ISSN:368849
NR 24
EURO METZ KDMS
jeśli widzisz ją wszędzie, sprawdź która będzie twoja
vespa-polska.com Euro Moto Trade Sp. z o. o. Wyłaczny Importer Vespa ul. Romantyczna 2, 04-865 Warszawa, tel.: 22 872 31 00
okładka: foto | ANNA KRAWIEC I MACIEJ WÓJCIK / NIEMODNIE.PL stylizacja | SABINA KORYL modelka | DOMINIKA / AVANT MODELS
INTRO
WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY
piotr.dobry@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl
Promocja, internet: KATARZYNA KORBUSZEWSKA katarzyna.korbuszewska@hiro.pl
Witamy was piłkarskim pozdrowieniem: Ko, ko! Wiadomy wszystkim szlagier utrwali wizerunek Polski jako kraju, w którym starsze kobity w ludowych strojach podrygują do przaśnych rytmów disko folku, ale tę sprawę rozstrzygnięto już w plebiscycie ludowym. My postanowiliśmy wziąć udział w piłkoszale na swój nieco przekorny sposób. Na okładce modelka w pierzastej koko-stylówie daje się trzymać za kuperek pięknej przedstawicielce naszego spoko gatunku. Chcieliśmy zrobić dla was konkurs na imię dla kury oraz na samą kurę, ale okazało się, że ma kochającego właściciela, który wyprowadza ją na spacery na smyczy Coco Chanel. Sprawdzajcie więc nasz fan page, gdzie czekają na was inne konkursy, np. z biletami na festiwale. Tam się widzimy!
Reklama: ANNA POCENTA - DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl
MARCELINA COMPEL marcelina.compel@hiro.pl
MICHAŁ PANKÓW
michal.pankow@hiro.pl
Społeczność: FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB
04. 06. 24. 40. 42. 46. 48. 50.
piotr metz: technokracja artur rojek: alternatywa bez granic dope d.o.d.: szaleńcy z miasta duchów nicolas winding refn: kino jest fetyszem euro: 11 freaków futbolu cosmopolis: zmierzch grzecznych chłopców tim burton: mroczne cieniasy dyktatorzy: oni rządzą!
Projekt graficzny magazynu MARLA NOWAKÓWNA
MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY: Współpracownicy:
PIOTREK ANUSZEWSKI, DAREK AREST, JERZY BARTOSZEWICZ, KAROLINA BIELAWSKA, JĘDRZEJ BURSZTA, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, EWA DRAB, KAROLINA DRYPS, MAŁGORZATA DUMIN, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, ZDZISŁAW FURGAŁ, MARCIN FLINT, JAKUB GAŁKA, PIOTR GATYS, MAŁGORZATA HALBER, ALEKSANDER HUDZIK, KAJA KLIMEK, PIOTR KOWALCZYK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK, ADAM KRUK, MATEUSZ KUBIAK, ŁUKASZ ŁACHECKI, PIOTR METZ, KRZYSZTOF MICHALAK, SONIA MINIEWICZ, JAN MIROSŁAW, KAROLINA MISZCZAK, MACIEK PIASECKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, DAGMARA ROMANOWSKA, MAREK J. SAWICKI, WERONIKA SIWIEC, MARTA SŁOMKA, DOROTA SMELA, JACEK SOBCZYŃSKI, FILIP SZAŁASEK, BARTOSZ SZTYBOR, MACIEJ SZUMNY, MAREK TUREK, DOMINIKA WĘCŁAWEK
COMERNET SP. Z O.O. ul. Głuska 6 20-439 Lublin
SKY IS THE LIMIT STORE Pierwszy store w Lublinie, w którym nie tylko zrobisz zakupy, ale też posłuchasz dobrej muzy i przejrzysz najnowsze magazyny. SitLS to połączenie szeroko pojętego lifestyle’u, streetwearu i designu. Doskonała alternatywa dla zatłoczonych galerii handlowych i masowych sieciówek. Info: www.skystore.com.pl
RESTAURACJA I KLUB ENDORFINA FOKSAL Nastrojowe, klimatyczne wnętrza oraz iście królewski wystrój, ze smakiem łączący tradycję ze szczyptą nowoczesności. Wyśmienita kuchnia i muzyka – to właśnie Endorfina Foksal w zabytkowym Pałacu Konstantego Zamoyskiego w Warszawie. Idealne miejsce na twój event. Info: www.endorfinafoksal.pl
TECHNOKRACJA
Metza sprzęt tekst | PIOTR METZ
foto | PIOTR METZ
PIOTRA METZA NIE TRZEBA PRZEDSTAWIAĆ. SPECJALNIE DLA "HIRO" NASZ CZOŁOWY DZIENNIKARZ MUZYCZNY POSTANOWIŁ ODSŁANIAĆ CO NUMER TAKŻE MNIEJ ZNANE, AUDIOFILSKIE OBLICZE. ALEŻ ON MA KOLEKCJĘ CUDENIEK TECHNIKI, LUUUDZIE! PATRZCIE, CZYTAJCIE I ZAZDROŚĆCIE!
Wszystko zaczęło się, kiedy Greg Phillinganes, producent muzyczny znany m.in. ze współpracy z Michaelem Jacksonem czy Bee Gees, wyłożył mi w studiu w Los Angeles kilka subtelności bycia audiofilem. Z druzgocącą logiką tłumaczył np., że najlepsze na świecie kable używane są właśnie w studiach nagraniowych, gdzie tworzy się płyty za miliony dolarów. W hurtowni taki wzorzec metra sprzedawany jest właśnie z metra, a dokładnie z dużej szpuli. W cenie przystępnej nawet dla studenta. Ten sam kabel przyobleczony w zupełnie inne pokrycie, pocięty na krótkie odcinki i zapakowany w pudełko z różanego drewna wyłożone askamitem z dobrego rocznika, kosztuje już tyle, co lekko przechodzony samochód. Wiedza ta pozwoliła mi skoncentrować się na tym, co lubię najbardziej – zbieraniu audiofilskich znaczków, czyli wynalazków sprzed lat. Im rzadsze, tym lepiej. Moja genetyczna skaza filtruje też interesujące mnie urządzenia pod kątem niestandardowego designu, tak zewnętrznego, jak i wewnętrznego. A jeśli urządzenie jest jeszcze np. eksponowane na stałej wystawie w nowojorskiej MoMie, reprezentuje dla mnie najwyższą z możliwych półek. Niestety, nieporównywalność dzieł sztuki owocuje też koniecznością multiplikowania bytów, a próba znalezienia dla nich praktycznego zastosowania kończy się kolejną potężną wzmacniaczową końcówką mocy zainstalowaną nawet w łazience. Tak przy okazji, to podejście stoi na dokładnie przeciwnym biegunie od nowoczesnego, eleganckiego, praktycznego i kompletnie nieseksownego rozwiązania,
felieton 4
jakim jest olbrzymi twardy dysk z muzyką, bezszelestnie obsługujący cały dom. Nudne to jak flaki z olejem. Nic lepiej nie zilustruje powyższych wywodów jak najniezwyklejsze urządzenie wszech czasów. Skonstruowane w irlandzkiej manufakturze przez genialnego Davida Gammona zaprzeczyło dotychczasowym standardom konstrukcji najbardziej klasowego z urządzeń do odtwarzania muzyki – gramofonu. Wszystkie projekty Gammona to cuda designu i techniki zarazem; jeden z modeli trafił nawet do „Mechanicznej pomarańczy” Kubricka. Sam wynalazca, jak to geniusz, skończył bankructwem. Jego firmę wykupił nuworysz i rozmienił ją na drobne. Dzieło życia Gammona to Transcriber – gramofon ze szkła i metalu, wyglądający jak akwarium z mechanizmem szwajcarskich zegarków. Pan Geniusz wykoncypował, że najbardziej zużywa winylową płytę pokaźna masa ramienia gramofonu. Skrócił więc je do praktycznie zera i zainstalował na stałe wkładkę z igłą w szklanej pokrywie urządzenia. Talerzowi z płytą kazał nie tylko się obracać, ale i przesuwać z pomocą drugiego silnika pod wspomnianą igłą. Oczywiście superprecyzyjnie. W efekcie największą frajdą z używania tego cuda nie jest słuchanie muzyki, a oglądanie go w akcji. Przypomina to trochę inną audiofilską chorobę, mianowicie posiadanie zestawu odtwarzającego za prawie milion złotych i niezbędnika w postaci jedynie pięciu płyt – Pink Floyd, Jarre’a, Oldfielda, Vangelisa i Marka Bilińskiego. Prawdziwi koneserzy dodają czasem Gabriela i Metheny’ego. W tym przypadku mam więc niezłe alibi. Ale i tak większość znaczków służy mi tylko do oglądania.
WWW.HIRO.PL
Zoptymalizowane dla systemu Android. a-JAYS One+ stworzone w Szwecji. Dostępne w kolorze czarnym lub białym, z płaskimi i nieskręcającymi się przewodami, nagradzaną jakością dźwięku i aplikacją Android z wieloma dodatkowymi funkcjami. Dowiedz się więcej na www.jays.se
Wyłączny dystrybutor w Polsce: Horn Distribution S.A. http://pl.horn.eu
ARTUR ROJEK
alternatywa bez granic tekst |SEBASTIAN RERAK
PEŁEN PRZEKRÓJ ALTERNATYWY. OD ONIRYCZNEJ FONII PO ZGRZYTY I HAŁASY. OBIECUJĄCA MŁÓDŹ I UNDERGROUNDOWI WUJASZKOWIE, KTÓRZY WCIĄŻ TRZYMAJĄ FORMĘ. PO PROSTU TYPOWY OFF FESTIVAL, JUŻ PO RAZ SIÓDMY NA POCZĄTKU SIERPNIA W GÓRNOŚLUNSKIEJ METROPOLII. O TEGOROCZNEJ EDYCJI ZAMIENILIŚMY PARĘ SŁÓW Z CZŁOWIEKIEM WCIĄŻ DŹWIGAJĄCYM NA BARKACH CAŁY ORGANIZACYJNY CIĘŻAR IMPREZY Podkreślasz, że celem OFF Festivalu jest promocja muzyki niezależnej. Jak twoim zdaniem jest ze znajomością undergroundu w Polsce? Myślę, że młodzież jest bardzo dobrze wyedukowana muzycznie, zwłaszcza w porównaniu do sytuacji sprzed dziesięciu-piętnastu lat. Żyjemy w czasach, gdy każdy może cieszyć się szerokim dostępem do informacji, więc znalezienie czegoś dla siebie nie stanowi problemu. Brakuje nam jedynie wyrazistych mediów, potrafiących wskazać interesujące zjawiska. Dlatego też staram się za sprawą OFF Festivalu skromnie i nienachalnie promować wykonawców oryginalnych, opierając się przy tym na zgromadzonej przez siebie wiedzy. Czy komuś spodobają się moje wybory, to już kwestia indywidualnego gustu. Staram się jednak prezentować muzykę nietuzinkową. Konsekwentnie zapraszasz zespoły fundamentalne dla szeroko rozumianej alternatywy – PiL, Wire, The Fall czy wreszcie The Stooges mający wystąpić na tegorocznej edycji. To ważne, by młodym przypominać o kanonie? Wiadomo, że alternatywa ma swoją długą historię. Brzmienie wielu grających obecnie grup nie wzięło się znikąd. Można powiedzieć, że współczesna muzyka to tak naprawdę brzmienie sprzed lat, tyle że podane w inny sposób. Przypominanie o korzeniach jest więc bardzo istotne. Zapraszam klasyczne zespoły, które zazwyczaj są w bardzo dobrej formie i chociaż nie nagrywają już może rewolucyjnych albumów, to nadal są godne uwagi. Dla mnie jako odbiorcy muzyki ważna jest także wiedza o niej. Stąd też OFF Festival spełnia poniekąd walor edukacyjny. Tegoroczna edycja OFF-u jest siódmą z kolei. Czy jako pomysłodawca i dyrektor artystyczny festiwalu starasz się wciąż kreować pewną markę i profil imprezy, czy może ta idea cały czas się zmienia? Z roku na rok nie dochodzi do jakichś drastycznych zmian. Oczywiście, zeszłoroczna edycja różniła się zupełnie od tej z 2006 roku, ale głównie z racji doświadczenia, które w międzyczasie zebrałem, i większych możliwości organizacyjnych. Na początku OFF był skromną imprezą bazującą na zespołach polskich. Z czasem dopiero zacząłem zmieniać jej profil w kierunku obecnego. Nie jest też tak, że planowałem pracę w pięcio- czy dziesięcioletnim cyklu. Starałem się po prostu zorganizować dobrze jeden festiwal, potem kolejny… I tak to trwa po dziś dzień. Sam ustalasz program czy słuchasz głosów z zewnątrz? Program ustalam sam, ale bazą do jego stworzenia jest wiedza, jaką czerpię z zewnątrz. Liczę się więc także i z opiniami innych. Za ostateczny kształt
WWW.HIRO.PL
foto | JACEK POREMBA
imprezy odpowiadam jednak ja. Zdarza ci się zapraszać wykonawców, których muzyka cię nie interesuje, ale na przykład wiesz, że dadzą dobry występ? Nie. Wprawdzie nie słucham na co dzień muzyki Merzbowa, Liturgy, Converge czy Pissed Jeans, ale niewątpliwie intryguje mnie ona. Znajduję w niej na tyle silny przekaz emocjonalny, że nawet jeśli jest to brudne, skrzekliwe i hałaśliwe, to jest w stanie naprawdę mnie poruszyć. Nie mógłbym ściągnąć zespołu grającego w moim odczuciu złą muzykę, tylko dlatego że na przykład jest popularny. Zawsze sięgam po artystów, którym kibicuję lub uważam za godnych przedstawienia. Na tej edycji będzie zresztą całkiem sporo grup z kręgu hardcore’u i metalu, by wspomnieć choćby Baroness, Converge czy rodzimy Blindead. Nie byłeś trochę rozczarowany tym, jak w ubiegłym roku media dość protekcjonalnie potraktowały te „ciężarowe” rodzynki? W pewnym sensie zdejmujesz z takiej muzyki wciąż pokutujące odium czegoś pośledniego. Trudno zwracać uwagę na opinię każdego, choć rzeczywiście niektórzy dziennikarze nadal uważają, że metal, punk czy hardcore są mało istotne. Ja uważam jednak, że są równie ważne jak każdy inny gatunek, zwłaszcza teraz, gdy wszelkie granice stylistyczne ulegają zatarciu. Muzyka metalowa od kilku lat przeżywa w mojej głowie swój mały renesans, choć dawniej sam byłem przekonany, że kończy się na Metalmanii. W rzeczywistości jest to bardzo szerokie zjawisko, niezwykle zresztą wpływowe dla współczesnej muzyki w ogóle. Jednocześnie cechuje je też niesamowita otwartość. Metal nie ogranicza się już dzisiaj jedynie do zgrai długowłosych facetów niewychylających się poza ciężkie brzmienia. Tradycyjnie w programie festiwalu pojawia się wiele twoich nowych prywatnych odkryć. Cieszysz się jakoś szczególnie na myśl o występie któregoś z nich? W zasadzie koncert każdego z zaproszonych zespołów powinien być dla mnie sporym przeżyciem. Wybrałem wiele ciekawych odkryć, a każde jest dla mnie pewną perełką. Weźmy choćby artystów takich jak Iceage, Andy Stott, Shabazz Palaces czy Container – wszystko to rzeczy nowe, które dla niektórych pozostają nadal do odkrycia, niewątpliwie jednak tworzą świetną muzykę i nie pozostawią nikogo obojętnym. Podtrzymasz także tradycję specjalnych koncertów, na których konkretni wykonawcy odgrywają repertuar wybranych płyt. W zeszłym roku zrobiły tak Kury, Bielizna i Primal Scream, a w tym roku? The Wedding Present zagra w całości album „Seamonsters”. Będzie też kilka innych specjalnych projektów. Matthew Herbet przyjeżdża z materiałem z „One Pig”, płyty może jeszcze nie legendarnej, bo jego najnowszej, ale sam koncert ma zaprezentować właśnie to wydawnictwo. Warto również zwrócić uwagę na wydarzenia związane z tematyką filmową. Brytyjska formacja Chrome Hoof wykona muzykę do polskiego filmu „Hydrozagadka”, co jest megaeksperymentem, a Mikołaj Trzaska po raz pierwszy na żywo zaprezentuje muzykę z filmu „Róża”, która mogła umknąć wielu oglądającym ten obraz. Takich specjalnych przedsięwzięć będzie jeszcze co najmniej kilka. Dopiero co skończyłeś czterdziestkę, a więc jesteś w wieku uchodzącym za pewną cezurę w życiu mężczyzny. Zmieniło to jakoś twoje postrzeganie muzyki i festiwalu? Gdyby nikt o to nie pytał, pewnie w ogóle nie zastanawiałbym się nad tym (śmiech). Nie trzeba mieć jednak czterdziestki na karku, by robić rozrachunek z życiem. Skończyłem czterdzieści lat, za rok skończę czterdzieści jeden – nic niezwykłego (śmiech). Wszystko nadal zmierza w tym samym kierunku.
muza 7
PROMO MIX TRADYCJA ZE STAJLEM
LUKSUS DLA OCZU Idealne na letni czas okulary słoneczne z polaryzacją marki ICON (model i901/042/01p) Limited Edition POLAND 2012. Cena promocyjna: 199 PLN. Dostępne w Polsce wyłącznie w salonach DE’LUX OPTICA i TWOJE SOCZEWKI oraz na www.twojesoczewki.com.
Bezcukrowa guma Orbit dla zdrowych i czystych zębów teraz także w wiśniowych i miętowych listkach w nowej eleganckiej kopercie z wygodnym zamknięciem. Czujesz, że żujesz;czujesz, że żyjesz!
POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI W nowym sezonie Levi's wraca do klimatu vintage i inspiracji kreatywnym rzemiosłem. Główną rolę odgrywa natura i odległe zakątki świata. Grafiki na tkaninach opowiadają historie podwodnego życia czy przykurzonych prerii, niczym na malowidłach ściennych lub znakach plemiennych sprzed wieków. Wszystko to tworzy doskonały i jedyny w swoim rodzaju Levi's total look, który tej jesieni zawojuje ulice.
SOK Z NATURY Pyshniak to naturalnie mętny sok jabłkowy produkowany z owoców najwyższej jakości bez dodatku wody, cukru i konserwantów. Kierowany do zwolenników mody na zdrowie, popularyzatorów ekologii i młodych ludzi świadomych wagi odpowiedniej diety.
SEZON Z BIEGOWYM SHOCKIEM ELEKTRYZUJĄCY ROWER MIEJSKI Stright8 to wizytówka amerykańskiej marki Electra – światowego lidera wśród rowerów miejskich i beach cruiserów. Czarny matowy lakier, hydroformowana, aluminiowa rama i niepowtarzalny design. A także, dzięki opatentowanej przez firmę technologii FlatFoot®, komfort jazdy zapewniający doznania niedostepne użytkownikom typowych górali. Model wystepuje w wersji 3- i 8- biegowej. Ceny od 1499 PLN. Adresy sklepów i pełna kolekcja na www.electrabicycles.pl.
Biegać każdy może, jeden lepiej, a drugi gorzej, tak z pewnością podchodzą do sprawy faceci. Co jednak z płcią piękną? Bieganie niejednokrotnie opatrzone jest dyskomfortem w postaci wstrząsów biustu. Mężczyźni nie wiedzą, o czym mowa, ale kobiety aż zanadto. Shock Absorber powstał wyłącznie z myślą o damskich aspektach sportu, dlatego został liderem w swej klasie. Każdy szczegół kontrukcji tego biustonosza zasługuje na pochwałę. Przetestuj, a nigdy nie zrezygnujesz. Ani ze sportu, ani z Shocka.
HI-TECH PROMO NAJLEPSZE PROJEKTORY 3D Epson TW6000 i TW9000 to nowej generacji projektory 3LCD dla miłośników kina domowego w jakości full HD z możliwością projekcji przestrzennej – 3D. Dzięki nowym panelom 3LCD projektory charakteryzuje jeszcze wyższa jakość obrazu i wierność kolorów oraz znakomita jakość cyfrowej projekcji 3D w pełnej rozdzielczości 1080p. Wyższa częstotliwość odświeżania (480Hz) sprawia, że przestrzenny obraz jest bardziej stabilny, pozbawiony męczącego wzrok migotania. Oba projektory mają funkcję automatycznej korekcji zniekształceń geometrii obrazu, wyposażone są w energooszczędną lampę E-TORL o żywotności 5 tys. godzin i 3-letniej gwarancji. Modele posiadają także przystawkę Wi-Fi umożliwiającą bezprzewodową transmisję obrazu i dźwięku w pełnej rozdzielczości full HD i 3D. Epson EH-TW9000W otrzymał właśnie prestiżowe wyróżnienie TIPA 2012 jako „Najlepszy projektor fotograficzny".
ROWER MIASTOODPORNY Vanmoof to młoda holenderska firma z ambicjami. Jej celem jest dostarczanie rowerów „miastoodpornych”, przeznaczonych do codziennej jazdy niezależnie od pogody i pory roku. Dlaczego rynek rowerowy ignoruje miejskie zagrożenia? Dlaczego w sklepach dominują rowery obwieszone podatnymi na uszkodzenia dodatkami? Firma Vanmoof postanowiła zerwać z rutyną. Zintegrowała elementy wyposażenia wewnątrz ram z masywnych, ale lekkich aluminiowych rur. Tak narodziły się rowery Vanmoof, łączące tradycyjną wygodę rowerów holenderskich z najnowocześniejszym dizajnem. Rowery stworzone po to, by ludzie mogli poruszać się po mieście szybko, bez wysiłku i z klasą.
gadżety 10
WWW.HIRO.PL
MONTREAL NA CZASIE
Kwarcowy zegarek Lacoste Montreal posiada mechanizm Miyota i czarny skórzany pasek. Koperta jest stalowa i stylowa. Wodoszczelny do 50 m. Cena: 660 PLN.
„ThaT’s Why God Made The Radio” NIE TYLKO DLA RASTAMANÓW Nowa generacja modelu HESH to idealnie zestrojony dźwięk Supreme Sound dla każdego rodzaju muzyki. Supreme Sound dostarcza atakujący bas, naturalne wokale i precyzyjne wysokie dźwięki. Odczepiany kabel zapewnia lepszą mobilność. W przypadku modelu z mikrofonem Mic1 pilot pozwala na zarządzanie zawartością twojej empetrójki. Model Hesh 2.0 już od czerwca dostępny w wybranych sklepach w całej Polsce. Cena: 299 PLN.
MOBILNY ULTRABOOK
HP SpectreXT to ultrabook zbudowany z najlepszej jakości materiałów, zamknięty w obudowie skonstruowanej w całości z metalu, cechującej się wyrazistymi liniami kontrastującymi z przyjemną w dotyku fakturą. Zaprojektowany został z myślą o mobilności – ma jedynie 14,5 mm grubości i waży niecałe 1,4 kg. Wyposażony jest w ekran HD o przekątnej 13,3 cala, dysk SSD o poj. 256 GB, a ponadto, mimo niewielkich wymiarów, oferuje pełną gamę portów, w tym Gigabit Ethernet, USB 3.0 oraz HDMI. Maksymalny czas pracy bez ładowania akumulatora wynosi 8 godzin.
WWW.HIRO.PL
nowy album z okazji 50-lecia legendarnej formacji! Już w sprzedaży
tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK
WARTO ROZMAWIAĆ
out of tune Czujecie sami, że „Bison Jupiter and Everything Else” to nowy rozdział w działalności OoT? Filip Sarniak: Wydaje mi się, iż moment zakończenia pracy nad materiałem to dla każdego zespołu nowy początek. Dla nas o tyle szczególny, że tym razem sami wszystko robiliśmy: zbudowaliśmy własne studio, całość sobie wyprodukowaliśmy. Ta płyta jest więc najważniejsza już przez to, jak bardzo „nasza” się wydaje.
można zostawić niedopracowane. To taka osoba, która rozwieje wątpliwości i na którą w razie czego da się wszystko zwalić. Działając samemu, nie ma wymówek, jest za to mobilizacja.
Inne doświadczenie, prawda? Inaczej się pracuje, kiedy ma się świadomość, że nie ma nikogo z zewnątrz, kto byłby za nagranie odpowiedzialny. Obecność producenta jest pomocą, ale rozleniwia, bo daje ci poczucie, że coś
Na co kładłeś nacisk? Żeby nie popełnić błędów, które przydarzyły się przy pierwszej płycie, nie zniszczyć produkcją emocji. Chciałem, żeby płyta przekazywała je z koncertową energią, była naturalna, nie wystudiowana.
A co z konkretną wizją płyty w momencie wejścia do studia? Była, i to pierwszy raz w karierze! Pisząc kawałki, wiedziałem już, jak mają brzmieć. W samym studiu zostało do zrobienia minimum.
chłopcy kontra basia
Sięgacie po jazz i folk, ale nie uciekacie w popularne brzmienia ethnojazzowe. Co najsilniej wpłynęło na sposób, w jaki grają Chłopcy z Basią? Basia: Nie jest tak, że posiadamy odnośnik, do którego usiłujemy zbliżyć się charakterem. Raczej podczas prób pozwalamy sobie na to, aby nasze osobiste inspiracje swobodnie z nas wypływały i mieszały się ze sobą. Nasza stylistyka, jak nietrudno zauważyć, obraca się głównie wokół muzyki tradycyjnej różnych regionów (która jest moim konikiem) i jazzu – domeny Chłopców. Nie stronimy jednak od rozwiązań, które podsłuchamy w reggae, hip-hopie, rocku, folku czy innych gatunkach. Sięgając po rodzimy folklor, nie ograniczacie się do odnalezienia nagrań czy śpiewników. Wiem, że ty jeździsz do muzykantów – takie bezpośrednie spotkania dają znacznie więcej? Dają mnóstwo, ale nie w sposób bezpośredni. Nie pojechałam nigdy na wieś czy na przegląd folklorystyczny, aby się „doinspirować”. Niemniej kontakt z ludźmi, którzy pamiętają pasjonujące mnie czasy, ma nie byle jaki wpływ na moje teksty i muzykę. Osłuchując się ze wspomnieniami, dawnymi melodiami itp., łatwiej mi stworzyć utwór, który odda klimat twórczości tradycyjnej. Czujecie, że dla muzyki nasyconej folkiem jest teraz dobry czas? Tak, następuje ożywienie w tej kwestii. Pojawia się sporo zespołów, które mają nowatorski sposób na folklor, zdejmując z niego klątwę biesiady, rubaszności i tandety. Znam mnóstwo młodych ludzi, którzy podróżują na wieś, uczą się grać u mistrzów dawnej muzyki, a potem ją wykonują i zarażają następnych.
