaskiem. Organizatorzy przyznają, że karnety na poprzednią edycję rozeszły się na dzień przed planowanym wydarzeniem. W tym roku nic nie zapowiada, żeby cokolwiek mogło się zmienić. O tym, że warto się spieszyć świadczy wyjątkowo smakowity line-up tegorocznej edycji. W Płocku zagrają zarówno wielkie gwiazdy pokroju Underworld czy Róisín Murphy, jak i zupełnie niszowi artyści, których twórcy Festiwalu pragną niejako przedstawić swojej wybrednej publiczności. Ale Audioriver to nie tylko muzyka. Jak wiadomo, od wielu już lat Festiwal obfituje w przeróżne inicjatywy towarzyszące. W piątek i sobotę odbędą się Targi Muzyczne Audioriver. To wyjątkowe spotkania, w których udział biorą firmy oraz instytucje, zajmujące się na co dzień biznesowym aspektem
rynku muzyki alternatywnej. Zainteresowani modą natomiast będą mogli uczestniczyć w specjalnych targach mody niezależnej, które weszły do programu w 2014r. W sobotę 25 lipca w czasie Audioriver Fashion Day zaprezentuje się aż 50 wystawców. Dodatkową atrakcją tego eventu będzie specjalna scena, z której popłyną bardzo plażowe brzmienia – od downtempo po house. Na kinomanów z kolei czeka niezawodne Kino Festiwalowe, w ramach którego pokazywane są filmy niedostępne zwykle nigdzie indziej. Trzydniowy Festiwal zwieńczy niedzielna impreza Audioriver Sun/Day. Oczekując na rozpoczęcie tegorocznej, jubileuszowej edycji, wybraliśmy sześciu najgorętszych artystów z ponad siedemdziesięciu, których występy porwą was już pod koniec lipca.
23
MUZ YK A ART YKUŁ
Ben Klock b2b Marcel Dettmann Dwie wielkie gwiazdy techno wystąpią w trakcie jednego wspólnego występu. Audioriver to najlepsze miejsce w Polsce, jeśli chce się zobaczyć, co nowego w tym gatunku. Poza tymi „tytanami techno” będzie można usłyszeć wielu innych – o mniej znanych nazwiskach, ale z tak samo ciekawym
Underworld
spojrzeniem na muzykę.
Perła w koronie 10. edycji Festiwalu. Autorzy takich produkcji, jak Cowgirl, Two Months Of f, Dark & Long oraz Born Slippy, która pojawiła się na ścieżce dźwiękowej kultowego filmu Trainspotting. Karl Hyde i Rick Smith mają na koncie także stworzenie muzyki do ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich Londyn 2012, ale najbardziej znani są z genialnych występów na żywo. Do Polski przyjeżdżają po siedmioletniej przerwie.
Róisín Murphy Po jeszcze dłuższej rozłące – ale nie z Polską, a w ogóle
High Contrast
z karierą muzyczną – wraca Róisín Murphy. W maju tego roku, osiem lat po Overpowered, wydała swoją trzecią solową płytę,
Kolejnym filarem Festiwalu są brzmienia drum & bass. Szczególnie polecamy tę gwiazdę, która – choć jest jedną
Hairless Toys. Album zbiera bardzo dobre recenzje, a artystka
z najważniejszych postaci na scenie – nigdy na Audioriver
wyprzedaje koncerty jeden po drugim, odwiedzając także
nie grała. Organizatorzy postanowili nadrobić zaległości
największe światowe festiwale.
i ściągnąć do Płocka okręt flagowy wytwórni Hospital Records oraz kluczowego reprezentanta nurtu liquid funk.
Solomun Muzyka house jest na płockim festiwalu równie silnie reprezentowana. A numerem jeden tej gałęzi elektroniki
Tiga (live) Sunglasses At Night znają chyba wszyscy, ale niemal nikt nie słyszał, jak autorzy tego utworu grają go na żywo. Tiga, po 25 latach kariery DJ-skiej i blisko 15 latach wydawania
jest w tym roku bez wątpienia Solomun. Założyciel szalenie ważnej obecnie wytwórni – Diynamic – oraz jeden najbardziej cenionych artystów ostatnich lat. DJ oraz Producent Roku według Mixmag, Groove Magazine czy DJ Awards Ibiza.
własnych produkcji, wreszcie zdecydował się na ruszenie w świat z koncertami typu live, czyli prezentującymi wyłącznie jego repertuar. Kanadyjczyk wybrał zaledwie garstkę wydarzeń, na których wraz z Jorim Hulkkonenem (aka Zyntherius) zagra swoje wielkie przeboje oraz niepublikowane wcześniej, zupełnie nowe produkcje.
Bilety na Audioriver są dostępne na audioriver.ebilet.pl lub w sieci Empik
24
M U Z Y K A R EC E N Z J E
Syny
Audioriver
Searching For Calm
Orient
10 Years in Płock
Right To Be Forgotten
//
//
//
7/10
-
9/10
Orient to pierwsza wspólna płyta dwóch weteranów hip hopu z pomorskich podwórek – Roberta Piernikowskiego i 1988 (znanego jako Etamski, czyli Piotra Jankowiaka). 1988 odpowiada za bity i synthy, w których wyraźnie brzmi echo pionierów polskiego hip hopu – trzeszczące, lekko psychodeliczne, niby nie na czasie, ale idealne w punkt. Dźwięki tworzą gęstą atmosferę, której nie powstydziłby się niejeden dark ambient, a do tego są zrobione w niepowtarzalnym polskim stylu. Te brzmienia czasem budują fundament, a czasem przykrywają zmanierowany rap Piernikowskiego. Bawiąc się i świadomie kalecząc polszczyznę Piernikowski tworzy własną poetykę, w której opowiada osiedlowe historie-impresje-hasła, uciekając jednak daleko od „społecznego komentarza” czy trywialnych prawd o „polskiej rzeczywistości”. Chwytliwe, wieloznaczne, ale jasno zrozumiałe, zostają w głowie jeszcze długo po przesłuchaniu płyty. Teodor Klincewicz
Tytuł mówi sam za siebie. To potężne dwupłytowe wydawnictwo dokumentuje rozwój festiwalu, który jest dziś jednym z ważniejszych punktów na imprezowej mapie Europy, a zarazem stanowi swoisty leksykon nazw i nazwisk, które od dziesięciu z górą lat generują nowe jakości w poszukującej elektronice. Płytę nr 1 zdominował „gwiazdorski” zaciąg zagraniczny i pełen przekrój brzmień – bitpopowy amok Zombie Nation obok sunącego symfonicznie Submotion Orchestra, berliński trans Moderata w towarzystwie tanecznego avant popu Gus Gus. Pretty Lights w wyjątkowo zgrzytliwej, dubstepowej odsłonie oraz pogodne wspomnienie „drugiego lata miłości” od Underworld. Dysk drugi to z kolei rarities od piętnastu różnych wykonawców, w tym reprezentacji PL – niepublikowane wcześniej nagrania Rubber Dots, Xxanaxx, Kalipo, Mistabishi, The Qemists i innych. Może i kompilacje tracą na znaczeniu w dobie soundcloud, bandcamp i tym podobnych platform, ale ta jest świetną propozycją nie tylko dla bywalców płockiego festiwalu. Rzecz wyjątkowa, więc bez oceny. Sebastian Rerak
„Nasza trzecia płyta to eksperyment. Nostalgia za tym, co było w muzyce gitarowej, ale również nowe spojrzenie na nią” – twierdzi Michał Maślak, wokalista Searching For Calm. Trzeba przyznać, że trafia w samo sedno. Sosnowiecka grupa na najnowszym krążku nawiązuje do najlepszych posthardcore’owych tradycji spod znaku Fugazi czy Sonic Youth, wzbogacając je o elementy jazzu, indie rocka, math rocka oraz uwaga – popu. Co prawda muzycy zdążyli nas już przyzwyczaić w ciągu swojej trzynastoletniej kariery do tego, że potrafią grać w zaskakująco efekciarski sposób, ale nigdy nie byli w tym aż tak cholernie przekonujący! Right To Be Forgotten to barwny gitarowy miszmasz, w którym królują częste zmiany nastrojów i tempa, bogactwo aranżacji oraz nietuzinkowa zabawa formą. Zespół unika przy tym sztucznej napinki. Dzięki temu albumu słucha się z nieudawaną przyjemnością. Kawałki płyną swobodnie, tworząc spójną całość. Jeżeli ktoś by mnie zapytał, jaki polski zespół offowy zrobił na mnie ostatnio największe wrażenie, to wskazałbym na Searching For Calm. Kamil Downarowicz
14 - 15 � s ie rp n ia � 2 0 15
f is z � em a d e � tw o r z y w o P a b l o p a v o � i� Lu d z ik i� M A R IA � PE S Z E K � C U R LY � HE AD S � S K U BAS NATA L IA � PR Z Y B YS Z � J U L IA � MA R C E L L � A N ITA � LIP N IC K A � K A M P ! � I � IN N I �
Bilety� dostępne� w� sieci� sprzedaży�
w w w . o l s z t y n g re e n fe s t iv a l . c o m Organizatorzy:
Partnerzy:
Sponsor:
Patronat medialny:
Partnerzy strategiczni:
Sylwia
Chutnik Nie znoszę świętoszkowatości
PISARKA, FELIETONISTKA, PREZESKA FUNDACJI MAMA I DZIAŁACZKA SPOŁECZNA. SYLWIA CHUTNIK, LAUREATKA PASZPORTU POLITYKI, OPOWIADA O TYM, CO JĄ NAJBARDZIEJ FASCYNUJE, CO SĄDZI O KOBIETACH W POLSKIEJ POLITYCE I TŁUMACZY, O CZYM PAMIĘTAĆ, GDY WYBIERAMY SIĘ NA RANDKĘ. ZDRADZA TEŻ, JAK WYTŁUMACZYĆ, CZYM TAK NAPRAWDĘ JEST GENDER. Rozmawiała: Helena Łygas Ilustracja: Michał Dąbrowski W jednym z wywiadów używasz terminu „warszawka” jako określenia pewnej grupy. Jakbyś zdefiniowała współczesną warszawkę? O warszawce pisał już Tyrmand w 1954, więc nie jest to zjawisko nowe. Warszawek jest bardzo dużo. Jest ta związana jeszcze z PRL-owską śmietanką towarzyską, zogniskowaną wokół dawnego Czytelnika, bohema artystyczna. To ludzie, którzy mają obecnie po 60-70 lat, ale nadal spotykają się, „bywają”. To określenie odnosi się obecnie także do ludzi, którzy wyznaczają trendy poprzez sposób, w jaki się ubierają, czy miejsca, w których bywają. Myślę, że Plac Zbawiciela jest tu miejscem, gdzie najłatwiej można znaleźć przykłady ludzi tego typu. Inna gałąź warszawki to ludzie skupieni wokół dawnego CDQ-u na Burakowskiej czy klubów praskich. Głównie muzycy, którzy nigdy nie pokazaliby się na Zbawiciela. Można powiedzieć, że do warszawki przynależą także wszelkiego sortu miejscy aktywiści. Nigdy nie określiłabym konkretnej osoby mianem „warszawki”, to raczej określenie pewnych środowisk, które są podzbiorami większej grupy. Mianem ,,warszawki” nazywasz zatem raczej osoby związane z szeroko pojętą kulturą alternatywną, a nie np. celebrytów... Ach Boże, celebryci, no tak, zapomniałam o nich (śmiech).
Zwracam na to uwagę, jako że „warszawka” zazwyczaj jest jednak wartościowana negatywnie... Nie znoszę świętoszkowatości, wszelkiego rodzaju oburzania się z gatunku „do czego zmierza ten świat – tabloidyzacja i celebryci”. No halo, przecież oni zawsze byli. Grupa ludzi znanych z tego, że są znani, która nie zajmuje się niczym konkretnym, ale bywa wszędzie nie powstała w XXI wieku. Teraz oczywiście mamy większe możliwości, żeby ich śledzić, czy publikować zdjęcia, jak ochlapią się sosem w restauracji, więc pewne granice zostały przekroczone. Kiedyś spotkanie na ulicy kogoś znanego było wydarzeniem, którym można się było pochwalić znajomym, celebryta niósł ze sobą aurę tajemniczości, budził w przeciętnym Kowalskim coś pomiędzy miłością a nienawiścią. Teraz o znanej osobie możemy wiedzieć dosłownie wszystko, więc i dystans się zaciera. To karykatura fascynacji ludźmi, którzy odstają od reszty. Nie uważam jednak, że to zjawisko jest jednoznacznie złe. Sądzę, że celebryci też mogą inspirować. Mnie np. o wiele bardziej interesuje życie kolorowe niż zwykłe. Po Twoich powieściach jakoś tego nie widać (śmiech). Nie masz wrażenia, że mnóstwo swoim bohaterom przypisujesz i że gdybyś zetknęła się z prawdziwymi „paniami Halinkami”, to one nie byłyby nikim ciekawym?
27
L I T E R AT U R A W Y W I A D
Literatura polega dla mnie na opisywaniu poprzez dodawanie i zmyślanie, podkręcaniu rzeczywistości, nie jestem reportażystką. Mam to szczęście, że mogę zmyślać i nikt mi niczego nie udowodni (śmiech). Chciałam Cię zapytać o ostatnio najbardziej chyba przechodzony temat. Mianowicie o gender. Jak wytłumaczyłabyś to pojęcie kobiecie, która ma, powiedzmy, 90 lat i nie ma styczności z młodym pokoleniem. Do jakich przykładów byś się odwołała? Jeśli byłaby związana z religią katolicką, myślę, że najprościej byłoby zacząć od powołania się na słowa „nie czyń drugiemu, co Tobie niemiłe”, a więc daj żyć innym tak, jak chcą. Wiadomo, że odwoływanie się do Judith Butler nie miałyby w tym przypadku żadnego sensu. Mamy swoją płeć, z którą się rodzimy – jako dziewczynka lub jako chłopiec – ale mamy też bardzo wiele zachowań i przyzwyczajeń, które nie mieszczą się w podziale na „kobiece” i „męskie”. To my wybieramy sobie, z czym będzie nam łatwiej, po to, żebyśmy byli szczęśliwymi ludźmi. Jeśli pojedziemy do innego kraju, to tam kobiety i mężczyźni będą zachowywali się trochę inaczej niż w Polsce. Wzorce zachowań nie są nam więc dane odgórnie, od Boga, tylko są czymś, co wytwarza dana kultura. W ogóle, jeśli spojrzymy na te zagadnienia w skali makro, to są to tak naprawdę prawa człowieka – do tego, żeby każdy zachowywał się tak, jak chce, nie krzywdząc przy tym innych, żeby sam wybierał styl życia, jakie chce prowadzić. Co sądzisz o coraz częstszej, szczególnie ostatnio, obecności kobiet na polskiej scenie politycznej? Mówię tu choćby o Ewie Kopacz czy Beacie Szydło. Nie wydaje mi się, żeby były to postaci marionetkowe, bo obie są osobami kompetentnymi, nawet jeśli nie zgadzam się z nimi politycznie. Ich obecność jest naturalną konsekwencją tego, że współczesne kobiety są lepiej wykształcone niż mężczyźni, inwestują w samorozwój – robią studia podyplomowe, jeżdżą na stypendia i czują się coraz pewniej. To, że kobiety zajmują coraz wyższe stanowiska jest tego naturalną konsekwencją. Nie wydaje Ci się, że ich większa aktywność kobiet akurat w tym momencie jest po prostu zabiegiem PR-owym partii politycznych? Nie śledzę gier międzypartyjnych. Uważam, że są nie tylko głupie, ale też nudne. Wolę już poczytać fantasy, którego notabene nie rozumiem, ale chodzi mi o to, że poziom absurdu na scenie politycznej jest tak duży, że można by się zająć równie dobrze trollami i smokami. Oczywiście w polityce są kobiety, które aż się proszą o łatkę „marionetki”. Muszę tutaj podać przykład Magdaleny Ogórek. Jej kandydatura w wyborach prezydenckich była kuriozalna i bardzo smutna, dlatego, że ośmieszała rzesze kobiet działających na co dzień w samorządach lokalnych. Postać Magdaleny Ogórek, którą możemy zaklasyfikować jako „awatar koncept” robi bardzo źle kobietom, które do rządzenia są przygotowane nie tylko merytorycznie, ale posiadają też kompetencje osobowościowe, są liderkami z wizją. Pani Ogórek chyba nie miała wizji wychodzącej poza konfekcyjną. Generacja dziewczyn obecnie dwudziestoparoletnich w feminizmie poniekąd wyrastała. Dla tego pokolenia pięcie się po szczeblach kariery jest czymś naturalnym. Problemem staje się za to dobór partnera życiowego – ze świata feministycznych teorii nagle musisz
wyjść do realnego mężczyzny, który nie wie, jak się w tej rzeczywistości zachowywać. Jak być w Polsce feministką i chodzić na randki? Mężczyźni znaleźli się na swego rodzaju rozdrożu, między tym, co było kiedyś, a co jest teraz, nie wiedzą, jak się zachować. Ograną i łatwą pozą jest poza macho, która straciła już datę przydatności. Mężczyźni nie są też przecież ślepi – widzą, że kobiety się zmieniają i nie bardzo wiedzą, jak się do tego dostosować, nawet w kuriozalnych, obyczajowych sytuacjach moi znajomi mężczyźni nie wiedzą czy, jako feministkę, mogą mnie przepuścić w drzwiach, czy się nie obrażę. To czas, kiedy musimy sobie te role na nowo rozpisać. Jedna kobieta nie wytrzyma głupich tekstów, a druga wykaże się zacięciem pedagogicznym i zacznie o tym rozmawiać. Widzę wiele moich koleżanek – wykształconych, pięknych, dusz towarzystwa. Kobiet, które wiedzą czego chcą i są niezależne ekonomicznie, nic tylko ustawiać się z kwiatami i doradzać: „bierz człowieku, póki wolna”. I one mają duży problem ze znalezieniem partnera, bo mają wysokie oczekiwania i nikt mi nie powie, że nie powinny ich mieć. Nie po to harowały tyle lat, żeby zadowalać się byle czym, wyznawać zasadę „najważniejsze, żeby mnie kochał”. Nie chcę, żeby to był lament z gatunku „o jezu, ci faceci”, ale one naprawdę nie mają w czym „Mężczyźni znaleźli przebierać. Nie są singielkami z wyboru, to nie jest Seks w wielkim mieście. Ciągłe się na swego rodzaju naginanie się nie jest metodą, ile można rozdrożu, między tym, zaciskać zęby. Mężczyźni muszą odnaco było kiedyś, a co jest leźć się w nowej rzeczywistości, nadążyć za kobietami. teraz, nie wiedzą, jak
się zachować. Ograną
Podjęłabyś się chałtury sensu stricto, i łatwą pozą jest poza zlecenia z gatunku ,,dlaczego ten krem zmieni Twoje życie”? macho, która straciła Wyznaję zasadę „nigdy nie mów nigdy”. już datę przydatności.” Zawodowo nie uznaję też robienia „głupich rzeczy”, a jakiekolwiek pisanie jest zawsze fajnie i dobre, tak długo jak jest moje. Póki co, wszystkie moje zlecenia dotyczą pisania mniej lub bardziej literackiego, głównie felietonów, esejów, ostatnio coraz częściej także „pararecenzji” książkowych. Masz wśród swoich powieści ulubione literackie dziecko? Nie. Każda odzwierciedla jakiś etap mojego życia. Natomiast zawsze będę miała sentyment do Kieszonkowego atlasu kobiet. Nawet nie dlatego, że była to moja pierwsza książka, tylko ponieważ był to tzw. mocny debiut. Nagle otworzyły się przede mną drzwi z napisem „literatura polska”, przez które mogłam wejść, czy może nawet wbiec. O czym piszesz teraz? Akcja nowej książki rozgrywa się na warszawskim Żeraniu, niejako w cieniu tamtejszego wielkiego komina, który prawdopodobnie trafi też na jej okładkę. Komin błyska nocą i jest rodzajem latarni morsko-miejskiej. Opowiada o Jolancie (i tak też, póki co, zatytułowana jest książka), której rodzice rozwodzą się, gdy ma 11 lat. Historia jest próbą zrozumienia tego, jak czuje się dorosła osoba, która została porzucona w dzieciństwie i co kieruje różnymi jej wyborami, kryje się za motywacjami jej działań.
Łukasz Krakowiak
Funkcjonuję poza systemem Rozmawiała: Jagoda Michalak Zdjęcie: Dominika Jarczyńska
Twoja praca polegała na umiejętnym napędzaniu popytu. Ciekawa jestem, jaki masz stosunek do konsumpcjonizmu. Wtedy, kiedy pracowałem jako copywriter czy dyrektor kreatywny mój stosunek był bezrefleksyjny. Na początku kariery wydawało mi się wręcz, że uprawiam sztukę. I zawsze pierwszą wersję reklamy przygotowywałem dla siebie. Natomiast oczywiście w miarę upływu czasu zacząłem dostrzegać, że robię rzeczy, z którymi nie zgadzam się etycznie. W tej chwili mój stosunek do konsumpcjonizmu jest całkowicie neutralny, nie zastanawiam się nad tym
ŁUKASZ KRAKOWIAK WIELE LAT PRACOWAŁ W AGENCJACH KREATYWNYCH JAKO COPYWRITER. ODEJŚCIE Z BRANŻY POSTANOWIŁ ZAKOŃCZYĆ MOCNYM AKCENTEM. NAPISAŁ KSIĄŻKĘ „COPYFIGHTER”, W KTÓREJ W IRONICZNO-ZABAWNY SPOSÓB PORTRETUJE ŚWIAT REKLAMY. NIE WSZYSTKIM JEST JEDNAK DO ŚMIECHU. Z AUTOREM GŁOŚNEGO DEBIUTU ROZMAWIAMY O TYM, DLACZEGO Z DNIA NA DZIEŃ ZMIENIŁ SWOJE ŻYCIE, CO POZWOLIŁO MU NABRAĆ DYSTANSU I DLACZEGO PRZESTAŁ MARZYĆ O ZARABIANIU DUŻYCH PIENIĘDZY.
zjawiskiem. Sam konsumuję niewiele, zaspokajam tylko podstawowe potrzeby. Wymienione w książce fury i lofty są już za mną (śmiech). Czy w związku z tym jest jakiś produkt, którego nigdy nie kupisz? Odpowiedź będzie stereotypowa. Staram się nie kupować produktów testowanych na zwierzętach. Ma to bezpośredni związek z tym, czym zajmowałem się zawodowo przez trzy lata. Byłem behawiorystą zwierzęcym, trenerem psów.
