ISSN:368849
NR 27 PAĹšDZIERNIK
jessie ware andy votel
james bond bat for lashes
taddy paulina plizga bloody beetroots
okładka: foto | aga stodolska stylizacja | kamila maria Żyźniewska model | rafał prokopek
INTRO
www.hiro.pl e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: krzysztof grabań kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: dominika rokosz dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: piotr dobry
piotr.dobry@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: Łukasz majewski lukasz.majewski@hiro.pl
Promocja, internet: Katarzyna korbuszewska katarzyna.korbuszewska@hiro.pl
W „Casino Royale” Bond miał, delikatnie ujmując, gdzieś, czy kelner poda mu Martini wstrząśnięte, czy zmieszane. W „Skyfall”, który w październiku wchodzi na ekrany kin, najsłynniejszy agent Jej Królewskiej Mości jeszcze dalej odchodzi od schematu, rezygnując z drinka na rzecz piwa znanej marki. Wciąż pozostaje jednak kultową postacią, do której mamy słabość, co udowadniamy obszernym blokiem tekstów autorstwa naszych znakomitych współpracowników. Przeciwwagą dla supermęskiego JB są wywiady z superwokalistkami pokroju Jessie Ware, Dobet Gnahoré bądź Natashy z Bat For Lashes. Nie brakuje też mody, sportu, designu czy teatru. Słowem, oto kolejny dobrze wstrząśnięty numer „HIRO”, nie mniej ekscytujący niż ekranowe wyczyny 007!
Reklama: anna pocenta - dyrektor anna.pocenta@hiro.pl
marcelina compel marcelina.compel@hiro.pl
Michał panków
michal.pankow@hiro.pl
Społeczność:
facebook.com/hirofree.fb
22. 30. 34. 56. 60. 64. 66. 68.
andy votel: kleksploitation bat for lashes: dziewczynka już dorosła paulina plizga: śmieciowe kompozycje taddy: sky is the limit lisbeth gruwez: ciało jako komunikat w sypialni: wyśniony debiut ira sachs: obsesjonat flipper: dzika kulka
Projekt graficzny magazynu marla nowakówna
miejsca, w których jesteśmy:
Współpracownicy: piotrek anuszewski, darek arest, jerzy bartoszewicz, karolina bielawska, jędrzej burszta, andrzej cała, bartosz czartoryski, piotr czerkawski, kamil downarowicz, ewa drab, karolina dryps, małgorzata dumin, jacek dziduszko, marek fall, zdzisław furgał, marcin flint, jakub gałka, piotr gatys, rafał górski, małgorzata halber, michał hernes, aleksander hudzik, kaja klimek, Piotr kowalczyk, łukasz knap, łukasz konatowicz, dawid kornaga, małgorzata krężlewicz-dzieciątek, adam kruk, mateusz kubiak, urszula lipińska, Łukasz Łachecki, piotr metz, krzysztof michalak, sonia miniewicz, jan mirosław, karolina miszczak, maciek piasecki, piotr pluciński, jan prociak, sebastian rerak, dagmara romanowska, marek j. sawicki, weronika siwiec, marta słomka, dorota smela, jacek sobczyński, piotrek szulc, maja ŚWięcicka, filip szałasek, bartosz sztybor, maciej szumny, marek turek, konrad wągrowski, dominika węcławek, artur zaborski
cafe loft Nowe miejsce na kulinarno-kulturalnej mapie Warszawy. Lokal znajduje się w ścisłym Centrum, u zbiegu ulic Chmielnej i Złotej. Restauracja posiada dwa piętra o powierzchni ponad 200 m2, utrzymana jest w stylistyce loftów: wysokie wnętrza ze starą cegłą, gdzieniegdzie designerskie meble i wesołe kolory. Organizowane wystawy młodych twórców, spotkania z autorami książek i różnego rodzaju akcje kulturalno-rozrywkowe nie pozwolą, by w Cafe Loft wiało nudą.
ogrody Urocze miejsce, dobra lokalizacja, przyjemny klimat, nowoczesny wystrój i miła obsługa. W Ogrodach serwowane są najlepsze croissanty z migdałami w Warszawie. W kawiarni można też napić się sypanych herbat i zjeść smakowite tarty. Wiosenny spacer Krakowskim Przedmieściem warto zakończyć czymś pysznym. Chcąc uciec od tłumu turystów, udajcie się właśnie tam, konkretnie na Mariensztat 21. Telefon: (22) 826 28 98, 886 322 554.
technokracja
Metza sprzęt tekst | piotr metz
foto | Sonja Orlewicz-Zakrzewska
w czwartej odsłonie swojego audiofilskiego cyklu nasz czołowy dziennikarz muzyczny prezentuje prawdziwą kolekcjonerską legendę firmy nakamichi…
To był od zawsze najpiękniejszy i najbardziej tajemniczy brand sprzętu audio. Nazwa – kwintesencja japońskości: NA-KA-MI-CHI. Firma, która zasłynęła uczynieniem z masowego philipsowskiego patentu z lat 60. – kasety magnetofonowej – audiofilskiego nośnika najwyższej jakości. Jej legendarny „złoty” model odtwarzacza – 1000 – to ikona gatunku i, co rzadkie, niekwestionowany numer jeden w swojej dziedzinie, podobnie jak amerykański tuner Sequerra One. W okresie powolnego upadku kasety, wypieranej przez płytę kompaktową, Nakamichi zabłysnęło jeszcze kilkoma fajerwerkami – referencyjnym i znów niekwestionowanie topowym odtwarzaczem DAT (ostatecznie cyfrowa taśma to w pewnym sensie następca kasety) czy kosmicznym gramofonem, który sam korygował niedoskonałości w niby idealnej koncentryczności winylowej płyty. Potem firma zmieniała właścicieli, spróbowała z efemeryczną marką Niro i goniła Bang Olufsena w designerskich zestawach dla bogaczy. W pierwszej połowie lat 70. jako jedna z pierwszych firm w Japonii postawiła na unikatowy design, równocześnie wprowadzając własny pomysł na zestawianie elementów domowego sprzętu hi-fi w zintegrowaną całość. Powszechny w Japonii technokratyczny pęd do oszałamiającej ilości światełek i pokręteł zastąpiła szlachetna czerń – w przypadku końcówki mocy pięknie eksponująca graficznie efektowne żeberka odprowadzające ciepło z dyskretnie malutkim zielonym oczkiem wskaźnika. Nowatorski wówczas timer pozwalał sterować i programować włączanie całości. Nietypowe, acz logiczne połączenie w jednej obudowie przedwzmacniacza i tunera przyciągało wzrok wielką okrągłą tarczą strojenia stacji radiowych. I wreszcie wisienka na torcie – całość z uwagi na przemyślny trójkątny kształt można było albo pod kątem 45 stopni wyeksponować na poziomej płaszczyźnie, albo zestawić w niezwykle smukły, bo nietypowo płytki rack na kółkach. I właśnie
6 felieton
w tej drugiej formie wszystkie elementy razem tworzyły coś więcej niż prostą ich sumę. Pierwsze skojarzenie było oczywiste. Jego weryfikacja tylko je potwierdziła. Czarny monolit z „Odysei Kosmicznej 2001”, symbol tajemnej wiedzy wysoko zaawansowanej cywilizacji. Nigdy wcześniej ani później zestaw do odtwarzania muzyki nie złożył się w równie technicznie zaawansowaną, nowatorską i piękną w symbolicznej formie całość. Kosmiczna była również cena – a dość limitowana produkcja uczyniła z Nakamichi System One kolekcjonerską legendę. Dziś kilka internetowych forów pozwala wymienić doświadczenia z trudnego zdobywania poszczególnych elementów legendarnego zestawu, z których najrzadszy pozostaje sam rack, służący do zamontowania całości. Część desperatów konstruuje nawet własne substytuty w oczekiwaniu na Świętego Graala. Wigilia Bożego Narodzenia, już po kolacji i winie, prawie północ. Przyzwyczajenie jest silniejsze – wpisuję w wyszukiwarkę eBaya „system one”, spodziewając się znów tej samej strony, wydartej z jakiegoś prastarego magazynu audio, ze zdjęciem zestawu oferowanego za paskarską cenę kilkudziesięciu dolarów. Tymczasem muszę przez dłuższą chwilę sprawdzać opis w jednej z nowych ofert, bo wystawiający, z lenistwa chyba, nie zamieścił zdjęcia. To ograniczyło zainteresowanie do naprawdę wtajemniczonych i pozwoliło mi na kolejne sekundy namysłu. Kup teraz. W rewelacyjnej cenie. Pełny komplet, z timerem i rackiem, plus DWIE końcówki mocy. Gdzieś w samym środku Stanów i wysyłką tylko wewnątrz USA. Po dwóch minutach System One jest mój. Happy Xmas. Po trzech dniach wędruje do znajomych w Nowym Jorku, po dwóch tygodniach przepakowany jest pieczołowicie w osobne paczki, po trzech kolejne statki zaczynają przewozić eksluzywny transport przez Atlantyk. Odbieranie poszczególnych elementów zestawu na raty było tylko przystawką do dania głównego – skręcenia wszystkiego w całość. Odyseja Kosmiczna po 2001 i 2010 ma od wtedy kolejną część.
www.hiro.pl
musthave NOWOŚĆ!
Spróbujcie koniecznie gotowego drinka Jim Beam White & Cola. To połączenie prawdziwego amerykańskiego bourbonu z colą, czyli najpopularniejszy na świecie drink na bazie whiskey gotowy do wypicia. Już dostępny w polskich sklepach. Najlepiej smakuje dobrze schłodzony.
Przyszła bankowość
W ciągu 3 miesięcy od debiutu Alior Sync aż 85 tys. osób założyło w nim konta. Pierwszy wirtualny bank nowej generacji przyciąga klientów atrakcyjną ofertą produktów bankowych, a także usługami dotychczas niedostępnymi na rynku, takimi jak przelewy na Facebooku, Menedżer Finansów czy Wirtualny Oddział. Według analityków Comperia.pl konto osobiste Alior Sync jest obecnie najlepszym rachunkiem internetowym dostępnym na rynku dla internautów oraz studentów.
kompaktowy ultrabook
Ważący mniej niż 1,36 kg ultrabook Dell charakteryzuje solidne wykonanie, wydajność i przemyślany projekt – wszystko w jednym z najbardziej kompaktowych 13-calowych komputerów w swojej klasie. Dzięki wyjątkowo smukłej obudowie XPS 13 rozmiarem przypomina produkty 11-calowe. Ultrabook wykorzystuje powłokę Corning® Gorilla® dla wyjątkowej trwałości ekranu na zarysowania, chłodną w dotyku podstawę wykonaną z włókien węglowych, a także pełnowymiarową, podświetlaną klawiaturę dla wyjątkowej produktywności i wygody.
Zdrowa opalenizna
Tęsknisz za latem? Październikowe chłody i listopadowe deszcze nie będą dla ciebie problemem, jeśli tylko zadbasz o swój jesienny look. Złocistobrązowa skóra nie tylko podkreśli twoje naturalne piękno, lecz także sprawi, że nie rozstaniesz się z latem ani jesienią, ani nawet zimą! Odwiedź salon Opalizu przy ulicy Domaniewskiej 35a/1 w Warszawie. Możesz tam wpaść bez wcześniejszego umawiania się. Zabieg potrwa najwyżej pół godziny i w przeciwieństwie do solarium jest całkiem bezpieczny dla twojej skóry. Dowiedz się więcej na: www.opalizu.pl.
FASHIOn&beauty GOSHICO
Wyjatkową na rynku polskim marka łącząca współczesne wzornictwo z motywami folkowymi. Znakiem rozpoznawczym Goshico są duże haftowane ornamenty inspirowane wycinanką łowicką. Firma zawsze stara się odpowiadać na bieżące trendy w światowym wzornictwie. W swojej ofercie posiada torebki filcowe, skórzane, futrzane i pikowane, a także torby męskie, podróżne, portmonetki czy wizytowniki. Nowością jest kolekcja pokrowców na produkty Apple, laptopy i iPady. Wszystkie produkty firmy są szyte ręcznie w niewielkich manufakturach, dzięki czemu każdy model jest dopracowany w najdrobniejszym detalu. Więcej szczegółów oraz wszelkie produkty wraz z cenami znajdziecie na: goshico.pl.
FASHIOn&beauty coś specjalnego
kąpiel w malinach
Szalone kolory, kamienie naturalne, banalne sznurki i niebanalne połączenia… Bransoletki Charms to must have tego sezonu! Jeśli lubisz bawić się modą, Chmielna 9 to punkt na mapie Warszawy, który musisz odwiedzić. Znajdziesz tutaj biżuterię, która będzie pasowała do twojego charakteru, stylu czy humoru. Z wielu wzorów wybierzesz coś dla siebie lub samodzielnie skomponujesz bransoletkę a dodając do niej zawieszkę ze swoją dedykacją, nadasz jej indywidualny charakter. W końcu Charms (is) Dedicated to someone special! Więcej informacji na: www.dedicated-charms.pl.
Zastanawiasz się, jak to jest wykąpać się w 7927 listkach mięty, 40 limonkach czy wannie pełnej malin? Sprawdź to! Marka ORIGINAL SOURCE rozpoczyna właśnie krucjatę przeciwko temu co jednostajne, szare i zwyczajne, a w łazience promuje naturę, kolory i intensywne zapachy. Każdy produkt udowadnia, że żel do mycia może mieć charakter, a codzienna kąpiel nie musi być rutynowa. Więcej szczegółów na: www.originalsource.pl.
cześć, mamusiu!
Rebell be unique to marka kierowana do indywidualistów, którzy poszukują ciekawego designu na T-shirtach na co dzień. Tłem do nadruków są własne zdjęcia, zamknięte w przeróżnych kształtach. Hasłem przewodnim jest tekst „Hi Mom”, od paru lat związany z twórcą koszulek. Najpierw był blog sayhimom.blogspot.com, na którym zamieszczane są zdjęcia w czapce z tą frazą osób z życia publicznego oraz znajomych autora. Nowatorska marka powoli wchodzi na rynek i już cieszy się dużym zainteresowaniem w Polsce i za granicą.
mniej znaczy więcej
Nike Sportswear prezentuje innowacyjne Nike Free Inneva Woven z jesiennej kolekcji Amplify Running. Nowy model to połączenie najwyższej jakości wykonania z odwzorowaniem biomechaniki stopy. Przełomowy system połączeń sznurowadeł z ręcznie tkaną cholewką tworzy skomplikowany układ, który idealnie przylega do stopy, a oryginalny kształt przypominający splot koszyka Nike Free Inneva Woven zapewnia zarówno funkcjonalność, jak i niepowtarzalny styl. Technologia Nike Woven oddaje też filozofię „mniej znaczy więcej”, pozwalającą minimalizować straty materiału podczas produkcji buta. Po raz pierwszy została ona użyta w 2000 roku w modelu Nike Air Woven, oferując zupełnie nową estetykę i jednocześnie zapewniając sobie szerokie rzesze fanów.
manifest niezależności
CROPP to marka odzieżowa dla młodych indywidualistów, otwartych i ciekawych świata, którzy strojem wyrażają swoje poglądy i manifestują niezależność. Trochę letnich neonów, garść wygody, odrobina modowej niepokory i duża dawka humoru to recepta CROPPa na udaną jesień. W najnowszej jesiennej damskiej kolekcji marki jak zwykle dostajemy miks kolorów i fasonów, który skutecznie podgrzeje ochładzającą się powoli atmosferę. W kolekcji męskiej marka łączy styl casual z ciuchami sportowymi i streetowymi. Więcej info na: www.cropp.pl.
złoto maroka
Firma Organique oferuje organiczny olej z Ecocertem wytwarzany w fabryce Marogani (Maroko) w sercu lasu drzew arganowych. Tłoczony na zimno, pozbawiony konserwantów, zwany również „złotem Maroka”, ze względu na swoje działanie jest najbardziej cenionym olejem na świecie. Zawiera bogactwo nienasyconych kwasów tłuszczowych, witamin E i F, kwasu linolowego i fitosteroli, co czyni go skutecznym kosmetykiem do pielęgnacji każdego rodzaju cery. Polecany szczególnie dla wymagającej i wrażliwej skóry, jak również włosów i paznokci. Olej głęboko odżywia, nawilża i zmiękcza, chroni przed procesami starzenia, poprawia elastyczność, przez co również zapobiega powstawaniu rozstępów. Szczegóły na: www.organiquecosmetics.pl.
alicja w krainie butów
Reebok ogłosił inaugurację wyjątkowej współpracy z 14-krotną laureatką Grammy, piosenkarką, producentką, autorką tekstów i aktorką – Alicią Keys. Zaprojektowana przez artystkę limitowana kolekcja będzie częścią jesienno-zimowej kampanii Reebok Classics na rok 2012. Alicia pracowała wraz z ekipą designerów Reeboka, doglądając każdego szczegółu, od wyboru materiałów po kolorystykę produktów. Kolekcję, wykonaną z najlepszych materiałów, według najnowszych wzorców, na pewno docenią miłośnicy sneakersów. Amerykańska piosenkarka zaprojektowała własne wersje jej ulubionych modeli – Freestyle Hi, Freestyle DoubleBubble, Classic Nylon Slim i Princess. Buty od października będą dostępne w Polsce. Szczegóły wkrótce na: facebook.com/Reebokclassics.