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
the KDMS
Słyszałeś w swoim życiu więcej pochwał niż po premierze debiutanckiej płyty The KDMS? Maxymilian Skiba: Nie wiem, chyba nie (śmiech). Nie uderzyła ci w takim razie woda sodowa? Nie, no co ty (śmiech). Masz poczucie, ze zrobiliście coś wielkiego? Przede wszystkim bardzo się cieszę, że ta płyta w końcu wyszła. Jest na niej bardzo dużo mnie, więc to, co czuję, to mieszanka dumy i radości. Kathy Diamond, z którą tworzysz zespół, ma już wyrobioną pozycję na światowej scenie disco. Poznaliście się na jakimś jej koncercie? Pierwszy raz usłyszałem jej głos, gdy Artur8 puścił jej piosenkę „All Woman” w klubie. Strasznie się tym zajarałem. Potem okazało się, że Kathy przyjeżdża na występ do Polski. W tym czasie ja już złapałem z nią kontakt przez MySpace, wymienialiśmy różne uwagi, życzliwości. Okazało się, że ona zna moje ówczesne kawałki, co mnie bardzo zaskoczyło. Od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że może spróbujemy zrobić coś razem. I tak powstało „Never Stop Believing”. W czasie kolejnej wizyty Kathy nagraliśmy szybciutko „High Wire”, potem przybywały nam kolejne piosenki. Z czasem poczuliśmy, że z tego może powstać materiał na album. A co najbardziej zaimponowało ci w Kathy? Jej serdeczność i szczerość. Ona jest takim dobrym duszkiem, który ma niesamowity talent. Jaka muzyka towarzyszyła ci w czasie dojrzewania, czego słuchało się u ciebie w domu? Mój tata był fanem Kraftwerku, dominowały więc takie chłodne i ostrzejsze klimaty elektroniczne. Ja jednak od zawsze byłem fanem Donny Summer. Kiedyś, gdy byłem bliższy scenie techno, lubiłem DJ Hella, on zawsze miksował disco w swoich setach. Myślę, że to też mnie w jakiś sposób ukształtowało. W czasach liceum wsiąkłeś w jakąś subkulturę? Byłem kompletnym outsiderem, słuchałem sporo muzyki wave. To był taki bunt, na płaszczyźnie muzycznej kompletnie nie miałem o czym porozmawiać z kolegami z liceum, ale miałem też swoje grono pozaszkolne, podobnych mi outsiderów. Debiutancka płyta The KDMS pełna jest takiej
żywej energii. Umiesz grać na jakichś instrumentach poza klawiszami? Jestem absolutnie klawiszowy i zawsze tak było, nawet nigdy nie próbowałem wychodzić poza to. Nie gram na innych instrumentach, ale zawsze starałem się słuchać chłopaków, którzy z nami grają. Gdy weszliśmy z tym materiałem do studia, całość nabrała bardziej akustycznego charakteru. Muzycy sesyjni grający z nami świetnie wszystko uzupełnili.
Wszędzie spotykamy się z pozytywnym przyjęciem, ale najcieplej reagują Rosjanie. W moskiewskim klubie ludzie znali nasze teksty, śpiewali je, byliśmy w szoku. Wspominałeś, że na tym albumie jest bardzo dużo ciebie, a na ile z nim utożsamia się Kathy? Myślę, że ona traktuje tę płytę równie osobiście co ja, bo jej teksty są mocno inspirowane jej własnym życiem, emocjami, historiami, które sobie opowiadaliśmy. Myślę, że ona traktuje ten album jako swój własny, podobnie jak i ja to robię. Zresztą każde z nas miało tu swój wkład w zupełnie innej sferze. Ja bardziej muzycznie, ona – lirycznie. Zdarzało się, że przychodziła do ciebie i prosiła, by nagrać piosenkę w pasującym jej klimacie? Nie, to raczej ja do niej chodziłem. Zresztą było ciekawie, bo kiedyś spytałem, skąd ona bierze te pomysły na teksty, a wtedy odpowiedziała: „Ja jestem jak lekarz”, po czym usiadła w poważnej pozie, założyła nogę na nogę, wyjęła notes i spytała: „Co cię boli?” (śmiech). „Opowiedz mi swoją historię”. Ona tak właśnie pracuje, więc często bywało tak, że spotykaliśmy się, ja zdawałem relację z tego, co się u mnie wydarzyło, a później to inspirowało jej teksty. Potem słowa jej piosenek inspirowały moją muzykę, toteż wszystko działało w obie strony. Nie mieliśmy nigdy stałego schematu. Łatwo jest prowadzić zespół, kiedy dzieli cię ze współtwórcą kilka tysięcy kilometrów dystansu?
Myślę, że właśnie dzięki temu nasz projekt jest specjalny. Przez to, że nie mieszkamy obok siebie, nasze spotkania i nagrania traktujemy „odświętnie”. Kiedy się spotykamy, na przykład na koncertach, następuje prawdziwy wybuch treści. Ograniczenie czasowe zapobiega też rozmemłaniu, każda nasza sesja nagraniowa skutkowała kolejnym utworem. Jak wygląda wasza relacja z wydawcą? Gomma to znana marka na rynku międzynarodowym, czy są dla was tylko firmą, która tłoczy wasze płyty? Nie, to relacja partnerska. Nie jest tak, że dostają gotowy produkt i tylko go wydają, to można przecież zrobić samemu. Pomagali nam na etapie miksowania dźwięków, doradzali różne rozwiązania. To było fajne, chociaż był to też dla mnie najcięższy moment pracy nad albumem. Po nim kompletnie nie miałem ochoty myśleć o nowych nagraniach. Wydawca dopytuje się już, co z następną płytą? Nie. Pracujemy nad kolejnymi utworami, mamy sporo nowych pomysłów, ale sercem jestem jeszcze w „Kinky Dramas…”. Jak wam się gra cały materiał na żywo? Tak naprawdę każdy nasz koncert jest zupełnie inny, za każdym razem jest inna okazja, nieustannie zmieniamy setlistę. Przykładowo, niedawno na koncercie w Rumunii dwóch naszych stałych piosenek nie było, bo nie pasowały do energii. Testujemy też inne utwory, które, wydawałoby się, nie zadziałają na publiczność, a niespodziewanie chwytają. Wspominasz o Rumunii, ale w sumie grałeś już w różnych zakątkach świata. Gdzie publiczność reaguje najlepiej? Wszędzie reagują na nas bardzo pozytywnie, tylko wyrażają to na różne sposoby. Zawsze okazuje się, że nasi fani są w miejscach, po których najmniej byśmy się tego spodziewali, ale najcieplej zawsze przyjmują nas Rosjanie. To ciekawe, sporo przecież jest tych sąsiedzkich tarć i konfliktów… Tylko na górze, bo jeśli chodzi o młodych słuchaczy, jest świetnie. Nasz moskiewski występ z 2009 roku to był dla The KDMS pierwszy koncert klubowy. Przyjechaliśmy w momencie, gdy mieliśmy na koncie raptem jeden singel. Tymczasem ludzie znali teksty, śpiewali je, byliśmy absolutnie w szoku.
HARLEY PROMO
nie tylk dla wybrańców Jeśli Harley kojarzy wam się głównie z masywnymi broda-czami w stylu ZZ Top, czas to zmienić. Kultowa marka ma obecnie w swojej ofercie nie tylko wielkie i cieżkie maszyny dla strongmanów 50+, ale także wiele stylowych modeli miejskich. Poręcznych, łatwych w prowadzeniu nawet dla dziewczyn bez specjalnie zaokrąglonych bicepsów. Przykładem mogą być modele z rodziny Sportser, np. widoczny na zdjęciu Sportser Iron 883. Żałujecie teraz pewnie braku powinowactwa z Kulczykiem? Niepotrzebnie. Wspomniany model można kupić już za ok. 35 tys. PLN. Gotówką lub na raty po 399 PLN/m-c. Musicie też wiedzieć, że większość motocykli Harleya posiada ABS, 2-letnią gwarancję bez limitu przebiegu, a seria VRSC niezawodny silnik Revolution skonstruowany ze współpracy z firmą Porsche. To co, lecicie do salonu? Przeszkolony i profesjonalny personel na pewno pomoże wam znaleźć coś odpowiedniego. Jeszcze się wahacie? No problem. Umówcie się na bezpłatne jazdy testowe. Ale ostrzegamy – ciężko wam będzie później rozstać się z maszyną.
Więcej informacji na stronie www.harley-davidson.pl
przegląd festiwali CEK tekst | JA
KI
SOBCZYŃS
OPEN’ER FESTIVAL
Gdynia – Kosakowo, 4-7.07; bilety: karnet na 4 dni – 370/410 PLN, karnet na 2 dni – 290/330 PLN, jednodniowy – 165 PLN. Grają m.in.: Björk, Bon Iver, Justice, Franz Ferdinand. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: NEW ORDER Występ podwyższonego ryzyka; na kilku filmikach z tegorocznych koncertów forma Brytyjczyków nie prezentuje się najlepiej, możliwe zatem, że na Open’erze zamiast dobrego występu zobaczymy smutne, geriatryczne show. Ale przypomnijmy: „Regret”, „True Faith”, „Blue Monday” – dla usłyszenia takich piosenek na żywo wielu wyszłoby z kubkiem po kawie na uliczne żebry. CZARNY KOŃ: THE STUBS Trochę głupio typować wśród zagranicznych artystów festiwalu czarnego konia, w końcu każdy ma tam już jakąś renomę w naszym kraju. Stawiam zatem na energetyczne, punk’n’rollowe trio The Stubs – ich dynamiczne kawałki poderwałyby do tańca nawet Ryszarda Kalisza. PRZEHAJP: MUMFORD & SONS Wyspiarscy bożkowie smętnej, folkowej nudy. Rozumiem sympatię fanów, ale dla mnie od ich grania ciekawsza jest choćby transmisja z obrad Sejmu.
OFF FESTIVAL
Katowice, Dolina Trzech Stawów, 3-5.08; bilety: karnet na 3 dni – 200 PLN (do 2.08), 220 PLN (od 2.08), jednodniowy – 80 PLN (do 22.07), 120 PLN (do 2.08), 140 zł (od 2.08). Grają m.in.: Iggy & The Stooges, Swans, Thurston Moore, Atari Teenage Riot. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: DOOM Ten zamaskowany człowiek współtworzył jedną z najlepszych płyt ostatniej dekady bez podziału na kategorie („Madvillainy”), nagrał w życiu więcej utworów, niż wy zjedliście ciepłych posiłków, jego przepełnione nawiązaniami i cytatami teksty chłonie się niczym przewodnik po amerykańskiej popkulturze, a jakby tego było mało, to jego pierwszy polski koncert. Przepalony zielem bóg undergroundu wyjdzie na powierzchnię w pierwszy weekend sierpnia. Ostatni raz tak drżałem przed utratą cnoty. CZARNY KOŃ: CHARLES BRADLEY Kawał czarnego jak smoła miejskiego soulu spod znaku Gila Scotta-Herona. Zobaczcie na YouTube, jakie ten facet potrafi dawać koncerty. Albo nie, nie patrzcie, po co psuć sobie niespodziankę. PRZEHAJP: METRONOMY Ot, takie sobie pipczenie na klawiszach, do reszty składu OFF-a pasujące niczym kebab do kakao. W dodatku zaprzyjaźnieni fani utrzymują, że nawet na żywo Metronomy nie powalają.
AUDIORIVER
Płock, Plaża, 27-29.07; bilety: karnet na 2 dni – 150 PLN (do 22.07), 180 PLN (od 23.07), jednodniowy – 100 PLN. Grają m.in.: Röyksopp, Modeselektor, Maceo Plex. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: NICOLAS JAAR Nie wiem, jak ten smutny i nieco dziwny chłopiec poradzi sobie, stając oko w oko z tysiącami fanów hedonistycznej balangi, ale sam w sobie jest zjawiskiem tak odrębnym, że jestem skłonny jechać do Płocka tylko na jego występ. CZARNY KOŃ: GATHASPAR O rany, jakie to jest dobre: klimatyczny tech-house z basami, które wyrywają zęby. To wstyd, że tak dobry producent nie ma nawet tysiaka lajków na Facebooku. PRZEHAJP: ENTER SHIKARI Papa Roach 2.0 dla pryszczatych fanów „Diablo 3” i masła orzechowego. Na miejscu organizatorów ustawiłbym ich koncert w okolicach godziny 17 – miejcie litość dla tych nieszczęsnych 15-latków, nakaz przychodzenia do domu przed 22 nie wyszedł jeszcze z rodzicielskiej mody.
TAURON NOWA MUZYKA
Katowice, Dolina Trzech Stawów, Szyb Wilson, Jazz Club Hipnoza, 23-26.08; bilety: karnet na 3 dni – 170 PLN, karnet na 2 dni – 140 PLN, koncert otwarcia – 60 PLN. Grają m.in.: Beach House, Caribou/Four Tet, Mouse On Mars. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: GANG GANG DANCE Najdziwniejszy zespół świata przyjeżdża po raz pierwszy do Polski, by zaprosić nas na kosmogoniczno-halucynogenną jazdę. Zobaczycie, że dla naszych dzieci Gang Gang Dance będą tym, czym dla starszego pokolenia Can i Kraftwerk. CZARNY KOŃ: SEPALCURE Basowe szaleństwo współtworzone przez autora projektu Machinedrum, Travisa Stewarta. Przestrzeń, pogłosy, niesamowity klimat. Szykujcie wygodne buty do tańca. PRZEHAJP: HOT CHIP To będzie dobry moment, by skoczyć na piwo lub wysikać się do jakiegoś opuszczonego szybu – od głównej gwiazdy Taurona oczekuję trochę więcej niż trzech średnio mądrych hitów na krzyż.
16 muza
WWW.HIRO.PL
Kostrzyn n. Odrą, 2-4.08; bilety: wstęp wolny. Grają m.in.: Machine Head, The Darkness, Damian Marley. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: MINISTRY To może być i najlepszy, i najgorszy koncert wakacji. Cztery lata temu rozwiązali się tuż po zagraniu w warszawskiej Stodole, ciekawe więc, jak zareagują na pół miliona umazanych błotem widzów. CZARNY KOŃ: THE ANALOGS Sto procent pancurstwa bez lizania się po pieszczochach. To dla takich kapel powstał ten festiwal. PRZEHAJP: MY RIOT Korn dla ubogich. Gdybym był dresem, wydziarałbym sobie którąś ze złotych myśli Glacy na przedramieniu.
T-MOBILE NOWE HORYZONTY
Wrocław, m.in. kino Helios, 19-29.07; bilety: cena nieznana. W programie m.in.: retrospektywy Witolda Giersza, Carlosa Reygadasa, mockumentaries. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: PRZEGLĄD FILMÓW ULRICHA SEIDLA Austriacki mistrz bolesnego kina psychologicznego. Jego filmy są genialne, ale ostrzegam, dla nieprzygotowanych zetknięcie z poetyką Seidla będzie jak zabawa z żyletką. CZARNY KOŃ: NOCNE SZALEŃSTWO To najpiękniejsze pokazy każdej edycji festiwalu. Warto choćby po to, by usłyszeć, jak brzmi dźwięk kilkuset puszek piwa otwieranych w tym samym momencie. PRZEHAJP: COCOROSIE Za czasów „Noah’s Ark” może i bym się przeszedł, ale teraz to trochę dziesiąta woda po kisielu. Choć z góry wieszczę sold out na kilka tygodni przed występem.
JAROCIN FESTIVAL
Jarocin, ul. Maratońska, 20-22.07; bilety: karnet na 3 dni – 125 PLN (do 30.06), 135 PLN (od 1.07), bilet jednodniowy – 85 PLN (do 30.06), 95 PLN (od 1.07). Grają m.in.: Within Temptation, Against Me!, Biohazard, Kult.
GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: TZN XENNA Gdyby w Polsce lat 80. ktoś nakręcił serial „Jak poznałem waszą matkę”, wówczas – idę o zakład – tytułowe spotkanie dokonałoby się przy kasecie z kawałkami Xenny. Legenda przez duże L. CZARNY KOŃ: STARZY SIDA Starzy Singers i Patyczak, samozwańczy król punkrockowej hucpy. Uwaga, to będzie ich jedyny wspólny koncert w te wakacje!
COKE LIVE MUSIC FESTIVAL
Kraków, Muzeum Lotnictwa, 11-12.08; bilety: karnet na 2 dni: 200/225 PLN, jednodniowy: 125 PLN. Grają m.in.: The Killers, Placebo, The Roots. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: THE ROOTS Najlepszy koncertowy skład świata. Do Krakowa choćby boso! CZARNY KOŃ: BRAK TYPU PRZEHAJP: PLACEBO Od czasu „Meds” muzycznie to dno i kilogram szlamu, choć przyznaję, trzy lata temu na Open’erze byli zaskakująco dobrzy.
PRZEHAJP: COMA Tego naprawdę nie trzeba już tłumaczyć. Wsłuchajcie się jeszcze raz w dowolny tekst Comy i wszystko stanie się jasne.
MALTA FESTIVAL
Poznań, różne lokalizacje, 3-7.07; bilety: cena nieznana (koncert Faith No More – 160 PLN). GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: „SLOW MAN” John Maxwell Coetzee w operze to pomysł tyleż oryginalny, co karkołomny. Ale jeśli się uda, będzie wydarzenie roku. CZARNY KOŃ: SLAGSMÅLSKLUBBEN Absolutna rewelacja ze Skandynawii. Sześciu kolesiów za konsoletą gra takie electro, że w okolicznych kamienicach pękają zastawy. PRZEHAJP: BALLADY I ROMANSE Nie kupuję takiego grania i nie rozumiem, czemu tak pretensjonalne kawałki są w stanie ocierać się o ważne, ogólnopolskie nagrody.
TRANSATLANTYK
Poznań, m.in. Multikino 51, 15-22.08; bilety: cena nieznana. GWIAZDA, KTÓRĄ WARTO ZOBACZYĆ: BRAK TYPU CZARNY KOŃ: BRAK TYPU PRZEHAJP: BRAK TYPU Tu na razie cisza, choć organizatorzy umiejętnie podsycają atmosferę, to premierą nagrodzonego w Berlinie „Cezar musi umrzeć”, to pierwszym pokazem nowego filmu twórcy „C.R.A.Z.Y.”. W każdym razie festiwal Jana A.P. Kaczmarka rok temu wypalił, teraz może być jeszcze ciekawiej.
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
PRZYSTANEK WOODSTOCK
POLAK POTRAFI
Polska vs. reszta świata tekst | SEBASTIAN RERAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
BĘDZIE TROCHĘ O NARODOWEJ DUMIE. ALE NIE TEJ, KTÓRA W PRZEDEDNIU EURO KAŻE POCZCIWYM JANUSZOM WYWIESZAĆ NA BALKONACH FLAGI I MALOWAĆ FACJATY PLAKATÓWKAMI. NIECH NIECO POLISH PRIDE WLEJĄ WAM W SERCA UDZIAŁOWCY MUZYCZNYCH KOOPERACJI NA LINII POLSKA – RESZTA ŚWIATA. BO PRAWDA JEST TAKA, ŻE W MUZYCE MAMY DZIŚ WIĘCEJ SUKCESÓW NIŻ W PIŁCE KOPANEJ Kilka tygodni temu wszystkie tytuły prasowe – od brukowczyków z krzykliwymi nagłówkami po opiniotwórcze dzienniki – zgodnym chórem wychwalały Radzimira Dębskiego alias Jimek alias Ten, Do Którego Zadzwoniła Beyoncé. Dwudziestopięcioletni syn znanego ojca i równie popularnej matki wygrał konkurs na remiks „End of Time” Amerykanki, zostawiając w pokonanym polu trzy tysiące konkurentów z 25 krajów. O wyborze jego wersji zadecydowało notabene jury, w którego składzie znaleźli się m.in. Afrojack, bóg disco Giorgio Moroder oraz sama Beyoncé. Remiks Dębskiego powędrował na oficjalną EP-kę „4: The Remix”, choć jeśli wierzyć mediom większym wyróżnieniem była dla Jimka możliwość odbycia skype’owej konwersacji z wielką divą R&B. RAP I OKOLICE… Kwiecień był jednak ogólnie gorącym miesiącem, nie tylko ze względu na subtropikalne kaprysy pogody. Wtedy także rozniosła się wieść o sensacyjnym duecie Buczera z Lil Wayne’em. W zaledwie miesiąc po wydaniu „2 obliczy”, oficjalnego debiutu toruńskiego rapera, wiedziano już, że wystąpił on wspólnie ze znanym kolekcjonerem dziar w kawałku „Creeper” nagranym z myślą o nowym mikstejpie Marka Battlesa „Walking Distance”. Battles poznał już wcześniej Buczera i na tyle cenił sobie współpracę z nim, że zdecydował się pilotować całe przedsięwzięcie. „Track z Lil Wayne’em to niewątpliwie mój największy dotychczasowy sukces oraz dowód na to, że ciężka praca, talent oraz wiara w marzenia potrafią zdziałać cuda”, deklarował pionier rodzimego crunku. Kolejnego wybuchowego newsa dostarczyła Iza Lach. Oto wokalistka z Łodzi nagrała wspólny utwór z samym Snoop Doggiem! O zaistnieniu tego korespondencyjnego duetu przesądził, podobnie jak w przypadku Jimka, specjalny konkurs. „Pobrałam bit, zaśpiewałam, nagrałam i odesłałam moją wersję” – wyjaśniała Iza. „Po jakimś czasie (Snoop) napisał, że kawałek mu się podoba i zapytał, czy zgadzam się na publikację. Odpowiedź mogła być tylko jedna”. I tak oto niegdysiejsza zwycięzczyni „Od przedszkola do Opola”, która w zeszłym roku wydała swój drugi autorski long „Krzyk”, może cieszyć się wspólnym wykonaniem „Set It Off” z jednym z czołowych macherów w swojej grze. No i kolejny powód do dumy, choć odnotowany nieco w cieniu wspomnianych
20 euro
powyżej – występ Termanology’ego na płycie „Audio Active Dreams” Luxona, producenta znanego m.in. z udziału w nagraniu klasycznych już materiałów Warszafskiego Deszczu i Bez Cenzury, a który w duecie ze Steezem był już swego czasu finalistą konkursu na remiks The Roots. Kiedy warszawiak przedstawił gotowy utwór „Hood Rich” raperowi z Massachusetts, ten wystawił mu krótką, acz treściwą reckę: „The track came amazing, man. Good shit!”. …TAKOŻ W REGGAE I ELEKTRONICE Ciesząc się z sukcesów Polaków na około-rapowym poletku, warto przypomnieć, że z rodzimymi artystami od dawna chętnie współpracują także tuzy innych gatunków. Weźmy szeroko rozumianą elektronikę – z electroclashowym trójmiejskim duetem Skinny Patrini współpracował jeden z asów oficyny International Deejay Gigolo, Adriano Canzian, jedną z piosenek Ramony Rey miskował sam Ricardo Villalobos, a w konkursie na remiks „Momma’s Place” Róisín Murphy wyróżnienia od samej Irlandki otrzymali reprezentanci Warszawy: Łukasz Wasilewski i duo Syncdrifters. Bardzo dużo wciąż dzieje się w kręgu reggae. Tu zwłaszcza ciekawe nagrania powstały w wyniku spotkań weteranów – ostatni album Izraela, „Dża ludzie”, poddał dubizacji legendarny Mad Professor, piosenki Gedeon Jerubbaal miksował nie mniej renomowany Adrian Sherwood, a nagrania Bakshish – członkowie Zion Train. Z brytyjskim Pociągiem do Syjonu współpracowała też ostatnio nasza nadzieja dubowego drum’n’bass Fireinthehole, podczas gdy łódzki sound system Dreadsquad nagrał płytę z udziałem wielu uznanych zawodników, m.in. niemieckiego weterana ska Dr Ring-Dinga i jamajskiego nawijacza Perfect Giddimaniego. Potężnym projektem, acz trochę przeoczonym przez polskie media, było Rastasize – wspólne przedsięwzięcie Dawida Portasza, wokalisty związanego ongi z Jafia Namuel, i producenta Krystiana „K-Jah” Walczaka oraz absolutnej czołówki jamajskich instrumentalistów. Nagrany przez nich album „Day by Day” z 2009 roku powstawał w słynnym studiu Tuff-Gong w Kingston przy udziale realizatora Errola Browna, szlifującego niegdyś brzmienie płyt Petera Tosha, Gregory’ego Isaacsa, a nawet dziadzia Marleya. Jest się więc czym chwalić. Serce rośnie, polska krew dumnie bulgocze… Można by na koniec wspomnieć jeszcze o elektryzującym duecie Gosi Andrzejewicz ze znanym szwedzkim stomatologiem, ale ich „Loverboy” to już raczej propozycja dla wspomnianych na wstępie Januszów. Niech i oni mają coś od życia, gdy na boisku nie będzie czego oglądać.