29
L I T E R AT U R A W Y W I A D
Dlaczego właściwie odszedłeś? To był impuls czy do decyzji dojrzewałeś długo? Podczas pewnego spotkania u jednego z klientów naszej agencji – które zostało zresztą strawestowane w fabule Copyfightera – absurd osiągnął już taki poziom, że nie wytrzymałem i zrobiłem prawie dokładnie to co mój bohater. Publicznie wykpiłem jakość myślenia klienta, merytoryczny bezsens jego uwag. A ten i tak skorzystał z mojej pracy, kupił mój pomysł, bo terminy go goniły i nie miał wyjścia. Ale ja poczułem wtedy, że jeszcze jedno takie spotkanie i zacznę mordować. Niemal z dnia na dzień załatwiłem wszystkie formalności ze swoim wspólnikiem. Moje udziały w agencji miał kto przejąć, więc wymiksowałem się z branży prawie natychmiast. I postanowiłeś napisać książkę. Czujesz, że rozpoczynając romans z literaturą przeszedłeś do kultury wysokiej? Masz wrażenie przeskoku jakościowego? Kiedy zaczynałem pracować nad książką, wydawało mi się, że teraz to ja dopiero sięgnę gwiazd i zrealizuję swój potencjał (śmiech). Podczas pisania rzeczywiście ta różnica jakościowa była. Trzy miesiące pracy nad książką, bez cienia wątpliwości, były najszczęśliwszym okresem w moim zawodowym życiu. Doceniałem, że wreszcie mogę robić coś całkowicie na własnych warunkach, choć sama praca była ciężka. Brak różnicy dostrzegłem za to, gdy próbowałem książkę wydać. To znaczy? Bardzo szybko okazało się, że codzienny los copywritera różni się w niewielkim stopniu od twórcy prozy. Szukając wydawcy książki, trafiałem na te same absurdalne zarzuty i sugestie, z którymi stykałem się, pracując w agencji reklamowej Na początku pewne duże wydawnictwo wykazało zainteresowanie materiałem, ale już po wstępnej analizie państwo uznali, ze kilka wątków należałoby dopisać. I tu zaczęła się taka procedura, jaką po wielokroć przerabiałem podczas pracy z reklamodawcą. Mam na myśli całkowite niezrozumienie dla głównej myśli artystycznej dzieła. W książce zupełnie pozbawiłem bohatera życia osobistego. To był taki zabieg celowy, który miał wzmocnić w czytelniku poczucie, że w reklamie nie ma się czasu na nic. Natomiast recenzentów z wydawnictwa nie przekonałem do tego pomysłu. Uznali, że bohater nie może funkcjonować w takiej osobistej próżni, a ponieważ, jak stwierdzili, jest dziwny, należałoby mu parę „dziwnych” punktów do biografii dodać. I tu punkt pierwszy: toksyczna matka. Nie zapaliła Ci się czerwona lampka? Wtedy jeszcze nie. Pomyślałem, że ci ludzie mają przecież większe doświadczenie, więc spróbuję ich posłuchać. Dopisałem kilka fragmentów, takich sążnistych. Dostałem odpowiedź, że jest już nieźle, ale pojawił się nowy problem – zarzut, że bohater na kartach powieści wydaje się mizoginem. Doróbmy mu zatem jakąś traumatyczną miłość. Dolepiłem więc biedakowi dziewczynę, która go kiedyś strasznie skrzywdziła. Państwo wydawali się w miarę zadowoleni, ale po burzy mózgów stwierdzili, że wciąż im mało. Może niech Artur (główny bohater – przyp. red.) ma jakiś nałóg albo dolegliwość? Np. niech za dużo pije albo niech będzie dwubiegunowy. I tu już nie usiadłem
do poprawek. Podziękowałem serdecznie i stwierdziłem, że muszę znaleźć wydawcę spoza mainstreamu. Wydawnictwo Nisza to był strzał w dziesiątkę. Książka wyszła w całkowicie akceptowalnej dla mnie formie. Jest naprawdę moja. Dlaczego akurat literatura? Poza nią interesujesz się innymi dziedzinami sztuki? Pasjonuje mnie muzyka. Próbowałem kiedyś nawet zostać wokalistą zespołu heavy metalowego. Szybko okazało się jednak, że na scenie bardzo przydatne jest poczucie rytmu, którego nie posiadam za grosz. W związku z czym muzyka jest teraz dla mnie tłem, ale takim, którego bardzo potrzebuję. Jestem bardzo konserwatywny w muzycznych gustach. Do dziś moją ulubioną kapelą jest Pink Floyd i będę się upierał, że mało kto stworzył cokolwiek lepszego niż The Dark Side of the Moon. Jeśli chodzi o sztuki wizualne, to – jako były twórca billboardów – siłą rzeczy jakoś się tam nimi interesuję. Niemniej, nie czuję się koneserem. A literatura zawsze była moją pasją. Jako czytelnik pochłaniam średnio cztery książki tygodniowo. I co czytasz? „Podczas pewnego spotkania Bardzo różne rzeczy. Teraz na u jednego z klientów naszej przykład wracam do bohateagencji – które zostało zresztą rów młodości, wspomnianego strawestowane w fabule już Białoszewskiego czy Stanisława Jerzego Leca. Ale »Copyfightera« – absurd niedawno miałem też burzliwy osiągnął już taki poziom, że romans z polskim kryminałem nie wytrzymałem i zrobiłem retro. Z tym że nie czytałem tego dla fabuły, bo ta jest na prawie dokładnie to co mój ogół dość przewidywalna. bohater. Publicznie wykpiłem Zachwycałem się językiem, jakość myślenia klienta, jak np. u Marcina Wrońskiego, u którego można obcować merytoryczny bezsens z piękną, nazwijmy to, gwarą jego uwag.” lubelską okresu międzywojennego. Zaimponował mi też Marek Krajewski – u niego z kolei gwara lwowskich batiarów z serii o komisarzu Popielskim. Lektura to dla mnie przede wszystkim obcowanie z językiem. O ludziach kreatywnych zwykło się mówić, że są liberalni albo lewicowi. Jak jest z Tobą? W Polsce nietrudno być liberalnym. Oficjalna linia jest bardzo konserwatywna, więc każdy, kto w ujęciu europejskim jest chociaż odrobinę centrowy, w Polsce wychodzi na lewaka. Jestem liberalny społecznie, przy równoczesnym braku liberalizmu, jeśli mowa o gospodarce. Uważam, że dziki kapitalizm, którego zresztą byłem częścią, jest zjawiskiem, które należy objąć jakąś odgórną, państwową regulacją. Jeśli chodzi o sferę społeczną, to jestem za jak największą wolnością. Czyli ustawiłbyś sobie tęczową profilówkę na Faceebooku. Nie, bo tęczówki to jest chwilowy trend, a ja nie za bardzo lubię
wpisywać się w takie trendy. Poza tym legalizacja związków jednopłciowych to sukces społeczeństwa amerykańskiego, nie polskiego. Więc trochę nie wypada się podczepiać. Ja ostatnio poczułem się szczęśliwy z powodu działań polityków, kiedy przeszła ustawa o in vitro. Napisałem do mojego przyjaciela, że się bardzo cieszę, siedzę i piję wino z poczuciem, że dopiero teraz naprawdę wszedłem do Europy. Na co on mi odpisał, żebym rozkoszował się tą chwilą, bo za cztery miesiące, po wyborach, obudzę się w mentalnej Azji. No właśnie. Boisz się tego? Już się tego nie boję, bo na tyle, na ile to możliwe, funkcjonuję „poza systemem”. Jestem samowystarczalny, nie prowadzę działalności gospodarczej, nie pracuje na etacie. Dyskusje wokół zmian wieku emerytalnego niespecjalnie mnie dotykają. Podobnie jak upadek ZUS. Staram się wykroić swój własny kawałek świata, w którym się swobodnie poruszam. A ponieważ nie mam na sumieniu żadnych teczek i TW, nie czuję się specjalnie zagrożony. Jesteś uduchowiony? Masz jakąś filozofię życiową? Jestem niewierzący, ale – może to zabrzmi głupio – jedność z bliżej niesprecyzowanym wszechświatem, czuję właśnie w kontakcie ze zwierzętami. Natomiast nie modlę się, staram się znajdować siłę na radzenie sobie z rzeczywistością w samym sobie. Nie możesz tego mówić głośno w tym kraju. Jeszcze mogę (śmiech). Przyznam Ci się, że jako dziennikarka wszędzie widzę brakujące przecinki. Przypominasz sobie jakieś swoje zboczenie zawodowe? Patrzysz na coś w wykrzywiony sposób przez to, że byłeś copywriterem? Jak jeżdżę po mieście i stoję w korkach, to atakują mnie bilboardy, więc patrzę na hasła. Zastanawiam się, czy jest jakieś, które mi zapadło w pamięć. Nic nie przychodzi mi do głowy, co też uważam za dowód na to, że poziom spada. To chyba dlatego, że intuicja copywritera nie jest już tak istotna, o czym wiem od moich znajomych, którzy nadal pracują w zawodzie. Wszystko w agencjach jest podporządkowane działowi strategii. Badania dotyczące przekazu, którymi kiedyś podpierali się klienci, dziś są przeprowadzane również w agencjach. Stratedzy predefiniują komunikat reklamowy nawet na poziomie doboru słów. W książce pojawia się fragment, który przekonuje, że copywriter to ktoś dobrze opłacany za w istocie niewielki nakład pracy. Wymyśla jakieś pojedyncze hasełko i dostaje przelew. Dziennikarz wręcz przeciwnie, a sytuacja literata zdaje się wyglądać jeszcze gorzej. Przebranżowienie odczuwasz finansowo? Dwanaście lat pracy w agencjach, w tym prowadzenie własnej, dały mi pewne zabezpieczenie, które pozwoliło mi chociażby teraz na zupełnym luzie napisać książkę i nie bać się o to, czy następnego dnia będę mógł posmarować chleb masłem. Poza tym dawne marzenie o zarabianiu dużych pieniędzy zdążyłem już w jakimś stopniu zrealizować. I uznać je za absolutnie jałowe.
„Jak jeżdżę po mieście i stoję w korkach, to atakują mnie bilboardy, więc patrzę na hasła. Zastanawiam się, czy jest jakieś, które mi zapadło w pamięć. Nic nie przychodzi mi do głowy, co też uważam za dowód na to, że poziom [reklamy w Polsce] spada.”
Amy reklama Hiro 1na4ta.indd 1
1
L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł
33
fragment książki
N
a początek zwiedziłem agencję Bernarda, od parteru po dach. Na dole, oprócz znanego mi już gabinetu prezesa, znajdowały się salka konferencyjna i pokój niejakiego Mariusza, dyrektora i zarazem jedynego pracownika działu produkcji. (…) Najmniejszy pokoik na tej kondygnacji zajmowała Marta, ekantka odpowiedzialna za pośrednictwo w niełatwych kontaktach między działem kreacji a klientami. Od razu polubiłem jej ogromne, jędrne piersi. Od razu też nie polubiłem determinacji, z jaką starała się te piersi maskować. Przy takim marnotrawstwie bogactw naturalnych Ziemia rzeczywiście skazana jest na zagładę. Summa summarum na parterze same japiszony. Chociaż Bernard preferował określenie „dorośli”. Na pierwszym piętrze urzędowała kreacja. Ogromny pokój grafików sąsiadował z klitką copywriterów. Jednak to właśnie ta klitka, teraz już trochę moja, miała w zestawie cudowny balkon z widokiem na ogród. Na balkonie, niedbale oparty o barierkę, stał, ćmiąc papierosa i obserwując świat zza zasłony przeciwsłonecznych okularów, kloszard doskonały. Mieć na sobie dwie średnie krajowe i wyglądać przy tym, jakby dopiero co wstało się z ciepłego barłogu za śmietnikiem – oto prawdziwa kreatywność! – Cześć, chłopaku – przywitał mnie leniwie. – Jestem Krzysiek Kot. Copy tu piszę. To co? Od dziś razem będziemy rzucać perły przed wieprze? – Z dziką rozkoszą. – Wysiliłem się na luz. – Jedźmy z tym koksem, choćby zaraz! – Moj zapał zabrzmiał cokolwiek nerwowo, nawet dla mnie. – E tam, nie pali się. Robota nie chuj, jak to mówią. Może stać i dwa dni – zręcznie rozładował atmosferę Kot. – Chodź, najpierw poznam cię z resztą kreacji. Delikatnie popchnął mnie w kierunku pokoju grafików. Nawet pod dachem nie zdejmował swoich ciemnych okularów w stylu wczesnego Bono. Jak wyznał mi nieco później, w zasadzie w ogóle ich nie zdejmował. No, może do snu. A i to zależało od tego, z kim akurat spał. U grafików tłoku nie było – pojedynczy kloszard w stylu rasta. – Oto Marley – przedstawił go Kot. – Mistrz tabletu, król rysika, ajatollah komiksowej kreski. Natchniony ilustrator i wybitny storyboardzista. – Siemanko, człowieku man! – Marley szeroko rozłożył ramiona i energicznie uściskał mnie sposobem na niedźwiedzia, oplątując przy tym moją głowę grubymi lianami swoich dredów. – Nie słuchaj tego wazeliniarza, man. Zawsze tak mi włazi w tyłek, kiedy potrzebuje zioła na wieczór. W tym momencie do pokoju wparował szczupły blondynek z zabawnym kucykiem na czubku głowy. Kloszard, rzecz jasna. – Mieszko, Mieszko, nasz koleżko! – radośnie powitał go Marley, po czym obaj przystąpili do niezwykle skomplikowanego rytuału przybijania piątek i trzaskania żółwików. – Poznajcie się – przedstawił nas sobie Kot. – Artur, nasz fabrycznie nowy copywriter. Mieszko, nasz dość już przechodzony grafik. – Może i przechodzony, ale jednak art director – zupełnie na poważnie poprawił go Mieszko. – Grafik to mają w fabryce. Czasem nawet bardzo napięty – dodał po chwili, próbując obrócić poprzednią część swojej wypowiedzi w żart. Ale pierwszego wrażenia już nie zatarł. – Dość tego smerania się po jajcach! Kończyć mi te pedalskie gadki! – zabrzmiał za naszymi plecami bardzo niski, ale jednak damski głos. – Robota stygnie, terminy gonią. Ruchy, ruchy! Jestem Helga – przedstawiła się właścicielka głosu, miażdżąc moją dłoń w żelaznym uścisku cyborga.
– Trzeba oddać jej starym, że mieli intuicję, co? – mrugnął porozumiewawczo Kot. – Ochrzciłbyś ją lepiej, chłopaku? – Te, wesołek! – Helga najwyraźniej zostawiała poczucie humoru w domu. – A gdzie są moje teksty do gazetki Top Mediki? Miały być na rano, a już prawie południe. – A tak dokładnie to dziewiąta pięćdziesiąt – spokojnie doprecyzował Kot. – Wszystkie teksty mam gotowe. Zaraz ci wysyłam. Tylko wrócę do siebie. – No to co tu jeszcze robisz?! Krzyżyk na drogę! – Nasza wizyta u grafików najwyraźniej dobiegała końca. – A wy co się gapicie?! – Teraz Helga wzięła na warsztat kolegów z pokoju. – Marley, ogarnij ten chlew na biurku, ale migiem! Jak można pracować w takim syfie?! Mieszko, znów prawie godzina spoźnienia! Pies ci, kurwa, budzik zeżarł?! – Chodźmy na górę – zaproponował Kot, zatrzaskując za sobą drzwi do piekła. – Przedstawię ci chłopaków z DTP. – A te jej teksty? – Spoko, zdążę jej wysłać, zanim skończy opieprzać chłopaków. Sam widzisz, jak się nakręciła. Ale co się dziwić – menopauza tuż-tuż. Na ostatnim piętrze było jedno wielkie otwarte pomieszczenie. Pracowało tu dwóch barczystych brodaczy: długowłosy Zbig i łysy jak kolano Greg. Zbig miał chyba więcej tatuaży niż kolczyków. Greg na moje oko wręcz odwrotnie. W swoich skórzanych katanach i ciężkich glanach od razu skojarzyli mi się z motocyklowym gangiem Hells Angels. Zwłaszcza że z głośników podwieszonych pod sufitem łomotała głośna hardrockowa muzyka. Brodacze siedzieli plecami do siebie przed ogromnymi panoramicznymi monitorami ustawionymi na grubych dębowych blatach. Pod blatami połyskiwały metaliczną karoserią legendarne „gieczwórki” Apple’a – prawdziwe harleye ówczesnego świata komputerów. – Sie masz, człowieku! – powitał mnie Zbig. – Strzała, chłopie! – zawtórował mu Greg. – Witamy w dziale DTP – to znów Zbig. – Czyli w cuchnącym permanentnym zatorem odbycie naszej kochanej agencji – a to znów Greg. – To właśnie tutaj wysrywamy na świat te wszystkie powykręcane gówienka, które beztrosko i bez opamiętania lepicie sobie piętro niżej. – Chcesz pogadać o fekaliach? Wal do studia DTP – zareklamował chłopaków Kot. – Jak cię kręci ekstremalne bukkake albo inwazyjny piercing genitalny, to też poczujesz się tu jak w domu. – Fakt, te tematy mamy nieźle rozpoznane – przyznał nie bez dumy Zbig. – No i – co najważniejsze – tu, u chłopaków, zawsze można bezpiecznie zbunkrować się przed prezesem – zakończył wyliczanie zalet drugiego piętra Kot. – Przenigdy tu niezagląda. – Za głośno dla niego – uśmiechnął się Greg, wskazując głową głośniki. – I za daleko – mruknął pod nosem Zbig. – Aż dwa piętra. Szkoda butów. Ponoć drogie. W końcu z Mediolanu. Moja agencyjna typologia wzbogaciła się tego dnia o kolejną grupę zawodową. Japiszońscy ekanci, kloszardzi z kreacji i Hells Angels z DTP. Myślę, że taki podział z grubsza odzwierciedlał sytuację w większości warszawskich agencji w pierwszej dekadzie XXI wieku. Poźniej kloszardow wyparli z kreacji hipsterzy. Wykluł się także zupełnie nowy gatunek człowieka reklamy: jajogłowy informatyk z działu interactive. Ale to już zupełnie inna historia.
Łukasz Orbitowski Niefantastyczne lata 90.
ŁUKASZ ORBITOWSKI NAPISAŁ SWOJĄ PIERWSZĄ POWIEŚĆ OBYCZAJOWĄ. I PONOĆ NAJLEPSZĄ. Z AUTOREM ROZMAWIAMY O „INNEJ DUSZY”, BYDGOSKICH ULICACH I LATACH MINIONYCH.
Rozmawiał: Bartosz Czartoryski Zdjęcie: Natalia Baranowska | Manuka Studio
Zapytam wprost: czy fantastyka już z Ciebie wyparowała? Inaczej, ja się czuję przez fantastykę porzucony. Bo nie jest tak, że dokonałem świadomego exodusu ku literaturze obyczajowej, ale jakoś się złożyło, że pomysły fantastyczne przestały przychodzić mi do głowy. Jeśli takowy się pojawi, podejmę wyzwanie. I może nie z przyjemnością, ale męcząc się straszliwie i narzekając na swój los, bo jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie, będę ten tekst rzeźbił. Żeby jednak posłużyć się przykładem. Redakcja Nowej Fantastyki zwróciła się do mnie z prośbą o napisanie opowiadania z okazji jakiejś okrągłej rocznicy. Uchylić się nie mogłem, bo tak po prawdzie gazecie tej zawdzięczam niemal wszystko. I znalazłem się w kłopocie. Od dwóch lat nie napisałem nic fantastycznego. A jako że w czasie tych dziesięciu czy iluś tam lat pracy twórczej nie miałem okazji zaprezentować się jako wesołek, wymyśliłem sobie, że napiszę humoreskę fantastyczną. Dłubię ją sobie w zeszyciku, potem przepisuję i, mówiąc szczerze, kiedy tak spojrzałem na to, co mam, pomyślałem, że fantastyczność tego tekstu jest mocno dyskusyjna. A już z całą pewnością nie jest on śmieszny. Czyli poniosłem klęskę na dwóch polach. Mówię o tym dlatego, aby podkreślić, że nie wszystkie wybory twórcy są wyborami zaplanowanymi i świadomymi. Czyli fantastyka jako artystę
mnie opuściła, choć nie opuściła mnie jako odbiorcy i nie zamierzam z niej rezygnować. Nadal oglądam filmy, gram. Może nie czytam, ale nigdy nie byłem miłośnikiem literatury fantastycznej. Od recenzji Innej duszy w tygodnikach opinii i wysokonakładowych dziennikach bije przekonanie, że zerwanie z fantastyką jest niejako dowodem dojrzałości twórczej. Ośmielę się z tym nie zgodzić, bo Szczęśliwa ziemia, która była książką z elementami fantastycznymi, to jednak, jak myślę, powieść dojrzała. Tłumaczyłbym to raczej osobistymi preferencjami i gustami samych recenzentów, którzy, słusznie lub nie, uznali element obyczajowy mojej prozy za bardziej wartościowy i ucieszyli się, że to on dominuje. Sam jestem w ocenie swojej twórczości surowy i tak naprawdę większość moich pomysłów fantastycznych miała charakter obiegowy. I tak Święty Wrocław jest opowieścią o nawiedzonym miejscu, Tracę ciepło o dwóch gościach, którzy widują duchy, a Szczęśliwa ziemia o zamku, w którym mieszka zło. Nie jest to, powiedzmy sobie szczerze, odkrywanie Ameryki. Z tym że zawsze mi zależało, aby oryginalność tkwiła nie tyle w samej idei, co w jej wykonaniu. Bo jak się te
35
L I T E R AT U R A W Y W I A D
książki streści, to chyba nie ma bardziej obiegowych rzeczy niż te, po które sięgałem. A teraz mimowolnie ucieszyłem krytyków i może rozczarowałem tych, którzy u mnie tej fantastyki szukali. Dopuszczam taką możliwość, ale nic z tym nie zrobię, bo bycie pisarzem, bycie artystą przewiduje niekłanianie się konwencjom. Piszę to, na co mam ochotę, co przyjdzie mi do głowy. Akurat ten element swojego życia mogę kreować zupełnie nieskrępowanie, dlatego stało się tak, jak się stało. I w dającej się przewidzieć przyszłości nie będę pisał fantastyki; to najgorsze, co mógłbym dzisiaj zrobić czytelnikom moich książek fantastycznych. Byłoby to sztuczne, wydumane i nieszczere.
cukiernikiem, lecz wymyśliłem jego relacje z kolegami z pracy czy szefową. Jedyne, co zostało przeniesione faktycznie jeden do jednego, to sceny morderstw, gdyż są one w swojej prostocie tak wstrząsające, że nie bardzo potrafiłem się od nich uwolnić. Byłem pod przemożnym wpływem tego, co zobaczyłem. Oglądałem zdjęcia zwłok, fotografie z wizji lokalnej i odcisnęło się to we mnie tak mocno, że nie mogłem zapisać tych scen inaczej. Lecz jest to taka wewnętrzna wiedza, bo kto nie widział tych akt, nie będzie tego świadomy. Zmieniłem scenerię, ofiary żyją gdzie indziej, mają inne rodziny. Jestem powieściopisarzem i jeśli fakty mi przeszkadzają, to tym gorzej dla nich.
Całkiem niedawno dementowałeś na Facebooku doniesienia, że napisałeś kryminał. Mam to szczęście, że po paru latach walki i uporu udało mi się pozbyć łatki polskiego Stephena Kinga. Najgorsza rzecz, jaka mogłaby mi się przydarzyć, to kolejna etykietka. Następna konwencja, w której objawiałbym się publiczności. Dlatego się temu żywiołowo sprzeciwiłem. Jest jeszcze inny tego powód: faktycznie nie napisałem kryminału. Nie jestem tak do końca pewien, czym jest Inna dusza. Moim zdaniem to powieść obyczajowa o Polsce lat 90., ale nie jest to kryminał z całą pewnością. Owszem, są dwa morderstwa, ale nie ma śledztwa, praktycznie nie ma policji, nie ma motywu, personalia mordercy są znane od pierwszej strony, a odgadnięcie tożsamości ofiar nie powinno stanowić kłopotu dla czytelnika. Chyba każdy to przewidzi. Uznanie tej powieści za kryminał byłoby szaleństwem. Mało tego. Jeśli ktoś poszedłby do księgarni i kupił kryminał Orbitowskiego Inna dusza, byłby wściekły, bo nie dostałby tego, czego by oczekiwał. Chciałem temu czytelniczemu rozczarowaniu zapobiec, a poza tym wolę, żeby mówiono o mojej twórczości w adekwatny sposób.
