HIRO 25

Page 1

ISSN:368849

NR 25

the antlers, batman tom hardy, gang gang dance



okładka: foto | Eliza Stegienka modelka | luiza / avant models

INTRO

www.hiro.pl e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: krzysztof grabań kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: dominika rokosz dominika.rokosz@hiro.pl

Redaktor naczelny: piotr dobry

piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: Łukasz majewski lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: Katarzyna korbuszewska katarzyna.korbuszewska@hiro.pl

Wakacyjna wróżba. Będzie ci gorąco i wymiękać będziesz w mieście, aż wyjedziesz na łąkę, gdzie spotkasz wielu blondynów, brunetów i rudych wysokiego i niskiego wzrostu. Połączą was gwałtowne uczucia, bowiem okażą się oni znakomitymi kompanami, a poznasz ich po zabłoconym obuwiu. I będziesz w ich towarzystwie spożywać najlepsze trunki. Wasza znajomość zostanie uwieczniona instagramem i podobnymi aplikacjami i znajdzie szerokie grono komentatorów na fejsie. Usta swe powściągnij w miejscach publicznych, albowiem reputację twą mogą pogrzebać na wieki. Strzeż się, bo nienawidzić cię będą ci, co w mieście zostaną i przeciw tobie knuć będą, zakładając strony o tym, że w mieście też jest spoko. Tym nie uwierzysz! Twój Wróż Stróż

Reklama: anna pocenta - dyrektor anna.pocenta@hiro.pl

marcelina compel marcelina.compel@hiro.pl

Michał panków

michal.pankow@hiro.pl

Społeczność:

facebook.com/hirofree.fb

16. 22. 26. 30. 32. 36. 56. 64.

gang gang dance: zmienne nastroje the antlers: jak uścisk dłoni we mgle hologramy: wysyp żywych trupów disco: głos mniejszości hity lata: liczy się tylko refren karolina winkowska: kite is my life! prometeusz: powrót do gwiazd happy end: jaki ładny koniec świata

Projekt graficzny magazynu marla nowakówna

miejsca, w których jesteśmy:

Współpracownicy: piotrek anuszewski, darek arest, jerzy bartoszewicz, karolina bielawska, jędrzej burszta, bartosz czartoryski, piotr czerkawski, kamil downarowicz, ewa drab, karolina dryps, małgorzata dumin, jacek dziduszko, marek fall, zdzisław furgał, marcin flint, jakub gałka, piotr gatys, małgorzata halber, aleksander hudzik, kaja klimek, Piotr kowalczyk, łukasz knap, łukasz konatowicz, dawid kornaga, małgorzata krężlewicz-dzieciątek, adam kruk, mateusz kubiak, urszula lipińska, Łukasz Łachecki, piotr metz, krzysztof michalak, sonia miniewicz, jan mirosław, karolina miszczak, maciek piasecki, jan prociak, sebastian rerak, dagmara romanowska, marek j. sawicki, weronika siwiec, marta słomka, dorota smela, jacek sobczyński, maja ŚWięcicka, filip szałasek, bartosz sztybor, maciej szumny, marek turek, dominika węcławek

LOVEKROVE & GALERIA RADAR Nietuzinkowe miejsce, gdzie nietypowy burger spotyka się z dobrym plakatem, grafiką i sztuką (nie zawsze wysoką :)). 100% polskiej wołowiny w towarzystwie zawsze świeżych i idealnie dobranych składników podbiły gusta wielu. To miejsce cieszy oko, ucho i podniebienie!

pauza Subtelne oświetlenie, minimalistyczny wystrój oraz doskonała muzyka w połączeniu z interesującą sztuką prezentowaną tu regularnie sprawiają, że Pauza jest jednym z najbardziej cenionych miejsc w Krakowie. Konkretnie: Floriańska 18/3, I piętro. Czyż to nie miła odmiana – relaks na piętrze w Mieście Piwnic?


WEJDŹ NA www.FACEBOOK.com/BlackEnergyDrink i ZGARNIJ NAGRODY WIĘCEJ SZCZEGÓŁÓW NA www.BLACKPOWER.pl



technokracja

Metza sprzęt tekst | piotr metz

foto | sonia szóstak

w drugiej odsłonie swojego audiofilskiego cyklu nasz czołowy dziennikarz muzyczny prezentuje słuchawki stax, czyli bezkompromisowość po japońsku

Od początku ich cudeńka wydawały mi się jakieś inne. Na najpiękniejszym, jedynym wówczas kolorowym prospekcie firmy najbardziej przykuwał uwagę mały portret siwego Japończyka, założyciela ,szefa i projektanta w jednej osobie – staruszka o dobrotliwej twarzy, kontrastującej z bezkompromisowością jego projektów. Choć miłością jego życia pozostały słuchawki… nie, przepraszam, „nauszne głośniki”, projektował też inne urządzenia, na przykład odtwarzacz kompaktowy o dwóch kablach zasilających (!), osobno dla części mechanicznej i elektronicznej – rzecz jasna po to, żeby przypadkiem nie wprowadzać zniekształceń. Innymi słowy słynny Quattro, bo tak się nazywał, zabierał nam w ścianie aż dwa gniazdka. Z kolei wzmacniacz, a raczej jego część zwana fachowo końcówką mocy, w dodatku tylko monofoniczna, obsługująca jeden kanał, więc do pełni szczęścia konieczna w dwóch egzemplarzach, przypominał dużą spawarkę na kółkach, ważył sto kilogramów plus jeszcze jeden dodatkowy i wypuszczał z siebie 1 kilowat mocy. Stax to zaraźliwa choroba – zdarzyło mi się obdarować wirusem jednego z polskich muzyków będącego jednocześnie audiofilem-zawodowcem; przeszukiwanie eBaya w poszukiwaniu kolejnych modeli trwa do dziś, mimo że kolekcję zgromadził już imponującą, z przypominającymi niewtajemniczonym parawany, elektrostatycznymi głośnikami włącznie. Mnie z kolei jedyny raz w życiu zdarzyło się kupić za całkiem niemałe pieniądze zestaw prospektów i wycinków prasowych zgromadzony pieczołowicie przez jakąś wyraźnie pokrewną duszę. Słuchawki to szczególne urządzenie, kojarzące się i ze studiem nagranio-

felieton 6

wym i moim ulubionym medium – radiem. Jeszcze w czasach przedpotopowych z tego, ale i całkiem przyziemnego, ekonomicznego powodu, zacząłem wyszukiwać co bardziej niezwykłe modele. Na głośniki najwyższej klasy mało kogo stać, na słuchawki – prawie każdego. W dodatku izolują od otoczenia, zaś o północy można słuchać Jane’s Addiction tak jak na to zasługują, czyli na full. Oczywiście fachowcy wybrzydzają – dźwięk dociera gdzieś ze środka głowy, a nie, jak w filharmonii, z przodu, basu nie czujemy w wątrobie i tak dalej. Mr. Stax ze wschodnim spokojem obszedł te wszystkie zarzuty, projektując swoje elektrostaty tak, że rzeczywiście zasługują na miano „earspeakers”. Najbardziej bezkompromisowy projekt Sigma wygląda na uszach jak kostium ze „Star Treka”, ale dzięki temu atakuje przepięknym dźwiękiem rzeczywiście z przodu. Wyjście w takich słuchawkach na ulicę w Nowym Jorku czy Warszawie wpędziłoby natychmiast w kompleksy miłośników Beatsów Dr. Dre. Inny ponadczasowy projekt Lambda w zestawieniu z lampowym zasilaczem tworzy referencyjny tandem marzeń, do którego wystarczy podłączyć kompaktowy odtwarzacz, żeby mieć minizestaw odsłuchowy z najwyższej możliwej półki. Najlepiej z firmowym pięciometrowym przedłużaczem. Do dziś tak słucham najważniejszych nagrań po raz pierwszy i setny. Po śmierci Mr. Staxa firma została sprzedana. Wciąż produkuje słuchawki, drogie jak zawsze, ale bez jednej ważnej rzeczy – nieuchwytnego muzycznego ducha geniusza.

www.hiro.pl


SEAN MALTO WEARING SKULLCANDY HESH


PROMO MIX LUKSUS DLA OCZU Idealne na letni czas okulary słoneczne z polaryzacją marki ICON (model i901/042/01p) Limited Edition POLAND 2012. Cena promocyjna: 199 PLN. Dostępne w Polsce wyłącznie w salonach DE’LUX OPTICA i TWOJE SOCZEWKI oraz na www.twojesoczewki.com.

rower inny niż wszystkie black power! iDEALNE NA LATO! Orzeźwiające mojito – dodaj lód i % :-) oraz seksowne zero sugar – dla wszystkich, którzy kochają dobry smak i liczą kalorie. Sprawdź, jak smakuje prawdziwa moc! Więcej na www.blackpower.pl. Tak działa BLACK!

Strida to idealne połączenie nowoczesnej technologii i wyrafinowanego wzornictwa. To nie tylko szybki i wygodny środek transportu – to nowy styl życia! Strida to rower, który może towarzyszyć Ci wszędzie i przez cały dzień. Dzięki kompaktowym wymiarom i braku brudzących części możesz przewieźć go zatłoczonym autobusem, zostawić w szatni, jak płaszcz czy parasol. Możesz mieć go ze sobą na jachcie, w samochodzie i w samolocie. Złożona Strida przypomina wózek-parasolkę, dzięki czemu możesz zabrać ją na zakupy w centrum handlowym. Składanie i rozkładanie Stridy zajmuje zaledwie kilka sekund. A przy tym jest to rower inny niż wszystkie. To rower robiący wrażenie!

Electra – art on the bike Sztuka i rekreacja mogą się pięknie komponować, czego dowodem jest wyjątkowa kolekcja Amsterdam by Girard amerykańskiej marki Electra. Nietuzinkowe motywy mistrza wzornictwa z lat 50., Alexandra Girarda, dodają żartobliwego charakteru klasycznemu rowerowi miejskiemu. Różne opcje biegowe, najlepszy osprzęt oraz niespotykany komfort dzięki technologii FLATFOOT® czynią go jedną z tych rzeczy, które musisz mieć w tym sezonie. Electra by Girard jest dostępna tylko do końca roku. Poznaj całą kolekcję na www.electrabicycle.pl. Ceny od 1599 PLN.

konkurs creme Vinyl Solo Silver to ostre koło z możliwością używania jako single speed z hamulcem. Rama łączona na mufy i widelec z rurami Cr-Mo i Hi-Ten, hamulce Promax, korby Lasco, piasty Joytech, pedały VP, obręcze dwukomorowe Creme, zamszowe siodło Velo, opony torowe. Rower dostarczany z dwiema kierownicami – giętą i szosową. Cena: 2290 PLN. Chcecie wygrać to cacko? Wbijajcie na nasz profil facebookowy po wskazówki, jak to zrobić.



FASHIOn & Beauty wielkomiejski luz Pod hasłem „CITY RULEZ” trwa kampania promocyjna marki Cropp. Tym razem głównymi bohaterami jest grupa młodych ludzi jeżdżących na longboardach, wielkomiejski luz i ulice Stambułu. Cropp pokazuje, jak młodzi ludzie spędzają czas wolny i zwraca uwagę na sportowe oblicze marki. Sporty miejskie od zawsze leżały w kręgu zainteresowań Croppa, wybór padł na longboard. Zapraszamy na www.cropp.com.

krem z żubrówką Produkty pielęgnacyjne ClarinsMen zostały stworzone z myślą o potrzebach skóry mężczyzn. Zawierają składniki pochodzenia roślinnego, które optymalnie oczyszczają skórę oraz dodają jej energii. Dzięki takim składnikom jak trawka żubrówka, skóra zachowuje świeży, zdrowy i młody wygląd. Exfoliating Cleanser to produkt typu 2 w 1 – pilingująca pianka do mycia twarzy, która szybko nada skórze zdrowy wygląd, pozostawi ją miękką w dotyku, ułatwi golenie i zapobiegać będzie wrastaniu włosków.

hiszpania na fali W Fumo na Mokotowskiej 26 niezmiennie moc designerskich ubrań spod hiszpańskiej bandery Skunfunk. Odważne kroje, soczyste kolory i wiele nadruków. Dla osób ceniących oryginalność w rozsądnej cenie. Tym bardziej że wystartowały przeceny. Więcej szczegółów na: www.fumo.pl.

indywidualne bransoletki Kelly Melu to polska marka biżuteryjna oferująca możliwość stworzenia swojej własnej indywidualnej bransoletki lub naszyjnika. Do wyboru macie bazę tworzoną z dobranego przez firmę sznureczka, pozłacanej lub srebrnej bransoletki oraz całej gamy zawieszek z możliwością wygrawerowania daty lub imion bliskich naszemu sercu osób. Bransoletki są bardzo wytrzymałe. Firma udostępnia także możliwość „przekonfigurowania” naszej bransoletki, dzięki czemu w dowolnym momencie możemy wymienić za dopłatą sznureczek lub też stworzyć całkowicie nową bransoletkę z posiadanych już zawieszek. Adres: Al. Jerozolimskie 42, Warszawa; www.kellymelu.pl.

letnie koszule StaffByMaff to unikalna marka, która powstała z myślą o miłośnikach designu. Kolekcja S/S 2012 to oryginalne kroje, niepowtarzalne nadruki oraz zestawienie i paleta najmodniejszych kolorów tego sezonu. Projektantki stawiają na jakość i niebanalne rozwiązania. Na szczególną uwagę zasługują nietypowe łączenia materiałów i faktur. Must have tego sezonu by StaffByMaff są niewątpliwie letnie koszule w różnych wariantach kolorystycznych. Przekonaj się, wchodząc na: www.staffbymaff.pl.


Polska zorganizuje pierwsze na świecie Mistrzostwa w Leisure Diving

uredive.com

.leis foto | www

Tego lata odbędą się pierwsze na świecie Mistrzostwa w Leisure Diving. Moda na zdjęcia w pozycji „oderwania się od ziemi” zrobiła furorę za Oceanem, ale to właśnie Polska poszuka mistrzów w tej dyscyplinie. Impreza ruszy 21 lipca w Sopocie. Internetowa sensacja Leisure Diving zrodziła się na Facebooku. Album z nietypowymi zdjęciami skoków do wody, które – choć w pełni naturalne – przywodziły na myśl dzieło Photoshopa, doczekał się nie tylko strony www.leisuredive.com, ale również fan page’a i wielu reportaży. – Mistrzostwa organizujemy na terenie pięciu Aquaparków. Rozpoczynamy w Sopocie, a następnie co tydzień będziemy szukać najbardziej kreatywnych pomysłów skoków kolejno w Zielonej Górze, Poznaniu, Wrocławiu oraz na Śląsku – wyjaśnia Izabela Jaskólska z serwisu zakupów grupowych Citeam.pl, pomysłodawcy i organizatora Mistrzostw w Leisure Diving. Aby efekt zapierał dech w piersiach, liczy się pomysł i kreatywność. Meksykański kapelusz i marakasy, garnitur, strój kucharza? Nie takie dodatki były używane przez fanów Leisure Diving! – Wszystkim udostępnimy gadżety czy przebrania, które pomogą wykreować stylizację do skoku. Podczas Mistrzostw będziemy korzystać z aparatu z trybem wieloklatkowym, dzięki czemu uchwycimy wyjątkowy moment skoku, o który chodzi w Leisure Diving – mówi Izabela Jaskólska z Citeam.pl. Po Mistrzostwach powstanie obszerna galeria zdjęć – najlepsze fotografie będą na bieżąco publikowane na fan page’u Organizatora, Citeam.pl, a internauci wybiorą polskich mistrzów w tej wakacyjnej dyscyplinie. Imprezy poprowadzi Marek Rusinek z RMF Maxxx, a za oprawę muzyczną będzie odpowiadał DJ Hugo specjalizujący się w rytmach funky oraz chillhouse. Mistrzostwa rozpoczną się 21 lipca w Sopocie, a zakończą w połowie sierpnia.


imprezy Golden Vision Music & Art Festival to nawiązanie do złotej ery rewolucji przemysłowej na Śląsku, to strefa nieograniczonej ekspresji artystycznej, to ruch społeczny, to mariaż różnych form sztuki, to głos młodego pokolenia. Impreza rozegra się na trzech poziomach i na tyluż scenach (Mainstage, Backstage, Dark Side), dla uczestników przewidziano obszar nieograniczonego freestyle’u, 9 pomieszczeń aranżowanych przez artystów, Chilll Out area, 3 Alko Bary, strefę regeneracji, gastrobus i camping. Wystąpią m.in. Supreme Scarlet, Slutocasters, Bas Tajpan, Dub Lovin Criminals, Chino, Haluny, Pieniądze, Twin Peaks oraz Mały Lekki Ojciec. Bilety: 25 PLN. Termin: 21.07, start 19:00. Miejsce: Huta Uthemanna (budynek dyrekcji), ul. Woźniaka, Katowice.

Polska odsłona legendarnego „International Wall Street Meeting” po raz drugi w Lublinie. Swój udział potwierdzili najbardziej utytułowani artyści graffiti z Europy Zachodniej i Północnej. Wśród licznych atrakcji m.in. wystawa „Brain Damage Gallery: They call us vandals” prezentująca skandynawską scenę graffiti, pokazy filmów z cyklu Urban Culture Movies, warsztaty graffiti prowadzone przez zaproszonych artystów oraz spotkania dyskusyjne Termin: 25-26.08. Miejsce: ściana Hali Globus, ul. Zana, Lublin. Przemiany miasta, ludzi, lokalnych społeczności, wzajemnych relacji i sposobów myślenia. Pod tymi hasłami odbędzie się trzecia edycja Festiwalu Przemiany. Przez 9 dni będą odbywać się warsztaty, projekcje filmowe, dyskusje, happeningi społeczne i projekty będące połączeniem sztuk wizualnych i nowych technologii. Festiwal zostanie zainaugurowany projektem „Port Miron” w reżyserii Pawła Passiniego – połączeniem koncertu, spektaklu lalek i inscenizacji na wodzie. Termin: 1-9.09. Miejsce: Centrum Nauki Kopernik, Wybrzeże Kościuszkowskie 20, Warszawa.

Z okazji wydania 12. studyjnego albumu Madonny oraz światowej trasy koncertowej gwiazdy marka Smirnoff wprowadziła na rynek limitowaną edycję swoich produktów. Dzięki wchodzącej w skład zestawu specjalnej karcie VIP każdy posiadacz Smirnoff Black Madonna Limited Edition otrzyma kod zapewniający wstęp na wirtualną platformę zawierającą nigdzie niedostępny materiał zdjęciowy i filmowy z nowej trasy koncertowej i jej kulis. Tysiąc pierwszych fanów królowej popu będzie mogło bezpłatnie ściągnąć najświeższy remiks promującego „MDNA” hitu „Give Me All Your Luvin” o nazwie „Just Blaze Bionic Dub”. Aplikacja znajduje się pod adresem: www.facebook.pl/TheNightIsInYourHands. Kod na karcie VIP to jednak nie tylko wirtualny wstęp za kulisy „MDNA Tour”, ale także szansa bezpłatnego wstępu na polski koncert Madonny, który odbędzie się 1 sierpnia na warszawskim Stadionie Narodowym. By wygrać wejściówkę, wystarczy podać kod, zalogować się do aplikacji i jak najciekawiej odpowiedzieć na pytanie konkursowe.

12 info

www.hiro.pl



tekst | Dominika Węcławek

maja kleszcz Po premierze „Radia Retro”, pierwszej płyty pięknie niedzisiejszego projektu incarNations, zostałaś okrzyknięta polską Amy Winehouse. I to mną wstrząsnęło. Nie wzorowałam się bezpośrednio na Amy. Sięgałam bardziej wstecz, budowałam własne pomysły wokalne. Wraz z Wojtkiem

mieliśmy zresztą okres „burzy i naporu”, zastanawialiśmy się, jaką drogę obrać, nagrywając drugi album, jak to wszystko uporządkować. Zdaliśmy się na instynkt muzyczny. Moje imię i nazwisko pojawiło się w nazwie, żeby było wiadomo, kto tu tak namieszał. W pewnym sensie poczułam się przez to bardziej odpowiedzialna za płytę, bo dotychczas z moją specyfiką śpiewania zawsze starałam się schować gdzieś za zespołem. Na właśnie wydanym „Odeonie” śpiewasz bardziej emocjonalnie, a mniej jednoznacznie. Rzeczywiście nad tym pracowałam. Ja zazwyczaj mam różne oblicza, a śpiewając zawsze wchodzę w kostium. Zwykłam podchodzić do pracy bardzo zadaniowo. Stwierdziłam, że te piosenki dają dużo więcej możliwości, postanowiłam więc je podkręcić, ale nie chcąc przy tym strywializować treści. Choć miałam też taki moment, że próbowałam zaśpiewać je poprawnie… Ale co to znaczy poprawnie? No, tak żeby ludzie się nie zżymali. Czyli bez ekscentrycznych ozdobników i maniery, której tak bardzo nie lubi moja mama. Niestety, kiedy słyszę muzykę i zaczynam śpiewać, rządzi mną instynkt. A jak było z muzykami? Skoro firmujesz już całość swoim nazwiskiem i decydujesz o pewnych rozwiązaniach, nie zaczynali się burzyć, że

im jakaś „gówniara” narzuca swoje widzimisię? Nie pamiętam takich sytuacji, bo staram się nie być dyktatorem, już prędzej inspiratorem, partnerem w dialogu. Nie neguję, tylko czekam, co muzycy mają mi do zaproponowania, a potem staram się naprowadzić na te sytuacje, które mnie interesują. My z Wojtkiem ogólnie nie stosujemy tyranii, choć czasem trzeba powiedzieć coś ostrzej. Na przykład podczas prac nad ostatnią płytą, przy piosence „Jesteś jak las” pojawiła się taka niewiara. Wielu stwierdziłoby, że tego nie warto nagrywać, że to nie ma sensu, że ta piosenka jest zupełnie bez aranżu. Wojtek nakłaniał i wyjaśniał, że tak ma być, że tu jest właśnie miejsce na to, by każdy dał coś od siebie, by wsłuchał się w tekst i dał mu się ponieść. I rzeczywiście, jak się słucha tej piosenki, to w miarę trwania utworu muzycy zaczynają się otwierać, ilustrować tekst, następuje bardzo fajna interakcja. Zawsze szukamy w muzyce człowieka i jego emocji. Na drugim albumie czuć obecność artysty, który działał niegdyś po sąsiedzku, na waszym Żoliborzu. Mam tu na myśli Czesława Niemena… Niemen jest dla mnie autorytetem, jeśli chodzi o techniki wokalne, o ich innowacyjność. U niego to, co mnie pociąga, zintegrowało się: czarny głos Raya Charlesa spotkał się ze słowiańskim, wysokim, ostrym zaśpiewem. I to może jest jedyne odnie-

Zawsze szukamy w muzyce człowieka i jego emocji. (...) Stale towarzyszy nam duch Czesława Niemena. Oprócz tego nieodmiennie inspiruje nas polski kicz. sienie, które mogę tu przytoczyć. Ja nigdy nie śpiewałam czystym „białym głosem”. Jeżeli mnie coś inspirowało, to przenikanie się wielu różnych rozwiązań wokalnych. Spotkałam też jakiś czas temu Natalię Niemen, przypadkiem na placu zabaw, i napomknęłam, że duch jej ojca stale nam towarzyszy w tworzeniu. Wielu zagranicznych artystów jest nam bliskich duchowo, ale z Polski to właśnie on. Oprócz tego nieodmiennie inspiruje nas polski kicz. Tego na przykład nie słychać. A właśnie, że w „Spadającej gwiazdce” doskonale słychać klimaty dancingowe. To jest urocza piosenka, utwór, w którym muzycy uruchamiają swoją wyobraźnię, klawisz jest plebejsko wystylizowany, saksofon chodzi jak pijany. Czujemy pociąg do grania konwencją, nie lubimy się nabzdyczać, lubimy sobie pożartować. Skoro dotarliśmy do dancingów i klimatów Ciechocinka, to nie mogę nie spytać, jaka publiczność pojawia się na waszych koncertach? Prawdziwym fenomenem jest to, że jak już gramy gdzieś koncert, to jest on wyprzedany. Tutaj olbrzymie ukłony w stronę naszych słuchaczy. Jesteśmy im niezmiernie wdzięczni, że są z nami, mimo że nasza muzyka niemal nie funkcjonuje w głównym nurcie. Publiczność jest zaś bardzo różnorodna – dużo dojrzałych, ale też sporo młodych ludzi, a nawet rodzice z dziećmi.

foto | SONIA SZÓSTAK; MATERIAŁY PROMOCYJNE

warto rozmawiać


the phantoms

Wydaliście właśnie kolejny już minialbum – „Crazy like a Wasp”. Czy to przystawka, która ma zwiększyć apetyt przed daniem głównym? Kuba Tyro–Niezgoda: Mamy nadzieję, że tak. Ta epka jest dla nas testem. Wszystko robiliśmy na niej sami, chcemy się więc przekonać, czy z takimi możliwościami technicznymi, sprzętowymi i lokalowymi udało nam się zrobić porządne nagrania. Póki co zbieramy opinie i sprawdzamy recenzje. A wiecie już, w jaką stronę wasz nowy materiał mógłby pójść? KTN: Sam jestem ciekaw. Ale nadal macie chyba słabość do psychodelicznego rock’n’rolla? KTN: Nasze pomysły i inspiracje sporo się przez ostatnie lata pozmieniały. Grzegorz Wiernicki: Ja na przykład ostatnio chętniej sięgam po gitarę akustyczną, oczywiście podpiętą do prądu. Nowy materiał na pewno będzie garażowo-brudny, czyli jak zawsze. Co z surfem? Pytam, bo czerpaliście z tej studni. Nie bez powodzenia. GW: Cóż, lubimy go. Teraz i tak ludzie u nas nie kojarzą, co to za gatunek, i mówią, że to „taka muzyczka jak w »Pulp Fiction«”. Często słyszę to po naszych koncertach… O ile jednak sam surf nadal cenię, to raczej wracam do bluesa z delty czy Pink Floyd z Sydem Barrettem. Nie wiem jednak, na ile się to przełoży na brzmienie The Phantoms. Pytam o te klimaty nieprzypadkowo – wasze piosenki znalazły się bowiem w „El Sueno”, pierwszym polskim filmie o surfingu. Jak to się stało? KTN: To Michał, nasz klawiszowiec, przyszedł któregoś dnia z tym pomysłem. Wybraliśmy kilka najbardziej surfowych piosenek z naszego repertuaru, nagraliśmy je na nowo, na „setkę”, a i tak wyszły trochę za grzecznie. Przybrudziliśmy więc czym się dało. Mogliśmy wykorzystać możliwości naprawdę dobrze wyposażonego studia, żeby poeksperymentować trochę z brzmieniem. Za dotychczasową działalność i potencjał zostaliście nagrodzeni przez nas Superhiro Przyszłości. Czujecie, że robicie się coraz więksi? KTN: Chociaż nie grają nas w ogólnopolskich rozgłośniach, to informacja o naszej muzyce dociera do ludzi nawet poza Polską. I to całkiem sprawnie! W zeszłym roku staraliśmy się grać wszędzie, gdzie się dało. W Londynie zaproszono nas na jeden występ, na drugi wkręciliśmy się niemal w ostatniej chwili i mam nadzieję, że utkwiliśmy w pamięci kilku osób… Od początku tego roku prowadzicie z kilkoma innymi artystami wytwórnię płytową Crunchy Human Children Records. Nie baliście się, że działania formalne i organizacyjne zjedzą wasz czas na tworzenie? GW: Działania organizacyjne brzmią groźniej, niż się prezentują. Pamiętaj, że rozkładają się na kilka osób, więc jest też i czas, żeby pograć na gitarze. KTN: Dzielimy się nie tylko obowiązkami, ale też sprzętem, doświadczeniem, kontaktami i wszystkim, na co każdy z osobna pracował przez ostatnie lata. W zasadzie cała nasza inicjatywa współtworzona jest przez muzyków, co bardzo ułatwia nam pracę.