WWW.HIRO.PL
EURO
koko spoko? tekst | JAN PROCIAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
NA POCZĄTKU BYŁ OBCIACH Łatwo krytykować zespół Jarzębina. Kopanie Libera czy Poparzonych Kawą Trzy również przypomina glanowanie leżącego. Ciężko o coś prostszego. Trudniej w zalewie muzycznej tandety szukać pozytywów, a takie również się trafiają. Oczywiste jest, że przebój w stylu „La Copa De La Vida” Ricky’ego Martina czy „Forca” Nelly Furtado nam nie grozi, ale nie znaczy to, że nie będzie na czym zawiesić ucha. Na szczęście muzyczne Euro 2012 to nie tylko pseudofolkowe przyśpiewki i nieśmiertelne piosenki o „seksie” z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. To piłkarskie lato nie jest jeszcze stracone. W POSZUKIWANIU STRACONEGO HITU Po porażce sprzed czterech lat, jaką było wybranie na przebój Euro piosenki Shaggy’ego „Like a Superstar”, której nikt dziś nie pamięta, notable z Nyonu postanowili pójść inną drogą. Oficjalnie mianowanym songiem zostało „Endless Summer” Oceany i choć piosence urodzonej w Niemczech wokalistki daleko do legendarnego arcydzieła Fennesza, to potencjał na hit najbliższych miesięcy ma ona całkiem spory. W końcu nie o wartości muzyczne tutaj chodzi, ale o zgrywanie się z emocjami kibiców, którzy na czas turnieju zanurzą się w rzeczywistości innej niż codzienna. „Waka Waka (This Time for Africa)” Shakiry też miało trudne początki i spotkało się z dużą krytyką, ale w czasie południowoafrykańskiego turnieju mocno zapisało się w pamięci nie tylko piłkarskich fanów i dziś jest stałym elementem licznych imprez. W czasach, kiedy największe gwiazdy popu śmiało nawiązują do eurodance’owej stylistyki i nostalgii za latami 90., utwór Oceany może się okazać strzałem w dziesiątkę i jeszcze tysiące gardeł zaskanduje: „Movin’ up, movin’ down, you make me jump, jump, jump…”. Nie najgorzej wypada oficjalny dżingiel dla telewizji. Ma odpowiednią dozę epickości i nieźle wprowadza w klimat sportowych emocji. Sporo zwolenników może zdobyć Don Omar i jego „Hasta que salga el Sol”, które według wielu powinno być oficjalnym songiem turnieju. Klimaty latynoskie mają nie tylko w naszym kraju sporo zwolenników i pozwalają na bardziej ekspresyjne tańce niż zaśpiewy Jarzębin. To może być hit. Nieźle wypada irlandzkie „The Rocky Road to Poland”. Knajpiany klimat i ciepły posmak whiskey spływającej do gardła pasuje do przeżywania emocji w barze. Warto wspomnieć, że słowa do piosenki zostały
22 muza
PO TYM JAK „KOKO KOKO EURO SPOKO” ZOSTAŁO WYBRANE W PLEBISCYCIE ORGANIZOWANYM PRZEZ PZPN I RADIO ZET NA HYMN POLSKIEJ REPREZENTACJI NA EURO 2012, W KRAJU ROZPĘTAŁA SIĘ BURZA. ZE WSZYSTKICH STRON POSYPAŁY SIĘ GROMY, A INTERNET OCIEKAŁ TONAMI JADU. NAGLE ODEZWAŁ SIĘ CASUS WYBORCZEGO SUKCESU PIS I REKORDOWYCH SPRZEDAŻY PŁYT ICH TROJE. ZNOWU GŁOSOWALI MITYCZNI „INNI” I NIE BYŁO ODWAŻNYCH, KTÓRZY POWIEDZIELIBY: „TO JA GŁOSOWAŁEM/ -AM”. POLACY KOLEJNY RAZ ZROBILI SOBIE JAJA, CO MÓWI O NAS WIĘCEJ NIŻ WSZYSTKIE SOCJOLOGICZNE ANALIZY RAZEM WZIĘTE
napisane przez słuchaczy porannej audycji Raya D’Arcy’ego. Kolejny raz potwierdza się, że mieszkańcy „zielonej wyspy” to niezwykle muzykalny naród. Barmanki w Gdyni, która będzie oficjalną bazą irlandzkich piłkarzy, już czekają na napiwki w euro podawane ze skoczną melodią na ustach. MUZYCZNE STREFY KIBICA Naprzeciw oczekiwaniom futbolowych fanów muzyki postanowili wyjść organizatorzy stref kibica. Na ilość poszli w Poznaniu, gdzie wystąpi ponad czterdziestu artystów. Na szczęście w tej ciżbie zdarzają się wartościowe propozycje. Obok takich wynalazków jak Mezo z drużyną programu „Bitwa na głosy” czy Pierwsza Poznańska Niesymfoniczna Orkiestra Ukulele wystąpią też zdecydowanie ciekawsi muzykanci. Honoru polskiego indie rocka bronić będą Kumka Olik i Hellow Dog. Odrobinę szaleństwa wnieść mają Die Antwoord, a fanów rocka progresywnego zadowolić powinien Ray Wilson. Jeśli dorzucimy do tego Sokoła z Marysią Starostą, Gabę Kulkę i weteranów z Alphaville, to poznańska propozycja wygląda całkiem nieźle i powinna zadowolić większość gości stolicy Wielkopolski. Wrocławski stadion otwierał George Michael i było to spore wydarzenie nad Odrą. Tegoroczny wybór to próba pójścia za ciosem. 25 czerwca na wrocławskim rynku wystąpi Duran Duran, dla których będzie to dopiero drugi koncert w naszym kraju. Również Gdańsk stawia na Brytyjczyków. 20 czerwca zagra Noel Gallagher, a supportować go będą indierockowcy z The Vaccines. Zwolennicy komercyjnych brzmień dostaną koncerty Pitbulla i ATB. Masowa impreza piłkarska to również próba dogodzenia masowym gustom muzycznym. NIC SIĘ NIE STAŁO Jak widać, muzyczne Euro 2012 nie jest jednowymiarowe i niekoniecznie upływać musi przy kurzych dźwiękach. Jak to wszystko sprawdzi się w rzeczywistości, przekonamy się do 11 lipca, kiedy to planowany jest wielki finał. Grunt żeby najczęściej skandowaną melodią na stadionach Polski i Ukrainy nie było nieśmiertelne „Nic się nie stało”.
WWW.HIRO.PL
SEAN MALTO WEARING SKULLCANDY HESH
MÓWIĄ O SOBIE, ŻE ROBIĄ „HIP-HOP NOWEGO POKOLENIA”. PRZESADZAJĄ, CHOĆ NA ICH WYSTĘPACH GRZECZNI CHŁOPCY Z DOSTATNICH KRAJÓW ZWISAJĄ Z KLUBOWYCH SUFITÓW I WYWRACAJĄ FESTIWALOWE OGRODZENIA. MAJĄ POTĘŻNY BAS, EFEKTOWNY WIZERUNEK I DUŻO BEZCZELNOŚCI. TO CZYNI DOPE D.O.D. JEDNĄ Z GŁÓWNYCH ATRAKCJI TEGOROCZNEGO HIP HOP KEMPU
DOPE D.O.D.
rzeźnicy z miasta duchów tekst | MARCIN FLINT
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Położone w północnej Holandii Groningen nie jest wielką metropolią. Spośród liczącej 190 tys. populacji blisko jedną piątą stanowią studenci. Młodzi ludzie łażą po uliczkach, gapią się na pokręcony, kolorowy gmach tutejszego muzeum, piją w otwartych do 7 rano barach, zaglądają do dwóch dzielnic (choć to chyba za duże słowo) czerwonych latarnii. Wpadają na niecodzienne pomysły. Takie jak Dope D.O.D. Kiedy w 2011 roku grupa odpalała swoją międzynarodową karierę, tubylcy nie za bardzo zdawali sprawę, że to „ich” ekipa. Powstała w 2006, jeszcze jako duet, a właściwie „duet ciemności” (Duo Of Darkness). Do dziś nazywa swoje rodzinne miasteczko „Ghost Town”, choć to ona była dla jego mieszkańców półprzezroczysta, eteryczna. Nic dziwnego, panowie stawiali bowiem na ciężki, hardcorowy rap w języku angielskim. To nie jest najlepszy sposób na popularność. Zwłaszcza w kraju tulipanów, wiatraków, Tiësto i Van Buurena. Przyciągające szerszą uwagę dubstepowe zabawy z basem zaczęły się sporo później. Ponoć nawet przełomowy, wysłuchany przez siedem milionów osób i nagrywany już w trójkę numer „What’s Happened” był rejestrowany do zaskakująco zwyczajnej pętli, po czym odpowiednio podkręcony w późniejszej fazie. W chwili obecnej grupa świadomie sięga po brytyjskie inspiracje. Wśród artystów, w stronę których chętnie spogląda, wymienia Caspę czy Skeptę. Przyrost popularności nastąpił w tempie lawinowym. Teraz i za granicą zdarza się, że ludzie zatrzymują samochód na środku ulicy, żeby poprosić raperów o autograf. Nic dziwnego, już sam Jay Reaper – nadpobudliwy, ekspresją przypominający Orifice’a Vulgatrona z Foreign Beggars, a w dodatku obdarzony bujną czupryną facet, przyciąga uwagę. Kiedy z jednej jego strony stoi Skits Vicious – który ze swoją wygoloną do połowy głową i soczewką w oku nasuwa na myśl senny koszmar japońskiego nastolatka – a z drugiej przylizany Dopey Rotten, gość w stylu psychotycznego dworcowego ćpuna, można odnieść wrażenie, że akurat przyjechał cyrk. Cały ten image to zresztą efekt ciężkiej pracy czterech towarzyszących artystów wizualnych, mających wpływ na charakteryzację, zdjęcia, teledyski.
24 muza
11.
edycj 16-1 a fe 8 Hrad sierpnia stiwalu o w cze cu. P dbęd oz zie sk m.in. Dilate a Dope D. im Kralo się wym O.D. w The D d Peo o p y Grae ppelgang les, Dudle stąpią az, Di , Gan y P i Mar grene, T amond D erkins, abas ysia S , ko or Jean taros az So ta. kół
Ile więc w tym wszystkim jest muzyki? Zaskakująco dużo. Holendrzy mogą pomagać na trasach koncertowych serwować Kornowi i Limp Bizkit odgrzewane nu-metalowe kotlety, czy przyciągać odwołaniami do punkowych ikon w swoich ksywkach, ale zdecydowanie najmocniej siedzą w rapie lat 90. Organized Konfusion, Wu-Tang Clan, Redman czy Onyx to właśnie ich żywioł. Proponują trzy ostre, wyraźnie odcinające się od siebie style, jakich dziś ze świecą szukać, i mnóstwo bitewnych wersów w rodzaju: „raperzy będą policzkowani za każdy ukradziony rym / i zostawieni w wózkach inwalidzkich ze złamanymi kręgosłupami”. Na „Branded”, swój jedyny oficjalny longplay, nie zaprosili Tylera the Creatora, choć niewątpliwie byłoby ich stać. W utworze „Psychosis” zameldował się za to legendarny (i legendarnie pyskaty) weteran Sean Price. Skits Vicious rapuje, że Nicki Minaj najchętniej przejechałby pociągiem, a Kanye Westa wyciągnął z szafy, po to by mu trzasnąć i na wieki go w niej zamknąć. Jak widać, boom-bapowa surowość i niechęć do komplikowania przekazu idzie w parze z horrorcorową estetyką groteskowego okrucieństwa. Wbrew pozorom to nieźle pasuje do programowej linii Hip Hop Kempu. Obecność Dope D.O.D. na tegorocznej edycji festiwalu należy traktować jako próbę dotarcia do nowej, szerszej publiczności. Podobną podjęto rok temu, zapraszając Odd Future, ekscentryczne grono pod wodzą wspominanego przed chwilą Tylera. Sukces marketingowy był wówczas ewidentny, za to ten artystyczny uważano za co najmniej dyskusyjny. „Odd Future to rapowe hipsterstwo i banda rozwydrzonych kretynów. A Dope D.O.D. to nie są jakieś gwiazdy czy coś, zależy im jeszcze, by pokazać się najlepiej” – twierdzi jeden z najpopularniejszych rodzimych producentów hiphopowych. I na dowód przytacza koncert w Białymstoku (na festiwalu Up to Date), ponoć dopracowany, bardzo energetyczny i wskazujący na wysokie zaangażowanie Holendrów. Czy szanujący się słuchacz, doglądający tego, co w podkładach piszczy, a w zwrotkach zgrzyta, naprawdę może sobie pozwolić, żeby to przegapić?
WWW.HIRO.PL
Aluminiowa konstrukcja odporna na korozję Brak brudzących części dzięki napędowi kevlarowym paskiem Błyskawiczne składanie i rozkładanie Elegancki robiący wrażenie supernowoczesny dizajn Poręczny kształt po złożeniu: 114/116 x 51 x 23 cm Waga 9,6 kg
HIGH PLACES
awangarda do tańca dziś gra tekst |SEBASTIAN RERAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
WYCHOWALI SIĘ NA HARDCORE PUNKU, PRZESZLI SZKOŁĘ EKSPERYMENTALNO-NOISE’OWĄ I PEWNIE DLATEGO DZISIAJ Z TAKIM WDZIĘKIEM PRZYCHODZI IM TWORZENIE ŁEBSKIEGO, MARZYCIELSKIEGO POPU. MARY PEARSON I ROB BARBER, CZYLI DUET HIGH PLACES, BĘDZIE JEDNYM Z GOŚCI TEGOROCZNEJ EDYCJI OFF FESTIVALU Swoją przedostatnią płytę zatytułowaliście „High Places vs. Mankind”. Czy to oznacza, że jako zespół jesteście gotowi brać się za bary z całą ludzkością? Mary: Można to tak rozumieć (śmiech). Ten tytuł to z jednej strony żart, z drugiej zaś nawiązanie do naszych ulubionych albumów dubowych z lat 70., na których zawsze „walczyli” ze sobą dwaj różni producenci. Rob: Na przykład Scientist vs. King Jammy. Generalnie mieliśmy na myśli raczej ludzką naturę i interpersonalne relacje, niż ludzkość jako taką. Jako muzycy z bogatym doświadczeniem w tworzeniu eksperymentalnych dźwięków zgodzicie się, że w muzyce pop można dziś znaleźć więcej świeżych pomysłów niż w czeluściach undergroundu? R: Zdecydowanie tak! Oboje wychowaliśmy się na punku i hardcore, potem zaliczyliśmy fascynację noise i awangardą, ale teraz najwięcej dziwnych, niekonwencjonalnych brzmień możemy znaleźć na nowych płytach z muzyką rap. M: Granice między gatunkami zaczynają się zacierać. R: Dlatego też wielu naszych znajomych, którzy do niedawna zajmowali się jakąś ekstremą, dzisiaj tworzy muzykę taneczną. Awangarda stała się męcząca, więc naturalną koleją rzeczy należało spróbować czegoś nowego. Nagranie chwytliwej, niegłupiej, nadającej się do tańca piosenki bywa często większą sztuką niż produkcja eksperymentalnego hałasu. Jakieś dwa lata temu zamieniliście Nowy Jork na Los Angeles. Przeprowadzkę podyktowały względy strategiczne czy potrzeba zmiany otoczenia? M: To drugie. Oboje nas ciągnęło do Kalifornii. Życie w Nowym Jorku jest w porządku, ale mieliśmy ochotę zamieszkać w miejscu, gdzie łatwiej o kontakt z naturą. Przyjemnie jest móc nacieszyć się wreszcie słońcem. Ponieważ urodziłam się w Michigan, to często powtarzam, że nie zasługuję na kalifornijską pogodę (śmiech). W pewnym sensie wróciliśmy też do źródeł naszych inspiracji. Żyjąc w przyjaznych warunkach, nie musimy już uciekać się do jakichś idyllicznych wizji w muzyce.
28 muza
R: Los Angeles jest o tyle ciekawe, że w przeciwieństwie do innych dużych miast nie ma jakiejś jednej specyficznej aury. Na hasło „LA” przychodzą mi do głowy Cheech & Chong, The Doors i stary punk rock, co oczywiście jest świetnym skojarzeniem, ale obecnie jest tu mnóstwo świeżych zjawisk i wiele przenikających się wzajemnie scen. Poza tym, faktycznie, pogoda to ważny czynnik. Także ocean, bliskość pustyni oraz dużo niższe koszty życia. Już po przeprowadzce wydaliście swój ostatni póki co album „Original Colors” i chyba ostatecznie pozbyliście się stygmatu „zespołu z Brooklynu”. Nikt już nie porównuje was do Animal Collective! M: To fakt (śmiech). Nigdy nie uważałam, że High Places brzmi nowojorsko, ale ta łatka grupy z Brooklynu rzeczywiście nam już ciążyła. Gdybyśmy nadal mieszkali w NY, to nasze brzmienie pewnie i tak ewoluowałoby w podobnym kierunku. Z drugiej jednak strony, zasiedzenie powoduje frustrację, a ta nie sprzyja raczej kreatywności. R: Muzyka w Nowym Jorku naznaczona jest moim zdaniem eskapizmem. Artyści po prostu szukają dróg ucieczki. Posłuchaj takich Girls Against Boys – mieszkają w NY od lat, ale brzmią, jakby pochodzili z kraju, którego nie ma na mapie. Kalifornia dla odmiany jest miejscem, do którego od dawna ludzie uciekali, aby odnaleźć się na nowo w tej swoistej scenerii Dzikiego Zachodu. Wielu dziennikarzy recenzujących „Original Colors” z zaskoczeniem odkryło, że można przy tej płycie tańczyć. M: Zawsze myśleliśmy o sobie jako o zespole punkowo-tanecznym. Już za czasów „Sandy Feet”, naszego pierwszego utworu, chcieliśmy tworzyć melodie zdolne do poruszania słuchaczy. Zależało nam na przebojowości i teraz zapewne przychodzi nam ona o wiele łatwiej. R: Lubimy muzykę taneczną, dancehall z lat 80. czy kolumbijską cumbię, a kiedy mieszamy je z innymi inspiracjami, wychodzi dość specyficzna jakość. Zdarza nam się na żywo występować z całym sound systemem, a wtedy bywa tak, że słyszysz standardowy rytm na 4/4, ale gdzieś, jakby obok, WWW.HIRO.PL
stosujemy zupełnie inne, niekonwencjonalne metrum. To właśnie wpływ różnych szalonych brzmień z rozmaitych kultur. A czy można jednoznacznie wskazać, gdzie tkwią wasze muzyczne korzenie? R: Dorastając w Filadelfii, chodziłem pod koniec lat 80. na wiele koncertów punkowych, hardcorowych i rapowych. Potem zainteresowałem się muzyką taneczną i wreszcie różnymi odjazdami – kraut rock, drumn’n’bass, noise itd. M: Ja wychowałam się w Michigan, w dość muzykalnej rodzinie. Od dziecka grałam na fagocie, a w domu słuchało się reggae, klasycznego popu czy balladzistów. Jako nastolatka zajawiłam się punkiem. Moi znajomi grywali noise i lo-fi punka, i to były moje pierwsze ważne inspiracje. Z tej muzyki zaczerpnęłam swój sposób śpiewania – taki bezpośredni, niemal na granicy monologu. Chociaż muszę przyznać, że zawsze uwielbiałam też śpiew Judee Sill. Jak pracuje się wam z Thrill Jockey? Czy wsparcie renomowanego wydawcy jest nadal istotne w czasach, gdy sama instytucja wytwórni płytowej traci na znaczeniu? M: Thrill Jockey bardzo nam pomogło. Na pewno relacje między wydawcami a artystami zdążyły się gruntownie zmienić w ostatnich latach, ale nasz label służy nam nieocenionym wsparciem, a w kwestii muzyki daje nam zupełnie wolną rękę. Poza tym ma bardzo eklektyczny katalog i swoich lojalnych sympatyków, którzy nadal kupują płyty. A to już bardzo wiele. Czym – a myślę tu o ogólnej filozofii i nastawieniu – różni się dla was praca w studiu od występów na żywo? R: W porównaniu do innych wykonawców tworzymy muzykę w nieco dziwaczny sposób. Kiedyś do nagrywania wykorzystywaliśmy bardzo proste oprogramowanie, które jedynie rejestrowało dźwięk, nie umożliwiało żadnej jego obróbki. Potem cięliśmy te nagrywki i sklejaliśmy po kawałku, usiłując sklecić z nich piosenki. Praca była więc żmudna, na swój sposób jednak bardziej interesująca. Do dzisiaj zmieniło się tyle, że częściowo zrezygnowaliśmy z akustycznych brzmień na rzecz elektroniki. Czasem wystarczy jeden dźwięk, rytm czy tekstura i na ich bazie komponujemy utwór, wymieniając się nieustannie mailami. Podczas występów na żywo polegamy z kolei na samplerach, ale takich najtańszych, jakie tylko możemy znaleźć. Z jednej strony bardzo ograniczają nam pole manewru, z drugiej jednak nie musimy być zdani na drogą technologię. Nie uznajemy iPadów czy laptopów – nie dlatego, że jesteśmy nastawieni do nich anty-, lecz po prostu niezbyt dobrze się z nimi czujemy. Przełożenie naszych nagrań na język występu na scenie jest więc dla nas sporym wyzwaniem. Ale to dobrze, bo przynajmniej musimy wciąż wymyślać coś nowego. A na koncercie w Polsce zaprezentujecie jakieś niekonwencjonalne instrumenty lub sprzęt? R: Tak, ale będzie ich mniej niż kiedyś. Nie jesteśmy w stanie wozić ich wszystkich ze sobą, bo zrujnowałyby nas opłaty za bagaż (śmiech).
Al. Jerozolimskie 42, Warszawa www.kellymelu.pl WWW.HIRO.PL
ZJAWISKO
m dna sztuka tekst | JAN PROCIAK
POŁOWA ROKU 2011. METROPOLITAN MUSEUM W NOWYM JORKU. PONAD 660 TYS. GOŚCI, 100 TYS. SPRZEDANYCH KATALOGÓW W CZASIE TRZECH MIESIĘCY TRWANIA WYSTAWY I 8. MIEJSCE W RANKINGU NAJCHĘTNIEJ ODWIEDZANYCH EKSPOZYCJI W INSTYTUCJI ZAŁOŻONEJ W 1870 ROKU. VERMEER? REMBRANDT? NIE! TAKI WYNIK OSIĄGNĘŁA WYSTAWA „SAVAGE BEAUTY” UPAMIĘTNIAJĄCA ALEXANDRA MCQUEENA
30 moda
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Powyższy przykład stanowi najlepszy dowód na to, że moda funkcjonuje w miejscach tradycyjnie kojarzonych ze sztuką na równych prawach co dzieła wielkich mistrzów malarstwa. W dzisiejszej rzeczywistości dyskusje wokół pytania „czy moda jest sztuką?” pozbawione są sensu. Art world już dawno wchłonął modę w sieć działań artystycznych, a związek między wybiegiem i galerią coraz bardziej się zacieśnia. PROJEKTANT = ARTYSTA Kiedy w 1965 roku Yves Saint Laurent zaprezentował dżersejową sukienkę, którą rozpatrywać można było raczej jako mondrianowską kompozycję niż ubranie, było to poczytywane jako nowość. Dziś podobna sytuacja dziwi tylko konserwatystów, a sukces pośmiertelnej wystawy McQueena wydaje się być zwieńczeniem pewnego procesu. W czasach, kiedy artyści zajmują się „stosowanymi naukami społecznymi” i starają się aktywnie wpływać na rzeczywistość społeczną i polityczną, to właśnie tragicznie zmarły Anglik wydaje się być idealnym wcieleniem romantycznego mitu szalonego artysty. Samotny geniusz o życiu przypominającym hollywoodzki scenariusz zdecydowanie bardziej pasuje na bohatera masowej wyobraźni niż twórcy wysublimowanych instalacji i akcji, których nie sposób zrozumieć bez poznania kontekstu i lektury często zawiłego opisu. Zaś jego ekstrawaganckie i skrzące barwami projekty idealnie odnajdują się w muzealnych salach. Pełna symbioza mody i sztuk wizualnych występuje w projektach Nicka Cave’a (zbieżność nazwisk ze znanym muzykiem przypadkowa). Zdolnego ucznia Alvina Aileya w równym stopniu można określić mianem rzeźbiarza, performera i projektanta mody. Efektem takiego połączenia są dzieła znane jako „Soundsuits”. Ich nazwa pochodzi od dźwięków wydawanych przez nie w ruchu. Inspirowane afrykańskimi strojami i maskami obrzędowymi ubrania, przy których stroje Lady Gagi i maski, pod jakimi kryje się SBTRKT, wydają się tuzinkowe, zachwycają ilością detali i użyciem niekonwencjonalnych materiałów. Lalki, włosy i gałęzie są w nich równie istotne jak skrawki materiału, a ich galeryjny potencjał w pełni oddała zeszłoroczna wystawa „Nick Cave: Meet me at the Center of the Earth” w Seattle Art Museum. Te kostiumy-rzeźby swoje bogactwo najlepiej oddają w sterylnej przestrzeni galerii. Choć performance z ich użyciem (polecam sprawdzić na YouTube) robią duże wrażenie niezależnie od miejsca, gdzie są wykonywane. Cave, zacierając granice między mediami, pokazuje potencjał, jaki tkwi w modzie. Tworząc swego rodzaju „żywe obrazy”, pozwala spojrzeć poza konstrukcję stroju, czyniąc z niego sztukę przez duże S.