Przed momentem podsumowałeś dosłownie kilkoma słowami tematykę paru swoich poprzednich powieści. A o czym traktuje Inna dusza? Zastrzeliłeś mnie tym pytaniem. Na początku lubiłem o niej myśleć jako książce o zabijaniu. Jednak bardziej opowiada ona o świecie, który minął i odszedł w przeszłość. Jest to historia o młodych ludziach, którzy próbują sobie radzić z życiem w specyficznej scenerii późnej fazy wczesnego kapitalizmu, czyli latach 19951999. Można również nazwać ją powieścią o ojcach i synach, bo mamy tam dwie różne, ale jednak dysfunkcyjne rodziny.
Metka true crime też do Innej duszy niezupełnie pasuje, bo nie trzymasz się kurczowo prawdy o tym, co wydarzyło się przed laty w Bydgoszczy. Nie umiałbym tego zrobić. Tym bardziej podkreślam fikcyjność Innej duszy. Rodziny ofiar ciągle żyją, rodzice mojego mordercy być może również, przecież to młody chłopak, młodszy ode mnie. A to trudna sprawa. Poza tym nie piszę literatury faktu, reportaży. Jak sobie włączysz Teksańską masakrę piłą łańcuchową, też na początku powita cię informacja, że to historia oparta na prawdziwych zdarzeniach. Chociaż ja pisałem z zamysłem nieco poważniejszym, z pewnością mniej rozrywkowym. Oparłem się na reportażach, artykułach, a przede wszystkim aktach sądowych, których było szesnaście tomów. Wałkowałem je, będąc w Bydgoszczy. Dały mi całkiem kompletny obraz sytuacji, choć były tam pewne wyrwy. Pierwowzór mojego bohatera był w Legii Cudzoziemskiej i wszystko, co na ten temat znalazłem, ograniczało się właśnie do tej informacji. Po prostu pojechał, wrócił i tyle. Polskich śledczych z oczywistych przyczyn jego pobyt nie interesował, a on sam, z uwagi na ograniczoną komunikatywność, nie rozmawiał na ten temat, bo i nie był on przedmiotem śledztwa. Rozdział ten został więc przeze mnie całkowicie wymyślony i wydarzenia te nie mają nic wspólnego z autentycznymi. Podobnie jak fragmenty, kiedy po pierwszym morderstwie Jędrek ucieka z Bydgoszczy. Również nie wiem, co robił, gdzie był, tylko tyle, że zwiał. Tak więc mamy już dwa rozdziały, które są kompletną fikcją. Cała reszta również jest luźno budowana na faktach. Wiem na przykład, że był
„Mam to szczęście, że po paru latach walki i uporu udało mi się pozbyć łatki polskiego Stephena Kinga. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mi się przydarzyć, to kolejna etykietka.”
Jak mówiłeś, Ty i Jędrek jesteście prawie rówieśnikami, więc można domniemywać, że doświadczaliście podobnych rzeczy. Ciekawi mnie, na ile oparłeś się, pisząc o latach 90., na własnej, naocznej obserwacji. Zdaje mi się, że nawet pochodziliśmy z podobnych domów, czyli z takiej, powiedzmy, warstwy inteligenckiej. W ogromnym stopniu bazowałem na własnej obserwacji, choć nie było to doświadczenie kompletne, wiele tematów musiałem zgłębić. Żeby nie szukać daleko – znałem automaty do gier, byłem zaznajomiony z muzyką, ale z markami ubrań już trochę gorzej. Wygląd ulic i klimat współodczuwałem z bohaterami tej książki, bo, jak sądzę, Kazimierz nie różnił się zbytnio od tych starych dzielnic bydgoskich. Z tym że Kazimierz odnowiono, a Bydgoszcz dalej wygląda jak wyglądała. Pamiętam, że kiedy chodziłem po tym mieście, moim oczom ukazała się ulica Jasna: odrapane kamieniczki, pranie rozwieszone na sznurkach, półnagie chłopy w oknach, samochód podparty na cegłach. Rozejrzałem się i pomyślałem „to tutaj”. Jednak były rzeczy, których musiałem się nauczyć. Pewne wątki okazały się tak trudne i kłopotliwe, że z radością uciekałem w rekonstrukcję. Czasem musiałem przystopować, bo książka przestała przypominać fabularyzację akt sądowych, a zbliżać się do sklepowego katalogu. A przecież nie o to chodziło. Musiałem się douczyć mody damskiej, marek samochodów. I tak to wyglądało. Fajna przygoda. Chyba nadaję się do wygrzebywania różnych rzeczy i przywracania tego, co było.
Krzysztof Maniak Chciałem, aby coś po mnie zostało
MA ZALEDWIE 25 LAT, A NA JEGO KONCIE JEST JUŻ KILKA PRESTIŻOWYCH WYRÓŻNIEŃ. JEGO PRACE DOCENIŁA M.IN. RADIOWA TRÓJKA, MUZEUM SZTUKI NOWOCZESNEJ, A NAWET MINISTER KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO. PRACE KRZYSZTOFA MANIAKA WYRÓŻNIA EFEMERYCZNOŚĆ, A WŚRÓD TWÓRCÓW, KTÓRYMI SIĘ INSPIRUJE ZNALEŹĆ MOŻNA TAKIE NAZWISKA JAK ROBERT SMITHSON CZY NANCY HALT. PODZIWIA TEŻ DZIAŁANIA PERFORMERÓW: CHRISA BURDENA, VITA ACCONCIEGO CZY BASA JANA ADERA.
Rozmawiała: Marta Kudelska Prace udostępnione dzięki uprzejmości artysty
Kiedy sztuka pojawiła się w Twoim życiu? Myślę, że obcowałem z nią od najmłodszych lat. Wtedy po prostu nie rozumiałem za bardzo, czym jest sztuka. Chociaż nie jej rozumienie, a czucie było dla mnie najważniejsze. Traktowałem ją jako opowieść. Niejednokrotnie bardziej interesował mnie opis pracowni artysty niż konkretne jego dzieło. Pierwsze próby tworzenia dzieł podjąłem jeszcze przed liceum, ale nie były to najlepsze moje prace. Funkcjonują dzisiaj głównie jako anegdoty. To całkiem zabawne i w sumie satysfakcjonujące dla mnie, że istnieją w takiej formie. Na studiach wszystko się bardziej sformalizowało. Czy pamiętasz jakieś przełomowe wydarzenie z tamtego czasu? Nie tyle sformalizowało, co powoli zaczęło się układać. Miałem do czynienia z wieloma postawami i całym przekrojem artystycznych działań, prób i rozwiązań. Obcowałem z pracami kolegów, wykładowców, profesorów,
artystów przytaczanych na zajęciach. Mniej więcej wiedziałem, w czym czuję się najlepiej. Co mi się podoba, a co zupełnie nie gra, w jakim rodzaju myślenia, wrażliwości odnajduję siebie. Chciałem, aby coś po mnie zostało, chociaż parę prac w archiwum na szkolnym dysku, dla młodszych kolegów. Wybranie natury, jako obszaru moich zainteresowań, nie było wykoncypowane. Powróciło wraz z moimi powrotami na weekend do domu, w miejsca, gdzie szwendałem się w wakacje, gdzie paliłem papierosy itd. Jak zmieniło się wówczas Twoje najbliższe otoczenie? Nie zmieniło się. Zmieniając nieco optykę widzenia, zobaczyłem inne jego aspekty, kolorystykę, dynamikę, kompozycję, połączenie dróg, ścieżek, punktów obserwacyjnych. Każda przebyta trasa niosła za sobą odmienne skojarzenia, inne historie. Czasem coś do nich dobudowuję, mapę nowych skojarzeń. Zaznaczam miejsca. Zaczynam bardzo skromnie, od końca, od peryferii.
39
SZTUK A W Y WIAD
Opowiedz coś o Twoich artystycznych inspiracjach. Trudno jest mi o nich wszystkich odpowiedzieć, bo jest ich zbyt dużo. Ich mnogość i przenikanie się powodują, że docelowo już nie są tym, czym były. Jednym słowem: zlewają się w kontekst. Pojedynczo nie istnieją. Niektóre prace, owszem, czerpią z danej tradycji, estetyki, ale też nie wprost. Są kontynuacją myśli, która zakiełkowała w głowach osób podobnych do mnie, posiadających analogiczne problemy. Inspiracji dopatrywałbym się w wybiórczym oglądzie rzeczywistości. Szczątkach filmów, piosenek, opowieści, które wyłapane jedynie kątem oka czy ucha przywołują zupełne odrębne narracje. Ważne jest, aby zdawać sobie z tego sprawę. Badać terytoria, po których człowiek się porusza. Docierać niejednokrotnie do bardziej merytorycznej wiedzy nie tylko z dziedziny sztuki, ale również filozofii, nauki, historii religii, literatury czy filmu. Czy jest jakieś dzieło sztuki, które stanowi dla Ciebie punkt odniesienia? Nie szukając daleko, wymieniłbym kilka kultowych dzieł sztuki, znanych chyba każdemu. Spotkałem się z nimi na początku mojej przygody ze sztuką i stanowiły dla mnie punkt odniesienia. Są to na pewno Spiralna Grobla Roberta Smithsona, Sun Tunnels Nancy Halt, Silueta Series Any Mendiety, działania Richarda Longa, performerów takich jak: Chris Burden, Vito Acconci czy Bas Jan Ader. Podziwiam też działania Philippe Petita. Ogólnie wszystko, co dzisiaj bazuje na dokumentacji albo gdy możliwość zobaczenia danego dzieła jest uzależniona od warunków atmosferycznych etc. Nakład pracy lub prosty zwyczajny gest, uchwycony w jedynym momencie i przeniesiony w inny wymiar dostępny tylko zainteresowanym. To zawsze mnie pociągało. Czułem rozczarowanie, ale i ciekawość, chęć na więcej, obserwując książkowe reprodukcje tych dzieł. Twoje działania artystyczne wyrastają bezpośrednio z tych doświadczeń. Są bardzo efemeryczne, delikatne, wręcz medytacyjne. Kiedy zaczęto dostrzegać Twoją twórczość pojawiły się głosy, że odwołujesz się do tradycji sztuki z lat 60. Jest to dla Ciebie jakiś punkt odniesienia? W zasadzie każdemu współczesnemu artyście można zadać takie pytania. Tradycja lat 60-70. ma bardzo silny wpływ na to, co dzieje się teraz w sztuce i nie tylko na moim przykładzie można dostrzec te kontynuacje. Jest to naturalna droga przekształceń. Mam ich świadomość, bo musze ją mieć, ale czy celowo stosuję odwołania do niej? Nie sądzę. Ważnymi wyróżnieniami w Twojej karierze były nagroda Talentów Trójki oraz udział w wystawie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Talenty Trójki to był w zasadzie mój debiut, jeśli chodzi o pokazanie twórczości, którą zajmowałem się już jakiś czas. Wcześniej nie dbałem o to, by wysyłać prace na konkursy. Przerażała mnie logistyka, umowy, kopie prac, opłaty, życiorysy itd. Do Talentów Trójki zostałem zgłoszony przez Wydział Intermediów ASP w Krakowie, na którym wtedy studiowałem. Jestem im za to bardzo wdzięczny, bo ta nagroda bardzo mi pomogła. Potem wszystko samo się potoczyło. Trafiłem na rozmowę z kuratorami wystawy Co widać w MSN, podczas której pokazałem obszerny wycinek moich działań i jak się okazało prace spodobały się na tyle, że trafiły na wystawę.
Czy takie imprezy pomagają młodym artystom? Na pewno są ważne i pomagają na chwilę zaistnieć. Co dalej się z tym zrobi, zależy już od wielu czynników, między innymi konsekwentnej pracy. Trzeba mieć świadomość, że wygranie danego konkursu nie gwarantuje tego, że zaistnieje się na dłużej. Jest to otwarcie pewnych drzwi, ale kolejnymi działaniami trzeba niejako potwierdzać (również przed sobą), że ma się na tyle siły, aby przez te drzwi przejść i dotrzeć do następnych. Dzięki konkursom na pewno w jednym momencie o ich finalistach i laureatach robi się głośniej, więc nie można za bardzo zamilknąć. Trzeba z tego skorzystać. Przed Tobą kolejne wystawy w katowickim BWA oraz w kilku innych liczących się miejscach. No i oczywiście ostatni sukces wygrana w konkursie Hestii. Co planujesz pokazać? Nie chcę za bardzo zdradzać planów. Będą to moje nowe prace. Staram się nie pokazywać tego, co już było. Chyba, że akurat pasuje i uzupełnia to całą wystawę. Nowy Jork też będzie dla mnie istotnym doświadczeniem. Ciekawy jestem, jak ten wyjazd wpłynie na moją twórczość. Wracasz z Nowego Jorku i co dalej? Na pewno będę myślał nad wystawą porezydencyjną. Mam też kilka planów i projektów, w których biorę udział. Chciałbym też na spokojnie popracować nad nowymi pracami. W notatniku zebrało się już sporo pomysłów, które tylko czekają na realizację. Czy zmieniłbyś coś w swojej karierze? Jak na razie nic. Może nie zrobiłbym kilku prac. Choć zapewne i one były potrzebne, aby wiedzieć, czego się nie chce.
„Inspiracji dopatrywałbym się w wybiórczym oglądzie rzeczywistości. Szczątkach filmów, piosenek, opowieści, które wyłapane jedynie kątem oka czy ucha przywołują zupełne odrębne narracje. Ważne jest, aby zdawać sobie z tego sprawę.”
Jak oceniasz młodą polską sztukę? Czy według Ciebie wyróżnia się czymś? W mojej opinii jest bardzo zróżnicowana i interesująca. Wyróżnia się na pewno szczerością, bezkompromisowością, nie jest nastawiona na szybki zysk. Jest wielu artystów, którzy konsekwentnie budują swój własny spójny i rozpoznawalny styl. Bardzo sobie cenię działania Mateusza Kuli, Janka Moszumańskiego, Mateusza Szczypińskiego, Oli Kozioł i Ewy Juszkiewicz. Na koniec powiedz, co według Ciebie jest obecnie najbardziej interesujące w polskiej sztuce? Czy są jakieś wyróżniające się postawy? Myślę, że obecna scena artystyczna w Polsce jest zogniskowana pomiędzy dwoma biegunami: sztuką zaangażowaną społecznie oraz taką, która sięga raczej indywidualnych przeżyć poszczególnych artystów. Ci drudzy badają bardziej nieakademickie wątki, skupiają się eksplorowaniu własnych emocji, przeżyć. Paradoksalnie często te prace okazują się wyjątkowo uniwersalne i mówią o otaczającym nas świecie.
Po prostu strasznie brzydko: internetowe niebo
TRIBAL, NEON, RENDER, CZCIONKA Z GRADIENTEM, PORY SKÓRY I SOWIECKI SZYK. TEN ZABÓJCZY MIKS TO JUŻ NIE TYLKO ZNAMIONA INTERNETOWEGO LOLCONTENTU, ALE PIECZOŁOWICIE WYSELEKCJONOWANY MOODBOARD TRASHOWEGO DESIGNU, KTÓRY W OSTATNIM CZASIE PRZYĆMIEWA WSZYSTKIE SPRAWDZONE ROZWIĄZANIA.
Modelka: Gosia Nowicka | SPECTO Stylizacja: Ewelina Droździuk Make-up: Kasia Gross Fryzura: Edyta Kordzi Oświetlenie/asystenci fotografa: Łukasz Żyłka Maciej Wróbel
Tekst: Pat Dudek Zdjęcie: Dominika Jarczyńska
41
DESIGN ART YKUŁ
K
to tak naprawdę nie ma gustu? Czy wiara w klasyczny minimalizm jako jedyna słuszna opcja dla designu ma szansę istnieć poza trashem i campem? Być może zwolennikom awangardowych brył i faktur łatwo zarzucić nadęcie i egzaltację większą niż u XIX-wiecznych dandysów, których sposób bycia (od Charlesa Baudelaire'a po Oscara Wilde’a) Susan Sontag określiła mianem sztampowego campu (obok takich smaczków jak drag queen czy malarstwo prerafaelitów). Już Le Corbusier wiedział, jak przeciwważyć umiłowanie czystych form krzykliwej pstrokaciźnie akcentów. Współczesnym przykładem designera, który porusza się inteligentnie i bez egzaltacji w uwielbianym przez wielu „minimalizmie absolutnym”, jest Rick Owens. Nie tracąc przy tym poczucia humoru, pokazuje wybuchową mieszankę geometrii, butoh, mitologii i drag queen. Być może prawdziwy design nie może istnieć bez żartu, punktów zaczepnych i mrugnięć okiem. I jak tlenu potrzebuje szczypty „złego gustu”.
Rzeczy, które udają to, czym nie są Kicz lub camp to jedne z najpopularniejszych tematów ubiegłego stulecia i główny zakres zainteresowań współczesnej awangardy artystycznej od lat 60. aż do dziś i to w różnorodnych konfiguracjach. Klasyczna campowa pretensjonalność, nadmierna emocjonalność, przesada gestów i wyrazu oraz wszystko to, czego „jest za wiele” przechodzi ewolucję w stronę świadomego żartu w poważnej sztuce i często klasyfikowane jest obok odległego estetycznie minimalizmu o nieposzlakowanej opinii. Popartowy konsument kultury popularnej wydaje się tu słowem-wytrychem, którego znaczenie nie zmienia się od czasu, kiedy zastąpiło dandysa. Triumf tego zjawiska przypada na lata 60.; na świeczniku jest sztuka użytkowa, sztuka reklamy, grafika sitodruk. Ich naczelny twórca – Andy Warhol – świadomie i z poczuciem humoru transponuje zjawisko, nadając mu formę skondensowanej wypowiedzi artystycznej. To swoiste znaki czasu, bóstwa kapitalizmu. Warhol wykorzystuje nie tylko ówczesny mainstream spożywczych logotypów, ale i typowe dla campu figury, np. transseksualność aktorki Candy Darling (Pink Flamingos, 1972). To świadoma gra z tym, co zawsze śmieszyło nadmiarem lub faktyczną błahością, lecz nie zostało obarczone słuszną etykietą efekciarstwa. „Miłość do przesady, do rzeczy, będących tym, czym nie są” – tak najprościej definiowany jest camp w sztandarowej pozycji mu poświęconej, opublikowanych w 1964 roku, Notatkach o Campie autorstwa Susan Sontag.. Zjawisko campu wyrasta z trzonu kultury queer, której zmiany estetyczne nadal w znaczącym stopniu determinują jego rozwój. Jawnym przełożeniem tej znamiennej przesady wydaje się to, co współcześnie funkcjonuje jako świat mody bądź zjawiska internetowe, takie jak seapunk czy angelwave.
Internet heaven Wydaje się, że współcześnie funkcjonujący camp z łatwością podzielić można na dwa nurty. Pierwszy z nich bezpośrednio modyfikuje estetykę i rozwija sprawdzoną od lat 60. formułę „złego gustu”, tkwiąc bezczelnie w plastikowym wymiarze popu, od Nancy Sinatry po Lady Gagę. To świat popu i tylko popu; świat, w którym pozycja określana jest za pomocą kapitalistycznego pojęcia władzy pieniądza; z odwiecznym wyścigiem o sławę i sprzedaż. Te czynniki determinują rozwój reklamy, sztuki użytkowej; słyną z lekkiej muzyki i przesadnie wykorzystywanej
psychologii barw, nie siląc się w żadnym wypadku na szlachetność. Wręcz przeciwnie, ten camp nie zna sztuki i chce być poza nią, poruszając się w tematyce seksu, złamanych serc i szeroko rozumianych problemów nastolatek. To uwielbienie pomponiarek (w stylu Britney Spears) i wybiegów mody; obsesja wysokich szpilek i torebek z aligatora Carrie Bradshaw, trzepoczące rzęsy i balejaż Celine Dion. Odnośnie do tej ostatniej – muzyka tego nurtu dzieli się w dużym uproszczeniu na taneczną (dance, techno, dance pop i wszystko to, co łatwo wpada w ucho) oraz na taką, przy której można płakać (od ballad wspomnianej Celine Dion, przez Whitney Houston i Mariah Carey aż po smutne piosenki o zawodzie miłosnym). Wszystko to w opozycji do drugiego nurtu, który być może już campem samym w sobie nie jest,a na pewno niewiele ma wspólnego z naiwnym i nieuświadomionym kiczem (poza celowym wyborem estetycznym). To nurt campu oswojonego i przetrawionego przez kulturę wysoką. O ile do poprzedniego przyporządkować można Violettę Villas, o tyle to zjawisko zbiera wokół siebie twórców całkiem innego pokroju – pisarzy, muzyków alternatywnych, artystów wizualnych, performerów czy twórców filmowych. Polski internet podbiła sztuka, która jest rozrywką. Ada Karczmarczyk, autorka wideo Msza Święta, kościelne obrzędy „na kwasie” podpisuje wyjaśnieniem: „Uwaga!!! Film został nakręcony po przemianie duchowej artystki”. Oto przykład twórcy jawnie wykorzystującego tradycję religijnego kiczu i campowej eksplikacji uczuć natchnionych w ujęciu ulicznych proroków nawołujących do miłości i szczęścia (zawsze w niepokojąco psychopatycznej nucie). Ta zasada dotyczy także sławnej Mister D. oraz Krainy Grzybów. Nurt ten to także gniazdo krótkotrwałych, mnożących się internetowych prądów estetycznych obdarzających pełnym zrozumieniem wszystko to, co w przypadku braku świadomości sztuczności, plastiku i tandety byłoby najznakomitszym przykładem kiczu; od seapunku po vaporwave czy netrave. Najświeższy z nich – Angelwave – jest zgrabną mieszanką renderowanych aniołów i wybitnym moodboardem niebiańskiego campu na najwyższym poziomie. Internetowe niebo lolcontentu, które, być może nie całkiem świadomie, przejmuje władzę nad designem. Najgorsze śmieci, jakie do tej pory wyrzucały z otchłani sieci jedynie funpage „lol”, dziś tworzą swoistą minisubkulturę utworzoną z brudu i lepkich ciał. Anielski punk bez dumy i honoru? Raczej czarne dredy Christiny Aguilery, chłopcy ze Wschodu, nutka healthgoth i „starych ludzi na fejsbuku”. Czy można to brać na poważnie? Prawdopodobnie nawet nie należy i w tym rzecz: esencją jest zły gust. Nie musi być nawet dawkowany, campowa przesada 2015 to przecież nie pióra boa ani Ziggy Stardust, ale internet, który otwiera wszystkie drzwi. Za duży przeciąg w otwartych kartach Google ewidentnie naruszył już fasadę klasycznego designu, znajdującego dla siebie zielone pastwisko na trawce Windowsa w Internetowym Niebie.
„Popartowy konsument kultury popularnej wydaje się tu słowem- wytrychem, którego znaczenie nie zmienia się od czasu, kiedy zastąpiło dandysa.”