Boutique SZAFA"
Dwukrotny laureat Gali MODA&STYL SZAFA, ul. Bracka 22 (wejście od Chmielnej 15), tel.: 607 078 229
imprezy JESSIE WARE W STOLICY
1500m2 we współpracy z Go Ahead zapraszają na koncert Jessie Ware. Muzyczne objawienie 2012 roku i artystka nazywana „nową Sade” wystąpi 16 listopada w Warszawie, w 1500m2. Młoda wokalistka w ostatnich miesiącach wyrosła na wielką nadzieję nowego popu. Rozgłos zdobyła dzięki nagraniom z SBTRKT, koncertom u boku Jacka Peñate i wsparciu kultowego radia Rinse FM, a wielu widzi w niej kobiecą odpowiedź na sukcesy Jamesa Blake’a czy Jamiego Woona. Bilety: 80 PLN. Szczegółowe info na: www.1500m2.com.
SŁODKIE DZIECKO POST-INTERNETU W POLSCE
Okrzyknięta wschodzącą gwiazdą przez „New York Times”. Inspirująca, świeża i szczera. 22 listopada w warszawskim klubie 1500 m2 zagra Grimes. Jej muzyka jest trudna do sklasyfikowania i dzieje się na przestrzeni electro, indie i popu. Sama określa ją jako „post-internet”, czyli mieszankę wszystkiego, co ciekawe w dzisiejszym świecie. Poznajcie niepokorne dziecko YouTube’a! Bilety: 50-70 PLN. Info: www.1500m2.com.
JUBILEUSZOWY UNSOUND FESTIVAL
Dziesiąta edycja Unsound odbędzie się w Krakowie w dniach od 14 do 21 października. Wśród artystów, którzy uświetnią imprezę swoją obecnością, znalazły się takie znakomitości jak Tim Hecker & Oneohtrix Point Never, Biosphere & Lustmord, Julia Holter z Sinfonietta Cracovia, V/Vm czy aTelecine. Z wyjątkowym premierowym projektem Kleksploitation wystąpi Andy Votel, z którym wywiad możecie przeczytać w bieżącym numerze naszego magazynu na str. 20-21. Więcej info na temat festiwalu na: www.unsound.pl.
Printimus 2012 – XI Qulturalne Mistrzostwa Polski w Grze na Flipperach
Najważniejsza impreza tego rodzaju w Polsce. Flipper jest elektronicznomechaniczną maszyną, w której przy pomocy specjalnych łapek należy trafiać metalową kulą w rozmaite cele. Te zręcznościowe gry po latach zapaści przeżywają ostatnio renesans. Rośnie liczba producentów oraz turniejów flipperowych, których coraz więcej organizuje się także w Polsce. Jednak niezmiennie od 11 lat najważniejsze są zawody w słynnym warszawskim klubie Spółdzielnia CDQ przy ul. Burakowskiej 12. Tym razem odbędą się one 10 listopada. W mistrzostwach może wziąć udział każdy! Więcej na stronie głównego organizatora – Polskiego Stowarzyszenia Flipperowego: www.flippery.com.pl.
14 imprezy
www.hiro.pl
POCZUJ. WYBIERZ. DAJ SIĘ SKUSIĆ.
5999zł
4999zł 99
9999zł
99
zł
United Colors of Benetton Essence Of Woman woda toaletowa 100 ml
cena za 100 ml = 79.99 zł
Diesel Plus Plus women woda toaletowa 75 ml
8999zł
9999zł
26999zł
16999zł
cena za 100 ml = 399,96 zł
cena za 100 ml = 179.98 zł
Calvin Klein Contradiction women woda perfumowana 50 ml
Bvlgari Omnia Green Jade women woda toaletowa 25 ml
11999zł
13999zł
37999zł
22999zł
cena za 100 ml = 279.98 zł
Calvin Klein Truth women woda perfumowana 100 ml
Escada Magnetism women woda perfumowana 50 ml
Promocja ważna od 01.10 2012 r. do 31.10.2012 r. lub do wyczerpania zapasów.
dołàcz do nas na facebook
www.superpharm.pl www.klublifestyle.pl www.facebook.com/superpharm
warto rozmawiać
muchy
foto | materiały promocyjne
tekst | KAMIL DOWNAROWICZ
Jesteście świeżo po premierze płyty „Chcecicospowiedziec”, która odbyła się w dość spektakularny sposób. Zagraliście koncert w warszawskich Złotych Tarasach, a we wszystkich polskich Multikinach poleciał film Grzegorza Lipca, nagrany we współpracy z Muchami i noszący tytuł waszego albumu. Wszystko się fajnie udało? Michał Wirażko: Byliśmy bardzo przejęci całą sytuacją, zresztą jak przy poprzednich premierach naszych płyt. Ale dość szybko wytworzył się w Multikinie w Złotych Tarasach fajny klimat, który podziałał na nas bardzo pozytywnie. Od strony muzycznej i organizacyjnej wszystko wyszło super. Teraz czekamy na to, co będzie dalej z naszym nowym albumem. Czy spodoba się ludziom. Jednak start jest udany i cieszy nas to. Jak został przyjęty przez publikę film Grześka Lipca? Wiesz co, zauważyłem, że opinie były dość mocno spolaryzowane. O filmie mówiono albo z zachwytem, albo dość niepochlebnie. Zwróciłem też uwagę na fakt, że czym starsi byli odbiorcy filmu, tym lepsze recenzje wystawiali Grześkowi i nam. I kompletnie mnie to nie dziwi. Spodziewałem się, że filmowa wersja „Chcecicospowiedziec” nie przekona do siebie ludzi w wieku licealnym i gimnazjalnym. O ile nasza nowa płyta jest pewną kreacją, wejściem w role, to film pokazuje nas z zupełnie innej strony. Nie zobaczysz tam Much pijących szampana w samolocie.
18 wywiady
Film został wyświetlony w 14 miastach naraz, co jest dość odważną i oryginalną inicjatywą. Jak doszło do waszej współpracy z Lipcem i kto wpadł na pomysł z Multikinami? Sky Piastowskie (grupa filmowa, do której należy Grzegorz Lipiec – przyp. red.) to rzecz, która jest mi bliska już od czasów studenckich. Ich filmy „Że życie ma sens” i „Dzień, w którym umrę” wywarły na mnie duże wrażenie. Pamiętam, jak z przyjaciółmi oglądaliśmy je po kilka razy. Kino Lipca jest żywe, organiczne, to w nim podoba mi się właśnie najbardziej. W roku 2009 zaczęliśmy nagrywać drugą płytę i wtedy dotarła do nas informacja, że Grzesiek Lipiec nagrywa film o zespole Hey. Udało się nam spotkać ze składem Sky Piastowskie, pogadaliśmy sobie i okazało się, że nadajemy na podobnych falach. Widzieliśmy się później na kilku koncertach i powoli zaczęliśmy rozmawiać o jakiejś formie współpracy. Skończyło się na tym, że Grzesiek nagrał dla nas w zeszłym roku teledysk do utworu „Rekwizyty”. Wideoklip spodobał się nam tyle, że pogadaliśmy z Universalem, czy nie będzie lepiej, gdy zamiast kilku teledysków zrobimy jeden pełnometrażowy film. Akcja z Multikinami wyszła od ludzi z naszej wytwórni. Jakim zespołem są Muchy AD 2012? Pozwolę sobie zacytować Jarka Szlagowskiego, który powiedział do nas coś takiego: teraz wszystko jest w waszych rękach, jesteście takim zespołem, który za chwilę zdecyduje, w jaki sposób chce być zapamiętany. Macie wszelkie predyspo-
zycje – wybacz, ale to cytat – by być zespołem wielkim. Możecie zostać zespołem popularnym lub niszowym, dla słuchacza wyrobionego lub nie. Róbcie, co chcecie. Znajdujecie się w miejscu, w którym podejmujecie ważne decyzje. A w jaki sposób chcecie zostać zapamiętani? Przede wszystkim jako zespół nienudny. Dotknął was syndrom trzeciej płyty? Nie mieliśmy czasu o tym myśleć. Nas dotknął mocno syndrom płyty numer dwa. Po tych wszystkich laurkach i oklaskach po „Terroromansie” przyszedł wtedy dla nas dość ciężki czas. Mocno się stresowaliśmy, żeby spełnić te wszystkie oczekiwania. Tym razem było inaczej. Jesteście bardziej doświadczeni? Z całą pewnością. To widać choćby po naszej muzyce. Nie mamy już dwudziestu kilku lat. Piosenki, które nagrywamy, są dzisiaj bardziej zwarte, pełne, pewne siebie i dojrzałe. Mam nadzieję, że nie jest to jeszcze szczyt naszych możliwości. Który utwór z „Chcecicospowiedziec” najbardziej ci się podoba? Kocham wszystkie swoje dzieci tą samą miłością (śmiech). No dobra, kluczowym kawałkiem jest dla mnie „Ani słowa”. Jest on jakby środkiem ciężkości całej płyty – nie bez powodu znajduje się w samym środku tracklisty.
www.hiro.pl
jarosław ewert foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
tekst | MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK
Co najbardziej inspiruje do projektowania? Najbardziej inspirujący jest sam materiał, tworzywo, które stanowi punkt wyjścia do dalszej kreacji. Oczywiście, zawsze posiadam konkretny zamysł i koncepcję, lecz uważam, że każdy projekt może ewoluować i nabierać nowych wartości i form. Jedna koncepcja pociąga za sobą kolejną. A co cię zainspirowało do stworzenia najnowszej kolekcji, którą będziemy mogli oglądać na łódzkim Fashion Week Poland? Przypadek, chwila, spontaniczność. Na FW pojawisz się po raz trzeci. Co cię tam przyciąga? Mieszkam w Łodzi od paru lat, tu studiowałem i tu zacząłem swoją przygodę z modą. Mam po prostu duży sentyment, a poza tym uważam, że jest to najlepsze wydarzenie modowe w Polsce. A konkretniej dlaczego warto w nim uczestniczyć? Ponieważ można tam przede wszystkim zobaczyć trochę modnej alternatywy w klimatycznym miejscu i dobrze się przy tym bawić. UNS_Hiro.pdf
1
9/13/12
1:26 PM
Chętnie oglądasz pokazy innych projektantów? Ograniczam to do potrzebnego minimum, nie lubię się sugerować nawet podświadomie.
łukasz godlewski tekst | PIOTR DOBRY
ilustracja | aRCHIWUM AUTORA
Miłość to temat rzeka. A „Miłość”? To historia o braku tego uczucia bądź o jego wypaczonej formie. Historia dziewczynki, której życie zmienia się w koszmar; o problemach, które każdy kiedyś w swoim życiu przeżywa – ktoś kiedyś nas wyśmiał, ktoś kiedyś nie chciał nas wysłuchać, nie rozumiał naszych problemów, opętał nas demon, przeżyliśmy pożar… No, może wyłączając te dwa ostatnie problemy, na pewno każdy z nas przeżywa w swoim życiu większe bądź mniejsze dramaty. Komiks zawiera wątki autobiograficzne? Hmm, może… W sumie szkoła, która jest w komiksie, to Szkoła Podstawowa nr 68, do której uczęszczałem, przynajmniej tak ją zapamiętałem. Inspiracją było też samobójstwo jednej z uczennic tej szkoły w późniejszym okresie, gdy została przemianowana na Gimnazjum nr 2. A jeśli już mowa o inspiracjach, to większość czytelników na pewno zauważy nawiązania do „Silent Hill”. Miałem chęć na dopowiedzenie historii Janitora/Dozorcy – skąd mógł się wziąć. W takim razie jakie uczucia chcesz przede wszystkim wzbudzić w czytelniku? Poruszyć, przestraszyć jak w „Silent Hill” właśnie? Na pewno na początku możemy współczuć tej dziewczynce… A może przez całą historię? Dobrze by było, gdyby ludzie dostrzegali problemy, zanim wymkną się spod kontroli. Nie wiem, czy takie wnioski wyciągnie czytelnik z lektury mojego komiksu. Na pewno ten wywiad w tym pomoże (śmiech).