BILETY

NA NAJLEPSZE WYDARZENIA: • MUZYCZNE • SPORTOWE • TEATRALNE • RODZINNE • KLUBOWE

www.eventim.pl


gang gang dance

zmienne nastroje tekst | łukasz konatowicz

foto | materiaŁy promocyjne

Gracie tego lata w Polsce na festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Byłeś kiedykolwiek w tej części Europy? Nie. Zespół grał we wschodniej Europie, zanim do niego dołączyłem. Koncertowali też w Niemczech. Je będę w tym rejonie świata po raz pierwszy. Jesteś najnowszym członkiem zespołu. Jak ci się udało wpasować ze swoim stylem gry? Muzyka Gang Gang Dance wydaje mi się dość organiczna… Mnie też. Właśnie dlatego to zadziałało! To było naturalne. Kiedy pierwszy raz zapytali, czy będę z nimi grał, odpowiedziałem: „Pograjmy i zobaczmy, czy to wypali”. I wypaliło. Znałeś ich wcześniej, prawda? Tak. Grałem w zespole, który był z nimi w trasie, supportowaliśmy ich w Japonii na trzech czy czterech koncertach. Już wtedy byliśmy przyjaciółmi. No i byłem ich fanem. Przebyliście daleką drogę. Na początku zespół grał nieprzyjemną, hałaśliwą muzykę. Kiedy pierwszy raz puściłem wasz ostatni album, pomyślałem, że brzmi bardzo gładko. Chcieliście osiągnąć taki efekt? To ciekawe pytanie. Ta płyta rzeczywiście ma dopieszczone brzmienie. Wiesz, nagraliśmy ją w prawdziwym studiu, więc niektóre rzeczy mogły się zagubić przy tak profesjonalnej produkcji. Dla mnie jest to okej, ale chcę, żeby następna płyta brzmiała inaczej. Bardziej surowo. Waszego poprzedniego krążka słucha się bardziej jako zbioru osobnych kawałków, natomiast „Eye Contact” po prostu płynie… Dzięki! „Saint Dymphna” była nagrywana w wielu różnych studiach przez długi okres czasu. To faktycznie bardziej taki kolaż. Ale kocham tę płytę, mimo że jeszcze na niej nie grałem. A ostatnia… Cóż, graliśmy większość utworów na żywo, set koncertowy też tak płynie. To wszystko dzieje się nie bez powodu (śmiech). Na koncertach gracie dużo starych kawałków? Niezbyt. Kiedy dołączyłem do zespołu, zaczęliśmy pisać nowe utwory. Ale uwielbiam wiele klasycznych kawałków GGD. Gramy „Egowar”, „Vacuum” i „House Jam”. Jest kilka innych, których chciałbym się nauczyć. Mam nadzieję, że przyjdzie taki moment. To są świetne kawałki i chciałbym, żebyśmy je grali na koncertach. Nie widziałem was na żywo. Jak opisałbyś wasze brzmienie na koncertach? Próbujemy dużo jamować. Sprawia mi to przyjemność, chcę grać choć trochę inaczej niż na płycie. Próbujemy przechodzić od jednego kawałka do drugiego bez zatrzymywania się. I bez mówienia zbyt dużo. Nasz klawiszowiec, Brian DeGraw, zrobił świetny film, który puszczamy na koncertach. To się sprawdza. Nie wiem, czy w Katowicach będzie wideo, ale jeśli będzie, to mamy czym się pochwalić. Co to za film? Taka podróż… Przez czas i przestrzeń. W każdym razie – poniekąd czujemy się

16 muza

Stereotyp mówi, że perkusiści są mało rozmowni. Kiedy dodzwoniłem się na pocztę głosową Jesse’ego Lee z Gang Gang Dance i usłyszałem jedynie „Jesse” przed bipnięciem, trochę się przestraszyłem. Na szczęście najmłodszy stażem członek zespołu okazał się dobrym i rzeczowym rozmówcą

bardziej komfortowo jako zespół koncertowy, budując atmosferę, wprowadzając nastrój, zmieniając nastrój. To wspaniałe, zwłaszcza przy szalejącej publiczności, która się angażuje i wszyscy razem przeżywamy niezwykłe doświadczenie. Brzmi trochę hipisowsko. Proste (śmiech). Zastanawiałem się, jak wygląda wasz proces twórczy. Kawałki na „Eye Contact” wydają się rozwijać bardzo swobodnie, ale jednak nieprzypadkowo. Głównie jamujecie czy ktoś przynosi szkice utworów? Jamujemy. Większość piosenek na albumie zmieniała się i rozwijała przez trzy czy cztery lata. Wszystkie elementy są w nich z jakiegoś powodu. Jamujemy i kiedy znajdziemy jakiś ciekawy motyw, pracujemy nad nim. To dość naturalny proces i to jest fajne. Przyjaźnicie się z Arielem Pinkiem? Hmm. Trochę. Byliśmy z nim w trasie. Przyjaźnimy się z jego basistą, zagrał na naszej płycie. Nie powiedziałbym, że jestem bliskim przyjacielem Ariela. Uwielbiam jego muzykę. Jego też lubię, ale to trochę szalony gość. Wiem! Myślisz, że na serio chciał ostatnio rozwiązać zespół? Ogłosił to przecież na Facebooku. Nie wiem. Robił to już tyle razy… Już wcześniej rozgłaszał podobne rzeczy, więc można to traktować jako gest czysto reklamy. Z Arielem nigdy nic nie wiadomo. Teraz są przecież w trasie. Słyszałeś nowy kawałek, ten z Dâm-Funkiem? Nie, ale ktoś mi mówił, że jest świetny. To cover, prawda? Kocham Dâm-Funka. Podobają mi się jego kompozycje, śpiew, gra na klawiszach. On ma chyba coś wspólnego z waszą sceną. Tak, mamy tego samego menedżera. Chciałbym, żeby Dâm-Funk nas zremiksował. Nigdy go nie poznałem, ale słyszałem, że super z niego gość. Zabawne, on remiksował Animal Collective, nagrywał z Nite Jewel, a jednocześnie coś tam robił ze Snoop Doggiem. Tak, Snoop Dogg jest chyba jego wielkim fanem. Myślę, że Dâm-Funk jest otwarty na różne rodzaje muzyki i to jest bardzo fajne. Zrobił remiks kawałka z ostatniej płyty Ariela, który ogromnie mi się podoba. Ciągle słucham tej piosenki. Widziałem zresztą, jak grali razem na żywo, to było zabawne. Słuchasz hip-hopu? Tak. Wychowywałem się na nim i ciągle go słucham. Niemniej rzadko mi się podobają nowe kawałki. Teksty traktują w kółko o tym samym. Ciągle to samo gówno – hajs. Hajs, hajs, hajs. Ale lubię hip-hop.

www.hiro.pl



festiwale

skok przez maskę tekst | marcin flint

foto | materiaŁy promocyjne

Dwóch szarlatanów muzyki miejskiej wystąpi w sierpniu w katowickiej Dolinie Trzech Stawów. Koncerty dzielić będzie około dwudziestu dni. Szkoda – chciałoby się zobaczyć ich razem. Z drugiej strony, skoro materiał jest rozszczepialny, trudno ryzykować przekroczenie masy krytycznej Pierwszy przybędzie DOOM. Uczestnicy Off Festivalu będą mogli tym samym przekonać się, że zagłada nosi maskę, a do tego rapuje jadowicie pod ciężkie niczym ołów podkłady. Wystarczy przyjść 4 sierpnia pod scenę leśną T-Mobile. I trzymać kciuki za to, że zobaczymy tego artystę, którego rzeczywiście zapowiedziano – w ostatnich latach było trochę zamieszania wokół wysyłanych przez samego zainteresowanego sobowtórów. Później nadejdzie kolej Madliba z towarzyszącym mu Freddiem Gibbsem. W chwili gdy kończymy pracę nad numerem, organizatorzy Nowej Muzyki nie podali jeszcze konkretnej daty występu. Jedno jest pewne – gdzieś między 23 a 26 sierpnia przemysłowa metropolia stanie się polskim centrum hipnotycznego bitu i uwędzonych w dymie marihuany, twardych wersów. Pod koniec lat 90. śmiało można by jeszcze pytać o sens zapraszania takich artystów na imprezy kojarzące się z niezależnym gitarowym graniem albo trochę wyprzedzającą panujące trendy elektroniką. Madlib utożsamiany był wtedy z grupą Lootpack. Nie tylko produkował, ale i rapował, suto wersów kładąc na

18 muza

podkład. Masakrowane skreczami Romesa, brudne i dobrze rozpędzone numery kipiały przechwałkami, dowcipami, kryjąc za sobą opowieści nie tak znowuż dziwnej treści. Ta estetyka pasowała do najbardziej bezczelnych spośród hedonistów zachodniego wybrzeża: Tha Alkaholiks. Dlatego właśnie oficjalny debiut Liksów, wydane w 1993 r. „21 & Over”, stało się zarazem pierwszym lootpackowym występem. Zaprzyjaźnieni ze sobą panowie wspólnie roznieśli wówczas kawałek „Turn The Party Out”, sięgając po użyty wcześniej po wielokroć sampel z Melvina Blissa i fantazjując na temat stanu posiadania celebrytów czy też mało fajnych gości kończących w bardzo fajnych bagażnikach. Madlib skorzystał artystycznie również na tym, że pomieszkiwał przez jakiś czas z producentem „alkoholików” E-Swiftem, niemniej kariera wcale nie ruszyła z kopyta, stając w korku na sześć długich lat. Pierwszy lootpackowy minialbum sfinansować musiał ojciec twórcy, soulowy wokalista Otis Jackson. Longplay „Soundpieces: Da Antidote” firmował już Peanut Butter Wolf, głównodowodzący renomowanego labela Stones Throw. Potem zaś zaczęło się szaleństwo – Madlib otworzył na całego

muzyczny gabinet osobliwości. Nie wydawało się, że DOOM stanie się jego częścią. Długo nie było zresztą nikogo o takim pseudonimie, bo Daniel Dumile wolał korzystać z pociesznie oldschoolowej ksywki Zev Love X. Był członkiem nowojorskiej grupy KMD i zgodnie z panującymi na początku lat 90. tendencjami łączył afrocentryczny, draśnięty polityką przekaz z zabawą słowem. Tyle że zaczął się radykalizować. Ile w tym było dojrzewania, wzrostu świadomości, a ile frustracji spowodowanej byciem w cieniu Brand Nubian, o słynnych reprezentantach Native Tongues nawet nie wspominając? Trudno powiedzieć, w każdym razie drugi album jego zespołu doprowadził do zerwania kontraktu z Elektrą. Zarówno okładka, na której pocieszna, rysunkowa czarna postać wisi na szubienicy, jak i tytuł („Black Bastards”) wiele w tej kwestii tłumaczą. Czasy zrobiły się niebezpieczne i po prostu dziwne. Zev poczuł lekkość własnego portfela, zauważając równolegle, że ludzie z jego otoczenia znikają – są mordowani albo kończą za kratkami. Wreszcie zniknął i jego młodszy brat, ginąc kuriozalną śmiercią przy próbie przejścia przez autostradę. Artysta stracił członka rodziny, jak również www.hiro.pl


partnera za mikrofonem. To, co było później, zdążyło już obrosnąć piarową legendą. Depresja, frustracja, noce na ławkach. Żartowano sobie nietaktownie, że było tylko jedno miejsce, w którym Daniel spędził więcej czasu niż w miejskiej bibliotece – kolejka po metadon. On sam mówi o straconych latach, którym miał poświęcić trzecią płytę KMD, nazwaną roboczo „Mental Illness”. Sroga lekcja życia sprawiła, że hip-hop wydał mu się jedną wielką maskaradą. Fatalny etap nie został ostatecznie zamknięty rymami, raczej podsumowany prozą wprost z komiksowej biografii: Dumile „wylizał się z ran” i „poprzysiągł zemstę branży, która tak koszmarnie go zdeformowała”. Kiedy w 1997 r. wypełniał nowojorską Nuyorican Poets Café swoim wyrzucanym zza metalowej maski freestyle’em, Zev Love X umierał. Rodził się Metal Face Doom. Na szerszą skalę objawił się światu w 1999, tym samym roku, w którym Madlib z ekipą wydawał „Soundpieces…”. Krążek nosił nazwę „Operation: Doomsday”. To, co działo się w nowym tysiącleciu, to już wielokrotny hipsterski orgazm i pukanie w ścianki nerdarium od wewnątrz. Otis Junior zniekształcił obrzydliwie swój wokal, po czym poszedł spuścić łomot wszystkim hiphopowym Beavisom i Butt-Head’om tego świata. Tak narodził się samozwańczy lord Quasimoto. MF Doom – sam w sobie będacy krzyżówką Upiora z opery, marvelowskiego Doktora Dooma i Destro z G.I. Joe – znalazł sobie kolejne alter ego. Nawijał jako King Geedorah, monstrum z uniwersum „Godzilli”, a zarazem szalony naukowiec Viktor Vaughn. To jeszcze nic, gdyż poirytowany producenckimi ograniczeniami Madlib nauczył się grać i powołał do życia sfingowany zespół Yesterday New Quintet. W ściemie posunął się tak daleko, że każdemu z pięciu członków napisał biografię. Dodajmy, że

www.hiro.pl

każde z wymienionych dziwactw zostało udokumentowane oficjalnie zaskakująco popularnymi krążkami. Było jasne, że te dwie zakręcone drogi mające swój początek na dwóch różnych wybrzeżach muszą się przeciąć. To stało się z inicjatywy Madliba. Planował jeden wspólny numer, tyle że było dużo jazzu i jeszcze więcej trawy. Wyszła cała, wydana w 2004 r. po perturbacjach związanych z internetowym wyciekiem, płyta „Madvillainy”. „Rapujący producenci Madlib i MF Doom nie tylko kleją bity i plują wersami: zszywają ze sobą żywotne, pięknie zrealizowane popartowe światy zbudowane na obskurnych nagraniach, komiksowych zeszytach, reklamach, serialach fantastyczno-nauko-wych, kabaretach, afroamerykańskiej twórczości niskobudżetowej, filmach o potworach i klasycznym soulu, funku i jazzie. Ulubiony złoczyńca hip-hopu i dyrygent bitów z Oxnard zaludniają je potem jednoosobowymi retrobandami, trzygłowymi monstrami, nawciąganymi helem alter ego oraz podróżującymi w czasie raperami” – napisał w recenzji Nathan Rabin. Cóż, dobrze powiedziane. Co działo się dalej? Mnóstwo. Aż za dużo. Daniel poszedł na przykład w inspirację światem kreskówek, tworząc z pasującym do tego towarzystwa Danger Mouse’em projekt Dangerdoom. Otis zaglądał w różne zakątki planety, sięgając po dźwięki Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Masowo wyrzucali z siebie

remiksy, blendy, szkice – szczerze mówiąc, jeśli ktoś biegle orientuje się w seriach „Special Herbs”, „Beat Konducta”, „Mind Fusion” i „Medicine Show”, to nie wiem, czy mu winszować, czy współczuć. Ostentacyjne złodziejstwo i pełne samozadowolenia niechlujstwo, wtórność na pograniczu autoironii, raczej oddala od poziomu „Madvillainy”, niż do niego zbliża. I nawet jeżeli patrzeć na MF Dooma (teraz DOOM-a) i Madliba przez pryzmat ostatnich dokonań – „Born Like This” tego pierwszego czy wyprodukowaną przez drugiego z panów epkę „Thuggin’” – nie ma szczególnych powodów do zachwytu. A jednak myśląc o pójściu na koncert, proszę patrzeć inaczej. To będą osobowości, wciąż owiane mgiełką tajemnicy i facynujące, wpisane gdzieś między abstrakcję Kool Keitha i mistycyzm Wu-Tang Clanu. Gatunek wymierający w dobie agresywnej medialnie, przegiętej i w gruncie rzeczy bezstylowej błazenady OFGWKTA, Die Antwoord czy Nicki Minaj. Patrzmy i słuchajmy, póki możemy.


ripperton

dj jest jak filtr tekst | Sebastian Rerak

foto | materiaŁy promocyjne

Raphaël Ripperton, szwajcarski didżej i producent. Specjalista od subtelnych brzmień uwodzących nienaganną kulturką. Raczej dostarczyciel muzyki do słuchania niż tańczenia, choć niestraszne mu występy na żywo przed liczną publiką. Podczas tegorocznej edycji Audioriver będzie miał okazję kolejny raz użyć swojej magii…

Pamiętasz, jaka muzyka wywarła na tobie pierwsze niezatarte wrażenie? W latach 90. zainteresowałem się lokalną sceną klubową. W Lozannie, skąd pochodzę, była ona wówczas u szczytu witalności. Potem zacząłem odkrywać house i techno z USA, zwłaszcza produkcje takich ludzi jak Mr. Fingers. Wreszcie w 2000 roku poznałem nagrania Matthew Herberta i to było jak ożywczy haust świeżego powietrza. Imponowało mi, jak łączył elektronikę z odgłosami chociażby sprzętu kuchennego. W tym czasie zacząłem też występować jako didżej. Twierdzisz, że fakt urodzenia się w latach 70. tłumaczy twoje zamiłowanie do soulu. Soul jednak musiałeś odkryć stosunkowo późno? Zgadza się. Moją pierwszą fascynacją był house, ale w miarę odkrywania starego funku, disco, jazzu czy właśnie soulu wróciłem w pewien sposób do korzeni. Lata 70. były niesamowite, obfitowały w masę muzyki naprawdę wysokiej jakości. Dziś namiętnie kolekcjonuję płyty z tamtej epoki i ze zdumieniem stwierdzam, że można w nich przebierać niemal bez końca i wciąż odkrywać znakomitych, choć praktycznie nieznanych artystów. Czasem myślę, że za dwadzieścia lat ludzie w podobny sposób „odkopią” dzisiejsze produkcje. Obecnie mamy wielki ruch w muzyce – w radiu i telewizji króluje wprawdzie straszne gówno, ale underground kwitnie jak nigdy wcześniej. Każdego miesiąca jesteś w stanie odkryć ze sto nowych talentów. Czasy są ciekawe, ale myślę, że takie ożywienie nie potrwa już długo. Zająłeś się produkcją w momencie, gdy nabyłeś analogowe syntezatory. To nadal twoje ulubione urządzenia czy zdążyłeś już całkiem ulec cyfryzacji? Z przyjemnością korzystam z jednego i drugiego. Uwielbiam ciepłe i barwne brzmienie analogowe, ale cyfrowy sprzęt jest pomocny, aby łatwiej okiełznać syntezatory. Ostatnio zaopatrzyłem się nawet w program typu open source, dzięki któremu mogę pełniej wykorzystywać interakcje hard- i software’u. Jeśli umiejętnie połączy się te dwa żywioły, można stworzyć sobie miliony możliwości. Wówczas łatwiej osiągnąć oryginalne brzmienie, które odróżnia mnie od innych. Trochę trwało, zanim w końcu wydałeś swój pierwszy longplay „Niwa”. Producentom więcej czasu zajmuje ukształtowanie swojego charakteru? Trudne pytanie. Uważam, że nagranie albumu jest poważnym przedsięwzięciem. W rozmowach z producentami, których szczególnie cenię, zauważyłem, że są oni

20 muza

praktycznie zgodni co do jednego: podczas pracy przydarzają się czasem magiczne chwile, ale dzieje się to niezwykle rzadko. To właśnie z takich wyjątkowych momentów powstaje wyjątkowa jakość. Dobry utwór nie pojawia się znikąd, wszystko jest kwestią wyczucia momentu. Może i są producenci zdolni nagrywać płytę co rok, ale moim zdaniem taka wydajność odbija się na jakości muzyki. Poza tym moje ulubione albumy są z reguły bardzo osobiste i podczas ich odsłuchów mam wrażenie wkraczania do czyjegoś prywatnego świata. Takiego efektu nie uda się osiągnąć często. No, chyba że jest się geniuszem na miarę Beethovena (śmiech). Mając za sobą wiele remiksów i kooperacji, czy są jakieś, z których jesteś szczególnie dumny? Jestem dumny z każdej współpracy, która się udała (śmiech). Nie uważam, by tych kooperacji było aż tak wiele. Pracuję głównie z bliskimi przyjaciółmi, bo za takich uważam choćby Agnès, Deetron czy Masayę. Lubię też mieć za partnerów prawdziwych producentów, a nie kogoś, kto posadzi dupę w fotelu i powie: „OK, to zrobimy tak…”. Ważna jest wymiana doświadczeń. Gdybym nie był zadowolony z jakiejś współpracy, jej efekty nie ujrzałyby światła dziennego. A uwierz mi, mam w archiwum niejeden track, który nigdy nie zostanie wydany. Grając taką refleksyjną, nastrojową muzykę, trudniej ci pewnie porwać publikę, niż komuś, kto po prostu puszcza parkietowe bangery. Masz jakąś receptę na udany występ? Chciałbym mieć (śmiech). W pewnym sensie należę do starej szkoły. Jeszcze 15-20 lat temu didżeje potrafili w obrębie jednego seta mieszać różne gatunki muzyki – od soulu przechodzili do house’u, by skręcić w techno itd. Tyle że oni grywali nawet po 6-7 godzin bez przerwy, a teraz normą jest, że jeden występ trwa góra 90 minut. Wszyscy niemal grają to samo, ale ja bym tak nie potrafił. Zbyt wiele różnych brzmień mnie inspiruje i najchętniej zaprezentowałbym je wszystkie w trakcie jednego wieczoru. Faktem jest, że czasem porwanie publiczności sprawia mi trudność. Bywa, że czuję się samotny w klubie, ale jest to uczucie, z którym należy się liczyć. Didżej jest moim zdaniem jak swoisty filtr – musi przesiać muzykę, zaprezentować ludziom coś, czego ci jeszcze nie słyszeli, ale także wrzucić coś znanego. Granie jakiegoś określonego zbioru popularnych kawałków jest tanim chwytem.

www.hiro.pl



the antlers

jak uścisk dłoni we mgle tekst | sebastian rerak

foto | shervin lainez

Peter Silberman to songwriter na miarę czasów. Na oko przedstawiciel nowej kasty wielkomiejskich profesjonalistów, który po ośmiu godzinach siedzenia za biurkiem w szklanym gmachu chwyta za gitarę i wykrwawia się lirycznie w konfesyjnych, folkowo-popowych piosenkach. A jednak pozory mylą i nasza rozmowa z liderem The Antlers także to potwierdza… Od czasu wydania przełomowego albumu „Hospice” wiele zdążyło się wokół The Antlers zmienić. Jak odnajdujesz się w sytuacji, kiedy nie musisz już wydawać płyt własnym sumptem ani samemu bukować sobie koncertów? Jest inaczej, głównie dlatego, że The Antlers są teraz regularnym zespołem, a nie moim projektem solowym. Pracuje dla nas także sporo ludzi, którzy zajmują się czarną robotą i wszelkimi sprawami

22 muza

natury biznesowej. Cała reszta jednak – muzyka, teksty, nagrania, strona wizualna, wciąż zależy wy-łącznie od nas. Zachowanie artystycznej kontroli jest dla mnie niezmiernie ważne, tym bardziej że potrafię być bardzo wybredny. Traktuję jednak wszystkie te zmiany jak konsekwencję naturalnego rozwoju. Gdybym dzisiaj nadal próbował trzymać pieczę nad każdym aspektem zespołu, byłoby to raczej przejawem próżności niż koniecznością.

Przyznałeś swego czasu, że solowe występy zupełnie cię nie cieszyły. Brakowało ci tej zespołowej chemii czy może gra w pojedynkę zwyczajnie cię onieśmielała? Powodów było wiele, w tym także oba, które wymieniłeś. Wczesne nagrania The Antlers brzmiały jak dzieło regularnej grupy, ale robiłem je zupełnie sam, toteż na koncertach był problem z ich odtworzeniem. Nie czułem się też najlepiej, siedząc www.hiro.pl


w pojedynkę na scenie i brzdąkając na pudle. Jako małolat przewinąłem się przez kilka zespołów i właśnie gra z innymi ludźmi była tym, czego potrzebowałem. Udało mi się więc skompletować skład, choć początkowo realizowaliśmy wyłącznie moje pomysły. Czułem się trochę tak, jakbym przyuczał pozostałych do jakiegoś zawodu. Przed powstaniem „Burst Apart” oznajmiłem więc chłopakom, że skoro koncertujemy wspólnie od dwóch lat, wypalamy się przy tym psychicznie, ciężko pracujemy i nie dosypiamy, to razem też powinniśmy kształtować charakter The Antlers. Potrzebuję partnerów, nie odtwórców. Teraz więc działamy o wiele bardziej elastycznie i muzyka staje się nieprzewidywalna. No tak, ale materiał na „Hospice”, choć nagrany w pełnym składzie, przygotowywałeś, siedząc samotnie w swoim mieszkaniu. Tak, ale „Hospice” był jeszcze poniekąd moim prywatnym projektem. Zawarte na nim piosenki pisałem w przerwach pomiędzy zajęciami na uczelni. Siedziałem na wykładzie i wszystko obmyślałem, a w wolnej chwili nagrywałem na jeden mikrofon podpięty do dość amatorskiego sprzętu. A co studiowałeś? Politologię. Wiązałeś z nią swoją przyszłość? Nie, moim planem na życie była zawsze muzyka. Wielu uważa uniwersytet za furtkę do przyszłej kariery, ale ja byłem daleki od takiego myślenia. Studiowałem, by się czegoś nauczyć, zamierzałem zdobyć dyplom i zająć się na nowo muzyką. Podczas gdy ludzie z mojego roku gotowi byli wspinać się w górę tej całej drabiny, ja miałem zgoła hipisiarskie podejście do edukacji (śmiech). Stabilna praca nie jest tym, czego kiedykolwiek pragnąłem. Wolę przygodę, a muzyka mi ją zapewnia. „Burst Apart” to podobno twoja próba połączenia repetytywności typowej dla muzyki elektronicznej z emocjami, których elektronice brakuje? Dokładnie tak! Zależało mi na poszerzeniu naszych horyzontów, stworzeniu czegoś bardziej hipnotycznego i transowego. Wcześniej tworzyliśmy po prostu popowe piosenki o ściśle określonym początku, rozwinięciu, punkcie kulminacyjnym i zakończeniu. Na koncertach brakowało mi w nich jakiegoś dodatkowego oddechu, możliwości zmian. „Burst Apart” było więc krokiem w zupełnie innym kierunku. To, co mówisz, dowodzi poważnego podejścia do muzyki. Nie należysz do tych piosenkopisarzy, dla których dźwięki mają być tylko pasem transmisyjnym tekstów. Zdecydowanie nie. Film, który ma świetne dialogi, ale ogólnie jest przeciętny, pozostanie dla mnie półproduktem. Tak samo jest z muzyką – dźwięki i teksty powinny wchodzić ze sobą w interakcje, kreując jednocześnie odrębną wizję. Dlatego też nie chcę stać jako songwriter na czele zespołu, z resztą chłopaków akompaniujących mi w tle. Kiedy tylko zaczęliśmy zdobywać popularność, celowo umniejszałem swoją rolę jako frontmana. Przyznaję, bycie w centrum uwagi może być kuszące, niemniej najważniejsza jest nasza wspólna relacja. Razem tworzymy ten zespół, powołujemy do życia pewien byt. A co z koncertami? Na żywo na pewno macie mocniejsze, bardziej dynamiczne brzmienie, ale czy nie traci na tym intymność waszych piosenek? Myślę, że udaje nam się pogodzić jedno z drugim. Staramy się wykreować jakiś senny, odmienny stan rzeczywistości, w którym przypada nam rola przewodników prowadzących publiczność za rękę. Wyobraź sobie, że ktoś chwyta cię za dłoń we mgle i nawet jeśli niczego nie widzisz, to czujesz ten uścisk i wiesz gdzie się znajdujesz. Właśnie na wzbudzeniu takiego uczucia nam zależy. OK, to opowiedz jeszcze na koniec, jak spotkałeś dziewczynę, której dedykowane są utwory z „Hospice”, na przyjęciu organizowanym przez waszą wytwórnię. Sytuacja niemal jak z filmu. Tak, wpadłem na nią podczas świątecznego przyjęcia, dosłownie w jego punkcie kulminacyjnym. „Hospice” było już wtedy sporym sukcesem i wszyscy dyskutowali o płycie. Zrozumiałem wówczas, jak zmieniła się moja relacja z tą osobą w efekcie opisania naszego związku w piosenkach. Może kiedyś poświęcę temu kolejny album, na razie jednak trudno mi się zdobyć na emocjonalny dystans. Zawsze pisałem o swoim życiu i ludziach, których spotykam, aż w końcu półfikcyjna historia na bazie realnego związku wpłynęła tak silnie na mój los. To niezwykłe, ale i trochę niepokojące, nie sądziłem wcześniej, że muzyka może mieć taką siłę. Coś, co dla innych jest rozrywką, dla mnie jest po prostu życiem. www.hiro.pl



ania rusowicz

żadnych pastiszy tekst | marcin flint

foto | patrycja toczyńska/universal music polska

Jeszcze przed wydaniem „Mojego Big-Bitu” wszem i wobec mówiłaś, że nie o Anię Rusowicz tu chodzi, tylko o to, by przypomnieć o Adzie, wreszcie oddać jej należną cześć. Chyba się udało, co? Okazuje się, że jeśli coś sobie wymyślisz i uparcie w to wierzysz, możesz dużo osiągnąć. Niekoniecznie za pomocą układów, kasy, znajomości czy po prostu chamstwa. To działa, nawet w XXI wieku. Sama jestem pod wrażeniem tego, co się stało. Robiąc w zeszłym roku płytę, nie miałam pojęcia, że to tak odpali. Nie takie było założenie. A może właśnie o to chodzi? Odpaliło z powodu braku takiego założenia? Nie wiem. Biorąc pod uwagę dom, w którym się wychowywałaś, i to, że nie jesteś na scenie nowicjuszką, zastanawiam się, czy to całe zamieszanie związane z otrzymaniem przez ciebie Fryderyków robi na tobie wrażenie? Jestem posikana takimi historiami. Wiesz, są ludzie urodzeni w czepku, tacy, którym wszystko się udaje. Jeżeli nie wygrywają fuksem w totolotka, to zdobywają chociaż nagrody. Ja w życiu nic nigdy nie wygrałam. Nawet długopis w konkursie geograficznym kosztował mnie mnóstwo „kucia” (śmiech). Dostałam więc cztery Fryderyki, zakładając, że nie trafi do mnie ani jeden, bo już dawno, oglądając kolejne ceremonie, przyjęłam do wiadomości, iż to nigdy nie będzie mnie dotyczyć. Statuetki kosztowały mnie miesiąc myślenia, co z tym fantem zrobić, co mi to wszystko mówi. Ja każdą tego typu sytuację od razu pragnę przekuć w działanie, a to brzmi jak zamknięcie pewnego etapu. Odbierając nagrody, zażartowałam zresztą: „Cztery Fryderyki? To ja już chyba kończę karierę”. A festiwal w Opolu? Ciekaw jestem, jak osoba z całym tym bigbitem obyta, zareagowała na tę ostentacyjną retro-formułę. Tuż przed naszą rozmową czytałem w „Polityce” Chacińskiego – narzekał, że nie udźwignięto tych lat 60., że wyszło cukierkowo, nienaturalnie, a z perspektywy młodego człowieka i jego dylematów – wręcz niedorzecznie. Miałam wrażenie, że jestem tam jedyną osobą rzeczywiście nawiązującą do lat 60. I że nie jestem w tym wrażeniu odosobniona. Ja nie robię sobie jaj z tamtego okresu. Moja płyta może totalnie go nie odzwierciedla, ale jednak w niego celuje. A bigbit, czyli rock’n’roll, to przecież suchar – bez chóru, czterech gitarzystów, tancerzy. Ja nie chciałam tego wszystkiego, bo w tamtej muzyce chodzi o klimat sam w sobie. Jechałam do Opola z entuzjazmem, bo wreszcie ktoś sobie o czymś przypomniał. Na miejscu pytałam już raczej: „O co w tym wszystkim chodzi?”. Miałam wrażenie, że my na próbie, pozbawieni tych fajerwerków, zabrzmieliśmy najgorzej. Na szczęście to były tylko moje odczucia – live wyszedł super. Wolisz grać w klubach, prawda? Zdecydowanie. Tam ta muza rządzi się innymi prawami. Albo po prostu rządzi. Wystarczy samo stare brzmienie. Ludzie przychodzą, żeby nacieszyć się tym, jak basista gra swoją frazę. A ty nie musisz się dopasowywać do narzuconej z góry, festiwalowej koncepcji. Zrozumiałam w Opolu pewną rzecz. Mianowicie to, że nie interesuje mnie pastisz, występowanie przeciw temu, co znalazło się na mojej płycie. A patrząc z perspektywy czasu, jesteś zadowolona z jej formuły? Zestawienia spuścizny matki z tym, co autorskie i, jak pisano, mocno przystające www.hiro.pl