42
DESIGN
Ławka w Stylu Kolonialnym Puste miejsce w salonie, z którym nie do końca wiesz co zrobić? Oto ławka w stylu kolonialnym wykonana z naturalnej okleiny i litego drewna mango. Mebel ten udowadnia, że klasyczne wzornictwo może się dobrze wkomponowywać w wystrój nowoczesnych wnętrz. Oryginalne połączenia świadczą przecież nie o nieuzasadnionej brawurze, a o posiadaniu wysublimowanego zmysłu estetycznego. agatameble.pl
PINK PUG DESIGN Stołki kojarzyły ci się zawsze z mało wymyślnym rękodziełem? Rzuć okiem na ten! Wykonany jest z litego drewna bukowego. Nóżki pomalowane ma ekologiczną farbą akrylową. Miękkość siedziska zapewnia tkanina Tyvek z wypełnieniem poliestrowym. Mimo że wygląda trochę jak papier, jest wytrzymalsza od naturalnej skóry, bardzo miękka i oddychająca. Siedzisko z łatwością upierzesz w pralce. pakamera.pl
Pojemnik w Stylu Prowansalskim Szukasz czegoś, co sprawi, że twój miejski salon nabierze odrobiny sielskości? Mocnym akcentem będzie z całą pewnością ten pojemnik, w którym możesz przechowywać chociażby herbatę. Akcesoria w stylu prowansalskim nadają wnętrzu śródziemnomorskiego charakteru. Oczekiwany efekt osiągany jest za pomocą konkretnych kolorów: delikatnego fioletu, żółci i błękitów. Bardzo stylowy dodatek! agatameble.pl
43
DESIGN
MADE FOR BED Poszukujesz czegoś, co będzie ciekawym akcentem w twojej sypialni? Oto zagłówek ze wzorem w urocze pieski. Składa się z ośmiu modułów kwadratowych. Wykonany jest z dwóch rodzajów materiału: wełny oraz bawełny. Made for bed zmontujesz i powiesisz na ścianie w komplecie bez najmniejszego problemu i to nawet, jeśli nie jesteś typem majsterkowicza. Zagłówek dostępny w różnych wersjach kolorystycznych i rozmiarach, co gwarantuje, że każdy znajdzie coś dla siebie. pakamera.pl
Drzwi Hibry Jeśli szukasz drzwi, które łączyłyby nowoczesny design z gwarancją bezpieczeństwa, ten model jest odpowiedzią na twoje potrzeby. Wyposażone w mechaniczny i elektroniczny zamek mogą być bez problemu otwierane za pomocą zwykłego klucza jak i karty magnetycznej czy breloka. O ich wytrzymałości świadczy posiadany certyfikat antywłamaniowy klasy 4, a o modernistycznym stylu dotykowy ciekłokrystaliczny wyświetlacz. dierre.pl
Pakamera cię urządzi Szykuje się przemeblowanie? Wakacyjny remont? A może właśnie aranżujesz na nowo swoje mieszkanie? Szukając idealnej koncepcji warto zwrócić się do specjalistów. Na pakamera.pl znajdziesz design, akcesoria i inspiracje od polskich projektantów, które wprowadzą niepowtarzalny klimat do twojego domu. Szukaj pomysłów na wnętrze i śledź najnowsze trendy na: pakamera.pl
Drzwi Elettra Detector Trzymasz w domu prawdziwe skarby i zależy ci, żeby były naprawdę bezpieczne? Z tymi drzwiami możesz spać spokojnie. Zadbają o to zamek centralny uruchamiany za pomocą karty zbliżeniowej, rygle antywyważeniowe oraz możliwość archizowania wszystkich wejść i wyjść z pełną kontrolą dostępu. Model posiada klasę C/4 potwierdzoną przez IMP. Zawierają także wizjer szerokokątny oraz sztywny łańcuch. dierre.pl
Nozib Teak Lounger Lato w pełni, a ta pora roku nie istnieje bez leżaka! Ten zaprojektowany przez Skargaarden nawiązuje do skandynawskiego designu z połowy XX wieku. Składa się z 88 drobiazgowo dopasowanych drewnianych desek. Leżak wyposażony jest w wodoodporny zagłówek, którego ułożenie można łatwo regulować, a jeśli nie jest potrzebny – usunąć. Składanie i rozkładanie mebla jest z kolei dziecinnie proste. store.dwell.com
44
M O DA D A M N G O O D
Pantone Universe iPhone 6 Case pantone.com
Melancholia 1 Ag melancholia.co
Herschel Supply Co 21L Settlement Studio Backpack asos.com
CASE 01 FOR IPAD ueg-store.com/pl/
Bluza Tango Palmo edytajermacz.com
ASOS 3 Pack Sports Style Socks asos.com
Classic Birkenstock Mens birkenstock.co.uk Printed Cotton Trousers cosstores.com/pl
45
M O DA D A M N G O O D
Jaipur Big Round Sunglasses brylove.pl
Betoneis am Stiel selekkt.com
Bluza beton butik.mariuszprzybylski.com
Raw-Edge Leather Bag cosstores.com/pl/
Cotton Jersey Bra cosstores.com/pl/
Howlite Ag melancholia.co 1980’s Levis 501 rustyzipper.com
Dioon vagabond.com/pl/Women/
Butik na czterech kółkach
BYŁY JUŻ TRUCKI Z LODAMI, ZE ŚWIEŻYM PIECZYWEM CZY TE PEŁNIĄCE FUNKCJĘ MOBILNEJ RESTAURACJI. NA CZTERECH KÓŁKACH MOŻNA SPRZEDAWAĆ CHYBA WSZYSTKO, BO OTO WŁAŚNIE NA HORYZONCIE POJAWIAJĄ CAMPERY I FURGONETKI Z CIUCHAMI. ICH WŁAŚCICIELKI, ZAMIAST BURGERÓW I FRYTEK, SPRZEDAJĄ BUTY I SUKIENKI.
Tekst: Aleksandra Zawadzka Zdjęcie: Aurore Evee
F
ashion trucki działają trochę na zasadzie pop up store’ów, czyli tymczasowych butików, które pojawiają się w miejscach modnych i pełnych ludzi, by po kilku dniach zniknąć lub zmienić swoje położenie. Decydują się na to czasem projektanci, sklepy internetowe, a nawet sieciówki. Ma być zaskakująco, niespodziewanie i szybko. Toteż miejsca są szałowe, kolekcje nierozbudowane, a ich klimat wpisuje się w cały koncept. Jeśli ideą jest łąka pełna stokrotek, to z pewnością na sukienkach pojawią się kwiaty i może właśnie nawet te.
Zamiana burgerów na sukienki Ubrania do tej pory sprzedawano w butikach, sklepach oraz showroomach – stacjonarnych i internetowych. Kupowano w miejscu A, przenoszono do miejsca B. Aż tu nagle kilka dziewczyn z różnych końców świata robi coś na zasadzie połączenia: pop up + secondhand + food truck. Bez jedzenia, ale z wielkim apetytem na nowatorski biznes. Moda na fashion trucki wykiełkowała we Francji, ale zdobywa popularność także w wielu stanach Ameryki, nawet na Hawajach. W Polsce jeszcze nikt nie zamienił burgerów na sukienki.
47
M O DA A R T Y K U Ł
Z zewnątrz każda furgonetka jest ozdobiona w charakterystycznym dla właścicielki – rzadziej właściciela – stylu. Jeśli lubi kratkę, to jest w kratkę, skoro kocha retro, ma retro. Shabby chic lub rockowe inspiracje? Proszę bardzo. Najczęściej jednak dominują wszelkie róże i pastele, co sprawia, że pierwszym skojarzeniem fashion trucka jest opakowanie makaroników Ladurée. W środku jest jak w butiku, tylko w wersji mikrusowej. Wieszaki i półki, na nich ubrania i dodatki, w zależności od oferowanego asortymentu. Lusterko, kwiatek w ozdobnej doniczce, plakat Marylin Monroe, lampki choinkowe. Czasem jeszcze coś na zasadzie siedziska i stoliczka kawowego, jeśli miejsce pozwoli. Butik mobilny może stać wszędzie tam, gdzie moda nie dociera. Dziewczyny parkują więc w miejscach kultowych dla danego miasta, na targach mody, w hipsterskich ogródkach, na plaży. Gdy pogoda jest ładna, rzucają przed campera kolorowy dywan, wystawiają krzesła i stolik, robią lemoniadę i częstują ciastem. W okolicy jest wtedy małe święto. Bo fashion truck pełni funkcję nie tylko sklepu z ubraniami, ale też tworzy pewną społeczność. Można przyjść pogadać – przy kawie, o chorym kocie, ostatnich poczynaniach Nouvelle Vague, książkach Bukowskiego, najnowszej kolekcji Comme des Garçons, prezencie dla chłopaka. Jest rodzinnie, a sprzedawczynie są bardziej jak koleżanki i siostry, co zwraca uwagę tym bardziej, że w większości sklepów ekspedientki przypominają roboty. Nie wszystkie ubrania da się z furgonetki wynieść do zaprezentowania na zewnątrz, często więc ustawiają się do nich ogromne kolejki. Najczęściej są to produkty, jakich nie można dostać nigdzie indziej. Ubrania vintage, autorska biżuteria, dodatki od młodych projektantów. Niektóre „modowe ciężarówki” są spersonalizowane i można tam znaleźć na przykład tylko buty czy bieliznę albo ubrania plus-size. Inne z kolei idą jeszcze dalej i oferują rzeczy tylko w konkretnym stylu lub usługi, takie jak malowanie paznokci, pełny makijaż i modne strzyżenie. Co istotne, w takich mobilnych butikach ceny są niskie. Wszystko to po to, by być jak najbliżej klienta.
W wielkiej bezie i w furgonetce po ziemniakach Fashion trucki zakładają projektantki, właścicielki sklepów, blogerki. Mistrzyniami w tej dziedzinie są Francuzki. Jednym z pierwszych jest Cotton & WILD, który założyła Aurore Evee kilka lat temu. Jej pojazd wygląda niczym wielka beza. To niebieski pasiak z babcinymi firankami w oknach. W środku same perełki – kolorowe ubrania, starannie wyselekcjonowane, niepowtarzalne. Postanowiła, że ma być niszowo i tanio. I tak faktycznie jest. Evee, gdy zaparkuje w jakimś miejscu swoją bryką, wystawia wieszak z najlepszymi rzeczami, rozkłada krzesła, wyjmuje czarno-biały telewizorek, a na najbliższym drzewie wiesza girlandy. Ze swoją furgonetką pojawia się wszędzie tam, gdzie tylko zapragnie. Raz pod kultowym domem towarowym Le Bhv Marais, kiedy indziej na jednym ze specjalnie zorganizowanych zjazdów fashion trucków, czyli „Summer Truck Party”. O miano prekursorki konkuruje z nią Elisa, właścicielka Caravan Shop. W jej sklepie znajdziemy odzież, akcesoria i biżuterię – zarówno nowe, jak i używane, których średnia cena nie przekracza 30 euro. Te z drugiej ręki w dużej mierze pochodzą ze swapów, czyli z wymian ubrań. Nowe – od najlepszych paryskich twórców i młodych projektantów. Wszystko to edycje limitowane. Wnętrze jej pojazdu jest marzeniem wszystkich dziewczyn repostujących piękne obrazki na
tumblrze. Jasno, przejrzyście, kwiatki w białych doniczkach, lampki i kolorowe poduszki. W Ameryce fashion trucki sensacją okrzyknięto wiosną tego roku. Najbardziej znane mobilne butiki to Styleliner i Le Fashion Truck. Właścicielka pierwszego, Joey Wolffer, porusza się w furgonetce, którą wcześniej przewożono ziemniaki. Wolffer najpierw sprzedawała w niej akcesoria krewnym i znajomym królika, ale z czasem wszystko ewoluowało, asortyment się powiększył, a klientów przybyło. Ona sama zaczęła spędzać zimy w Południowej Florydzie, lata w Hamptons, a jesienie i wakacje w Nowym Yorku. W jej Stylinerze można znaleźć rzeczy przeróżne. Biżuteria od młodego projektanta za kilkaset dolarów? Dżinsy z lat 80.? Chusta z Turcji? Jeszcze trochę i będzie można tam dostać linię torebek, nad którą właśnie pracuje Wolffer. Z Le Fashion Truck historia była nieco inna. Pomysłodawczyni Stacey Steffe prowadziła second hand, gdy na targach mody poznała Janine, która sprzedawała autorską biżuterię. Zaprzyjaźniły się, a Steffe wyszła z propozycją założenia „Butik mobilny może stać „sklepu na kółkach”. Dziewczyny powszędzie tam, gdzie moda łączyły błyskotki z vintage'owymi nie dociera. Dziewczyny ubraniami i tak powstał Le Fashion Truck. Swoją furgonetkę kupiły na parkują więc w miejscach internetowym serwisie ogłoszekultowych dla danego niowym Craigslist. Wcześniej była miasta, na targach mody, wozem reklamowym.
Przyszłość butików
w hipsterskich ogródkach, na plaży. Gdy pogoda jest ładna, rzucają przed campera kolorowy dywan, wystawiają krzesła i stolik, robią lemoniadę i częstują ciastem.”
Dla zapalonych poszukiwaczy sklepów na kółkach powstała nawet strona fashiontruckfinder.com, gdzie można znaleźć lokalizacje przeróżnych modowych furgonetek. Od tych z ubraniami vintage, przez młode marki, aż po wielkie firmy. Co kraj to obyczaj, co fashion truck to stylówa. Raz Ellsworth z kolekcjami dla pań i panów z prawdziwego zdarzenia, kiedy indziej The Tosca & Salome Wanderlust w nieco kowbojskim klimacie. Butików pochodzących z całego świata jest już kilkadziesiąt. Ale lista wciąż jest otwarta. Niedawno pomysłem mobilnego butiku zainspirował się dom mody Kenzo. A jakie jest Kenzo, każdy widzi. Kolorowe, krzykliwe, odważne. The Kenzo Fashion Bus prędzej czy później powstać musiał i wiosną tego roku rzeczywiście pojawił się na ulicach Dubaju. Był biały, w wielkie niebieskie kropki i w wieże Eiffla, a do tego przypominał nieco obklejony w papier prezentowy brytyjski autobus miejski. Wcześniej po ulicach Chicago jeździł Top Shop na kółkach, a w swojego fashion trucka zainwestowała też marka Maybelline. Może to właśnie przyszłość butików? W końcu parkowanie jest tańsze niż wynajem, można się dostać tam, gdzie normalne sklepy nie trafiają, być bliżej klientów i nawiązywać relacje, a gdy w jakimś miejscu przestanie nam się podobać – najzwyczajniej w świecie spakować manatki i pojechać dalej.
48
Hey Joe ZDJĘCIA: DOMINIKA JARCZYŃSKA MODELKA: KLAUDIA KOZIK | SPECTO MODELS STYLIZACJA: ALEKSANDRA ORAWCZAK MAKIJAŻ: KASIA GROSS OŚWIETLENIE: ŁUKASZ ŻYŁKA I MACIEJ WRÓBEL RETUSZ: DOMINIK CZUBAK | JUISEEPRODUCTION.COM PODZIĘKOWANIA DLA SALONÓW MUZYCZNYCH RIFF
Kurtka : SI-MI Bluzka : SI-MI Szorty : SI-MI Buty: VAGABOND
Tunika: H.M.B.D Gitara: FENDER STRATOCASTER
Koszula: SI-MI T-shirt: H.M.B.D Spodnie: ROBERT KUPISZ Buty: VAGABOND
Kamizelka: SI-MI Bluzka: SI-MI Jeansy: MISSDENIM Buty: PRIMA MODA
Bluza : ROBERT KUPISZ Koszula : ROBERT KUPISZ Szorty : MISSDENIM Gitara: FENDER TELECASTER
Moda jest jak ogolona cipka Z CZYM JEŚĆ STYL, A Z CZYM PODAĆ MODĘ? CZY STYL JEST KOLOROWĄ POSYPKĄ DLA MODY, CZY MOŻE MODA TO AROMATYCZNA PIERZYNKA DLA WYSMAŻONEGO STEKU Z TRENDÓW? NIECH PORZUCI WSZELKĄ NADZIEJĘ TEN, KTO SZUKA ŁATWYCH ROZRÓŻNIEŃ I WYCZERPUJĄCYCH DEFINICJI. W TYM ŚWIECIE OPRÓCZ KARLA I ANNY RZĄDZĄ SUBIEKTYWNOŚĆ I INTERPRETACJA.
Tekst: Helena Łygas Zdjęcia: Elisa Goodkind / StyleLikeU.com
W
uproszczeniu możemy powiedzieć, że moda to zbiór trendów, które tworzą estetykę danej epoki, jej identyfikację wizualną i to znacznie wychodzącą poza przemysł tekstylny. Moda zawsze zostaje zapamiętana. Oczywiście coś może z niej po prostu wyjść. A nawet nigdy nie wrócić (choć to akurat mało prawdopodobny scenariusz). Długie sznury pereł, krótkie damskie fryzury i wydłużone sylwetki z niezarysowaną talią nie były na tzw. topie już w latach 40. XX wieku. Ale nie przeszkadza nam to współcześnie kojarzyć ich jako modnych w latach 20. W tej optyce niemodne nie będzie zatem to, co nie jest zgodne z panującymi trendami, a raczej to, co odznacza się (celowo zostańmy przy
najgorszym z możliwych czasowników do opisania tej cechy) nijakością. „Ha!” – zakrzykną w tym miejscu triumfalnie niektórzy i węsząc podstęp zapytają z satysfakcją, czym jest wobec tego moda na normcore konsolidująca powoli swoje miejsce wśród nowych trendów.
Definicja tła Żeby zrozumieć tę zależność wystarczy wyjąć przymiotnik „nijaki” z modowych ram i zadać sobie pytanie pomocnicze rodem ze szkolnego elementarza. O jakiej osobie powiemy, że jest nijaka? Najpewniej o takiej, której nie zapamiętaliśmy. Co ma nijaki smak? Coś, co nie jest
55
M O DA A R T Y K U Ł
ani słodkie, ani słone, ani gorzkie i tak dalej. Zatem nijakość jest cechą, która ujawnia się poprzez porównanie. I w tym porównaniu stanowi zazwyczaj tło. W czasach, w których w modzie kreowanej w jej czterech światowych stolicach, już prawie od dekady koegzystuje ze sobą nie tylko wiele trendów, ale też stylów, czymś prawdziwie oryginalnym staje się brak wyrazistości, a więc normcore. Dotychczasowa nijakość odpowiednio wystylizowana staje się nową jakością. Ale nie oszukujmy się – pani z naszej dzielnicowej biblioteki, lubiąca proste czarne jeansy i kolorowe kardigany nie będzie śledzona po godzinach przez fotografów streetstyle'u. Moda to bowiem kod wymagający magicznego final touch, kompilacji wielu umownych elementów, trudnej nawet w wypadku osławionego normcore'u.
Jak cię widzą, tak cię piszą Stosownie do wyżej nakreślonego modelu za modną uznamy osobę ubraną zgodnie panującymi trendami. Jednak w niektórych krajach, jak np. w naszym Nadwiślańskim Grodzie, potoczne rozumienie określenia „być modnym” wydaje się całkowicie inne. W grupie rówieśniczej za takową zostanie uznana dziewczyna posiadająca szafę pełną sieciówkowych ubrań. Dodatkowo wystrzegająca się neutralności kolorystycznej, niebojąca się niebotycznie wysokich szpilek i kaskad biżuterii. Młoda Polka, żeby zyskać przydomek „modnej” powinna być też wyprasowana, wykremowana i w widoczny sposób atrakcyjna seksualnie. Taka moda mało ma wspólnego z kreatywnością czy znajomością pracy projektantów. Jest raczej odbiciem poważanych przez dane społeczeństwo wartości, a także pozycji kobiet. Polka ma być więc reprezentacyjna i ponętna, ale nie wulgarna. Wystarczy pierwsze spojrzenie na osławiony styl skandynawski, gdzie eksponowanie i podkreślanie zostaje zastąpione funkcjonalnym minimalizmem i jakością wykończenia. Modelowa Szwedka nie krzyczy każdym centymetrem swojego ciała: „uwaga, szukam partnera, oto moja oferta”. Cóż, nie musi. Szwecja to bogaty kraj, niemający aż tak dużej dysproporcji płac w zależności od płci. Na pocieszenie zostaje nam zawsze rzut oka na styl obowiązujący za naszą wschodnią granicą. Laikowi mógłby przywieść na myśl ubiór charakterystyczny dla najstarszego zawodu świata. I nie ma w tym nic śmiesznego, wszystkie przecież „jesteśmy przynętą, kochanie”. A to, że taką z mniejszym dekoltem i dłuższą spódnicą, bo trochę lepiej wykształconą i bardziej zamożną, to nieistotny szczegół.
Ugruntowana relacja Odsuńmy jednak na bok socjologiczne dywagacje home made i przyjrzyjmy się stylowi oraz jego podejrzanym stosunkom z modą. Styl to zespół pewnego rodzaju cech dystynktywnych, które wywołują określone skojarzenia i prowadzą do rozpoznania – w podobny sposób poznajemy, czy jest to Gucci, czy jest to barok lub renesans. Pojęcie to powinno w zasadzie opierać się na tym samym – sposób, w jaki ubiera się dana osoba staje się jej wizytówką. Tak właśnie jest ze wspomnianymi już Anną Wintour i Karlem Lagerfeldem. To, jak wyglądają jest
„W czasach, w których w modzie kreowanej w jej czterech światowych stolicach, już prawie od dekady koegzystuje ze sobą nie tylko wiele trendów, ale też stylów, czymś prawdziwie oryginalnym staje się brak wyrazistości, a więc normcore.”
56
właściwie oddzielną marką, stojącą niejako poza modą, ale czerpiącą z niej garściami. Ich styl budzi skojarzenia z określonymi cechami charakteru, wywołuje przemyślane wrażenie. Nie trzeba wcale stawiać na krzykliwość jak Jeremy Scott czy Anna Dello Russo, wystarczy powtarzalność pozbawiona nijakości. Posiadanie własnego stylu jest też jedną z rękojmi utrzymywania zdrowych relacji z modą. Sprawia, że umiemy dokonać selekcji tego, co jest „dla nas” w gąszczu trendów, niezależnie od tego, czy będą to propozycje z najnowszego pokazu Ann Demeulemeester czy krój kiecki sprzed trzech sezonów zgapiony od królowej szafiarkowa.
Moc przekazów podprogowych Droga do indywidualnego stylu jest długa i wyboista, czasem nieosiągalna. Ale prędzej da się go wypracować niż nabyć drogą kupna. Tak, jak ludzie mają poglądy polityczne, mniej lub bardziej wyraziste, tak mają też preferencje estetyczne – jeden rabin powie „czerń, tylko czerń, zawsze czerń”, dla innego będzie to kwestia niemal transparentna. Nawet jeśli bezwiednie zmieniacie co sezon kolorystykę garderoby i zawsze kupujecie model butów, które akurat noszą wszyscy na mieście, warto żebyście zadali sobie jedno zajebiście ważne pytanie. A nawet dwa. Dlaczego wybieracie takie, a nie inne ciuchy i co wasza stylówa mówi o was. Bo mówi więcej, niż się spodziewacie, więc warto mieć nad nią kontrolę. Styl jest rodzajem niemal plemiennego kodu, na podstawie którego ludzie rozpoznają pobratymców w tłumie. Dzieje się tak oczywiście w przypadku rzucających się w oczy subkultur, ale też znacznie mniej dosłownych elementów niż wielki irokez albo tribal na łydce. Przykład? Przejrzyj swojego Tindera i zastanów się, kogo instynktownie odrzucasz – całkiem wyględnych nosicieli Lacoste'a, a może facetów z długimi włosami?
Więcej niż ubrania W 2009 w Nowym Yorku powstało Style Like U. Stylistka Elisa Goodkind pod wpływem obserwacji swojej obsesyjnie odchudzającej się córki, a także zmian zachodzących w branży, postanowiła rzucić pracę. Drażniła ją coraz bardziej zaciekła promocja
M O DA A R T Y K U Ł
„Styl jest rodzajem niemal plemiennego kodu, na podstawie którego ludzie rozpoznają pobratymców w tłumie. Dzieje się tak oczywiście w przypadku rzucających się w oczy subkultur, ale też znacznie mniej dosłownych elementów niż wielki irokez albo tribal na łydce.”