gramofomania
you know my steez tekst | piotrek „steez” szulc foto | przemek chudkiewicz
Zajrzałem ostatnio na OLiS, czyli oficjalną listę sprzedaży płyt w Polsce. Większość miejsc zajmują na niej zagraniczni wykonawcy, co jest oczywiście zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że poziom polskiej muzyki pop nie odbiega specjalnie od poziomu rodzimej kinematografii Statystyka jest następująca: na 50 pozycji występuje 13 polskich albumów, nie licząc kilku składanek. Na te 13 polskich pozycji mamy aż 5 albumów hiphopowych. W 1995 roku Tede, znany jeszcze jako TDF, rymował: „95, polski rock jest na dnie, swoją misję wytyczam dokładnie, poznaję składnie, łączę wyrazy jak popadnie”. Minęło 16 lat, a słowa te w pewnym sensie nie straciły na aktualności. Dziś dobrą miarą popularności danego gatunku jest liczba wyświetleń filmów na kanałach YouTube. Porównanie zacząłem od polskich hiphopowych oficyn wydawniczych oraz pojedynczych artystów: Prosto TV – 275 mln Step Records – 82 mln MAXFLORECtv – 76 mln Diil Tv – 72 mln Peja Slums Attack – 59 mln donGuralEsko – 58 mln Asfalt Records – 50 mln Ciemna Strefa – 46 mln Bosskiskromy – 42 mln Pihszou – 42 mln Stoprocent Tv – 40 mln MolestaTv – 28 mln To jest w sumie blisko miliard wyświetleń. Zestawmy to z kanałami wybranych popularnych polskich artystów, którzy co i rusz pojawiają się na listach OLiSu: myslovideos – 20 mln KAYAX – 13 mln DodaTv – 9 mln OFFICIALLUXTORPEDA – 7mln tlovevideo – 6mln PiotrRubikVEVO – 3 mln Zakopower – 3 mln FeelVEVO – 3 mln KombiVEVO – 2mln StachurskyVEVO – 2mln KSUartpl – 2mln W pierwszej połowie ubiegłej dekady byliśmy świadkami dużego boomu polskiego rapu, programy i teledyski regularnie gościły w ramówce stacji MTV oraz Viva, powstawało sporo nowych labeli, w konsekwencji także promowano wielu słabych artystów, którzy próbowali się załapać na tę koniunkturę. W drugiej połowie przyszło załamanie, z półek zniknęły magazyny branżowe, a radio i telewizja odwróciły się od kultury hiphopowej i pozostawiły ją samą sobie. Przyczyn było kilka. Z jednej strony media zawsze bały się tej muzyki, bo każdy artysta może w jej konwencji w bezpardonowy, prosty sposób skrytykować otaczający go świat albo poruszyć temat, który jest dla nich tabu. A duże stacje lubią mieć nad swoim przekazem pełną kontrolę. Z drugiej strony rodzimy hip-hop zaczął się sam wydawać, więc nie było komu lobbować za puszczaniem go
20 felieton
w powerplayach. Duże labele skupiły się na mainstreamie, a hip-hop z powrotem zszedł do podziemia. Zważywszy jak kształtują się przedstawione wyżej statystyki, wygląda na to, że nie mogło nas spotkać nic lepszego. Obecnie można śmiało powiedzieć, że polski rap przeżywa drugą młodość i jest silny jak nigdy do tej pory. Subkultura została wyparta z tradycyjnych mediów, więc skupiła się na tanim i prostym rozwiązaniu – promocji w internecie. A sieć jest teraz najważniejszym kanałem promocji i dzięki wyżej wspomnianej ignorancji dużych stacji telewizyjnych i radiowych hip-hop niepodzielnie tu króluje. Ponadto środowisko się świetnie zorganizowało, dojrzało, wytworzyło własne kanały dystrybucji, a przede wszystkim zdobyło ogromną publikę. Fenomenem na skalę światową jest też produkcja polskiej odzieży hiphopowej. Jeździmy zagranicznymi samochodami, korzystamy z zagranicznych telefonów, zagranicznego sprzętu muzycznego, kupujemy w zagranicznych supermarketach, ale nosimy polskie ubrania! W końcu rap to muzyka plemienno-etniczna; widocznie jest wśród nas tak silna chęć identyfikacji z tą kulturą i rodzimymi artystami, że powstał nieduży, ale prężny rynek. Dzięki temu zarabiają polscy producenci, artyści, sklepy oraz w pewnym sensie my sami, bo kupując te rzeczy, wspieramy lokalnych przedsiębiorców. Z pewnością zjawisko to miałoby dużo mniejszą skalę, gdyby nie nastąpił wspomniany przeze mnie medialny odwrót od kultury hip-hopu. Artyści mieliby wtedy szansę zarabiać na samej działalności wydawniczo-koncertowej. Francuscy czy amerykańscy raperzy nie bawią się w produkcję 200-300 T-shirtów, bo sprzedają po 300 tys. płyt. U nas przyznaje się status złotej płyty albumom ze sprzedażą na poziomie 15 tys., więc źródeł dochodów trzeba szukać gdzie indziej. A rynek jest olbrzymi, rapu słuchają obecnie nie tylko moi rówieśnicy oraz starsze pokolenie, które ten gatunek u nas zapoczątkowało, ale także masa młodzieży z gimnazjów i liceów. Sam rap, będący niegdyś jedynie głosem sfrustrowanych mieszkańców wielkomiejskich blokowisk, jest dziś tak różnorodny, że ma swoich odbiorców we wszystkich warstwach społecznych w całej Polsce. Bardzo chciałbym, żeby wreszcie dojrzały ten fakt duże firmy, których działy marketingowe przeznaczają ogromne budżety na chybione pomysły. Chciałbym, żeby nasza kultura znowu pojawiła się w radiach i telewizji, bo mielibyśmy szansę śmiało konkurować z zagranicznymi artystami, którzy wciąż sprzedają u nas najwięcej płyt. Jeżeli dzisiaj istnieje w ogóle gatunek muzyczny, który ma duży wpływ na kilka milionów Polaków, to zdecydowanie i bezkonkurencyjnie jest to właśnie polski rap. www.hiro.pl
22 muza
foto | materiaŁy promocyjnee tekst | sebastian rerak
wykleksploatowany
andy votel
„Witajcie w naszej bajce, słoń zagra na fujarce” – każdy, kto w wieku pacholęcym podrygiwał przy piosenkach z „Akademii Pana Kleksa”, nie pozbędzie się ich już nigdy z jaźni. Krotochwilna rozrywka dziecięca epoki post-stanowojennej w zgoła inny sposób zawładnęła wyobraźnią Andy’ego Votela, jednego z większych oryginałów wśród brytyjskich producentów. Zafascynowany twórczością kompozytora Andrzeja Korzyńskiego przedstawi w ramach tegorocznej edycji Unsound wyjątkowy projekt o wszystko mówiącej nazwie Kleksploitation Jak zetknąłeś się z filmami o Panu Kleksie? Pokazywano je kiedykolwiek w angielskiej telewizji? Nie, chyba nigdy. Prędzej niż polskie filmy dla dzieci można było zobaczyć u nas eksperymentalną animację Juliana Antonisza i Jana Lenicy. Kilka razy jakieś wschodnioeuropejskie produkcje trafiły do Anglii poprzez enerdowską DEFA, ale były to głównie czechosłowackie baśnie, dziwacznie pocięte i źle przetłumaczone (co na swój sposób było fascynujące). Pana Kleksa tak naprawdę poznałem dopiero po spotkaniu z Korzyńskim, którego podziwiałem za muzykę do filmów Żuławskiego. A ponieważ kleksowe filmy wydały mi się wyjątkowo dziwaczne, to miałem już niezły punkt wyjścia dla nowego projektu. Co zachwyciło cię w ścieżce dźwiękowej z „Kleksa”? Widzisz, my dorastaliśmy przy tych filmach, więc pewnie brak nam analitycznego podejścia. Ciekawe jest więc to, co odnajduje w nich człowiek z zupełnie innego obszaru kulturowego. Stawiam Korzyńskiego na równi z innymi moimi muzycznymi bohaterami, takimi jak
Jean-Claude Vannier, François de Roubaix, Bruno Nicolai, Zdeněk Liška czy nawet Jean-Pierre Massiera. Wszyscy oni pracowali przy bardzo różnych filmach – tych złych i tych dobrych, politycznych agitkach i lekkich komediach, zawsze jednak wykazywali przebłyski geniuszu. Mój projekt ma za zadanie podkreślić błyskotliwość Korzyńskiego. Filmy o Kleksie są pokręconymi komediami familijnymi pochodzącymi z zupełnie innego środowiska kulturowego i politycznego, ale ich ścieżka dźwiękowa nie jest wcale tak odległa od moich ulubionych brzmień kraut rocka i nowej fali. Łatwiej byłoby mi zabrać się za nastrojową muzykę Komedy czy Zygmunta Krauzego, tyle że nie ma to większego sensu. Wolę udowodnić, że wyrwany z naturalnego otoczenia, poddany technologicznej obróbce i przedstawiony ludziom zupełnie inaczej odbierającym sztukę, Pan Kleks nadal będzie robił wrażenie. Rzadko zdarza się, by podobny projekt dedykowano artystom tej rangi co Korzyński. Na Zachodzie byłoby to wręcz niemożliwe. Opowiedz zatem coś o wykonaniu Kleksploitation.
Całą czarną robotę wykonuję sam. Podchodzę do filmu i muzyki dość niekonwencjonalnie, ponieważ automatycznie edytuję i zmieniam kontekst przekazu w bardzo fizyczny, wizualny sposób. Podobne techniki montażu obrazu i dźwięku stosowała w latach 80. brytyjska telewizja, ale ja adresuję swoją pracę do publiczności lubującej się w kinowej makabrze, sztuce użytkowej i muzyce elektronicznej. Mam już wprawdzie przygotowane fragmenty filmu, ale w trakcie występu będę też zajmował się efektami dźwiękowymi oraz obsługą kaset, winyli i zabawkowych instrumentów. Prawdziwą gwiazdą wieczoru jest i tak Korzyński. Podobno już jako dziecko przeprowadzałeś eksperymenty, zapętlając kasety. To wtedy zainteresowałeś się manipulacją dźwiękiem? W moim domu nie było żadnych muzycznych tradycji. Mój tata interesował się jednak elektryką, a że miał poczucie humoru, to nauczył mnie podkładać głos pod programy telewizyjne i zapętlać taśmę wewnątrz magnetofonu. Jakoś tłumaczy to pewnie moje późniejsze zainteresowanie hip-hopem. www.hiro.pl
Ojciec nieumyślnie zraził mnie do bycia muzykiem z prawdziwego zdarzenia. Zanim pokonałem pierwsze okrążenie, to już pobiegłem na skróty. No właśnie, lata później znalazłeś się w składzie Violators of the English Language. Należeliście do jakiejś konkretnej sceny? Undergroundowy hip-hop trzymał się wtedy w Anglii nieźle? Generalnie tak, ale wszystko koncentrowało się wokół Londynu, a my mieszkając w Stockport, byliśmy prowincjuszami. Nasza załoga liczyła jakieś piętnaście osób, z których większość rapowała, malowała graffiti i samplowała stare płyty. Imponowali nam amerykańscy didżeje, więc ich wzorem korzystaliśmy z oryginalnych nagrań, przez co szybko odeszliśmy od konwencjonalnych bitów i muzyki anglojęzycznej. Wymyśliliśmy tyle dziwnych zasad, że z czasem zaczęliśmy tworzyć swoistą B-Music, popową alternatywę dla masówki.
Universal, by wykorzystać boom na hard rocka i rock progresywny. Osiągnięciem wytwórni był szereg najbardziej nietrafionych komercyjnie płyt w historii, do czego przyczyniły się m.in. bardzo drogie okładki. Prawdziwy rock’n’rollowy szwindel! Czasami nawet myślę, że Vertigo było tak naprawdę pralnią brudnych pieniędzy. Kocham jednak płyty tej wytwórni, a jednakowym afektem darzę klasyczne krążki Black Sabbath, „666” Aphrodite’s Child i dwa pierwsze longi Kraftwerk, jak i koszmarki w rodzaju Lindy Hoyle, Dr. Z czy Rameses.
Wciąż kupuję winyle, ale głównie dlatego, że pewien złośliwy skrzat rzucił na mnie taką klątwę. Życie byłoby prostsze bez płyt, niemniej ja ogólnie mam nałóg kupowania starzyzny i fascynuje mnie historia popkultury. Nie jestem jednak materialistą i nie zważam na stan kupowanego przedmiotu, czy są to czeskie plakaty filmowe, czy kasety z nową falą. Bardziej niż winyli poszukuję obecnie taśm-matek i tu mogę wskazać na różne skarby ze zbiorów Korzyńskiego i Suzanne Ciani jako na moje najlepsze ostatnie zdobycze. Byłoby mi też miło, gdyby ktoś w Krakowie podarował mi soundtrack do „Polowania na muchy” na winylu, bo ostatnio przegapiłem zakończenie aukcji, gdy był wystawiony na Allegro.
Nie lubię muzyki przesadnie ambitnej, za to cenię sobie twórczość outsiderów idących pod prąd bądź robiących coś celowo głupawego.
Pomimo stażu na scenie hiphopowej, wielką miłością darzysz psychodelię i prog-rocka. W głębi duszy jesteś hipisem? Poniekąd. Kocham psychodelię i prog-rock, ale głównie wtedy, kiedy są kiepskie. Nie lubię muzyki przesadnie ambitnej, za to cenię sobie twórczość outsiderów idących pod prąd bądź robiących coś celowo głupawego. Artyzm i warsztat nie są najważniejsze, co zresztą potwierdza się także w świecie filmu i designu. Perfekcja wykonania czy efekciarska produkcja zbyt często służą za alibi dla braku wyobraźni. Swego czasu złożyłeś nawet swoisty hołd muzyce rockowej albumem „Vertigo Mixed”. Jego idea była podobna do Kleksploitation, chodziło o rekontekstualizację. Vertigo to słynny brytyjski label, który został stworzony naprędce przez brytyjski www.hiro.pl
Prowadzisz dwie wytwórnie, Twisted Nerve Records i Finders Keepers, a skoro masz bardzo sprecyzowane zdanie na temat muzyki i swojej aktywności, domyślam się, że obu labelom przyświeca określona „polityka”? Moja polityka jest bardzo kapryśna i służy schlebianiu własnego ego. Na świecie jest tyle muzyki, że każdy znajdzie coś dla siebie, a jednak większość słucha tego, co nakazuje im moda. Wkurwia mnie zachowawczość, bo to największy zabawopsuj – walczę z nią z całych sił. W przypadku Finders Keepers kieruje się zaś jedną zasadą – staram się promować muzykę, która z jakichś przyczyn pozostaje nieznana. W idealnym świecie fani Goblin kupowaliby płyty SBB, a zwolennicy Tame Impala znaliby dobrze Breakout. To już jednak temat na inną dyskusję. A ty polujesz nadal na stare winyle? Udał ci się szczególnie jakiś zakup ostatnimi czasy?
Kleksploitation to jednorazowy strzał czy może zaowocować wydaniem jakichś nagrań? Bardzo chciałbym wydać płytę. Kolaboracja z Korzyńskim byłaby dla mnie spełnieniem marzeń. A na koniec przyznaj, czy nigdy nie wydawało ci się, że Pan Kleks jest dość niepokojącą postacią? Z tym ekstrawaganckim wizerunkiem i podejrzaną skłonnością do małych chłopców ma w sobie coś z Gary’ego Glittera… To zabawne, ale i trochę obraźliwe wobec biednego Kleksa (śmiech). Nie myślałem o tym, bo fabuła nie jest dla mnie ważna. Oglądałem film bez napisów i wymazałem z pamięci wszystko, co mnie nie interesowało. Doceniam występy aktorów, niemniej w moim projekcie liczy się jedynie autor ścieżki dźwiękowej. Ostatnio jednak moje dzieci obejrzały film i stwierdziły, że czarne charaktery są fajniejsze. Korzyński jest więc i moim „bad guyem”.
muza 23
Dobet GnahorĂŠ
24 muza
www.hiro.pl
podążać w nieznane tekst | piotr dobry
foto | materiaŁy promocyjne
W swojej muzyce zawiera tradycyjne brzmienia Wybrzeża Kości Słoniowej, skąd pochodzi, ale także elementy rumby, kameruńskiego bikutsi, reggae i amerykańskiego soulu. Dobet Gnahoré nie uznaje granic Pierwszy raz zawitałaś do Polski w minione wakacje, by wziąć udział w gdyńskim festiwalu Globaltica. To była podróż w nieznane? Szczerze? Nie wiedziałam o twoim kraju absolutnie nic. Ale spodobało mi się to, co zobaczyłam. Pielęgnujecie wartości rodzinne i dużym szacunkiem darzycie osoby starsze, co jest niezwykłe w tych czasach. Żałuję, że nie miałam okazji zgłębić waszej kultury. Rozmawiamy przy okazji twojego koncertu na Warszawskim Festiwalu Skrzyżowanie Kultur. To krzyżowanie wychodzi nam wszystkim na dobre? Oczywiście. I wielka w tym rola muzyki i sztuki, które są ponad podziałami. Inność bywa inspirująca, a wszyscy potrzebujemy różnorodności. Wierzę, że otwarcie granic i przenikanie się społeczeństw może zaowocować zmianami najbardziej skostniałych przekonań o wydźwięku politycznym czy rasistowskim. Mam taką nadzieję i jako artystka, i jako człowiek. Eksprezydent Sarkozy raczej by się z tobą nie zgodził. Dobrze ci się żyło we Francji? Dobrze. Lubię Francję. Przybyłam tam przed dwunastoma laty i wiele się przez ten czas nauczyłam. Właściwie to francuski etap życia mnie ukształtował. Jasne, zdarzały się wzloty i upadki, ale tak jest wszędzie na świecie. Pewne rzeczy są nieuniknione. Dlaczego więc zdecydowałaś się przeprowadzić do Belgii? Lubię podróżować, poznawać interesujących ludzi, doświadczać nieznanego. To naprawdę mi pomaga, pozwala lepiej zrozumieć siebie, swoje potrzeby. Jestem zresztą przekonana, że podróżowanie, próbowanie nowych rzeczy jest dobre dla wszystkich ludzi. Przeskoczmy zatem z Europy na Czarny Ląd. Czułaś dumę, gdy w lipcu tego roku Dlamini-Zuma jako pierwsza kobieta w historii została wybrana na szefa Komisji Unii Afrykańskiej? Tak, wspaniale jest zobaczyć Afrykankę odnoszącą tak duży sukces publiczny wbrew panującej na kontynencie mentalności. Afrykańskie kobiety są silne i potrafią to udowodnić. Mocno wierzę, że pewnego dnia to właśnie dzięki nim Afryka stanie się wolna
www.hiro.pl
od korupcji, biedy i głodu. Afrykanki stają się coraz bardziej przekonane o własnej wartości, pewne siebie, zdolne wprowadzić w tym rejonie świata nową jakość. Jako młoda, ale już uznana reprezentantka afrobeatu i world music stawiasz właśnie na taką nową jakość czy po prostu podążasz ścieżką wydeptaną przez Miriam Makebę, Angelique Kidjo, Oumou Sangare? Od dzieciństwa wszystkie wymienione przez ciebie artystki były moimi idolkami. W swoich piosenkach, tak jak one, zawsze chciałam mówić o Afryce, jej pięknie, różnolitości i historii. Kocham ten kontynent i w pewnym sensie czuję się następczynią Makeby czy Kidjo. To dla mnie zaszczyt być tak postrzeganą. Jednak jest też coś w tym, że każde nowe pokolenie wnosi coś świeżego do osiągnięć poprzedników, ubogaca je. Śpiewasz po francusku i w wielu afrykańskich dialektach… Dla piękna języka. Dużo nauczyłam się jeszcze w rodzimej wiosce, jako brzdąc dorastający u boku babci. Od zawsze najbardziej kocham śpiewać o moich aktualnych odczuciach. Inspiruje mnie codzienność. Stawiam na prostotę. W twojej muzyce jest jednak miejsce na komentarz społeczny, kawałek historii, trochę plemiennych wierzeń, duchowości. Zastanawiam się, co artystka twojego pokroju czuje, gdy wpada jej w ucho refren typu „umbrella, ella, ella, e, e, e…”? Myślę, że Rihanna czy Lady Gaga odpowiadają jedynie na zapotrzebowanie społeczeństwa, w którym żyją. To ono w dużej mierze oczekuje właśnie takich tekstów oraz muzyki służącej jedynie zabawie. Moje podejście jest bardziej tradycjonalne, co nie znaczy, że inne style muzyczne nie mają racji bytu. Sztuka bez przesłania ma sens? Każda sztuka ma sens. Zarówno ta najbardziej serio, nawet zaangażowana politycznie, jak i ta tworzona tylko dla samej radości tworzenia. Jeśli sztuka sprawia, że ewoluujesz, to świetnie, ale czasem może chodzić jedynie o pozytywne wibracje i to też jest w porządku.