WWW.HIRO.PL
Wspominany na początku McQueen swoją sławę w dużej mierze zawdzięcza umiejętności wydobycia performatywnego potencjału z pokazu mody. Jego prezentacje często zapierały dech w piersiach i wprawiały w niemałą konsternację nawet komentatorów, którym zdawało się, że widzieli na wybiegu już wszystko. Pierwszy przykład z brzegu. Rok 2011 i finał prezentacji kolekcji „Voss”. Finał, który tylko umocnił opinię „enfant terrible” świata mody, którą brytyjski projektant cieszył się przez całą swoją karierę. Wielkie akwarium wypełnione ćmami, a w jego centrum gruba, naga kobieta w gumowej masce połączonej z systemem rur. Obraz, wprost wyjęty z filmów Matthew Barneya albo zdjęć Joela-Petera Witkina, szokuje i w pierwszym odruchu odrzuca. Jednak po chwili ujawnia piękno ukryte pod maską brzydoty. Piękno, które jest w oku patrzącego – wystarczy je tylko dostrzec. McQueen, podobnie jak Oliviero Toscani w swoich kontrowersyjnych projektach reklamowych dla Benettona, pokazał, że moda może być prezentowana w inny sposób. To już nie blichtr i wychudzone modelki, ale poetyka transgresji kojarzona raczej ze sztuką krytyczną. MODA NA MUZEA Opisywany związek mody ze sztuką i jej instytucjami przypieczętował powstawanie muzeów skupionych wyłącznie na modzie, która z gościa stała się rezydentem instytucji wystawienniczych. Jednym z najważniejszych z nich jest ModeMuseum (MoMu) w Antwerpii. Jego kolekcja liczy kilkadziesiąt tysięcy eksponatów, a w czasie pokazów czasowych swoją twórczość prezentują najgorętsze nazwiska z branży, m.in. Stephen Jones i Maison Martin Margiela. Żeby powiązania ze sztuką były jeszcze bardziej widoczne, w czasie wystaw problemowych obie dziedziny są ze sobą zestawiane, dzięki czemu widzowie mieli okazję odnajdywać ślady wielkiego malarstwa w projektach Garetha Pugha
i Oliviera Theyskensa. Moda na muzea rozlewa się po świecie i swoje muzea mody mają już Paryż, Londyn, Kobe, Nowy Jork i Winnipeg, a to tylko niektóre z miast, gdzie można znaleźć tego typu instytucje. Bez ruszania się z domu można zwiedzić Valentino Garavani Virtual Museum. Polska również nie chce być gorsza. Niestety, brakuje muzeum, które prezentowałoby na większą skalę rodzimych projektantów mody. Pojedyncze projekty zobaczyć można w Muzeum Okręgowym w Koninie, dużą kolekcję mody użytkowej posiada Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Tę lukę wypełnić chcą w Białymstoku, ale Muzeum Mody i Tekstyliów jest jak na razie projektem wyłącznie wirtualnym. JAK TO SIĘ ROBI W POLSCE Brak odpowiedniego muzeum i konserwatywne podejście szefostwa wielu państwowych instytucji na szczęście dają się w różny sposób obchodzić. Przykładem ubiegłoroczna wystawa Haliny Mrożek w krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK, która pokazała, że małopolska instytucja to nie tylko głupawe podpisy pod pracami, ale też ciekawe miejsce wystawiennicze. Młoda artystka zaprezentowała prace oscylujące na granicy rzeźby i mody, które uzupełniały fotografie z sesji zdjęciowych i filmy wideo. Muzeum Sztuki w Łodzi od czasu do czasu staje się areną pokazów mody, czemu sprzyja odbywający się w tym mieście Fashion Week. Zręcznie między oboma światami lawirują choćby Maldoror i Greg Gonsior. Coraz częściej zdarza się, że pokaz mody młodego projektanta uzupełnia wystawę malarstwa. W czasie trwającego sezonu artystycznego była to niemal norma we Wrocławiu, ale dolnośląska twierdza zawsze dobrze się trzymała. Wystawie „Róża i nóż” Moniki Smyły w Galerii Socato towarzyszył pokaz Dominiki Gembiak. Na finisażu wystawy Artura Przebindowskiego w Galerii Arttrakt pokazywano
inspirowane nimi kreacje Pauliny Palin, a Beata Wilczek razem z Michaliną Glurą z projektu modowego Schuhtütehemd uprawiały w Mieszkaniu Gepperta „Ćwiczenia z ukrycia”. Szczególnie dla mniej znanych projektantów taka współpraca stała się dobrym narzędziem promocji własnej pracy, zaś galerie rozszerzają w ten sposób krąg swoich odbiorców. Układ prawie idealny. CO DALEJ? Projektanci mody coraz bardziej zbliżają się do galerii, a znane domy modowe coraz częściej zatrudniają uznanych artystów, aby odświeżyć ich image. Szerokim echem odbiła się współpraca Louis Vuitton z Takashim Murakamim, który zaprojektował linię torebek uznaną przez Marca Jacobsa za doskonałą. Sukces japońskiego artysty i oszałamiająca frekwencja na wystawie McQueena pokazują, że związek mody ze sztuką ma p r z e d sobą świetlaną przyszłość.
DRIVE, SHE SAID
marynarka | EWELINA KLIMCZAK, spodnie | SABINA KORYL,
foto | ANNA KRAWIEC I MACIEJ WÓJCIK / NIEMODNIE.PL, modelka | DOMINIKA / AVANT MODELS, stylizacja | SABINA KORYL,
niemodnie.pl Anna i Maciej zajmują się fotografią od 6 lat. Absolwenci rzeszowskiego plastyka. Uwielbiają fotografię analogową. Ich zdjęcia zostały dwukrotnie zaprezentowane w strefie Young Fashion Photographers Now podczas Fashion Week Poland w Łodzi. Nagrywają również filmy krótkometrażowe i tworzą muzykę elektroniczną pod pseudonimem Indecorum.
PRZED KWIETNIOWYM FASHION WEEKIEM NAJGŁOŚNIEJ MÓWIŁO SIĘ O TYM, KOGO NA NIM NIE ZOBACZYMY I DLACZEGO. BEZ NIEOBECNYCH FASHIONPHILOSOPHY MIAŁO SIĘ JEDNAK DOBRZE. LEPIEJ NIŻ KIEDYKOLWIEK
na jesieni pokazy potrafiły spóźniać się o półtorej godziny. Wielkie brawa dla organizatorów. Oby inni wzięli z nich przykład.
Nie przyjechali Paprocki i Brzozowski. Nie przyjechało Zuo Corp. Nie zobaczyliśmy jesienno-zimowej kolekcji Bohoboco. Nie pokazali się Dawid Tomaszewski, Łukasz Jemioł ani Joanna Klimas. I co? Nic! Fashion Week się odbył. I odbył się tak, jak jeszcze nigdy: bez spóźnień, z wielkim showroomem i rzeczywiście zainteresowaną pokazami publicznością. I mimo wielkiego zamieszania przed startem, tak dobrych recenzji Fashion Week chyba jeszcze nie miał. Świeże nazwiska i stali bywalcy wystarczyli, żeby można było uznać tę edycję za udaną. W kwietniu w Łodzi dokonała się też rzecz, która wydawała się do tej pory niemożliwa: wszystkie pokazy rozpoczęły się o czasie (spóźnienie rzędu 10 minut jest w świecie mody pomijalne)! Jeszcze
Uwagę zwracały także stoiska, przemyślane i przygotowane z uwagą nie mniejszą niż kolekcje. Jacek Kłosiński (Hyakinth) zamiast dywanu położył świeżą trawę. Domi Grzybek eksponowała ubrania na konstrukcji przypominającej drzewo (które można spokojnie pokazać na festiwalach wzornictwa przemysłowego) oraz częstowała odwiedzających lukrowanymi pierniczkami w kształcie grzybów. Nie zabrakło stoisk partnerów łódzkiego Fashion Weeku. W strefie Concept Store zebrano marki takie jak Gatta, Orsay, Solar czy Maybelline. Wypada też wspomnieć o księgarniach z bogatą ofertą książek o modzie, stylu, projektowaniu i bardzo szeroko pojętym designie.
FASHION WEEK
SHOWROOM SIĘ POKAZUJE Olbrzymim plusem tego Fashion Weeku było zwiększenie powierzchni przeznaczonej na showroom, a co za tym idzie – liczby wystawiających się. Z możliwości pokazania się skorzystali projektanci pokazujący kolekcje na wybiegu. Dzięki temu można było nie tylko obejrzeć z bliska, przymierzyć i kupić rzecz widzianą przed chwilą na pokazie, ale także porozmawiać z jej twórcą.
PRAWIE NOWA PRADA W showroomie po raz pierwszy wyraźnie wydzielono strefę vintage. Za kilka złotych można było znaleźć w niej skórzane kurtki z lat 70. i 80., przecierane
relacja
Najbardziej jednak oko przyciągała biżuteria. Oprócz tradycyjnych kryształków Swarovskiego w showroomie znaleźć biżuterię z klocków Lego (Agabag), miękkiego plexi (Ekoista) i skóry (Personal-Style). Indywidualistów przyciągała leciutka, personalizowana biżuteria Animal Kingdom z zawieszkami z plexi i prezentowane przez brand ooh!Andy mosiężne bransolety z motywami czaszek, zwierząt i bohaterów gier komputerowych, które pamiętamy jeszcze z czasów Atari. OFF JAKBY MNIEJ OFF Jednym z argumentów krytyków FashionPhilosophy jest zacierająca się granica między Off Out of Schedule a Aleją Projektantów. I rzeczywiście, jeśli oglądamy na Offie kolekcje Maldorora czy Jarosława Ewerta, zaczynamy się zastanawiać, jakie kryteria stosuje się przy wyborze kolekcji do poszczególnych cykli.
ECIĄTEK
WICZ-DZI
ĘŻLE RZATA KR
. STO foto | P
PPA
MAŁGO tekst |
denimy czy też prawdziwą Pradę z drugiej ręki. Marek i brandów było mnóstwo. Warto jednak zwrócić uwagę na legginsy Eli Chodorowskiej i marek Friends with Benefits oraz Muffin Wear. Najciekawsze torebki to pakowne projekty Bagasz i Duchess oraz zabawne i oryginalne pomysły Agabag i Piu Eco. Granda i Only Shallow to prawie zwykłe buty, ale jak wiemy, „prawie” robi wielką różnicę. Wspaniałe i nie do końca poważne dzianiny prezentowała w showroomie Łucja Wojtala. Warto także rzucić okiem na asymetrycznie zapinane spodnie marki Madox (niby męskie, ale świetnie układające się także na kobiecej sylwetce!).
38 moda
WWW.HIRO.PL
Kwietniowy Off Out of Schedule był wyjątkowo „mainstreamowy”. Na palcach jednej ręki można policzyć projektantów, którzy awangardę pomylili z niedostatecznymi umiejętnościami krawieckimi i których wspominać nie warto. Na Offie pojawiło się kilka kolekcji, które świetnie sprzedałyby się w sieciówkach (Monika Gromadzińska, Ola Bajer). Dobre, chociaż zaskakująco spokojne propozycje, pokazali Jarosław Ewert, Gregor Gonsior i Paulina Plizga. Z nowych twarzy Offa na uwagę zasługują na pewno Joanna Startek reinterpretująca modę męską, Anna Dudzińska sprawnie łącząca dzianinę ze skórą i prawdziwie awangardowy Jakub Pieczarkowski. Coraz mniejsza jest też różnica między prezentacją kolekcji na Offie i w Alei Projektantów. Jarosław Ewert zaprosił muzyków grających na żywo, a brand Alexis&Pony wwiózł swoich modeli na wybieg samochodem. Maldoror pokazał swoje propozycje statycznie: publiczność nie zrozumiała, o co chodzi i wiele osób, widząc stojących pod ścianą modeli, po prostu wyszło. Trzeba jednak przyznać, że pokazy Out of Schedule nie świeciły już pustkami, jak to miało miejsce w poprzednich edycjach. Fashion Week Poland dorobił się wytrawnej i szczerze zainteresowanej modą publiczności. ALEJA GWIAZD Najlepszy pokaz tej edycji? Trudno jednoznacznie wskazać w klimacie retro ujęły i zachwyciły, na innych jednak nie zrobiły żadnego wrażenia. Mi najbardziej podobały się pokazy MMC i Michała Szulca.
WWW.HIRO.PL
MMC Studio jest kojarzone z minimalizmem, bardzo wysoką jakością tkanin i Joanną Horodyńską, która wspiera markę na wybiegu. I jeszcze ze świetnymi, nieprzekombinowanymi pokazami. Tak było i tym razem. Czerń i szarość zostały połączone z futurystycznym srebrem i typowo zimowym futrem. Całość dopełniały półmatowe materiały. Z klasą, na poziomie – długie brawa na koniec pokazu Ilony Majer i Rafała Michalaka były jak najbardziej zasłużone. Michał Szulc kolekcją „The Woods” po raz kolejny podniósł zawieszoną już bardzo wysoko poprzeczkę. Kolekcję zdominowały butelkowe zielenie, głębokie granaty i najczerwieńsza z czerwieni. Bardzo duża dbałość o szczegóły (idealne odszycie, ukryte szwy, najwyższa jakość tkanin) powoduje, że nawet klasyczne kroje w minimalistycznym wydaniu projektanta nie nudzą, a wręcz intrygują. Wisienką na tym torcie były bluzki i sukienki pokryte cekinami, wśród których Szulc ukrył swoje logo. Warto zwrócić także uwagę na czarno-granatowo-czerwoną kolekcję „Tomaotomo” Tomasza Olejniczaka (udany debiut, wspierany na wybiegu przez muzę projektanta – Weronikę Książkiewicz), eleganckie garnitury Ptaszek for Men (nazwisko do zapamiętania, bo Monika Ptaszek ubiera w swoje „męskie” projekty coraz więcej znanych kobiet) oraz miękkie linie projektów Agaty Wojtkiewicz (która wykorzystała jako deseń plamy z atramentu). MAXI DRESS JAROSZEWSKIEJ Wielu projektantów po prostu trzymało poziom. Natalia Jaroszewska przemyciła w jesienno-zimowej kolekcji swoje ukochane sukienki maxi. Piotr Drzał
skupił się na ograniu męskiej koszuli. Łucja Wojtala i Berenika Czarnota pokazały kolejną odsłonę zabaw z dzianinami. Na dość wyrównanym tle odcina się kolekcja Jarosława Juźwina, któremu nie pomogło nawet zaproszenie na wybieg celebrytów. Viola Śpiechowicz pokazała zaś kolekcję letnich sukienek, czyli znalazła się zdecydowanie poza sezonem jesień/zima. CO DALEJ? Za organizację Fashion Week Poland jesień/zima 2012 dostaje ode mnie piątkę. Kolekcje Szulca i MMC Studio niewątpliwie zdobyły moje serce. Mimo braku tych najbardziej znanych nazwisk polskiego świata mody i show-biznesu FashionPhilosophy było bardzo dobrą imprezą. Czy z nimi byłoby imprezą ciekawszą? Trudno jest na to jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno może pochwalić się wyrobioną publicznością, którą bardziej niż lans i słodkie fotki przed ścianką interesuje sama moda. Przy takim rozmachu i zaangażowaniu organizacyjnym warto jednak zadać sobie pytanie, jak uatrakcyjnić polski tydzień mody, aby ściągał nie tylko młodych projektantów. Na jak długo świetna organizacja wystarczy, by przyciągnąć publiczność i uwagę mediów na takim poziomie? Imprez promujących talenty i prezentujących młodych zdolnych jest wiele. Ta jednak ma być przekrojem przez cały polski rynek mody. Niech więc zbiera i doświadczonych, i offowych, i komercyjnych, i tych największych. Fashion Weeku, do zobaczenia na jesieni!
moda 39
NICOLAS WINDING REFN PIERWSZE MIEJSCE NA LIŚCIE ULUBIONYCH FILMÓW WINDING REFNA ZAJMUJE „CZŁOWIEK Z TOKIO” O BYŁYM GANGSTERZE YAKUZY, KTÓRY ROZPRAWIA SIĘ BRUTALNIE Z BANDZIORAM, GWIŻDŻĄC CKLIWY LEJTMOTYW MUZYCZNY O SAMOTNYM WŁÓCZĘDZE I O MARZENIACH „WIĘDNĄCYCH JAK KWIATY”. WIZUALNIE WYSMAKOWANY FILM SEIJUNA SUZUKI JEST CZYMŚ WIĘCEJ NIŻ KINOFILSKĄ FANABERIĄ, TO PRAWIE CREDO ARTYSTYCZNE REFNA, ZAKOCHANEGO W ŚMIECIOWYCH FABUŁACH FETYSZYSTY, CZERPIĄCEGO PRZYJEMNOŚĆ Z EKSPLOZJI EKRANOWEJ PRZEMOCY
kino jest fetyszem tekst | ŁUKASZ KNAP
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
„Drive” (czy ktoś jeszcze tego nie widział?) był pierwszym filmem duńskiego reżysera nakręconym w Stanach Zjednoczonych. Ryan Gosling gra tam bezimiennego kaskadera, który nocami pracuje jako kierowca dla typów spod ciemnej gwiazdy. Jest równie małomówny, co nieprzewidywalny. Przypomina trochę Jamesa Deana, ale zamiast skóry nosi świecącą kurtkę ze skorpionem i w ustach miętoli wykałaczkę – oto nowe wcielenie mitu twardziela. Gdy film dostaje Złotą Palmę w Cannes, Refn i Gosling cieszą się jak dzieci.
40 film
„Drive” to ukoronowanie ambicji artystycznych Refna, który wychował się w środowisku filmowców; jego ojciec pracował jako montażysta Larsa von Triera. Obecnie duński reżyser niechętnie odnosi się do twórcy „Antychrysta”, obaj panowie szczypią się w wywiadach, ale zasady Dogmy wywarły na niego bardzo duży wpływ na początku drogi twórczej, czego wyrazem jest skrajnie realistyczna trylogia gangsterska „Pusher” o środowisku kopenhaskich kryminalistów (w trzeciej części ważny jest akcent polski). W kolejnych filmach rezygnuje z dogmatycznej formuły, szuka nowych środków formalnych, uciekając jak najdalej od realizmu, kierując się w stronę onirycznej sagi nordyckiej („Valhalla”) czy brutalnej baśni gangsterskiej, jaką jest „Drive”. Nie zmienia się jedno: przemoc. Akty agresji wyznaczają niezmiennie zasadę wszystkich filmów Refna, który uwielbia zaskoczyć widza sceną niespodziewanej rozwałki. Co zadziwiające w tym kontekście, w jego filmach jest bardzo mało seksu. Jeśli pojawia się napięcie erotyczne, jak w „Drive”, jest ono automatycznie kanalizowane przez akt przemocy. Przykładem „Bleeder”, w którym jeden z głównych bohaterów kupuje sobie broń, po tym jak żona wypomina mu, że jest bezużyteczny w łóżku. Bohaterowie Refna są w zasadzie seksualnymi abstynentami, wyjątkiem jest Bronson (z filmu pod tym samym tytułem), alter ego Charlesa Bronsona, legendarnego kryminalisty, który ze WWW.HIRO.PL
swojego więziennego życia uczynił widowiskowe show. Refn czerpie pełnymi garściami z zapomnianych filmów kina B i w ogóle kina gatunków. Jego filmy są katalogiem cytatów, które przerabia na własną modłę, w czym przypomina Tarantino. Ze starych klisz tworzy fetysze, obrazy, które pożądamy ze względu na ich moc ikoniczną. Co ciekawe, takiego statusu nie mają u Refna kobiety, zepchnięte zwykle na drugi plan. W centrum jest zawsze mężczyzna, który traktuje kobietę jak przedmiot lub opiekuje się nią jak siostrą, w każdym razie woli ją adorować niż konsumować. Zgodnie z tym wzorem zbudowana jest postać dziewczyny z „Drive”, zagranej przez Carey Mulligan, wyglądającej tam bardzo dziecinnie. Co znamienne, to postać bierna, prawie nie mówi. Kariera Refna nabrała rozpędu po wielkim sukcesie „Drive”. Obecnie reżyser mieszka w willi nieopodal wielkiego napisu Hollywood i nic nie wskazuje na to, żeby mu się ten widok szybko znudził. Paradoksalnie w Ameryce ma większą swobodę artystyczną niż w Europie, gdzie wiązał koniec z końcem, kręcąc filmy niezależne. Nie rezygnuje z kina o twardych facetach. Jeszcze w tym roku na ekrany kin wejdzie wyczekiwany „Only God Forgives” o byłym bokserze, którego brat wpada w poważne tarapaty. W planach ma także wysokobudżetowy remake
fantastycznonaukowej „Ucieczki Logana”. W obu filmach główne role zagra Ryan Gosling, który po premierze „Drive” ma status bożyszcza. Razem z Refnem mają szansę stworzyć jeden z najciekawszych współczesnych duetów reżysersko-aktorskich.
NIE JESTEŚMY EKSPERTAMI, WIĘC NIE CHCEMY WYROKOWAĆ, CZY POLSKIEJ REPREZENTACJI PIŁKARSKIEJ BRAKUJE DOBREGO NAPASTNIKA, DOBREGO OBROŃCY, DOBREGO TRENERA CZY MOŻE WSZYSTKICH NARAZ. ALE CO JAKIŚ CZAS OGLĄDAMY MECZE I WIEMY JEDNO – TĘSKNO NAM W KADRZE ZA PRAWDZIWYMI EKSCENTRYKAMI. NA SZCZĘŚCIE NIE BRAKOWAŁO ICH NA ŚWIATOWYCH BOISKACH PRZEZ OSTATNIE DWIE DEKADY. OTO JEDENASTKA NAJWIĘKSZYCH DZIWAKÓW WSPÓŁCZESNEGO FUTBOLU. RĘCZYMY, ŻE WOLELIBYŚCIE ODDAĆ WŁASNĄ POCIECHĘ DO POGOTOWIA OPIEKUŃCZEGO, NIŻ POSŁAĆ JĄ NA TRENING Z KTÓRYMŚ Z NICH LEWY OBROŃCA: GRAEME LE SAUX (ANGLIA)
Chryste, co za dziwak. Nie dość, że był abstynentem, w wolnym czasie czytał książki i chodził po muzeach, to jeszcze łączył karierę piłkarską ze studiami. Nic dziwnego, że koledzy z boiska regularnie atakowali Graeme’a Le Saux porcjami niewybrednych żartów, głównie dotyczących jego rzekomego homoseksualizmu. A że lewy obrońca Synów Albionu był dość porywczy, zwykle odpłacał się pięknym za nadobne. Wdawał się w boiskowe przepychanki z reprezentacyjnymi kolegami, Paulem Incem i Robbie’em Fowlerem, a podczas meczu Ligi Mistrzów pomiędzy Spartakiem Moskwa a Blackburn Rovers widowiskowo rzucił się na… kolegę z zespołu, Davida Batty’ego. Łatka geja – pomimo żony i dzieci – pozostała mu zresztą do dziś.
SKRZYDŁOWI: CRAIG BELLAMY (WALIA), PAUL GASCOIGNE (ANGLIA) ŚRODKOWI: PEPE (PORTUGALIA), TONY ADAMS (IRLANDIA)
BRAMKARZ: RENE HIGUITA (KOLUMBIA)
Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci grać przeciwko Pepe, lepiej wykup sobie oddzielne ubezpieczenie. To nie jest tak, że portugalski stoper jest brutalem – co jakiś czas Pepe wpada w bersekerski szał, podczas którego poczytalność spada mu do zera. Bestialskie skakanie po leżącym rywalu to dla tego zawodnika nie nowość – o tym, że mózgownica Pepe w chwilach napięcia przestaje pracować, przekonał się sam Leo Messi, gdy obrońca Realu przespacerował się w ostrych korkach po jego dłoni. Z kolei Adams to żywa legenda Arsenalu i londyńskich sklepów monopolowych. Jako jeden z nielicznych potrafił połączyć ciężki alkoholizm z grą na światowym poziomie. A zanim wyszedł z nałogu, zdążył narozrabiać także poza boiskiem, np. znęcać się fizycznie nad starszym taksówkarzem, który chyba nie był świadom, z kim wykłóca się o rachunek.
Trzeba mieć cojones ze stali, by w dogrywce ćwierćfinału Mistrzostw Świata odważyć się na (nieudaną) próbę okiwania napastnika rywali daleko za własnym polem karnym. Zwłaszcza jeśli jest się bramkarzem. Ale Rene Higuita, kudłaty golkiper reprezentacji Kolumbii, zawsze uwielbiał balansować na granicy ryzyka. Nawet gdy w wolnych od piłki chwilach bawił się w pośrednictwo przy uprowadzeniu córki barona narkotykowego Carlosa Moliny, za co zresztą trafił do pudła i nie pojechał na Mundial do USA. Higuitę zawsze ciągnęło poza swoje pole karne – w karierze strzelił aż 14 bramek, z czego trzy dla reprezentacji. To on jako jedyny bramkarz w historii porwał się na wybicie strzału rywala tzw. kopnięciem skorpiona, czyli nogami znajdującymi się nad własną głową. Był charyzmatyczny, nieobliczalny i kompletnie popieprzony. Dlatego cholernie brakuje go na boiskach.
11 freaków futbolu tekst | JACEK SOBCZYŃSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Kolejny walijski rzeźnik, Craig Bellamy, bijał już w swojej karierze rywali, kolegów z zespołu (Norwegowi Johnowi Arnemu Riise oberwało się od niego kijem golfowym), kibiców, a nawet przypadkowo poznane kobiety. Zupełnie na kontrze do Paula Gascoigne’a, którego pamiętamy z apologii radości. Ten bodaj najpozytywniej zakręcony zawodnik w historii lubował się w rozmaitych wicach. A to ściągnął koledze z zespołu gatki na oczach setek kamer, a to kupił innemu karnet na solarium, co nie byłoby szczególnie dziwne, gdyby obdarowany nie był Murzynem. Kibice kochali go za takie chwile jak ta, w której jeden z kamerzystów przyłapał grzejącego meczową ławę Gazzę na wcinaniu orzeszków. Dziś, niestety, o Gascoignie mówi się głównie w kontekście jego alkoholowego obłędu. W 2008 roku uratowano go z próby samobójczej – najpierw w jednym z hoteli zamówił do pokoju nóż, a potem podjął próbę utopienia się w wannie.
PRAWY OBROŃCA: VINNIE JONES (WALIA) To dla takich piłkarzy wymyślono czerwone kartki. Sam Jones w całej karierze otrzymał ich zaskakująco mało, bo jedynie 12, choć jedną z nich zobaczył już w… trzeciej sekundzie meczu. Lista „zasług” Walijczyka jest olbrzymia. Jego brutalne faule przerywały innym zawodnikom kariery, a sam Jones, jak gdyby nigdy nic, wydał kasetę, na której uczył młodzież szlachetnej sztuki faulu. Zresztą inklinacje do pracy z młodymi krewki Vinnie miał od zawsze – słynne było zdjęcie z pokazowego meczu, gdzie Jones ostro sfaulował kilkulatka. Innym razem na oczach całego stadionu zmiażdżył jądra słynnego Paula Gascoigne’a. Poskutkowało – popularny Gazza aż do gwizdka grał ze związanymi nogami. A dziś Vinnie Jones robi karierę w show-biznesie. Pojawił się m.in. w „Przekręcie” Guya Ritchie’ego.
NAPASTNIK: EDMUNDO (BRAZYLIA)
Są zawodnicy, którzy umrą, jeśli nie zrobią w jednym meczu trzycyfrowej liczby „kiwek”. Kochają ich zwłaszcza kibice wrażych drużyn, bo prawdopodobieństwo, że taki delikwent prędzej czy później wyłoży się o własne nogi, jest wysokie. Do tego grona zalicza się Brazylijczyk Edmundo – w momentach największej niefrasobliwości potrafiący ograć całą linię obrony i bramkarza, by następnie pozwolić im wrócić na przedpole i… niechcący dać sobie odebrać piłkę. Plus oczywiście standardowa litania zarzutów o nieczystą grę, z łamaniem nóg rywali i biciem sędziego włącznie. Należy jednak docenić lokalny patriotyzm Edmundo – gdy w jego ojczystej Brazylii odbywał się karnawał, napastnik bez namysłu olał obowiązki i ruszył do Rio, nie powiadamiając o tym reszty drużyny.
NAPASTNIK: MARIO BALOTELLI (WŁOCHY)
ŚRODKOWY POMOCNIK: ERIC CANTONA (FRANCJA)
Kiedy myślę o Cantonie, zawsze przypomina mi się dawny cytat z Macieja Maleńczuka: „Reagować trzeba ostro i od razu, bo potem nosi się w sobie gniew na ulicach”. „Król Eryk” nigdy nie owijał niczego w bawełnę. Jeśli miał ochotę nazywać selekcjonera Francji Henriego Michela „kupą gówna”, po prostu to robił. Nie czuł oporu przed obrażeniem przesłuchujących go członków Francuskiej Federacji Piłkarskiej, za co zresztą został zawieszony na dwa miesiące. Teraz Cantona powraca co jakiś czas z kolejnymi rewelacjami. Marzy o grze w teatrze (bo karierę filmową ma już odhaczoną), nawołuje do wyciągania pieniędzy z banków, by je zlikwidować, i widzi się na stołku trenera kadry Francji. „Będę artystą futbolu” – uważa była gwiazda Manchesteru United.