Po matce może mieć nazwisko, głos i część repertuaru, ale nie obawia się działać na własną rękę. To przyniosło jej nagrody i zaproszenie na festiwal Pozytywne Wibracje 2012. Wciąż jednak musi przekonywać niedowiarków, że stylizacja to coś innego niż odczytanie ducha epoki. Ania Rusowicz ma wiele argumentów

do nowego rocka? W ten sposób doprowadziłaś niejako do automatycznego konfrontowania jednego z drugim. Wiesz, pewne rzeczy robiłam nieświadomie, nie kierując się przy tym czyimkolwiek zdaniem. Postawiłam na działanie zamiast gdybania. Nad podjętymi decyzjami nie ma się co roztkliwiać, bo się do nich nie wróci. Bo co, gdybym wydała płytę opartą wyłącznie na moich piosenkach, to by coś zmieniło? I tak by mówili – o, inspiruje się matką, nic wielkiego. Upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu. Przypomniałam o mojej mamie i największych hitach tamtych lat, pokazując, że w XXI wieku można zrobić muzę brzmiącą nieco inaczej, nieobecną na rynku. Nie widziałam czegoś takiego na świecie. A bardzo śledzę rynek zachodni. Zwłaszcza pod kątem muzyki inspirowanej latami 60. i 70. Pomyślałam sobie – dlaczego nie? Kiedy robiłam płytę, wielu ludzi pytało: „Po co?”. Nie jestem tutaj, żeby spełniać ich oczekiwania. Sporo osób nie jest w stanie zrozumieć twojej sytuacji, wejść w twoje buty. Myśląc o tym, kto byłby w stanie, od razu idę myślami do Natalii Niemen, Piotra Cugowskiego, Natalii Kukulskiej. Utrzymujecie kontakt? Tak. Jest między nami pewna nić porozumienia. Nie musimy rozmawiać, żeby wiedzieć, o co chodzi. Nikt, kto zrobił karierę bez balastu w postaci takiej rodziny, nie zrozumie, jak to jest. Załóżmy, że ktoś miał ciężko. Jest wielkim talentem, ale urodził się w wiosce – mama sprzedawała w sklepie, ojciec parał się rolnictwem, w domu nie mieli nawet radia. Wie, że kocha śpiewać i myśli tylko o tym. Nic go nie ogranicza, nic nie jest mu narzucone. Porównaj go teraz z kimś dorastającym w muzycznej rodzinie, kto obcuje na co dzień z tym światkiem, z muzyką styka się zawsze i wszędzie. Porypany stary nic tylko jeździ na koncerty. Nigdy go nie ma, zresztą właściwie to nie ma obojga rodziców. Dorasta za to w przeświadczeniu, że nigdy wielkiemu artyście nie dorówna. I jest świadom zarzutów, porównań i rozliczeń, jakie nastąpią. To wielkie obciążenie. Natalia Niemen mówi wiele na ten temat. Z tego właśnie powodu zdecydowała się nie śpiewać komercyjnych piosenek i iść swoją drogą. Nie chciała się mierzyć z legendą ojca, żeby jej nie zniszczyli, nie zjedli i nie zapluli. Ja miałam inaczej, mnie w swoim czasie od tego wszystkiego odcięto. I dlatego mogłam się właśnie tym zająć. Jak widzisz, to działa trochę na zasadzie przeciwieństw. I wyprzedzając następne pytanie – tak, rodzice pomagają dzieciom. Mi akurat nikt w moim śpiewaniu nie pomagał, ale jak będę miała dzieci i będą chciały zajmować się muzyką, to oczywiście im pomogę. Ba, stanę na rzęsach. Rodzina to twoja sprawa, ja wolę zgłębić temat kolejnej płyty. Znowu weźmiesz na warsztat Adę? Trzymanie się piosenek mamy w tej sytuacji byłoby już przegięciem. Co nie znaczy, że mam się nie pobawić bigbitem, z tego można czerpać i czerpać. Zabawa muzyką… Aż miło patrzeć, ile tego jest w Ameryce i na jaki dystans stać artystów i odbiorców. Obrałam swoją drogę, ludzie wyczuli w tym prawdę, nie mogę udawać, że nic się nie zdarzyło. Muszę być konsekwentna. Nie zmienię tego, jak śpiewam, nie wymażę tekstów przychodzących mi do głowy. Po prostu nagram płytę, nie zastanawiając się nad tym, czy będzie się podobać, czy nie.

muza 25


wysyp żywych trupów tekst | kamil downarowicz

foto | materiaŁy promocyjne

„Look! It’s moving. It’s alive. It’s alive. IT’S ALIVE!” – słynne słowa, wygłoszone przez doktora Henry’ego Frankensteina – bohatera klasycznej powieści grozy Mary Shelley, pasowałyby jak ulał do skomentowania sytuacji, w jakiej zostali postawieni uczestnicy tegorocznego kanadyjskiego festiwalu Coachella Na scenie głównej u boku Snoop Dogga i Dr. Dre pojawił się bowiem nie kto inny jak… nieżyjący od piętnastu lat Tupac Shakur. Czyżby ten niezapomniany nawijacz sfingował własną śmierć? Może miał brata bliźniaka? A może jakimś cudem zmartwychwstał? Nic z tego. Niezwykłe wydarzenie zawdzięczamy nowoczesnej technice komputerowej, przy użyciu której udało się stworzyć trójwymiarowy holograficzny obraz 2Paka. Technologia zaszła już tak daleko, że współczesne hologramy potrafią śpiewać, tańczyć i w niezwykle realistyczny sposób naśladować swoje ludzkie odpowiedniki. Hasło future is now chyba nigdy nie było bardziej aktualne. Eksperyment, jaki przeprowadzono podczas Coachelli, okazał się stuprocentowym sukcesem, choć wywołał mieszane uczucia publiki – od zachwytów po pusty śmiech. Haczyk został jednak połknięty i głośno mówi się już o tym, że niedługo na scenie zobaczymy ponownie Jimiego Hendrixa, Michaela Jacksona czy Elvisa Presleya. Gazeta „The Wall Street Journal” donosi, że być może Snoop Dogg i Dr. Dre zorganizują wspólną trasę koncertową i wezmą cyfrowego Paka ze sobą. Podczas niedawnego jubileuszu dziesięciolecia musicalu ,,We Will Rock You” w Londynie na scenie ,,wystąpił” wraz z zespołem Queen sam Freddie Mercury. Nie był to

jednak jego hologram, tylko iluzoryczna gra świateł, dająca wrażenie, że Freedy „is still alive”. W USA przeprowadzono też ankiety, z których wynika, że ludzie chętnie zobaczyliby na żywo hologram Kurta Cobaina, Jima Morissona i Whitney Houston. Internauci prześcigają się w komentarzach i typowaniu kolejnych nazwisk w kolejce do wskrzeszenia. Moda na hologramy rozpoczęła się na całego. Z jednej strony na pewno ciekawie jest zobaczyć ponownie ukochanego idola, który opuścił nasz świat, z drugiej – budzi to jednak pewien niesmak

26 muza

i poczucie niepewności. Co jeśli okaże się, że w niedalekiej przyszłości będziemy mieli do czynienia już tylko z holograficznymi muzykami – i to nie tylko z tymi, którzy zmarli? To dość ponury scenariusz, w który ciężko uwierzyć, ale nie możemy go przecież wykluczyć. Na potrzeby ożywienia podupadającego przemysłu muzycznego i z miłości do zielonych papierków, mogą być tworzone całe holograficzne zespoły. Członkom takiego bandu nie trzeba będzie nigdy płacić, nikt nie spóźni się na próbę, wokaliście nie wysiądzie na koncercie głos. My, zwyczajni odbiorcy muzyki, mamy kontakt z artystami i tak głównie przez telewizję, internet i występy na żywo. Więc niby w czym problem? Co za różnica, czy oglądamy żywego człowieka, czy grafikę komputerową? I tu właśnie tkwi sedno problemu. Obcując z twórczością danego artysty, identyfikujemy się z nim i jego osobowością, szukamy tego, co nas z nim łączy. Ciężko będzie

utożsamiać się z kimś, kto tak naprawdę nie istnieje albo już nie żyje, a my widzimy tylko jego pustą cielesną skorupę. W muzyce Nirvany całe pokolenie dojrzewające na początku lat 90. widziało swoje odbicie. Teksty Cobaina trafiały w najczulsze zakamarki duszy. Ciężko wyobrazić sobie, żeby jego trójwymiarowy hologram wywoływał podobne emocje. Będzie on bardziej „ciekawostką”, którą zechcemy jednorazowo zobaczyć, np. przy jakiejś specjalnej okazji. Wiemy doskonale, jak mistyczna i głęboka może wywiązać się więź między zespołem grającym na żywo a publicznością. Tego typu kontakt z hologramem jest po prostu niemożliwy. Nadal wierzę – może naiwnie – że chodzimy na koncerty nie tylko oglądać przepełnione fajerwerkami show, ale także karmić swojego ducha, zwłaszcza jego głębsze pokłady. Życie w świecie, w którym głos pokolenia będzie należał do cyfrowego gościa, wykreowanego przez speców od marketingu, trochę mnie jednak

przeraża i nie dopuszczam do siebie takiego rozwoju sytuacji. Komputerowe wskrzeszanie zmarłych artystów jest może efektowne, ale myślę, że nie ma szans stać się stałym elementem kultury. Zamiast chęci zobaczenia ponownie idola, którego nie ma już wśród nas, poznajmy lepiej jego twórczość, wczytajmy się dokładnie w teksty piosenek, poczujmy w pełni emocje, które starał się nam przekazać. Stanie on wtedy nam przed oczami niczym żywy. I żadne efekty specjalne nie będą do tego potrzebne.

www.hiro.pl



Rośnie w Polsce ważna festiwalowa miejscówka. W Płocku mają już świetny AudioNiemal jamajski upał, ponad 30 stopni, malowniczy Płock, plaża i moje spóźnienie. Na Reggaeland dotarłem w piątkowe popołudnie. Ominął mnie podobno całkiem udany koncert młodej kapeli Naaman. Zresztą nie jedyny dobry występ pierwszego wieczora. Z polskich zespołów bez wątpienia świetnie zaprezentowała się Paprika Korps i KaCeZet z Fundamentami. Na plus liczy się, że materiał koncertowy brzmi inaczej, powiedziałbym nawet, że lepiej niż na i tak dobrej płycie. Oczywiście na Reggaelandzie nie zabrakło stałego punktu takich imprez, czyli niezawodnego Vavamuffin, a także Pablopavo we wcieleniu z Praczasem. Pierwszą zagraniczną gwiazdą tegorocznego Reggaelandu był Ziggi Recado. Mieszkający w Holandii, ale pochodzący z Antyli Holenderskich muzyk zagrał dokładnie taki koncert, jakiego się można było spodziewać. Dźwięki modern roots ładnie rozbujały publiczność i przygotowały na największą atrakcję wieczoru. Był nią Gappy Ranks, który przybył do Płocka w zastępstwie chorego Elephant Mana. Jeśli ktoś nie wie, kto to Gappy, to powinien poznać jego dokonania. To człowiek o jamajsko-dominikańskich korzeniach mieszkający w Wielkiej Brytanii, gdzie cieszy się już sporą sławą. Choć jest dancehallowcem, w swojej muzyce – co pokazał zresztą w Płocku – nie stroni od hip-hopu i klasycznego reggae. Ale tym, co publiczność zapamiętała najlepiej, była charyzma tego potężnego wokalisty, która nikogo chyba nie pozostawiła obojętnym. Gdyby nie zmęczenie, na pewno nie ominąłbym grającej do ósmej rano sceny soundsystemowej, którą w piątek zarządzał Tisztelet wraz z gronem znamienitych gości. Tu nastąpi niewielki prywatny wtręt. Drugiego dnia, zamiast udać się od razu na koncerty, postanowiłem zażyć nieco okolicznych atrakcji. Zresztą podobnie zrobiło wielu festiwalowiczów, którzy kochają Reggaeland nie tylko za muzykę, ale też przyjazny klimat. Choć w Wiśle kąpać się raczej nie wypada, tuż przy plaży jest też naturalny zalew Sobótka. Świetne miejsce do pływania, ale również sportów

28 muza

wodnych – w czasie Reggaelandu zorganizowano na nim pokazy wakeboardingu. Duży plus dla Reggaelandu także za wiele knajp zaledwie pięć minut od terenu festiwalu i przyjazne traktowanie przez mieszkańców Płocka. I oczywiście ceny dwa razy niższe od warszawskich. Ale wracając do koncertów, tego dnia za najlepszy polski koncert należy uznać występ Tabu. Słychać było wyraźnie, dlaczego kapela zgarnia tak dużo nagród dla najlepszych młodych zespołów. Pomysł, aby Daab zagrał przed headlinerem, też był niezły, bo dobrze znane przeboje nieźle rozbujały publikę. A gwiazdą tego wieczoru był Gentleman. Gdyby wszyscy muzycy dawali z siebie na scenie tyle, co niemiecka sława gatunku

gorący

www.hiro.pl


Po koncertach o wrażenia spytałem także jego wykonawców:

Piotr Maślanka, wokalista zespołu Paprika Korps Po prostu super. Przede wszystkim świetne miejsce. Jest plaża, to jest Jamajka w Polsce. Na festiwalu, niestety, byłem w przelocie, pomiędzy Gdynią a Cieszynem. Tylko jeden dzień, za krótko. Ostróda i Reggaeland – dwa najlepsze festiwale w Polsce.

river, a w lipcu odrodził się Reggaeland. I to z wielką mocą reggae, gdyby mieli taki kontakt z publicznością, świat byłby piękniejszy. Na plus należy zaliczyć także, że do Płocka zaproszono Gentlemana w składzie, jaki jeszcze nie pojawił się nigdy w Polsce. Wystąpił z wesołym Hawajczykiem J Boogiem, Ziggim Recado, o którym już wspominałem, oraz dwoma świetnymi jamajskimi muzykami – Scarrą Muccim i Chrisem Martinem. I właśnie występ z tym ostatnim bodaj wszystkim utkwił w pamięci najbardziej. Gdy panowie wykonywali wspólny przebój „To the Top”, płocka plaża dosłownie oszalała z radości. Kilka chwil później, jakby chcąc podkreślić finał koncertu Gentlemana, nadeszła burza, która przerwała na chwilę reggaelandowe występy. Wznowione potem zgodnie z planem na małej scenie, pozwoliły znów cieszyć się gośćmi Gentlemana, którzy tym razem dali solowe koncerty. I tu apel do organizatorów z Płocka: przygotujcie w przyszłym roku większy namiot, bo jak można było zauważyć w tym roku, na Reggaelandzie chce się bawić coraz więcej ludzi. Zresztą gdy kończyłem pisać relację, dotarła do mnie informacja, że na Reggaelandzie było aż 11 tysięcy osób, co daje mu miano największej imprezy reggae nad Wisłą. W przyszłym roku wracam do Płocka.

Reggaeland tekst | Oskar Kowalski

www.hiro.pl

foto | materiały promocyjne

Rafał Karwot, wokalista zespołu Tabu Organizacja super. Zaplecze festiwalu od cateringu po napoje wyskokowe. Wszystko bardzo profesjonalnie. Najważniejszy klimat miejscówy – plaża, słońce, piasek. Zostaliśmy bardzo elegancko przyjęci. Nie ma się do czego przyczepić. Nie porównuję do innych festiwali, bo każdy ma swój klimat. Nie biorą udziału w wyścigu. W Płocku bywam często i czuję się jak w domu.

KaCeZet Wypadło bardzo dobrze. Nie żałuję, że nie przyjechał Elephant Man. Było świetnie – niech spada. Przede wszystkim klimat miejsca – plaża. Artyści byli traktowani wyjątkowo, zapewniono nam wszelkie dogodności. Byłem z całą rodziną, wszystkim bardzo się podobało.


disco

Francis Grasso należał do mniejszości w nowojorskim klubie Sanctuary. Był heteroseksualistą. Jedynym w samym sercu gejowskich bachanaliów. Na parkiecie więcej niż sugestywne tańce, w toaletach orgie, między ciałami krążą dilerzy. Rzecz działa się na Manhattanie przełomu lat 60. i 70., gdzie właśnie rodziła się kultura i muzyka disco. Tak jak rock’n’roll przed pojawieniem się Elvisa, u swojego zarania disco nie należało do białej, mainstreamowej kultury Ameryki. było muzyką gejów, czarnych, latynosów…

głos mniejszości tekst | łukasz konatowicz

30 muza

foto | materiaŁy promocyjne

www.hiro.pl


Heteryk Grasso był DJ-em w Sanctuary – jednym z pierwszych, być może pierwszym w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Jego poprzednicy grali popularne przeboje i spełniali zachcianki tłumu. DJ Francis grał to, co chciał grać – muzykę afrykańską, funk, latynoską odmianę rocka z Santaną na czele. Muzykę bardzo perkusyjną, o niemal plemiennym rytmie. Kiedy standardem w klubach było zwyczajne odtwarzanie utworów, z przerwami na zmianę płyty, Grasso tworzył prawdziwe sety, które miały stanowić całość, zabrać tańczących w podróż. Korzystając z mało jeszcze zaawansowanego sprzętu, on i kolejni pojawiający się na scenie DJ-e, tacy jak Steve D’Acquisto, Michael Capello, Bobby Guttadaro czy Nicky Siano (z jakiegoś powodu niemal każdy DJ ery disco był Włochem) stworzyli nowe standardy wykorzystywania gramofonu. Disco stworzyło DJ-a, tak jak DJ stworzył disco. Historia disco zaczęła się w podziemiu. Ale częściowo zaczęła się też na poddaszu – w nowojorskim mieszkaniu Davida Mancuso, które zostało zapamiętane pod nazwą The Loft. Mancuso, kolejny Włoch, był świętym sceny disco. Emanujący wręcz mistyczną dobrocią wychowanek katolickiego sierocińca i były pucybut organizował na początku lat 70. bardzo wyjątkowe domówki. Zaproszeni goście (wśród nich osoby różnej rasy i orientacji, choć ponoć tłum składał się w 60 procentach z czarnych i w 70 procentach z gejów) płacili skromne dwa i pół dolara w zamian za szatnię, poczęstunek i muzykę. Atmosfera była tutaj daleka od dantejskich scen klubów takich jak Sanctuary. Nie podawano alkoholu, bufet oferował świeżo wyciskany sok z pomarańczy, organiczne orzeszki i rodzynki. „Wszystko najwyższej jakości”, jak powiedział sam Mancuso. Najwyższej jakości był też sprzęt grający – za nagłośnienie odpowiadał guru głośnika – Alex Rosner, człowiek, który stworzył pierwszą dyskotekę w stereo. I wreszcie sama muzyka – staranny wybór utworów soulowych, funkowych, trochę fusion, muzyki afrykańskiej, latino. Disco jako samoistny styl muzyczny zaczęło się krystalizować w latach 1972-73, wykwitając z czarnej, soulowej i funkowej muzyki. W prototypowych utworach – „Girl You Need a Change of Mind” Eddie’ego Kendricksa i „Law of the Land” The Temptations (obydwa wydane przez Motown, największą instytucję soulu) – disco brzmiało dość sztywno i statycznie. Dopiero „The Love I Lost” Harolda Melvina & The Blue Notes osadzone zostało na rytmie, który stał się archetypiczny dla rodzącego się gatunku. Bębniarz Earl Young swoją hipnotyczną, ultraprecyzyjną grą i hi-hatowymi akcentami zmienił muzykę taneczną na zawsze. Ten niezmienny rytm 4/4 był podstawą, na której zainstalowano kolejne komponenty disco-konstrukcji – elementy R&B, latynoskich rytmów (często wykorzystywane congi) wyjęte z filadelfijskiego soulu zamaszyste smyki i odrobina broadwayowskiego, musicalowego sznytu. Disco w mechanizacji swojego rytmu poszło jeszcze dalej. Potrzebne były do tego faktyczne maszyny – automaty perkusyjne. I Europejczycy. Przodownikiem europejskiego, elektronicznego disco był Giorgio Moroder, włoski muzyk, producent i kompozytor tworzący w Niemczech. W 1973 roku poznał wokalistkę ze Stanów Zjednoczonych próbującą swych sił na monachijskiej scenie musicalowej. Donnie Summer nie udało się zrobić kariery w latach 60., kiedy wykonywała soul. Z disco sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Summer i Moroder nie trafili w dziesiątkę swoimi pierwszymi nagraniami, ale przestało to mieć znaczenie w 1975 roku. „Love To Love You” było pierwszym przebojem wokalistki w jej rodzimym kraju (i oczywiście w wielu innych). Moroder z pomocą producenta Pete’a Bellotte brawurowo zrealizował swoją wizję. Nieubłagany, statyczny rytm z automatu dudni głucho pod obowiązkowymi hi-hatami, bogato brzmiąca sekcja smyczkowa wprowadza ciepło, Summer powtarza jedną z najbardziej charakterystycznych melodii wszech czasów. No i oczywiście są orgazmy. Donna na potrzeby nagrania zasymulowała ich ponad dwadzieścia. Moroder stworzył później siedemnastominutową wersję utworu,

noszącą tytuł „Love To Love You Baby”, wyciszającą się i narastającą na zmianę w nieskończoność. Remiksy też zawdzięczamy disco – Tom Moulton zaczął je tworzyć kilka lat wcześniej, wydłużając utwory, aby dłużej utrzymywały ludzi na parkiecie. „Love To Love You” było pierwszym krokiem Summer do zostania królową disco (niektórzy tytułują tak Glorię Gaynor) i pierwszym z ciągu wielu genialnych singli, które nagrała z Moroderem. Najważniejszym z nich był „I Feel Love”. Wydany w 1977 roku utwór pozbawiony był już jakiegokolwiek ciepła i zupełnie zrywał z tradycją czarnej muzyki. Przedstawiał za to futurystyczną wersję disco, bliską Kraftwerk, w której wszystkie żywe tkanki wymieniono na mechaniczne komponenty. Pośród zimnych syntezatorów czarnoskóra wokalistka sama zabrzmiała jak rozerotyzowany robot. James Brown śpiewał o byciu jak seks-maszyna, tutaj granice między człowiekiem a technologią zaczęły się zacierać. David Bowie opowiadał, że pewnego dnia podczas nagrań do albumów „Low” i „Heroes” w Berlinie Brian Eno wbiegł do studia, zadeklarował, że „usłyszał przyszłość” i puścił „I Feel Love”. W tym czasie disco dawno już wyszło z podziemia. Przeciętny Amerykanin dołączył do zabawy, chociaż na pewno robił to w innych miejscach niż gejowskie kluby Manhattanu. Potrzebował też trochę innych idoli. Na modłę brytyjskiej inwazji lat 60., disco Amerykanom najskuteczniej sprzedali Anglicy z Bee Gees. Zespół braci Gibb przez długie lata grał post-beatlesowski pop-rock. Kiedy ich styl zaczął tracić na świeżości, producent Arif Mardin namówił ich na zwrot w stronę R&B i soulu. Niedługo stali się akceptowalnymi dla przeciętnego zjadacza chleba twarzami disco – byli biali i hetero. No i mieli świetne przeboje. Po nagraniu dwóch albumów w nowym stylu, w 1977 roku Bee Gees zaproponowano pracę przy ścieżce dźwiękowej do filmu fabularnego o obracającym się wokół dyskotek życiu ówczesnej młodzieży. Film został oparty na artykule Nicka Cohna „Tribal Rites of the New Saturday Night” („Plemienne obrzędy nowej sobotniej nocy”). Cohn był Brytyjczykiem niedawno przybyłym do Stanów i o kulturze disco nie miał zbytniego pojęcia, historię Vincenta, tancerza disco z nowojorskiego przedmieścia, po prostu wymyślił. „Gorączka sobotniej nocy”, najbardziej kojarzony z tym gatunkiem muzyki produkt popkultury, nie miała zatem wiele wspólnego z disco-realiami. Ale ścieżka dźwiękowa, pomijając przeterminowane utwory instrumentalne, broni się do dziś. Są tu perfekcyjne single Bee Gees i kilka świetnych numerów amerykańskich artystów, takich jak klasyczne „Disco Inferno” The Trammps (na perkusji sam Earl Young). Rok ’77 przyniósł jeszcze jeden mainstreamowy fenomen związany z disco – Studio 54. Najsłynniejszy z klubów tej ery pojawił się późno i był antytezą miejsc takich jak The Loft. Sława klubu opierała się na kulcie odwiedzających, często przebrzmiałych celebrytów – Lizy Minnelli, Trumana Capote, Andy’ego Warhola czy Bianki Jagger, za którymi biegał prowadzący lokal, opętany miłością do sław Steve Rubell. Muzyka schodziła tu na dalszy plan, klubu nie pokochali ci, którzy lata wcześniej tworzyli scenę. Nicky Siano będzie złorzeczył po wejściu do kin filmu „54”: „Wszędzie się teraz mówi o Studiu 54, a nikt nie wspomina DJ-ów”. Ogromna popularność disco sprawiła, że prędzej czy później prawie każda przyblakła gwiazda chciała ratować swoją karierę utworem w tym stylu. Przesycenie radia tą muzyką doprowadziło do zniechęcenia publiczności, a nawet fali nienawiści. DJ Steve Dahl zaczął prowadzić fanatyczną krucjatę pod hasłem „disco sucks”. Dla punków było obrzydliwie gładkie i eskapistyczne. Era disco była jednak erą ogromnych innowacji i zupełnie nowych możliwości dla DJ-ów i producentów. Bez disco nie mielibyśmy synth-popu, house’u ani techno. Wspominając odeszłych Donnę Summer i Robina Gibba, nie myślmy o disco jako o kiczowatym relikcie. Gen disco na zawsze pozostanie w muzyce popularnej.


liczy się tylko refren tekst | jacek sobczyński

Formacja Nieżywych Schabuff „Lato” Podoba się po… dwóch piwach Gdyby ktoś kazał mi wymienić trzy rzeczy, które kojarzą mi się z wakacjami lat 90., bez zastanowienia wskazałbym na kapsle od piwa 10.5, pierwsze rozkładane rożna i „Lato”, tranzystorowy hit od Mazur po Sudety. Zabawna puenta nr 1 – w 4. klasie podstawówki mój kolega wymazał markerem na ścianie szatni: „Lato wszędzie, zwariowało, oszalało moje pręcie”. Zabawna puenta nr 2 – ten sam kolega pracuje obecnie jako seksuolog. ławka rezerwowych: La Bouche „Be My Lover”, Liroy „Scoobiedo-ya!”