jessie ware
26 muza
www.hiro.pl
Napisałaś wczoraj na Twitterze, że poszłaś na kolację do Oberży pod Czerwonym Wieprzem. Co cię tam zaciągnęło? Polska kuchnia! Mieliśmy iść z moim gitarzystą do restauracji greckiej, ta cholera jest wegetarianinem, ale ja bardzo chciałam spróbować polskiego jedzenia. Poszliśmy więc do Oberży i to był strzał w dziesiątkę, zrobiłam masę zdjęć (Jessie wyjmuje smartfona). Zobacz, ten tatar był pyszny. A tu barszcz i śledź, pierogi, no i drinki. Ten nazywał się „Wściekły pies”, był z wódką, z sokiem z czarnej porzeczki i sosem Tabasco, genialny. A tu jeszcze pasztet, jeden z najlepszych, jakie jadłam w życiu… To mi przypomina tłustą kuchnię angielską i to, że jesteś z południowego Londynu, gdzie karierę zaczynały między innymi Adele, Florence Welch, Ellie „La Roux” Jackson. Co sprawiło, że Brixton stał się kuźnią najlepszych brytyjskich wokalistek? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jest wielu takich, zwłaszcza z północy, którzy odnoszą się do tej części miasta z arogancją, ale jak widać, jakoś przędziemy (śmiech). Kocham południowy Londyn, jestem dumna, że tu mieszkam. Kiedyś przeniosłam się na rok do wschodniej części miasta, było zabawnie, ale spotkałam tam wielu nieprzyjemnych typów. Cieszę się, że wróciłam, tym bardziej że w okolicy mieszka moja mama. Mama cię wspiera? Ogromnie. Jest ze mnie dumna. Zawsze miała zdrowe podejście do różnych moich życiowych wyborów, pozwalała próbować różnych rzeczy, na przykład judo albo gry na klarnecie. Zachęcała
mnie do śpiewu, ponieważ wiedziała, że dobrze mi to wychodzi, ale nigdy nie czułam z jej strony presji. Mama jest też moim najlepszym krytykiem, wiem, że zawsze będzie ze mną szczera i powie, jeśli występ był słaby. Bardzo to w niej cenię. Chodziłaś do szkoły z Florence. Utrzymujecie kontakt? Ostatnio częściej widuję się z jej asystentem. Florence jest teraz bardzo zabiegana, jest cały czas na szczycie. Ale tweetujemy ze sobą sobie, napisała kilka ciepłych słów o moim albumie. Jest słodka. Twoje teksty są bardzo lekkie. Pisanie przychodzi ci łatwo? Pisanie to ciężka praca. Niekiedy słowa same przychodzą mi do głowy, ale nie zawsze tak jest. „Devotion” pisałam trochę po omacku, po prostu bardzo potrzebowałam tekstów, nie udało mi się wypracować żadnej metody. Może znajdę ją na drugim albumie, jeśli go nagram. Twoja debiutancka płyta odbiła się głośnym echem. Dziennikarze często porównują cię do Sade, Whitney Houston i innych wokalistek. Nie męczy cię to? Czasami odnoszę wrażenie, że ludzie robią tak z lenistwa, ale z drugiej strony porównania do tak wielkich piosenkarek to zaszczyt i zawsze miło mi je słyszeć. Podobnie jak one dużo śpiewasz o ulotnych, skomplikowanych związkach. Jak na przykład w „Running”. To część soulowej konwencji czy życiowych doświadczeń?
nikt nie prowadzi za mnie facebooka tekst | łukasz knap
www.hiro.pl
Większość moich piosenek opiera się na wspomnieniach lub emocjach związanych z prawdziwymi ludźmi. Nie zawsze chodzi w nich o romantyczne przygody. „Running” to w zasadzie druga część utworu „Sweet Talk”, które razem tworzą jedną historię – niewinnego flirtu, który przeradza się w coś desperackiego, co trzeba przerwać. Powiedziałaś kiedyś, że chcesz być prywatną gwiazdą pop. Jak to rozumieć? Chciałabym oddzielać swoje życie prywatne od tego na scenie. Rihanna czy Katy Perry nie mogą się opędzić od paparazzi. Wiem, jak Adele musi walczyć o zachowanie swojej prywatności. Nie chciałabym tak. Chcę wierzyć, że to, co robię, obroni się samo i ludzie będą interesować się moją muzyką, a nie tym, jak wyglądam rano, zanim zrobię sobie makijaż. Obawiasz się, że kiedyś możesz stracić kontrolę nad swoim wizerunkiem, że pewnego dnia twój image odklei się od ciebie? Oczywiście, jest takie zagrożenie. Ale na szczęście jestem na tym etapie kariery, kiedy nie muszę się o to martwić. Nie chciałabym stracić kontroli nad tym, jak będę postrzegana. Cieszę się, że mam przy sobie ludzi, którym mogę zaufać, którzy pomagają mi w pracy. Ale nie mam nikogo, kto prowadzi za mnie profil na Facebooku ani Twitterze i nie chciałabym, żeby to się kiedykolwiek zmieniło. Na razie zaczynam myśleć o drugim albumie, nie wiem jeszcze jaki będzie i czy w ogóle powstanie. Może znajdę na to więcej czasu w trakcie trasy, może wtedy pojawią się nowe myśli, słowa i muzyka.
Na wielu oficjalnych zdjęciach wygląda jak chłodna i nieprzystępna diwa. Tak naprawdę Jessie Ware jest ujmującym zaprzeczniem swojego scenicznego wizerunku. W hotelowym pokoju spotkań wita mnie uśmiechem od ucha do ucha i mocnym uściskiem ręki
foto | materiaŁy promocyjne
muza 27
THE bloody beetroots DJ SET
piewca chaosu tekst | piotr dobry
foto | materiaŁy promocyjne
Sir Bob Cornelius Rifo skrywający się pod pseudonimem The Bloody Beetroots po raz czwarty przybywa nad Wisłę. Tym razem w towarzystwie Tommy’ego Tea, speca od efektów wizualnych, wystąpi jako The Bloody Beetroots DJ Set na FreeForm Festivalu. Enigmatyczny gwiazdor electro house i dance punka tylko „HIRO” zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań Od 2008 koncertujesz w Polsce prawie co roku. Wygląda na to, że lubisz mój kraj? Zgadza się. Ludzie u was wyróżniają się naprawdę niespotykanym rodzajem energii. Bardzo lubię grać w Polsce. Nie mogę się doczekać występu na FreeFormie. Twój nowy singiel, electrohouse’owy „Rocksteady”, brzmi jak Daft Punk zmiksowany z The Prodigy. To przypadek czy świadoma inspiracja? Z reguły staram się, by natchnienie samo mnie poniosło, ale zawsze kończy się na tym, że moje inspiracje są widoczne jak na dłoni. W przypadku „Rocksteady” też masz wyraźne odniesienia do twórczości artystów, których podziwiam, jak Goblin, Daft Punk, King Crimson czy Thin Lizzy. Słuchałem obu EP-ek „Rocksteady” i choć najbardziej podoba mi się twoja oryginalna wersja, muszę przyznać, że każda ma coś w sobie. Szczególnie zapadł mi w pamięć szaleńczy, pędzący na złamanie karku remiks Shy Kidxa. Ty masz ulubiony? Nie, mam za to dobrą wiadomość – obie EP-ki wypuszczam właśnie w jednym pakiecie. Wiesz, każdy autor remiksu został przeze mnie z namysłem wybrany, by wprowadzić singiel w inną przestrzeń
dźwiękową. Wszyscy ci artyści mają swoje dziwactwa, dlatego też nie znajdziesz tu choćby dwóch podobnych remiksów. Bardzo lubię teledysk do „Rocksteady”. Reżyser Wyatt Neumann powiedział, że pomysł był prosty: pojechać na pustynię i wszystko rozpieprzyć. Efekt przypomina mi trochę „Easy Ridera”, trochę „Mad Maxa”, a kilka scen nawet „Jezioro Salton” DJ-a Caruso. Naprawdę obyliście się bez scenariusza? Aha, to była totalnie nieplanowana przygoda. Najlepsze rzeczy często rodzą się z chaosu. To był twój pomysł, by zaprosić Marilyn Rondon na plan? Można tak powiedzieć, ale poznałem ją dosłownie sekundy przed tym, zanim zaczęliśmy kręcić. Nie znaliśmy się wcześniej. Po prostu wpadliśmy na siebie i zgodziła się z marszu. Kiedy możemy spodziewać się drugiego longplaya? W przyszłym roku, jestem właśnie na etapie miksowania całości. Będzie tak eklektyczny jak „Romborama”? Spodziewaj się niespodziewanego!
bat for lashes
30 muza
www.hiro.pl
dziewczynka już dorosła tekst | sebastian rerak
foto | materiaŁy promocyjne
Natasha Khan wychodzi z mroku i żegna dziecięce igraszki. Dorosłość musiała upomnieć się także o zagubioną małą księżniczkę baśniowego nowo-folkowego popu, ale i tak jej nowy długograj funduje słuchaczowi niejedną niespodziankę Kiedyś opisywałaś swoją muzykę jako baśnie dziewczynki siedzącej na strychu. Ta metafora jest nadal aktualna? Raczej nie, te słowa najlepiej oddawały charakter mojego debiutu, od którego nagrania minęło już sześć lat. W międzyczasie wiele zmieniło się w moim życiu, a moja nowa płyta jest o wiele bardziej dojrzała. Zdążyłam dorosnąć i z małej dziewczynki na strychu zmieniłam się w kobietę siedzącą na angielskiej wsi (śmiech). Echa tej przemiany najwyraźniej słychać na „The Haunted Man”. Nie pomylę się, gdy powiem, że zyskałaś bardzo wiele na pewności siebie? Nie, nie mylisz się. Nagranie „The Haunted Man” zajęło mi trzy lata, w trakcie których rozwijała się moja samoświadomość. Pozbyłam się pewnych obaw, przestałam tłamsić w sobie emocje. W efekcie okazało się, że nowe piosenki są bardzo bezpośrednie w wymowie. Na pewno dojrzałam też jako wokalistka, bo świetnym ćwiczeniem okazały się dla mojego głosu intensywne koncerty. Czuję, że śpiewam dużo lepiej i więcej potrafię. Generalnie wiele się zmieniło po tym, jak skończyłam trzydziestkę. Trochę jakby ktoś przestawił mi mózg na inny tryb. Poczułam się pewniejsza i odważniejsza. Sporo też chyba rozmyślałaś nad różnymi aspektami kobiecości? Tak, nowy album jest doświadczeniem w odkrywaniu samej siebie. Dziś mogę powiedzieć, że poprzedni krążek, „Two Suns”, był jeszcze dziełem dziewczynki uwikłanej w męczący styl życia, burzliwy związek i włóczęgę po świecie. Wciąż uważam, że jest to ciekawa płyta, ale gdybym po jej nagraniu nie wyszła z mroku, to mojej opowieści
www.hiro.pl
groziłaby jednowymiarowość. O ile w czasie powstawania „Two Suns” boleśnie doskwierał mi brak własnego miejsca, tak „The Haunted Man” jest świadectwem trzech lat spędzonych we własnym domu. Niezmiernie cenię sobie odpoczynek i normalne życie, dzięki nim także lepiej poznaję siebie. Kiedy mogę się odprężyć, gdy wokół nie dzieje się nic dramatycznego, wówczas jestem w stanie upleść barwny gobelin z różnych aspektów osobowości. Tak też nowa płyta dotyka szeregu rozmaitych spraw – kobiecości, relacji, wspomnień, rodziny, historii Anglii, macierzyństwa/ojcostwa, tworzenia, seksualności, miłości, śmierci… Marzyłam o takim albumie i oto on. Czy to także dlatego na „The Haunted Man” zabrakło tej pierwotności i aury pogańskiego rytuału, jakimi wcześniej emanowała twoja muzyka? Myślę, że dostatecznie wyczerpałam już takie nastroje. Kiedyś słuchałam więcej specyficznych plemiennych brzmień. Wiele zmieniło się jednak po moim pobycie w Nowym Jorku i spotkaniach z ludźmi, wśród których się tam obracałam. Po powrocie do Anglii zaczęłam zastanawiać się co dalej. Zamiast oglądać się wstecz, wolałam przedefiniować swój pomysł na muzykę. No właśnie, gros utworów z „The Haunted Man” powstało poprzez zderzenie nastrojowych, żywych brzmień z syntetycznymi. Na ich styku pojawia się ciekawa dynamika. Zawsze podobało mi się łączenie organicznych brzmień żywych instrumentów z cyfrową technologią, a w przypadku „The Haunted Man” było to podyktowane charakterem płyty.