Ten czarnoskóry Włoch (!) jest kapitalnym dowodem na to, że dziś nawet w produkującym bezdusznie zaprogramowane maszyny do wygrywania futbolu może pojawić się nutka radosnego niezrównoważenia. No, może nie radosnego, znakiem rozpoznawczym Super Mario jest brak choćby cienia uśmiechu po każdej strzelonej bramce. Ulubieniec dziennikarzy – nikt tak jak on nie ubarwia monotonnych na ogół sportowych stron w gazetach. Balotelli w swoim 22-letnim życiu zdążył już wjechać samochodem na teren kobiecego więzienia, odpalić fajerwerki we własnej łazience, rozbić kilka świetnych aut i obdarować tysiącem funtów bezdomnego. Ktoś może powiedzieć, że to idiota; cały Internet śmiał się z filmiku, na których Balotelli nie potrafi zdjąć treningowej koszulki. My uważamy, że to młodzieniec, który interpretuje rzeczywistość w sobie tylko znany sposób.
TRENER: RAYMOND DOMENECH (FRANCJA)
NAPASTNIK: CLAUDIO CANIGGIA (ARGENTYNA)
Gdy Caniggia pojawiał się w mieście, miejscowi ginekolodzy załamywali ręce. Jurny Argentyńczyk słynął ze swojej chuci – jeśli chodzi o ilość partnerek latynoski napastnik mógłby spokojnie konkurować z naszym Tadeuszem Plucińskim. A świat i tak zapamięta go z romantycznych całusów, którymi Caniggia wymieniał się z Diego Maradoną przy każdej strzelonej bramce. Jego upodobanie do długich włosów rozwścieczyło selekcjonera Argentyny Daniela Passarellę, który ogłosił, że nie powoła go, dopóki piłkarz nie zmieni fryzury. Ten wolał jednak poczekać, aż konserwatywny trener wyleci z kadry, co zresztą stało się dość szybko. Zresztą pożegnanie z kadrą Caniggia miał też przednie – na Mistrzostwach Świata w Korei i Japonii nie zagrał ani minuty, ale i tak dostał czerwoną kartkę za wyzywanie sędziego z ławki.
Być może znajdziemy na tej pozycji większych ekscentryków, ale jeśli facet nie powołuje na mecze francuskiej kadry piłkarza ze względu na jego znak Zodiaku (jako Skorpion źle współpracowałby z Lwami), wówczas sorry, ale naprawdę nie mamy więcej pytań.
TO WRESZCIE JUŻ! PO DŁUGICH MIESIĄCACH OCZEKIWANIA ROPOCZYNA SIĘ PRAWDZIWA FUTBOLOWA GORĄCZKA, NA KTÓRĄ CZEKAŁY MILIONY POLAKÓW. NOWE STADIONY, AUTOSTRADY I HOTELE SĄ GOTOWE NA PRZYJĘCIE GOŚCI, A DRUŻYNA POD WODZĄ FRANCISZKA SMUDY RWIE SIĘ DO GRY! CZY POLSKA MA SZANSĘ WYGRAĆ? MARZENIA, DETERMINACJA I DOPING WIERNYCH KIBICÓW POTRAFIĄ ZDZIAŁAĆ CUDA. WSZYSCY PAMIĘTAMY MEDALE WYWALCZONE W MONACHIUM, MONTREALU I BARCELONIE. TERAZ BIAŁO-CZERWONI GRAĆ BĘDĄ NA POLSKICH STADIONACH – TO JEST ICH TEREN, TO JEST ICH CZAS. W WALCE O ZŁOTO BĘDZIE ICH NAPĘDZAŁ BRAMKOSTRZELNY ROBERT LEWANDOWSKI – JEDEN Z NAJWIĘKSZYCH TALENTÓW PIŁKARSKICH OBECNEGO POKOLENIA, NA MIARĘ KAZIMIERZA DEYNY CZY ZBIGNIEWA BOŃKA. W OSIĄGNIĘCIU SUKCESU POMÓC IM TEŻ MOGĄ STROJE MECZOWE MARKI NIKE, KTÓRE NALEŻĄ DO NAJBARDZIEJ ZAAWANSOWANYCH TECHNOLOGICZNIE NA ŚWIECIE
kibicuj w dobrym stylu tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
NIKE To ciekawe, jak wielki postęp firma Nike wniosła do piłki nożnej. Pierwszą kolekcję zaprezentowała dopiero niecałe dwadzieścia lat temu, w 1994 roku, kiedy to podpisała kontrakt z drużyną Brazylii. Założenia były od początku wielkie – zostać światowym liderem w piłce nożnej. I choć konkurencja patrzyła na te plany z niedowierzaniem i dystansem, szybko okazało się, że Nike osiągnęła swój cel. W zasadzie dużo szybciej niż wszyscy przypuszczali. Dziś możemy być dumni, że polska reprezentacja będzie rozgrywać mecze, korzystając z najlepszego możliwego sprzętu. A co założą kibice? Oczywiście, jak zawsze do tej pory, na wszelkiego rodzaju straganach pojawią się dziesiątki wzorów kapeluszy, szalików, znaczków i breloczków – ale, bądźmy szczerzy – nie każdemu będą one odpowiadać. Wszystkim fanom polskiej reprezentacji, którzy cenią sobie klasyczny styl i trochę subtelniej pragną podkreślić swoje wsparcie dla drużyny narodowej – Nike proponuje limitowaną kolekcję przygotowaną specjalnie na sezon letni. Oczywistym wyborem wydaje się być oficjalna replika koszulki meczowej polskiej reprezentacji piłki nożnej. Przedstawia ona najbardziej charakterystyczne symbole dla Polaków – biało-czerwoną flagę narodową oraz godło Polski – Orła, który oddaje dumę, siłę i pasję. Koszulka ta została wykonana z nowoczesnego materiału o nazwie Atom, który, co ciekawe, w stu procentach został stworzony w procesie recyklingu. Unikalne siateczkowe panele gwarantują doskonałą wentylację oraz szybsze odprowadzanie wilgoci w strategicznych miejscach. Dzięki temu, gdy piłkarka gorączka sięgnie maksimum, ani piłkarze, ani kibice nie będą musieli przejmować się potem. Komfort na boisku i na trybunach, a także przed telewizorami? Jesteśmy na tak! A co, jeśli pogoda spłata nam figla i spadną temperatury? Funkcjonalna bluza sportowa N98 ma specjalny kołnierz sięgający podbródka, który chroni przed chłodem. Model ten inspirowany jest barwami narodowymi i również nawiązuje do strojów polskiej reprezentacji piłki nożnej. Na piersi ma umieszczone godło federacji, zaś na plecach – czerwony napis „Polska”. Jednym z moich faworytów
WWW.HIRO.PL
w kolekcji jest jednak kurtka Chambray Jacket, która idealnie łączy wysoką funkcjonalność oraz klasyczny wygląd w stylu retro. Prosty krój i dopasowana sylwetka nadają jej ponadczasowego charakteru oraz zapewniają maksimum wygody i komfortu. Kurtka ta zapewnia także doskonałą ochronę przed wiatrem i deszczem. Regulowany kaptur można schować w kołnierzu, zaś kieszeń na piersi zapinana na zamek przyda się do bezpiecznego przechowywania różnych przedmiotów. Na przykład drogocennych biletów na mecze w Gdańsku, Poznaniu, Warszawie czy Wrocławiu. Trzeba również pamiętać, że rozgrywki będą toczyć się nie tylko na stadionach. W barach, klubach, strefach kibica czy podczas wszelkich imprez towarzyszących także należy się godnie zaprezentować i zaakcentować wsparcie dla polskiej drużyny. W nowej kolekcji Nike Sportswear znaleźć można też bawełniane koszulki, funkcjonalne i wygodne spodnie, a także buty, w tym kultowe Air Maxy 1, które już od 1987 roku podbijają ulice największych metropolii całego świata. Zaprojektowane początkowo jako buty do biegania – były pierwszym w historii modelem z charakterystycznym „okienkiem” w podeszwie i widoczną poduszką powietrzną. Cenione są przez miliony wiernych użytkowników za unikalny styl, lekkość i wyjątkowy komfort. Model w klasycznej biało-czerwonej kolorystyce nawiązuje do polskich barw narodowych. Oprócz tego znajdziemy w kolekcji inną prawdziwą ikonę Nike – model Cortez, obchodzący w tym roku czterdziestolecie powstania, dostępny zarówno w wersji skórzanej, jak i nylonowej, i szerokiej gamie intensywnych, wyróżniających się kolorów. Limitowana kolekcja Nike stworzona specjalnie dla polskich kibiców szybko zniknie ze sklepów. Warto się o nią pospieszyć, bo poza tradycyjnym stylem i komfortem pozostanie ona unikalną pamiątką piłkarskich emocji. Poza tym, czy to nie przyjemne uczucie wiedzieć, że nosi się te same ubrania, co Robert Lewandowski – gwiazda polskiej reprezentacji narodowej? On nie chce czekać. Jest głodny szansy. Chce iść i wygrywać mecz za meczem. To jego czas. A także Twój.
euro 45
COSMOPOLIS
zmierzch grzecznych chłopców tekst | EWA DRAB
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
OD IDOLA DO AKTORA, CZYLI JAK PRZEMIENIĆ UWIELBIENIE W AMBICJE ZAWODOWE W czerwcu na polskie ekrany wchodzi nowy film Davida Cronenberga, z Robertem Pattinsonem w roli głównej. W „Cosmopolis”, ekranizacji powieści Dona DeLillo, młody aktor gra Erika Packera, zblazowanego milionera przed trzydziestką, przemierzającego ulice Manhattanu białą limuzyną. Kiedy w zwiastunie filmu Pattinson w poszukiwaniu wrażeń przestrzela sobie dłoń i uprawia seks analny w samochodzie, nastoletnim fankom staje serce z wrażenia i… oburzenia. Bo przecież Pattinson to wiecznie anemiczny, błyszczący jak brylanty na słońcu, szarmancki i opiekuńczy, piękny i upojnie spoglądający wampir z włosami na żelu z ekranizacji powieści Stephenie Meyer. Niestety, drogie dziewczyny, wasz Rob postanowił dorosnąć i zrzucić skórę Edwarda ze „Zmierzchu” w zwichrzonej i perwersyjnej szkole aktorskiego życia u Cronenberga, człowieka, który w ślicznym idolu zobaczył wartościowego artystę ekranu. Dlaczego Pattinson postanowił porzucić uwielbienie piszczących fanek, karierę etatowego post-zmierzchowego przystojniaka i łatwą robotę kradnącego dziewczęce serca amanta? Jak pokazuje historia współczesnego gwiazdorstwa – nie on pierwszy, nie on ostatni. Pattinson narodził się na wielkim ekranie jako idol, obiekt uwielbienia. Stało się tak za sprawą roli Cedrika Diggory’ego w czwartej części
46 film
przygód Harry’ego Pottera. W „Czarze Ognia” piękny, zdolny i mężny Cedric miał uwodzić niewinne dziewczęta ładną buźką, a nie czarować umiejętnościami aktorskimi. Potem nastała epoka boskiego Edwarda, wampira-dżentelmena, który stanowił idealne połączenie zwierzęcości, elegancji i romantyzmu. Tak bardzo idealne, że przy kręceniu „Twojego na zawsze” tłumy zafascynowanych Edwardem fanek niemal zabiły idola siłą miłości. Pattinson wyszedł ze studia na przerwę i został prawie wepchnięty pod taksówkę przez rój rozszalałych nastolatek. Czy nienormalny szał wokół aktora przyczynił się do zmiany jego decyzji zawodowych? Czy to przez napór fanek kryształowy Rob wziął role manipulanta z „Uwodziciela” i zblazowanego milionera z „Cosmopolis”? Przypadek Pattinsona znajduje odzwierciedlenie w życiorysach innych złotych chłopców Hollywood. Sztandarowym przykładem jest Leonardo DiCaprio, który w drugiej połowie lat 90. grywał czarujących młodzieńców, takich jak Romeo w nowoczesnej adaptacji sztuki Szekspira w reżyserii Baza Luhrmanna, żeby zwieńczyć wizerunek słodkiego chłopaka rolą Jacka w monumentalnym „Titaniku” Jamesa Camerona. Od czasów „Titanika” DiCaprio nie potrafił wyrwać się ze znienawidzonej szufladki uroczego amanta. Nikt nie traktował go poważnie jako aktora, ponieważ
WWW.HIRO.PL
wszystkim kojarzył się z prostolijnym i przezroczystym Jackiem. DiCaprio miał uwielbienie masy fanek, ale nie dawało mu to niczego poza połechtanym ego. Po gwałtownej bessie w jego karierze znalazła się jednak recepta na świeży wizerunek i człowiek, który uwierzył w nowe emploi gwiazdora. DiCaprio postanowił sprawdzić się aktorsko w rolach ambiwalentnych, surowych, dalekich od romantyzmu. W realizacji zamierzeń pomógł mu Martin Scorsese. Dzięki determinacji Leo zaczął grać złożonych i trudnych bohaterów, skutecznie i konsekwentnie wymazując z życiorysu stary image. Dziś nie jest już tylko idolem, lecz cenionym i rozchwytywanym aktorem. Podobny los spotkał Brada Pitta, który wykorzystywał fizyczne atuty do rozkręcenia kariery, występując w reklamach dżinsów i biorąc role przystojnych idiotów. Płeć piękna była zachwycona, ale uroda jako paliwo napędzające popularność nie wystarczyłaby gwiazdorowi na długo. To dlatego Pitt zaczął szukać bardziej drapieżnych projektów, podejmując się grania nietuzinkowych postaci, takich jak David Mills z „Siedem” czy Tyler Durden z „Podziemnego kręgu” Davida Finchera. Pitt stwierdzał w wywiadach, że nie chce zostać zapamiętany jedynie jako symbol seksu. Ambicje nie pozwoliły mu osiąść na laurach, dlatego poszedł w kierunku wyzwań aktorskich, także komediowych („Bękarty wojny”, „Tajne przez poufne”),
Sponsor główny:
Patronat medialny:
Organizator:
Współorganizatorzy:
zajął się produkcją i odseparował od rzeczywistości celebrytów. Ale o ile w przypadku Pitta w grę wchodzić mogła również kwestia przyszłych perspektyw, gdy uroda przeminie wraz z wiekiem, o tyle w przypadku DiCaprio i Pattinsona liczyły się przede wszystkim ambicje zawodowe, satysfakcja z pracy, zmęczenie kultem idola i… poczucie wstydu. Uwielbienie małolat pomniejsza bowiem każdego aktora w oczach
branży filmowej. Wianuszki irracjonalnie zachowujących się fanek automatycznie deprecjonują jego wartość artystyczną, a prowadzą do zwyżki notowań w skali hollywoodzkiej. Niemniej sława i pieniądze wydają się zaspokajać gwiazdorów tylko na chwilę, potem do głosu dochodzi poczucie wartości: bo jak długo można cieszyć się wielką kasą i gigantyczną
bazą fanowską, jeśli nie doceniają twoich dokonań w środowisku zawodowym? Poza tym wszystkie gwiazdy wiedzą, że publiczność cechują kapryśność i humory, a popularność potrafi spaść na łeb na szyję. W rezultacie zostają tylko filmy, celuloidowy zapis umiejętności i charyzmy lub ich braku. A tymczasem rozwój hamuje zmęczenie monotonią „idolowania”, konieczność ciągłego ukrywania się przed tłumami fanów, czasem również strach przed wydarzeniami niekontrolowanymi, takimi jak wepchnięcie pod jadącą taksówkę. Ambicje, myślenie o przyszłości i znudzenie na pewno znacząco wpłynęły na decyzje zawodowe Pattinsona. Jednak nikt nigdy nie zastanawia się nad tym, czy idol ma predyspozycje do stania się aktorem. Czy Edward może przedzierżgnąć się w artystę? Czas pokaże, „Cosmopolis” obnaży prawdę. Jeśli nie, Pattinsonowi zawsze pozostanie zmiana wizerunku, która jest w modzie i jeśli nie zapewni mu nowej ścieżki kariery, to pozwoli dotrzeć do innej publiczności i nakręci jeszcze bardziej jego popularność. Popularność grzecznego wampira, który przemienił się w niegrzecznego chłopca, należy dodać. A kto nie lubi niegrzecznych chłopców?
TIM BURTON
mroczne cieniasy tekst | KAJA KLIMEK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
DOBRANOC, PANIE BURTON. BO OGLĄDAM „MROCZNE CIENIE” I NIE USNĄĆ Z NUDÓW JEST CIĘŻKO. RODZI SIĘ PYTANIE: „EJ, ZA CO TO LUBIŁO SIĘ TIMA BURTONA? JUŻ NIE OGARNIAM”. CAŁE SZCZĘŚCIE JEST SMARTFON, CAŁE SZCZĘŚCIE JEST FB. JUŻ W KINIE WRZUCAM STATUS. I CZYM PRĘDZEJ ODŚWIEŻAM, BO JAK GRZYBY PO DESZCZU WYRASTAJĄ KOMENTARZE Dzięki nim coś powoli się przypomina. Wiadomo, „Batmany”, a do tego króciutki „Vincent”. Ktoś dorzuca „Dużą rybę”. Dodaję, że lubimy chyba za brak Johnny’ego Deppa i z miejsca dostaję za komentarz pięć tłuściutkich lajków. Ktoś gani „Planetę Małp”, ale resztę uważa za spoko, a znajoma skanduje „Beetle Juice! Beetle Juice!”. Fan kampu wyjeżdża z „Edem Woodem”, inny dodaje „zwłaszcza!”. Czyli jednak jest za co. Dzięki za przypomnienie, ziomki. Ale to starocie, czyli i dla was, i dla mnie Burton mógł już dawno poprzestać. Te wszystkie trupki i stworki chciałyby złożyć się z powrotem do zimnego grobiku. Taką formę stworzył kilkanaście (o rany, wręcz kilkadziesiąt, bo debiutował w 1971 roku) lat temu. Najpierw wrzucał w nią Michaela Keatona i Winonę Ryder (którzy dziś figurują w rubryce „gdzie oni są?”), później Johnny’ego Deppa i Helenę Bonham Carter (ktoś na wallu dopisał, że za to Burtona lubimy, że pozwala żonie grać w swoich filmach…). A Danny Elfman mu do tego przygrywał. To, co wnosiło świeżą energię w latach 80. i 90., przy „Mrocznych cieniach” jest jak wyczerpana bateria. Taka, która piszczy i mruga, by zaraz zaliczyć totalny zgon. Ja rozumiem, że trzeba być ekologiem i ładować tę samą baterię raz po raz.
48 film
Ale po dłuższej eksploatacji, jak wie każdy, kto ma laptopa, po kwadransie i tak padnie. Poza tym akurat te źródła energii, z których Burton korzysta, czyli makabra, śmierć i rozkład w ironicznym sosie, do niewyczerpalnych raczej nie należą. A w „Mrocznych cieniach” (chyba „Mrocznych cieniasach”) poziom suchości sięga saharyjskiego zenitu. Może to dlatego, że Burton do roli scenarzysty wezwał Setha Grahame-Greena. To on popełnił książkowy remiks Jane Austen, dodając tak modnych żywych truposzów. W rezultacie mamy „Dumę, uprzedzenie i zombie”, gdzie Elizabeth Bennet „morduje” kataną nieumarłych, a potem rozważa, czy do Darcy’ego to jest raczej nienawiść czy miłość. Znajcie skalę. Oczywiście, że film już w produkcji. Ogólnie rzecz ujmując, przydałoby się, żeby do kina Burtona znowu wkroczył Joker (ten w wydaniu Nicholsona, figura ojcowska wszystkich białogębych postaci) i ze swoją ekipą zdekonstruował tę budę. W „Batmanie”, z górą dwudziestu lat przed Mr. Brainwashem (tym z filmu Banksy’ego), on i jego szajka chlastali farbą po obrazach w muzeum Flugelheim, w rytmie Prince’a. Kinu Burtona przydałby się taki właśnie retusz, mikrodermabrazja w stylu Jokera. Taka, jaką zrobił on swojej dziewczynie granej przez Jerry Hall. Obrazy Francisa Bacona mogą zostać (dla przy-
WWW.HIRO.PL
pomnienia: jedynie „Figure with meat” tegoż Joker zabrania podkolorować swej ekipie). A może to ja mam problem, bo jak diabeł święconej wody nie lubię Johnny’ego Deppa? Jeśli chodzi o tę generację, już za dzieciaka zgłosiłam akces do teamu Leonardo DiCaprio i aż po grób – i nie mam tu na myśli grobu Barnabasa Collinsa. Dziewczyny i chłopaki, nie oceniam, ale Johnny Depp dla mnie nie jest dobry jak chleb (pardon mój rym). Od „Dzienników zakrapianych rumem” nawet jako z metra cięty wczesny Hunter S. Thompson, mówiąc kolokwialnie, nie robi roboty. Owszem, jako Thompson Starszy, ten z paranoją w oczach i Las Vegas, prędzej, ale tutaj to raczej ćpuńskie wizje Terry’ego Gilliama są kluczem do krainy zabawy. A poza tym to Benicio Del Toro, jak to miewa w zwyczaju („Podejrzani” Bryana Singera!) kradnie Deppowi ekran. Tak czy siak, Depp to nie moja bajka. I tak, bajka o piratach, ho, ho!, i ich czarnych perłach na mój statek abordażu nie dokonała. A bajki Burtona i Deppowe przebieranki spod znaku „biały pudrze, krocz za mną” i „kostium tak skomplikowany, że jestem sztywny jak kłoda”, to też nie mój cyrk. Śpiewający golibrodzi i fryzjerzy (no dobra, „Edward Nożycoręcki” jeszcze spoko), właściciele fabryk szokolady z tak zwanymi father issues, szaleni kapelusznicy, bladolicy (a jak!) młodzieńcy zakochani w gnijących pannach – nuda, nuda, nuda. Mamo, poczytaj mi coś innego. Jest jeszcze jeden problem. Z tego co pamiętam, Depp kilka lat temu ogłosił, że będzie grał tylko w takich filmach, które będą mogły oglądać jego dzieci. Pięknie w ten pomysł wpisuje się akces Burtona pod skrzydła wytwórni Disneya. Ta znana jest z wypłaszczania fabuł, udziecinniania i urodzinniania ich i dodawania bohaterom zwierzęcych/elektronicznych sidekicków. Disneifikacja, czyli rozbuchana infantylizacja, służy temu, by to rodzice – bo przecież nie dzieci, które kochają bać się na maksa – wyszli z kina zadowoleni. A gdzie są bracia Grimm i Hans Christian? Chyba wyszli przed końcem. Za to do końca został zadowolony Johnny Depp, z dziećmi pod pachą. Nawet jeśli po drodze wyssał krew z kilku hipisów i robotników. Rodzina to siła, a krew nie woda, jak mawia Barnabas Collins. Dzięki, ale ja jednak zimną i niegazowaną poproszę. Bardziej orzeźwia.
i zym ejs a śni elk i e z „W wc jak 8. ia c i z ę j m D wy łka DV Do ere ę box ip a”? firm uk kim ony z i ż a e s t z z r am pa m k p n y y o t ch „S cie aw zy a, w any ślij c ie n y n w c o ” o w e i d , urt ana fun niu pow a: aB erm wa Co Du an Tim oso eH DV żuk wl mi We w o a ł ó g e a t e i e n i Pe z l film k d o a u d pa dow iąć ygo ch wz ub wó prz ul by zd sok en s. A d o o e g g j e a lap oln ow Ga ed pl ęci iro. h zdj s@ kur n o k
DYKTATORZY
oni rządzą! tekst | JAKUB GAŁKA
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
NA EKRANACH KIN GOŚCI „DYKTATOR”, KOLEJNA POWZIĘTA PRZEZ SACHĘ BARONA COHENA PRÓBA OŚMIESZENIA… NO WŁAŚNIE, KOGO? JAK ZWYKLE NIECO PRZEWROTNIE: DEMOKRATÓW I KAPITALISTÓW, KTÓRZY GŁUPIEJĄ W ZDERZENIU Z DBAJĄCYM O SWÓJ UMIŁOWANIE UCISKANY KRAJ DYKTATOREM. ALE PRZEDE WSZYSTKIM COHEN OŚMIESZA SAMYCH WATAŻKÓW, SATRAPÓW I TYRANÓW. ZRESZTĄ NIE ON PIERWSZY W HISTORII KINA
Bodaj najsłynniejszym obrazem dyktatora uwiecznionym na taśmie celuloidowej jest Chaplinowski „Dyktator” z 1940 roku. Uznawany za szczytowe osiągnięcie Chaplina, jego pierwszy w pełni „mówiony” film (dźwiękowe były już „Dzisiejsze czasy” z 1936 roku), stał się kanonicznym przedstawieniem Hitlera i innych podobnych mu dyktatorów, w przerysowany sposób odzierając ich z grozy i budowanej na strachu potęgi. Z drugiej strony, finałowa, zupełnie poważna przemowa bohatera pokazuje, że „Dyktator” to nie tylko satyra, ale też przejmujący głos przeciw autokratycznym stylom władzy i budowaniu ksenofobicznego społeczeństwa. Co ciekawe, mimo że kultowy film Chaplina powstał ponad 70 lat temu, od tego czasu niewielu porywało się na podobną próbę. Powód wydaje się dość oczywisty: gdy słyszy się o setkach ofiar najkrwawszych watażków (gdy „Dyktator” wchodził na ekrany kin, nikt jeszcze nie słyszał o obozach zagłady), ciężko zdecydować się na robienie sobie jaj z tego tematu. I to pomimo faktu, że ośmieszanie reżimu stanowi jeden z najprostszych i najprzyjemniejszych sposobów walki z nim – co wiemy choćby z własnej historii, pamiętając kawały polityczne z okresu PRL-u. Oczywiście, figura władcy absolutnego jakiegoś fikcyjnego kraiku pojawiała się w kinie często w komediowym kontekście. Dość wspomnieć starszego od Chaplinowskiego Adenoida Hynkla, granego przez Groucho Marxa Rufusa T. Firefly’a, władcę Freedonii z „Kaczej zupy” (1933). Ta „dyktatura” była jednak pretekstowa, a Firefly w gruncie rzeczy co najwyżej głupawym autokratą, a nie krwiożerczym tyranem.