1995

Bellini „Samba De Janeiro” Podoba się po… tyle nie potrafię wypić To było dziwne lato. Premiera „OK Computer” Radiohead, „12 groszy”, powódź, „Moja i Twoja nadzieja” i wreszcie okropne „Samba De Janeiro”, na pewno najbardziej hałaśliwy wakacyjny przebój w historii. Każdemu, kto wychował się w latach 90., te trąbki będą śnić się do końca życia. Przy nich wuwuzele brzmią jak kojące bzyczenia cykad. ławka rezerwowych: Alexia „Ooh la la la”, Budka Suflera „Takie tango”

1996

1997

foto | materiaŁy promocyjne

Chcesz napisać przebój lata? Musisz skupić się tylko nad refrenem. Obojętnie, w jakim języku będzie Twój utwór, ważne, żeby refren mogli powtórzyć wszyscy: od pijanego rektora wyższej uczelni po nieznającą języków obcych babcię klozetową. A my, drepcząc ze szczęścia na myśl o tegorocznej kanikule, przedstawiamy panteon letnich przebojów ostatnich kilkunastu lat, które na pewno jeszcze nieraz zaśpiewamy przy działkowej kiełbasce z rożna

Los Del Rio „Macarena” / Mr. President „Coco Jamboo” Podobają się po… czteropaku Trawestując poetę Świetlickiego: nigdy nie będzie takiego lata z dwoma wakacyjnymi megahitami. Nie sposób wybrać, który ostał się dziś jako bardziej kultowy; bazująca na klipie z dwoma obleśnymi, czającymi się na roznegliżowane tancerki satyrami „Macarena” czy sprośnie tłumaczone na polski „Coco Jamboo”. Ja tam miałem wówczas inne problemy – przez pół wakacji usiłowałem zrobić sobie na cukier fryzurę à la Keith Flint z Prodigy. I ni chuja nie wyszło. ławka rezerwowych: Big Cyc „Makumba”, Varius Manx „Orła cień”


Lou Bega „Mambo nr 5” Podoba się po… nikt z was nie potrafi tyle wypić Utwór-samograj dla wszelakiej maści wąsatych imprezowych wodzirejów, lubujących się w wolnej translatoryce na żywo ku uciesze widowni. Pamiętam prywatkę dla wczasowiczów, hen w nadnoteckich borach, na której – przysięgam – prowadzący śpiewał „Mambo nr 5” z tekstem „Maliny dla Haliny w koszu mam, porzeczki dla Haneczki też jej dam”. Gdyby ktoś mi wówczas powiedział, że za kilka lat będę bawić się w wakacje na polskich koncertach Jaya–Z czy Beastie Boys, nie uwierzyłbym. ławka rezerwowych: Kayah i Bregović „Prawy do lewego”, Eiffel 65 „Blue”

1998 Loona „Bailando” Podoba się po… połówce z korniszonami albo ćwiartce bez popity Wyglądała trochę jak Sheryl Crow, miała dziecko z didżejem Sammym, no i pod koniec lat 90. straszyła z głośników swoimi „Hijo De La Luna” i „Bailando”. Dziś specjalizujące się w produkowaniu dyskotekowych koszmarków niemieckie media muzyczne bardziej interesują się lesbijskim romansem 38–letniej już Loony. Aha, piosenkarka w 2008 roku odebrała przyznaną jej przez Radio Fama z Tomaszowa Mazowieckiego nagrodę Famka dla najlepszej obcojęzycznej wokalistki roku. ławka rezerwowych: Czarno-Czarni „Nogi”, Era „Ameno”

1999

Ich Troje „Powiedz” Podoba się po… efektownym miksie czystej, jarzębiaka i malinowego sikacza My, Polacy, mamy jakąś niezdrową słabość do androgynicznych pop–Wolandów z farbowanymi kłakami; najpierw Wiśnia, potem Rubik… Latem 2001 roku wszyscy na moment staliśmy się Polską B – nie pamiętam innego rodzimego przeboju, który z takim natężeniem waliłby z wszystkich kątów publicznej przestrzeni. Ja miałem wówczas swoje wakacyjne soundtracki w postaci kaset Tedego, Eldo i Starego Miasta, ale dziś uważam, że Michał Wiśniewski powinien stanąć przed sądem za zbrodnie na ludzkości. ławka rezerwowych: Titiyo „Come Along”, Dante Thomas „Miss California”

2000

2001

Bomfunk MC’s „Freestyler” Podoba się po… kufelku radlera Pewnie w 2000 roku też myśleliście, że Zachód wygląda tak jak z klipu „Freestyler”. Futurystyczni kolesie – roboty, stal i szkło, playery mp3 w każdej kieszeni… Gdyby dziś główny bohater teledysku zapragnął w podobnych ciuchach przejechać się warszawskim metrem z Kabat do, na przykład, centrum, wówczas na swojski oklep mógłby liczyć już w okolicach Imielina. Ale sam kawałek był na tyle bezpretensjonalny, że nadal wspominam go z dużą sympatią. ławka rezerwowych: Bon Jovi „It’s My Life”, Britney Spears „Oops… I Did It Again”


Kalwi i Remi „Explosion”

O–Zone „Dragostea Din Tei” Las Ketchup „Asereje” Podoba się po… dwóch butelkach dobrego hiszpańskiego wina Na urodę reprezentowaną przez członkinie tria Las Ketchup kolega z pracy ma dość trafne określenie: „Powrót człowieka zwanego koniem”. Moja dziewczyna biegle zna hiszpański, ale i ona załamuje ręce nad próbami tłumaczenia refrenu: „Asereje ja deje dejebe tudejebe de sebiunouva majabi an de bugui an de buididipi”. ławka rezerwowych: Tatu „Nas nie dogoniat”, Wilki „Baśka”

Podoba się po… zdania podzielone, ale mi starczy jedno piwko

Podoba się po… trzech drinkach na plaży w Mielnie

Tu jeszcze raz kłaniają się coverujące wakacyjne hity polskie kapele weselne. Tuż po zakończeniu liceum udałem się z przyjaciółmi na wielkopolskie sioło. Tam przypadkowo i po spożyciu kilkunastu litrów płynów odurzających trafiliśmy na wiejskie party, gdzie lokalny zespół grał święcące wówczas triumfy „Dragostea Din Tei” po polsku. Pamiętam tylko fragment tekstu: „Marian tu, Marian tam, Marian chodzi tu i tam” i to, że jeden z kolegów oberwał od miejscowych byczków za niewłaściwą fryzurę. Uch, było warto.

Mój kuzyn zakładał kiedyś Remiemu radio w samochodzie i wspomina, że autor „Explosion” zrobił na nim bardzo sympatyczne wrażenie. No bo ta malownicza dwójka faktycznie wygląda jak para fajnych techniarzy, którzy w przerwach między siłownią, fryzjerem i partyjką „Championship Managera” jedną ręką skomponują klubowy hicik, za który potem zgarną sryliony kapuchy. A ja mam słabość do sympatycznych artystów, więc życzę Kalwiemu i Remiemu, żeby pliki banknotów wypłacanych im za koncerty były grubsze niż felgi w ich samochodach.

ławka rezerwowych: Ivan i Delfin „Jej czarne oczy”, Maroon 5 „This Love”

ławka rezerwowych: Nelly Furtado „Maneater”, Gnarls Barkley „Crazy”

2002 2003 2004 DJ Bobo „Chihuahua” Podoba się po… tu nawet 0.7 może nie starczyć Matko Boska Nazareńska, jakie to było złe. Jakie to było strasznie złe. A teraz trzymajcie się mocno, ale DJ Bobo nagrał już 21 płyt i wciąż nie myśli o emeryturze, choć na mapie jego tras koncertowych znajdują się już niemal wyłącznie niemieckie miasta i miasteczka. ławka rezerwowych: Łzy „Oczy szeroko zamknięte”, Ewelina Flinta „Żałuję”

2005 Crazy Frog „Axel F.” Podoba się po… nikt nie potrafi tyle wypić Jeden z dwóch utworów na niniejszej liście, którego nie chcę usłyszeć już nigdy i nigdzie. Na żadnej imprezie wspominkowej, w żadnym akademiku, na niczyjej działce. Błagam – nie. Jestem w stanie wpaść w gniew nindży, jeśli ktoś tylko puści to w moim towarzystwie. ławka rezerwowych: Mezo „Ważne”, Hurt „Załoga G”


Shakira „Waka waka”

Sokół i Pono „W aucie” Podoba się po… zimnej Coca-Coli i mentolowym Marlboro Los jest okrutny. Sokół i Pono chcieli nagrać parodię wakacyjnych przebojów, po czym nagle okazało się, że „W aucie” stało się tym, z czego obaj panowie się prześmiewali. Ale im akurat oddaję respekt – kawałek jest świetny, przy tekstach „weź daj mi rękię” albo „jestem barmanem na tym dansingu” paszczęka śmieje się sama. Parę miesięcy temu zagrałem „W aucie” na weselu kumpla, no i co – to był jedyny utwór tego wieczoru, do którego tańczyły wszystkie pokolenia na sali. ławka rezerwowych: Feel „Jak anioła głos”, Video i Ania Wyszkoni „Soft”

2007

2008

Podoba się po… kebabie i dwóch piwach Jestem dorosłym człowiekiem, regularnie płacę podatki i abonament, więc, do cholery, mam prawo oczekiwać, że przebój lata będzie kawałkiem porządnego, znakomicie wyprodukowanego popu, a nie tanim, woniącym białą skarpetą potupajem. Jeśli zatem spytasz, czy latem 2010 roku mniej przeszkadzała mi Shakira czy to obrzydliwe badziewie z refrenem „Papaamericano”, bez wahania stanę po stronię Kolumbijki. ławka rezerwowych: Yolanda Be Cool „We No Speak Americano”, Katy Perry / Snoop Dogg „California Gurls”

2010

Enej „Radio Hello” Podoba się po… czterech studenckich Takie piosenki mają rację bytu tylko w jednym miejscu – na Juwenaliach. Ale rok temu wakacyjna Polska z niewiadomych przyczyn pożądała studenckiego rocka. Na moje ważnymi czynnikami była nuta słowiańskiej przaśności i – przede wszystkim – fakt, że przy „Radiu Hello” świetnie się pije. Ja nie sprawdzałem, ale zaprzyjaźnieni żacy utrzymują, że to prawda. ławka rezerwowych: Zakopower „Boso”, Maron 5 / Christina Aguilera „Moves Like Jagger”

2011

wszystko Michaela Jacksona Rihanna „Umbrella” Podoba się po… małym piwie z sokiem Przypominamy jeszcze raz: pisząc potencjalny przebój lata, nie silcie się na skomplikowane refreny. Żadne tam „i znów zakwitłam na czerwono” ani „jak miękko kwiat more” – skomplikowane metafory zostawcie lepiej Tomaszowi Zimochowi. Grunt by powtarzało się jedno słowo. Albo litera. A najlepiej samogłoska. Weźcie taką Rihannę – gdyby nie jej „Ela, ela, e, e, e”, pewnie nie stałaby się teraz ikoną współczesnego popu. „Prostota!” – jak mawiał Marek Aureliusz, prostota, głupcze. ławka rezerwowych: Feel „A gdy jest już ciemno”, Shaun Baker „V.I.P.”

Podoba się po… spróbuj tylko powiedzieć, że ci się nie podoba Na Króla nie było tego lata mocnych. Wielki Jacko jak trąba powietrzna zmiótł resztę (wyjątkowo słabych, swoją drogą) kandydatów do tronu, a jeśli choć raz nie słyszeliście wówczas „Billie Jean”, „Beat It” czy „Heal The World”, znaczy że wakacje najpewniej spędziliście na dryfującym po morzu okręcie. Nie muszę chyba dodawać, że pod względem muzycznym tę kanikułę wspominam bardzo miło. ławka rezerwowych: Tinchy Stryder „Number 1”, Katerine „Ayo Technology”


kitesurfing

kite is my life! tekst | piotr dobry

foto | Łukasz Nazdraczew/Eureka

Pięciokrotna mistrzyni Polski w kitesurfingu. Pięć razy na podium Pucharu Świata w prestiżowych zawodach PKRA. Karolina Winkowska, dziewczyna na piątkę, to kolejna nasza gwiazda eksportowa, o której głośniej za granicą niż w kraju. Postanowiliśmy to zmienić Przeglądałem przed chwilą na twoim blogu fotki, najczęściej bajecznie pocztówkowe, bodaj ze wszystkich stron świata. Twoje życie to chyba nieustające wakacje? Jasne! Ale miewam też momenty, gdy pracuję, na przykład startując w zawodach czy udzielając wywiadów (śmiech). Niemniej my zawodnicy, choć w sezonie mamy sporo pracy, to przecież przebywamy cały czas na plaży, wdychamy jod i się nasłoneczniamy, więc ogólnie jest pozytywnie. Naprawdę męcząco bywa tylko wtedy, gdy muszę jeździć w różne dziwne miejsca i udawać, że jest super. Osobiście najchętniej siedziałabym na jakimś wypasionym spocie i pływała dzień i noc. Nie ma jednak nigdy nic za darmo, dlatego poddaję się wymaganiom moich sponsorów i czasami muszę iść na sesję zdjęciową o 5 rano bądź taklować sprzęt do nagrania, mimo że nie wieje. Z kolei treningi, na które jeżdżę z przyjaciółmi, to już sama przyjemność. Bawimy się, „trenujemy” kitesurfing, surfing lub wakeboarding. Albo nic nie robimy, bo od pływania też trzeba odpocząć, i wówczas najczęściej zwiedzamy miejsce, w którym obecnie jesteśmy, bądź czilujemy nad basenem. I gdzie najlepiej się odpoczywa? Wbrew pozorom najlepiej odpoczywam w domu w Warszawie. Ale podobały mi się praktycznie wszystkie miejsca na świecie, w których byłam, więc nie sprecyzuję ci tej odpowiedzi. Dość często aktualizujesz bloga, widać cię na fejsie. Jak ująłby to najsłynniejszy polski nastolatek Grześ Napieralski, „lubisz surfować” chyba nie tylko po falach? Facebooka serdecznie nie znoszę, bo uważam, że jest złodziejem czasu, niemniej to portal niezbędny w naszych czasach. Wszelkie eventy, urodziny, zdjęcia, filmiki – tam jest wszystko. Dla mnie najważniejszy jest kontakt ze znajomymi z drugiego końca świata. I to raczej sprawia, że jeszcze posiadam profil na FB. Natomiast w pisanie bloga bardzo się wkręciłam i w wolnych chwilach szukam różnych nowych pomysłów, jak by go tu urozmaicić. Na fejsie witasz się prostym i dosadnym mottem: „KITE IS MY LIFE!”. Naprawdę nie wyobrażasz sobie życia bez kitesurfingu? Naprawdę. Ciężko mi teraz wyobrazić sobie inny styl życia, taki bez pływania.

36 sport

Bo jak nie kite, to wake, surf albo inny sport spokrewniony z wodą. Snorkeling też może być, kiedy nie wieje i nie ma fal. Zakładając jednak, że nikt nigdy nie wynalazł sportów ekstremalnych, w jakim zawodzie mogłabyś sobie siebie wyobrazić? Pewnie byłabym stomatologiem, jak wszystkie kobiety od pokoleń w mojej rodzinie. Myślę, że strasznie bym się przy tym namęczyła, bo żeby osiągnąć szczyt kariery stomatologicznej, trzeba bardzo dużo się uczyć i douczać, przejść przez wszystkie szkoły, szkolenia, no i znosić ciężką codzienną pracę. Ciężka codzienna praca mało kogo kręci, ale czy kite byłby dla ciebie tak samo atrakcyjny bez błysków fleszy, nagród itp.? Przez większość czasu obywam się bez tego (śmiech). Pływam ze znajomymi w fajnych miejscach, potem gadamy na plaży, znowu idziemy popływać. Często też szukamy tzw. secret spotów, żeby nie było tłumów na wodzie. Tak serio, flesze i nagrody traktuję tylko w kategoriach przepustki do spełniania marzeń i całkowitego poświęcenia się temu sportowi. Czyli nie żałujesz, że przez wzgląd na stosunkowo znikomą popularność sportów ekstremalnych w Polsce szał na miarę małyszomanii ci nie grozi? Ja lubię być incognito. W odróżnieniu od moich rodziców, z którymi gdzie nie wyjdę, czy to do lekarza, do sklepu, czy do fryzjera, muszą oznajmić: „Bo moja córka to jest mistrzynią w kitesurfingu”. Osobiście słabo się odnajduję w skórze celebrytki i dlatego też dużo wyjeżdżam do miejsc, gdzie traktują mnie jak koleżankę, z którą się pływa i normalnie spędza czas. Przecież taki celebryta, choć czasem ma jakiś specyficzny talent, w życiu codziennym niczym specjalnym się nie wyróżnia. Cieszy mnie twoje podejście, niemniej jesteś obecna w branżowych magazynach amerykańskich, australijskich. W polskich też, ale rzadko. Czujesz się trochę takim Vaderem sportu, bardziej docenianym za granicą niż w kraju? W Polsce to, co robię, jest praktycznie nieznane, wręcz abstrakcyjne. Tyle że ja chcę być doceniana za to, że dobrze pływam, a nie za to, że wszędzie mnie pełno. Jestem popularna w towarzystwie kitesurfingowym, a że w Polsce jest nas mało, przekłada się to na ogólne zainteresowanie. Ale nie przejmuję się tym, robię swoje i tyle. www.hiro.pl



lunapark

karuzela napędzana pasją tekst | maja święcicka

foto | materiały promocyjne

Lunapark to miejsce, w którym powstają jedne z najciekawszych i najbardziej oryginalnych postprodukcji reklamowych w kraju. Funkcjonuje nie tylko jako studio postprodukcyjne, ale także jako wyjątkowe miejsce, do którego przychodzą Ci najbardziej kreatywni pasjonaci. Tam rozwijają się i ewoluują, stając się jeszcze bardziej twórczy


Pojechałam zobaczyć miejsce, w którym dzieje się ta cała magia, by porozmawiać z ich art directorem i reżyserem, Szymonem Pawlikiem. Co robicie w Lunaparku? Nastawiamy się na to, żeby robić rzeczy zajebiste. Nasze produkcje z założenia mają być oryginalne, świeże i ciekawe. Artystyczne na tyle, ile się da, wiadomo, są różne projekty. Nadzorujemy je wszystkie, pilnujemy jakości, reżyserujemy. Ty jesteś art directorem i reżyserem, zgadza się? To jest mój początek w reżyserii i jeszcze czeka mnie długa droga, ale… wow! No, jest strasznie fajnie. Wasza strona jest dość niezwykła. Można obejrzeć, jak powstała, no i chyba jeszcze nigdy nie widziałam czegoś podobnego… Realizacja lunapark.pl była megawyzwaniem. Cały proces kreatywny i realizacyjny trwał naprawdę bardzo długo. Autorem naszej strony jest agencja reklamowa Fat Baby. Chłopaki ręcznie wycinali tam każdy z obiektów, sklejali i malowali. Założenie było takie, że to będzie pierwsza domowa strona ręcznej roboty. Nasza strona została włożona w realny obiekt, który z kolei fizycznie zawisł na gałęzi w naszym studiu, w formie takiej budki dla ptaków. W internecie jest nałożona na to grafika, ale całe tło jest filmowane w czasie rzeczywistym przez zainstalowane w budce kamery. Generalnie możesz oglądać przez net, co dzieje się w Lunaparku, non stop. Dosyć ciekawe rozwiązanie. Stylistyka kreatywnego handmade’u jest nam naprawdę bardzo bliska. Widać to od razu po wejściu na stronę. Można też tam zobaczyć wasze portfolio, imponujące zresztą. Nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, co tam macie. Mamy duże portfolio, ale musisz pamiętać, że na stronę przecież się nie wrzuca wszystkiego. Jest mocna selekcja. Myślę, że w sumie zrobiliśmy ze trzy, cztery razy więcej, niż pokazujemy.

Wasze produkcje są na maksa charakterystyczne. Jak myślisz, z czego to wynika? Staramy się nie zamykać w jednej konwencji, ale jest w tym coś, że klienci już się przyzwyczaili, że jeżeli się chce czegoś wyrazistego, twórczego, kolorowego, to trzeba to zrobić w Lunaparku. Takie jest nasze demo i tak już się to przyjęło. Oczywiście czasem chcielibyśmy zrobić coś bardziej mrocznego, cyberpunkowego, hi-techowego. Ktoś w Polsce w ogóle posługuje się stylistyką cyberpunkową w animacji? To chyba bardzo niszowe. No, są w Polsce też pasjonaci takich mrocznych klimatów. Może trochę bardziej mieczy, smoków i toporów, niż cyberpunku, ale czasem coś powstaje w tym klimacie. Nas inspiruje jednak zupełnie co innego! No właśnie, co takiego? W sumie to wszytko, co się dzieje w projektowaniu, w sztuce, to, co jest nowe, świeże. Nasz dyrektor kreatywny – Macias, ma swoją filozofię w tym, że to jest wszystko takie kolorowe, ale jednocześnie czyste, trochę surowe i nowoczesne. Razem z WWAA projektował budynek studia, on z wykształcenia jest architektem. Jak widzisz – wiedział, co robi. Ja najbardziej inspiruję się street artem, muzyką, sztuką, no i filmem, oczywiście. Jara mnie to, co jest bieżące i aktualne. To, co robię poza pracą, bardzo wpływa na to, co robię w pracy. Tutaj każdy ma swoje zajawki. Widzę – za nami stoi rama od roweru. No tak, mamy tutaj jakieś porozkręcane ostre koła, vinyl toysy stoją na parapecie. Jeździmy na deskach, surfujemy, ćwiczymy jogę i kochamy stare samochody. No i nie zajmujemy się tylko animacją w studiu. Odpowiadamy też przecież za dźwięk. Marcin A. Steczkowski ma kapelę jazzową, a Paweł

„Nasze głowy pracują 25 klatek na sekundę. Jesteśmy ciekawi, szukamy, zarażamy dynamiką myślenia i świeżą estetyką. Działamy bez barier i słuchamy. Napędza nas głód nowych innowacyjnych i niebanalnych rozwiązań postprodukcyjnych”.

www.hiro.pl

design 39


Drzyzga jest DJ-em i kompozytorem. Jesteśmy tutaj kolektywem przeróżnych artystów. No dobrze, a opowiesz mi coś o powstawaniu takiego filmu animowanego i animacji jako takiej? To z mistrzostwa w tym temacie słyniecie. Najważniejszy jest efekt końcowy. Klimat i charakter filmu, jaki musimy stworzyć. Dlatego korzystamy z wielu narzędzi i technik, aby zamierzony efekt uzyskać. Często też mieszamy różne techniki, eksperymentujemy na wielu etapach projektu i szukamy nowych rozwiązań. Staramy się, by każdy projekt był pewnego rodzaju procesem twórczym, w którym swobodnie wykorzystujemy możliwości i doświadczenia. Ale tak naprawdę każde zlecenie to nowe wyzwanie i chyba to nas najbardziej kręci w tej pracy. A animacja? Nie da się opowiedzieć o animacji jak o odrębnym elemencie. Animacja to po prostu część organizmu, sposób gry aktorskiej, prowadzenia kamery, przekazywania emocji i opowiadania historii. Jeśli miałbym opowiedzieć coś o animacji, to pewnie powiedziałbym ci, że jest to sposób poruszania obiektów w dwuwymiarowej lub trójwymiarowej przestrzeni. Ale to samo przeczytasz w Wikipedii. Tu chodzi o pasję tworzenia, wprowadzanie w życie martwego obiektu, zajrzenie w głąb płaskiego, zaprojektowanego,

narysowanego wcześniej obrazka, odkrycie jakiejś historii. Brzmi to wszystko dość bajecznie. Masz jeszcze jakieś niespełnione marzenie, jeżeli chodzi o Lunapark i twoją pracę? Chciałbym, żeby to, co robimy w Polsce, było na takim poziomie, jak to się robi na Zachodzie. Widzisz, może to jest mało powiedziane i trochę głupio tak ciągle idealizować ten Zachód, ale jest kilka pracowni, które wyznaczają światowe trendy. To jest jak w modzie czy w designie. Oni coś zrobią i zaraz wszyscy dookoła chcą robić coś podobnego. To są takie studia jak np. PepperMelon, PSYOP, BUCK, Post Panic… Mógłbym tak wymieniać. Oni robią rocznie tych reklam niewiele, ale jak już coś wychodzi od nich… Wow! Te studia współpracują z wieloma artystami współczesnymi i wyszukują ich na całym świecie. Mają moc tworzenia nowych trendów. No i też tak bym chciał. Myślę, że już niedługo (śmiech). Dzięki takim artystom jak m.in. Mara Smalley, Jon Gorman, Ed Laag, Wittlethings, filmy reklamowe na całym świecie stają się dziełami sztuki. Liczy się nowatorskie, innowacyjne i twórcze myślenie. Klienci widzą, że takie podejście buduje i wyróżnia od konkurencji ich wizerunek, a ich spoty wybijają się w blokach reklamowych.

Lunapark za swój nowatorski projekt pt. ,,Cała Polska czyta dzieciom” został nagrodzony Złotym Orłem na Festiwalu Reklamy i srebrem w Polskim Konkursie Reklamy. W tym samym konkursie zdobyli również brąz za wykonany w technice animacji 2D projekt Aster. Ich video mapping zrealizowany i prezentowany w Polskim Pawilonie w ramach EXPO 2011 w Szanghaju otrzymał Złoto w Polskim Konkursie Reklamy. Strona, na której można to wszystko obejrzeć, została nagrodzona srebrem w Polskim Konkursie Reklamy w 2012 roku. Studio działa od 2005 roku. Na www.lunapark.pl można zobaczyć portfolio Lunaparku.

Szymon Pawlik – góral, reżyser, animator, motion designer, art director i supervisor w Lunapark motion arts collective. Z wykształcenia artysta malarz ze specjalizacją grafik-designer. Pasjonat obrazu ruchomego. Pracował dla stacji telewizyjnych, studiów postprodukcyjnych i filmowych. Pierwsze szlify zdobywał w USA. Tam też kupił swoją pierwszą kamerę. Ma własny punkt widzenia. Mocny. Animacja jest jego największą życiową miłością.

40 design

www.hiro.pl



HP zaleca system Windows速 7.


Możesz również zamienić dom lub biuro Podczas tworzenia nowych komputerów HP SPECTRE zastosowano innowacyjne wzornictwo w kino dzięki bezprzewodowemu strumieniowemu i najwyższej klasy rozwiązania technologiczne. przesyłaniu dźwięku do wielu głośników. Wytrzymałe i lekkie szkło nadaje komputerowi Z kolei podświetlana klawiatura HP Radianatrakcyjny i wyszukany wygląd. Oczekujesz niece wykrywa obecność użytkownika, dzięki zwykłych możliwości? To coś dla Ciebie! czemu podświetlenie jest włączane tylko Cienka i lekka konstrukcja łącząca metal oraz wtedy, gdy jesteś w pobliżu komputera. To wytrzymałe, odporne na zadrapania szkło dotrzy- z pewnością światłe rozwiązanie! ma Ci kroku gdziekolwiek jesteś. Co więcej, najnowsze procesory Intel Core oraz Masz ochotę na film, będąc akurat w trasie? dysk SSD umożliwiają uruchomienie kompuA może chcesz pogadać ze znajomymi? Wyświe- tera HP SPECTRE w kilka sekund, tak aby tlacz HD Radiance oraz kamera internetowa natychmiast realizować nowe pomysły. WyHP True-Vision HD umożliwią Ci to pod każdą trzymały akumulator pozwala na pracę przez ponad 9 godzin. szerokością geograficzną.