Wielu inspiracji dostarczyły mi dzieje Anglii i historia mojej rodziny, starałam się opowiedzieć o duchach przeszłości, jakie wciąż mnie nawiedzają. Dlatego też wpadłam na pomysł odkurzenia starych instrumentów w rodzaju czelesty bądź harfy i zestawienia ich z elektroniką. W jednym z utworów pojawia się cyfrowy bit, przepuszczony jednak przez wzmacniacz liczący sobie z górą siedemdziesiąt lat. Refren piosenki tytułowej jest z kolei śpiewany przez męski chór, a jego melodia przywodzi na myśl jakieś pradawne tradycje obecne w bardzo wielu różnych kulturach. Ogólnie bawiłam się, przepuszczając nowoczesne dźwięki przez archaiczny sprzęt, na przykład syntezatory z lat 60. Zawsze dawało to świetny efekt. To jeszcze słowo o intrygującej okładce. Zdjęcie z okładki przedstawia mnie niosącą na plecach tytułowego udręczonego mężczyznę. On pojawia się wielokrotnie w moich piosenkach, za każdym razem uosabiając coś innego. Jego tożsamość jest niejasna – może być rannym, którego uratowałam w trakcie wojny, moim synem lub symbolem dawnego związku, którego ciężaru chcę się pozbyć… Relacja między nami jest jednak równie ważna, co moja postawa. Nie zdradza bowiem słabości ani siły, współczucia ani pewności. To wszystko skomplikowana natura relacji mężczyzny i kobiety, przedstawiona w bardzo autentyczny sposób – surowo, prawdziwie, bez retuszów w Photoshopie. Jak widzisz, na tym zdjęciu nie mam ani krzty makijażu. Wizerunki kobiet są dzisiaj bardzo wyzywające, a przez to nudne. Ja chciałam pokazać inną stronę seksualności – skromną i nieoczywistą zarazem.
internet
net art to nie żart tekst | jan prociak
foto | materiaŁy promocyjne
Coraz więcej godzin spędzamy przed ekranem. Smartfony pozwalają nam niemal nie opuszczać sieci. Spotyka się to często z krytycznym odbiorem świata sztuki. Są jednak artyści, który postanowili całą swoją aktywność przenieść do rzeczywistości wirtualnej, tworząc net art
32 sztuka
www.hiro.pl
Internet jako tworzywo i temat W sztuce internetowej sieć zwykle bywa zarówno głównym medium, jak i tematem prac. Według popularnej definicji stworzonej przez Steve’a Dietza, byłego kustosza działu nowych mediów w Centrum Sztuki Walkera w Minneapolis, net art to „projekty artystyczne, dla których sieć jest zarówno wystarczającym, jak i koniecznym warunkiem do zaistnienia”. Jako taką sztukę internetową można wpisać w tradycję sztuki konceptualnej stawiającej na dematerializację dzieła. Pierwsze próby nowej twórczości datuje się na lata 80., ale prawdziwa eksplozja nastąpiła w okolicach roku 2000, co bez wątpienia związane jest ze wzrostem dostępności do internetu. W czasach kiedy sieć raczkowała, popularność zaczęły zdobywać artystyczne strony www czy sztuka w e-mailach. Zdarzało się, że na dużej imprezie artystycznej w formie pracy prezentowany był wirus komputerowy. Prawdopodobnie wszystko zaczęło się od ASCII-Artu, czyli tworzeniu prostych rysunków w edytorach tekstu, a następnie w programach graficznych. Jednym z przykładów prostego ASCII-Art mogą być emotikony. W ramach tego typu twórczości powstawała też pierwsza pornografia internetowa. Podobnie jak inne dziedziny sztuki, net art stworzył swój obieg instytucjonalny. Czołowymi przykładami są Ars Electronica Festival w Linz oraz File Festival w São Paulo. W Polsce dzieła z tego nurtu regularnie pojawiają się w Centrum Sztuki WRO. Rozwój sztuki internetowej wymusił powstanie nowych form krytyki artystycznej. W Polsce wciąż trwa dyskusja,
jak miałaby ona wyglądać. Na Zachodzie nie mają takich problemów. Ciekawym przykładem Hennesy Youngman, autor cyklu filmów „ART THOUGHTZ”. Swoje nagrania krytyk publikuje na YouTube, a tworzone są one w konwencji wideo-bloga. W sferze językowej czerpie on wiele z netowych debat, często posługuje się również popularnymi memami, aby wzbogacić swoje wywody, dostosowując dyskurs krytyczny do formy jego prezentacji. NET art nad Wisłą Było o wrocławskim Centrum Sztuki. Na szczęście nie jest ono jedyną jaskółką sztuki internetowej w kraju. Ważną rolę w propagowaniu tego typu twórczości w Polsce odegrał Dominik Zacharski, który w latach 1997-2005 tworzył serwis nnk.art.pl skupiający większość ówczesnego net artu made in Poland. Istotne znaczenie miały również realizacje Marzenny Frumaniuk Donajskiej, która w połowie lat 90. stworzyła cyfrową galerię sztuki i pokazywała swoje prace na licznych wystawach. Za nimi poszli kolejni twórcy. Ciekawym eksperymentem w tym obszarze była wystawa Pawła Sysiaka: „Ludzie, którzy traktują swój software naprawdę serio, powinni stworzyć swój hardware”, która w całości odbywała się w sieci. Razem z Tymkiem Borowskim tworzy on internetową „Billy Gallery”. Facebookowa twarz sztuki Clemente Pestelli i Gionatan Quintini, którzy wywołali falę ponad 20 tys. samobójstw, dostali za to wyróżnienie na zeszłorocznym festiwalu Transmediale w Berlinie. Stworzyli oni serwis Seppukoo.com, który oferuje możliwość wirtualnego samobójstwa w najpopularniejszym serwisie społecznościowym. Pokazuje to, że dzieło Marka Zuckerberga zdominowało myślenie o współczesnej sieci, co mocno przekłada się na twórczość netartową. Dobrym przykładem takiego podejścia jest projekt „Face to Facebook” Paolo Cirio i Alessandro Ludovico, którzy żonglując danymi z miliona profili wpisali je w nowy kontekst portalu randkowego. Ociera się to o granice legalności, ale pokazuje też, że to, co uznajemy za przejaw swojej indywidualności (w tym przypadku profil), łatwo może być użyte do innych celów. Bywa tak, że obecność w sieci staje się ważniejsza od samej twórczości. Wielu młodych artystów wykorzystuje nowe technologie, żeby w pierwszej kolejności promować siebie, a dopiero później własną sztukę. Fenoment ten opisali Brad Troemel, Artie Vierkant i Ben Vickers w tekście „Club Kids: The Social Life of Artist on Facebook”. Zwrócili oni uwagę na ważną zmianę przejawiającą się tym, że niegdyś artysta tworzył sztukę, by mieć publiczność, a dziś sytuacja jest wręcz odwrotna, a miarą uznania jest ilość lajków. Warto o tym pamiętać, odwiedzając profil kolejnego twórcy.
www.hiro.pl
paulina plizga
śmieciowe kompozycje tekst | Małgorzata Krężlewicz-Dzieciątek
foto | Yuki Nuke
Pochodzi ze Śląska. Mieszka i tworzy w Paryżu. Niektóre z jej strojów powstają w trakcie performance’ów i akcji grup artystycznych. Można je kupić w butikach na całym świecie – od Nowego Jorku, przez Wiedeń, aż po Tokio. Mimo orientalnych sympatii i fascynacji złożonością Paryża chętnie wraca do Łodzi. Po raz siódmy zobaczymy jej premierową kolekcję na Fashion Weeku
We wszystkich tekstach na temat twojej twórczości, do których udało mi się dotrzeć, pojawia się określenie „trash couture”. Co ono konkretnie oznacza? Kiedy szyję, łączę skrawki materiałów w patchworkowe kompozycje. Ścinki zazwyczaj wyrzuca się do śmietnika, a ja potrafię doskonale je wykorzystać. Często używam resztek tkanin z domów mody haute couture, stąd powstało określenie „trash couture”. Jak wyobrażasz sobie odbiorcę swoich projektów? To może być każda osoba obdarzona wrażliwością na artystyczny charakter moich kreacji. Zazwyczaj moje ciuchy kupują osoby poszukujące rzeczy oryginalnych i ponadczasowych. Gdy myślę o Paulinie Plizdze, w głowie pojawia mi się „artystka-performerka”, a dopiero potem „projektantka”, mimo że obydwa te określenia dotyczą tego samego aktu twórczego. Czy dla ciebie te określenia są jednoznaczne, czy jednak w jakimś stopniu rozłączne? To się wszystko ze sobą łączy. Osobiście traktuję modę jako źródło inspiracji do przemyśleń, a krawiectwo jako środek ekspresji artystycznej. Jestem z wykształcenia artystką plastykiem, a wiedzę krawiecką zawdzięczam mojej mamie, profesjonalnej krawcowej, oraz wieloletnim poszukiwaniom. Kiedy tworzę poszczególne elementy kolekcji, to tak jakbym rzeźbiła czy malowała. Natomiast w fazie końcowej skupiam się na funkcjonalności danego projektu.
one niesamowitą oprawę do pokazów, jakiej mogą nam pozazdrościć nawet w Paryżu. Niemniej jednak cieszę się, że impreza się prężnie rozwija i że dzięki niej mogę odwiedzać Polskę coraz częściej. Czy poza Łodzią często pokazujesz swoje kolekcje w Polsce? Od kilku lat biorę regularnie udział w różnych imprezach branżowych w Warszawie. Poza tym sprzedaję moje wyroby w kilku punktach na terenie stolicy. Wracając do Fashion Weeka – jak zmienił się od twojej pierwszej prezentacji? Można by powiedzieć, że zmienił się nie do poznania. Jest coraz lepiej i myślę, że impreza nabiera coraz większego rozmachu. Z uśmiechem wspominam pierwsze edycje, które odbywały się w spartańskich warunkach, a mimo to dawały mi satysfakcję. Chodzisz na pokazy innych projektantów? Bardzo chętnie oglądam pokazy innych projektantów. Pozwala mi to nabrać dystansu do siebie samej, a przy okazji odnotowuję różne zbieżności lub podobne inspiracje. Wciąż odnajdujesz się w strefie OFF? Tak. Od początku czuję się na swoim miejscu w strefie OFF i nie bardzo chce mi się ją opuszczać, choć zauważyłam, że istnieje pogląd, że strefa OFF jest dla debiutantów, a ja już zyskałam miano weteranki OFF-u.
A co zainspirowało cię do stworzenia najnowszej kolekcji? Jak zwykle źródłem inspiracji jest dla mnie moje najbliższe otoczenie, czyli Paryż. Mocne zderzenie kultur: europejskiej, orientalnej i afrykańskiej na tle galopującej technologii.
Czegoś na łódzkim Fashion Weeku brakuje? W strefie OFF brakuje miejsca, gdzie projektant mógłby po pokazie spotkać sie z dziennikarzami, by udzielić wywiadu, pokazać kolekcję z bliska. Backstage jest strefą roboczą i trudno tam znaleźć odpowiedni moment, tak aby nie przeszkadzać innym.
Czy właśnie tę kolekcję pokażesz na październikowym Fashion Week Poland w Łodzi? Tak, to właśnie ta kolekcja, czyli wiosna/lato 2013.
Czy któryś z pokazów oglądanych w Łodzi szczególnie zapadł ci w pamięć? Pokaz kolekcji „Mary of Magdala” Maldorora oraz pokaz Oluhi z pierwszej edycji Fashion Weeka.
To będzie już twój siódmy łódzki Fashion Week. Łódź jest kolebką polskiego przemysłu tekstylnego i ma w sobie niesamowity magnetyzm. Bardzo dobrze, że Fashion Week Poland odbywa sie właśnie tu, bo dzięki takim imprezom chronimy od zapomnienia bogate tradycje włókniarskie związane z tym miastem. Żałuję jednak, że już nie pokazujemy naszych kolekcji w zabytkowych fabrykach, gdyż tworzyły
Czy polska publiczność na imprezach takich jak Fashion Week Poland różni się od publiczności francuskiej, austriackiej, japońskiej? Myślę, ze wbrew mniemaniu nie różni się prawie wcale: są przecież dziennikarze, blogerzy, pasjonaci mody i znajomi… Brakuje nam tylko bogatych kupców i reprezentantów dużych domów towarowych. Dlaczego warto przyjechać na Fashion Week Poland? Bo jest to najważniejsza w tej branży impreza w Polsce i pozwala na skomunikowanie wszystkich niezbędnych elementów, aby moda polska rozwijała się w dobrym kierunku.
Olivii anny livki w wersJi
Płyta zawiera 3 bOnusOwe utwOry
www.emimusic.pl
W jednym z tekstów przeczytałam, że inspirują cię Abakanowicz i Hasior. Wydaje mi się, że z Hasiorem łączy mnie podobny, czyli taki „śmieciowy”, sposób tworzenia kompozycji. Natomiast Abakanowicz zafascynowała mnie wielowymiarowością, jaką nadała tkaninom. Zaraz po niej stawiam Rei Kawakubo i Issey Miyake.
Ta strefa jest bardziej inspirująca niż Aleja Projektantów? W strefie OFF czuję się wolna i mogę wyrazić swoją kolekcję w takiej formie, na jaką w danym sezonie mam pomysł. Nie wyobrażam sobie na przykład life-performance w przestrzeni Designer Avenue: chlapania farbą czy ubierania modelek na oczach publiczności, tak jak robiłam w trakcie moich poprzednich pokazów na OFF.
Debiutancki album
Ju˚ w sPrzeDa˚y
hity do zadań specjalnych tekst | jacek sobczyński
foto | materiaŁy promocyjne
Nie ma Bonda bez wypasionej fury, fajnych dziewczyn i piosenki. Nawet dziś, gdy moda na promujące dany obraz utwory jakoś zanikła, każdy kolejny kinowy Bond musi być zapowiedziany singlem. przedstawiamy Wam najlepsze bondowskie przeboje wszech czasów
10. Tina Turner „Goldeneye” Z filmu: „Goldeneye” (1995) Bum! Bach! Jebs! „Goldeneye” rozkręca się powoli, ale finałowy wjazd orkiestry pod powtarzającą tytuł piosenki Tinę Turner robi do dziś niesamowite wrażenie. To piosenka lepsza niż sam film, mroczna, elegancka, dysponująca świetnym tekstem („See him move through smoke and mirrors, feel his presence in the crowd, other girls they gather around him, if I had him I wouldn’t let him out” – a przecież obie zwrotki składają się z podobnych kwiatków). I oczywiście wspaniały wokal legendarnej Babci Tiny, mocno trzymający za twarz jej bodaj ostatni naprawdę duży przebój.
9. Tom Jones „Thunderball” Z filmu: „Operacja Piorun” (1965) Tu z kolei orkiestra daje ognia już od pierwszych sekund. I bardzo dobrze, bo to właśnie patetyczne brzmienia były mocną częścią sukcesu pierwszych i chyba najbardziej lubianych do dziś soundtracków z filmowych przygód Bonda. A jak w „Thunderball” pięknie współgrają z wokalem Jonesa! Posłuchajcie choćby samej końcówki, gdzie smyczki rozcinają wers „So he strikes like Thunderball” na dwie części.
8. Duran Duran „A View To A Kill” Z filmu: „Zabójczy widok” (1985) Małolaty były zachwycone, ale bondowscy puryści zgrzytali zębami, wszak new wave’owe klawisze nie każdemu kojarzyły się ze staroświecką elegancją agenta Jej Królewskiej Mości. To jeden z odważniejszych hitów z metką 007, który – jak się okazało – po latach broni się o wiele lepiej niż promowany przezeń „Zabójczy widok”…
7. Sheena Easton „For Your Eyes Only” Z filmu: „Tylko dla twoich oczu” (1981) To trochę nienormalne mieć 22 lata i nagrywać przebój do nowego filmu o najsłynniejszym agencie świata. Szkotka Sheena Easton chyba niezbyt poradziła sobie z tak nagłym atakiem sławy, bo ten utwór do dziś jest jej największym hitem. Nieco cukierkowa, podniosła ballada zwiastowała wysyp podobnych filmowych cukierków, który zakończył się bodaj dopiero na „There You’ll Be” Faith Hill dokładnie 20 lat później. Ale kompozycja pierwsza klasa! A sama Sheena pojawiła się jeszcze w serialu „Miami Vice” w roli Caitlin, żony Sonny’ego Crocketta.
www.hiro.pl
6. Shirley Bassey „Goldfinger” Z filmu: „Goldfinger” (1964) Kolejny przebój Jamesa Bonda nagrany według sprawdzonego schematu: mocne tąpnięcie na początek i koniec kontra spokojniejsze zwrotki. Według większości bondologów to najlepsza ze wszystkich piosenek promujących 007. Mocny, świdrujący głos Bassey plus egzotyczna ornamentyka z charakterystycznym motywem na finał – to musiało zadziałać. Sama artystka z agentem kojarzona jest jak mało kto, w końcu zaśpiewała piosenki do aż trzech filmów o Bondzie.
5. Garbage „The World Is Not Enough” Z filmu: „Swiat to za mało” (1999) Bodaj najciekawsza część Bonda z Brosnanem i zdecydowanie najlepszy Bond-przebój ostatnich kilkudziesięciu lat. Zimny, ponury, z monumentalnym i za nic niemogącym wyjść z głowy refrenem. Garbage podeszli do tematu z szacunkiem dla klasyka, ale przy tym śmiało zinterpretowali stare bondowskie hity na nowo. I wygrali – to chyba najelegantszy ze znanych mi hitów 007. Szkoda, że zamknął on przy okazji najbardziej twórczy okres w historii szkockiej kapeli.