50 film
Nieco poważniej – o ile to możliwe w przypadku komedii – temat został zarysowany w „Bananowym czubku” (1971) Woody’ego Allena. Bohater filmu, standardowo neurotyczny przeciętniak grany przez samego reżysera, w przypadkowy sposób zostaje liderem rewolucji, a później prezydentem pewnej „bananowej republiki” w Południowej Ameryce. Jak to u wczesnego Allena, akcja rozgrywa się w równym stopniu w Nowym Jorku, a sama dyktatura niezupełnie pozostaje tematem przwodnim filmu. Mimo wszystko dzieło nakręcone zaledwie dekadę po kryzysie kubańskim, w czasie gdy Fidel Castro wprowadzał najcięższe represje, a ludzie byli zamykani w obozach pracy, trzeba uznać za głos odważny. Choć niekoniecznie ważny i będący w stanie cokolwiek zmienić lub otworzyć komuś oczy na grozę reżimu w odległym kraju. Uświadamianie społeczeństwa najlepiej chyba udawało się w kolejnym dziesięcioleciu i w nieco odwrotnym kierunku. To w latach 80., za czasów Ronalda Reagana w Białym Domu, Ameryka intensywnie zaangażowała się w działalność w „bananowych republikach”. Niekiedy, wbrew oficjalnym komunikatom i propagowa-
nym przez Stany Zjednoczone wartościom – wspierając junty wojskowe i krwawych, ale przydatnych satrapów. Efektem była afera Iran-Contra i cały wysyp filmów sensacyjnych, w których grupka komandosów infiltrowała egzotyczny kraik będący siedzibą reżimu: „Commando” (1985) czy „Predator” (1987) ze Schwarzeneggerem to najbardziej klasyczne przykłady. Z kolei „Nico” (1988) z debiutującym Stevenem Seagalem i „Szklana pułapka 2” (1990) przenosiły walkę z reżimami do Ameryki – w tym pierwszym chodziło o handel narkotykami mającymi sfinansować inwazję na Nikaraguę, w drugim – o przechwycenie poddanego ekstradycji generała, który miał odpowiedzieć za swe zbrodnie. Fabułę tych filmów (poza „Nico”) łączy wspólne wykorzystanie fikcyjnego kraju Val Verde jako symbolu południowoamerykańskiego reżimu, ale też pewien istotny zwrot akcji. Otóż w ich fabułach – podobnie jak we współczesnych „Niezniszczalnych” (2010) Sylvestra Stallone, którzy są hołdem dla kina akcji lat 80. – za plecami samozwań-
WWW.HIRO.PL
czych dyktatorów stoją eleganccy panowie w garniturach: agenci CIA załatwiający brudne interesy swoich jankeskich przełożonych. W efekcie filmy te opowiadały tyleż o egzotycznych reżimach i konieczności ich zwalczania (owszem, brutalność wojskowej junty często była specjalnie podkreślana), co o ciemnych sprawkach własnego rządu. Rzecz jasna, rozrywkowe podejście do tematu odbywało się także bez ambiwalentnego przedstawiania USA – gros filmów sensacyjnych operowało schematem „dobrzy amerykańscy żołnierze vs. zły reżim”. Jeden z najbardziej wydumanych przykładów to „Street Fighter” (1994) – ekranizacja popularnej bijatyki komputerowej, która siłą rzeczy musiała do prostej gry dorobić pretekstową fabułę. W filmowej wersji bohaterowie, a zwłaszcza grany przez Jean-Claude’a Van Damme’a pułkownik wojsk Narodów Zjednoczonych, walczą z władcą fikcyjnego kraju Shadaloo – wcześniej baronem narkotykowym, a obecnie szalonym dyktatorem, który, jak każdy szanujący się satrapa, nadaje sobie tytuł generała. Przywołując filmy akcji, nie sposób nie wspomnieć o serii „Delta Force” (1986, 1990, 1991) z Chuckiem Norrisem (w ostatnim filmie zastąpił go jego syn Mike), która dobrze pokazuje reakcję kina na aktualnie najgorętsze tematy polityczne. W pierwszym filmie teatrem działań specjalnego oddziału komandosów był Bejrut, a wrogiem entuzjaści Chomeiniego, w drugiej części tematem stała się Kolumbia i narkotykowi baroni, a w ostatniej odsłonie żołnierze walczyli z terrorystami z Bliskiego Wschodu. Z kolei parodią „Delta Force” jest „Hot Shots 2” (1993), gdzie Charlie Sheen (który trzy lata wcześniej sam wojował na serio z terrorystami jako członek „Komanda Fok”) na wzór Johna Rambo stanowi jednoosobową armię walczącą z bliskowschodnim dyktatorem. Ten ostatni jest toczka w toczkę podobny do Saddama Husajna (wojna w Zatoce Perskiej wciąż była świeżą historią), ale posiada zdolność regeneracji niczym T-1000 z „Terminatora 2” – w końcu „Hot Shots” to szalona komedia, która nie uznaje granic gatunkowych. I właśnie Saddama Husajna należy uznać za jednego z najpopularniejszych obok Fidela Castro ekranowych dyktatorów. O ile ten drugi był pierwowzorem dla wszystkich południowoamerykańskich watażków stojących na czele żądnych krwi junt, o tyle Husajn to protoplasta dyktatorów z Bliskiego Wschodu. Zresztą Sacha Baron Cohen, konstruując swe najnowsze alter ego, właśnie na tym satrapie się wzorował (choć jego fikcyjny północnoafrykański dyktator jeszcze bardziej przypomina chyba rządzącego do niedawna Libią Muammara Kaddafiego). Początkowo w mediach popularna była nawet plotka, że fabuła „Dyktatora” jest oparta na książce napisanej przez… Husajna właśnie. O najstarszym synu Husajna, Udayu, bodaj jeszcze bardziej krwiożerczym niż ojciec, oraz jego
WWW.HIRO.PL
sobowtórze, opowiada słabo reklamowany, ale chwalony za tytułową rolę Dominika Coopera „Sobowtór diabła” (2011). Co ciekawe, nie licząc nawiązań do Fidela Castro, od czasów II wojny światowej mało kto decydował się na film o tyranach w trakcie ich rządów. Wspomniany „Sobowtór diabła”, podobnie jak telewizyjna miniseria HBO/BBC „Dom Saddama” (2008) opowiadająca o dojściu do władzy i upadku tytułowego dyktatora, nakręcone były dopiero kilka lat po śmierci obu Husajnów. Wyjątkiem potwierdzającym regułę może być wspomniany wcześniej „Hot Shots 2”, który powstał w czasach, gdy Saddam miał się całkiem dobrze. O innych dyktatorach opowiadano z jeszcze dłuższej perspektywy. „Ostatniego króla Szkocji” (2006) z oscarową rolą Foresta Whitakera jako Idiego Amina rządzącego Ugandą w latach 70., nakręcono prawie 30 lat po upadku reżimu Amina i trzy lata po jego śmierci (książka, która była podstawą scenariusza, powstała kilka lat wcześniej). Włoski faszyzm Benito Mussoliniego doczekał się zainteresowania dopiero w latach 90. („Życie jest piękne” z 1997 roku i „Herbatka z Mussolinim” z 1999 roku – choć oba w gruncie rzecz opowiadały o sytuacji w kraju, a nie o Duce). Historię rządów w Argentynie w latach 40. i 50., za czasów Juana Perona, bądź co bądź uczestnika junty obalającej prezydenta, spopularyzowała „Evita” (1996) z Madonną w roli żony generała-prezydenta. Natomiast w czasie współczesnych wojen domowych Jugosławia przerabiała dopiero komunistyczną dyktaturę Josipa Tito („Tito i ja” z 1992 roku – też z symboliczną obecnością autokraty). Z kolei Adolf Hitler, który jako symbol zła nazistowskich Niemiec pojawiał się na ekranie setki razy, dopiero długo po II wojnie światowej doczekał się filmów poświęconych nie działaniom wojennym czy Holocaustowi, ale własnej osobie. Dopiero w latach 70. zaczęły pojawiać się filmy opowiadające o jego upadku, np. telewizyjny „The Death of Adolf Hitler” czy kinowy „Hitler: The Last Ten Days” z Alekiem Guinessem w tytułowej roli – oba z 1973 roku. Oczywiście, tak jak Amerykanie najchętniej opowiadali o dyktatorach z Ameryki Łacińskiej, tak o Führerze filmy kręcili Europejczycy. Wspomniane produkcje były pochodzenia brytyjskiego, powstało kilka filmów za żelazną kurtyną w ZSRR, a u progu nowego milenium o nazistowskim dyktatorze opowiadali m.in. Rosjanie („Moloch”, 1999), Węgrzy do spółki z Brytyjczykami („Max”, 2002), a także spadkobiercy państw Osi (słynny „Upadek”, nominowany w 2004 roku do Oscara, to koprodukcja niemiecko-włosko-austriacka). Pewnym wyjątkiem może być amerykański film telewizyjny „Bunkier” z 1981 roku, w którym w rolę dogorywającego w tytułowym schronie Hitlera wcielił się Anthony Hopkins. Częściej jednak Amerykanie, jeśli już brali się za tę postać, to umieszczali ją w tle, zazwyczaj
w przerysowany i ironiczny sposób, np.: klonowanie Hitlera w „Chłopcach z Brazylii” (1981), Hitler podpisujący autograf dla Indiany Jonesa w „Ostatniej krucjacie” (1989) czy udany (!) zamach na dyktatora w „Bękartach wojny” (2009) Tarantino. W sposób komediowy przedstawiał Führera już w trakcie trwania II wojny światowej nie tylko Chaplin, ale też np. popularne trio komików Three Stooges w krótkometrażowym „You Nazty Spy!” (1940) czy niemiecki Żyd Ernst Lubitsch w „Być albo nie być” (1942). Ten ostatni opowiadał o trupie warszawskich aktorów, którzy muszą użyć swoich zdolności, by przeżyć, między innymi udając samego Hitlera. Od oryginału prawdopodobnie lepiej znany jest remake autorstwa Mela Brooksa z 1983 roku, gdzie Brooks i Anne Bancroft próbują nawet mówić po polsku. W czasie wojny amerykańska antynazistowska propaganda pracowała pełną parą, więc z Hitlerem rozprawiali się też bohaterowie kreskówek (m.in. Królik Bugs w „Herr Meets Hare” z 1945 i Kaczor Donald w „Der Fuehrer’s Face” z 1942 roku) czy postacie z komiksów (np. Kapitan Ameryka w kinowym serialu z 1944 roku). Na tej podstawie nietrudno postawić tezę, że o ile humor jest przydatny jako narzędzie propagandowe w trakcie gorących okresów i otwartej wojny („Dyktator” Cohena też wydaje się być lekko spóźnioną odpowiedzią na szeroko zakrojoną rewolucję społeczną w krajach arabskich), o tyle pewien dystans czasowy jest potrzebny, by w sposób poważny opowiadać o dyktatorach, jednocześnie nie rozdrapując ran ich zbrodni. Nic więc dziwnego, że mało kto chciał się śmiać z Kim Dzong Ila (poza twórcami satyrycznej, nakręconej za pomocą marionetek animacji „Ekipa Ameryka: Policjanci z jajami” – ale dostawało się w niej równo wszystkim, m.in. hollywoodzkim aktorom i królowej Elżbiecie), jeśli pamięta się, jaką politykę wobec Korei Północnej prowadzą zachodnie mocarstwa, zwłaszcza Stany Zjednoczne. Z kolei inni watażkowie, niedysponujący zasobami naturalnymi ani bronią masowego rażenia, niespecjalnie obchodzą lokatorów Białego Domu czy Pałacu Elizejskiego, nie mówiąc o przeciętnych Amerykanach, Francuzach czy Niemcach. Stąd Baszar al-Assad z Syrii, Than Shwe z Birmy, Robert Mugabe z Zimbabwe, José Eduardo dos Santos z Angoli czy Aleksander Łukaszenka z Białorusi raczej nie mogą na razie liczyć ani na porządne wyśmianie, ani na dramatyczną analizę ich postaci. Zamiast nich musimy zadowolić się fikcyjnymi tyranami i satrapami, umieszczanymi przez scenarzystów w najdziwniejszych miejscach i czasach – np. w futurystycznej Anglii („V jak Vendetta”, 2005) lub Stanach Zjednoczonych („Igrzyska śmierci”, 2012) czy na odległych planetach („Flash Gordon”, 1980). Ale fantastyczne, orwellowskie dystopie to już zupełnie inna bajka.
film 51
AVENGERS
kto pomści mścicieli? foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
I CHOĆ „AVENGERS” SĄ W RZECZYWISTOŚCI FILMOWĄ EGZEMPLIFIKACJĄ PROBLEMU, Z JAKIM MARVEL BORYKA SIĘ OD LAT – JAK W JEDNYM KADRZE UPCHNĄĆ LEGION SUPERHEROSÓW I DOPISAĆ DO TEGO SENSOWNĄ FABUŁĘ – WYDAJE SIĘ, ŻE PODOBNA KWESTIA MAŁO KOGO INTERESUJE. A POWINNA
zawdzięczają jednej z najmądrzej poprowadzonych kampanii marketingowych w dziejach kina – okazało się, że skuteczną platformą reklamy filmu jest… sam film. Kręcone w latach 2008-11 wysokobudżetowe produkcje spod znaku Marvela stopniowo wprowadzały kolejne postacie, które wreszcie weszły w skład drużyny superbohaterów, a fabuły czterech filmów („Iron Man”, „Niesamowity Hulk”, „Thor” i „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie”) miały skrzyżować się w blockbusterze totalnym, na który typowano właśnie „Avengers”. Tym samym zwolniono Whedona z konieczności rozrysowywania portretów psychologicznych Mścicieli; wszak z każdym z nich widzowie mieli okazję spędzić już wcześniej te sto parę minut. Nie poszła za tym żadna refleksja, nie zaproponowano w zamian interesującej ekspozycji, a fabularne luki zalepiono pustym efektem. Zestawione na siłę pojedynki herosów motywowane konfliktami personalnymi rodem z piaskownicy, niczym nieuzasadnione decyzje bohaterów, brak logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego i pretekstowa fabuła „Avengers” tak naprawdę uwsteczniają myślenie o współczesnym komiksie, sprowadzając go
ponownie do poziomu rozrywki dla nastolatków. Co prawda „Avengers” nigdy nie mieli ambicji rewizjonistycznych ani dekonstrukcyjnych, ale przy wsparciu konceptualnym ze strony Whedona mogli być czymś więcej niż tylko rozbuchanym widowiskiem z walącym się w gruzy Nowym Jorkiem w tle. Niestety, brak tutaj autorskiego rysu, ale czy można tak naprawdę kogokolwiek obarczyć winą za taki stan rzeczy i w ogóle mówić o winie? Chyba jednak nie, gdyż publiką docelową filmu jest faktycznie młodzież, a wyniki box office mówią same za siebie. Wszelaka krytyka „Avengers” i tak pozostanie bez echa, bowiem film spełnił pokładane w nim nadzieje z nawiązką; zalatujące truizmem wnioski mówią jasno, że kino to przecież biznes, Marvel nie jest organizacją charytatywną, a ich produkt musi się przede wszystkim sprzedać. „Avengers” to przypadek trudny; dobry film, który jest jednocześnie filmem złym. Wraz z jego premierą zakończyła się trwająca kilka lat era, przed Marvelem zamykają się niektóre furtki i nie jest wcale jasne, czy uda się szybko otworzyć nowe. Zaś prace nad sequelem już trwają…
tekst | BARTOSZ CZARTORYSKI
Rzecz jasna, nie ma co szerzyć defetyzmu, bowiem film Jossa Whedona to widowisko nie byle jakie, satysfakcjonujący spektakl audiowizualny i blockbuster najwyżej próby. Tym bardziej szkoda, że posiada wyraźne i głębokie rysy w warstwie fabularnej. Można by sądzić, po seansach z inteligentnie poprowadzonym „Iron Manem” czy pastiszowym „Kapitanem Ameryką”, że film zostanie pozbawiony irytujących natręctw charakteryzujących epickie opowieści z logiem Marvela. Nic bardziej mylnego – „Avengers” to produkt dlań reprezentatywny, istna esencja scenariuszy, które katuje się tam od lat, produkt bezpieczny, niepodejmujący żadnej polemiki ani z medium źródłowym, ani z kinem komiksowym jako takim. Mimo to film okazał się sukcesem bezprecedensowym, bijąc rekordy popularności od Los Angeles po Tokio, zbierając przy tym wysokie noty w opiniotwórczych mediach, a to przecież jeszcze nie koniec tryumfalnego pochodu Mścicieli. Nikogo taki stan rzeczy nie dziwi, gdyż obraz Whedona był skazany na sukces praktycznie od chwili, gdy pomysł na film zrodził się w głowie szefa Marvel Studios, Aviego Arada. Rewelacyjnie wyniki finansowe „Avengers”
52 film
WWW.HIRO.PL
GRY
diabl dobre
tekst | JERZY BARTOSZEWICZ
foto | JERZY BARTOSZEWICZ
GIGANTYCZNA KOLEJKA NA ULICY, WIELKA SCENA, WRZESZCZĄCY TŁUM, SZTURM NA BARIERKI I PRZEPYCHANKI. KTOŚ MÓGŁBY POMYŚLEĆ, ŻE W NOCY Z 14 NA 15 MAJA W WARSZAWIE ODBYŁ SIĘ KONCERT MEGAGWIAZDY ROCKA. BYŁA TO JEDNAK NOCNA PREMIERA „DIABLO 3” – GRY, NA PUNKCIE KTÓREJ ŚWIAT TOTALNIE OSZALAŁ Seria „Diablo” zadebiutowała w 1996 roku, szybko zyskując miano kultowej. Na jej najnowszą, trzecią odsłonę fani musieli czekać aż 12 lat. Było jasne, że tytuł będzie cieszyć się dużym zainteresowaniem, jednak tego, co wydarzyło się w dzień premiery, nie przewidział nawet sam Blizzard – producent gry. Z okazji tego wielkiego wydarzenia, na świecie, również w Polsce, odbył się szereg okolicznościowych imprez. Była to zarazem największa premiera gry komputerowej, jaka kiedykolwiek odbyła się w naszym kraju. Według danych organizatora i wydawcy gry – firmy CD Projekt – przez dziedziniec galerii handlowej Złote Tarasy w Warszawie przewinęło się tamtejszej nocy ponad 3 tys. fanów „Diablo”. Prowadzący imprezę Michał Figurski na starcie o godzinie 21 szacował, że na miejscu zebrało się 2 tys. osób. Niektórzy zaczęli się gromadzić już o godzinie 17. Kolejka składająca się raptem z samych fanów, którzy złożyli w Empiku przedpremierowe zamówienie, ciągnęła się wzdłuż ulicy, zwracając uwagę przechodniów. Na dziedzińcu Złotych Tarasów ustawiono natomiast namioty, w których można było nabyć kolekcjonerską edycję gry, a także zdobyć autografy dwóch pracowników Blizzarda, należących do zespołu twórców „Diablo”. Gdy punktualnie o północy rozpoczęła się sprzedaż, rozentuzjazmowany tłum zaczął szturmować okalające namioty barierki. Wszystko dlatego, że wiadomo było, iż ilość kopii gry w edycji kolekcjonerskiej
54 gry
jest mocno ograniczona. Euforia szybko przerodziła się w chaos – w powietrzu zaczęły latać wyzwiska, a ludzie próbowali przepychać się poza kolejką, wyłamując w pewnym momencie jedną z barierek, pomimo podtrzymywania jej przez ochroniarzy. Kilka spośród znajdujących się w tłumie dziewczyn poczuło się słabo i zaczęło wołać o pomoc. Równie dramatycznie prezentowała się sytuacja w Internecie, gdy setki tysięcy graczy z całego świata rozpoczęły próby zalogowania się do gry, a serwery Blizzarda uległy przeciążeniu. Stan ten powracał jeszcze przez tydzień. Tym samym firma, która od lat z powodzeniem zarządza „World of Warcraft”, będącym najpopularniejszym sieciowym tytułem wszech czasów, liczącym sobie blisko 11 milionów abonentów, została zaskoczona przez własnych fanów. Najnowsza odsłona „Diablo” łączy nowoczesną oprawę audiowizualną ze sprawdzoną mechaniką i klimatem poprzedników. Pomimo zastosowania trójwymiarowego silnika graficznego rozgrywka prezentowana jest z izometrycznego rzutu kamery. Gracz przemierza mroczny świat Sanktuarium, walcząc z hordami potworów, zdobywając skarby i rozwijając prowadzonego przez siebie bohatera lub bohaterkę. Do wyboru dostępnych jest pięć klas postaci: Barbarzyńca, Szaman, Łowca Demonów, Mnich oraz Czarownik, z których każda różni się umiejętnościami oraz możliwymi
ścieżkami rozwoju. Jednym z atutów serii, od samych jej początków, było losowe generowanie elementów rozgrywki, niczym w klasycznych produkcjach z gatunku roguelike. Nie inaczej jest w przypadku „Diablo 3”, a dotyczy to niektórych z pobocznych zadań i podziemi. Dzięki temu z każdym przejściem gry rozgrywka wygląda trochę inaczej. „Diablo 3” oferuje również czteroosobowy kooperacyjny multiplayer, który w przyszłości zostanie rozszerzony o tryb „gracz kontra gracz”. Blizzard opracował także specjalny dom aukcyjny, pozwalający na handlowanie znalezionymi podczas zabawy przedmiotami. W momencie gdy piszę te słowa, funkcjonalność ta jest jeszcze ostatecznie dopracowywana, ponieważ twórcy chcą mieć pewność, że będzie działać perfekcyjnie. Wynika to z faktu, że dzięki niej będzie można obracać zarówno wirtualnymi, jak i prawdziwymi pieniędzmi. Chociaż gracze skarżą się na błędy techniczne, wynikające z dużego ruchu na serwerach, „Diablo 3” okazał się znakomitym tytułem, godnym serii, którą reprezentuje i kontynuuje. Wydarzenia towarzyszące premierze najnowszej odsłony „Diablo”, zarówno na świecie, jak i w Polsce, stanowią prawdziwy fenomen. Podczas warszawskiej nocnej sprzedaży można było zobaczyć całe rodziny wyczekujące zakupu upragnionej edycji kolekcjonerskiej gry. Wobec takich zjawisk nikt już nie może powiedzieć, że gry wideo stanowią margines kultury.
WWW.HIRO.PL
CAŁA POLSKA CZYTA Z „HIRO”
poczet pisarzy różnych
odcinek 17:
tekst | FILIP SZAŁASEK
ilustracja | TIN BOY STUDIO
„NIEPOKOIĆ – TO MOJA ROLA”, PISAŁ O SWOICH KSIĄŻKACH ANDRÉ GIDE. JEGO PROZA – DELIKATNA, PEŁNA ŚWIETLISTEGO EROTYZMU – PRZYPOMINA SZKIC TAK DELIKATNIE ZARYSOWANY, ŻE LEDWIE ODCINA SIĘ OD KARTKI. NIEWIELE TU PRAWDZIWEGO LĘKU, ZA TO DUŻO PÓZ, PUZZLI I PIĘKNYCH CHŁOPCÓW
Popularna anegdota głosi, że parę dni po pogrzebie Gide’a francuski pisarz katolicki François Mauriac otrzymał telegram o następującej treści: „Nie ma piekła. Możesz sobie pohulać. Daj znać Claudelowi. André Gide”. Działanie finezji uzależnione jest od braku krępujących dopowiedzeń, pozwólmy więc temu zabawnemu wyimkowi żyć własnym życiem. Zacznijmy raczej od czegoś bardziej odpornego – od obrazu. Notkę o Gidzie w polskiej Wikipedii ilustruje czarno-białe zdjęcie pochodzące z 1893 roku. To właśnie ta fotografia ostatecznie zachęciła mnie do zabrania się za książki Gide’a. Autor „Fałszerzy” prezentuje się upozowany na bohatera świetnego filmu „Kret” („El Topo”, 1970) Alejandra Jodorovsky’ego. Dandys-rewolwerowiec, francuski Buffalo Bill, elegancki w 40-stopniowym skwarze. Jego pisarstwo – bałaganiarskie, prowokujące, niekiedy egzaltowane – każe poszukiwać jeszcze innych przebrań. André pochodził z rodziny rygorystycznie protestanckiej. Jego pełne religijnego żaru debiutanckie tomiki poezji, konwencjonalnie symbolistyczne, nie zapowiadały jeszcze przełomu, jaki dokonał się w nim kilka lat później. Dwuletni pobyt w Algierze i przyjaźń z Oscarem Wilde’em wywarły znamienny wpływ na młodego pisarza: wyzwoliły zmysłowość i decyzję odrzucenia powszechnie uznawanych nakazów moralnych. Jak pisze w swoich „Dziennikach”: „Świat ocalą jedynie, jeśli w ogóle, ludzie nieulegli. Bez nich przepadłaby nasza cywilizacja, nasza kultura, to wszystko, co kochamy i co w sposób utajony usprawiedliwia nasze panowanie na ziemi. Są oni, ci nieulegli, solą ziemi”. Własną nieuległość kształcić musiał Gide, utwardzając się w akceptacji dla swojego biseksualizmu i niebywałej ruchliwości intelektualnej, która kazała mu wręcz miotać się po świecie w poszukiwaniu argumentów i dowodów. Wystarczy wspomnieć, że przez dłuższy okres zafascynowany komunizmem, zmienił poglądy po podróży do ZSRR („Powrót z ZSRR”, 1936).
André Gide
między bohaterów, tak że wkraczając w ich historie, łatwo odczuć na sobie wzrok ich twórcy, urągliwy i nachalny, jak w gabinecie deformujących luster. Urian i jego egzaltowani koledzy to apostołowie, w których po równo rozpuściła się osobowość młodego André. Bohaterowie sukcesywnie umierają, aż w końcu zostaje ostatni śmiałek – tytułowy Urian, ale czy jest najpełniejszym odbiciem Gide’a? Wstrzymajmy się. Można poszukiwać go jeszcze w obszerniejszych powieściach. Jak pisze Tadeusz Żeleński-Boy: „»Lochy Watykanu« noszą podtytuł »Sotie«, co oznacza błazeńską farsę średniowieczną. Bo utwór ten jest żartem: mądrym, dowcipnym i zostawiającym uczucie osobliwego niepokoju”. No właśnie. Pseudokryminał o akcji zadzierzgniętej wokół porwania i więzienia papieża przez masonów w tytułowych podziemiach stolicy apostolskiej. W takim pisarstwie łatwo się ukryć. Pod postacią Antyma – kulawego mizantropa, który po nawróceniu na dewocyjny katolicyzm odzyskuje władzę w nodze („Czemu udajesz złego, wujku?”, pyta go paroletnia siostrzenica po dyspucie teologicznej). Pod maską Lafcadia Wluiki, paryskiego Raskolnikowa, obdarzonego urokiem efeba i drapieżnymi instynktami.