DIFFERENT DAYS of SUMMER




foto | eliza stegienka, modelka | luiza / Avant Models, wizaş i włosy | ilona gmochowska


sztuka

uliczni partyzanci tekst | jan prociak

foto | materiały promocyjne

Sztuka bliska ulicy W przypadku Wilsona porzekadło „sztuka sięgnęła bruku” bezpośrednio określa charakter jego pracy. Kiedy pod koniec lat 90. Brytyjczyk malował pierwsze gumy, nie przypuszczał, że wkrótce stanie się to jego podstawową aktywnością. Od 2004 roku małe arcydzieła wymalowane na gumach powstają bardzo regularnie i ich liczba osiągnęła już ponad dziesięć tysięcy. Zakres tematyczny jest bardzo szeroki: od abstrakcyjnych wzorów po uliczne widoki i Stonehenge. Szczególnie dużo prac stworzył Wilson w północno-londyńskim Muswell Hill, ale zdarza mu się pracować w różnych miejscach, co nie zawsze spotyka się z aprobatą. Zdarzało się, że był aresztowany za swoją działalność, którą niektórzy nadgorliwcy uznali za wandalizm. Na szczęście dla niego i sztuki wszystkie zarzuty oddalono. Wilson jest jednym z wielu artystów ulicy, którzy postawili na inny rodzaj twórczości niż najpopularniejsze w tej niszy tworzenie murali. Przyjrzyjmy się, jakie strategie wybrali artyści, którzy głównym polem swojej działalności uczynili przestrzeń miejską.

Kilka godzin pracy na leżąco. Mały pędzelek, farby, palnik do osuszania tworzywa i kilka warstw lakieru. Tak wygląda praca i wyposażenie Bena Wilsona. Tym, co odróżnia brytyjskiego artystę ulicy od innych kolegów po fachu, jest niestandardowe tworzywo. Są nim zużyte gumy do żucia

Wieczna Voina O ile cele Wilsona są głównie estetyczne i z tego powodu niezwykle rzadko ma on kłopoty związane ze swoją działalnością, o tyle rosyjska grupa Voina od samego początku miewa zatargi z władzą. Ciężko żeby było inaczej, skoro sztuka Voiny jest bezpośrednio wymierzona w rosyjskie elity. Najbardziej efektownym przejawem ich wywrotowej działalności było namalowanie 65-metrowego penisa na moście zwodzonym w Sankt Petersburgu (akcja „Członek więźniem FSB”), który w momencie po-dniesienia mostu stawał naprzeciw siedziby FSB (dawniej KGB). Przy tym happeningu wszelkiego rodzaju „karne kutasy” wydają się być dziecinną igraszką. Jeśli dodamy do tego inscenizację egzekucji dekabrystów przeprowadzoną w supermarkecie czy rzucanie kotami w pracowników McDonalds’a podczas Święta Pracy, to nie dziwi gniew Putina i liczne aresztowania członków


grupy. W tym przypadku nie ma mowy o kompromisach. Wojna trwa i jej końca nie widać, o czym można było się przekonać w Krakowie, oglądając banery „Voina Wanted”. Historii nie będzie, historia powstaje na naszych oczach W przypadku takiej działalności łatwiej (i sensowniej) jest mówić o pojedynczych artystach niż jakimś większym ruchu. Ilość wariantów historii sztuki ulicznej jest niebezpiecznie zbliżona do ilości teoretyków, którzy się nią zajmują. W momencie kiedy reprodukcje prac Banksy’ego można znaleźć nawet w garażu zaprzyjaźnionego torowca, wydaje się jasne, że sztuka uliczna trafiła na salony. Nie znaczy to, że straciła swój wywrotowy potencjał, choć nie szokuje już tak jak dawniej. Grupa Voina i ich akcje to tylko jeden z jej ekstremalnych odłamów. Na ulicach można zobaczyć (i usłyszeć) jeszcze o wiele więcej. Świetlne fenomeny Ci, którzy w dzieciństwie bali się za każdym razem, kiedy w „Muminkach” pojawiały się tajemniczy Hatifnatowie, musieli mieć nawrót traumy z dzieciństwa, gdy w ubiegłym roku pojawiła się w Hamburgu instalacja hiszpańskiej grupy Luzinterruptus. Setka podświetlonych figur w „radioaktywnych” kombinezonach (instalacja „Radioactive Control”) na zdjęciach do złudzenia przypomina

przypadkowych odbiorców. Nocami artyści działali zdecydowanie subtelniej, umieszczając w różnych punktach miasta emitery dźwięków działające na granicy percepcji odbiorców. Osobnym zjawiskiem są akcje Joanny Rajkowskiej, takie jak słynna palma („Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich”) i „Dotleniacz”, które spotkały się z dużym oddźwiękiem społecznym i medialnym. Pokazały one, że odpowiednio rozpropagowana akcja może wywrzeć realne skutki w przestrzeni miejskiej. Stosowane sztuki społeczne Punktem wspólnym wspomnianych akcji jest społeczne zaangażowanie. Niezależnie od tego, czy artyści skupiają się na kwestiach estetycznych (Ben Wilson), czy poważnych problemach społecznych i politycznych (grupa Voina), ich działalność pokazuje, że obraz sztuki ulicznej jest dużo szerszy niż tylko coraz popularniejsze murale. Światło, performance i dźwięk to tylko niektóre z możliwych tworzyw, jakie wykorzystują uliczni partyzanci sztuki. Oni zwracają uwagę na różnego rodzaju problemy, wy zwracajcie uwagę na mijane ulice i chodniki. Kto wie, może w codziennym zabieganiu mijacie prace takich pasjonatów jak ci opisani w tekście, nawet o tym nie wiedząc.

wspomniane postacie z opowieści Tove Jansson. Jednak celem hiszpańskich artystów nie było wywołanie młodzieńczych wspomnień, ale zwrócenie uwagi na paranoję związaną między innymi z awarią elektrowni atomowej w Japonii. To nie pierwsza taka akcja Luzinterruptusa. Ich prace ze światłem przyniosły im szerokie uznanie. Podobnie jak Banksy, członkowie grupy pozostają anonimowi, a ich prace pojawiają się w różnych punktach Europy. Największy rozgłos przyniosła im akcja „Touch! Touch! Nothing Will Happen”, która polegała na poprzyczepianiu do eksponatów sztuki publicznej na madryckich ulicach setek świecących sutków, które zachęcać miały do dotykania dzieł i interakcji z mijaną na co dzień sztuką. W czasie innej akcji, zatytułowanej „Implanted Nature”, artyści stworzyli kilkadziesiąt miniaturowych krajobrazów, które składały się z roślin zasadzonych między kostką brukową. Starali się w ten sposób zwrócić uwagę na zbyt małą ilośc miejsc zielonych w hiszpańskich miastach. Oczywiście, w tych miniaturowych instalach nie zabrakło odpowiedniego podświetlenia. W końcu niebanalne wykorzystanie światła we wszystkich możliwych formach jest znakiem rozpoznawczym Luzinterruptus. Polacy nie gęsi, swój street art mają We Wrocławiu z ciepłym przyjęciem spotkała się akcja Jerzego Kosałki, który stworzył nowy wariant rzeźby „Przejście 1977-2005” Jerzego Kaliny. Szarą, ludzką masę, którą zstępowała pod ziemię po jednej stronie chodnika i po odbyciu symbolicznego podziemnego marszu wychodziła po jego drugiej stronie, zastąpiły białe gęsi. I choć całość zdobiła Wrocław tylko przez chwilę (wcześniej praca była częścią Przeglądu Sztuki Survival), to dzięki zamieszczonym w sieci fotografiom odbiła się dość szerokim echem. Innym artystą, który regularnie ingeruje w tkankę miejską, jest Wojciech Gilewicz, wielokrotnie zastępujący fragmenty ulicznego krajobrazu mimetycznymi obrazami/instalacjami. Często były one tak sugestywne, że odróżnienie fikcji od rzeczywistości stanowiło niezwykłą trudność. Dzięki temu Gilewicz gra ze zwyczajowym postrzeganiem roli malarza i naszymi wizualnymi przyzwyczajeniami. Odmienną strategię stosuje Konrad Smoleński, który ze swoim BNNT dokonuje dźwiękowych ataków w przestrzeni miejskiej. Mogli się o tym przekonać mieszkańcy Krakowa w czasie zeszłorocznego festiwalu Artboom. Akcje BNNT miały charakter partyzancki i nie były uzgodnione z miastem. Półnadzy mężczyźni poruszali się po mieście w kominiarkach i zostawili ślady w pamięci www.hiro.pl

28 muza


design

zakładnicy ekosystemu tekst | jan prociak

foto | materiaŁy promocyjnee

Ekologia to dziś słowo klucz. Wszystko jest ekologiczne. Czasem naprawdę, a czasem za cenę kilku dodatkowych złotych. Również projektanci i designerzy ulegli modzie na bycie ekotrendy. Co z tego wyszło?

Jak to się zaczęło? Ekologiczne myślenie w projektowaniu nie jest niczym nowym. W różnych miejscach i w różnym czasie pojawiały się idee, aby tworzyć rzeczy nie tylko ładne, ale też ekologiczne. Jednak dzisiejsze rozumienie tego terminu zaczęło się krystalizować we wczesnych latach 70. Niezwykle ważna dla rozwoju ruchu była książka austriackiego projektanta i filozofa desingu Victora Papanka „Design for the real world: Human ecology and social change”. Zawierała ona koncepcję wzornictwa odpowiedzialnego społecznie. Równie istotny dla rozwoju ruchu ekologicznego projektowania był rozwój sieci IKEA, która obecnie kwestie egologiczne stawia na dalszym planie, skupiając się na cenie i funkcjonalności. Jednak wpływu szwedzkiego giganta nie sposób nie doceniać. Również w naszym kraju. Być ekotrendy w Polsce Jednym z najbardziej znanych i charakterystycznych projektów ekologicznych w Polsce jest abażur lampy Darii Burlińskiej „Guma balonowa”. Projektantki, która razem z Wojtkiem Traczykiem tworzy studio projektowe i sklep internetowy dbwt.pl. Ich filozofia to produkcja małych serii, wspieranie „rodzinnej manufaktury” i dbanie o środowisko naturalne. „Guma balonowa” stworzona jest z tworzywa sztucznego pochodzącego z recyklingu. Misternie połączone skrawki materiału, podświetlone od środka, tworzą fascynującą całość, na której co wieczór rozgrywa się istne misterium faktur i świateł. Jeśli do przyjaznego środowisku materiału dodamy cenę przyjazną kieszeni, to popularność tego wielokrotnie nagradzanego produktu stanie się jasna. Inny polski przebój to biodegradowalna torba 60bag, za którą odpowiadają Katarzyna Okińczyc i Remigiusz Turchanowski. Nazwa odzwierciedla liczbę dni, których potrzebuje materiał (lniane włókna), aby całkowicie wrócić do naturalnego obiegu przyrody. Niepotrzebny jest recykling. Dwa miesiące po wyrzuceniu torba samoistnie znika. Jest ona przykładem myślenia o całym życiu produktu. Nie tylko o jego okresie użytkowania, ale też o tym, co stanie się z nim później. Co ważne, torba jest nie tylko funkcjonalna, ale też bardzo trendy. W tej działce design mocno wyprzedził polską modę, która nie zawsze podąża za zachodnimi trendami.

50 trendy

Zielona moda Świat mody już jakiś czas temu zdał sobie sprawę, że eko znaczy cool. Stąd rozpowszechnione w ostatnich latach określenie „green is the new black”. Coraz więcej osób przekonało się, że ciemna strona wybiegowego blichtru to nie tylko anorektyczne modelki i naśladujące je nastolatki, ale też tony chemikaliów używanych w procesie produkcji ciuchów i skandaliczne warunki hodowli zwierząt futerkowych. Odpowiedzią na to stały się różne odmiany ekologicznej mody i mniejsze lub większe zaangażowanie wiodących postaci tego świata w promowanie ekologii. O ile deklarację Joanny Krupy: „Wolę chodzić nago, niż w futrze” w słynnej akcji dla PETA (People for Ethical Treatment of Animals) można traktować z przymrużeniem oka, to coraz więcej odmian ekologicznej mody już niekoniecznie. Jednym z coraz popularniejszych pomysłów jest odzież organiczna, czyli wykonana w stu procentach z surowców naturalnych i koniecznie pochodzenia ekologicznego. Takie kolekcje miały w swojej ofercie już tak popularne marki jak Reserved i H&M. W tym przypadku istotne jest, czy ciuchy posiadają certyfikat Global Organic Textile Standard – jednostki kontrolującej ekologiczne pochodzenie materiałów i standardy produkcji w przemyśle tekstylnym. Inne popularne tendencje to Fair Trade i ukochane przez PETA – Vegan, czyli ubrania i dodatki powstałe bez okrucieństwa wobec zwierząt. Walkę, którą kiedyś znaczyła czerwona farba wylewana na futra gwiazd, dziś coraz częściej charakteryzują duże kampanie w stylu wspomnianej akcji z naszą eksportową modelką. Zielone cienie Kultowy film klasy Z „Troll 2” pokazywał, że wegetarianizm wcale nie musi być czymś pozytywnym. Podobnie jest z ekoprojektowaniem. W tym przypadku trzeba patrzeć na sprawę całościowo, a wtedy wiele rzeczy przestaje być takich zielonych. Fakt produkcji ekologicznych kolekcji nie oznacza, że dana firma jest w całości eko. Często jest to tylko i wyłącznie czysty PR i nic więcej. W tej materii zdecydowanie najbezpieczniejsi są mali gracze, którzy poruszają się w określonej niszy. Ostatecznie i tak wszystko rozbija się o konsumenta i jego racjonalne lub nie decyzje. Na szczęście w tej kwestii jest coraz lepiej.

www.hiro.pl



zjawisko

lubię to! tekst | jacek sobczyński

foto | materiały promocyjne

Cześć, mam na imię Jacek, znacie mnie pewnie z niejednego tekstu do „Hiro”. W styczniu tego roku zupełnie dla żartu założyłem z kumplem facebookowy fan page „Gotye feat. Kimbra – piękny kawałek, chyba wkleję na walla”. Liczyłem, że zapisze się do niego może dwudziestu naszych znajomych, przez dwa dni pożartujemy sobie z ludzi, którzy po pół roku od wydania tego singla wciąż wklejają go na swoje ściany z komentarzami typu „…niesamowite”, a potem zwyczajnie o nim zapomnimy. Wiecie co? trochę się myliłem

52 internet

Założyłem ten fan page, wychodząc z pracy. A potem poszedłem na dworzec, kupiłem bilet i pojechałem na weekend do Warszawy. Po wyjściu z pociągu okazało się, że przez kilka godzin stronkę polubiło ok. 400 osób. Kolejne bariery – tysiąc, dwa i pół tysiąca, pięć tysięcy fanów – pękały częściej, niż zdarzało mi się chodzić do toalety. Dysponując tak dużą liczbą wirtualnych przyjaciół, postanawialiśmy jakoś ich porozśmieszać (w tym akurat specjalizował się mój partner). I tak wklejaliśmy zdjęcia sugerujące, że Gotye pisze do nas gratulacyjne SMS-y, udawaliśmy Marka Niedźwieckiego, który waha się, czy ten kawałek jest w stanie zrobić karierę na jego liście przebojów („Ale suchar, przecież on jest od kilkunastu tygodni na pierwszym miejscu” – to mój ulubiony komentarz), wrzucaliśmy wreszcie głupawe rebusy pokroju wymalowanej na czarno, pałaszującej arbuza dziewczyny (hasło: Got je) albo literki „D” przy zdjęciu tancerek samby (hasło: samba diii). Nie ukrywam, że nasza nagła popularność przynosiła nam sporo próżnej radości, no bo jak często twój post lajkuje 500 osób? Szanse małe, o ile oczywiście nie jesteś Kasią Tusk albo adminem Kwejka. Zabawa znudziła nam się jakoś po dwóch tygodniach – obecnie „Gotye feat. Kimbra – piękny kawałek, chyba wkleję na walla” nie ma admina, więc możecie wklejać tam wszystkie możliwe bzdury bez obawy, że ktoś je stamtąd wyrzuci. W międzyczasie mówiono o nas w Radiu Zet i TVN-ie, czym zresztą lekuchno się woziliśmy. Cała ta heca uzmysłowiła mi, jak niewiele trzeba, by przy fajnym pomyśle i sprzyjającym szczęściu mieć pod sobą kilku-, kilkudziesięcio-, a nawet i kilkusettysięczny rząd internetowych dusz, nie ruszając się przy tym sprzed komputera. Mogliśmy na naszym fan page’u zarobić, mogliśmy podpromować naszych muzykujących znajomych, mogłem wkleić link do jakiegoś z moich tekstów z komentarzem „Jacek Sobczyński to najgorszy dziennikarz w tym kraju, nie tykajcie się tego gówna”, a potem cieszyć się, że rzeczony tekst zebrał kilka tysięcy odsłon. Postanowiłem zatem zapytać twórców kilkudziesięciu popularnych polskich fan page’ów o receptę na sukces ich stron. Paru nie odpisało, paru przeprosiło, ale się krępują, ale odzew w większości przypadków był pozytywny. Te rozmowy wystarczyły, by utwierdzić się w przekonaniu, że to w fan page’ach tkwi obecnie jedna z największych wirtualnych sił. Zlekceważenie jej przez media jest jak wypływanie pontonem na sztorm – to one w dużej mierze sterują dziś naszymi www.hiro.pl


Piotrek Pal, spec od strategii działań marek w Internecie, współautor stron „Kot przemierzający kosmos na syntezatorze”, „Jesteś u pani” i „Kurwa mać”. Strona „Kurwa mać” bazuje na "lolcontencie" - śmiesznych obrazkach, często nawiązujących do bieżących wydarzeń. Nie jest to natomiast sposób na zbicie kokosów, bo zupełnie nie o to chodzi. Korzyści, poza ogromnym funem z prowadzenia profilu skupiającego ponad 170k użytkowników polskiego Facebooka, nie notujemy. Oczywiście, zapytania o możliwość kupienia strony czy umieszczenia wpisów sponsorowanych spływają co chwilę. Nie wykluczamy kiedyś, w przyszłości, jakiegoś delikatnego brandingu, aczkolwiek musiałby być bardzo nieinwazyjny. Sam content zazwyczaj wynajdujemy w internecie. Wrzucenie świeżynki przed publikacją na Kwejku czy Sa-

gustami, podbierając „klasycznym” mediom ich użyteczność. O, na przykład gdyby nie Facebook, nie dowiedziałbym się nigdy, że muszę uważać, wchodząc do Złotych Tarasów. – Któregoś razu przechodziliśmy z moją siostrą przez te drzwi i ot tak wpadł nam do głowy pomysł na założenie takiej stronki. Nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak popularna. Jakiś czas później usłyszałem, jak przed Złotymi Tarasami jakieś dziewczyny mówią do siebie: „Patrz, to te słynne drzwi z Facebooka” – uśmiecha się Piotrek, twórca strony „Boję się obrotowych drzwi w Złotych Tarasach (od strony Dworca Centralnego)” (ponad 5 tysięcy fanów). Sprawdziłem – faktycznie, wizja sprasowania przez pędzące drzwi jest w popularnym Złotarze bardzo wyraźna. Urok fan page’ów tkwi w wychwytywaniu prostych, codziennych spraw, które w pewien sposób dotykają wielu osób, a jednak nie mówi się o nich na co dzień. To drobne pierdoły, o których zawsze myślimy, że przydarzają się tylko nam. A kiedy zauważamy, że „Wkurwia mnie wiatr, który rozpierdala mi grzywkę!” autentycznie wkurwia ponad 80 tysięcy osób, wówczas… no właśnie, jest już za późno na założenie takiego fan page’a. Zawsze jednak można za pomocą jednego kliknięcia i polubienia danej strony wyrazić szacunek dla czyjegoś pomysłu. – Chciałem sprawdzić, ile jestem w stanie zebrać „lajków”, wymyślając jakąś chwytliwą nazwę grupy. Wziąłem więc pod uwagę rzecz, która mnie osobiście irytuje, sądząc, że reszta społeczeństwa ma podobne odczucia – tłumaczy niepodający swojego imienia administrator strony „Gdy ktoś blokuje chodnik i wolno idzie mam ochotę mu zajebać” (ok. 30 tysięcy fanów). W tym tkwi popularność stron skupiających internautów wokół konkretnego stanu, myśli, cyklicznego wydarzenia. „Boję się zajrzeć do portfela po imprezie”, „Starsze panie z narysowanymi brwiami”, „Nie wyrabiam się z robotą, bo mam straszny zapierdol w przemyśle nienawiści”. Wspólnota społecznych odczuć. Czasem głupio przyznać się, że irytują nas ptaki, które śpiewają, gdy wracamy z imprezy. A tu bach, wystarczy zalajkować i wiadomo, o co chodzi. www.hiro.pl

disticu daje ogromną satysfakcję. Czasami też sami "produkujemy" obrazki. Kilka głównych na Kwejku już mamy, z niektórych nawet nie usunięto watermarka. W kwestii stron "zainspirowanych" czy "opartych na pomyśle" - z memami już tak jest, że nie zawsze wiadomo, kto jest autorem oryginału. Nie można więc mieć pretensji czy zazdrościć, jeżeli ktoś zakłada podobną lub taką samą stronę i pójdzie mu lepiej. Memy są w internecie traktowane jako public domain, także w większości przypadków nie ma mowy o plagiacie. Z profilami wystartowaliśmy natomiast dość wcześnie jak na polskiego Facebooka, dlatego mamy pewną przewagę liczebną nad innymi profilami. Czasami mamy prośby od administratorów innych stron - "share za share, like za like". Ale, na Teutatesa, to nie jest Fotka.pl, gdzie "zostawiamy dyszkę i zapraszamy z rewizytą". Jeśli fanpage będzie miał fajną, chwytliwą tematykę, to na pewno go opublikujemy.

– „Zimo wypierdalaj” nasunęło mi się na usta podczas wyjątkowo mroźnej pogody kilka lat temu. Mój kolega grafik robił wtedy koszulki ze swoimi ilustracjami i stwierdziliśmy, że możemy kilkanaście takich koszulek z jego logo zrobić dla naszych znajomych. Był rok 2007, Facebook w Polsce dopiero raczkował i zupełnie nie spodziewaliśmy się takiej reakcji. Powstały setki kont i profili bez naszej wiedzy, ludzie przerabiali sobie to logo w programie Paint i dopisywali własne hasła, tworząc osobiste refleksje lub polityczne poglądy – wspomina Ula, współpomysłodawczyni kampanii Zimo Wypierdalaj. Administratorzy facebookowych stron czujnie trzymają rękę na pulsie popkultury. Czasem wystarczy jedno zdanie celebryty, by poświęcić mu fan page. – Pewnego dnia razem ze znajomymi złapaliśmy fazę na oglądanie filmików w sieci. Wpadliśmy na jeden o nazwie: „Doda chciała się bić o futerko”. Generalnie sytuacja wygląda tak: dziennikarka zadaje Dodzie pytanie, co ma na sobie, na co Doda z pogardą odpowiada: „Jest to Gucci” i robi minę, którą trzeba zobaczyć, żeby poczuć i zrozumieć komizm tego filmiku. Składnia i sposób, w jaki wypowiada się tam Doda, powaliły mnie na łopatki – opowiada szefujący fan page’owi „Jest to Gucci” (ok. 4,5 tysiąca fanów) Bartek. Żeby było śmieszniej, sama Doda polubiła jego stronę na Facebooku. Podobnie jak warszawski raper Sokół, którego głos zapowiadający stację w II linii warszawskiego metra chce słyszeć ponad 3,6 tysiąca osób. – Kiedy wrzucił link do mojej strony „Chcemy, żeby Wojtek Sokół czytał nazwy stacji w II linii metra” na swój fanpage, w ciągu jednego dnia liczba fanów skoczyła z 50 do 3 tysięcy. Ale niektórzy pisali na przykład: „Zostaw Wojtka w spokoju” – śmieje się pomysłodawca strony, Tomek. Nieźle sprzedają się także erotyka i wszelkiej maści relacje damsko-męskie („Lubię patrzeć jak patrzysz czy ja patrzę”, „Jaram się wydziaranymi laskami” i wszelkie strony skupiające zdjęcia najprzystojniejszych mieszkańców konkretnego miasta). Tu jednak często zabawiamy się już czyimiś prywatnymi fotkami, czego niektórzy niezbyt sobie życzą. – Grożono nam sądem za nieuprawnione korzystanie ze zdjęć, a Facebook na jeden dzień zablokował mi konto. Dlatego też musieliśmy usunąć ze

internet 53


strony kilkadziesiąt zdjęć, które wcześniej i tak rozeszły się po wszelakich kwejkach, joemonsterach i deserach – mówi Ążej, współzałożyciel fan page’a „Głupie teksty Helveticą na artystycznych zdjęciach” (prawie 22 tysiące fanów). Ale za to na prowadzeniu co bardziej popularnych fan page’ów można całkiem nieźle zarobić. – Popularną stronę można sprzedać, jednak jest to kwestia pojawienia się tej jednej, najlepszej oferty. Kiedyś stronę zrzeszającą 100 tysięcy fanów można było sprzedać za ok. 5 tysięcy złotych, jednak ceny spadły do tego stopnia, że ledwo kto jest w stanie zapłacić tysiąc złotych za 40 tysięcy fanów – opowiada Kasia, zarządzająca stroną „Twoje ubranie ładnie wyglądałoby na podłodze w moim pokoju” (30 tysięcy fanów). Po co komu kupowanie czyjejś strony? Załóżmy, że z nudów zachciało nam się założyć fan page „Czipsojady”. Ot tak, po prostu lubimy chipsy. Okazuje się, że nie tylko my, bo nagle stronę lajkuje 200 tysięcy osób. I któregoś dnia zgłasza się do nas znana firma, produkująca chipsy – nazwijmy ją Ohydne, Tłuste i Kalo-

ryczne Kawałki Gówna – i proponuje zakup strony za 15 tysięcy złotych. W tym momencie producent chipsów ma pod sobą 200 tysięcy nieświadomych fanów tego przysmaku, którzy widzą wszystko, co tylko umieści na ścianie, myśląc przy tym, że jest on zwykłym, podobnym do nich fanem ziemniaczanych talarków. Idźmy za ciosem i wyobraźmy sobie, że nasza „wybitna” reprezentacja piłkarska gra towarzysko z Grecją, więc przed meczem pojawia się wpis: „Już za parę godzin Polska gra z Grecją. Czy może być lepszy pakiet niż mecz, zimne piwko i Ohydne, Tłuste i Kaloryczne Kawałki Gówna? Zwłaszcza o nowym smaku pikantnej cebuli!”. A potem można już tylko szacować, ile tysięcy osób przeczytało to, założyło kurtkę i pognało do sklepu po paczkę cebulowych frykasów. A teraz przepraszam, ale sam muszę wracać do roboty. Zaniedbałem ją, bo miałem straszny zapierdol w przemyśle nienawiści.



prometeusz

powrót do gwiazd tekst | jakub gałka

foto | materiały promocyjne

Nie wiemy jeszcze, czy „Prometeusz” spełni pokładane w nim nadzieje na powrót Ridleya Scotta do formy z „Obcego”. warto jednak pamiętać, że na tym filmie ciąży być może jeszcze większa odpowiedzialność – za odnowę filmowej fantastyki w jej klasycznym wcieleniu