3. Paul McCartney & The Wings „Live And Let Die” Z filmu: „Zyj i pozwól umrzeć” (1973) Co tam się dzieje! Na przestrzeni trzech minut nastrój i tempo zmieniają się jakieś siedem razy a wszystko jest tak dobre, spójne i mistrzowsko napisane, że pod koniec „Live And Let Die” słuchacz czuje się jak po jeździe w cyklonie. Anglia powinna traktować mózg Paula McCartneya jak chronione dobro narodowe. „Żyj i pozwól umrzeć” – ha, przez takie hity ten człowiek będzie żywy choćby do setnego odcinka przygód 007.
2. Shirley Bassey „Diamonds Are Forever” Z filmu: „Diamenty sa wieczne” (1971) Bassey jest bardziej bondowska niż sam Bond. Ale ja uwielbiam ten numer nie za karkołomne wokalizy Walijki, ale przeszywający niepokój – czy to w kojącym smyczkowym refrenie, czy w pierwszej sekwencji cały czas czuć, że za chwilę coś się wydarzy. I faktycznie, kiedy do gry wkracza mocno przyspieszająca tempo gitara, wówczas wiedzcie, że coś się dzieje. No i to dzięki „Diamonds Are Forever” młodzi fani Kanye’ego Westa poznali starsze filmy z Jamesem Bondem.
1. Monty Norman / John Barry „James Bond Theme” Z filmu: „Doktor No” (1962)
4. Nancy Sinatra „You Only Live Twice” Z filmu: „Zyje sie tylko dwa razy” (1967) To jeden z moich ulubionych bondowskich motywów przewodnich. Zresztą chyba nie tylko moich – posłuchajcie sobie najpierw „You Only Live Twice”, a potem hitu „Millennium” Robbie’ego Williamsa. Podobne? Mówi się, że Nancy Sinatra była przerażona wizją zaśpiewania kolejnego hitu do filmu o Bondzie po Shirley Bassey i Tomie Jonesie. Jak dla mnie poradziła sobie dużo lepiej niż jej poprzednicy, choć słuchacze nie podzielali mojego zdania. Utwór nie stał się popularny, ale dziś jest wymieniany jednym tchem wśród innych Bond-przebojów.
www.hiro.pl
…ale nie tylko, bo ten jeden z najsłynniejszych filmowych motywów muzycznych świata pojawił się jeszcze w wielu innych Bondach. „James Bond Theme” to owoc pracy dwóch kompozytorów: Monty’ego Normana i Johna Barry’ego, o który zresztą obaj panowie mocno się pokłócili. Nad kultem wokół tego muzycznego tematu naprawdę nie trzeba się rozwodzić, wystarczy dodać, że za jego przeróbki brało się ponad 70 wykonawców, w tym tak egzotycznych jak metalowe Cannibal Corpse czy drum’n’bassowe Pendulum.
Studentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Gdańskim. Uwielbia chwytać w kadry ludzkie emocje. Jej zdjęcia zostaną zaprezentowane w strefie Young Fashion Photographers Now podczas Fashion Week Poland w Łodzi. Portfolio: www.facebook.com/pages/ Agnieszka-Stodolska-Fotografie
GAGA, ubrania | American Eagle Outfitters
model | rafał prokopek, modelki | Agnes/ AS Management, Olivia/
marta miazga, włosy | Kasia Siux Ilecka/ Studio Fryzur Dorota&Daria,
foto | AGA STODOLSKA, stylizacja | kamila maria Żyźniewska, wizaż |
Aga Stodolska
Rafał: beżowe spodnie SLIM KHAKI, cena 144,90 PLN; sweter SOLID VNECK, cena 144,90 PLN; koszula męska (100% bawełny), cena 144,90 PLN; krawat, cena 54,90 PLN
I TY MOŻESZ BYĆ BONDEM
Rafał: czarna marynarka, cena 364,90 PLN; czarne SKINNY Jeans, cena 179,90 PLN; biała koszula (100% bawełny), cena 144,90 PLN; krawat, cena 54,90 PLN
Rafał: czarna marynarka, cena 364,90 PLN; czarne SKINNY Jeans, cena 179,90 PLN; biała koszula (100% bawełny), cena 144,90 PLN; krawat, cena 54,90 PLN
Rafał: czarna marynarka, cena 364,90 PLN; czarne SKINNY Jeans, cena 179,90 PLN; biała koszula (100% bawełny), cena 144,90 PLN; krawat, cena 54,90 PLN
Dziękujemy marce American Eagle Outfitters za udostępnienie ubrań do sesji. Agnes: biała koronkowa sukienka, cena 179,90 PLN; Rafał: cardigan, cena 219,90 PLN
to będzie twoja noc Każda kobieta pragnie czuć się wyjątkowo, każda chce wyglądać idealnie, mając w planach ważne wieczorne spotkanie. Co daje nam wówczas pewność, że będziemy wyglądać olśniewająco? Sukienka, którą chyba każda z nas ma w swojej szafie – „mała czarna”. Jest wiele odsłon tej ikonicznej części damskiej garderoby, jednak niezaprzeczalnie „mała czarna” jest: prosta, ale opowiada nam jakąś historię, jest bardzo właściwa, lecz również bardzo sexy. To podstawa naszej garderoby, która idealnie podkreśla indywidualność swojej właścicielki. Nieskomplikowana, lecz pełna detali, wreszcie klasyczna i zawsze na czasie. Boss przedstawia swój nowy zapach dla kobiet – BOSS Nuit Pour Femme. Wyrafinowany, pociągający, kobiecy, zainspirowany najbardziej ikonicznym symbolem damskiej garderoby i stylu – małą czarną sukienką oraz poczuciem pewności, jaką daje ona kobiecie. Ten wyjątkowy element garderoby jest zawsze na miejscu i doskonale pasuje do osobowości kobiety Boss, sprawiając, iż perfekcja wydaje się być dla niej stworzona – tak jak BOSS Nuit Pour Femme.
Eleganckie tkaniny i ekskluzywne krawiectwo uosabiają kolekcję BOSS Black Womenswear od momentu wprowadzenia w 2000 r., zawsze zawiera ona również elegancką i ponadczasową małą czarną. Ten wyjątkowy element garderoby jest zawsze na miejscu i doskonale pasuje do osobowości kobiety Boss, sprawiając, iż perfekcja wydaje się być dla niej wrodzona – tak jak BOSS Nuit Pour Femme. BOSS Nuit Pour Femme wzmaga dwoistość siły i zmysłowości, dostarczając wzmocnienie, które pomaga kobiecie czuć się wspaniale i pewnie. Nikt nie uosabia cech charakterystycznych dla nowego zapachu lepiej niż nowa ambasadorka BOSS Nuit Pour Femme, Gwyneth Paltrow. Pewna siebie, odnosząca ogromne sukcesy, prezentująca doskonały styl nacechowany wyrafinowaną kobiecością.
Boss Nuit Pour Femme – Zapach „BOSS Nuit Pour Femme został zaprojektowany jako uzupełnienie wieczoru kobiety Boss Black, dodając ten ostatni element do jej kreacji, zanim przekroczy próg. Nuty górne, serca i bazowe przedstawiają oczekiwanie nocy. Perfumiarz dokonał tego, używając zmysłowych nut kwiatowych takich jak fiołek i jaśmin, aby stworzyć kobiecą aurę, podczas gdy brzoskwinia połączona z aldehydami w nutach górnych dodaje kompozycji olśniewającego oblicza. Rezultatem jest doskonale zbalansowany zapach komplementujący każdą kobietę, otaczający ją pewnością siebie i kobiecością, kiedy szykuje się ona na nadchodzący wieczór.”
Will Andrews, P&G Prestige Zespół Tworzenia Zapachów
„Jestem zaszczycona i bardzo szczęśliwa, że wybrano mnie na ambasadorkę BOSS Nuit Pour Femme. Dla mnie kobieta BOSS jest zmotywowana, ambitna i podąża za tym, czego pragnie, lecz utrzymuje też równowagę między byciem silną i bardzo kobiecą – cechy, które staram się zachować w moim życiu.”
Gwyneth Paltrow
seks, snobizm i sadyzm tekst | konrad wągrowski
foto | materiały promocyjne
James Bond… Niby wszystko o nim wiadomo, słysząc to imię natychmiast staje nam przed oczami przystojny agent, kobieciarz, koneser i znawca wszystkiego, poczynając od sztuki po alkohole, gdy trzeba bezwględny morderca w służbie Jej Królewskiej Mości. W głośnym eseju z 1958 roku Paul Johnson określił powieściowego Bonda przez 3 litery „S”: Seks, snobizm i sadyzm. Zasadniczo Bonda filmowego można było nadal opisywać tymi trzema cechami, ale ich dokładne znaczenie zmieniało się przez dzesięciolecia i zapewne zmieniać się będzie nadal. Spójrzmy więc na ewolucję agenta 007 O tym, że Ian Fleming był rasistą, homofobem, człowiekiem przekonanym o niekwestionowanej wyższości Brytyjczyków nad innymi nacjami, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. To, że jego stosunek do kobiet jest głęboko mizoginistyczny (kiedyś powiedział: „Kobiety służyły wyłącznie do rozrywki”) to także oczywistość. Taki był też oczywiście Bond, który wziął wiele cech od swego twórcy. Nieprzypadkowo wśród głównych przeciwników Bonda nie ma Brytyjczyków (jeśli nawet ktoś na takiego wygląda, to ostatecznie i tak okazuje się, że był w rzeczywistości np. Niem-
cem lub pochodził ze wschodniej Europy). Nieprzypadkowo bohaterowie (w tym Bond) wygłaszają wiele pogardliwych uwag dotyczących Turków, Bułgarów, Koreańczyków, Japończyków, Murzynów. Nieprzypadkowo homoseksualiści pojawiają się tylko w rolach negatywnych, a autor (i bohater) nie kryje wobec nich pewnego obrzydzenia. Wyjątkiem jest oczywiście niejednoznaczna Pussy Galore z „Goldfingera”, ale przecież Bond sprowadza ją na słuszną heteroseksualną ścieżkę, więc wszystkie grzechy muszą zostać jej wybaczone (nie stanie się to udziałem Jill
Masterson z tej samej książki). Nieprzypadkowo kobiety Fleminga noszą imiona sugerujące seksualną rozrywkę: Honey, Pussy, Plenty, Kissy. Powiedzmy sobie – Bond taki jak w książkach nie miał szans na zdominowanie światowej popkultury przez całe pół wieku. Ta postać musiała ewoluować. I ewoluowała. Choć pierwsze filmy z Jamesem Bondem („Doktor No”, „Pozdrowienia z Moskwy”, „Goldfinger” i w pewnym stopniu też „Operacja Piorun”) trzymają się dość wiernie fabuł książkowych, już w nich widać wyraźne różnice właśnie nie w treści, ale w podtekstach. Bond, oczywiście, jest kobieciarzem, seksu zażywa nawet częściej niż w pierwowzorach książkowych, ale w filmach znikają pewne skrajne elementy – pogardliwe określenia na ich temat, podkreślanie przekonania, że najważniejszy dla kobiecej psyche jest właściwy mężczyzna, który pomoże (zwykle przez udany seks) przełamać ich traumy (np. w przypadku książkowych Honey z „Doktora No” i Tiffany Case z „Diamenty są wieczne”) czy wątpliwości co do seksualności (wspomniana Pussy Galore). Znamienne, że jedna z pierwszych partnerskich bohaterek Bonda pochodzi z ekranizacji książki, z którą ekranizacja ma wspólny… jedynie tytuł. Mowa o „Szpiegu, który mnie kochał”, w wersji książkowej pisanym z perspektywy kobiety, na której drodze staje właśnie przystojny, dzielny Bond. Vivianne Michel wygłasza tamże jedno z najbardziej szokujących stwierdzeń w cyklu bondowskim: „Każda kobieta lubi być na wpół zgwałcona”. W wersji filmowej z fabuły książki nie pozostało nic, a tytułowy „Szpieg”, którym w książce był sam 007, zmieniony został na energiczną rosyjską agentkę. Wypada dodać także, że wątki rasizmu i homofobii w filmach praktycznie nie występują. I całe szczęście. Chociaż Bond zawsze uchodził za kobieciarza, jego stosunek do płci pięknej stale się zmieniał. Już Roger Moore potrafił odmówić seksualnej propozycji, wielka zmiana przyszła z Timothym Daltonem, który „W obliczu śmierci” był pierwszym Bondem… monogamicznym, z kolei Pierce Brosnan jest wyśmiewany przez swoją szefową (kobietę!) za niedzisiejszy mizoginizm. Ukoronowaniem trendu będzie Daniel Craig, mężczyzna atrakcyjny, ale nie poświęcający kwestii podbojów erotycznych więcej miejsca niż jakikolwiek inny bohater kina sensacyjnego. Czy przyjdzie czas na Bonda – seksualnego abstynenta? Mało prawdopodobne, ale nie wykluczone. Ostatatecznie w „Quantum of Solace” między Bondem i Camille, która była jego główną partnerką, do niczego doszło.
Zostawmy jednak kobiety, skupmy się na Sprawie. Powieści Fleminga, choć lekkie i rozrywkowe, miały całkiem poważny podtekst – walka z zagrożeniami Brytanii (w tym największym – komunistycznym) była całkiem serio. Bond książkowy nie był tak wyluzowany jak jego filmowe wcielenia, nie sypał one-linerami, swoją pracę traktował serio. Wiązało się to oczywiście ze wspomnianym przekonaniem o wielkości Brytanii i jej znaczeniu na geopolitycznej mapie. W filmach następowało stopniowe odchodzenie od tego, coraz mniej przecież prawdziwego spojrzenia w spolaryzowanym między USA i ZSRR świecie. Blofeld w „Żyje się tylko dwa razy” nazywa Brytanię „żałosną małą wyspą” i dziwi się w zaangażowanie Bonda w sprawy wielkich. Filmy też od początku odchodzą od zimnowojennych podtekstów, Bond najczęściej walczy z zagrożeniem ogólnym, geniuszami zła poza strukturam politycznymi. Coraz mniej w tym powagi, z kulminacją w najlżejszych, prawie komediowych filmach z Rogerem Moore’em. Jeszcze Pierce Brosnan w „Goldeneye” jednak przypomni, że działa „for England”, ale jest to Anglia już zupełnie inna niż ta Flemingowska, zaś w „Quantum of Solace” kraj 007 prowadzi brudne interesy z wątpliwej proweniencji postaciami. Trudno sobie wyobrazić by Bond wystąpił przeciw swej ojczyźnie, ale jest to relacja coraz bardziej gorzka. Jaki będzie James Bond przyszłości? Bo co do tego, że cykl będzie kontynuowany po odejściu Daniela Craiga (ma zagrać jeszcze dwukrotnie) chyba nie powinno być wątpliwości – wszak mamy do czynienia z serią, w której od pół wieku wszystkie filmy były sukcesami kasowymi! Każdy kolejny Bond różnił się od poprzedniego, każdy oddawał ducha swoich czasów. Czy przyjdzie czas na Bonda czarnego lub kobietę w tej roli? Zanim odpowiem na to pytanie, spróbuję zastanowić się, jakie cechy są niezmienne, co musi pozostać, by można było mówić o Jamesie Bondzie. A więc, po pierwsze – pochodzenie. Bond nie może być Amerykaninem, Francuzem czy Szwedem, musi być Brytyjczykiem. Ta brytyjskość jednak może być bardzo różnie rozumiana, tak jak zmieniał się przez lata wizerunek samego Zjednoczonego Królestwa i jego mieszkańców. Nie musi to być brytyjskość imperialna, nie musi być w Bondzie nic z arystokracji. Musi być oddanym żołnierzem swej królowej, ale nie wyklucza to, by na przykład był czarny, pochodził z niższych sfer, miał emigranckie korzenie, krótko mówiąc – niekoniecznie musiał udowadniać swój
rodowód do dziesięciu pokoleń wstecz. O pierwszym „S” już wspomniałem – Bond będzie z pewnościa atrakcyjny, trudno sobie wyobrazić filmy bez wątków romantycznych. Nie ma jednak żadnego powodu, dla którego odbiegałoby to od relacji z kobietami Jasona Bourne’a. Publiczność już z pewnością dała sygnał, że zaakceptuje Bonda, który nie jest kobieciarzem. Czy mogłaby zaakceptować Bonda, który jest kobietą? Z tym jednak gorzej. Nie dlatego, że kobieta by nie pasowała do tej roli, ale dlatego, że trudno by było zachować tu pewną spójność cyklu, że po prostu trudno by było uznać, że mamy do czynienia z tą samą opowieścią w zmienionych warunkach. Choć nie ma przewciwskazań, by wprowadzić cykl alternatywny, w którym agentka będzie miała bondowskie cechy – determinację, atrakcyjność, bezwzględność, snobizm i przedmiotowe traktowanie mężczyzn. Do tej pory jednak nie udało się takiej przeciwwagi dla Bonda stworzyć. A szkoda. Dwa następne „S” muszą również pozostać w jakiejś formie. Bond musi być jednocześnie człowiekiem czynu i analitykiem pracującym głową. To pierwsze wiąże się z wykorzystywaniem swych dwóch zer, czyli umiejętnością efektywnej eliminacji przeciwników. To drugie wiąże się z szeroką wiedzą i obyciem (pamiętajmy, że swego czasu George Lazenby został odrzucony przez widzów m.in. za to, że popełnił jakąś drobną pomyłkę w rozmowie o heraldyce). Bond pacyfista nie ma racji bytu, bo to nie byłoby kino szpiegowskie, Bond prostak nie ma racji bytu, bo nie byłby Bondem. Pamiętajmy jednak, że obycie może być różnie widziane i nie musi się wiązać, co udowodnił Daniel Craig, ze znajomością przepisu na wódkę Martini. Jak do tej pory widać, że James Bond ma ogromną umiejętność przetrwania i adaptacji. Cykl przeżył zimną wojnę, odwilż, powrót zimnej wojny, rozpad bloku wschodniego, początek wojny z terroryzmem, rewolucję seksualną, epidemię AIDS, pięciu wykonawców głównej roli i ostatnie perypetie finansowe MGM… Nie ma więc żadnych przesłanek, by sądzić, że może mu zagrozić ogólnoświatowy kryzys, upadek strefy Euro czy jakieś kolejne zmiany obyczajowe. Bond powróci jeszcze niejeden raz, choć zapewne czekają nas kolejne zmiany. Ale oberwowanie ewolucji 007 to jedna z przyjemności śledzenia cyklu przez te minione pół wieku.