Własną nieuległość kształcić musiał Gide, utwardzając się w akceptacji dla swojego biseksualizmu i ruchliwości intelektualnej, która kazała mu wręcz miotać się po świecie.
Tę nieuległość po wielokroć ujmował wprost, na przykład w „Immoraliście”, ale mój ulubiony punkt to najbardziej poetycki fragment jego prozy. „Podróż Uriana” to długie opowiadanie, w którym subtelna obecność wątków gejowskich umyka początkowo uwadze. W toku fantastycznej podróży, przypominającej zarówno „Niekończącą się opowieść”, jak i „Valhallę” Winding Refna, okręt wiozący cherlawych mistyków ku objawieniu, okazuje się klasycznym stultifera navis – statkiem szaleńców, mizoginów, zafascynowanych autoerotyzmem marzycieli, nieulękłych zarówno przed wizją rozkoszy, jak i śmierci. Każda historia jest do pewnego stopnia autoportretem autora. Wydaje się, że w przypadku Gide’a ów obraz powstał w lustrze, został rozbity i rozdysponowany
56 książka
Można być też „Fałszerzem”. Wątków autobiograficznych dopatrywano się tutaj w aż dwóch bohaterach naraz: jednemu Gide miał nadać swoje zalety, drugiemu zaś wady. Występuje tu jednak masa postaci pobocznych – niektórzy figuranci migają w tle, obciążeni niebagatelnym ciężarem symbolicznych znaczeń. Można by napisać obszerny esej na temat jednego z takich epizodów, dzięki którym „Fałszerze” – powieść niezbyt obszerna – okazuje się być narracyjną symfonią w stylu „Dzikich detektywów” Bolaño. W migotliwej, skrzącej atmosferze przechadzają się obiekty marzeń dziwacznego noblisty: opromienieni glorią erotycznej atrakcyjności piękni młodzieńcy. Ich ciała, smukłe i nieco gruźlicze, ich poetyczne marzenia i skłonności ostro kontrastują z łobuzerią tytułowych fabrykantów bilonu.
Sięgnij też po… J. L. Borges – „Nieśmiertelny” lub U. Eco – „Cmentarz w Pradze”
WWW.HIRO.PL
WWW.HIRO.PL
książka 63
PŁYTY THE BEACH BOYS THAT’S WHY GOD MADE THE RADIO EMI 7/10
Plaża, ocean, deska pod pachą, szorty w palemki i blond grzywka wypłowiała w kalifornijskim słońcu. Takie skojarzenie po dziś dzień wzbudzają największe przeboje The Beach Boys. Gdyby nie zespół z przedmieść Los Angeles, którego wpływ na muzykę popularną śmiało konkurować może ze spuścizną Beatlesów, wiele waszych ulubionych młodych bandów nie miałoby skąd kopiować wszystkich tych słodkich melodii, pieszczących ucho wokalnych harmonii i poukładanych niczym mechanizm szwajcarskiego zegarka aranży. „That’s Why God Made the Radio” to tytuł nowego albumu mistrzów surfowego popu. Krążek z numerem 29 w dyskografii BB jest zarazem pierwszym premierowym kawałkiem muzyki od dwóch dekad, w dodatku nagranym przy udziale wszystkich żyjących członków oryginalnego składu. Wyprodukowany przez niestrudzonego lidera grupy Briana Wilsona krążek przywołuje najwięcej skojarzeń z legendarnym „Pet Sounds” z 1966 roku. Barokowy pop w stylu, który od pięćdziesięciu lat niezmiennie każe słuchaczowi pielgrzymować w kierunku najbliższego skupiska piasku i wody. Posłuchajcie „Spring Vacation”, „Beaches in Mind” lub utworu tytułowego i pomyślcie, że grają to starsi panowie mający po plus-minus siedem dych na karku. SEBASTIAN RERAK
B.O.B
STRANGE CLOUDS
WARNER 7/10 Nie przypominam sobie, by ktoś komercjalizował hip-hop w bardziej ujmujący sposób niż Bobby Ray Simmons. „Strange Clouds” przyczepia się ucha wolniej niż debiut, nie ma nieprawdopodobnej wręcz lekkości poprzednika, ale to wciąż nowoczesny pop zrobiony przez muzykalnego faceta, który świetnie radzi sobie z rapem, śpiewem, a nawet produkcją. I robiąc album, pamięta o rozmachu tak dla przedstawicieli Atlanty charakterystycznym. Niby nic specjalnie świeżego tu nie ma – ot, trochę pompatycznej elektroniki, szczypta rocka, namolne refreny. Tyle że B.o.B bierze to wszystko, dorzuca parę nazwisk rzemieślników (Alex Da Kid, Dr. Luke, Ryan Tedder) i klei z tego kosmiczną muzykę rozrywkową. Irytujące mimo wszystko ballady częściowo równoważą numery z Lil Wayne’em i Nicki Minaj, gdzie przydarza się nieco basowych szaleństw i zabaw pokrętłami. Co ważne, gospodarz jest jednym z nielicznych będących w stanie wyżej wymienionej dwójce sprostać. Może dlatego, że dobrze pisze, stając w opozycji do chaosu dominującego w rapowych wersach. MARCIN FLINT
58 recenzje
ACTRESS
R.I.P
HONEST JON’S 5/10 Jeśli metafizyczne rozkminy pojawiają się w co drugim tekście na temat płyty, to w mózgu musi zapalić się ostrzegawcza lampka. W przypadku nowego Actress świeci ona wyjątkowo mocno i jaskrawo. Ci, którzy oczekiwali „Dedication” A.D. 2012 będą rozczarowani. Zomby stawiał na konkret, Darren Cunningham na repetycje, które momentami najzwyczajniej w świecie nużą. Actress tym razem nie zbawi muzyki. Zamiast postklubowej medytacji dostajemy średnio udany ambient ratowany kilkoma mocnymi momentami. Pozytywkowy „Jardin” i hipnotyczne „Shadow From Tartarus” każą wracać do najnowszej propozycji Brytyjczyka, która stoi dobre dwa oczka niżej niż genialne „Splazsh” sprzed dwóch lat. To nie jest zła płyta, ale od gościa jeszcze niedawno wyznaczającego trendy w muzyce elektronicznej można wymagać trochę więcej niż tylko przetwarzania własnych patentów. Oby tylko tytuł krążka nie okazał się proroczy. Zdecydowanie za wcześnie na odchodzenie w pokoju. JAN PROCIAK
KILLER MIKE
R.A.P. MUSIC
WILLIAMS STREET 8/10 Rapuje prostolinijny facet z południa, z jedną stopą wsadzoną zawsze w drzwi klubu ze striptizem. Produkuje nowojorczyk, który był jednym z twórców kładących fundamenty pod awangardowy hip-hop. Mimo to płyta Killer Mike’a i El-P nie wpisuje się w wygodny dla pismaków schemat „inteligencję fascynuje prymityw”. Mike to ziomek błyskotliwych OutKast i żywot utracjusza przeciął już niejedną zaangażowaną zwrotką. El Producto, relegowany ze szkół za niesubordynację i współpracujący z RA The Rugged Manem czy Ill Billem, nie pasuje zaś do apaszkowo-starbucksowej alternatywy. Kooperacja jest egzotyczna, jednak w żadnym razie absurdalna. „R.A.P. Music” działa. Buja jak lowrider na szesnastokątnych kołach. Już ma znamiona eksperymentu, ale nie przestaje być bardzo dobrą muzyką, dostarcza nawet sękatych singli i podniszczonych hymnów. Nie zawodzi ani produkcja, ani warstwa liryczna kapitalnie zamknięta w wersach: „to jest Basquiat, ale z pasją Paka / w ciele Biggiego opowiada historię jak Ricky” (czyli Slick Rick – przyp. MF). MARCIN FLINT
VIOLENS
TRUE
SLUMBERLAND 7/10 Nowojorskie trio, odrobinę na przekór tendencjom z Zachodu, stało się w rodzimych środowiskach niezależnych głównym faktorem snobizmu. Przyznać jednak trzeba, że Violens dali ku temu pewne podstawy. O ile jeszcze nie do końca „rockowym” debiutem „Amoral”, to już zeszłoroczną kompilacją empetrójek jak najbardziej. „True” to cztery single z dziewięciu „wydanych” na zeszłorocznym „Embrace” i całkiem premierowy materiał, który pokazuje Violens w odbitym świetle estetyki snu Cocteau Twins, psychodelii The Zombies, eterycznych harmonii wokalnych oraz produkcji stylizowanej na drugą połowę lat 80. Jeśli jesteście odpowiednio starzy, „True” może być dla Was shoegaze’owe. Jeśli nie – chillwave’owe. Nie oznacza to wcale, że Violens całkiem zaprzedali ideały indie rocka – są obecne choćby w drivie „All Night Low”. Już od dawna żaden tak skrajnie precyzyjny longplay nie był równocześnie tak „podgorączkowy”. MAREK FALL
WWW.HIRO.PL
INGENTING KOLLEKTIVA
FRAGMENTS OF NIGHT
LOTUS PLAZA
SPOOKY ACTION AT A DISTANCE
ALI AG AMOUMINE
KRANKY 7/10
TAKAMBA
Można by sądzić, że swoją zeszłoroczną płytą Tim Hecker do cna wyczerpał potencjał drzemiący w ambiencie. Do rywalizacji z „Rav e d e a t h ” stają „Fragmenty nocy” – mroczny kolaż, nawiązujący skupieniem na światłocieniu do audytywnych prac Chrisa Watsona, słuchowisk Kreng oraz zdjęć Svena Nykvista. W menu znalazły się m. in. bambusowy flet shakuhachi oraz psałterz, instrument szarpany o tradycjach sięgających poza początki naszej ery. Faworytem jest jednak saksofon tenorowy. To właśnie jego głębokie i nieco płaczliwe brzmienie buduje niesamowitą atmosferę pierwszej połowy albumu. Każde pojedyncze dmuchnięcie w ustnik saksa jest czule piastowane i obtaczane masą efektów i subtelnych nagrań terenowych. Dźwięk zyskuje dynamikę pylistego obłoku migrującego pod wpływem zmiennych prądów powietrza. Druga połowa składa się z bardziej konkretnych fragmentów, wśród których na wyróżnienie zasługują nawiązania do niepozornego i zapomnianego już klasyka – „Night Piece” Shugo Tokumaru. FILIP SZAŁASEK
Deerhunter to nie tylko Bradford Cox. Kiedy jego kolega z zespołu i autor takich kawałków jak „Strange Lights”, „Agoraphobia” i „Desire Lines”, gitarzysta Lockett Pundt, wystrzelił trzy lata temu z solowym „The Floodlight Collective”, można było jego nagrania traktować jako sympatyczną odskocznię od zespołowej pracy. Dziś, przy okazji premiery drugiej płyty projektu Lotus Plaza, trzeba zrewidować te opinie. „Spooky Action At A Distance” to jeden z najlepszych albumów gitarowych bieżącego roku i potwierdzenie songwriterskiego talentu Pundta. Znana z debiutu psychodelia przesunięta została na drugi plan, a prym przejęły śliczne melodie w ciepłej, shoegaze’owej otoczce. Królują delikatne pasaże gitary i dreampopowa atmosfera, a niepozorny muzyk z Atlanty pokazuje, że niezły z niego wokalista, zaś „Monoliths” i „Eveningness” z miejsca zgłaszają akces do końcoworocznego podsumowania singli. Całość emanuje spokojem i luzactwem, które antycypują (miejmy nadzieję) udane wakacje. JAN PROCIAK
„ Ta k a m b a ” o p o w i a da o Takambie –miasteczku, tańcu i stylu gry. „Opowiada”, bo Ali Ag Amoumine jest głównie griotem, guślarzem, piastunem ustnej tradycji Mali i Nigru. Tytułową takambę kolejne generacje uprawiają na prymitywnych instrumentach: imzadzie (tuareskie skrzypce o jednej strunie i sferycznym pudle rezonansowym), tehardencie (trzystrunowa lutnia, ogniwo pośrednie między instrumentem szarpanym i smyczkowym) i kalabaszy (przyrząd perkusyjny, a także fajka o fantazyjnym kształcie). Efektem jest zgiełkliwy, duszny, ale i melodyjny drone. Bez trudu można wyobrazić sobie eteryczny taniec kilku trwających w ekstazie postaci, które nie zauważają się nawzajem, a jednak swobodnie unikają kolizji, wiedzione rytmem pustynnego bluesa. Album zaspokaja wszelkie oczekiwania wobec nagrań etnicznych. Cytowane standardy afropopowe poszerzają perspektywy nakreślone przez Tinariwen i wywołują nostalgię za muzyką Feli Kutiego. FILIP SZAŁASEK
BEACH HOUSE
WOJTEK CICHOŃ
DANIEL ROSSEN
INVISIBLE BIRDS 7/10
BLOOM
MISSISSIPPI 8/10
SUB POP / BELLA UNION 7/10
DZIAŁA ZABRANE
SILENT HOUR / GOLDEN MILE EP
Czyż to nie symboliczne przekazanie pałeczki? W Europie za dystrybucję albumów Beach House odpowiada label Bella Union założony przez Robina Guthriego z Cocteau Twins, a przecież duet Alex Scall i Victoria Legrand nie robi nic innego jak tylko prezentuje swoje reinterpretacje „Heaven or Las Vegas”. Pewna zmiana zaszła między „Devotion” a „Teen Dream”, gdy Beach House wzbogacili i zintensyfikowali brzmienie, ale „Bloom” to już kontynuacja trzeciej płyty. Para mieszana z Baltimore to dzisiaj absolutny numer jeden na świecie wśród pogrobowców dream popu. Choć na „Bloom” udało jej się stworzyć kilka świetnych melodii („Troublemaker”, „The Hours”), to songwriting zdecydowanie nie należy do priorytetów duetu. Beach House skupiają się przede wszystkim na dźwiękowej otulinie i budowaniu przestrzennej, bajkowej atmosfery. Mamy szkielet z niezbyt angażującej sekcji rytmicznej, przestrzenne syntezatory, powolne gitarowe arpeggia przykryte reverbami i chorusami, a do tego matowy wokal Legrand z dużą ilością powietrza i niedzisiejszej słodyczy. Reszta „robi się sama”. MAREK FALL
W czasach, gdy od poezji śpiewanej chce się wyć, a rap od szczekania dzieli często wyłącznie podejście do psów, Wojtek Cichoń strzela z „Dział Zabranych” swoim spoken wordem. Mierzy w prozę życia, lirykę hipokrytów i dramat niedopasowania. Igra z erudytami, ale, co najważniejsze, korzysta z doświadczeń slamera i rapera, przypominając barbarzyńcom, że mogą coś czuć. Kiedy się otwiera, nie boi się przeciągów. Proszę, wchodźcie i nie zdejmujcie butów. Autor jest „zbyt cyniczny na uczucia dużego kalibru”. A przynajmniej tak mówi. Jego teksty żyją w fascynującej do obserwowania symbiozie z muzyką Goldiego. To nie akompaniament, to jakieś dźwiękowe odbicie aktualnego stanu emocjonalnego podmiotu lirycznego. Grunt że świadome istnienia trip-hopu, abstrakcyjnego hip-hopu czy drum’n’bassu, ale też pamiętające o klarnecie Erica Dolphy’ego. Również dzięki temu zabrane działa pięknie wypaliły mnóstwem wyznań, zarzutów czy małych prowokacji, nigdy jednak monologów. Słuchacz nie wie, jak bardzo jest ranny. Tylko boli coraz bardziej. MARCIN FLINT
Nowojorski multiinstrumentalista wykonał kawał pracy, by stanąć na czele awangardy muzyki alternatywnej z Brooklynu. Wie o tym każdy, kto miał na słuchawkach Grizzly Bear czy Department of Eagles. Album „Veckatimest” otworzył Danielowi drzwi do świata celebrytów (Jay-Z na koncertach), reklamy (Peugot) i filmu (ostatnio na ścieżce do „Dyktatora”). W oczekiwaniu na czwarty studyjny album grupy Rossen wypuszcza płytkę z pięcioma utworami, które nie zmieściły się na longplay. I jeżeli tak brzmią „odrzuty”, to wprost nie mogę się doczekać dania głównego! EP-ka to intymny i osobisty album, którego nie da się oceniać w oderwaniu od Grizzly Bear, choć autor w pewnym stopniu uprościł konstrukcję utworów. Rossen wyrasta na czołowego specjalistę od szlachetnych melodii gitarowych w odcieniu mezzo piano. Stawia na organiczne i nieco staromodne brzmienie, eteryczne harmonie wokalne zakorzenione w twórczości Beach Boys i podobne spojrzenie na muzykę, jakie circa „Figure 8” prezentował Elliott Smith. Po takim „intro” nie można nie czekać na ciąg dalszy! MAREK FALL
WWW.HIRO.PL
SKWER.ORG 9/10
WARP 9/10
recenzje 59
FILMY VALHALLA: MROCZNY WOJOWNIK REŻ. NICOLAS WINDING REFN
PREMIERA: 15 CZERWCA 6/10 Nicolas Winding Refn dał się poznać polskiej publiczności jako twórca „Drive”, teraz na polskie ekrany trafia jego wcześniejszy film. „Valhalla” jest dziełem innego kalibru. Ta niepokojąca, oniryczna opowieść o jednookim, niemym wojowniku, przywodzi na myśl twórczość Andrieja Tarkowskiego, ale gołym okiem można odnaleźć tu inspiracje filmami Sergio Leone czy Wernera Herzoga. „Valhalla” to pogańska z ducha, apokaliptyczna przypowieść, której sercem jest nordycka mitologia. Refn stworzył obraz piekła na ziemi, świat krańcowo nieprzyjazny człowiekowi, bezkompromisowo ponury i brutalny. Nakręcił film trudny, ciężki, pozostawiający widza w niepewności. W filmografii duńskiego reżysera „Valhalla” jest dziełem osobnym, „Drive” przy nim to landrynka. Chwilami można odnieść wrażenie, że Refn się zagalopował, że zabrakło mu środków na realizację swojej piekielnej wizji, ale jednego nie można mu odmówić – potrafi tworzyć mocne, hipnotyczne obrazy, które działają na wyobraźnię jak wirus. Polecam widzom odpornym na ponadprzeciętną dawkę ekranowej przemocy. ŁUKASZ KNAP
PROJEKT NIM REŻ. JAMES MARSH
PREMIERA: 1 CZERWCA 7/10
James Marsh wie, jak robić dokumenty, by oglądało się je jak fabuły. To sposobowi opowiadania zawdzięcza Oscara za „Człowieka na linie”. Film o słynnym „spacerze” Philippe Petita na linie rozpiętej między wieżami WTC oglądało się trochę jak „Ocean’s Eleven”. „Operacja Nim” przypomina raczej „Genezę Planety Małp”. W 1973 roku wdrożono w USA eksperyment – oddzielonego od matki małego szympansa oddano na wychowanie ludzkiej rodzinie. Dorastając z ludzkimi dziećmi, ucząc się języka migowego, stał się obiektem badań, które miały odpowiedzieć na pytanie: czy jest możliwy autentyczny kontakt z innym gatunkiem, oparty na systemie językowym, a nie zestawie sztuczek wykonywanych na komendę i nagradzanych słodyczami? Ponurą historię eksperymentu prowadzonego w oparach kultury hipisowskiej Marsh opowiada, nie unikając trudnych pytań, ale z dbałością o formę i dramaturgię. Żeby przytrzymać widza na krawędzi fotela, nie waha się co nieco zainscenizować, ale jego najmocniejszym atutem pozostają materiały archiwalne, dokumentujące nadzwyczajne międzygatunkowe spotkanie trzeciego stopnia. DAREK AREST
60 recenzje
SZEPTY REŻ. NICK MURPHY
PREMIERA: 15 CZERWCA 5/10 Znajoma fabuła osadzona w znajomej scenerii – wydaje się, że gotycki horror nie potrafi już niczym zaskoczyć. Tym bardziej że sama opowieść o duchach, zawierająca w finale fabularny twist, wydaje się już z góry skazana na porażkę; po „Szóstym zmyśle”, „Innych” czy choćby nawet wtórnym do bólu „Sierocińcu” ciężko skonstruować oryginalny zwrot akcji, który w rezultacie faktycznie byłby zaskakujący, a co za tym idzie – satysfakcjonujący. „Szepty” wpisują się w ten schemat i nie potrafią się z niego wyrwać; choć historia zapowiada się interesująco i film Nicka Murphy’ego przyciąga mrocznym gotyckim klimatem, w pewnym momencie wszystko zaczyna się sypać, akcja rozłazi się i od straszenia niebezpiecznie zmierza ku nudzeniu widza. Nie pomagają nieźli aktorzy, nie pomaga nawet kilka porządnych, wywołujących gęsią skórkę scen. Potencjał był, jak zwykle. Tylko filmu szkoda. SONIA MINIEWICZ WWW.HIRO.PL
TEJ NOCY BĘDZIESZ MÓJ REŻ. DAVID MACKENZIE PREMIERA: 1 CZERWCA 3/10
Nieprzypadkowo „Tej nocy będziesz mój” wchodzi na nasze ekrany latem. Ten w całości kręcony w autentycznej scenerii festiwalu T in the Park („szkockie Glastonbury”) film stanowi bowiem rodzaj pochwały letnich rozrywek. Oto w ekstatycznych okolicznościach festiwalowej popijawy wpadają na siebie Amerykanin Adam (Luke Treadaway) i Angielka Morello (Natalia Tena). Nie polubili się, dochodzi do rękoczynów, po których zostają skuci przez nieznajomego (amora?) kajdankami. Oboje są muzykami, będą musieli więc wystąpić na festiwalu razem. Mało tego, nawet na siusiu będą musieli chodzić wspólnie. Łatwo zgadnąć, jak się to skończy. Nawet jeśli, jak chce Peter Bradshaw z „Guardiana”, głębia „Tej nocy będziesz mój” jest na poziomie popowego teledysku, to sama powierzchnia potrafi być bardzo atrakcyjna. Bo w filmie Mackenziego – twórcy „Ostatniej miłości na Ziemi” czy „Młodego Adama” – chodzi tylko o pochwałę najprostszych przyjemności, czerpanych z młodości, muzyki, erotyki. Może tyle wystarczy? Czy nie lepiej jednak, zamiast oglądać to na ekranie, samemu wybrać się na letni festiwal? ADAM KRUK
CHWAŁA DZIWKOM REŻ. MICHAEL GLAWOGGER PREMIERA: 22 CZERWCA 7/10
Perełka tegorocznego festiwalu Planete Doc. Film austriackiego reżysera Michaela Glawoggera to przejmujący esej dokumentalny o prostytucji. O swojej pracy opowiadają kobiety wykonujące najstarszy zawód świata w Tajlandii, Bangladeszu i Meksyku, ale reżyser ciągnie za języki także ich klientów. W globalnej perspektywie Glawoggera najbardziej cenię sobie wrażliwość na detal i niechęć do prostego podsumowania czy syntezy zjawiska. Podczas swojego wykładu na festiwalu reżyser powtarzał jak mantrę, że „nie ma rzeczywistości”, podkreślał też, że nie chodziło mu o pokazanie „całej prawdy o prostytucji”. Niektórych może oburzać, że wybrane sceny były inscenizowane przed kamerą, a wywiady z prostytutkami słono go kosztowały. Tylko co z tego? Ważne, że powstał sugestywny obraz rzeczywistości, czy może jej symulacja, która zmusza do myślenia. „Chwała dziwkom” jest dobrą ilustracją kierunku, który obierają współcześni dokumentaliści. Film Glawoggera stawia pytanie o granice dokumentu i zarazem broni pozycji tego gatunku jako przestrzeni kreacji i wolności artystycznej. Plus za świetną ścieżkę dźwiękową, na której znalazły się utwory PJ Harvey i CocoRosie. Tego filmu nie ściągniecie z torrentów, kto nie widział na festiwalu, to jest to must see tego miesiąca. ŁUKASZ KNAP WWW.HIRO.PL
KOMIKSY
tekst
KOMIKSY ZNALEZIONE NA STRYCHU
WIKTOR I WISZNU
scen. i rys.: Mateusz Skutnik
wyd.: Centrala 6/10
wyd.: Timof Comics 3/10
Mateusz Skutnik to jeden z bardziej płodnych i zdolniejszych twórców komiksowych. Autor bardzo dobrej serii „Rewolucje”, fajnie refleksyjnego „Pana Blaki” oraz ciekawych „Morfołaków” nie miał jednak zawsze świetnych komiksów, co udowadnia zbiorkiem „Komiksy znalezione na strychu”. Jak sama nazwa wskazuje, to zbiór wygrzebany z zinowych odmętów. Kilkanaście krótkich opowieści powstałych kilka, a niekiedy nawet kilkanaście lat temu. Większość, niestety, ciężka do przyswojenia. Nie dość że mało tu interesujących scenariuszy, to na dodatek całość rozczarowuje rysunkowo. Owszem, to w głównej mierze początki Skutnika, ale rozchwiany styl i brak akwareli (twórca „Rewolucji” doskonale koloruje swoje komiksy) mogą spodobać się tylko zatwardziałym fanom autora i fetyszystom lubiącym śledzić rozwój artysty. Poza dwiema dobrymi historiami, „Komiksy znalezione na strychu” to festiwal bezsensownej wulgarności i braku puent. Przykro to pisać, ale jednak byłoby lepiej, gdyby te komiksy na strychu mimo wszystko pozostały.
To sympatyczny komiks. Miły w odbiorze, zabawny, lecz nie pozostawający na dłużej w pamięci. Całość zawiera cztery krótkie i pozbawione słów opowieści, które powstały w ramach akcji 24 Hour Comics Day (rysowanie komiksu bez przerwy przez 24 godziny). I choć w samej kresce nie widać tego tempa, bo minimalistyczny styl Jeroen Funke wypracował sobie już lata temu, to w warstwie tekstowej brakuje – nomen omen – scenariusza. „Wiktor i Wisznu” to bowiem jedno wielkie szaleństwo, nawarstwienie absurdu i braku logiki. Oczywiście, czasami to szaleństwo bawi, jednak powierzchowność fabuły sprawia, że komiks jest tak naprawdę krótką i nie do końca pełną przyjemnością. Jeroen Funke ma bardzo fajne pomysły i dużą wyobraźnię, ale swoje zalety lepiej wykorzystuje w produkcjach przemyślanych, nad którymi pracuje dłużej. „Wiktor i Wisznu” jest zwiastunem jego możliwości, krótką reklamówką jego talentu, która zachęca do zapoznania się z twórczością autora, by chwilę później móc o tej reklamówce zapomnieć.