56 film

www.hiro.pl


Można się sprzeczać, kiedy cieszyliśmy się szczytowym okresem science fiction – gdy w latach 50. masowo powstawały B-klasowe filmy o atakujących Ziemię kosmitach, w odzierającej ze złudzeń dekadzie lat 70., z jej klasycznymi dystopiami, czy dziesięć lat później, gdy fantastyka wymieszała się z przygodą, tworząc superdochodowe blockbustery i wieloodcinkowe serie. Na pewno jednak nie mamy do czynienia z takim złotym wiekiem dzisiaj, w nowym milenium. Owszem, elementy fantastyczne pojawiają się praktycznie w każdym wielkim hicie kinowym, ale te pojedyncze wątki nie determinują już przynależności gatunkowej. Nikt przecież nie postawi „Avengersów” czy „Transformersów” obok „Gwiezdnych wojen”, o „Odysei kosmicznej” nie mówiąc. To po prostu kino akcji dziejące się tu i teraz, tyle że w nieco futurystycznym sztafażu. Coś jak „Terminator” czy „RoboCop” w latach 80. Z kolei „Igrzyska śmierci” to tyleż futurystyczna dystopia, co po prostu kolejna przebojowa seria o młodzieży i dla młodzieży, tylko że rozgrywająca się nie w świecie czarodziei czy wampirów, a w nieciekawej przyszłości. Wraz z nastaniem nowego tysiąclecia w filmowej fantastyce królowały więc historie o superbohaterach (ich ukoronowaniem są znakomici „Avengers” i „Mroczny Rycerz”), inwazje obcych, którymi obrodziło zwłaszcza ostatnio (od „Battleship: Bitwy o Ziemię” przez serię „Transformers” po „Kowboi i obcych”), dystopijne wizje przyszłości na poważnie i wesoło (od „Ludzkich dzieci” przez „Equilibrium” po animowanego „WALL-E”), apokaliptyczne scenariusze w ujęciu „w trakcie” i „po” (katastrofę pokazywał m.in. Roland Emmerich w „Pojutrze” i „2012”, a stan „po” horrorowate serie takie jak „Resident Evil” czy „28 dni później”). Było też kilka filmów, które umownie można nazwać post-cyberpunkowymi (seria „Matrix”, na wpół rodzimy „Avalon” czy niedawna „Incepcja” i sequel „TRON-a”), kilka o podróżach w czasie (np. „Efekt motyla” lub „Terminator 3”), zdarzały się produkcje familijne i animowane („Giganci ze stali” czy „Potwory i obcy”) i całkiem sporo dramatów, w których element fantastyczny jest tylko pojedynczym wątkiem napędzającym fabułę (dość wymienić „Zakochanego bez pamięci”, „K-Pax”, „Źródło” czy „Władców umysłu”). A eksploracja wszechświata, podróże w kosmos, wizyty na odległych planetach? Cóż, ten temat już od dawna nie leży w centrum zainteresowania twórców filmowej fantastyki. Swoją największą fascynację kosmosem filmowcy przeżywali w latach 50. i 60., a więc w czasach realnego wyścigu do gwiazd i masowego zainteresowania podbojem przestrzeni kosmicznej. Wśród przeciętnej jakości wydumanych historyjek o spotykanych na obcych planetach potworach wyróżniały się takie produkcje jak realistyczny „Kierunek Księżyc” George’a Pala, wystawna realizacyjnie „Zakazana planeta” (która była inspiracją dla „Star Treka”) czy bezpośrednio inspirowane lotem na Księżyc poważne „Marooned” (będące zapowiedzią późniejszego „Apollo 13”, też opowiadającego o kłopotach astronautów) i słynna „2001: Odyseja kosmiczna”. Jednak zapału związanego z programem księżycowym starczyło na krótko. W latach 70. królowały już rozgrywające się na Ziemi antyutopie i trzeba było kolejnych kilku lat i sukcesu „Gwiezdnych wojen”, by Hollywood znowu zainteresowało się kosmosem – choć tym razem już w dużo lżejszej formie. W przestrzeni kosmicznej rozgrywały się w latach 80. i 90. („Outland”), filmy szpiegowskie („Moonraker” o agencie 007 z Rogerem Moore’em), horrory („Obcy”) czy historie fantasy („Gwiezdne wojny”). Mimo tego powrotu do łask eksploracja kosmosu była tym razem tematem drugoplanowym: fantastyka rozgrywała się przede wszystkim na naszej planecie, w pełnych akcji wieloczęściowych sagach, takich jak „Superman”, „Terminator”, „Powrót do przyszłości”, „Pogromcy duchów” czy „Mad Max”. W latach 80. tylko pojedyncze przypadki, jak „Diuna” czy „Star Trek”, można było nazwać „kosmicznym” science fiction czystej wody, z tak nieodłącznymi elmentami jak obce planety i podróże międzygwiezdne. Trochę więcej pojawiło się tego typu filmów w kolejnym dziesięcioleciu: rozgrywające się na obcych planetach brutalne „Pamięć absolutna”, „Tajemnica Syriusza” i „Żołnierze kosmosu”, lekkie, przygodowe nawiązania do klasyki spod znaku „Star Treka” („Zagubieni w kosmosie” i „Galaxy Quest”) czy kolejne części tej ostatniej serii oraz „Obcego”. Jednak mimo pozornej obfitości mało który film okazywał się spektakularnym sukcesem, częściej – jak w przypadku klapy „Diuny” i słabiutkich ostatnich „Star Treków” – dominowały rozczarowania. Szczególnie widać to było na tle takich „ziemskich” przebojów jak „Terminator 2”, „Park Jurajski”, „Dzień niepodległości” czy „Armageddon”. Na przełomie mileniów (na zasadzie wyjątku ciut wcześniej pojawił się „Apollo 13”), być może ze względów psychologicznych, a może dzięki popularności medialnej takich programów kosmicznych jak Pathfinder i Surveyor, na chwilę powróciły na ekran nieco poważniejsze historie o lotach w kosmos: bliźniacze „Czerwona planeta” i „Misja na Marsa” czy „Kosmiczni kowboje” z gwiazdorską obsadą. Tego zapału do patrzenia w górę nie starczyło jednak na długo – szybko przyszedł czas wspomnianych na początku ekranizacji komiksów i wysokobudżetowych widowisk o atakujących Ziemię obcych. A jednak pod koniec ostatniej dekady znów coś się odmieniło. Z wielkim hukiem na ekrany kin wszedł przygodowy „Avatar”, którego esencję stanowiła próba przedstawienia magicznego doświadczenia pobytu na obcej planecie. To, co 50 lat wcześniej próbowano osiągnąć za pomocą kostiumów, charakteryzacji i gumowych stworzeń, teraz bez problemu – i jakże realistycznie! – wyczarowały komputery. Z entuzjastycznym przyjęciem spotkał się restart serii „Star Trek”, którego sukces był zresztą sygnałem do odświeżania starych pomysłów: wzięto się za przygody „Johna Cartera” na Marsie, www.hiro.pl

wyznaczoną premierę ma ekranizacja kultowej powieści „Gra Endera”, dużo mówi się o remake’u „Diuny”, na ekrany powrócił też „Obcy” pod postacią „Prometeusza”. W kosmos przeniesiono też ostatnio grozę („Predators” – seria po raz pierwszy opuściła nasz glob; „Pandorum” – z akcją na pokładzie statku kosmicznego, niczym przygody Ellen Ripley; „Apollo 18” – found footage o nieznanej i przerażającej misji na Księżycu) oraz dramat (m.in. znakomicie przyjęty „Moon” Duncana Jonesa oraz zapowiadana „Gravity” Alfonso Cuarona). A przecież fani już przebierają nogami na myśl o sequelach „Star Treka” i „Avatara”… W tym sensie zdefiniowane we wstępie brzemię jest oczywiście trochę przesadzone – sam „Prometeusz” n i e m a

i nie mógłby mieć takiej siły sprawczej, by zreformować cały gatunek. Ale film Ridleya Scotta jest kolejnym elementem układanki mozolnie konstruowanej przez Hollywood na przestrzeni ostatnich lat, świadomie lub nie. Przecież w końcu, inaczej niż pół wieku temu, współczesna technika filmowa pozwala wykreować w realistyczny sposób dowolną wizję – fantastycznie wyglądające obce planety i cudne pejzaże świecących miriadami gwiazd galaktyk wydają się w takim kontekście tematem wręcz idealnym. W końcu chyba każdy widz chciałby powtórzyć w trakcie seansu słowa zachwytu Davida Bowmana z „Odysei kosmicznej”: „My God! It’s full of stars!”…


tom hardy

non stop hardy tekst | ewa drab

foto | materiaŁy promocyjne

Jego kariera nabrała rozpędu dopiero wtedy, gdy Christopher Nolan obsadził go w „Incepcji”. Aż strach pomyśleć, co stanie się po premierze nowego filmu o Batmanie, „Mroczny rycerz powstaje”, w którym Tom Hardy gra Bane’a, bezwzględnego złoczyńcę i głównego przeciwnika nietoperza

www.hiro.pl


„Wiele zawdzięczam Chrisowi Nolanowi, ponieważ zaufał mi aż dwa razy. Jestem jego dłużnikiem” – mówił Tom Hardy w wywiadzie dla „The Telegraph” na krótko po premierze filmu „Wojownik” Gavina O’Connora. To prawda, jest za co dziękować. Chociaż Hardy zdążył zagrać w wielu filmach i zdobyć uznanie jako aktor teatralny w rodzimej Wielkiej Brytanii, stał się powszechnie znany dopiero dzięki propozycji Nolana. Po roli Eamesa w inteligentnym blockbusterze „Incepcja” stał się rozchwytywany, a wszyscy łamali sobie głowy, skąd wziął się facet o budowie koksiarza, z którym nikt nie chciałby zadzierać w ciemnym zaułku, i aktorskiej wrażliwości godnej najwybitniejszych gwiazd ekranu. Odpowiedź na to pytanie przynosi niespodzianki i dowody na to, że życie pisze najdziwniejsze scenariusze. Kiedy wkręcił się do cenionego serialu wojennego HBO „Kompania braci”, Hardy przerwał naukę w drugiej szkole artystycznej, do której uczęszczał. Z pierwszej został wyrzucony, co nie stanowiło jedynej porażki w okresie początkowym jego kariery i w czasach młodzieńczych. Jak można bowiem porównywać wydalenie z placówki edukacyjnej z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków? Nic nie wskazywało na to, żeby Hardy miał osiągnąć w życiu jakikolwiek sukces. Stał się przegrany, gdy w wieku 13 lat zaczął pić, a potem ćpać. Nie skończyło się jednak tylko na trudnych uzależnieniach. Hardy został również oskarżony o kradzieże i posiadanie broni, aż wreszcie poszedł do więzienia. Podobno to na posterunku policyjnym, gdy zatrzymano go któryś raz z kolei, doznał objawienia w kwestii aktorskiej przyszłości. Niestety, nawet wówczas gdy wszedł na odpowiednią zawodową ścieżkę w serialu Hanksa i Spielberga, ciągle nie odbył odwyku. Dał się namówić dopiero dwa lata później, po rozbiciu małżeństwa z Sarą Ward i po przygodzie z… modelingiem. Kiedy stał się czysty, nie tylko zerwał z dawnym życiem, lecz również wyznaczył sobie jasny cel zawodowy. Nie rozdrabniać się, pracować jako aktor. O aktorstwie i technikach przeobrażania się w postać chętnie wypowiada się w wywiadach. Twierdzi, że na scenę wchodzi po to, aby zostać pożartym. W zawodzie aktora fascynuje go fizyczność i jednocześnie konieczność wykazania się empatią i wrażliwością. Zawsze pamięta o tym, że bohater nie tylko coś mówi, ale również coś robi – w kontekście poza ekranem, w wyobrażonej rzeczywistości i alternatywnym życiu filmu. Dobre przygotowanie i zaangażowanie Hardy’ego w ogóle nie zaskakuje, jeżeli pamięta się o tym, że szkolił go trener Anthony’ego Hopkinsa, aktorskiego geniusza, a także o teatralnych wyróżnieniach Hardy’ego, które otrzymał w 2003 roku dla obiecującego debiutanta w aktorstwie teatralnym. Amerykańscy krytycy nie przejmują się jednak sukcesami Brytyjczyka w jego ojczyźnie. Zdążyli sformułować pochwały na poletku hollywoodzkim, porównując Hardy’ego do młodego Marlona Brando. Jednak nowy Brando, najprawdopodobniej ze względu na wyboje w życiu prywatnym, nie przebierał na początku w propozycjach filmowych. Zaczął od kina wojennego, występując w „Kompanii braci” i „Helikopterze w ogniu” Ridleya Scotta, paradokumentalnym, drapieżnym kinie militarnym o konflikcie w Somalii w latach 90. Potem pojawił się również w filmach gangsterskich, do czego z pewnością usposobił go wygląd i charyzma twardziela. I „Przekładaniec” Matthew Vaughna, i „Rock’n’Rolla” Guya Ritchie’ego odniosły sukces artystyczny, lecz stały się trampoliną do sławy nie dla Hardy’ego, a dla Gerarda Butlera i Daniela Craiga, który po „Przekładańcu” spodobał się jako kandydat do roli Jamesa Bonda. Jednak o ile w kinie wojennym i kinie gangsterskim filmowcy mogli wykorzystać fizyczność Hardy’ego, o tyle flirtem z filmami kostiumowymi Hardy wszystkich zaskoczył. O włos przegrał casting do roli Darcy’ego w „Dumie i uprzedzeniu” Joe’ego Wrighta, wystąpił za to w telewizyjnych „Wichrowych wzgórzach”. Film okazał się ważny o tyle, że aktor poznał na planie Charlotte Riley, obecną partnerkę życiową. Ale od „Incepcji” i oszczędnej, charyzmatycznej roli Eamesa kinowa filmografia Hardy’ego stała się bardziej konsekwentna. Aktor gra z największymi i u największych. Jednym z jego ostatnich dokonań w kinie brytyjskim okazał się „Szpieg” Thomasa Alfredsona, w którym wystąpił u boku Gary’ego Oldmana, Johna Hurta, Colina Firtha i Marka Stronga, czyli brytyjskiej śmietanki aktorskiej. Prywatnie podziwia Johnny’ego Deppa. Za wszechstronność. Sam Hardy wydaje się natomiast idealnym kandydatem do ról twardych facetów, nieugiętych i radzących sobie z ciosami, tymi fizycznymi i tymi psychicznymi. Gdy zaczął pracę na planie długo oczekiwanego trzeciego filmu Nolana o Batmanie, jako antagonista głównego bohatera, w sieci wszyscy dywagowali nad jego tężyzną fizyczną. Można być jednak spokojnym, że Hardy w „Mroczny Rycerz powstaje” pokaże o wiele więcej niż tylko mięśnie. W końcu jego bohater to nie byle kto – w jednej z komiksowych opowieści o Batmanie złamał Nietoperzowi kręgosłup.


oburzeni

rewolucja piękna i młoda tekst | urszula lipińska

foto | materiaŁy promocyjne

Kto nie skacze, ten bankierem! – krzyczą buntownicy z madryckiego placu Puerta del Sol. W „Oburzonych” Tony Gatlif skacze wraz z nimi, widząc w ich zachowaniu nadzieję na zmianę niepomyślnego układu współczesnego świata

Choć ulicami Hiszpanii, Grecji czy Francji płyną dziś głównie tłumy młodych gniewnych, „Oburzeni” zaczęli się od skromnej książeczki autorstwa pana już nie najmłodszego. W „Czasie oburzenia!” 94-letni dziś Stéphane Hessel, były więzień obozu koncentracyjnego, potem ambasador i dyplomata, wzywa do ruszenia świata z posad. Na zaledwie czterdziestu stronach swojej książki nawołuje do odrzucenia władzy pieniądza, sprzeciwienia się niesprawiedliwemu systemowi społecznemu i ostrzega przed zagrożeniem dla pokoju. Ze słów Hessela biła taka moc, że gdy 15 maja 2011 roku na placu Puerta del Sol pojawiła się protestująca młodzież, przyjęła je za swój manifest, domagając się zmian układu, który nie przewidział dla nich godnego miejsca na świecie. – To dobry czas na bunt – podkreśla w wywiadach Hessel, dodając, że każdy z nas może zmienić rzeczywistość. W „Oburzonych” Tony Gatlif przechwytuje teorie pisarza z planem wpłynięcia na otoczenie. Do takich oburzonych, jakich pokazuje na ekranie aż chce się przyłączyć – są młodzi, piękni, charyzmatyczni i zdeterminowani. Złego świata nie widzimy. Filmowym alter ego Gatlifa, obserwatora rozgorączkowanego świata, jest Betty, która ucieka z Afryki do Europy. Pozostawia za sobą ojczyznę, niedającą jej szans na przyzwoite życie,

60 film

i rodzinę, którą chce utrzymywać z zarobionych za granicą pieniędzy. Tymczasem trafia na kontynent dosłownie rozpadający się na jej oczach. Zamiast podziwiać zabytki, Betty z zaciekawieniem wędruje pomiędzy protestującymi w Hiszpanii, Grecji i Francji, uświadamiając sobie, jak bardzo młodzi Europejczycy, bezrobotni w średnim wieku i emeryci zbliżyli się do niej i stali się jednakowo niewidzialnymi dla systemu i polityków. – Wydarzenia w tych krajach są nie do pomyślenia. Obawiam się, że mogą one doprowadzić do wielkiej katastrofy. Dlatego realizowałem ten film z największym zaangażowaniem, bo obawiam się, że kryzys może doprowadzić do wybuchu nienawiści wśród ludzi – mówił reżyser. Być może jego troska o świat tłumaczy obraną przez niego strategię artystyczną. Polityczne slogany w stylu „Lekiem na chorobę tego systemu jest rewolucja” czy „Demokracjo, gdzie jesteś?” nie wyglądają tu tak surowo i roszczeniowo jak w telewizyjnych donosach. Mają w sobie idealistyczne rozpoetyzowanie i górnolotną chęć ujęcia się za wartościami ładnymi i – oczywiście – niematerialnymi. Oburzeni z filmu Gatlifa wydają się bardziej walczyć o wzajemny szacunek, godne życie, solidarność i wrażliwość na drugiego człowieka, a nie formułować konkrety w stylu: „Praca dla młodych” albo „Większa płaca

minimalna”. Tym samym algierski reżyser wydaje się nieśmiało zauważać niespójność tego ruchu: walczącego zaciekle, ale nie do końca pewnego o co i czy ich nowa „wizja” nie należy przypadkiem do utopijnych. Wyskakujące niczym w filmie Godarda hasła, zaczerpnięte wprost ze stronic książki Hessela, właściwie nie mają tu wymiaru intelektualnego. Nie są postulatami do przemyślenia, stając się raczej estetycznym walorem filmu, potęgującym jego magiczny klimat. Bo magii w „Oburzonych” wbrew oczekiwaniom jest sporo – ludzka masa odsłania w sobie poetycką harmonię, poruszając się w rytm transowej muzyki, kolory wokół są soczyste, chęć zmian ma żywiołowość energicznego młodzieńca. Takimi obrazami Gatlif bardziej atakuje zmysły niż nasz umysł. Nie prowokuje do zastanowienia się na sensem świata, logiką ruchu protestacyjnego czy jego postulatami. Pokazuje bunt niczym zmysłowe doznanie, rzecz osobliwej magii i charyzmy. Kryzys w jego ujęciu ma w sobie coś pociągającego. Wabi kolorem, zapachem, finezją. Jakby „Oburzeni” byli świetnym filmem w trójwymiarze, sprawiającym, że chcemy być na Puerta del Sol i dołączyć do protestującego tłumu. Niezależnie od tego, czy identyfikujemy się z poglądami Oburzonych, czy jesteśmy raczej po stronie tych, do zlikwidowania których nawołuje transparent z napisem „Jedz bogatych”. www.hiro.pl



mroczny rycerz powstaje Niby Mroczny Rycerz ma powstać. Niby ma powrócić w wielkiej chwale po skazaniu na banicję w końcowych scenach poprzedniego filmu. Niby po raz wtóry ma ocalić Gotham City. Tak powinniśmy sądzić. Niby. Bo kolejne zwiastuny i postać głównego przeciwnika Batmana pozwalają przypuszczać, że będzie zupełnie odwrotnie. Że Bruce Wayne wyląduje na wózku inwalidzkim Christopher Nolan strzeże informacji dotyczących swoich filmów lepiej niż Miley Cyrus swojej cnoty… Hm… No dobrze, po prostu pilnie strzeże tych informacji. Żadnych przecieków dotyczących fabuły, a jeśli już, to fałszywe. To sprawia, że na długo przed premierą jego każdej kolejnej produkcji pojawia się dużo przypuszczeń, teorii i – że pozwolę sobie zasłużyć na +10 do mądrego słownictwa – dywagacji. Nie inaczej jest z filmem „Mroczny Rycerz powstaje”. Tym bardziej że ma to być epickie zwieńczenie trylogii. Jak wiadomo, kończyć można na różne sposoby, ale po Nolanie nie należy się spodziewać widoku Batmana odchodzącego w stronę zachodzącego słońca. Prędzej rzucającego się do pieca hutniczego pełnego roztopionego metalu, trzymającego jednocześnie obcego

batman kaleką? tekst | bartosz sztybor

rozrywającego mu klatkę piersiową. Śmierć Mrocznego Rycerza nie jest wcale taka nieoczywista. Już chwilę po ogłoszeniu, kto będzie się z nim mierzył w najnowszym filmie, pojawiły się głosy, że przypieczętowanie trylogii będzie pesymistyczne. W końcu Bane w komiksowej serii „Batman: Knightfall” pokonał Bruce’a Wayne’a i złamał mu kręgosłup. Cichutkie z początku głosy zaczęły być coraz głośniejsze wraz z pojawieniem się kolejnych zwiastunów, a wręcz stały się krzykiem, gdy pojawiła się ostatnia zajawka. Zajawka, która przepełniona jest pesymizmem. „Czy myślisz, że on powróci?” – takim pytaniem zaczyna się najnowszy trailer i raczej nikt nie powinien mieć wątpliwości o kogo chodzi. (Nie, proszę pani, nie chodzi o Jokera. Heath Ledger nie żyje). Późniejsze sceny jeszcze dobitniej pokazują, że zamiast tytułowego „powstania”, może chodzić o upadek. Fragmenty pojedynku między Bane’em a Batmanem oraz maska tego drugiego trzymana przez tego pierwszego (przepraszam za to stylistyczne zawirowanie) to już nie woda na młyn przypuszczeń, a stu-

foto | materiaŁy promocyjne

procentowe dowody. Dowody na porażkę Batmana, z której – i tu pojawia się pytanie – podniesie się albo zostanie całkowicie pokonany. No właśnie, ale czy w przypadku filmów Christophera Nolana można mówić o stuprocentowych dowodach? Wraz z premierą „Mrocznego Rycerza” też pojawiały się przypuszczenia, że scenariusz będzie w dużej mierze oparty na słynnym i jednym z lepszych komiksów o Batmanie i Jokerze, mianowicie „Zabójczym żarcie”. Fragmenty zwiastunów zdawały się to potwierdzać, ale już sam film udowodnił wszystkim, jak bardzo się mylili. Owszem, parę elementów nawiązywało do historii obrazkowej, ale były to raczej detale. I tak samo w detalach podobne do siebie były film „Batman – Początek” oraz komiks „Batman: Rok Pierwszy”. Najciekawsze jest to, że bez względu jak będzie w przypadku „Mroczny Rycerz powstaje”, każde rozwiązanie – tak upadek, jak i wygrana Batmana – będą zaskoczeniem. Ale znając Christophera Nolana, prawdopodobnie przygotował takie niespodzianki, których fani i znawcy komiksów o Batmanie na pewno się nie spodziewają.



happy end

jaki piękny koniec świata tekst | piotr czerkawski

foto | materiaŁy promocyjne

Wielu artystów wychodzi z założenia, że trudno o lepszą inspirację niż widmo nadciągającej apokalipsy. Problematyka końca świata była jednakowo ważna zarówno dla Czesława Miłosza, jak i trzeciorzędnych autorów fantasy. Na wydanej w 2010 roku płycie „Las Venus Resort Palace Hotel” znakomity użytek z motywów apokaliptycznych zrobiła Cibelle Cavalli. Brazylijska piosenkarka i performerka nagrała konceptualny album, na którym wciela się w gwiazdę kabaretu zabawiającego garstkę ludzi ocalałych z zagłady naszej planety. Czy na podobne szaleństwa byłoby stać również kino? Wedle obiegowej opinii wizje końca świata zostały zmonopolizowane przez rzemieślników z hollywoodzkiej Fabryki Snów. Wielu tamtejszych twórców traktuje dawne przepowiednie jako doskonały pretekst do znęcania się nad naszą planetą za pomocą widowiskowych katastrof i kataklizmów. Działania dużych chłopców w rodzaju Michaela Baya czy Rolanda Emmericha bynajmniej nie stanowią jednak całej prawdy o obecności motywów apokaliptycznych w dzisiejszym kinie. O tym, że podobna tematyka może prowokować zupełnie inny rodzaj wypowiedzi artystycznych, dobitnie przekonują selekcjonerzy 12. edycji T-Mobile Nowych Horyzontów. Dzięki nim jedną z atrakcji tegorocznego festiwalu stanowić będzie sekcja „Happy End” prezentująca najbardziej nietypowe wizje filmowej Apokalipsy. Pomysł na podobną inicjatywę nie przez przypadek

64 film

pojawił się akurat w 2012 roku. 12. edycja festiwalu może stanowić ostatnią okazję, by zapoznać się z filmami z „Happy Endu”. Jeśli wierzyć kalendarzowi Majów, już 21 grudnia tego roku nasz świat przestanie istnieć. Niemiłosiernie eksploatowanych przez popkulturę bredni nie sposób, rzecz jasna, traktować poważnie. Zgodnie z nowohoryzontową logiką, nawet w pozornym banale można jednak odkryć drugie dno. Właśnie dlatego – pomimo pozornie żartobliwego wydźwięku całej sekcji – zobaczymy we Wrocławiu filmy, przy których nawet „Melancholia” Larsa von Triera ma w sobie przystępność wysokobudżetowego blockbustera. Nie bez przyczyny organizatorzy określają „Happy End” jako pochodną Trzeciego Oka, a więc bodaj najbardziej radykalnej sekcji festiwalu. Prezentowane w niej filmy roją się od eksperymentów, a bardziej niż klasyczne kino przypominają sztukę

videoartu. Kto jednak pozostanie niezrażony hermetycznym charakterem sekcji, zyska dzięki „Happy Endowi” mnóstwo powodów do zadowolenia. Innego końca świata nie będzie? Wyselekcjonowane tytuły zaskakują przede wszystkim swoją różnorodnością. Filmy z Włoch, Japonii, czy Filipin zakładają zupełnie odmienne rozumienie problematyki apokaliptycznej. Reżyserom prawie nigdy nie chodzi o dosłowne zobrazowanie ostatnich chwil ludzkości. Pojęcia „kresu” i „rozpadu” odnoszą się raczej do kryzysu tożsamości, utraty poczucia wspólnoty i zgubnego w skutkach relatywizmu wartości. Wspólnym motywem wielu z filmów „Happy Endu” wydaje się także rozczarowanie współczesną kulturą i jej wytworami. Zgodnie z tokiem myślenia reżyserów, teksty filozoficzne i dzieła sztuki zdają www.hiro.pl


się nie przystawać do współczesnej rzeczywistości. W tej sytuacji pozostaje im wyłącznie jałowe powielanie utartych schematów, za sprawą którego podważają własny sens. Takie myślenie dominuje chociażby w „Kuichisan” Maiko Endo. Japoński film stanowi opowieść o upadku pielęgnowanej przez wieki tradycji, która w coraz wyraźniejszy sposób ulega spłycającej globalizacji. Kojarzące się z kinem Gaspara Noé impresyjne ujęcia wielkomiejskich krajobrazów oddają atmosferę chaosu i zagubienia w tak urządzonej rzeczywistości. Podobne tropy podejmuje także Filipińczyk Khavn de la Cruz w „3 dniach ciemności”. Czerpiący równocześnie z estetyki horroru i pornografii a także wizualnej wrażliwości Wong Kar Waia film krytykuje kierunek, w którym rozwija się współczesny katolicyzm. Choć religia nadal zachowuje ogromny wpływ na życie bohaterów, jej ideały od dawna stanowią jedynie zbiór pustych dogmatów. Wszystkie istotne cechy tego typu filmów w najbardziej wyrazisty sposób eksponuje jednak „Legenda Kaspara Hausera”. Film Davide Manuliego w błyskotliwy sposób reinterpretuje postać tytułowego bohatera. Współczesny Kaspar ma niewiele wspólnego ze swoim odpowiednikiem, którego losy zostały przypomniane w filmie Wernera Herzoga. Tamten chłopiec miał w sobie nieprzeniknioną tajemnicę, a jego losy stanowiły pretekst do refleksji nad relacją jednostki i społeczeństwa. Kaspar z filmu Manuliego jest natomiast kretyńskim nastolatkiem, który nie musi zastanawiać się nad swoją tożsamością. Wystarczy, że nadała mu ją popkultura. Niedługo po pojawieniu się na ekranie, zamknięty w klatce bohater wije się

www.hiro.pl

w transowym tańcu w takt piosenki z refrenem „Jestem Kaspar Hauser”. Co symptomatyczne, w jednej ze scen Kaspar zostaje ogłoszony współczesnym Mesjaszem. Czy na pewno ma jednak do przekazania ludzkości jakiekolwiek dobre nowiny? Małe Apokalipsy Filmy z „Happy Endu” nie ograniczają się wyłącznie

do formułowania uniwersalnych refleksji i rewizji powszechnie uznawanych wartości. Dla wielu reżyserów równie istotne pozostają małe Apokalipsy, kameralne klęski i jednostkowe rozczarowania. Właśnie taki punkt widzenia został zaprezentowany w fińskiej „Ceremonii pocieszenia”. Reżyserka Eija-Liisa Ahtila opowiada historię rozwodzącej się pary w sposób udający realizm spod znaku cinema verite, by ostatecznie obnażyć całą sztuczność filmowej inscenizacji. O bardzo intymną płaszczyznę zahacza również jedyny polski akcent w całej festiwalowej sekcji – „MS 101” Karola Radziszewskiego. Zamierzona przez twórców campowa przesada jeszcze

mocniej podkreśla niemożliwy charakter miłości między filozofem Ludwigiem Wittgensteinem a poetą Georgem Traklem. Siła filmów z sekcji „Happy End” prawie nigdy nie tkwi wyłącznie w ich warstwie intelektualnej. Ekranowa atrakcyjność przygnębiających wizji bardzo często opiera się na charyzmie i kreatywności związanych z nią artystów. We wspomnianej „Legendzie…” jedną z głównych ról gra na przykład słynny Vincent Gallo, którego przerysowane aktorstwo znakomicie uwiarygadnia zamierzoną przez twórców zabawę z konwencją westernu. W jeszcze większym stopniu barwna osobowość artysty przekłada się na sukces całego filmu w przypadku „Wyprawy na wyspę suk”. O tym, że atrakcyjność eklektycznej fantazji o świecie przyszłości nie wyczerpuje się wyłącznie na kapitalnym tytule, decyduje osoba reżysera. Francuz F.J. Ossang – znany nowohoryzontowej publiczności z zeszłorocznego „Dharma Guns” – to artysta pełną gębą. Nie tylko tworzy filmy, lecz od wielu lat pisze także powieści i nadaje ton łączącemu w sobie punkową energię i poetycką wrażliwość zespołowi muzycznemu Messageros Killers Boys. Podczas wizyty we Wrocławiu znany z erudycji Ossang zdradził, że istotny wpływ na jego twórczość mają także wizje Gombrowicza i Witkacego. Oprócz tego artysta wsławił się tym, że – wedle festiwalowej anegdoty – zrezygnował ze spotkania z publicznością, po tym gdy poprzedniego wieczora zbyt długo korzystał z gościnności klubu festiwalowego. Czy gdyby za kilka miesięcy faktycznie miał nastąpić koniec świata, nie chcielibyśmy, żeby jego przebieg wyreżyserował właśnie Ossang?