wstrząsnąć publiką, zmieszać wroga tekst | ewa drab
foto | materiaŁy promocyjne
Dlaczego publiczność kocha Jamesa Bonda? Za styl twardego faceta? Za piękne kobiety u boku? A może za zmyślne powiedzonka i szpanerskie gadżety na podorędziu? To także. Ale Bond nie byłby Bondem, gdyby jego przeciwnicy nie byli pokręconymi, szalonymi, a zarazem intrygującymi geniuszami zła. Bez złych facetów z bondowskiej galerii, agent 007 skończyłby karierę, zanimby ją zaczął W nadchodzącym dwudziestym trzecim filmie o przygodach Jamesa Bonda prawdziwą gratką nie jest Daniel Craig w roli 007 ani seksowne zabójczynie na drugim planie, ale Javier Bardem wcielający się w głównego wroga Bonda, czarny charakter nowego odcinka. Bardem nadaje się bowiem idealnie do wypełnienia schematu geniusza zła – nie boi się aktorskich wyzwań, nie przeraża go utrata wdzięku i męskości na rzecz odpychającej aparycji, z łatwością bywa obleśny i zepsuty. Wbrew zachwytom kobiet nie należy również do kanonów piękna, jest atrakcyjny z innych względów – dzięki niesamowitej charyzmie, którą każdy bondowski czarny charakter mieć musi. Po pierwszych zapowiedziach widać, że reżyserujący „Skyfall” Sam Mendes wykorzenił z Bardema uwodzicielskość, ale wyeksponował charyzmę, aby wykluczyć aspekt erotyczny, zachowując umiejętność hiszpańskiego aktora do przyciągania publiczności. Bardem jako wróg Bonda jest głównym atutem nowego odcinka, dlatego w teaserze, chętnie puszczanym w kinach, nie pojawia się w ogóle, za to w pełnym trailerze oficjalnym występuje raptem w dwóch krótkich ujęciach. Wszystko po to, aby zaciekawić potencjalnych odbiorców, ale nie wystrzelać się już na
48 film
etapie zapowiedzi ze wszystkich atutów. Co zrobi Bardem? Jak sportretuje bad guya pragnącego śmierci agenta Jej Królewskiej Mości? To zagadka, która może zadecydować o sukcesie lub porażce filmu, niekoniecznie pod względem box office’u, lecz w opiniach widzów i krytyków. Emocje zawsze dotyczą również kobiet Bonda, tylko że w przypadku zabójczych piękności chodzi zazwyczaj o wartości czysto estetyczne – jednym z wyjątków była Eva Green jako Vesper Lynd w „Casino Royale” oraz Gemma Arterton jako Strawberry w „Quantum of Solace”, która tak doskonale wyczuła konwencję serii o Bondzie, że z łatwością przyćmiła piękną, lecz nijaką Olgę Kurylenko z pierwszego planu. To jednak czarny charakter decyduje o tym, jak potoczy się główne starcie 007 z wysłannikiem zła i czy konflikt wzbudzi emocje. Jeśli bad guy nie wciągnie widzów w swoje knowania i spiski, publiczność nie zważy na to, czy Bond dorwie gnojka, czy może puści go wolno. Bondowskie czarne charaktery od początku serii były bardziej cool niż główny bohater. Miały również jeden podstawowy atut – Bond zawsze prezentował identyczne cechy osobowościowe i stylu bycia,
podczas gdy źli przetasowywali się wraz z każdym odcinkiem, żeby od nowa zaskakiwać publiczność. Model wroga 007 sprawdził się tak dobrze, że pomimo dogłębnej zmiany konwencji przy okazji „Casino Royale”, nikt nie ośmielił się ingerować w schemat głównego złoczyńcy. Przeciwnik Bonda nie może być trywialny, musi wyróżniać się z tłumu i posiadać fascynujące cechy szczególne. To degenerat, ale nie pierwszy lepszy typ spod ciemnej gwiazdy, bo przecież tacy wypełniają przeciętne kino sensacyjne i niskobudżetowe filmy akcji. Nawet jeśli zły bohater jest tylko narzędziem głównego czarnego charakteru, musi zapadać w pamięć. W starych filmach o Bondzie, spod znaku absurdalnych przygód i lekkiego humoru, źli przyjmowali postać Goldfingera, powracającego przez trzy części Ernsta Stavra Blofelda, Francisco Scaramangi lub Doktora Juliusa No, jeśli sięgnąć do bondowskich początków. W „Casino Royale”, pierwszym filmie z Danielem Craigiem w roli 007, konwencja wywinęła potrójne salto, przeistaczając kino rozrywkowe, niepoważne i zupełnie nierealistyczne, w widowiskowe kino akcji na serio. Rozpoczęto operację mającą
www.hiro.pl
na celu odbudowanie osobowości agenta, aby nie pozostawał jedynie strzelającą uśmiechami kukiełką z Martini w ręku. Oprócz ostrej, przemyślanej akcji pojawił się wątek Bonda rozdartego, który przestaje wierzyć w uczucia i zasadność relacji z innymi ludźmi. Tylko jeden element bondowskiej układanki nie uległ zmianie – model czarnego charakteru. Chociaż wszystko zyskało agresywniejsze i bardziej realistyczne oblicze, LeChiffre, bad guy z „Casino Royale”, wypełnia schemat zła wcielonego z filmów o Bondzie. Charakterystyczny, upiorny, groźny, fascynujący, jest w nim coś szczególnego, co trudno wyrzucić z pamięci, w tym przypadku krwawe łzy spowodowane uszkodzonym kanalikiem łzowym. Publiczność dała dowód temu, jak bardzo kocha wrogów 007, wyrażając pełne poparcie dla LeChiffre’a, a całkowicie potępiając Dominika Greene’a z „Quantum of Solace”. Greene stopił się z masą wielu innych bandytów kina i nawet Mathieu Amalric, znakomity francuski aktor, nie podołał zadaniu ubarwienia przeciwnika Bonda odrobiną demoniczności i szczyptą smaczków, które czynią postać mięsistą i ciekawą. Wygląda na to, że w „Skyfall” Mendes wyciągnął wnioski z potknięć poprzednika i uczynił z Bardema psychodelicznego, blondwłosego potwora. Publiczność łyknie wiele zmian, ale niech tylko ktoś spróbuje urealistycznić cudownych bondowskich geniuszy zła! Co sprawia, że czarne charaktery w filmach o 007 są fajniejsze niż Bond? Nieobliczalność, przekraczanie granic, nutka szaleństwa i flirt z mroczną stroną mocy. Agent Jej Królewskiej Mości zawsze wypełnia schemat niezrównanego twardziela, który interesuje się seksownymi kobietami, niegdyś bawił humorem, a teraz uwodzi niedostępnością. Bond jest pośrednikiem obcowania ze szpanerską rzeczywistością MI6. Bardziej od samej postaci interesujące wydają się jego interakcje i to, z kim w nie wchodzi: nieważne, czy chodzi o relacje z płcią piękną, czy ze złem wcielonym. Istotny okazuje się również przekaźnik, to znaczy smukłe auta i szpanerskie gadżety. Czarne charaktery nie podlegają tym wszystkim zasadom i dlatego przykuwają oko, nęcąc niespodziankami. Chociaż może jedna zasada ich dotyczy – zero zasad!
www.hiro.pl
powiedz to jeszcze raz, James tekst | marcin flint
Co buduje legendę Bonda? Nie tylko piękne dziewczyny czy gadżety. Również słynne powiedzonka, cyniczne komentarze oraz wdzięczne riposty. W gronie osób zawodowo zobligowAnych do dobrych puent wybraliśmy dwanaście niezapomnianych sentencji z filmów o przygodach 007
foto | materiaŁy promocyjne
Pokażcie mi bardziej zużytą frazę (w polskim tłumaczeniu, w pierwszej osobie), a ja wam pokażę wszystko co chcecie. Pasaż ten dodatkowo nie zyskuje, gdy sobie uświadomimy, że w formie źródłowej dotyczy drinka Martini. Otóż Martini, kochani moi, zawiera wermut. W proporcji jeden do czterech, niemniej zawiera i ludzie to radośnie piją. JESTEM WSTRZĄŚNIĘTY. ALE NIE ZMIESZANY. Krwi!!!
„Shaken, not stirred.”
Michał „Afro” Hoffmann – lider, wokalista i autor tekstów zespołu Afro Kolektyw
„My name is Bond, James Bond.”
an. a complicated wom m I’ id ra af m I’ : na „O ng to be afraid of.” On: That is somethi
Wybrałem ją dlatego, że to najbardziej klasyczna kwestia wszech czasów. Nie ma co się spierać, to najdoskonalsze przedstawienie tożsamości głównego bohatera! Szkoda tylko, że taka jego forma już na stałe przypisała się do postaci agenta 007 i każdy, kto jej spróbuje, będzie brzmiał komicznie. Szczególnie ja – moje nazwisko brzmi koszmarnie, kiedy staram się je wypowiedzieć z brytyjskim akcentem. Ech. Robert Sienicki – twórca komiksów i recenzent, autor cyklu „The Movie” (Stopklatka.pl)
50 film
Bo mnie jako kobiecie James Bond oprócz muszki, wybłyszczonych bucików i długiej lufy (pistoletu, rzecz jasna), kojarzy się z porywającym błyskiem w oku, dżentelmeńskim draństwem i ciętym językiem. Chyba każda z nas marzy o pogawędce, jaką ucinał ze swoimi gorącymi celami. Ja wybieram tę z „Casino Royale”. WdoWA – raperka i felietonistka natemat.pl
www.hiro.pl
„Do you mind if my friend sits this one out? She’s just dead.”
Bond, jak na dżentelmena przystało, troszczy się nie tylko o kobiety piękne i żywe, ale także te, którym zdarzyło się mieć ten feler, że zmarły. Nonszalancja wobec śmierci, cynizm, czarny humor i galanteria wobec kobiet – a wszystko w dwóch zaledwie zdaniach z filmu „Thunderball”. I jak tu nie lubić faceta? Rafał Skarżycki – scenarzysta komiksowy („Jeż Jerzy”), pisarz
„Do I look like ” I give a damn? Jestem entuzjastą rebootu z Craigiem. Za jego mistrzostwo uważam samo „Do I look like I give a damn?”, którym Bond odpowiada na pytanie barmana, czy Martini ma być wstrząśnięte, czy zmieszane. Polski przekład niestety zrobił z tego „mam to w dupie”. To nie jest typowy one-liner, ale on buduje ten film. Vodka Martini to mocny drink – pije się go jak wino, ale ma ze trzydzieści procent. Reboot dorabia historię do tego, w jakich okolicznościach stał się ulubionym napojem Bonda. To nie był jego wybór, to mądry barman dobrał odpowiedni napój do nastroju klienta. Bond był wtedy, jak pamiętamy, w głębokiej kiszce, cała akcja w Czarnogórze od początku szła niezgodnie z planem. Drink pozwolił mu się na chwilę uspokoić i zebrać myśli. Ten jeden one-liner burzy starą wizję Bonda jako pretensjonalnego snoba i buduje jego obraz na nowo, jako wrażliwego człowieka, którego nie tylko podziwiamy, czasem go autentycznie żałujemy. Przestał być nierealnym ideałem, stał się prawdziwy. I takiego wolę!
„Ona: My name is Pussy Galore. On: I must be dreaming.”
Grzegorz Bruszewski – slamer
„I’ve never killed a midget before, but there can always be a first time.”
Wojtek Orliński – dziennikarz „Gazety Wyborczej”, blogger i pisarz
„They’ll print anything these days.”
To mówi Bond (Brosnan) w „Jutro nie umiera nigdy”, wrzuciwszy zbira w tryby prasy drukarskiej. Najklasyczniejszy typ bondowskiego one-li-nera: sarkastyczny komentarz na temat świeżego i własnoręcznie wykonanego trupa. Cudownie niesmaczne. No i przyjęło się w popkulturze, zwłaszcza w filmach akcji – obejrzyjcie jakikolwiek film z Arnoldem. Tam każdy trup ma swój bon-mocik. Dzięki, James. Kasia Nowakowska – dziennikarka, redaktorka magazynu „Bachor”
www.hiro.pl
W ustach supereleganckiego Seana Connery’ego cięte riposty Bonda brzmią jak dyskretne uwagi. Nawet jeżeli agent Jej Królewskiej Mości wygraża śmiercią swoim oponentom. Niemniej jednak jego szarmanckość wobec kobiet stawia go jako bezapelacyjny numer 1 wśród wszystkich Bondów ever. Nawet jeżeli jest ona nasiąknięta przekąsem angielskiego absztyfikanta z niższych sfer. Moim ulubionym one-linerem jest ten pochodzący z filmu „Goldfinger”. Nie ma co kaleczyć go tłumaczeniem. Swoją drogą, Pussy Galore jest otagowana jako „fikcyjne postacie LGBT”. Chyba nie pokuszę się o komentarz.
Czyli „Nigdy jeszcze nie zabiłem karła, ale zawsze musi być ten pierwszy raz” – kwestia z „Człowieka ze złotym pistoletem”. Bo właśnie tak zaczynają się historie, które trafiają na okładki tabloidów: „Wstrząs i niezmieszanie: James B. (50 l.) ma licencję na zabijanie karłów”. Faktoid – ściemy, półprawdy, zmyślenia i kredensy. Niecodzienny tygodnik
film 51
„Oh, I’m sorry. That last hand… nearly killed me.”