PROFESOR BELL #2
scen.: Xavier Dorison i Fabien Nury rys.: Christian Rossi
scen.: Joann Sfar rys.: Hervé Tanquerelle
Historia jak z kryminału klasy B. Westernowy wyjadacz i jego ekipa, nazywająca się szumnie Weird Enforcement Special Team (stąd tytuł), dostaje supertajną i superniebezpieczną misję. A w tle sekta, spisek i gigantyczne pieniądze. I choć takich historii było wiele, to fakt, że wiele ich było, nakazuje sądzić, że w tego typu składowych jest w dalszym ciągu potencjał. W to wątpić nie mogę, ale już nawet nie muszę wątpić, bo po prostu wiem, że w „W.E.S.T.” tego potencjału nie udało się wykorzystać. Intryga stoi w miejscu, a gdy jest potrzeba, by popchnąć ją do przodu, pojawia się niesamowity zwrot akcji, który w niewiarygodny sposób pomaga tej intrydze dać krok przed siebie. Bohaterowie są więc kukłami, które nie wpadają na tropy, a jedynie przerzucają się twardzielskimi pozami i czekają, aż przypadek poda im tropy na talerzu. Liniowość fabuły sprawia, że odbiera się ją bez emocji, natomiast samym bohaterom wręcz nie chce się kibicować. A szkoda, bo kilka postaci zostało tu obdarzonych ciekawych charakterem, przeszłością i talentem do prowadzenia iskrzących dowcipem rozmów. Niestety, poza tym i ładną rzemieślniczą stroną graficzną, „W.E.S.T.” nie oferuje więcej niż przeciętny akcyjniak z Michaelem Dudikoffem lecący na Polsacie w wieczornym paśmie filmowym.
recenzje 62
scen. i rys.: Jeroen Funke
W.E.S.T.: UPADEK BABILONU
wyd.: Taurus Media 5/10
| BARTOSZ SZTYBOR
wyd.: Mroja Press 9/10
Joann Sfar to mistrz świata, geniusz, cudotwórca i komiksowe bóstwo. Do takich wniosków można dojść po przeczytaniu drugiego tomu przygód Profesora Bella. Ten pełen dowcipnego mistycyzmu kryminał jest rewelacyjnie opowiedziany. Narracyjnie to istna perełka, którą powinno się pokazywać każdemu twórcy, jako przykład perfekcyjnego rzemiosła. Nie dość że Sfar opowiada ciekawą historię i tworzy niesamowite postacie, to jeszcze bawi się formą pisaną (zmieniając co chwilę narratorów), cudnie puentuje dowcipy i ma zmysł do tworzenia genialnych wręcz sytuacji. „Profesora Bella #2” czyta się z ogromną przyjemnością, chichocząc na każdej stronie z zachwytu, to nad żartem, to nad dialogiem czy w końcu nad niesamowitością kierunku, w jaki skręca komiks. Oprócz perfekcyjnego scenariusza świetne są tutaj także rysunki. Tanquerelle dogania Sfara w swojej dziedzinie, kreując charakterystyczny świat i prawdziwe osobowości (bo ciężko nazwać po prostu postaciami tych bohaterów z krwi i kości). Żal tylko, że przy tych wszystkich zaletach komiks jest średnio wydany. Razi nadmierna pikseloza na okładce i w pierwszym epizodzie (tom zawiera dwa epizody, z czego drugi jest już dobrze wydrukowany). Na szczęście nie psuje to przyjemności z czytania „Profesora Bella #2”, co bez wątpienia powinno należeć do obowiązku nie tylko miłośnika komiksu, ale i dobrej literatury.
WWW.HIRO.PL
KSIĄŻKI WIDMA Łukasz Orbitowski
Wydawnictwo Literackie 7/10 Powstanie warszawskie nie dochodzi do skutku. Krzysztof Kamil Baczyński uchodzi z życiem z wojennej zawieruchy, gdzieś po drodze zaciera się jednak jego legenda. Nowa rzeczywistość Polski Ludowej przemiela go i wypluwa, zmieniając w zgorzkniałego, przepitego wódą socrealistycznego wyrobnika. W swojej najnowszej powieści Łukasz Orbitowski splata ze sobą losy postaci rzeczywistych i fikcyjnych w niezwykle oryginalnej odsłonie alternatywnych dziejów Warszawy, nad którą ciąży widmo niedoszłej tragedii. „Widma” zachwycają i irytują jednocześnie – to imponująco ambitna, acz nieco zbyt rozwlekła opowieść o grupce bohaterów wrzuconych w kocioł czasów po trochu znajomych, a po trochu obcych. Pisarz z wyczuciem maluje obraz życia w stolicy lat 50., przerzucając się cytatami i aluzjami, mieszając fakty i zmyślenia w swojej autorskiej wizji alternatywnego losu Warszawy, a przy okazji nie marnuje żadnej okazji, żeby nieco postraszyć bardziej tradycyjnymi zagrywkami z repertuaru literatury grozy. Powieść solidnie pokręcona, błyskotliwa, choć drażniąca – słowem, intrygujące starcie popkultury z historią.
NIEŚMIERTELNY Catherynne M. Valente MAG 8/10
Na pierwszy rzut oka pomysł, żeby pisarka amerykańska brała na warsztat baśnie rosyjskie i na ich kanwie tworzyła własną opowieść o magicznej Rosji porewolucyjnej, może się wydawać karkołomny. Na szczęście Catherynne M. Valente ma smykałkę do snucia historii fantastycznych, w tym wypadku na wskroś przesiąkniętych rosyjskim duchem, nastrojem i humorem. Maria Mariewna zostaje żoną Kościeja, Cara Życia i pana magicznej krainy Bujanu, zamieszkałej przez całą masę stworzeń czarodziejskich i krnąbrnych, zaczerpniętych ze słowiańskiego folkloru. Idą jednak nowe czasy. Rewolucja komunistyczna dociera nawet do świata baśniowego, skrzaty-domowniki organizują się więc w komitety, a paskudna Baba Jaga pilnuje, by nikt nie posądził jej przypadkiem o ciągoty burżuazyjne. „Nieśmiertelny” powinien zachwycić każdego miłośnika ambitnej, a co ważniejsze niepopadającej w sztampowość literatury fantasy, wyraźnie zapożyczającej sztuczki narracyjne z tradycji postmodernistycznej. Valente pisze wystylizowanym, bogatym w ornamenty i metafory językiem, dobrze oddanym w polskim tłumaczeniu. Można czytać bez wstydu i lęku, że trafi się na elfy i krasnoludy.
POPATRZ NA PTASZKA Kurt Vonnegut Albatros 9/10
Ciężko uwierzyć, że od śmierci Kurta Vonneguta minęło już sześć lat. „Popatrz na ptaszka” to drugi tom pośmiertnie wydanych opowiadań amerykańskiego mistrza satyry, po raz pierwszy ukazujący się na polskim rynku. Napisane w okresie powojennym, stanowią najlepszy dowód talentu autora takich klasycznych powieści jak „Kocia kołyska” czy „Śniadanie mistrzów”, celnie mierzących się z absurdami przenikającymi amerykański sen o wielkości i wyjątkowości. Jak zawsze Vonnegut daje się poznać jako nieprzejednany ironista, mistrz ciętych komentarzy, które prócz śmiechu wywołują faktyczną zadumę – jak nikt inny potrafi on poruszyć za pomocą kilku sprawnie nakreślonych zdań, w których błazeństwo idzie w parze z mądrością. W opowiadaniach zebranych w „Popatrz na ptaszka” jego charakterystyczny styl dopiero nabiera wyrazistości, głębi kojarzonej z późniejszymi, dojrzałymi utworami, co stanowi kolejną jeszcze zaletę zbioru. Ironista bądź postironista, niezależnie od metek, jakie się mu nadaje, autor „Rzeźni numer pięć” doprasza się o uwagę. Niech się strzeże ten, kto odważy się go lekceważyć.
tekst | JĘDRZEJ BURSZTA
MAX PAYNE 3 ROCKSTAR GAMES PC, PS3, X360 9/10
Kultowa seria traktująca o życiu upadłego policjanta powraca po wielu latach oczekiwania. Max Payne – niegdyś glina z ideałami, dziś człowiek uzależniony od alkoholu i środków przeciwbólowych – wyjeżdża z USA, próbując uciec przed powracającymi wspomnieniami ukochanej żony i córeczki, zamordowanych przez gangsterów. Trafia do São Paulo w Brazylii, gdzie podejmuje pracę w charakterze ochroniarza jednego z lokalnych bogaczy. W obcym, nieprzyjaznym kraju wokół Maxa rozpętuje się jednak nowe piekło. Pomimo zmiany miejsca akcji, gra posiada charakterystyczny dla serii klimat noir. Narracja poprowadzona jest znakomicie, a scenki przerywnikowe zawstydzają niejeden hit z Hollywood. Rozgrywka łączy sprawdzone i lubiane elementy, w tym osławiony bullet time, jak i rozwiązania nowe, z systemem krycia się za osłonami na czele. Oprawa audiowizualna trzyma najwyższy poziom – zadbano o detale, dzięki czemu São Paulo, od luksusowych klubów po slumsy, prezentuje się niezwykle sugestywnie. Poza dojrzałą, mroczną i krwawą opowieścią dla samotnego gracza, w grze zawarto również rozbudowany tryb rozgrywki wieloosobowej przez internet, wciągający na długie godziny.
KID ICARUS: UPRISING RIDGE RACER: NINTENDO UNBOUNDED 3DS 9/10
Kultowy 8-bitowy klasyk po 26 latach powraca na przenośnej konsolce 3DS pod postacią kontynuacji, stając się zarazem jedną z najlepszych dostępnych na niej produkcji. Tytuł przenosi gracza w fantastyczny, baśniowy świat. Główny bohater, anielski wysłannik Pit, sługa bogini światła Palueny, staje do walki z nękającymi ludzkość siłami złej Meduzy. „Kid Icarus: Uprising” jest grą łączącą kilka gatunków – sekwencje oparte na strzelaniu, w czasie gdy Pit automatycznie unosi się w przestworzach, oraz pieszą eksplorację kolejnych lokacji połączoną z walką. Oprawa audiowizualna prezentuje się bardzo dobrze. Ekran zalewa prawdziwa feeria barw, czemu towarzyszy epicka muzyka symfoniczna. Znakomicie zrealizowano efekt trójwymiarowej głębi. Gra pełna jest różnorakiej zawartości – w trakcie misji zdobywamy kolejne umiejętności oraz broń, różniącą się specjalnymi właściwościami. Kombinacji jest bardzo dużo, a gra zachęca do poszukiwania ulubionego rozwiązania. Twórcy zadbali o wciągający tryb wieloosobowej rozgrywki (również przez internet) umożliwiający kooperację w trybie kampanii lub też rywalizację drużynową na specjalnie przygotowanych arenach.
NAMCO BANDAI GAMES PC, PS3, X360 7/10
Bardzo widowiskowe zręcznościowe wyścigi łączą ponad 15-letnią tradycję japońskiej serii z nowościami, które wnieśli twórcy z fińskiego studia Bugbear Entertainment. Rozgrywka utrzymana jest w klimatach przywodzących na myśl filmy z serii „Szybcy i wściekli”. Zasiadając w ultraszybkich furach, gracz musi wygrywać kolejne wyścigi za wszelką cenę. Wszystkie chwyty są dozwolone, toteż w czasie zmagań dochodzi do spektakularnych kraks, okraszonych wybuchami. Tytuł nie stawia na realizm; możliwe jest przebijanie się przez niektóre budynki, co pozwala na zdobycie przewagi. Wyścigi toczą się w fikcyjnym amerykańskim mieście Shatter Bay, a zwycięstwa odblokowują dostęp do jego kolejnych dzielnic. Gra nie należy jednak do najłatwiejszych – trzeba się wykazać umiejętnością driftowania przy olbrzymich prędkościach. Pozwala to ładować specjalny pasek, niezbędny do „złomowania” konkurentów. Poziom trudności potrafi jednak frustrować. Mamy również rozbudowany tryb multiplayer, a także prosty edytor tras. Oprawa audiowizualna prezentuje się nieźle, aczkolwiek razi nieco mała różnorodność otoczenia.
tekst | JERZY BARTOSZEWICZ
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
GRY
foto | PIOTR BRYNKUS/ BLACKPASSWHITE PHOTOGRAPHY
ON I H S A F
W EEREPAKRTY AFT
P klub S
INKA
DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
pot i piwo
tekst | DAWID KORNAGA
NIENAWIDZĘ KIBICÓW. OWSZEM, SĄ POŻYTECZNI, KIEDY PIŁKA W GRZE, HOJNIE NABIJAJĄ PRODUKT KRAJOWY BRUTTO, SĄ TEŻ NIEZBĘDNI, ABY STADIONOWO-TELEWIZYJNY BIZNES KRĘCIŁ SIĘ BEZ PROBLEMÓW, A DOMY MEDIOWE TRAFNIE OBSTAWIAŁY BLOKI REKLAMOWE SIECZKĄ ADWERTAJSINGOWĄ. NIE ZMIENIA TO SMUTNEGO FAKTU, ŻE ICH NIENAWIDZĘ. NIE MAM NA MYŚLI KIBOLI, CI NAWET NIE KWALIFIKUJĄ SIĘ DO OBIEKTU MOJEJ NIENAWIŚCI; POWINNI SIEDZIEĆ ZA KRATKAMI, A NIE LANSOWAĆ SIĘ NA PODMIEJSKICH USTAWKACH Nienawidzę kibiców za to, że potrafią to, czego nie potrafię ja – tworzyć wspólnotę. Być jej częścią. Być wspólnotą samą w sobie. Jasne, łatwiej im: jak się wspólnie napiją, to i wspólnie pokrzyczą, i wspólnie się wysikają. I nie takie melanże odstawią, że zadrży niejedno serce dzielnego policjanta czy ochroniarza wydelegowanego do egidy nad rozweselonym i rozbestwionym towarzystwem. Ujednoliceni kolorami flagi, emblematami drużyny, godłem orła białego, czarnego, jednogłowego, dwugłowego, cokolwiek tam jeszcze nacjonalizm wymyśli. Z obślinionymi wuwuzelami, szalikami, bębnami oraz odłożoną kasą na piwko stanowią grupę nie do zdarcia. Gdziekolwiek się znajdą, niczym prywatna armia robią, co im się podoba i żaden oburzony misiek im nie podskoczy. Kibice są tylko czubkiem góry lodowej tego nie tyle zjawiska, ile prawidła: bez grupy to ty puchem marnym jesteś – napisałby współczesny wieszcz. Jestem osobą, która nie marzy o wejściówkach na mecze euro, która nie podnieca się zakupem biletu na koncert, która organicznie nie spełnia się w tłumie. W sumie to dobrze, ponieważ podczas mojego pogrzebu (no, kiedyś) zdecydowanie będę odseparowany od konduktu, absolutnie nie czując z nim żadnej więzi. Gdyby istniało życie pozagrobowe, pewnie
68 felieton
znalazłbym swoją niszę czy to w piekle, czy w niebie, choć znając siebie, konkretnie, moje liczne przewinienia, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, na sto procent oddelegowano by mnie do tej pierwszej miejscówki. Bez zbędnego zażenowania zacząłbym cieszyć się spontanicznie tym swoim małym piekiełkiem, zupełnie pozbawiony chęci na integrowanie się z tamtejszymi uznanymi rezydentami – wszelkimi Hitlerami tego świata. Nie pociągają mnie imprezy otwarte, tak jak pociągają mnie imprezy zamknięte. Lubię strefy, zastrzeżenia, punkty kontrolne. Przechodzę obojętnie obok tego, co dostępne bez ograniczeń, dla każdego. Konwencja mnie męczy. Przewidywalność odrzuca. Powtarzalność zwyczajnie nudzi. Być może karmię w ten sposób swoją nieustępliwą próżność i pychę, kompleks zakorzenionej potrzeby ekskluzywności, dzięki której poczuję się lepiej, milej, fajniej. A być może jestem taki, jak wielu z nas, jak ty sam, ty sama – separując się świadomie lub mimowolnie, pozostajemy sobą, jak w jakiejś reklamie pozującej na lajfstajlowy manifest, a jednak to nie reklama, tylko real life. Z jednej strony mówią nam: my, Europejczycy, jesteśmy indywidualistami. Nie to, co ci tam na Wschodzie, he, he z nich, ten sam kolor włosów,
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
to samo myślenie, te same odruchy. Głupoty! My, Europejczycy, aż kwilimy przez swoją samotność, podwijamy pod siebie swoje europejskie ogony, rozpaczliwie szukając watahy, do której dołączymy i będziemy wyć jak ona. Możesz być najbardziej antycypującym przyszłość hipsterozofem, ale jeśli wejdziesz do aktualnie-najbardziej-trendowego-miejsca-w-twoim-mieście w towarzystwie swojej samotności, najzwyczajniej w świecie znikniesz; po prostu staniesz się przezroczysty. Twoje jedyne w swoim rodzaju okulary i twój jedyny w swoim rodzaju tiszert scalą się karnie z twoim niebytem. Jedyna nadzieja, że dojrzysz „znajomych znajomych”, bezczelnie przykleisz się do nich, a natychmiast odżyjesz, wyłonisz się na nowo dla tego mikroświata. Twój indywidualizm łatwo znajdzie usprawiedliwienie, dlaczego nie masz jaj i nie potrafisz hardo trwać sam ze sobą. Wszystko się zmienia, nie zmienia się jednak nasza natura – bez innych nie znaczymy nic. Doszło już do tego, że wstyd, że wręcz nie przystoi wyjść gdzieś samemu, bo to znak dla innych: ten osobnik, nawet jeśli ma megazalajkowany profil na Facebooku, jest bardziej wirtualny niż realny. Nikt nie wykazuje nim zainteresowania. Terror lansowania się w gromadzie wydaje się całkiem konstruktywny. Negowanie go skazuje cię nie tyle na bycie samemu, skazuje cię towarzysko, temu panu, tej pani dziękujemy, nie ma w sobie nic, co by fascynowało w nim innych. Szczęśliwie, kobiety doskonale zdają sobie z tego sprawę i niczym antyczne matrony właściwie nigdy nigdzie nie wychodzą same. Zawsze z kimś. Rzadki widok: bar, w barze kobieta, wyczilałtowana, beztroska, siedzi naprzeciwko barmana, który serwuje jej kolejne pięćdziesiątki. Owszem, są takie, co krnąbrnie się singlują; Charles Bukowski opisywał je w swoich opowiadaniach, degeneratki, alkoholiczki, upadłe na ciele i umyśle, dostępne dla wszystkich, jak wózek w markecie. Lecz chwała im, niech odchodzą spełnione. A ja, niestety, lubię czasem właśnie tak sam ze sobą. Uprawiam konsekwentnie coś w rodzaju towarzyskiego onanizmu. Zadanie mam ułatwione, w naszej rzekomo neoliberalnej kulturze samotny facet, siedzący w kącie knajpy, nikogo nie dziwi, nikt się go nie czepia, nie proponuje tego i owego. Szanuje się jego wybór. Oczywiście, wszystko zależy od miejsca. Ten sam samotny facet, siedzący w kącie knajpy z piątku na sobotę, drażni, choćby dlatego, że zajmuje stolik, zwykle przeznaczony dla kilku osób. I kiedy tak nasycam się moją własną, jednostkową kastą, drażnią mnie ci, którzy stadnie wpadają do środka i zaczynają panoszyć się swoim ziomalstwem. Szczególnie ci, którzy usilnie pragną do czegoś przynależeć. Rozlewają piwo, rozsiewają kropelki swojego potu. Zżerają wolną przestrzeń, można albo do nich dołączyć, albo się wycofać. Kapituluję.
DAWID KORNAGA – PISARZ. DEBIUTUJĄC KILKA LAT TEMU, NAZYWAŁ SIEBIE POSZUKIWACZEM OPOWIEŚCI. DZIŚ POTRAFI JE TEŻ NIEŹLE KREOWAĆ, CO NIE ZAWSZE SŁUŻY JEGO ZDROWIU, JAK RÓWNIEŻ PROWADZI GO DO NAŁOGOWEGO ŁAMANIA WIĘKSZOŚCI Z SIEDMIU GRZECHÓW GŁÓWNYCH. MIESZKA W WARSZAWIE. WWW.HIRO.PL
MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
Czy to Czykago?
tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | ARCHIWUM AUTORA
NO I WYRWAŁEM SIĘ WRESZCIE Z TEJ AFRYKI PROSTO DO AMERYKI! BEZPOŚREDNI LOT Z PRAII DO BOSTONU TO CIEKAWE PRZEŻYCIE – CHWILĘ PO TYM, KIEDY GASNĄ ŚWIATŁA „ZAPIĄĆ PASY”, WSZYSCY WSTAJĄ ZE SWOICH SIEDZEŃ, SPACERUJĄ PO CAŁYM SAMOLOCIE, WITAJĄ SIĘ, ŚCISKAJĄ, ROZMAWIAJĄ – WSZAK KAŻDY ZNA TU KAŻDEGO Republika Wysp Zielonego Przylądka ma około pół miliona mieszkańców, więc tak jakby całe państwo to mniej niż Poznań. Ale leci się bezpiecznie, wygodnie siedząc w ósmym rzędzie tuż przy drzwiach wejściowych, gdzie nogi mógłbym spokojnie wyprostować, nawet gdyby były trzymetrowe (nie wiem, czy bardziej pomógł mój uśmiech i niebieskie oczy, czy jego paszport dyplomatyczny) i przede wszystkim bez przesiadki w Lizbonie, która słynie z fatalnej organizacji lotniska i wyjątkowo niemiłych Portugalczyków. Po niecałych ośmiu godzinach dolatujemy na miejsce, szybka odprawa paszportowa i oczekiwanie na bagaż. Na taśmie kręci się mnóstwo przenośnych lodówek, a zapach jak w sklepie rybnym, w którym w piątek wyłączyli prąd, a dzisiaj jest niedziela. Czemu wszyscy przywożą ze sobą ryby? Przecież Boston jest po drugiej stronie tego samego Atlantyku i pływają w nim te same tuńczyki. Pewnie dodatkowo nawet tańsze! Wreszcie jest i moja pomarańczowa walizka, i opuszczamy lotnisko. Pierwsze, co mnie uderza, to zieleń na drzewach. Bardzo jej na spalonych słońcem wyspach brakuje. No i te wszystkie samochody! Mógłbym tak sobie siedzieć i patrzeć na nie godzinami. Z czystej ciekawości odwiedziłem też kilku dilerów różnych marek, ale moja wiedza motoryzacyjna przewyższała ich wiedzę, więc nic nowego się nie dowiedziałem, choć fajnie było wsiąść, dotknąć, zobaczyć. To zupełnie co innego niż konfigurowanie modeli w Internecie, na co, przyznam się pokornie, lubię tracić czas. Choć starałem się ograniczać jedzenie, trudno było odmówić sobie przyjemności próbowania różnych kuchni (chińska, japońska, meksykańska, włoska), a kiedy w jednym z supermarketów w Chicago znalazłem polski pasztet, radości nie było końca. Czasem tęskni się także za takimi prostymi smakami. W restauracjach lubię również obserwować sobie inne osoby i cieszyć się świadomością, że mi do prawdziwej otyłości jeszcze naprawdę dużo brakuje, zastanawiać nad faktem, że wśród gości dominują seniorzy i smucić, że polscy emeryci na stołowanie się w restauracjach najczęściej nie mogą sobie pozwolić, a także załamywać ręce i wywracać oczy nad sposobem trzymania sztućców przez nastoletnią młodzież! Siedzi taki i mlaska, a nóż chwyta, jakby dzierżył w ręku młotek. A matka nic, tylko hi, hi, hi, ho, ho, ho! Śmieje się na całą restaurację. Aż chciałoby się podejść i
70 felieton
powiedzieć: „Matko! Zamiast wydzierać się wniebogłosy, może byś lepiej nauczyła bachora, jak się zachować przy stole?!”. Ale czego znowu wymagać od narodu, który słowo „foyer” wymawia nie „fłaje”, tylko „fojer”? Poza tym wszystkim Chicago powoli utwierdza mnie w przekonaniu, że to moje ulubione amerykańskie miasto. Niegdyś nie miałem nawet ochoty tam się wybierać, wyobrażając sobie, zresztą nie tak całkiem bez powodów, że mieszka tam ta cała wąsata i bezzębna polska emigracja, więc jak może tam być ładnie? Ale poza kilkoma ulicami gdzieś na przedmieściach, gdzie można wciąż znaleźć kwiaciarnie „Kwiaty na każdą okazję” i gdzie wiszą plakaty z niedoszłym prezydentem, jest tam wyjątkowo pięknie! Drapacze chmur mają więcej uroku niż te w Nowym Jorku, parki cieszą oczy kwiatami i fontannami, nad jeziorem Michigan, ogromnym jak morze, wysypane są piaszczyste plaże, a eleganckie sklepy kuszą niskimi cenami i miłą obsługą. Ciekawym przeżyciem było spacerowanie po centrum Chicago w czasie niedawnego szczytu NATO. Będąc jedynym człowiekiem na ulicy wśród pustych wieżowców, miałem uczucie, jakbym nagle znalazł się w horrorze, gdzie wszyscy już zostali wykończeni przez krwiożercze zombie i zaraz skądś wyskoczy jeden, aby i mnie pożreć. Oprócz tego udało mi się zobaczyć koncert z okazji pięćdziesięciolecia powstania grupy Beach Boys, więc panowie są już w naprawdę słusznym wieku. Spodziewałem się, że zagrają kilka piosenek przeplatanych wspomnieniami, ale zaskoczyli wszystkich ponad dwugodzinnym koncertem, grając przebój za przebojem! Pełna sala tańczyła i śpiewała, a siedemdziesięcioletni surferzy w hawajskich koszulach, choć przyszli, wspierając się o lasce, skakali, klaskali i śpiewali razem z zespołem. Pełen szacunek, panowie. MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA. WWW.HIRO.PL
• DRUKARNIA OFFSETOWA • STUDIO GRAFICZNE
Comernet Sp. z o.o, ul. Głuska 6, 20-439 Lublin tel. +48 81 745 51 04, fax +48 81 745 38 94 w w w.comernet.pl