film 65




cała polska czyta z „hiro”

poczet pisarzy różnych

odcinek 18:

tekst | filip szałasek

ilustracja | tin boy studio

John Maxwell Coetzee jest autorem powszechnie znanym, warto więc postarać się o odświeżającą perspektywę. Pryzmatem niech będą domy – ten dziwny fetysz noblisty. Domy pękające w szwach od niechcianych gości, domy w ruinie, domy mieszczące egzystencje wielkich pisarzy ze szkolnej listy lektur Najbardziej przeraża mnie w książkach Coetzee’ego to, co dzieje się w nich z domami. Są otwierane i zaludniane wbrew woli gospodarzy. W „Wieku żelaza” domostwo starej kobiety chorej na raka okupują bez pytania: bezdomny alkoholik i jego pies, służąca z dziećmi, młodociani bojówkarze, skorumpowana policja Kapsztadu. Część z nich po prostu przebywa, błąkają się po pokojach, niektórzy się szarogęszą – kradną książki lub napuszczają listowia przez okna. Właścicielka podejmuje bezskuteczne próby eksmisji, aż w końcu musi pogodzić się z dziwacznym towarzystwem, którego poszczególni członkowie zmieniają się jak dobrze zorganizowana warta. Pani Curren stara się pomagać lub uświadamiać ważne prawdy, ale – Coetzee bardzo udanie stylizuje swoją prozę – jej oracje brzmią jak starcze gderanie, szczególnie że wokół trwa wojna, której rozgoryczona nestorka nie rozumie. To ciekawe, że oczami niedołężnej emerytki (klasyczna figura niewiarygodnego narratora) chłoniemy scenerię napisaną pod film akcji: postapokaliptyczne pejzaże płonących slumsów i bezprawie na linii frontu obsadzonego przez cynicznych mężczyzn i bezdusznych, wyjałowionych emocjonalnie chłopców. Kiedy bohaterka ląduje chwilowo na ulicy i zasypia w zaułku, majacząca w malignie i zlana moczem, napada ją grupka dziesięciolatków, żeby, grzebiąc patykiem w ustach sparaliżowanej, przekonać się, czy jej sztuczna szczęka nie zawiera złotych zębów. Hipnotyzująca scena, w której – jak rzadko kiedy – zdegradowany świat przedstawiony wydaje się być zatrważająco rzeczywisty w swym wołaniu o ratunek. Jest to zapewne jeden z najmocniejszych epizodów u Coetzee’ego, kontrastujący na przykład z subtelną fantazją na temat kilku wątków biografii Dostojewskiego. W „Mistrzu z Petersburga” mieszkanko matki i córki, ubogie, lecz spokojne, nawiedza sam autor „Biednych ludzi” (bohaterki mają zresztą na półce egzemplarz debiutanckiej książki Fiodora Aleksandrowicza), wymuszając na kobietach przyjęcie go do pokoju, który wcześniej wynajmował u nich jego zmarły syn. Pisarz płaci z góry za lokum i szlocha przy gospodyniach, pomstuje na policję i los, przez długi czas nie przyjmując do wiadomości, że one też mają swoje życie (wybitny twórca zaciąga nawet matkę do łóżka na seks z litości). Czytelnik podziela jego nieuwagę, bo przecież główną postacią tej powieści jest dobrze znany kanon – „Zbrodnia i kara”. Coetzee odważnie snuje rozważania o możliwych kulisach powstania jednej z najpotężniejszych książek w historii, stawiając Dostojewskiego w sytuacjach, które prześladowały Raskolnikowa. Na drodze staje mu np. ów piekielny pokój na komisariacie, w którym odór świeżo pomalowanych ścian doprowadza skołatane serce do paroksyzmu.

John M. Coetzee

O jeszcze innym domu czytamy w „Hańbie”, słynnej dzięki ekranizacji z Malkovichem. Na farmę prowadzoną przez córkę bohatera wdziera się bez pardonu kilku rabusiów. Wspólnie gwałcą dziewczynę, która do tego jest lesbijką, a samego protagonistę polewają kwasem i zamykają na czas niecnych poczynań w łazience. Weźmy jeszcze jedno domostwo, gdzie – tak jak w „Hańbie” – istotną rolę odgrywają zwierzęta. Tym razem na głowę gospodarzy – małżeństwa akademików – zwala się matka. Zamiast tobołów taszczy ze sobą kategoryczne poglądy na temat krzywdy zwierząt, których los chętnie porównuje do tego, co spotkało Żydów w trakcie Holocaustu. Elizabeth Costello, bohaterka „Żywotów zwierząt”, wygłasza na ten sam temat serię wykładów, które kończą się skandalem poznawczym i wymianą bolesnych oskarżeń. Po jej krótkiej wizycie dzieci nie tykają kurczaka ani innych mięs przez bity tydzień. Powieść, podana w dość zaskakującej formie wykładów i komentarzy naukowych, stanowi zręcznie zbeletryzowany głos w coraz obszerniej roztrząsanej kwestii animal studies. Warto polecić polską próbę podsumowania podejmowanych przez Coetzee’ego prób dyskusji z antropomorficzną wizją rzeczywistości. Odpowiedzi próbuje udzielić Dariusz Czaja w książce „Lekcje ciemności”, gdzie o Coetzee’em traktuje esej pt. „Rzeźnia”. Cenny to głos, bowiem po pobieżnej lekturze jednej lub dwóch jego książek, można zarzucić Coetzee’emu zbytnie zaangażowanie w kwestie etyczne kosztem porywającej fabuły czy wartości estetycznych. Oczywiście: dużo tu problemów związanych na przykład z apartheidem, starością, ale uwydatnianie tych treści zależy wyłącznie od czytelnika. Trudno skupiać się na nich, kiedy równolegle toczy się akcja rodem z powieści McCarthy’ego, jak w „Życiu i czasach Michaela K.”, po które będziecie musieli sięgnąć w ciemno, opierając się na skromnej rekomendacji: to prawdopodobnie najlepsza powieść Coetzee’ego. Spośród „jego” domów wyodrębnić należy kamienicę Daniela Defoe, również zagarniętą – przez kobietę i milczącego Murzyna, którzy sprzedali pisarzowi historię rozbitka, dzięki której zyskał uniwersalną sławę. „Foe”, najbardziej eksperymentalna powieść kapsztadczyka, przypomina trochę konstrukcją „Mistrza z Petersburga”. Także i tutaj Coetzee porzuca swój ulubiony temat – rozpadające się RPA – na rzecz luźnej refleksji nad losami książek i pisarzy, tych twórców fikcji, którzy zaczynają jawić się jako jednostki zagubione, kiedy sami stają się bohaterami czyjejś opowieści.

Najbardziej przeraża mnie w książkach Coetzee’ego to, co dzieje się w nich z domami; są otwierane i zaludniane wbrew woli gospodarzy (…), okupowane bez pytania.

68 książka

Sięgnij też po… Nabokov „Ada albo Żar” lub Cormac McCarthy „Strażnik sadu”

www.hiro.pl


www.hiro.pl

książka 63


paula i karol Whole Again lado abc 7/10

Na swojej drugiej w karierze płycie Paula i Karol udowadniają, że umieszczenie ich na liście „Sound of 2011”, w której „The Guardian” prezentuje najciekawsze młode zespoły spoza Wysp, nie było przypadkiem. Od czasu wydania debiutu nasza dwójka zdążyła zagrać sporą ilość koncertów w Polsce i za granicą, poszerzyć skład zespołu oraz skraść serca całej masie ludzi. „Whole Again” nie będzie niespodzianką dla nikogo, kto w przeszłości zetknął się z twórczością uroczej Kanadyjki i równie uroczego Polaka. Zespół nadal stoi po jasnej stronie mocy i dba z charakterystyczną dla siebie czułością o nasze dobre samopoczucie. W folkowo-rockowym rytmie pompowana jest do naszych serc cała gama pozytywnych emocji. Tytułowy kawałek zaskakuje gęstym brzmieniem i dominującym motywem gitary elektrycznej, bardzo sympatycznie wypada napędzany przez perkusję i snujący się leniwie bas „What You Say (I Know)” oraz upleciona z delikatnych dźwięków ballada „Windows Talking”. I choć momentami płyta bywa przesłodzona, muszę przyznać, że słucha się jej z wielką przyjemnością. Idealny soundtrack na letnie, chilloutowe poranki. Kamil Downarowicz

hot chips

in our heads

domino 8/10 Do tańca bez różańca – mimo że panowie z Hot Chip mają już swoje lata, na „In Our Heads” nadal brzmią młodzieńczo. Tak grali kiedyś Pet Shop Boys (inspiracje nimi mocno słychać w „Ends of the Earth”), których jednak złote czasy minęły bezpowrotnie. Na szczęście w głowach piątki Londyńczyków wciąż wy-brzmiewa ten sam rozgrzany chip. „In Our Heads” to inteligentna mieszanka elektropopu z house’em, downtempa z r&b. Nie znajdziemy tu może na hitów na miarę „Over and Over” czy „Ready for the Floor”, ale nie ma też utworów słabych. To najlepszy album w całej dyskografii Hot Chip, w dodatku idealny na lato. Łagodny głos Alexisa Taylora jest tu wyraźnie mniej autoironiczny (może z wyjątkiem „Night & Day”) i mniej melancholijny (poza „Look at Where We Are”) niż na poprzednich płytach. Za to przepełniony miłością, o której traktuje większość nowych piosenek, z balladą „Don’t Deny Your Heart” na czele. Ale czy piąty krążek kogokolwiek może jeszcze wzbudzać dreszcze? O tym będzie się można przekonać w sierpniu na Nowej Muzyce w Katowicach, gdzie Hot Chip zaprezentują nowy materiał na żywo. Adam Kruk

70 recenzje

brodka

lax

kayax 7/10 Uff, Brodka nie zostawiła za oceanem tego, co zapewniło sukces jej „Grandzie” – specyficznej wrażliwości, poczucia humoru i ciągot do mieszania najróżniejszych klimatów. Ze studia Red Bull Records w Los Angeles przywiozła nam dwie nowe piosenki, te zaś obrosły remiksami, składając się na opisywaną epkę. „Varsovie” to ballada o pięknej na swój sposób miłości do miasta, z którym niejednemu trudno trwać w zażyłej relacji. Oryginał jest zgrabny, posłuchajcie tylko, jak elektronika imituje, a zarazem uzupełnia brzmienie chansonowego akordeonu, zaś perkusja osacza w kulminacyjnym momencie. Numer dorobił się klubowych szlifów w jaśniejszej, bardziej przestrzennej wersji Bueno Bros i wobblujących basów w interpretacji Auera. Z kolei „Dancing shoes” to Karaiby na plastikowo plus echa dansingów sprzed kilku dekad. Obciach? Właśnie nie. Francuz Greg Kozo przydaje kompozycji nowej dynamiki, a Kamp! prezentuje autorskie spojrzenie na ejtisy, uszlachetniając przy okazji lata 90. Atuty? Wyeksponowane. Apetyt na więcej? Rozbudzony. dominika węcławek

liars

WIXIW

mute 8/10 Angus Andrew zapowiadał, że w trakcie prac nad szóstym albumem Liars, porzucił wszystko, czego się dotychczas nauczył i chciał spojrzeć na muzykę zupełnie świeżym okiem. A mówi to gość z zespołu, o którym słusznie pisał recenzent BBC, że jako jedyni z fali post-punkowego revivalu obok LCD Soundsystem potrafili przekuć stylizację w zupełnie nową jakość! Po mocnym, ale stosunkowo zachowawczym „Sisterworld”, Liars znów kierują się w stronę eksperymentu i mroku, tworząc swój najbardziej dojmujący album od czasu „Drum’s Not Dead”. Prosta rzecz – rezydujący w LA nowojorczycy zamienili gitary na analogowe syntezatory i nagrali elektroniczny album. Choć bardzo jednorodny, to budzący szeroką gamę skojarzeń – od Tangerine Dream przez „Kid A” Radiohead aż do aktualnej muzyki basowej. Liars odprawiają teatralne, awangardowe dziady w rytm zaskakująco kruchych „dubowych” podkładów i udowadniają, że nawet porzucając rockowy drive na rzecz posępnych, „dyskotekowych” beatów, nie są w stanie nagrać słabej płyty. Rzadko kiedy muzyczna robotyka ma tak ludzką twarz! marek fall

Marissa Nadler

sister

Box of Cedar Records 7/10 Marissa Nadler zawsze była w cieniu. Kiedy wokalistki w stylu Joanny Newsom i Grouper trafiały do szerokiego grona odbiorców, ona po cichu robiła swoje. Cień to również strefa wokół, której obracają się piosenki amerykańskiej wokalistki. Już otwierający płytę numer „The Wrecking Ball Company” nie pozostawia wątpliwości, z jaką muzyką będziemy obcowali. Jest melancholijnie, minimalistycznie i bardzo amerykańsko. Nie znaczy to, że album nie zawiera wzbogaceń. Pojawiają się choćby pogłosy, chórki i smyczki, ale pozostają one w cieniu sennego głosu wokalistki, która w takich numerach jak „Love Again, There Is a Fire” pokazuje pełnię swoich możliwości. Na „Sister” Marissa kontynuuje wątki z zeszłorocznego krążka: zarówno te muzyczne, jak i tekstowe. Królują tęsknota i rozczarowanie, od czasu do czasu przetykane troszkę jaśniejszymi barwami. W efekcie dostajemy propozycję w sam raz dla wszystkich zwolenników folkowego smęcenia na wysokim poziomie. jan prociak www.hiro.pl


Mount Eerie

Clear Moon

P.W. Elverum & Sun 9/10

The Phantoms

Crazy Like a Wasp

The Death Grips

Crunchy Human Children Records 7/10

The Money Store

Nie lubię używać wielkich słów, ale takie albumy jak „Clear Moon” potrafią skutecznie gasić recenzencki cynizm. Houellebecq napisał w „Cząstkach elementarnych”: „Niezależnie od zalet charakteru, takich jak odwaga, zimna krew i poczucie humoru, cech rozwijanych przez całe życie, zawsze w ostateczności mamy złamane serce”, i taka myśl dźwięczy mi w większości nut Phila Elveruma, stojącego niegdyś za The Microphones. Choć bez dramatów, a w formie wyrażonej za pomocą prostolinijnej, poetyckiej apatii. Nowe Mount Eerie to minimalistyczne, akustyczne ballady śpiewane cichym głosem („Through The Trees pt. 2”), kilka utworów, w których z dziwnego hałasu przebijają się mikroskopijne melodie („The Place Lives”), samotnicze ambienty, a nawet coś na kształt rekonstrukcji chorału gregoriańskiego („Over Dark Water”) czy… „Kid A” („The Place I Live”). Podejrzewam, że pojawią się zarzuty odcinania kuponów, ale twórczość Elveruma jest nadal unikatowa w swojej intensywności. Marek Fall

Warszawscy surferzy miejskich fal powracają z kolejnym minialbumem. O ile na dobrze przyjętym zeszłorocznym „Teście” uderzyli w słuchaczy mas y w n y m dźwiękiem, nie zostawiając zbyt dużo miejsca na oddech, o tyle na „Crazy Like a Wasp” mają więcej pola do popisu. Oj, wiedzą jak robić to współczesne retro, umiejętnie „zepsuć” swoje brzmienie, pchnąć nagrania w objęcia psychobilly, ale też nadać im punkową szorstkość. Najważniejszy jest jednak klimat. Kiedy wokalista powoli wyrzuca wersy „Look at the girl, she’s crazy like a wasp”, a jego akcent tak nonszalancko ucieka w pastisz amerykańskiej angielszczyzny, nie sposób się nie uśmiechnąć. Tyle, że wraz z uśmiechem czujemy mityczny żar kalifornijskiego słońca, drapiący piasek pustyni i zapach topiącego się asfaltu. Choć na cztery numery mamy cztery trafienia, najmocniej oszałamia „Broken Strings”. Czy to przez zupełnie zwariowany rytm wybijany na bębnach, czy przez rozszalałe partie organowe? O tym słuchacz musi zadecydować sam. DOMINIKA WĘCŁAWEK

O tym, że rap ma być nowym punkiem, szybko zapomniano. Imprezy i hedonizm zastąpiły wkurw, który ogranicza się do pojedynczych strzałów. The Death Grips strzelają często i szybko, choć zdarzają im się pudła. Nie zmienia to faktu, że „The Money Store” to momentami prawdziwa petarda i dobry podkład zarówno do pogo, jak i butowania przeciwników. MC Ride z koksem się nie pieści i wyjątkowo często zaciska pięści i zęby. Jego wściekłe nawijki to zdecydowanie najmocniejszy punkt tego albumu. Dzielnie wtórują mu odpowiedzialni za produkcję Zach Hill i Andy Morin, którzy łączą w gęstą i brudną całość element różnych odmian agresywnej elektroniki. Przester goni przester, a basy momentami kładą na łopatki swoim ciężarem. W świecie The Death Grips nie ma chwili na wytchnienie. RATM pokolenia web 2.0? Czemu nie! I nawet jeśli jest to w dużej mierze „konfekcjonowany bunt, konfekcjonowana złość”, to ten album swoją rolę spełnia doskonale. JAN PROCIAK

Big K.R.I.T.

SHONEN KNIFE

Live From The Underground Def Jam 9/10

Trudno uwierzyć, że mieliśmy w hip-hopie czasy, gdy nagrania z południa były s y m b o l e m masowo wytwarzanej tandety. Z jednej strony czarują OutKast i Cee-Lo, ale jak wiadomo, od kiedy George Clinton otworzył dla nich kosmos, z rzadka zaglądają na naszą planetę. Z drugiej mamy daleko bardziej przyziemne nagrania w stylu UGK czy Ludacrisa, prze-pimpów (słowo „alfons” jednak nie siedzi, wybaczcie) płynnością nawijki i charyzmą deprymujących większość konkurencji. Kto pomiędzy? Nazywajcie go Big K.R.I.T. Facet jest z Mississippi, produkuje jak przystało na kogoś właśnie stamtąd pochodzącego, zaś rapuje na tyle barwnie i wyraziście, że bit bywa niepotrzebny. Po dwóch znakomitych mixtape’ach, przedstawił właśnie solową płytę. Sprostał na niej niebotycznym oczekiwaniom. „Live From The Underground” napędza blues z Delty, funk ze statku-matki, hip-hop zewsząd, koronkowe aranżacje ustawione w opozycji do chamskich refrenów i rzucane zza drzwi Cadillaca linijki od zioma bardziej bystrego, niż można by początkowo sądzić. To cholerstwo jest nie do zatrzymania. MARCIN FLINT www.hiro.pl

EPIC 7/10

Dana Buoy

POP TUNE

Summer Bodies

W zeszłym roku Shonen Knife obchodziło trzydziestolecie działalności, ale ich najnowszy album dobitnie pokazuje, że i w czwartej dekadzie szczytem zmian będą u Japonek najwyżej nowiutkie spódniczki. Kierowane przez niezmordowaną Naoko Yamano trio kolejny (osiemnasty!) raz jawi się jako brakujące ogniwo pomiędzy dziewczęcymi zespołami wokalnymi lat 60., Ramones i nowoczesnym j-popem. Czasem z rock’n’rollowo-surfowym przytupem („Welcome to the Rock Club”), to znowu z kwiatami we włosach („Psychedelic Life”) albo niemal w duchu… Skaldów („Paper Clip”). Zadziorna – acz bez przesady - gitara, gładkie melodie i takież zaśpiewy. Bubblegum power pop punk from Osaka! Łącznie dziesięć piosenek kolorowych i słodkich jak zawartość paczki landrynek. No i ta specyficzna angielszczyzna, do jakiej zdolni są tylko krajanie kapitana Tsubasy. Nie wiem, jak czyternicy, are ja to rubię i porecam nowy rongpray Shonen Knife. SEBASTIAN RERAK

Na solowym albumie Dana Jannses, perkusista A k r o n / Fa m i l y, realizuje swoje pomysły na nieb a n a l n ą wakacyjną rozrywkę. Muzykę, którą sam autor określa jako „tropicore”, zainspirowała podobno podróż do Tajlandii. Pod fasadą tzw. „gorących rytmów”, żywo kojarzących się z folderami reklamowymi, znalazło się miejsce na odrobinę dzikości rodem z „Niebiańskiej plaży” Alexa Garlanda, spopularyzowanej przez ekranizację z DiCaprio. Nie chodzi o rozchełstanie rodem z „Love is Simple”, najsłynniejszego albumu A/F. Jannses stawia na dość klasyczny songwriting: rozplanowuje dodatki (zwracają uwagę bas i tamburyny) wokół pojedynczej melodii-dominanty. Jej nośnikiem bywa gitara (jak w „Hand Over Hand”), wokal („Futures Past”), niekiedy w odważnym ujęciu a cappella, czy syntezatory markujące dźwięki naturalnego otoczenia („Anatomy of Now”). Chwilę oddechu od rozwibrowanego, jaskrawego popu oferują ballady, wśród nich najbardziej udane na płycie „Satellite Ozone”. FILIP SZAŁASEK

Good Charamel Records 7/10

LEFSE 6/10

recenzje 71


niesamowity spider-man REŻ. marc webb

premiera: 4 lipca 9/10

Szybki i zaskakujący reboot „Spideya” jest szybki, zaskakujący i spoko. Fajnie, że jest dużo spidey-camu i radosnego łuhuuu-bujania się na nitce po Nowym Jorku. Garfield ładuje bar zajebistości Spideya na pełną moc (11/10 w skali Spinal Tap) i stawia na entourage hipstera/ nerda (znak czasów) z deską i grzywką out of bed. Nie dziwota, że urocza kujonka Emma Stone (12/10, choć tu niestety blond) leci na niego i na randkę zaprasza na rybę (serio) do domu, a nie na melanż. Między nimi elektrony i elektrolity przelewają się jak w laboratorium małego chemika. Ekran jest ich, a ujęcia jak z teledysków (przecież to Webb) proszą się o prnt scrn. I nareszcie Spidey to totalnie our hero i idol Kick-Assa. Są i lekcje odpowiedzialności, i father issues, a kto tego nie zna? Zawsze w tle majaczy jakiś Jaszczur (tutaj to ten brudas Spikey z „Notting Hill”!) albo inna gadzina, no nie? Do wymiany, o dziwo, muzyka. Serio, Spidey jeżdżąc na desce, słuchałby Coldplay? LOL. Apeluję do internetów o fan-wersję z elektroniką. Poza tym: Łuhuuu! kaja klimek

21 Jump Street reż. Phil Lord, Chris Miller premiera: 13 lipca 6/10

Nawiązująca do hitowego amerykańskiego serialu emitowanego w latach 1987-92 komedia pod tym samym tytułem doskonale wpisuje się w konwencję buddy cop movie okraszonego sporą dawką high school. To nic, że główni bohaterowie mają po dwadzieścia pięć lat i tak naprawdę są działającymi pod przykrywką tajniakami, którzy rozpracowują narkotykową szajkę – gdy powrócą do szkolnych ław, znakomicie wtopią się w tłum nieletnich. Tyle że od kiedy ukończyli liceum, wiele się zmieniło, więc rozchwytywany playboy (Channing Tatum) i pogardzany kujon (Jonah Hill) ze zdziwieniem zarejestrują druzgocące roszady w systemie uczniowskiej hierarchii. Poczucie humoru to rzecz dyskusyjna; jednych „21 Jump Street” rozśmieszy celnymi puentami, innych zażenuje tak wielbionym przez Amerykę żartem klozetowym. Nie jest to dzieło w żadnym wypadku oryginalne, a schemat zjada schemat, co być może wyjaśnia tak pozytywne przyjęcie filmu w Stanach – w końcu najbardziej kocha się te znane melodie. Sonia Miniewicz

72 recenzje

kochanie, poznaj moich kumpli Reż. STEPHEN ELLIOTT Premiera: 13 lipca 6/10

O tym, że zwariowani kumple mogą utrudnić drogę na ślubny kobierzec, przekonywali już twórcy filmów z cyklu „Kac Vegas”. Okazuje się jednak, że sakramentalne „tak” niekoniecznie oznacza koniec kłopotów. Komediowy dream team w składzie Stephen Elliott („Priscilla, królowa pustyni”) i Dean Craig („Zgon na pogrzebie”) pokazuje, że czasem dopiero wtedy zaczynają się problemy. Kiedy David (Xavier Samuel) zaprasza na swoje wesele grupę oddanych przyjaciół, nie spodziewa się, że suto zakrapiany wieczór kawalerski będzie tylko delikatnym interludium do prawdziwego pandemonium. Niechęć do instytucji małżeństwa, narkotyki i owca będąca oczkiem w głowie nadwrażliwego teścia tworzą iście wybuchową mieszankę, która co rusz eksploduje serią gagów. I choć humor w „Kochanie, poznaj moich kumpli” jest dość nierówny, to duże stężenie żartów powoduje, że film stanowi idealną propozycję na wakacyjny wieczór. W końcu ta komedia jest jak oddany kumpel – mimo wad i wpadek i tak ją lubimy. jan prociak

www.hiro.pl


magic mike reż. Steven Soderbergh premiera: 13 lipca 7/10

Przyznam, że zdecydowanie wolę Soderbergha mainstreamowego, choćby z „Contagion” lub trylogii o Dannym Oceanie, niż arthouse’owego, jak z „Bubble” czy „The Girlfriend Experience”. Nie sądziłem jednak, że dwugodzinne towarzystwo półnagich facetów sprawi mi tyle przyjemności. „Magic Mike” jest oparty na prawdziwym wątku z życiorysu Channinga Tatuma, którego przystankiem na drodze do Hollywood była właśnie scena w nocnych klubach. Jak nietrudno się domyślić, cały „dramat” polega tu więc na rozterkach 30-letniego striptizera, podobnych dylematom, przed jakimi stają np. sportowcy – moje ciało nie będzie wiecznie młode i sprawne, ergo: przede mną raptem kilka, góra kilkanaście lat kariery. Z tym że, rzecz jasna, gwiazdy futbolu czy NBA mogą przez te parę sezonów odłożyć na konto niebotycznie większą sumkę niż zawodowi rozbieracze. W trakcie seansu warto jednak odstawić te egzystencjalne zagwozdki na bok i oddać się rozrywce – aktorstwo stoi na zaskakująco wysokim poziomie (być może dlatego, że narcystyczni przystojniacy, jak Tatum czy McConaughey, grają tu poniekąd samych siebie), choreografia występów bywa pomysłowa i dowcipna, a fabuła, choć konwencjonalna, płynie lekko i wartko. „Goło i wesoło” to nie jest, ale na upalne dni w klimatyzowanej sali – jak znalazł. Piotr dobry

angie stone

Ben l’oncle soul omar • ewa Bem ania rusowicz dimitri From paris eskauBei & Funky Flow ewa szlachcic & way no way

bez wstydu

Bilety do naBycia: salony empik, www.ticketpro.pl, www.eventim.pl, www.ebilet.pl, salony media markt i saturn.

reż. FILIP MARCZEWSKI premiera: 20 lipca 2/10

www.BialystokpozytywnewiBracje.pl

Nastoletni Tadek (Mateusz Kościukiewicz) ucieka od ciotki, aby zamieszkać ze starszą siostrą Anką (Agnieszka Grochowska). Ta związana jest z lokalnym „wszechpolskim” politykiem i nie do końca radzi sobie z własnym życiem. Podobnie zresztą jak Tadek, na którego poluje młoda Romka Irmina (Anna Próchniak), widząca w nim kandydata na męża. I może byłaby z nich zgrana para, gdyby nie fakt, że chłopak zakochany jest we… własnej siostrze. Wyglądać to może ciekawie na papierze. Na ekranie, niestety, jest równie papierowo i doprawdy szkoda było marnować talenty zdolnych aktorów na film tak marny. Nie udało się stworzyć ani wiarygodnego obrazu Polski prowincjonalnej, ani osadzonej w magicznym „nigdzie” bajki. Nie przekonuje też portret nastoletniej miłości. Jedyna rzecz godna tu uwagi to erotyka. Tej jednak, wbrew wabiącej kazirodczym wątkiem strategii promocyjnej filmu, nie ma wcale aż tak wiele. Dziwi, że na tegorocznym festiwalu w Gdyni pokazano „Bez wstydu” w Konkursie Głównym, bo – choć Marczewski robił interesujące krótkie filmy – jego pełnometrażowy debiut jest Adam Kruk bolesną dla widza pomyłką.

organizator:

patroni medialni:

www.hiro.pl wrotapodlasia.pl


| bartosz sztybor

prosiacek scen i rys.: Krzysztof „Prosiak” Owedyk

scen.: Tobiasz Piątkowski rys.: Jarosław Gach wyd.: Instytut Marka Kamińskiego 1/10

Jeden z lepszych polskich scenarzystów komiksowych i bardzo dobry rysownik tworzą razem – i tu zaskoczenie dla tych, którzy nie spojrzeli na ocenę – jeden z gorszych rodzimych komiksów ostatnich lat. Już sama historia o pragnieniu grupki kumpli, by wyprawić się na biegun, jest mało wciągająca. Ciężko w niej o jakiekolwiek emocje, trudno utożsamić się z postaciami czy choćby kibicować im w ich dążeniach. Nie dość że fabuła nie jest angażująca, to i sposób jej prowadzenia często drażni. Przeskoki między wątkami są zbyt chaotyczne, a narracja zamiast płynąć, spada powoli na dno ciągnięta przez niepotrzebne sceny, zbędne kadry i puste informacje. Rysunek, niestety, trzyma poziom scenariusza, bo tak jak w przypadku Piątkowskiego, tak i Gach nie pokazał nawet odrobiny swojego talentu. Całość wygląda jak narysowany na szybko storyboard do bardzo taniej i emitowanej wyłącznie w regionalnej telewizji reklamy sklepu z meblami ratanowymi. Postacie są sztywne, ich twarze zmieniają się na każdym kadrze, a ich budowa anatomiczna na jednej stronie kojarzy się z figurą Danny’ego DeVito, a na drugiej z posturą Arnolda Schwarzeneggera. Na każdym więc kroku można znaleźć tu błędy tak fabularne, jak i formalne. Ale najwyraźniej ludzie lubią błądzić, bo Instytut Marka Kamińskiego już zapowiada kolejne albumy z tej serii. Proszę o wybaczenie, ale ja już błądzić nie mam zamiaru.