M O DA A R T Y K U Ł
jednowymiarowego wyobrażenia o kobiecym pięknie i elitarna moda dla wybranych, tj. bogatych i szczupłych. Wraz z córką, Lili Mandelbaum, kupiły kamerę wideo i założyły kanał na YouTubie, na którym umieszczały filmiki ze spotkań z ludźmi wyróżniającymi się pod względem wyglądu. Nagrania doprowadziły je do konkluzji, że styl, który usiłowały uchwycić, pokazując co leży w czyjejś garderobie, to nie tylko godna pozazdroszczenia kolekcja biżuterii z marokańskiego targu i vintage spodnie Lanvin, ale także odbicie historii danej osoby. Jej sposób na komunikację ze światem, a przede wszystkim droga do samoakceptacji. Zamiast katować swoje ciało ćwiczeniami podczas podejmowanych ciągle na nowo prób osiągnięcia idealnego kształtu, bohaterowie wybierali oswajanie ciała za pomocą ubrań; drogę w Polsce praktycznie nieznaną lub marginalizowaną. Te doświadczenia doprowadziły Lily i Elisę do projektu What's underneath, w ramach którego zaproszona osoba zdejmuje z siebie poszczególne warstwy stroju, opowiadając o sobie i starając się odpowiedzieć na pytania, dlaczego jej ciało jest dobrym miejscem do mieszkania. Łatwo można zarzucić temu projektowi bazowanie na taniej sensacji (zwłaszcza, że w ramach What's underneath przed kamerą rozbierają się także m.in. osoby LGBT, o różnej budowie ciała i w różnym wieku), jednak wystarczy obejrzeć kilka nagrań, żeby zmienić zdanie. Cykl stał się sceną wyznań o niezwykle silnym ładunku emocjonalnym, gdzie
57
bohaterowie opowiadają o swoich najbardziej traumatycznych przeżyciach. A widzowie obserwują, jak wraz z pozbywaniem się kolejnych części garderoby, stanowiących jednocześnie maskę i tarczę, zmienia się sposób, w jaki mówią uczestnicy projektu. Na kanale i blogu Lily i Elisy można obejrzeć także cykl dotyczący społeczności noszących uniformy – zakonnic czy baletnic. Z kolei seria Closets jest intymnym przeglądem kobiecej kultury alternatywnej. O ewolucji swojego stylu i tym co w niej nieodzowne – metamorfozie podejścia do własnego ciała i ubrań – opowiadały dla Style Like U między innymi Angel Haze, amerykańska raperka i lesbijka, promowana przez kultowy magazyn I-D; pochodząca z Francji piosenkarka SOKO czy Tallulah Willis, córka Bruce'a Willisa i Demi Moore. „Moda jest dla mnie trochę jak ogolona cipka”– powie Elliphant w jednym z odcinków serii Closets, mając na myśli wybiegowe looki. Niby wygląda to ładnie, schludnie i zachęcająco, ale jest niewygodne, nieludzkie i przewidywalne. Dopiero gust pozwalający na eklektyczny dobór elementów połączony z indywidualizmem nadają modzie duszę. O gustach się nie dyskutuje. Jeśli ośmielicie się kiedyś zapytać dlaczego, w sukurs przyjdzie wam inna wyświechtana sentencja, głosząca, że ,,Ładne jest to, co się komu podoba”. Co jednak w sytuacji, w której wszystkim podoba się to samo? Cóż, wszelkie stadne skupiska to azyl dla braku polotu.
Głodni mody
Modelka: Agata Bryl |SPECTO Stylizacja: Ewelina Droździuk Make-up: Kasia Gross Fryzura: Edyta Kordzi Oświetlenie/asystenci fotografa: Łukasz Żyłka Maciej Wróbel
NIEKTÓRZY WYZNAJĄ ZASADĘ: „JESTEŚ TYM, CO JESZ”. CZĘŚĆ Z NICH IDZIE JESZCZE DALEJ I POSTANAWIA ULUBIONE JEDZENIE POKAZYWAĆ. BLUZKA WE FRYTKI, SPÓDNICA JARMUŻOWA, PLECAK Z NADRUKAMI CZERWONEJ CEBULKI. W FOOD FASHION APETYT NIE ZNA GRANIC.
Tekst: Ola Zavi Zdjęcie: Dominika Jarczyńska
59
M O DA A R T Y K U Ł
T
rudno powiedzieć, kto był pierwszy: wybieg czy ulica, frytki czy Happy Meal. Pewne jest, że kilka sezonów temu świat oszalał na punkcie jedzenia. Przestaliśmy się przejmować, że keczup ubrudzi sukienkę za kilka tysięcy, a frytka sprawi, że nie zmieścimy się w kostium od ukochanego projektanta. Nikt już nie wierzy w brednie, że modelki jedzą waciki, a fast food nie może być glamour. Chociaż początkowo łatwo nie było. Pamiętacie Paris Hilton, która w reklamie Carl's Jr. myła auto w kostiumie kąpielowym, wartym prawdopodobnie tyle co samochód, i zajadała się hamburgerem? Wszyscy zaniemówili. Jedni byli przerażani seksualizacją, inni tym, że dziedziczka hotelowej fortuny, która nosi się w chanelach, diorach i louboutinach, może w ogóle dotykać czegoś takiego jak śmieciowe jedzenie. A potem po wybiegu przeszła się wielka pizza.
Frytki na wybiegu Gdyby Gabrielle Chanel widziała, co w marcu zeszłego roku zrobił Karl Lagerfeld z pewnością rzuciłaby w nim croissantem albo wylała mu espresso na głowę. Tymczasem on, człowiek, który może wszystko, zamienił podczas Fashion Weeka paryski Grand Palais w supermarket, a swoim modelkom kazał błądzić po alejkach pełnych półek ze specjalnie wyprodukowanymi na tę okazję produktami. W pokazie Chanel na sezon jesień-zima 2014/2015 ubrania i dekoracje korespondowały ze sobą. Modelki miały na szyjach łańcuchy podobne do tych, którymi przyczepia się koszyki sklepowe, a torebki nosiły w miniaturkach wózków na zakupy lub opakowane jak pierś z kurczaka. Podstawą kolekcji był tweed, a ten z kolei odbijał się chociażby w nazwach napojów "Tweed Orange" czy "Tweed Mint". Jeremy Scott, który jest dyrektorem kreatywnym Moschino, pokazał wtedy kolekcję totalnie popkulturową. A w niej, obok SpongeBoba, mcdonaldyzację. Modelki w kompletach, które przypominają uniform Ronalda McDonalda, w swetrach z wielkim M, z torebkami w kształcie pudełka Happy Meala albo kubka z colą, z case'ami na iPhone'a wyglądającymi jak frytki. Na dokładkę – sukienki przypominające wielką paczkę czipsów, opakowanie płatków śniadaniowych, torebkę cukierków, tabliczkę czekolady czy puszkę piwa. Żywność wysokokaloryczna, ale z wyższej półki. Modowej. „Jest tyle poważnych rzeczy na świecie, ja zdecydowałem, żeby nie być jedną z nich. Moda powinna mieć charakter transgresywny. Może zintensyfikować twoje emocje, sprawić, że poczujesz się jak ktoś inny. Powinna przynosić ci radość i uskrzydlać cię” – napisał potem na łamach The Guardian Scott, projektant, który z jedzeniem jest za pan brat. Przekonywał nas zresztą o tym wcześniej, gdy tworzył kolekcję dla Adidasa na wiosnę/lato 2011, kiedy to na dresie nadrukował złociste frytki. Albo wtedy, kiedy prezentując Food Fight, ubrał swoje modelki w sukienki wyglądające jak wielka pizza lub baton Snickers. Same frytki zresztą na wybiegu sprawdzają się bardzo dobrze, co potwierdziła w kolekcji wiosna/lato 2013 Paulina Plizga. Podczas finału jej kolekcji – swoją drogą pełnej koronek i jedwabi – na tle budki z kebabem pałaszowano pokrojone w słupki smażone w głębokim tłuszczu ziemniaki. Warto tu też wspomnieć o Belgu Jeanie Paulu Lespagnardzie, którego modelkom w 2008 roku frytki wystawały z butów. Może belgijskie?
Nakryto do stołu! Wszystko może wyglądać jak jedzenie. Nie szokują już okulary przeciwsłoneczne przypominające lody włoskie albo torebki w kształcie wielkich truskawek. Nie wspominając nawet o modnych jeszcze do niedawna markach bazujących na projektach Sexy Sweaters. Obok klasycznych obrazów, Matek Boskich, Wielkich Wybuchów i landszaftów drukują na swoich bluzach, legginsach i kostiumach kąpielowych śniadania, obiady, kolacje, desery i przystawki. Kotlet mielony z ziemniakami i mizerią raz poproszę, rozmiar S. Magazyn Nylon w swoim sklepie już od jakiegoś czasu sprzedaje „ubrania w jedzenie”. Ostatni hit? Pierścionki z bekonem, sadzonym jajkiem i roztopionym serem. Do noszenia w zestawie śniadaniowym, po każdym na inny palec. To jednak nie wszystko. W ich sklepie jest większy wybór posiłków niż w niejednej tradycyjnej knajpie. Co pani sobie życzy z naszej karty? Skarpetki w bekon czy w gofry? Może tank top albo T-shirt w pizzę?
Okulary przeciwsłoneczne w donuty i hot dogi?
„Ostatni hit? Pierścionki z bekonem, sadzonym jajkiem i roztopionym serem. Do noszenia w zestawie śniadaniowym, po każdym na inny palec.”
I to się nosi, naprawdę. Pamiętacie teledysk Katy Perry i Snoop Dogga California Gurls? On w garniturze w muffinki, ona ubrana w sukienki pełne kolorowych i błyszczących słodyczy, w berecie przypominającym czekoladowe ciastko albo w staniku w babeczkami z bitą śmietaną i wisienką zamiast miseczek. Ale to nie tylko fantazja na potrzebny teledysku. Podczas gdy inne gwiazdy na wielkie gale, koncerty czy ścianki zakładają kobiece suknie i bezpieczne kreacje, Perry wybiera kombinezon z wielkim bananem na ramieniu, sukienkę z popcornem, śpiochy w pizzę pepperoni, narzutkę w sushi. Podobnie, chociaż nie tak śmiało, robi Rita Ora, która momentami przypomina tumblrowe rainbow cake i z nieskrywaną radością nosi większość projektów Jeremy’ego Scotta.
Jesteś do schrupania Parę lat temu, z okazji walentynek, właściciele Pizza Hut wypuścili na rynek perfumy o zapachu tego kultowego włoskiego dania. Amerykanie mieli okazję roztaczać wokół siebie woń pomidorów, salami i sera. Brzmi nieźle? Promocja trwała zaledwie trzy dni, a wyprodukowano tylko 72 flakoniki Eau de Pizza Hut. Food fashion się nosi, food fashion się nawet pachnie. Coraz rzadziej dziwią trampki wyglądające jak kanapka z Burger Kinga, loafersy w ananasy, sneakersy w donuty. Ale to dopiero początek. Kolejny etap? Blogi. I to nie takie działające na zasadzie „tu stylizacja, tam kolacja”. Autorki nowych blogów najpierw przebierają się za to, co chcą dostać na talerzu, a potem dokumentują swoje wyjścia do knajpy na lunch. Efekt? Zakończenie debaty, czy w modzie są jakiekolwiek granice albo pomysły z góry skazane na porażkę.
60
M U S T H AV E D L A N I E J
Talerz dekoracyjny „Oui” Jeśli poszukujesz dodatku do mieszkania, który byłby nie tylko praktyczny, ale i naprawdę ładny, rzuć okiem na talerze dekoracyjne z kolekcji LOOK AT ME. Ilustratorka i projektantka Magda Pilaczyńska na unikatowych egzemplarzach tworzy zabawne, kolorowe rysunki. Talerze mogą być zarówno elementem wystroju wnętrz, jak i służyć do podawania jedzenia. Rękodzieło w naprawdę uroczym wydaniu. lookatmeplates.com
Figurka sowy Abraham Palatnik Lubisz otaczać się ładnymi rzeczami, które mają historię? W takim razie ta urokliwa figurka sowy powinna się znaleźć na twojej liście rzeczy do zdobycia. Wyprodukowana w latach 60. ubiegłego stulecia stanowi ciekawy dodatek do nie do końca urządzonego pokoju czy sypialni. Wykonana z akrylu i plastiku może być doskonałą kropką nad „i”, jeśli brakuje ci w otoczeniu ciekawego gadżetu. etsy.com
Relaksujący skrub cukrowy Cukrowy peeling do ciała jest kosmetykiem naturalnym, który delikatnie złuszcza, ekspresowo nawilża i poprawia wygląd skóry. Staje się ona miękka, ujędrniona, apetycznie pachnąca relaksującym aromatem olejku z trawy cytrynowej i kokosa. Scrub zawiera m.in. wygładzającą oliwę z oliwek, uelastyczniający olej babassu, zmiękczające masło shea, regenerujące masło z awokado oraz kojące masło kakaowe. Dzięki tym składnikom po jego użyciu skóra nie potrzebuje już dalszej pielęgnacji. patandrub.pl
61
M U S T H AV E D L A N I E J
Face & Body Bronzing Duos Bobbi Brown Za oknem lato w pełni, a ty zastanawiasz się, jak podkreślić wakacyjną opaleniznę? Oto propozycja od Bobbi Brown. W limitowanej edycji Face&Body Bronzing Duos znajdziesz m.in. bronzer i róż, które wyeksponują koloryt skóry. Kosmetyki rozprowadzają się równo i gładko, a zawarta w nich witamina E dodatkowo chroni przed niekorzystnym wpływem środowiska. Rozświetlające wykończenie jest bardzo trwałe i korzystne dla każdego rodzaju urody. bobbibrown.pl
Zegarek Ice Flower Szukasz idealnego zegarka na lato? Już znalazłaś! Rzuć okiem na tę propozycję. Kolekcja Ice Flower zachwyca niebiańską formą florystycznej wirtuozerii. Ultrakobiecy, modny i zapierający dech w piersiach zegarek Ice Flower inspirowany jest kwiatami maku, hibiskusa, róży i gardenii. Odnajdź niezwykłe kompozycje żywych, świeżych i delikatnych roślin! Zafunduj sobie przyjęcie w ogrodzie pełnym kwiatów na twoim nadgarstku! swiss.com.pl
Książka „Tatuaż Przestępcy” Lato zachęca do leniwych wypadów na plażę z książką w ręku. Idealną pozycją na takie okoliczności wydaje się książka Cesare Lambroso, w której autor przekonuje o prawdziwości tezy, że tatuaże to tak naprawdę tajemne szyfry. Przestępcy kolejnymi malunkami informują o zbrodniach popełnionych i o tych, których dopiero planują się dopuścić. Margines społeczny portretowany na podstawie tuszu zawartości tuszu pod skórą. Wciągające! terytoria.com.pl
Naszyjnik Statement Acryl-Kette Naszyjnik w kształcie wieloryba nie tylko dla dziewczyny marynarza. Oryginalna biżuteria, która na pewno pozwoli ci wyróżnić się z wakacyjnego tłumu. Zawieszka ma niecałe 2mm grubości, ale jest całkiem duża – 5x10sm. Długość łańcuszka bez zapięcia wynosi 55cm, ale można ją modelować, wydłużając lub skracając o 10 cm. Jeśli lubisz zabawne, ale nie kiczowate morskie motywy, ta propozycja może ci się spodobać. etsy.com
62
M U S T H AV E D L A N I E J
Cień do powiek Veluxe Pearlfushion Shadow Ciągle nie wybrałaś najlepszego cieniu do powiek? Ten z linii Veluxe Pearlfushion Shadow, dzięki swojej formule sprawi, że twoje oczy będą widoczne w 3D. Ta sama genialna, pudrowo-kremowa formuła jest zremisowana w postaci sześciu palet kolorystycznych takich jak: Claretluxe, Lapisluxe, Cool Companions, Collective Chic, Gingerluxe oraz Fabolous Three występujących w zestawie trzech odcieni. Postaw na kolor! maccosmetics.pl
Szampon See Mineral Mosture Głęboko nawilżający szampon do suchych i zniszczonych włosów. Jego formuła została oparta na wodorostach, minerałach i algach morskich. Składnikiem wiodącym produktów Organix są wodorosty pozyskiwane w Północnej części Atlantyku. Rozwijające się w nasłonecznionej wodzie, pochłaniają dobroczynne dla włosów mikroelementy, które skrywa dno oceanu. Dzięki temu działają jak witaminy. Mają w sobie bowiem zamknięte właściwości uzdrawiające włosy. panakotasklep.pl
Linia Soleil de La Mer Masz w planach letni wypoczynek? Pamiętaj, że promieniowanie UV może powodować przebarwienia i oparzenia. Z pomocą przychodzi linia Solei de La Mer. Znajdziesz w niej kosmetyki zawierające ferment ze złotych alg, który poprawia wygląd skóry podczas i po ekspozycji słonecznej, morskie peptydy oraz kompleks Restorative Waters wspomagający ujędrnianie. Poza skuteczną ochroną, gwarantują także uzyskanie naturalnego złocistego odcieniu skóry. cremedelamer.com
Haute&Naughty Mascara Potrzebujesz wyjątkowego tuszu do rzęs? Haute & Naughty Lash zapewnia równocześnie naturalne podkreślenie rzęs, jak i ich spektakularną objętość. Szczoteczka składająca się z pustych włókien pozwala na aplikację dużej ilości produktu bez obawy, że na rzęsach tusz zbije się w grudki. Formuła kosmetyku zawiera składniki odżywcze oraz nawilżające, które chronią rzęsy przed wysuszeniem. Tusz odporny na rozmazywanie. maccosmetics.pl
63
Be a Bee Kiss your Honey!
NIEZWYKŁA DELIKATNOŚĆ I BURSZTYNOWA SŁODYCZ ZAMKNIĘTE W ORYGINALNEJ BUTELCE. NAJŁAGODNIEJSZY BROWN SPIRIT POD SŁOŃCEM UWODZI INTENSYWNYM AROMATEM. METAXA HONEY SHOT ROZBUDZA ZMYSŁY. TO ZNAKOMITY TRUNEK DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY SZUKAJĄ WYJĄTKOWYCH DOZNAŃ. Tekst i zdjęcie: materiały prasowe W czym tkwi sekret nowej Metaxy Honey Shot? Kluczowym jej składnikiem jest najwyższej jakości miód z północnego Peloponezu, a dokładnie regionu Egio. Pochodzi on z tych samych gór co płatki róży, których Costas Raptis używa do swojego sekretnego bukietu ziół przy tworzeniu Metaxy. Bursztynowy nektar powstaje z kwiatów jodły, kasztanowca, jabłoni, głogu oraz dzikich róż, co sprawia, że ma niepowtarzalny smak i aromat. To właśnie dzięki niemu Metaxa Honey Shot posiada lekko wyczuwalną, subtelną słodycz. Oprócz niej trunek charakteryzuje się delikatną owocową nutą, na którą składają się kwiat pomarańczy,
jaśmin i morela. Ten wariant smakowy Metaxy jest chyba jej najlepszą wariacją. Znakomicie wpisuje się w leniwe, wakacyjne popołudnia czy imprezowe wieczory w gronie znajomych. Metaxa to trunek pochodzący z Grecji. Jej receptura została opracowana w 1888 roku przez Spyrosa Metaxę. Składniki, które nadają alkoholowi unikalny i rozpoznawalny na całym świecie smak, to przede wszystkim starzone destylaty winne oraz najlepszej jakości wino typu Muscat, połączone z sekretnym zestawem śródziemnomorskich ziół, wśród których znaleźć można macerat z płatków róż.
PRZEZ NIEGO KARL LAGERFELD ZNACZNIE SCHUDŁ, A KANYE WEST MUSIAŁ PRZEŁKNĄĆ GORZKĄ PIGUŁKĘ. JEGO POSTAĆ OBROSŁA W LEGENDY. HEDI SLIMANE RZĄDZI DOMEM SAINT LAURENT JAK MU SIĘ ŻYWNIE PODOBA, A ŚWIAT CO I RUSZ KOMENTUJE JEGO POCZYNANIA SŁOWEM PROFANACJA. Tekst: Aleksandra Zawadzka Ilustracja: Michał Dąbrowski
O
to on, prowokator. Ogromne, lekko wyłupiaste oczy, grube brwi, ciemne włosy i przekrzywiony nos. W skórzanej marynarce, zwykłym T-shircie i narzuconym nonszalancko czarnym szalu wygląda jak pomieszanie brata Vincenta z filmów Tima Burtona i męskiej wersji heroin chic. Mówi szybko, nienaganną angielszczyzną z widocznym francuskim akcentem i co chwilę, spuszczając wzrok albo spoglądając za okno, marszczy czoło. Złośliwi nazywają go „księciem ciemności”. Projektant kontrowersyjny, który za złą recenzję potrafi zamknąć drzwi przed nosem i pouczać. Gwiżdże na zarzuty, że brak mu pomysłów i przez niego marka Saint Laurent przestała kojarzyć się z luksusem. Ludzie pytają, po co zmienił logo, dlaczego nie może obracać się w klasycznej stylistyce YSL, czemu od Catherine Deneuve woli Courtney Love i zachowuje się tak, a nie inaczej.
Wizjoner Końcówka września, paryski Tydzień Mody. Za parę minut ma się rozpocząć pokaz Saint Laurent. Dyrektor kreatywny, Hedi Slimane, robi ostatnie poprawki i sprawdza, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Czy cekiny dobrze się układają, w rajstopach nie ma oczek, a modelki na pewno pamiętają
całą choreografię. W końcu gasną światła. Najpierw pojawiają się błyszczące konstrukcje, potem na wybieg wkraczają modelki i maszerują w rytm „1, 2, 3” Aleidy. Kolekcja jest świeża, drapieżna i odważna, ale z wyraźnymi odwołaniami do estetyki domu mody. Slimane jednak i tak słyszy: „to nie YSL!”. Już wczesną wiosną 2012 roku, gdy obejmował obecne stanowisko, zapowiadał ogromne zmiany. Najpierw wykreślił z nazwy imię założyciela marki, potem dodał stolicę Francji, w efekcie czego z Yves Saint Laurent powstał Saint Laurent Paris. Zmienił też logo, opakowania, stronę internetową i wygląd sklepów. „To jakiś skandal”, „Morderca tradycji”, „Yves przewraca się w grobie”, powtarzali wszyscy. Slimane trwał jednak uparcie przy swoich postanowieniach: unowocześnić markę i dodać jej solidne pazury. Ani Tom Ford, ani Stefano Pilati nie byli aż tak odważni. Szybko udowodnił, że w XXI wieku luksus nie musi ubierać się w długie, tiulowe suknie, eleganckie futra i kolorowe kokardy. Może być drapieżny, ekstrawagancki, brudny i rockandrollowy. Początków współpracy Hedi Slimane’a z YSL należy szukać już połowie lat 90., kiedy to stworzył dla nich linię męską, a już rok później był dyrektorem artystycznym. Jak wieść niesie, debiutanckim pokazem Slimane'a zachwycał się sam Yves, który entuzjastycznie oklaskiwał Hediego z pierwszego rzędu.
Sex, Hedi Slimane & Rock’n’roll
65
M O DA A R T Y K U Ł
Na początku 2000 roku Slimane zaprezentował słynną kolekcję Black Tie, przeznaczoną dla bardzo szczupłych mężczyzn. Pulchny wówczas Karl Lagerfeld, gdy tylko ją zobaczył, od razu zabrał się za zrzucanie zbędnych kilogramów. W wywiadzie dla The Telegraph opowiadał wtedy: „Do tego czasu czułem się ze sobą dobrze i nie miałem żadnych problemów zdrowotnych lub – co byłoby gorsze – emocjonalnych. Ale nagle chciałem nosić ubrania zaprojektowane przez Hediego Slimane'a”. To były ostatnie projekty niepokornego Francuza dla YSL. Chwilę potem odszedł do Diora, gdzie zwiększył sprzedaż aż o czterdzieści procent. Jednak nie zagrzał tam zbyt długo miejsca i zrezygnował w 2007 roku. Zrobił sobie kilkuletnią przerwę od projektowania. Zanim wrócił do Saint Laurent, fotografował i kręcił filmy.
Zawsze chodziło o dokument Jego estetykę można łatwo opisać jednym zdaniem: Sex, drugs & rock’n’roll w wersji black&white. Takie obrazy pomagają mu wydobyć głębię, bawić się fakturami i emocjami. Slimane patrzy na świat poprzez monochromatyczne okulary i wydobywa ze swoich modeli nawet najmniejszą wrażliwość i skrywaną, choćby pod wieloma warstwami ubrań, cielesność. To przed jego obiektywem Sky Ferreira okazała się kruchą dziewczynką, Justin Timberlake przestawał ukrywać zmarszczki, a Jack Kilmer z chłopca przemienił się w mężczyznę. Miał jedenaście lat, gdy powstały jego pierwsze fotograficzne eksperymenty. Fascynował się wówczas twórczością Alexandra Rodchenki i Caspara Davida Friedricha. Potem, już podczas pracy dla Diora czy dla Yves Saint Laurent, tworzył sesje zdjęciowe. W 2006 roku założył blog Hedi Slimane Diary, na którym do tej pory zamieszcza swoje prace. Pełno tu zdjęć reportażowych i fotografii przedstawiających nieznanych ludzi, ale są też portrety najważniejszych gwiazd muzyki.Zaczął też tworzyć krótkie filmy, trochę modowe i bardzo abstrakcyjne. Na jednym z nich mężczyzna z głową niedźwiedzia wali w perkusję, a w rytm tego hałasu chłopak w obcisłych rajstopach tańczy niczym rasowa baletnica. Młody bożek zgrabnie prezentuje swoje umiejętności – od wymachiwania rękami, przez szpagaty i podskoki, aż po piruety w sztucznym śniegu. Bohaterką kolejnego jest natomiast boska Georgia Jagger, która przechadza się po parku topless i w cekinowych legginsach, a potem stoi w czarnej pelerynie przed łóżkiem stojącym na środku pustego salonu. Wygląda pięknie, ale właściwie nie wiadomo, o co chodzi. Pewne jest tylko jedno – Hediego ogromnie fascynują: ruch, ciało i dźwięk.
Fashion = music + youth + sex Trzecią, chociaż może właściwie pierwszą, miłością projektanta jest muzyka. „Od dzieciństwa całe moje życie kręciło się wokół muzyki. Często podczas słuchania konkretnej piosenki formowały mi się w głowie pomysły na kolekcje”. Tworzył stroje sceniczne dla Micka Jaggera, Jacka White’a, The Libertines, Franz Ferdinand i The Kills, a młodym zespołom zlecał pisanie utworów specjalnie do jego pokazów. Fotografował niemiecką scenę klubową i odrodzenie rocka, a do swoich kampanii angażował tylu muzyków, że czasem aż trudno się w tym połapać. Nic dziwnego, skoro jego przepisem na modę jest maksyma „fashion = music + youth + sex”. Niektóre jego projekty wyglądają wręcz jakby zostały ukradzione z szafy Pete’a Doherty’ego czy Joan Jett. Nic więc dziwnego, że różni
muzycy pojawiali się na wybiegach Saint Laurent w roli modeli czy prezentowali ubrania w sesjach zdjęciowych. I tak w jego otoczeniu można wymienić chociażby Phoenix, Becka, Madonnę, Daft Punk, B.B. Kinga, Davida Bowiego i Lady Gagę. Ta ostatnia zresztą gorąco namawiała Slimane’a, żeby wrócił do projektowania. Nie ze wszystkimi muzykami się jednak przyjaźni. Kanye West na przykład szczerze go nienawidzi. Wszystko dlatego, że Slimane parę dni przez Paryskim Tygodniem Mody powiedział raperowi, że ten może przyjść na jego pierwszy pokaz Saint Laurent tylko, jeśli obieca, że nie pojawi się na kolejnych. To tak uraziło Westa, zazwyczaj zajmującego zaszczytne miejsca w pierwszych rzędach, że następnego dnia poszedł do studia razem z chłopakami z Daft Punk i sfrustrowany nagrał kawałek I Am A God. W wywiadach otwarcie przyznawał się, że czuje się obrażony przez projektanta: „Nikt nie może mi mówić, gdzie mogę iść, a gdzie nie. Jestem żyjącą i oddychającą gwiazdą rocka numer jeden. Jestem jak Axl Rose, jestem jak Jim Morrison, jestem jak Jimi Hendrix. Nie możesz mówić, że kochasz muzykę, a potem powiedzieć, że Kanye West ma nie przychodzić na twój pokaz”.
Wszystko po swojemu
„To przed jego obiektywem Sky Ferreira okazała się kruchą dziewczynką, Justin Timberlake przestawał ukrywać zmarszczki, a Jack Kilmer z chłopca przemienił się w mężczyznę.”
Ostatnia kolekcja Slimane’a dla Saint Laurent jest kwintesencją jego miłości. Na sezon wiosna/ lato 2016 projektant przebrał swoich wszystkich modeli za Kurta Cobaina. Z jego garderoby pożyczył skórzane kurtki, wzorzyste swetry, koszule w kratkę, dżinsy, a nawet charakterystyczne białe okulary. A na wybieg zaprosił młodych modeli, synów gwiazdorskich ojców – Dylana Brosnana, Jacka Kilmera i Charliego Oldmana. Pokaz zamienił w prawdziwe przedstawienie. Rozpoczęły go psychodeliczne światła i głosy, ale już po chwili goście trafili wprost na koncertową scenę. A na tej co chwilę pojawiali się modele i modelki przypominający słynnego muzyka. Finał odbył się prawie po ciemku, wybieg oświetlało tylko drobne, migające światło. Działalność Slimane’a na pierwszy rzut oka wydaje się kontrastować z tym, co robił Yves. Bo czy ktoś tu widzi uwielbienie dla kobiety? Eleganckie suknie? Charakterystyczny szyk? Slimane robi coś zupełnie innego i słucha tylko siebie. Można powiedzieć, że jego rewolucja przypomina zafarbowanie na czarno i dodanie ćwieków do białego, wykrochmalonego kołnierzyka. O tym, że nie wszystko jest takim, jakim się na pozór wydaje przekonuje Pierre Bergé, były partner Saint Laurenta. Nazwał on Slimane’a jedynym prawdziwym spadkobiercą domu mody. Może nie jest tak wierny klasyce, jaki był Yves, ale doskonale rozumie taktykę marki. Trzeba robić wielką kontrowersję i wielką modę jednocześnie.
66
M U S T H AV E D L A N I EG O
Okulary Vintage To nie są okulary stylizowane na vintage, a prawdziwe stare okulary wyszukane w zakątkach włoskich fabryk i zapomnianych pracowniach optycznych. Ręcznie odrestaurowywane przez chłopaków z Gloomy Sunday stanowią udany mariaż tradycji i nowoczesności. W ofercie znajduje się wiele klasyków, które prezentują się równie dobrze co kiedyś. Jeśli szukacie wyjątkowych okularów, koniecznie rzućcie okiem na te! gloomysunday.pl
Mountainboard Pro 95 Retaliation Mbs Niełatwo jest ci przeżyć przerwę w jeżdżeniu na desce? Oto coś, co z całą pewnością przypadnie do gustu wszystkim snowboardzistom poszukującym letniej alternatywy. Ta deska terenowa pozwala na jazdę zarówno w górach, jak i w miejskich skateparkach. W połączeniu z latawcem pociągowym (kitem) tworzy osobną, zajawkową dyscyplinę landkiteboardingu którą można uprawiać na otwartych terenach. deskshop.pl
67
M U S T H AV E D L A N I EG O PLPL_GAA_Q215_APR_Print_Ad_268x340
Nowy MacBook Każdy komponent nowego MacBooka został wymyślony od nowa, aby idealnie mieścił się w ultrasmukłej obudowie unibody. Mierzy zaledwie 13,1 milimetra grubości i waży mniej niż kilogram. Posiada pełnowymiarową klawiaturę, zupełnie nowy, wyczuwający siłę nacisku gładzik, 12-calowy wyświetlacz Retina, wielofunkcyjny port USB-C oraz bateria na 9 godzin pracy. Nowy MacBook to minimalistyczny notebook w najdoskonalszej, najbardziej mobilnej postaci. idream.pl Miejsce na Twój tekst.
Gitara elektryczna Fender Am Standard Stratocaster HSS Shawbucker
Miejsce na adres APR T 000 0000 0000 | www.aprname.com TM i © 2015 Apple Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Grasz w zespole i poszukujesz gitary, która zapewni ci idealne brzmienie? Legendarna marka prezentuje model, który doskonale poradzi sobie z generowaniem cięższych dźwięków. Jeśli lubisz szarpać za struny mocno i szybko Stratocaster HSS Shawbucker jest tym, czego ci trzeba. Nie dość, że barwa brzmienia jest bardziej przejrzysta, to nie stracisz nic z dynamiki. Jakość gwarantowana przez tradycję. intl.fender.com
Vigo Lubisz gadżety pokazujące przebieg procesów, których na co dzień nie zauważamy? Poznaj Vigo. To malutkie urządzenie przypominające słuchawkę Bluetooth, które monitoruje ruch gałek ocznych i mrugnięć. Na podstawie zebranych danych przesyła do telefonu informacje o naszym stanie oraz wysyła ostrzeżenia o potencjalnej senności, czyli mikrodrzemkach (tzw. Microsleeps). Przyda się pracującym po nocach i amatorom biologii. wearvigo.com
Adidas Yeezy 350 Boost Wreszcie są! Stworzone przez Adidasa we współpracy z Kanye Westem buty premierę miały już w lutym, ale do sprzedaży trafiły dopiero pod koniec czerwca. Sneakersy są zdecydowanie najgorętszym towarem wakacji. Nie bez znaczenia jest w tym przypadku to, że nie wszędzie będzie można je kupić. Bardzo lekkie i idealnie dopasowane do kształtu stopy na długo przed wypuszczeniem na rynek stały się znalazły się na liście „must have”! adidas.com
68
M U S T H AV E D L A N I EG O
Płyta „Audioriver: 10 Years in Plock” Na podsumowującej 10 edycji Audioriver płycie znajdziesz aż 15 zupełnie nowych produkcji oraz 13 wcześniej wydanych utworów. Rzecznik prasowy Festiwalu zapowiada, że CD1 to znane utwory i energia, ale przede wszystkim wielkie nazwiska, pokroju Paula Kalkbrennera, GusGus, Gesaffelsteina i Underworld. Z kolei na drugim krążku usłyszeć będzie można mocne techno, surowy jungle czy przestrzenne downtempo. Pozycja absolutnie obowiązkowa! audioriver.pl
Tank top z Diamante Wear Totalnie bestsellerowy tank top, który musisz posiadać w swojej szafie. Potrzebujesz czasem wyrazić swoje stanowisko, ale męczy cię ciągłe powtarzanie tego samego? Z tym topem pozbawisz się tego problemu. „Moje życie, mój biznes, a tobie nic do tego” – to główny przekaz. Opcja unisex w pełnej rozmiarówce (od XS do XXL) właśnie wjechała do sklepu online. Tego lata możesz się wyrazić! diamante-wear.com
Krem do golenia Pat& Rub Krem pozwala na komfortowe golenie bez podrażnień: zmiękcza nawet bardzo twardy zarost oraz pielęgnuje skórę i chroni ją podczas golenia. Jest naturalną alternatywą dla klasycznych kosmetyków tego rodzaju. Nie zawiera detergentów, dlatego nie wytwarza piany. Koi, nawilża i odżywia skórę. Najwartościowsze z olei roślinnych oraz naturalna witamina E dodatkowo pielęgnują, a szałwia działa przeciwbakteryjnie. patandrub.pl
Wzmacniacz Fender Vaporizer Chcesz podkręcić brzmienie swojej gitary, żeby każdy pojedynczy dźwięk z twojej solówki słyszeli absolutnie wszyscy? Oto wzmacniacz gitarowy Fender, który gwarantuje, że tak właśnie będzie. Wysoka jakość dźwięku, subtelny design, a przede wszystkim możliwość korzystania ze sprzętu o liczonej w dekady tradycji. Nie zastanawiaj się zbyt długo i stań się częścią muzycznego świata Fender! intl.fender.com
69
18-stka z doświadczeniem
NERWOWO SZUKACIE PIERWSZYCH OBJAWÓW STARZENIA SIĘ? DAJECIE SIĘ ZASTRASZYĆ WSPÓŁCZESNOŚCI, KTÓRA PRZEKONUJE, ŻE TYLKO TO CO NOWE JEST WARTE UWAGI? BŁĄD. SĄ W TAKIE ŻYCIU RZECZY, KTÓRYM LATA DODAJĄ TYLKO UROKU. DOMYŚLACIE SIĘ O CZYM MOWA? O WHISKY.
Tekst i zdjęcie: materiały prasowe
W
kwietniu tego roku na polski rynek weszła Whisky Grant’s 18 YO, za którą stoi legendarne przedsiębiorstwo William Grant and Sons. Rodzinna firma, kierowana przez potomków Williama Granta, oferuje jedne z najpopularniejszych na świecie marek whisky. Od wielu lat nie mają sobie one równych na rynku. Kultowa „osiemnastka” to trunek niezwykle aromatyczny. W parze z wyjątkowym zapachem idzie oczywiście także smak. Whisky sprzedawana w oryginalnej trójkątnej butelce od 1957 roku zapewnia niebanalny sznyt, nawet jeśli na co dzień nie jesteście mistrzami subtelnej elegancji. Jeśli więc czujecie potrzebę dodania sobie odrobiny szlachetnego rysu bez przeorganizowywania całej stylówki, luknijcie na nasze podpowiedzi. Mamy swój typ, co będzie najlepszym wyborem. „Jesteśmy bardzo dumni z whisky Grant’s 18 YO. Jest ona unikalnym połączeniem najlepszych whisky zbożowych i single malt, które dojrzewały co najmniej 18 lat w dębowych beczkach, a swego ostatecznego smaku nabierały w beczkach po porto. Tak powstała pełna, dojrzała kompozycja intensywnych smaków” – to słowa Briana Kinsmana, Master Blendera marki Grant’s. Na pytanie, co się za nimi
kryje, odpowiedź jest banalna: powiew historii, który będzie muskał wasze twarze z każdym kolejnym łykiem. Co się na niego składa? Wyjątkowy zapach, w którym łatwo wyczuć miód, przyprawy i nutę miękkiej orzechowości oraz owocowości. Keks, miód słodowy i akcenty porto tworzą z kolei delikatny smak, który uwiedzie zarówno koneserów, jak i dopiero rozpoczynających przygodę z trunkiem. O jakości Grant’s 18 YO świadczy mnogość zdobytych nagród, wśród których znajdują się głównie złote medale. Tylko w 2014 roku wygrała ona dwa prestiżowe konkursy: International Spirits Challenge (ISC) oraz Scotch Whisky Masters. Whisky ta jest trzecim luksusowym blendem marki Grant’s dostępnym w Polsce, po wprowadzonych wcześniej wariantach Grant’s 12 YO oraz Grant’s 25 YO. Bez względu na oficjalne wyrazy uznania, zastanówcie się, czy jest coś, co brzmi lepiej niż nonszalancko rzucane: „dwie szkockie, poproszę”?. No właśnie. Grant’s 18 YO jest owym „czymś”, na czym powinniście dłużej zawiesić oko i podarować sobie chwilę refleksji, czy nie jest to najlepsza opcja. I to na wyciągnięcie ręki. Przekalkulujcie to, rozrysujcie sobie wady i zalety pomysłu, a na końcu podejmijcie decyzję. O wynik tych rachunków jesteśmy dziwnie spokojni. Cheers!
70
Zdjęcia: Adam Trzaska Stylizacja: Ewa Michalik Makijaż i włosy: Domi Kroczak Modelki: Karolina/SPP & Gabi/ VOX
ONLY DEAD FISH GO WITH THE FLOW ONLY DEAD FISH GO WITH THE FLOW ONLY DEAD FISH GO
bluzka: H&M, spodnie: Spider and Wolf, skarpetki: Gabriella, buty: Jef frey Campbell, okular y: Body ych, bransoletka: Aleksandra Izabela
bluzka: H&M, sp贸dnica: Z AR A , torebka: MYS, okular y: Body ych, bizuteria: Hellove
t-shir t: Mar thu, sp贸dnica: Gavel, spinka: Hellove, bransoletki: Baji
koszula: H&M, spodnie: Primark, stanik: Godsavequeens, buty: Dolcis, nasz yjnik: oasis, bransoletka: Mikashka, torebka: Antbag by Ania
bluzka: ASOS, body: Rilke, spodnie: H&M, buty: Sugar free Shoes, nasz yjnik (włosy): Patka Smirnow, nasz yjniki: 10DECOART, torebka: Antbag by Ania
bluzka: Kamila Gronner , spodnie: H&M, buty: Dolcis, bransoletki (opaska): Mikashka,
WANTED: Coaching
EKSPRESOWE UZDRAWIANIE BEZ ZASTRZYKÓW. ZAMIAST KOZETKI KOLOROWY WYKRES CELÓW. W MIEJSCE BIAŁYCH KITLI DOBRZE SKROJONE WŁOSKIE GARNITURY. ZASADA PIĘCIU KROKÓW ZASTĘPUJĄCA WEEKENDOWE POROZUMIENIE DUSZ Z BARMANEM. COACH UCZYNI CIĘ NAJLEPSZĄ WERSJĄ SIEBIE ALL INCLUSIVE I W STYLU MOCNO GLAMOUR.
Tekst: Karolina Rudnik Ilustracja: Michał Dąbrowski
K
olejna sobota wita tym samym podręcznym zestawem udręczenia: głowa z ołowiu wielkości dyni, w ustach kraj Trzeciego Świata, a w historii fejsowych rozmów nie do końca przemyślane wyznania. Na przeglądanie zdjęć brakuje odwagi. Z głośników leci Taco Hemingway, który w kilka minut opowiada historię twojego życia. Jednym okiem przeglądasz twarze z Tindera – wprawdzie trochę po kryjomu, bo to już trochę wstyd, ale bez traum, ponowoczesność dawno poradziła sobie z tym przeterminowanym uczuciem.
Poznaj swojego coacha I wtedy na scenę wchodzi coach, przekonując, że wszystko może wyglądać inaczej. Ma szeroki biały uśmiech, pogodne spojrzenie i ciepły, acz stanowczy głos, którym mówi, że oto przed tobą droga trafnych wyborów, fajnie,
że jesteś, ruszamy za minutę. Ale zaraz, zaraz. Może najpierw sprawdź, kto cię właściwie zabiera, czego należałoby się spodziewać i czy podróż w głąb siebie jest rzeczywiście twoim wycieczkowym planem na wakacje. Coaching narodził się oficjalnie w 1992 roku wraz z powstaniem Coach University z inicjatywy Thomasa Leonarda, chociaż wcześniej nieśmiało pojawiał się w różnych odmianach. Określany mianem interaktywnego procesu szkolenia, generalnie zajmuje się pomocą w odkrywaniu człowiekowi jego mocnych stron i oczekiwań, a potem uczy, jak poprowadzić rozwój w najlepszym kierunku. I to zarówno zawodowy, jak i osobisty. Coaching kładzie bowiem nacisk na spójność poszczególnych obszarów życia. Tyle teorii. Powiedzmy sobie jednak szczerze, frazy: „dasz radę”, „weź się w garść” albo „będzie dobrze” rzucały już babcie naszych babć, nieświadome swojej mocy wspierania rozwoju osobowości. W ciągu nieco ponad 20 lat pojawiły
77
LIFEST YLE ART YKUŁ
się za to tysiące tzw. trenerów, wyciągających ręce w geście pomocy wszystkim, którzy potrzebują uścisku. Tyle, że to żadne free hugs z Krakowskiego Przedmieścia czy Patelni, a w pełni zwaloryzowany gest, trzy stówy wzwyż. Pierwszy krok wygląda zwykle podobnie. Spoglądasz na siebie w lustrze – masz nadzieję zobaczyć w odbiciu milion dolarów, ale brutalny świat szybko uświadamia ci, że rozmawiamy o innych kwotach. Kawałek szyby z satysfakcją donosi, że gdyby cię spieniężyć nie wystarczyłoby nawet na paczkę papierosów. Rzucasz okiem na laptop – pastelowy coach zapewnia, że nie ma problemów, są szanse, a zmiana zaczyna się w Tobie (zawsze wielką literą, przecież jesteś najważniejszy). Decyzja wydaje się jasna. Zanim jednak pozwolisz, by ktoś opowiadał ci alegoryczne historyjki, które mają być metaforą twojego życia, albo weźmiesz do ręki kolorowy pisak, żeby wypisać swoje sukcesy, włączasz pierwszy lepszy filmik z motivational speech.
Robisz to źle Już po mniej niż dwóch minutach kontaktu z mądrością coacha zaczynasz łapać, dlaczego, mimo że od siedmiu lat masz prawo jazdy, nie jeździsz mercedesem. Do tej pory myślałeś, że to po prostu dlatego, że nie nazywasz się Szczepan Twardoch i nie jesteś poczytnym pisarzem. I to wyjaśnienie przekonywało cię w stu procentach. Zabukowany w swojej strefie komfortu, na wszelki wypadek wyprodukowałeś jednak trochę hejtu na nieszczęśliwe pochodzenie i niefortunne DNA, ale ostatecznie zapomniałeś o sprawie. Teraz siedzisz przed laptopem, powoli buforuje się filmik i już za moment poznasz resztę istoty wszechświata. Niezawodny coach spieszy bowiem z wyjaśnieniem, że chodzi o coś zupełnie innego. Od lat źle sobie rozrysowujesz cele. Zamiast zastanawiać się, co zrobić, żeby być bogatym, skupiasz się na tym, żeby ostatni przelew wystarczył ci na zapłacenie za czynsz, internet i nie zmuszał do jedzenia bułek z masłem przez resztę miesiąca. Mówiąc inaczej – patrzysz pod nogi, a powinieneś przed siebie. W 10. minucie czujesz, jakby ktoś bez ostrzeżenia rozbił ci na głowie butelkę tequili. Oto właśnie dociera do ciebie, że nie określiłeś swojej życiowej misji, więc to chyba normalne, że nie udaje ci się jej zrealizować, prawda? Ale prawdziwy zwrot o 180 stopni funduje ci minuta 17., w której dowiadujesz się, że w swoim celu trzeba się zakochać. Masz mieć motyle w brzuchu na myśl o wakacjach w Nowym Jorku, prywatnym jachcie i sześciu zerach na koncie. Więc już, nie mamy czasu, fall in love i jedziemy dalej. Wiruje ci w głowie. Coach siedzi prosto, wyraźnie artykułuje kolejne głoski, a tobie w mózg wwierca się nowe słowo, z którym musisz się jak najszybciej zaprzyjaźnić: motywacja. Bez tego ani rusz, nic się nie zmieni, a zmiany są dobre. Chcesz przecież pokonać emocjonalne tsunami, które przetacza się po twoim marnym, nieatrakcyjnym życiu. Marzysz o większej pewności siebie i sięganiu coraz wyżej. Wystarczy, że zadzwonisz, jeszcze trwa specjalna oferta, ceny mocno promocyjne. Potem musisz tylko nacisnąć klamkę do pokoju, w którym siedzą trenerzy podobni do twojego internetowego zbawcy – każdy mógłby z miejsca liczyć na intratny angaż w reklamie pasty do zębów. Ale oni uśmiechają się do ciebie, ty jesteś ich kontraktem reklamowym. Decydujesz się.