Zen Steve’a Jobsa scen.: Caleb Malby i Forbes LLC rys.: JESS3 wyd.: Onepress 4/10

Oczywistym było i w dalszym ciągu jest, że po śmierci Steve’a Jobsa zaczną powstawać wydawnictwa dotyczące jego życia, kariery czy ostatnich dni. Tak laurki, jak i paszkwile nastawione na wzbudzenie sensacji. Komiks „Zen Steve’a Jobsa” na szczęście nie jest ani paszkwilem, ani laurką. Zresztą w życie czy karierę tytułowego bohatera też mocno nie wchodzi, a opowiada o nim w dość ciekawy sposób. To historia przyjaźni Jobsa z Kobunem Chino Otogawą, który stał się duchowym przewodnikiem tego pierwszego. To więc opowieść o przyjaźni, choć lepiej pasowałoby tu określenie, że to esencja opowieści o przyjaźni. Esencja, bo to krótki komiks, który pokazuje wyłącznie przełomowe momenty w relacji Jobsa z Otogawą. Z jednej strony to udane posunięcie, bo komiks jest dobrze opowiedziany, lecz z drugiej brakuje tu często motywacji postaci, przez co te przełomowe momenty bywają nieczytelne. Kompletnie nieczytelna jest też strona graficzna. Choć oprawą wizualną zajmowała się ponoć znana na całym świecie agencja kreatywna JESS3, to te kilkadziesiąt stron dowodzi, że określenie „bycie kreatywnym” najwyraźniej straciło na wartości. Kuleje tu wszystko, od samych rysunków po kompozycję kadrów, nie wspominając o liternictwie. To najgorzej narysowany komiks, jaki widziałem od czasu, gdy w trzeciej klasie podstawówki mój kolega Karol pokazał mi krótką opowiastkę o jego ojcu walczącym z zakonnicami. Na szczęście historie obrazkowe to także scenariusz, a te – tak w przypadku dzieła Karola, jak i „Zenu Steve’a Jobsa” – są na niezłym poziomie.

recenzje 74

tekst

biegun

wyd.: Kultura Gniewu 6/10

Legenda polskiego komiksu undergroundowego powraca po latach przerwy. Twórca najlepszej rodzimej powieści graficznej („Ósma czara”) nie przypomina o sobie jednak pełnometrażowym albumem, a zbiorem krótkich historii, jednoplanszówek oraz ilustracji satyrycznych, które powstały w okresie 2010-12. Sam ich klimat, a jednocześnie tytuł wydawnictwa nawiązuje do kultowego zinu autora, wydanego zresztą w formie zbiorczej dwa lata temu. Kultowość tytułu i wielkość twórcza Owedyka nie została tu zszargana, ale też nie została w stu procentach potwierdzona. To zbiór bardzo nierówny, w którym rzeczy na wysokim poziomie sąsiadują z kompletnymi średniakami, a te z kolei poprzedzają totalne gnioty. Są tu historie ze świetnymi dialogami, dowcipnymi lub zaskakującymi (albo to i to naraz) punktami wyjścia oraz przewrotnymi puentami. Jednak zdarzają się też opowieści pełne punkowej naiwności, które sprowadzają się do głoszenia haseł: jebać system, jebać kościół czy jebać celebrytów. Jebać – owszem – można, ale miast do inteligentnego paszkwilu te gorsze rzeczy w „Prosiacku X” można porównać do pisania HWDP na murach. I choć niektórym historiom brakuje polotu, to strona graficzna każdej z nich stoi na bardzo wysokim poziomie. Tym bardziej że Owedyk radzi sobie świetnie w kilku stylistykach. I oby radził sobie dalej, bo szkoda, by twórca takiego kalibru znowu zrezygnował z robienia komiksów na kilka lat.

Logikomiks – W Poszukiwaniu Prawdy scen.: Apostolos Dioxiadis i Christos H. Papadimitriou rys.: Alecos Papadatos kol.: Annie Di Donna wyd.: W.A.B. 8/10

Wróciłem od mamy do swojego mieszkania. U mamy najadłem się na tydzień (ciasto karmelowe jak zawsze pyszne), więc z pełnym żołądkiem zabrałem się do pracy. Zostało mi do przeczytania sto stron „Logikomiksu”, więc skończyłem je szybko, bo dobrze się czyta, po czym zażyłem element bajeczny. Zacząłem rozmyślać. Minęły cztery godziny, choć zegar pokazał, że tylko pół. Nieważne. Odkryłem oszustwo, jakiego dopuścił się jeden ze scenarzystów komiksu. Od razu uprzedzam, nie mam zamiaru korzystać z żadnych aksjomatów, podaję same fakty i dowody. Christos H. Papadimitriou twierdzi, że jest profesorem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, ale twierdzenie to jest ewidentnie fałszywe. Punktem wyjścia do udowodnienia tego kłamstwa jest jego wizerunek. W komiksie wygląda jak sympatyczny, podstarzały Grek. W rzeczywistości, jak podstarzały grecki alfons (wystarczy spojrzeć na fotografię wewnątrz albumu). Czy wykładowca Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley wyglądałby jak podstarzały grecki alfons? Nie wydaje mi się. To oczywiście nie wszystko. Jego zawód potwierdza jedna ze scen w komiksie, gdzie trafia do biednej dzielnicy, a tam od razu zostaje otoczony przez prostytutki, żebraków i typów spod ciemnej gwiazdy. Czy zaczepialiby wykładowcę Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley? Nie wydaje mi się. Ale to w dalszym ciągu nie wszystko. Bo w końcu Christos H. Papadimitriou – jako postać z komiksu – cały czas wspomina o komputerach. Natomiast w całym albumie nie ma nawet ćwiartki kadru, na którym tenże wykładowca siedziałby przy komputerze. Czy wykładowca Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley nie miałby dostępu do komputera? Nie wydaje mi się. Wydaje mi się natomiast, że dostarczyłem dostatecznych dowodów na potwierdzenie mojej tezy. A czego dowodzi postawienie przeze mnie tezy i moje późniejsze dochodzenie do prawdy? Tego, że tak, „Logikomiks” działa na wyobraźnię. Tak, potrafi opowiadać o logice w bardzo przystępny sposób i przekonać do niej nawet największego laika. Tak, to bardzo dobry komiks. Tak z elementem bajecznym, jak i bez niego.

www.hiro.pl


Więzień nieba

Miesiąc niedziel

Julian Barnes

Carlos Ruiz Zafón

John Updike

Świat Książki 7/10

Nagrodzona Bookerem najnowsza powieść cenionego brytyjskiego pisarza Juliana Barnesa to rzecz drobna pod względem objętości, ale bogata w treść. Anthony Webster, emerytowany i rozwiedziony dość typowy przedstawiciel klasy średniej, z nostalgią wspomina czasy swojej młodości, w tym okres studiów przypadający na lata sześćdziesiąte. Przeżył wtedy wielką nieszczęśliwą miłość, stracił też najbliższego przyjaciela, który popełnił samobójstwo w dość osobliwych okolicznościach. Po latach Anthony otrzymuje tajemniczy spadek – pamiętnik zmarłego przyjaciela. Choć tajemnica jego śmierci tworzy narracyjną oś książki, „Poczucie kresu” to przede wszystkim opowieść o mechanizmach pamięci, o tym, w jaki sposób konstruuje się własną biografię, wykrzywiając bądź idealizując wydarzenia, pozornie błahe, nieistotne w perspektywie całego życia. Główny bohater mierzy się z przeszłością, próbując zrozumieć przy tym teraźniejszość – ocenić swoje życie, do bólu zwyczajne, nieco banalne w swojej przewidywalności, ale też naznaczone wydarzeniami z młodości w stopniu głębszym, niż zdawał sobie dotąd sprawę. Elegancko poprowadzona, mądra i pełna subtelnego humoru powieść o sprawach ostatecznych.

Muza 2/10

Carlos Ruiz Zafón definitywnie rozmienia swój talent na drobne. Po olbrzymim sukcesie łotrzykowskiego „Cienia wiatru” wymagania czytelników spragnionych kolejnych wciągających fabuł rozgrywających się w powojennej Barcelonie były duże. O ile jeszcze „Gra anioła”, drugi tom nieformalnego cyklu, broniła się jako przyzwoita powieść kryminalna, o tyle najnowsza część sprawia wrażenie naprędce, byle jak skleconej kontynuacji historii Cmentarzyska Zapomnianych Książek. Powieści brakuje w zasadzie wszystkiego: intryga rwie się w szwach, powtarzając wcześniej wypracowane schematy (wymęczone ukłony w stronę „Hrabiego Monte Christo”), postacie znane z poprzednich części tracą cały swój urok, a większa porcja akcji skupia się na telenowelowych wątkach ślubów i zdrad. „Więzień nieba” nie sprawdza się nawet jako mało ambitne czytadło – brakuje mu też epickiego oddechu bestsellerowego „Cienia wiatru”, który zachwycał również nastrojowo odmalowanym obrazem Barcelony. Miejmy nadzieję, że Zafón nie pogrzebał jeszcze całkowicie swojego talentu, choć rokowania na przyszłość wydają się mało optymistyczne.

Rebis 6/10

Wydana po raz pierwszy na polskim rynku, napisana w 1975 roku powieść amerykańskiego mistrza prozy obyczajowej to groteskowy portret pastora zmagającego się z demonem seksu. Cudzołożący bez umiaru Tom Marshfield zostaje wysłany do odosobnionego ośrodka przeznaczonego dla grzeszących duchownych, w którym przyjdzie mu spędzić miesiąc na kuracji polegającej głównie na wyczerpującej spowiedzi w formie pamiętnika. „Miesiąc niedziel” to z jednej strony pikantna, obrazoburcza opowieść o seksualnych podbojach czterdziestoletniego pastora, a z drugiej – zabawny i nakreślony dobrotliwym tonem komentarz do rewolucji obyczajowej zbierającej swoje różnorodne żniwo w Ameryce lat siedemdziesiątych. Updike zawsze był mistrzem kreślenia postaci nieoczywistych, traktowanych przez niego z dużą dawką empatii – pochylając się nad losem nieszczęsnego pastora, który oddał ciało we władanie Szatanowi, nie krytykuje ani nie moralizuje. Jako piewca przyziemności ubranej w piękne słowa, Updike skupia się na tym, by ukazać rozterki bohatera w całej ich rozpiętości, próbując być może jedynie udowodnić to, że największym grzechem lubieżnego pastora okazuje się być człowieczeństwo.

tekst | jędrzej burszta

Poczucie kresu


SEGA PC, PS3, X360

foto | materiaŁy promocyjne

8/10

Nieczęsto się zdarza, by gra akcji zawierała głębszy przekaz. „Binary Domain” – dzieło stworzone przez Japończyków z Yakuza Studio – należy jednak

Tropico 4: Czasy współczesne Kalypso Media PC 8/10

Na pierwszy rzut oka życie dyktatora wydaje się wygodne: władza, pieniądze, kobiety itd. „Tropico”

Scania Truck Driving Simulator Rondomedia PC 8/10

Grę stworzyło czeskie studio SCS Software, znane z produkcji cechujących się dużym realizmem rozgrywki. Produkcja powstała we współpracy

do wyjątków. Gra podejmuje tematykę transhumanizmu i próbuje odpowiedzieć na pytanie, gdzie znajduje się granica pomiędzy istotą czującą i myślącą a zaawansowanym komputerem. Akcja toczy się w 2080 roku w Tokio. Międzynarodowy oddział komandosów Rust Crew przybywa na miejsce celem porwania i postawienia przed sądem japońskiego naukowca, podejrzanego o tworzenie robotów do złudzenia przypominających i uważających się za ludzi, co zakazane jest przez Nową Konwencję Genewską. Gracz wciela się w jednego z żołnierzy. Rozgrywka prezentowana jest z perspektywy trzeciej osoby i opiera się na eksploracji dzielnic futurystycznego miasta i licznych walkach z robotami, podczas których ważne jest taktyczne krycie się za elementami otoczenia. W grze nie brakuje również spektakularnych pościgów i starć z olbrzymimi bossami. Istotnym elementem jest budowanie relacji z członkami zespołu, realizowane poprzez sekwencje dialogowe – w obcym kraju, gdzie każdy może okazać się wrogo nastawioną maszyną, przyjaciele są na wagę złota. „Binary Domain” to świetna, dojrzała produkcja, godna polecenia nie tylko miłośnikom cyberpunku. z przymrużeniem oka udowadnia jednak, że tak nie jest. „Czasy współczesne”, czyli dodatek do najnowszej odsłony serii humorystycznych gier strategicznych, wprowadza zarządzanie tropikalną wyspiarską dyktaturą w XXI wiek. El Presidente po powrocie z zagranicznych wakacji postanawia zainwestować w nowe technologie, z czym wiąże się sporo nowych obowiązków i problemów. Zarządzając miniaturowym totalitarnym państewkiem, gracz musi za wszelką cenę utrzymać się przy władzy. By tego dokonać, należy znaleźć równowagę pomiędzy różnymi aspektami zarządzania: propagandą, dogadzaniem społeczeństwu poprzez wprowadzanie nowinek technicznych i pilnowaniem, by obywatele pracowali celem zdobycia funduszy potrzebnych do prowadzenia całej działalności. Czasem trzeba się uciec do ograniczania swobód obywatelskich – blokując leniwym pracownikom dostęp do portali społecznościowych czy wykorzystując internet jako narzędzie walki z kontrrewolucjonistami. Tytuł naśmiewa się przy tym z wielu problemów współczesnego świata – gracz musi się zmagać m.in. z atakami ekologów. Dodatek zawiera zupełnie nową kampanię złożoną z dwunastu rozbudowanych scenariuszy, których ukończenie wymaga około 30 godzin rozgrywki. ze szwedzką firmą Scania – jednym z największych na świecie producentów samochodów ciężarowych i autobusów. „Scania Truck Driving Simulator” pozwala na spróbowanie swoich sił za kierownicą wielokołowych ciężarówek. Przygodę z prowadzeniem wielokołowych gigantów rozpoczyna się od zdania egzaminu na prawo jazdy kategorii „C”, a także testu na szybkość reakcji, przeprowadzanego w zmiennych warunkach. Po ukończeniu tych dwóch trybów gracz zostaje dopuszczony do konkursu Young European Truck Driver. Konkurs ten odwzorowuje rzeczywiste wyścigi, odbywające się pod patronatem firmy Scania w całej Europie, w tym w Polsce. Twórcy zadbali również o możliwość skorzystania z toru testowego firmy Scania, znajdującego się w miasteczku Södertalje w Szwecji, wiernie odwzorowanego w grze. Nie zabrakło również trybu Wolna Jazda, pozwalającego na swobodne przemieszczanie rozległych, malowniczych obszarów i transportowanie towarów. Tytuł cechuje się realistyczną oprawą audiowizualną i wiernym odwzorowaniem wyglądu i sposobu prowadzenia ciężarówek Scania. Ze względu na swój symulacyjny charakter może jednak stwarzać problemy niektórym początkującym graczom.

tekst | Jerzy Bartoszewicz

Binary Domain


• DRUKARNIA OFFSETOWA • STUDIO GRAFICZNE

Comernet Sp. z o.o, ul. Głuska 6, 20-439 Lublin tel. +48 81 745 51 04, fax +48 81 745 38 94 w w w.comernet.pl


dawid vs. goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

kaowcy all inclusive

Wiesz, jak wielu chętnych pisze się na ten dżob? Samo niemieckie TUI zatrudnia obecnie 600 szczęśliwców. Wielka armia wakacyjnych Stańczyków czeka na ciebie! W klubokawiarniach – jak kraj długi i szeroki na miarę wybudowanych przed Euro autostrad, i na tyle miejski, by coś się działo – oprócz „HIRO”, rządzą kaowcy. Bogowie kulturalnych ustawek. Organizują spotkania z pisarzami, poetami, publicystami. Dobierają repertuar doznań, które wysublimują poboczną konsumpcję alkoholu, woń przeładowanych popielniczek i zaczopowanych muszli klozetowych. Prowadzą na Facebooku fanpejdże swoich małych domów kultury. Bez nich byłyby zwyczajnymi pijalniami z siedziskami i przypadkowym towarzystwem. Z nimi zyskują na charakterze i konkurencyjności. Miejsce bez duszy szybko zamienia się w truchło, które kapryśni bywalcy kopią mimochodem i udają się do innego, zostawiając tam swoje pieniądze, lifestyle i fun. Kaowcy w hotelach, a w szczególności w resortach – wielkich konglomeratach na wiele setek pokoi – nazywani są animatorami (łac. animare – ożywiać). Oprócz tego, że należą do kasty aspirujących uczestników „Mam talent!” czy „X Factor”, chociaż z góry wiadomo, że większość z nich odpadłaby jeszcze w kwalifikacjach, każdego dnia wykonują podobną kaowcom pracę u podstaw. Bez nich turystyczne miasteczko w wersji all inclusive byłoby jedynie wielkim chlewem z mnóstwem strawy, popiwków i basenów dokoła. Wnoszą weń ducha, lecz o wiele

78 felieton

bardziej kontrowersyjnego niż ich bracia po zawodzie. I zazwyczaj trudną publikę mają do okiełznania, do tego międzynarodową. Przejedzoną, przepitą, przenudzoną allinclusivową codziennością w tygodniowych lub dwutygodniowych turnusach. Gdyż pobyt w tzw. allu to niekiedy prawdziwe wyzwanie. Dla żołądka, który się rozciąga, wątroby, która marnieje oraz libido, z którym siadają solidarnie i inne organy. Przyczyny ogólnie znane. Rano obfite śniadanie, obowiązkowo omlety. Od 10:30 w snack barze pierwsza porcja frytek, pizzy, burgerów, do tego paleta trunków. O 13 lunch. Potem kawa lub konkretna polewka monopolowych napoi lokalnych. Znów snacki. Największe niejadki i miarkujący się z procentami w końcu dają za wygraną allowej ofercie i sięgają po więcej i więcej. Od 19 kolacja. Później, w zależności od standardu resortu, „nocny lunch”. Żeby nie wiem ile zwiedzać, krążyć to tu, to tam, pływać w morzu, basenie, wannie, allinclusivowy styl uczciwie wtłoczy w ciebie to, za co zapłaciłeś. Ludzie snują się przejedzeni, zobojętniali na propozycje harców, usypiają na leżakach, drzemią przy kolacji. Autentycznie wielu z nich wygląda na zmęczonych nie tyle wakacjami, co życiem! Na odsiecz przychodzą animatorzy. Każdy resort ma swoją stałą ekipę „ożywczaczy”, zazwyczaj w widełkach wiekowych 20-30 lat. Dobierani są tak, żeby było kolorowo, internacjonalistycznie, seksownie. Dotąd pamiętam prześliczną, wielkooką, oliwkową Egipcjankę Dimę, która niejednemu „turyście” w sercu

Jeśli nie potrafisz śpiewać, ale bardzo tego pragniesz. Jeśli nie potrafisz tańczyć, ale – co powyżej. I jeśli masz dość zmiennej polskiej pogody – zmień swoje życie, wyjedź na Południe, zostań animatorem tekst | dawid kornaga

foto | materiały promocyjne

zamieszała, niejedną podróż poślubną zrujnowała… Animatorzy mają ugór już od rana. Aerobik w basenie, przy basenie, nad basenem. Zastępy bab w rozepchanych przez tuszę kostiumach kąpielowych udają, że chudną na oczach totalnie wyfitnesowanej animatorki ze stylowym koczkiem pod czapeczką z daszkiem. Następnie gry i zabawy, strzelanie z łuku, lotki, ping-pong. Czilałt w trakcie pory obiadowej. Powrót do animacji, umpa, umpa, cały resort tańczy, panie i panowie, co mają nieźle w głowie, też proszeni do wspólnej zabawy, która ma zjednoczyć pobytowców, stworzyć resortowe społeczeństwo zadowolonych obywateli. I tak upływa ten dzień jak co dzień. Najbardziej wymagający etap do przebrnięcia czeka animatorów pod wieczór. Ich część żeńska wpierw musi zająć się allinclusivową, rozpuszczoną smarkaterią, scalić ją w karną jedność, zapędzić do tańczenia w kółeczku, klaskania i śmiania się, żeby siedzący naprzeciwko rodzice mogli zrobić zdjęcia i wrzucić szybciutko na fejsa. Mija godzina, dzieci zrobiły swoje, mogą odejść. Czas zająć się starszymi dzieciakami, ludem wakacyjnym, co chleb pożarł, teraz igrzysk żąda. Właśnie rozsiadł się wygodnie z drinkami; niektórzy się integrują, dla lepszej komitywy zawierają przyjaźnie, opowiadają, gdzie byli, gdzie pojadą, gdzie najtaniej lub najdrożej, drudzy nurkują w swojej samotni stolikowej, sączą napoje, patrzą przed siebie, dopalają do połowy papierosy, gaszą, znów zapalają. Wszyscy bez wyjątku wyczekują, że zaraz coś się będzie działo. I się dzieje. Są dwie opcje. Zewnętrzna polega na występach gościnnych szołmenów, którzy objeżdżają hotele w danym okręgu. W zależności od okolicznej fauny i zwyczajów, na scenie pojawiają się całkiem ciekawi osobnicy: treserzy papug, które rachują, jeżdżą na małych rowerkach, na zawołanie udają martwe, wytatuowani fakirzy, którym żaden ohydny gad niestraszny, zalotne mistrzynie tańca brzucha, tancerze folkowi w bielusieńkich galabijach, ludzie-gumy. Wewnętrzna to występy animatorów. Gwiazdorzą na potęgę. „Śpiewają” do playbacku, skaczą, robią fikołki, turlają się, przebierają za cycate dziewoje, wszystko wedle scenariusza, że co dzień to nowy show, wczoraj Love Night, dziś Miss of Resort. Spełniają się jako wokaliści, wodzireje, mistrzowie stand-upu. A jutro aerobik w basenie, przy basenie, nad basenem, strzelanie z łuku, lotki, ping-pong, umpa, umpa, cały resort tańczy.

dawid kornaga – pisarz. debiutując kilka lat temu, nazywał siebie poszukiwaczem opowieści. dziś potrafi je też nieźle kreować, co nie zawsze służy jego zdrowiu, jak również prowadzi go do nałogowego łamania większości z siedmiu grzechów głównych. mieszka w warszawie. www.hiro.pl


 Aluminiowa  konstrukcja  odporna  na  korozję   Brak  brudzących  części  dzięki  napędowi  kevlarowym  paskiem   Błyskawiczne  składanie  i  rozkładanie   Elegancki  robiący  wrażenie  supernowoczesny dizajn  Poręczny kształt po  złożeniu: 114/116 x 51 x 23 cm  Waga 9,6 kg  Dostępne modele: LT, SX, MAS

 Ponadczasowa sportowa elegancja  Napęd paskiem Gates Carbon Drive™  (czysty,  lekki,  trwały  i  niezawodny)   Modele  Viktor  i Siegfried:  tylna  piasta  Flip-Flop  z  opcją  ostrego  koła   Dostępne modele: Viktor, Siegfried,  Ludwig,  Lotte   Motto:  „jazda  rowerem ma być czystą przyjemnością”

 Awangardowe rowery miejskie z Holandii   Klasyczne proporcje  Skórzane siodełka  firmy  SYAD   Piasty  Shimano  jedno-,  trzy- i siedmiobiegowe  Ledowe oświetlenie zabudowane w ramie  Zintegrowany  z ramą system przypinania roweru (model 5)   Dostępne modele: 3, 5, 6


moje hiro czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

limeryki z afryki tekst | maciej szumny

Pewien Maciek z miasta Praia, Urodzony w końcu maja, Nieco spuścił z tonu, Nie napisał felietonu, Tylko zaczął robić jaja. Ponętna Marilda z Mindelo Razem z brzydką Consuelą Tuż za niebieskim domkiem Spotkały się z pewnym ziomkiem I powiedziały mu: Elo! Któregoś dnia Jorge z Safende Odkrył w majtach wstrętną mendę. Szybko utopił ją w oceanie, Po czym powiedział: Moje drogie panie, Więcej się z wami spotykał nie będę. Znany polityk z Assomady Był widziany, gdy wysiadał z Łady. I choć wyasfaltował ulice,

Wyjechał szkolić się za granicę, To w wyborach nie dał rady. Luisete z Santa Cruz Nie wiedziała, co to mróz. Otworzyła więc lodówkę I wskoczyła w nią na główkę. Nie żałujmy głupich kóz. Katarzynie z Santa Catarina W rzadki sposób zrzedła mina, Kiedy dziewczynka mała W końcu jej powiedziała, Że w stolicy nie ma kina. Gładki mężczyzna z miasteczka Calheta Myślał, że on to kobieta. I chociaż smaczną gotował zupę Lub lokalny przysmak – prażoną cachupę, To jednak przypalił kotleta.

foto | archiwum autora

Antonio Borges z Porta Prata Bardzo chciał odnaleźć brata. Aż w końcu zobaczył go w porcie przy brzegu, Jak układa ryby w równym szeregu. Niestety, był to jego tata. Marii Mirandzie z Vila Nova Śniła się po nocach własna willa nowa. I choć błagała męża, Ten miał w kieszeni węża, A ona myślała, że to sowa. Elisangela z Ribeira Bote Pewnego wieczoru straciła cnotę. I choć tak bardzo miłości chciała, To chłopak zaraz po tym, jak mu się oddała, Na wszelkie związki utracił ochotę.

Maciej „Ebo” szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroËnów. wcześniej związany z markami nike oraz reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka.

80 felieton

www.hiro.pl


www.babyhood.com.pl



jeśli widzisz ją wszędzie, sprawdź która będzie twoja

vespa-polska.com Euro Moto Trade Sp. z o. o. Wyłaczny Importer Vespa ul. Romantyczna 2, 04-865 Warszawa, tel.: 22 872 31 00



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.