*** Coaching na pierwszy rzut oka wygląda jak dobrze napisana baśniowa opowieść, w której nawet jeśli przez większość czasu taplasz się w błocie i szukasz swojej księżniczki, na końcu i tak wciskają ci koronę na głowę, a do ręki dostajesz berło. I najważniejsze – to wszystko po prostu ci się należy. Tyle że nie do końca. Wszystko streszcza się w stwierdzeniu, że jeśli czegoś nie masz, to dlatego, że nie odkryłeś w sobie potencjału, geniuszu czy innej błękitnej krwi, które uprawniają cię do dalekosiężnych planów. Możesz być kim chcesz, tyle że, jak chcesz być szewcem, to trochę się marnujesz, bo szewcy nie bywają szczęśliwi. Możesz śpiewać, tańczyć, być dyrektorem kreatywnym dużej agencji, ale jak podbijasz fleki, to coś jest z tobą nie tak. Pogubiły ci się potencjały, fruwa ci po życiu jakiś talent, którego nie potrafiłeś do tej pory złapać. Ergo: ogarnij się. Nie możesz być przeciętny. Przeciętniacy nie zmieniają świata, a ktoś to robić musi. Dlatego raz, raz, rozejrzyj się wokół. Nie widzisz w okolicy żadnego Supermana? Prawdopodobnie to ty nim jesteś. I tak w kółko.
Zapoznaj się z ulotką
„Już po mniej niż dwóch minutach kontaktu z mądrością coacha zaczynasz łapać, dlaczego, mimo że od siedmiu lat masz prawo jazdy, nie jeździsz mercedesem.”
Kiedyś bardzo pomogła mi naiwna zasada, przekonująca, że z każdej życiowej sytuacji można po prostu wyjść. Stresuje cię jakaś rozmowa telefoniczna? Odkładasz słuchawkę. Ludzie w kawiarni dziwnie na ciebie patrzą? Niczego nie zamawiasz i idziesz do innej. Coaching, pod przykrywką zwiększania samoświadomości, jest rozpisanym na kolejne interwały alienowaniem się z rzeczywistości. Naiwną ucieczką od realnych barier – bo wbrew temu, co się wydaje, nie wszystkie blokady i kagańce nakładamy sobie sami (i tu należy pozdrowić psychologię społeczną). Przekonuje, że jesteś stworzony do wyższych celów. A co jeśli, twoje górne widełki oscylują wokół beznadziejnej pracy i mało adventerous hobby? Trafiasz do katalogu H jak Hiob? Morał z tej bajki jest prosty: coaching działa, ale tylko, jeśli jesteś biały, wykształcony i mieszkasz w dużym mieście. I lepiej, żebyś był mężczyzną, na dodatek przystojnym, co sugerują nawet przymiotniki w tym wyliczeniu. Wtedy czekają cię poranne wybuchy entuzjazmu i motywacji, jak funpage Smutni Trenerzy Rozwoju Osobistego komentuje nowy dzień każdego wytrenowanego. Problem pojawia się, gdy te wytyczne słabo się ciebie trzymają i okazuje się, że w związku z tym plaster z pozytywnego myślenia ma umiarkowaną przylepność.
Foodies
JEDZENIE NIE JEST JUŻ TYLKO CODZIENNIE DAWKOWANĄ PRZYJEMNOŚCIĄ. CORAZ CZĘŚCIEJ STAJE SIĘ SPOSOBEM NA ŻYCIE I SPĘDZANIE WOLNEGO CZASU. ŁYKANE W POŚPIECHU FAST FOODY CZY BYLE JAKIE DROŻDŻÓWKI W PRZERWIE MIĘDZY ZAJĘCIAMI SĄ OSTATECZNOŚCIĄ, KTÓRĄ WYPIERA PRAWDZIWE SMAKOWANIE POSIŁKÓW. CO I GDZIE ZJEŚĆ TO PYTANIA, NA KTÓRE ODPOWIEDŹ Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ ZNAJĄ FOODIES.
Tekst: Karol Sobczak Ilustracja: Michał Dąbrowski
W
prostym tłumaczeniu foodies to smakosze, czyli osoby ceniące sobie dobrą kuchnię. Oczywiście ta krótka definicja nie oddaje całego fenomenu. Za początek terminu foodie, w dzisiejszym rozumieniu, można uznać wydaną w 1985 książkę autorstwa Paula Levy’ego i Ann Barr The Official Foodie Handbook. Wzrost zainteresowania gotowaniem w latach 80. i 90. spowodował powstanie wielu programów kulinarnych, które znamy do dzisiaj, takich jak brytyjski Master Chef. Moda na gotowanie i jedzenie rozwinęła się
na tyle, że obecnie mamy książki kucharskie poświęcone bardzo wyrafinowanym daniom, programy, całe kanały o gotowaniu, a nawet smartfonowe aplikacje, pozwalające wyszukiwać konkretnych restauracji.
Nie tylko kubki smakowe To, co w przypadku foodies najważniejsze to fakt, że działają przede wszystkim kompleksowo – cenią sobie nie tylko smak i wygląd potraw, lecz także sposób, w jaki są podawane. Wysoko w hierarchii umieszczają również
79
LIFEST YLE ART YKUŁ
wystrój lokalu, który ma zachęcać do spędzania w nim trochę więcej czasu. Nie chodzi więc o zwykłe spożywanie posiłku, ale o jego „doświadczanie”. Właśnie na przeżyciach związanych z jedzeniem opierają głównie swoje hobby. Dlatego dla foodies równie atrakcyjnym miejscem na obiad może być zarówno restauracja z gwiazdką Michelin, jak i bar mleczny na rogu. Każde z tych miejsc jest wyjątkowe w swój unikalny sposób i każde z nich gwarantuje różnorakie doznania. Najważniejsze jest poszukiwanie przeżyć kulinarnych i spróbowanie jak największej liczby dań. To właśnie oni byli pierwszymi odwiedzającymi nowo powstałe burgerownie w Warszawie, kiedy zaczynał się na nie hype. Oni też zaczęli przerzucać się na kuchnie bardziej orientalne, kiedy bułki faszerowane mięsem się przejadły. Warszawscy foodies podążają za modą. Są zawsze jednymi z pierwszych klientów w nowych knajpach. Nieważne, czy wiedzą, jaką kuchnię serwuje restauracja, ważne że na kulinarnej mapie zaświecił nieodkryty punkt, który trzeba jak najszybciej sprawdzić.
i gorgonzolą. Innym pomysłem na zwrócenie na siebie uwagi jest oferowanie nieznanej kuchni, jak robi to restauracja UkiUki, która serwuje prawdziwy japoński makaron Udon, podawany dodatkowo w tradycyjny sposób. O tym, jak ważna jest lokalizacja wiedzą właściciele knajp, które usytuowane są w nietypowym miejscu. Niestandardowa miejscówka to gratka dla rzeszy kapryśnych foodies. Jednak czasem to właśnie proste rozwiązania są najlepsze. Foodies nie stronią od miejsc, których historia jest dobrze znana. Takim lokalem jest bez wątpienia bar mleczny Prasowy. Można tam spotkać zarówno ludzi w garniturach, jak i mniej szykownych gości, studentów, pracowników pobliskich sklepów czy też amatorów domowego jedzenia. Mimo że dookoła jest mnóstwo innych knajp, to właśnie historia Prasowego świadczy o jego wyjątkowości. Na liście pozycji „must check” lądują bowiem nie tylko miejscówki, które dopiero się pojawiły.
„Warszawscy foodies podążają za modą. Są zawsze jednymi z pierwszych klientów w nowych knajpach. Nieważne, czy wiedzą, jaką kuchnię serwuje restauracja, ważne że na kulinarnej mapie zaświecił nieodkryty punkt, który trzeba jak najszybciej sprawdzić.”
Kulinarni trendsetterzy
Lokalny koloryt
Powiedzieć o foodies, że są to ludzie, którzy wpadli w mainstreamowy nurt i dają mu się po prostu ponieść to uproszczenie. Tak naprawdę bowiem w dużej mierze chodzi o zdolność kreowania tego, co później szybko się upowszechnia. Podróżując po mieście, ci poszukiwacze smaków przeczesują je głównie od kulinarnej strony. Wyjeżdżając gdziekolwiek, nie skupiają się na podziwianiu widoków czy zwiedzaniu muzeów. W przewodnikach najpilniej studiują rubrykę „restauracje i bary”, bo to tam będą spędzać najwięcej czasu. Aeropress w małej kawiarni w hipsterskiej dzielnicy, później tajskie burgery, znacznie różniące się od tych tradycyjnych, a wieczorem drink w podziemiach średniowiecznego zamku. Tak właśnie mógłby wyglądać plan wycieczki każdego foodie. Oczywiście całość udokumentowana na Instagramie, obecność poświadczona na Swarm, a na koniec relacja umieszczona na blogu. Oceniają restauracje, przekazują swoje opinie dalej, tak aby każdy laik miał do nich dostęp, a potem mógł podjąć mniej przypadkową decyzję. Oni wiedzą nie tylko, jak smakuje kaczka podana we francuskiej restauracji na Lazurowym Wybrzeżu, ale też jak za żadne skarby smakować nie powinna. Dlatego mają, do czego się odnieść w swoich ocenach, gdy lądują w knajpach w Warszawie. I nie są to opinie opierane na subiektywnym podziale „dobre/niedobre”, prawdziwy foodie rozpoznaje i potrafi wskazać konkretne elementy, składające się na wysoką jakość danej potrawy.
Warszawscy foodies nie różnią się znacznie od swoich zagranicznych kolegów. Idea jest ta sama, choć możliwości ciągle jednak nieco inne. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest też fakt, że ciągle brakuje u nas nagradzanych restauracji. Takich lokali jest wciąż znacznie mniej niż na Zachodzie. Mamy dopiero jeden z gwiazdką Michelin, a w całym niezwykle uznanym przewodniku kulinarnym znajduje się w sumie 45 restauracji z dwóch polskich miast – Warszawy i Krakowa. Nie oznacza to, że brak nad Wisłą ciekawych miejsc. Po prostu rynek jest wciąż bardzo świeży i na dorobku. Poszukując informacji, warto zajrzeć do internetu. Jednym z ważniejszych źródeł inspiracji jest miesięcznik Kukbuk. Tworzony przez foodies dla foodies jest biblią, którą trzeba śledzić, by być na bieżąco z kulinarnymi trendami. Wszystko podane bardzo estetycznie i okraszone przepięknymi zdjęciami jedzenia. Na mobilnych czekają aplikacje Foursquare lub Yelp. Dzięki nim łatwo dowiedzieć się, co ciekawego znajduje się w pobliżu, a komentarze foodies pomogą wybrać najlepszą opcję. Inspiracją może być także strona Warsaw Foodie, która stanowi źródło informacji, gdzie warto zajrzeć. Prowadzona przez parę kulinarnych blogerek zawiera opisy miejsc już otwartych oraz takich, które dopiero od niedawna zapraszają do wspólnego stołu. Jeśli więc warto wierzyć internetowym memom, to jednym z prawdziwszych wydaje się ten przekonujący, że chociaż wszystko w życiu może spowodować zawód, nie zawiedzie jedzenie. A o to, żeby się nim nie rozczarować nawet minimalnie dba coraz lepiej zorganizowana grupa ludzi, która z troski o kulinarną satysfakcję uczyniła priorytet.
Wybierz mnie! Restauracje oceniają według własnych indywidualnych kryteriów. Są wybredni. To, co jednemu foodie będzie odpowiadać, dla drugiego może być zupełnym nieporozumieniem. Dlatego restauratorzy stoją przed nie lada wyzwaniem. Muszą za wszelką cenę zrobić wokół swojego miejsca odpowiedni szum – tak, aby było chętnie odwiedzane przez smakoszy. Jedni próbują wyróżnić się swoją kuchnią, serwując wyszukane smaki i prezentując nowe odsłony znanych wszystkim dań. Taką strategię obrała restauracja Mąka i Woda, która pokazała warszawiakom jak wyglądają prawdziwa włoska pizza i makaron. Ich menu zaskakuje różnorodnością i oryginalnymi połączeniami smaków takimi jak np. pizza z gruszką
Do stu beczek rumu! POZA SŁONECZNĄ PLAŻĄ I WYLEGIWANIEM SIĘ NA LEŻAKU NIEODŁĄCZONYM ELEMENTEM UDANYCH WAKACJI SĄ OCZYWIŚCIE IMPREZY NA ŚWIEŻYM POWIETRZU! A TE NIE MAJĄ RACJI BYTU BEZ DRINKA Z PALEMKĄ. Z MORZA RÓŻNYCH SMAKÓW NIEŁATWO JEST WYŁOWIĆ NAJLEPSZY. DLATEGO, JEŚLI JESZCZE NIE MACIE SWOJEGO VIP-A WŚRÓD DRINKÓW, PODPOWIADAMY PERFEKCYJNY SKŁADNIK: RUM BACARDI.
Tekst i zdjęcia: materiały prasowe
81
J
ak powszechnie wiadomo, droga do prawdziwego sukcesu jest wyboista. Zanim więc trunek stał się numerem jeden w swojej kategorii, rodzina Bacardi musiała zaliczyć kilka poważnych zakrętów. Wśród nich wymieńmy najpoważniejsze: trzy przewroty państwowe, wojny, ponad 50 lat wygnania oraz problemy finansowe trapiące ich przez blisko 40 lat. Wszystko zaczęło się w 1844 roku, kiedy to na Kubę przybył wraz z braćmi Don Facundo i wspólnie otworzyli sklep w Santiago de Cuba. Interes powoli się rozwijał, ale los postanowił wystawić producentów na próbę. Trzęsienie ziemi obróciło cały ich dobytek w drobny mak i umożliwiło odbudowę biznesu dopiero w 1852 roku, gdy rodzina wróciła do Hiszpanii. Od tego czasu wiodło im się już coraz lepiej, a popularność alkoholu rosła wręcz lawinowo. W 1862 roku oficjalnie założono firmę Bacardi, a już 14 lat później rum zdobył pierwszą nagrodę. Dziś jest uważany za najlepszy rum na świecie. A co najważniejsze – idealnie wpisujący się w klimat letnich festiwali, klubów, barów czy domówek. Bacardi kocha imprezować, dlatego pasuje wszędzie tam, gdzie odbywają się najlepsze melanże! Gwarancją dobrej zabawy jest doświadczenie – przy drinkach Bacardi Cuba Libre i Bacardi Mojito bawili się Amerykanie na Kubie już w czasach prohibicji. W pierwszym biurze marki znajdował się dodatkowo kultowy bar, w którym odbywały się imprezy nie z tej ziemi. Miejsce to upatrzył też sobie sam Ernest Hemingway, który uwielbiał tu wpadać i sączyć rum. Kto wie, może Komu bije dzwon zrodził się właśnie nad szklaneczką Bacardi? W tym przypadku powiedzenie, że należy brać przykład ze starszych nie powoduje chyba u was gęsiej skórki? Tak więc: do dzieła! Rum Bacardi w dowolnie wybranej smakowej konfiguracji przeniesie was na inny poziom letniego szaleństwa. Niezależnie od tego, czy chcecie bawić się przy gorących rytmach, wznosić toasty za czyjeś zdrowie czy po prostu posiedzieć w półmroku na wysokim barowym krześle – z wypełnioną odpowiednim trunkiem szklanką czas upłynie wam w znacznie lepszej atmosferze. Bonusem dla lubiących mariaże tradycji z nowoczesnością jest nowa odsłona butelek Bacardi. Odmieniony design to prezent od producentów marki, którzy w 153. rocznicę powstania rumu postanowili sprawić wszystkim wyjątkowy prezent. Odświeżone
zostały etykiety, oznaczenia jakościowe, a na opakowaniach znalazło się również całkiem nowe logo. Takie zmiany wymagają postawienia epickiej kropki nad „i”, dlatego też już 10 sierpnia marka Bacardi zaprasza na wyjątkowe wydarzenie – SZIGET Festival 2015, które jest największym tego typu wydarzeniem muzycznym w Europie Wschodniej. To trzydniowy niesamowity projekt, dzięki któremu będzie można znaleźć się na Wyspie Wolności w Budapeszcie. Ta wyjątkowa muzyczna podróż mija zawsze w doborowym towarzystwie. Na scenie pojawiają się światowe gwiazdy muzyki elektronicznej, ale również twórcy muzyki metalowej, folkowej, jazzowej, bluesowej, alternatywnej, a nawet klasycznej. To proste. Bacardi zajmuje się zabieraniem ludzi z ich codziennego życia w świat muzyki oraz zapewnia podróż do miejsc, gdzie odbywają się najlepsze imprezy muzyczne. A wszystko to w sposób śmiały, odważny i pełen pasji. Jeśli chcecie stać się częścią najlepszych imprez i występów na żywo, takich gwiazd jak Robbie Williams and Limp Bizkit, Florence + the Machine, Gentleman and the Evolution, Ellie Goulding, i wielu, wielu innych, nie ma na co czekać! Wystarczy włączyć radio ESKA i wziąć udział w konkursie podczas audycji Global Lista (Niedziela 17:00-20:00). By dowiedzieć się więcej, koniecznie wejdźcie na www.facebook.com/BacardiPolska, gdzie znajdziecie wszystkie niezbędne informacje, również te dotyczące zasad całej zabawy. Jak zapewniają organizatorzy, pytania nie sprawią trudności tym, którzy naprawdę chcą wyrwać się z codzienności i udowodnią swoją niepowtarzalną osobowość, a także zaprezentują się jako prawdziwi muzyczni pasjonaci. Udział w projekcie jest również możliwy poprzez stronę www. eska.pl/nietoperz. Bacardi po raz kolejny przypomina, że angażuje się we wszelkie przedsięwzięcia, które zapewniają jedyne w swoim rodzaju doznania!
„Kto wie, może »Komu bije dzwon« zrodził się właśnie nad szklaneczką Bacardi?”
Koktajle BACARDI Jeśli chcecie zostać królami i królowymi domówek, zaskoczcie swoich gości i przygotujcie im prawdziwe, legendarne drinki od Bacardi. Podajemy wam przepis, jak to zrobić, by nikt nie miał wątpliwości, że o sposobach podawania rumu wiecie wszystko. Nie dajcie się zbyt długo namawiać. Bierzcie się do pracy, oto krótka ściągawka!
BACARDI Cuba Libre Składniki: 40 ml rumu BACARDI Carta Oro 100 ml Coca-Coli 2 ćwiartki limonki kostki lodu Sposób przygotowania: Wysoką szklankę typu highball napełniamy kostkami lodu, wyściskamy na nie sok z dwóch ćwiartek limonki, które następnie wrzucamy do środka. Wlewamy rum BACARDI Carta Oro oraz dopełniamy schłodzoną colą. Najlepiej podawać delikatnie zmieszane. Ciekawostka: Nazwa wzięła się od okrzyku „Por CUBA LIBRE!” („Za wolną Kubę!”), który wzniósł w czasie toastu jeden z amerykańskich żołnierzy, stacjonujących na Kubie.
BACARDI Daiquiri Składniki: 40 ml rumu BACARDI Carta Blanca 20 ml świeżo wyciśniętego soku z limonki 2 łyżeczki drobno mielonego cukru kostki lodu pokruszony lód Sposób przygotowania: Umieszczamy wszystkie składniki w shakerze i wypełniamy go w połowie kostkami lodu i pokruszonym lodem. Potrząsamy nim energicznie, aż stanie się bardzo zimny. Wymieszane składniki należy przecedzić przez gęste sitko wprost do schłodzonego kieliszka koktajlowego lub kieliszka typu coupette. Ciekawostka: Pomysłodawcą drinka jest Jennings Stockton Cox, który przebywał w mieście Daiquiri, nadzorując poszukiwania rudy żelaza. Mocno schłodzony trunek pomagał górnikom przetrwać pracę głęboko pod ziemią, gdzie było bardzo gorąco.
BACARDI Mojito Składniki: 40 ml rumu BACARDI Carta Blanca 2 kawałki limonki pokrojone w łódeczki 6 listków świeżej mięty 1 pełna łyżeczka cukru trzcinowego 20 ml wody źródlanej / mineralnej gałązka świeżej mięty Sposób przygotowania: Delikatnie zgniatamy kawałki limonki z cukrem. Następnie rozcieramy listki mięty w dłoniach i wrzucamy je do szklanki, wcześniej przecierając miętą jej krawędzie. Umieszczamy w niej do połowy kruszony lód, dodajemy rum BACARDI Carta Blanca i mieszamy. Na koniec dopełniamy szklankę kruszonym lodem, dodajemy nieco wody sodowej i gałązkę mięty dla dekoracji. Ciekawostka: Dla podróżujących, którzy w latach 30. XX w. uciekali na Kubę z Ameryki, Mojito oznaczało smak wolności. Od tamtego czasu ten drink przeżywa swój złoty okres i nieprzerwanie jest jednym z najpopularniejszych koktajli.
Masz pasję? Zrób pierwszy krok w kierunku realizacji marzeń. NA POCZĄTKU CZERWCA RUSZYŁA DRUGA EDYCJA KAMPANII „IT’S YOUR LIFE, JUST TAKE IT”. PO RAZ KOLEJNY MARKA KRÜGER&MATZ, PRODUCENT URZĄDZEŃ MOBILNYCH I SPRZĘTU AUDIO, POSZUKUJE LUDZI NIEZWYKŁYCH – PRAWDZIWYCH PASJONATÓW, KTÓRZY NIE BOJĄ SIĘ PODEJMOWAĆ RYZYKA I TRUDU, BY SPEŁNIAĆ SWOJE MARZENIA. TO WŁAŚNIE DO NICH KIERUJE KONKURS „IT'S YOUR LIFE, JUST TAKE IT”. ZATEM JEŚLI MASZ PASJĘ LUB ROBISZ COŚ NIEZWYKŁEGO, WEJDŹ NA STRONĘ KONKURSOWĄ WWW.ITSYOURLIFE. PL I POZWÓL SIĘ ZNALEŹĆ. ZWYCIĘZCY OTRZYMAJĄ NAGRODY FINANSOWE, KTÓRE UMOŻLIWIĄ IM DALSZY ROZWÓJ PASJI. ZA ZAJĘCIE PIERWSZEGO MIEJSCA – 20 TYS. ZŁ, ZA DRUGIE I TRZECIE – 15 TYS. ZŁ. JEST O CO WALCZYĆ!
Tekst i zdjęcia: materiały prasowe
K
ampania It’s your life, just take it powstała po to, by promować to, co w życiu jest naprawdę ważne i wartościowe. Poprzez pokazywanie ludzi, których życie jest pełne pasji, radości i spełnienia Krüger&Matz chce inspirować innych do świadomego wybierania właśnie takiego stylu życia i wartości. Prawie 2 tysiące zgłoszeń, ponad 17 tysięcy przejechanych kilometrów, 35 półfinalistów i 10 zwycięzców – ubiegłoroczna edycja ukazała zaskakującą różnorodność zainteresowań. Stanowi także dowód na to, że wśród Polaków jest mnóstwo pasjonatów, którzy nie boją się trudu i wyzwań stojących na drodze do realizacji marzeń. To właśnie było motywacją dla Krüger&Matz do kontynuacji akcji w 2015 roku i otwarcia kolejnym osobom drzwi do szansy na uzyskanie wsparcia i pomocy finansowej w ich działaniach oraz pasjach. Pomysł tej kampanii to autorskie dzieło Michała Leszka, twórcy marki Krüger&Matz, który sam kieruje się w życiu wartościami, promowanymi w projekcie. „W akcji opowiadamy o życiu, szukamy inspirujących ludzi pełnych pasji i głębi doświadczeń oraz pomagamy im w spełnianiu ich marzeń. Z ogromną satysfakcją patrzę na to, jak uczestnicy edycji 2014 realizują pasje i spełniają marzenia, dzięki naszemu wsparciu. Jestem z nich bardzo dumny i cieszę się, że mam możliwość pomagać tym, którzy swoim sercem, zaangażowaniem i ciężką pracą pokazują, że kiedy naprawdę czegoś chcemy, wszystko jest możliwe. W »It’s your life, just take it« poszukuję właśnie takich ludzi. Chcę pomagać tym, którzy są gotowi zgłębiać tajniki swojej pasji przez lata.” – mówi inicjator kampanii.
Prosta droga do sukcesu Każdy kto ma pasję i chce ją rozwijać oraz spełniać swoje marzenia, powinien wziąć udział w prowadzonym na stronie www.itsyourlife.pl konkursie. Aby zyskać przychylność jury konkursu należy wysłać film lub zdjęcie przedstawiające siebie oraz w kilku słowach opisać swoją pasję i uzasadnić, dlaczego jest ona tak ważna w życiu. Konkurs potrwa do 23 września 2015 roku. W ciągu szesnastu tygodni tegorocznej edycji zostanie wyłonionych osiem osób. Spośród nich zostaną wybrane trzy, którym Krüger&Matz sfinansuje realizację marzeń. Główna nagroda to 20 tys. zł, a łączna pula nagród w tej edycji to 50 tys. zł. Ponadto dla fanów wspierających i głosujących w konkursie na swoich faworytów Krüger&Matz ufundował wiele produktów takich jak designerskie słuchawki i nowoczesne smartfony.
Zainspiruj się W tegoroczną edycję projektu ponownie zaangażowali się znany bokser Przemysław Saleta oraz Grzegorz „Iwan” Kucharczyk, instruktor skoków spadochronowych – ludzie, którzy poprzez swoją determinację
wielokrotnie udowadniali, że konsekwentne podążanie za pasją i wartościami pozwala osiągnąć w życiu szczęście oraz spełnienie. W trakcie trwania tej edycji kampanii zaprezentowane zostaną dwa inspiracyjne filmy dokumentalne z udziałem ambasadorów kampanii, w których opowiedzą o tym, jak pokonywali przeciwności losu, nie poddawali się i wytrwale walczyli. Dowiemy się również o życiowych lekcjach i cenie, jaką musieli ponieść – wszystko, by w życiu robić to, co kochają najbardziej. Oprócz ambasadorów ideę akcji mocno popierają także ubiegłoroczni finaliści, którym Krüger&Matz pomaga realizować ich marzenia: Monika Urlik, która w ramach nagrody otrzyma pomoc w organizacji jej pierwszego koncertu w wersji unplugged; Dominika Orlik, która otrzymała nowy motocykl na motocrossowy sezon 2015; czy Mariusz Kędzierski, którego marzenie o wystawie prac w Nowym Jorku spełni się jesienią bieżącego roku. Więcej informacji nt. kampanii na stronie: www.itsyourlife.pl
86
JAW S D R O P
Deus Ex Aria Oto projekt urządzenia, którym sterować będzie można za pomocą gestów. Przymocowany do paska smartwatcha odczytuje wykonywane ręką ruchy. Wystarczy lekko pstryknąć palcem, by włączyć odtwarzacz muzyki czy sprawdzić pocztę. Jest to możliwe dzięki odpowiedniemu połączeniu naszych zmysłów, procesoru DSP oraz technologii BLE, która konfiguruje Arię z telefonem. Bateria wytrzymuje bez ładowania ponad 24 godziny. ariawearable.com
Tesla Lab Smartphone Case Okazuje się, że case może mieć znacznie więcej przydatnych funkcji. Oto prototyp obudowy, która ma zwiększyć wydajność naszego telefonu. Tesla Lab Smartphone Case zapobiega zbyt szybkiemu rozładowywaniu się smartfona podczas korzystania z Internetu czy innych aplikacji. Nadmiernie traconą energię urządzenie zamienia w elektryczność, która ładuje baterię i to całkowicie bezprzewodowo. kck.st/1JKPSSP
Polaroid Cube Najprościej byłoby powiedzieć, że to mała kamerka o wielkich możliwościach. W tej sześciennej obudowie przypominającej kostkę do gry kryje się najnowsze dziecko Polaroida – aparat Cube. Kamerka może zarówno nagrywać filmy w HD, jak i robić zdjęcia. Posiada miejsce na kartę pamięci mikroSD o maksymalnej pojemności 32 GB. Występuje w trzech odmianach kolorystycznych: czarnej, czerwonej i niebieskiej. polaroidcube.com
87
JAW S D R O P
Here Active Listening Chciałbyś czasem „wyłączyć” jakiś hałas, który dobiega do twoich uszu? Oto prototyp urządzenia połączonego z aplikacją na smartfon. Jego zadaniem jest przetwarzanie dźwięku, który ma się dostać do naszych uszu. Dzięki temu bez problemu zredukujemy szum metra, płacz dziecka, a także poprawimy jakość dźwięków, z którymi zetknąć się chcemy, np. podkręcając natężenie basów podczas koncertu. hereplus.me
iblazr 2 Problem z nocnymi zdjęciami? Z pomocą przychodzi iblazr 2, czyli przenośna lampa błyskowa. Podłączona do telefonu ma swoją własną baterię, która może bez ładowania zrobić około 500 zdjęć. Dzięki niej znacząco polepszysz jakość fotografowania, gdy pojawia się problem z doświetleniem. Przeznaczona zarówno dla iPhone’ów, iPadów, jak i systemów Android oraz Windows Phone. Poza modulacją barwy likwiduje też tzw. „efekt czerwonych oczu”. iblazr.com
SodaStream SodaStream to urządzenie, które wprowadza nową jakość na rynek napojów gazowanych. Ten innowacyjny ekspres pozwoli nam przygotować wodę sodową lub gazowany napój smakowy, umożliwiając dopasowanie poziomu nagazowania napoju oraz intensywności jego smaku do naszych preferencji. SodaStream wyróżnia się również ciekawym designem, stanowiąc gadżet kuchenny, obok którego nie można przejść obojętnie. sodastream.pl
Netatmo Niezwykle ładny i wyjątkowo poręczny prywatny ochroniarz. Netatmo to niewielkie urządzenie, które jest zarówno termostatem, informacją pogodową, jak i systemem ochrony domu. Netatmo ma zamontowaną szerokokątną kamerę, która posiada możliwość rozpoznawania twarzy. Dzięki aplikacji na smartfon możemy widzieć, co w danym momencie dzieje się w domu. Urządzenie może także wysyłać powiadomienia o nieznanych gościach, którzy kręcą się po mieszkaniu. netatmo.com
88
WHEELS TEST
Mercedes-Benz C 200 BlueTEC
N
ależę do ludzi, którzy najpierw pytają o pojemność silnika. Zostało mi to z czasów, kiedy warto było mieć furę z dużym motorem. Bo ma dobre odejście, a do tego, z reguły mocniejsze wersje silnikowe są dużo lepiej wyposażone niż ekonomiczne. Małe silniki są dla fanów ślamazarnej jazdy, tworzących gigantyczne korki przy byle okazji. Tym bardziej cieszyłem się na test Mercedesa z dodatkami AMG. Dla niezorientowanych – team konstruktorów AMG stworzył wersję Mercedesa ze wzmacnionymi silinikami i designerską stylizacją karoserii. Dzisiaj to już klasyka. Modele z emblematem AMG osiągają zawrotne ceny na aukcjach wyjątkowych egzemplarzy. AMG pilotowały też bolidy Formuły 1 podczas wyścigów. Jednemu z takich aut, przywiezionemu wprost z Monako, które było pilotem F1, właśnie mam przyjemność przywracać dawny blask. Większość ludzi dziwi się, co to za dziwadło, bo z daleka wygląda jak wiejski tuning (bardzo szeroka tylna oś, bardzo niskie zawieszenie), ale jedno spojrzenie pod maskę wyjaśnia sprawę, jednak o tym później. Zacznijmy od początku. Siadam za kierownicą i zdziwienie. To diesel! AMG diesel? Co prawda, jest teraz masa mocnych diesli i pasuje mi ta moc na niskich obrotach, ale miło byłoby dostać jej więcej przy wciśnięciu gazu do końca. Mało tego, nie dość, że diesel, to jeszcze automat. Lekko zmieszany odnotowuję istotny dla każdego kierowcy fakt – brak dźwigni zmiany biegów. Odruchowo łapiesz za dźwignię, a tu… joystick. Po chwili okazuje się, że biegi zmienia się przy kierownicy. Tu ciekawostka rodem z bolidów, czyli klapki do zmiany biegów: po jednej stronie reducja, po drugiej bieg do góry. Bardzo dobra zabawa, tylko punkty w niej najczęściej zdobywa się w formie pisemnej z pozdrowieniami od stróżów prawa. W jeździe miejskiej lepiej się
Tekst i zdjęcie: Krzysztof Grabań powstrzymać od ciśnięcia do dechy, ale nie będę ściemniał, że na nowiutkim, polskim autobahnie mogłem sobie to darować. Auto żwawo rozpędza się do 160 km/h. Jak na Mercedesa przystało prędkość nie jest odczuwalna. Nawet przy 200 km/h jest cicho i przyjemnie. Kilka innych najistotniejszych dla mnie dodatków. System głośników Burmester® Surround gra jak w studiu, chociaż trzeba odjąć sporo basu, aby za bardzo nie dudniło. Kolejny plus to inteligentne światła. Totalny fenomen! Można jechać ciągle na długich. System sam analizuje natężenie światła nadjeżdżających samochodów, regulując je tak, że na powierzchni, gdzie wykrył światło (przednie lub tylne) narzuca cień, który przesuwa się razem ze świecącym obiektem. Niebywałe doświadczenie. Ponadto model jest wyposażony w niezły bajer na cwaniaczków uwielbiających podjeżdzać komuś w martwą strefę. Przed nami się nie ukryję, bo mamy info dźwiękowe o ich obecności. Wyłączający się slinik przy każdym zatrzymaniu auta to już stary system, który niezbyt przyjemnie działa w przypadku niektórych diesli. W testowanym przeze mnie modelu uruchamianie jest płynne. Cztery na pięć punktów. Podsumowując, fanom sportowego designu z pewnością spodobają się dodatki AMG, jednak należy pamiętać, że w dzisiejszych czasach nie jest on wykorzystywany do wykręcania najwyższych osiągów rodem z torów wyścigowych. Przynajmniej nie w testowanym przeze mnie modelu. A tak dla ciekawych, Mercedes C200 miał pod maską… Diesla 1,6! Nie do wiary. Jak na taki motor test wypadł superpozytywnie. Cena może ostudzić zapędy niektórych fanów marki, bo auto wyceniono na ponad 290 tys. złotych, ale nie ma co się martwić. To dobrze wydane pieniądze.
Karolina Winkowska
NOMINOWANA KIEDYŚ DO SUPERHIRO MISTRZYNI ŚWIATA W KITESURFINGU, KAROLINA WINKOWSKA, PRZYJECHAŁA DO EGIPTU, BY PODPISAĆ KONTRAKT DOTYCZĄCY WSPÓŁPRACY. POMIĘDZY KOLEJNYMI TRENINGAMI DAŁA NAM SIĘ NAMÓWIĆ NA CHWILĘ ROZMOWY O SWOICH POCZĄTKACH, UZALEŻNIENIU OD DESKI ORAZ SPORTOWYCH PLANACH NA NAJBLIŻSZE MIESIĄCE. ZDRADZIŁA TEŻ, NA KOGO ZAWSZE MOŻE LICZYĆ I DLACZEGO NIGDY SIĘ NIE PODDAJE.
Nie ma miejsca na wymówki
Rozmawiał: Krzysztof Grabań Zdjęcie: Marek Piekarski Jak wyglądał Twój ostatni rok? Wydarzyło się bardzo dużo. Udało mi się wygrać pierwszą edycję Pucharu Polski oraz wiele imprez w Pucharze Świata, zdobyłam tytuł mistrzyni. To chyba moje największe osiągnięcie, oprócz oczywiście przyjazdu z dziewczynami do Egiptu, bo to też uważam za cudowne doświadczenie. Poza tym w tym roku trenowałam więcej niż w zeszłym. Nie bardzo wiem, w jaki sposób wytrzymałam takie tempo fizycznie, ale dałam radę. Jak w tym momencie oceniasz w swoją kondycję? Biorąc pod uwagę, że, jak już powiedziałam, więcej trenowałam, to myślę, że jest naprawdę dobra. Mam więc nadzieję, że po raz kolejny uda mi się obronić mistrzostwo świata.
Twoje życie składa się z ciągłych wyjazdów. Gdzie poza Egiptem bywałaś w tym roku? Trenowałam w wielu miejscach, dlatego że miałam bardzo dużo wolnego czasu. Odbyły się dopiero dwie edycje Pucharu Świata, a jest już przecież lipiec. Zdążyłam więc być Australii, w Afryce Południowej, we Włoszech, na Dominikanie, w Wenezueli. Poniosło mnie nawet na chwilę nad polskie morze Gdzie było najlepiej? Mnie się wszędzie podoba. Jak wygląda Twój kalendarz na ten sezon? Mój kalendarz jest ściśle związany z Pucharem Świata i wszystko
91
SPORT W Y WIAD
podporządkowuję startom w tych zawodach. Teraz jadę do Hiszpanii, potem na Fuerteventurę, następnie mam dwie edycje Pucharu Polski i sierpniowe zawody w Niemczech. Na jesieni czekają mnie kolejne edycje Pucharu Świata. Miejsca, w których odbędą się rozgrywki, są jeszcze niepotwierdzone, więc dokładnie nie wiem, co będę robiła. Przewiduję, że sezon startów skończy się w listopadzie, może nawet w grudniu. Muszę jeszcze trochę powalczyć, żeby znowu zwyciężyć, co nie jest takie łatwe, jak się może wydawać. Jak przygotowujesz się do zawodów? Chodzę na siłownię, żeby wzmacniać mięśnie i zapobiegać kontuzjom, ćwiczę też jogę, masuję się na tzw. rollerze. Ale głównym treningiem jest dla mnie ten na wodzie, czyli kitesurfing. Teraz w Egipcie są idealne warunki pogodowe, więc będę miała mniej zajęć dodatkowych. Skoncentruję się na ćwiczeniu nowych ewolucji, ulepszaniu moich trików. Zawsze można przecież coś zrobić lepiej – wyżej się wybić, szybciej najechać itp. Chcę więc udoskonalić stare manewry i nauczyć się nowych. Tak naprawdę trenuję cały rok – od stycznia do grudnia. Miewam krótkie przerwy, kiedy jestem w Warszawie i nie mogę pływać na kite. Takie sytuacje sprawiają, że wzrasta mi motywacja. Będąc ostatnio w stolicy przez dwa tygodnie, czułam się trochę jak na odwyku (śmiech). Od razu po dotarciu do Egiptu, pływałam chyba ze 12 godzin. Kiedy robi się to codziennie, maleje zapał, bo pojawia się rutyna. Dlatego też lubię robić sobie przerwy w treningu. Oczywiście nie za duże, bo muszę być cały czas w formie. Jak wygląda Twój dzień, kiedy nie możesz złapać za deskę? Kiedy jestem w Warszawie, zazwyczaj po prostu odpoczywam. Zwykle przyjeżdżam tu po zawodach. Próbuję wtedy złapać oddech, wyspać się, bo często dopada mnie jetlag i jestem zwyczajnie zmęczona. Ale nawet wtedy codziennie rano chodzę na jogę, ćwiczę tez pilates, spotykam się z moim trenerem, z którym ustalam dalszy plan działania. Staram się również dobrze odżywiać. Na wyjazdach muszę jeść to, co akurat dostanę, więc, gdy tylko mam okazję, dbam o to, by jeść pełnowartościowe posiłki. Poza tym skupiam się na tym, żeby wypocząć i przygotować fizycznie do kolejnego wyjazdu. Jakie masz marzenia kitowe? Uważasz, że osiągnęłaś wszystko, czy też zdążyłaś już postawić sobie kolejny cel? Moim marzeniem zawsze było mistrzostwo świata. Teraz mam już ten tytuł, a zdobycie go nie było łatwe, bo w zawodach startowałam siedem razy, zanim mi się udało. Do tej pory nie znalazłam jednak nowego celu, o którym stale bym myślała. Zaczęłam żyć bardziej z dnia na dzień, robię rzeczy krótkodystansowe, np. uczę się nowego triku. Patrzę tez zupełnie inaczej na moje życie. Jestem mistrzynią, nikt mi tego nie zabierze. Podobno Twój chłopak bardzo Ci pomaga. Od tego roku mój chłopak oficjalnie stał się moim trenerem, opiekunem, serwisantem, masażystą i tragarzem (śmiech). Musi ze mną jeździć wszędzie przez cały rok. Nie ma na świecie innej osoby, która byłaby w stanie zająć się tym wszystkim. Alex ogarnia rzeczy, którymi wcześniej musiałam zajmować się sama, więc mogę się skoncentrować tylko na pływaniu, co jest dużym odciążaniem.
Właśnie, to bardzo ciekawe. Jesteście parą, która pracuje ze sobą na co dzień. Jak wygląda Wasza zawodowa relacja? Po zawodach Alex nie krytykuje mnie, ale zawsze mówi np.: „Popłynęłaś dobrze, ale mogłaś zrobić to inaczej, czemu nie wykonałaś jakiegoś tam triku?”. Analizuje moje przejazdy. Poza tym tylko on potrafi mi wytłumaczyć, jak się zabrać za jakiś manewr. Jest wielu świetnych zawodników, którzy robią niesamowite rzeczy, ale nie potrafią ich wyjaśnić innym. Alex ma tę niesamowitą zdolność, a to dla mnie ważne, bo jestem pierwsza na świecie. W związku z tym zawsze muszę być o krok przed innymi dziewczynami, robić coś, czego żadna inna nie potrafi. Gdyby nie on, byłoby to niemożliwe. Widzi rzeczy, których ja nie widzę. Weźmy taką sytuację: próbuję wykonać jakiś trik i nie wiem, dlaczego mi nie wychodzi. To on jest osobą, która powie mi, co robię nie tak i jak to naprawić. Pamiętam, jak kiedyś uczyłam się triku przez rok. Wyszedł mi raz czy dwa, więc w ogóle przestałam go robić, bo skuteczność 2/1000 to jest skuteczność żadna. I mówię: „Alex, coś jest nie tak, przyjrzyj się temu, bo ja już nie wiem, o co chodzi”. A on od razu powiedział: „Za szybko najeżdżasz, musisz zwolnić”. Na początku się oburzyłam, tłumacząc, że na filmach, które oglądałam, wszystko dzieje się strasznie szybko. Na co on: „ Tak, ale jak nauczysz się robić to wolniej, potem możesz sobie przecież przyspieszyć”. Wróciłam na wodę i od razu mi wszystko mi wyszło.
„Na początku trzeba mieć pomysł, bo potem po prostu można go realizować. Najgorzej jest chcieć coś zrobić, ale nie wiedzieć dokładnie co. Wtedy wiadomo, że jesteśmy skazani na porażkę.”
Masz jakieś rady dla początkujących surferów? Na początku trzeba mieć pomysł, bo potem po prostu można go realizować. Najgorzej jest chcieć coś zrobić, ale nie wiedzieć dokładnie co. Wtedy wiadomo, że jesteśmy skazani na porażkę. Kiedy ma się w głowie konkretną wizję, nie ma miejsca na wymówki. Gdy byłam młodsza, to sobie powiedziałam, że chcę być mistrzynią świata. I słyszałam, że to nieosiągalne, jestem z Polski i nie mam warunków, że przecież tylko dziewczyny z Hiszpanii i Brazylii mogą się zajmować tą dyscypliną. A mnie udało się jakoś namówić sponsorów, żeby na początku dali mi sprzęt. Jestem najlepszym przykładem, że da się! Czyli chcesz powiedzieć, że wszystko jest w zasięgu ręki, jeśli ma się plan. Dokładnie tak. Ale trzeba go oczywiście zacząć wcielać w życie. Oczywiście, że początki są trudne. Do tej pory jest tak, że kiedy chcę zrobić jakiś nowy trik, to pierwszego dnia zawsze uważam, że jest on absolutnie nie do ogarnięcia. Ale potem wychodzę na wodę, próbuję, uczę się pierwszej rotacji, potem dodaję drugą. Aż pewnego dnia wreszcie mi się udaje. Wtedy wiem, że to dzięki temu, że się nie poddałam.
ROZPOCZĄŁ SIĘ KOLEJNY SEZON ZIELONEGO SZALEŃSTWA. JABŁKOWE ORZEŹWIENIE NIEPOKORNIE WKRADA SIĘ NA PLAŻOWE IMPREZY, POLA NAMIOTOWE I KONCERTY. POZYTYWNA ENERGIA ROZPIERA CYDROWICZÓW, KTÓRZY CHCĄ GRAĆ W ZIELONE Z POLSKIMI SADOWNIKAMI. ZACYDROWANI IMPREZOWICZE ŻYJĄ W ZGODZIE Z NATURĄ, A W GEŚCIE POPARCIA TWORZĄ SWOJE JABŁKOWE AWATARY. DOŁĄCZ DO NICH! Tekst i zdjęcia: materiały prasowe
L
ubelskie Stowarzyszenie Miłośników Cydru stworzyło platformę internetową zacydrowani.pl, która wzywa wszystkich fanów naturalnego nektaru do wyrażenia poparcia dla idei polskiego cydru naturalnego. Wystarczy wejść na stronę i poprzeć soczysty manifest. Każdy głos się liczy! Im nas więcej, tym bardziej zielono. Dodatkowo za pomocą platformy można wykreować swój owocowy portret Cydrofana, dodać odpowiednią fryzurę, ubranie, dodatki i stworzyć jabłkowego awatara. Udostępniając go na fejsie, miłośnicy zielonego nektaru wyrażą w ten sposób poparcie dla idei polskiego cydru naturalnego, wytwarzanego w 100% ze świeżego soku jabłkowego, rodzimej produkcji, bez sztucznych dodatków i barwników. Cała akcja potrwa do końca wakacji, a jej finał odbędzie się 19 września
Połącz przyjemny chillout z pożytecznym wsparciem akcji społecznej. Poprzyj
C YDROW Y M ANIF E ST:
facebook.com/Zacydrowani
Klaudia Szafrańska z duetu Xxanaxx
podczas Lubelskiego Święta Młodego Cydru. W trakcie imprezy poznamy, ilu Cydrofanów przyłączyło się do kampanii. Jednak do września jeszcze daleko, przecież wakacje dopiero co się zaczęły. Dlatego teraz ogarnijcie orzeźwiający napój o smaku soczystych jabłek, chilloutową muzykę i ruszajcie w miasto. Gdy już zacydruje wam w głowach, stwórzcie swoje jabłkowe awatary. Każdy Cydrofan jest na wagę zielonego złota. Pamiętajcie, prawdziwe ziomeczki piją tylko naturalny cydr made in Poland. Nasza redakcja jest już zacydrowana. Natalia Przybysz i duet Xxanaxx dołączyli już do akcji. Zacydruj się i ty! Stwórz swojego jabłkowego awatara na www.zacydrowani.pl
Jestem ZACYDROWANY.PL i nic mnie nie odcydruje od wyboru polskiego, naturalnego cydru, wytwarzanego w 100% ze świeżego soku z polskich jabłek, bez sztucznych dodatków. Dlatego zawsze będę wspierał działania polskich sadowników i producentów polskiego cydru. Naturalnie!
Michał Wasilewski z duetu Xxanaxx