„I think he’s attempting re-entry, sir!” Wiadomo za co faceci kochają Bonda – za gadżety i seksistowskie żarty. Najlepszy z nich pochodzi jednak nie z ust Bonda, lecz Q. Ostatnia scena „Moonrakera”. Naziemna załoga traci kontakt z Bondem na pokładzie wahadłowca. Gdy wszystko wraca do normy, na monitorach widzimy Bonda obściskującego się w zerowej grawitacji z agentką Holly Goodhead. Na pytanie szefostwa, co Bond wyczynia, Q odpowiada z zimnym profesjonalizmem: „Sądzę, że próbuje ponownego wejścia”. Esencja przaśnego dowcipu wczesnych Bondów. Do tego to spojrzenie Moore’a prosto w kamerę i uśmiech urwisa złapanego na paleniu fajek za szkołą. Nawet największa feministka dałaby mu dyspensę. Marcin Staniszewski – dziennikarz, założyciel projektu Beneficjenci Splendoru
t „Thad shoul u keep yory in cur w for a fe weeks.” 52 film
Jakże bliski nam jest James: chłopak zawsze dobrze wygląda, bierze wszystko co najlepsze z barku i baru, a do tego ma gadane. Piękno jego one-linerów polega na tym, że statystyczny Smith prawie zawsze zajarzy i się uśmiechnie, a statystyczny Cleese uśmiechnie się bez cienia zażenowania. Nam, jako zadeklarowanym fanom Texas hold’em, szczególnie bliskie jest „Oh, I’m sorry. That last hand… nearly killed me” („To ostatnie rozdanie… prawie zwaliło mnie z nóg” – przyp. tłum. D.S.), które pada w „Casino Royale”, kiedy to cudem wróciwszy do świata żywych po wypiciu zatrutego drinka, Bond wraca do gry #michaeljordan i wygrywa wszystko #usainbolt. Dwa Sławy – zespół hiphopowo-satyryczny
„Need I remind you, 007, that you have a license to kill, not to break the traffic laws.” Czym jestem starszy, tym trudniej utożsamiać mi się z głównymi bohaterami filmów. Raczej stoję po stronie tych, którzy giną i przegrywają. Wkurza mnie też to, że można bezkarnie zabijać, ale już nie łamać przepisy drogowe. To jak w polityce „wybitych okien”, której najsłynniejszym wykonawcą stał się Rudolph Giuliani. Głosiła ona, że należy łapać tych, którzy popełniają drobne przestępstwa, bo na pewno popełniają też grubsze. No, ale nie. Grube przestępstwa popełniają tacy kolesie jak Bond i pozostają bezkarni. Wypowiedź pochodzi od Q z filmu „GoldenEye”. Jaś Kapela – poeta, pisarz, felietonista „Krytyki Politycznej”
James rzucił to hasło w „Octopussy”, wręczając zwitek pieniędzy hinduskiemu wspólnikowi. A ja zacząłem troszeczkę rozumieć, czemu znajomy dziennikarz odmówił mi udziału w rankingu, przyznając, że bondowskie one-linery nie różnią się dla niego od tych z komedii Lubaszenki. Cóż, dla mnie się różnią, choć niewątpliwie i w Polsce, i w filmach o 007 dawka seksizmu, szowinizmu i drwin z innych narodowości (od Egipcjan do Japończyków) potrafi bić rekordy. U Bonda jest coraz mniejsza, a nad Wisłą? Cóż, szkoda słów. Albo nie, właśnie nie szkoda, bo gdybyśmy umieli ją z takim wdziękiem opakowywać, to prezydent miałby mniejszy bul głowy, a lider opozycji mniejszy ból tyłka. Marcin Flint – nędznik, koordynator powyższego artykułu
www.hiro.pl
rozmiar ma znaczenie tekst | urszula lipińska
foto | materiaŁy promocyjne
stawił facetom jakąś płytkę w mózgu, bezbłędnie wyczuła jedna z firm produkujących prezerwatywy, oferując wytwórni grube miliony za umieszczenie w filmach z serii wyrobów ich marki. A dlaczego panowie tak bardzo pragnęli być Bondem? Bo panie pragnęły być z Bondem.
James Bond ma za co wznosić toast na 50. urodziny. Wiele osiągnął – także poza ekranem. Socjologowie winili go za to, że kobiety odstąpiły od pralek, społeczność Jemenu pod jego wpływem porzuciła archaiczne tradycje, a Watykan uważał, iż uosabia wszystkie możliwe wynaturzenia minionego wieku W 1965 roku, gdy na ekrany kin weszła „Operacja Piorun”, amerykański krytyk Bostley Crowther na łamach „New York Timesa” zadał frapujące pytanie: co takiego tkwi w Jamesie Bondzie, że jedna czwarta populacji Stanów Zjednoczonych poszła zobaczyć film? Pytanie było uzasadnione, bo i moment należał do podniosłych. Fenomen agenta 007 właśnie dziarskim krokiem wykraczał poza Wielką Brytanię. Wszak jak wiadomo, rozmiar ma znaczenie – zwłaszcza rozmiar podboju. Tak więc prezydent John F. Kennedy wciągnął powieści o Bondzie na listę swoich ulubionych książek, serię przetłumaczono na inne języki, a kręcone na jej podstawie filmy zaczynały przyciągać masy. I świat zaczął się trząść. Bond coś w sobie miał. Osobliwy urok, siłę rażenia, umiejętność porywania masowej wyobraźni, potężny wpływ na ludzi. Zarówno na ich stroje, jak i nastroje. Być jak James Bond We Włoszech zapanowało „Il Bondismo”,
54 film
w Niemczech – „Die Bondomanie”, w Stanach – „Bondanza”. Niezależnie od szerokości geograficznej i dźwięczności nazwy, wszędzie chodziło o to samo. O histerię. Przepraszam, historię. Bond zaczynał zmieniać rzeczywistość. Z początku robił to niezbyt śmiało. Zaczęło się od kroju płaszcza wzorowanego na prochowcu 007, który w Tokio w latach 60. wkładał na siebie każdy szanujący się, elegancki mężczyzna. W tym samym czasie paryska Galeria Lafayette otworzyła Bond Boutique, gdzie można było się zaopatrzyć w podobne do tych noszonych przez agenta koszule, pidżamy, bieliznę i spinki do mankietów. Z czasem wszystko stawało się coraz bardziej zdefiniowane: który zegarek nosić, którym samochodem jeździć, którą Coca-Colę pić. Przy odpowiedniej zasobności portfela można było zostać domorosłym Bondem, o ile było się w stanie odpuścić wszystkie te jego szalone przygody. Chwilę, w której agent 007 prze-
Nie wszyscy postawili jednak znak równości między 007 a ideałem męskości. Krytycy uważali, że filmy o Bondzie w kwestii podejścia do kobiet spełniają płaskie fantazje podrostka. Feministki podniosły lament, odkrywając, że agent działa na zasadzie niepisanego kontraktu i ratuje damę tylko po to, żeby ją potem uwieść. A pomiędzy nimi społeczność Jemenu obserwowała łóżkowe podboje Seana Connery’ego z takim podnieceniem i okrzykami, że rząd postanowił zrezygnować z organizowania tradycyjnych popołudniowych seansów filmu dla gospodyń domowych. Przyzwolił, aby żony oglądały film z mężami wieczorem. Tym samym Bond zaznaczył swój wkład w rozpowszechnianie demokracji na świecie. From Russia without Love Większość badaczy fenomenu 007 miała jednak wątpliwości, czy przez niepodważalną charyzmę szpiega przebija cokolwiek konstruktywnego dla zwykłych ludzi. Każdy chciał w lustrze zobaczyć siebie jako Bonda, ale przecież odbicie było atrakcyjne tylko zewnętrznie. W środku tkwił sadysta, mizogin i rasista, który z kłopotów wychodzi nie z pomocą intelektu, ale broni. I to, że taki obrzydliwiec stał się wzorem dla mas, stanowiło dla badaczy największą zagadkę. Rozgryzanie owej zagadki najbardziej żywe było za żelazną kurtyną, gdzie filmy z serii
www.hiro.pl
docierały oczywiście nielegalnie. Tam Bonda wpisywano między wrogów publicznych numer jeden. Upatrywano w nim reprezentanta modelowych zachodnich wartości i zachowań – upodobania do seksu, słabości do przemocy i niezaspokojonego konsumpcjonizmu. Sowieckie gazety widziały go jako zabójcę pozbawionego refleksji i partyzanta przemocy stojącego na straży klas uprzywilejowanych. Publicyści przekonywali, że te filmy to nie fantazja, a „najprawdziwsza prawda” zgrabnie ujęta przez scenarzystę w fabułę, będącą najlepszym dowodem na nieuleczalne zboczenie zachodnich cywilizacji. Jedna z enerdowskich gazet na potwierdzenie tych słów wyszperała nawet przykłady prawdziwych zbrodni popełnionych na filmową modłę. Przytoczyła wówczas m.in. sprawę z Włoch, w której młodego chłopaka pokrytego złotą farbą znaleziono martwego w hotelowym apartamencie. W samym sercu Włoch, w Watykanie, rozwiązły dewiant 007 też nie cieszył się specjalnym poważaniem. Łamy „L’Observatore Romano” grzmiały, że Bond to trucizna powoli przenikająca w krwioobieg swoich wielbicieli. Według gazety, kto marzył o robieniu tego, co na ekranie czyni Bond, był po prostu nienormalnym, chorym człowiekiem. Z oddali Watykanowi wtórował mieszkający w Kansas City minister o cudacznym imieniu Lycurgus Starkey. On z kolei, od telewizji po drukowane w domu ulotki, nawoływał do zignorowania tego „symbolu ostatecznego moralnego upadku ludzkości”. Bonda krytykował głównie za to, że miłość do ojczyzny przedkłada nad miłość do Boga. Bikini pod fartuszkiem Wszyscy ci ludzie nie tyle drżeli o kalekie wartości wyznawane przez agenta 007, ile przez determinację, z jaką Bond je promował. Świat miał zresztą pełne prawo reagować na książki Fleminga i ich późniejsze ekranizacje trwogą w sercu i obawą o własną niewinność. O ile filmy łagodziły sytuację, o tyle powieści znacznie wyprzedzały swoje czasy. Przykładowo, w latach 50. minionego wieku kobiety raczej ukazywano w otoczeniu pralki, wysprzątanej kuchni i towarzystwie rodziny o śnieżnobiałym uśmiechu. Fleming natomiast przepełnił swoje książki tolerancją dla przemocy wobec kobiet, przyzwoleniem na gwałt, a zamiast kuchennych fartuszków preferował bikini. Historia zresztą oddała mu co jego: „Casino Royale” uznano za pierwszy przejaw masowej pornografii, a Jamesa Bonda – za pierwszego bohatera brytyjskiego kryminału prowadzącego aktywne życie seksualne. Chyba owocem jakiejś paradoksalnej sprawiedliwości, kobiety okazały się tymi, którym w rzeczywistości udało się z Bondem w jakiś sposób wygrać. Czasami bowiem to świat czerpał powód do zmiany z bondowskiej fabuły, a czasami działo się wręcz odwrotnie. To Bond musiał zareagować na otaczające go realia, aby nie stać się reliktem przeszłości, mentalnie mającym tyle lat, ile wskazywałaby na to jego metryka. Cykl książek, przerwany
www.hiro.pl
śmiercią Fleminga, zakończył się w 1966 roku zbiorem opowiadań „Ośmiorniczka” odbijającym zaledwie początek liberalizacji obyczajów z przełomu lat 60. i 70. zeszłego wieku. Te czasy nie były jeszcze żadnym wyzwaniem wobec tego, co nastąpiło w latach 90. Męska dominacja powoli stawała się mitem, kobiety były coraz bardziej świadome siebie, a gra między płciami przestała szanować grzeczny podział na uwodzicieli i uwodzone. Kop z półobrotu Trzeba było Bondowi zaktualizować coś więcej niż gadżety i modele samochodów. Nieszczęśliwie dla 007 wśród kobiet zapanowała moda na rzeźbienie ciała i troskę o kondycję. Ekranowe partnerki agenta zaczęły trenować kung-fu. Dla Bonda oznaczało to zagrożenie, że za każdy wymierzony przez niego klaps w damski pośladek, mógł oberwać kopa z półobrotu. W złym tonie było również uwłaczać inteligencji kobiecej części widowni. Zatem Natalia Simonowa („Goldeneye”) czy Giacinta Johnson i Miranda Frost („Śmierć nadejdzie jutro”) posiadały rozległą wiedzę informatyczną i naukową oraz odznaczały się talentami dyplomatycznymi. Ostatecznym ciosem, swoistym gwałtem na ojcu Bonda, było obsadzenie Halle Berry w roli dziewczyny Bonda. Taki rasista jak Fleming z pewnością w grobie się przewraca po dziś na myśl o granej przez nią Jinx. Niezależnie jednak od tego, kto miał na kogo większy wpływ, świat na agenta 007 czy agent 007 na świat, jedno jest pewne. Wznosząc urodzinowy toast Martini wstrząśniętym, nie zmieszanym, Bond pewnie i tak szepnie pod nosem: świat to za mało.
B AT FOR L A SHES N O WY AL B UM PREMI ERA: 15/10/201 2
B AT FO R LA SHE S THE HAU NTED MA N
DOSTĘPNY RÓWNIEŻ W WERSJI CYFROWEJ
taddy
sky is the limit tekst | michał hernes
foto | KTM, Jonty edmunds
„tylko niebo jest limitem” – uważa Tadeusz „Taddy” Błażusiak, polski motocyklista startujący w trialu i enduro, który wygrał wszystkie największe zawody Enduro Extreme, ale nie zamierza zwalniać tempa Uprawiasz sport ekscytujący, niebezpieczny i mrożący krew w żyłach. Czy w tej sytuacji wyobrażasz sobie moment w życiu, w którym nie będzie już miejsca dla adrenaliny? Dobre pytanie i, mówiąc szczerze, na razie nie mam na nie odpowiedzi. Przez całe życie jeżdżę motocyklem i to uzależnia. Wierzę, że jeszcze długo będę mógł się ścigać, dalej osiągając dobre wyniki. Więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Kiedyś jednak nadejdzie moment odejścia na emeryturę. Co wtedy? Na szczęście jest to na tyle odległe, że póki co nie muszę się nad tym zastanawiać. Obecnie robię wszystko, co w mojej mocy, by być jak najlepszym. Dostarcza mi to wielkiej frajdy i mam mnóstwo motywacji do bicia kolejnych rekordów. Oczywiście wiem, że kiedyś przyjdzie czas, żeby sobie to wszystko przemyśleć. Na pewno wybiorę wtedy coś, co będzie mi się bardzo podobało. Jak jednak mówiłem, w tej chwili ściganie się na motocyklu to priorytet, natomiast moim mottem są słowa: „Sky is the limit”. Z którego z dotychczasowych twoich osiągnięć jesteś najbardziej dumny? To trudne pytanie. Mógłbym wymienić kilka imprez atrakcyjnych medialnie, ale wygranie każdej z nich, nawet mniejszej, kosztuje mnie tyle samo energii i wysiłku. Pokonanie reszty stawki naprawdę nie należy do rzeczy łatwych i tylko powiększa motywację do dalszej walki. To pomówmy o najbardziej niebezpiecznym momencie w twojej karierze. Szczerze? Jest tego naprawdę dużo. Ściganie się motocyklem to przecież jeden z najbardziej niebezpiecznych sportów. Prawie pięć lat temu miałem wypadek, w wyniku którego dość poważnie się połamałem. To jest jednak wliczone w cenę i należy sobie z tego zdawać sprawę. Ochrzczono cię mianem Niezniszczalnego. Szybko wróciłeś do ścigania się, kiedy po jednym z wypadków i złamaniu kości twarzy założono ci pięć tytanowych płytek i piętnaście śrub… Miło słyszeć opinię o byciu niezniszczalnym, ale, jak już wspominałem, każdy ma swoje limity. Wiem, gdzie są moje i w miarę możliwości staram się nie przekroczyć cienkiej czerwonej linii, chociaż nie zawsze o to łatwo. Wygrałem sporo zawodów, a start w każdym z nich wiąże się z dużym ryzykiem. Śrub miałem chyba nawet więcej niż piętnaście, ale dokładnie nie pamiętam. To się mogło źle skończyć, ale to nieodłączny element każdego sportu. W mojej www.hiro.pl
sytuacji nie można myśleć, że jest się bezpiecznym. Do każdych zawodów muszę się dobrze przygotować i sprawdzić przed startem, czy mój motocykl również jest prawidłowo przygotowany. Z drugiej strony, wielu rzeczy w sporcie przewidzieć się nie da, ale właśnie dlatego budzi on taką ekscytację. Skoro już mowa o ekstremalnym ryzyku, to przeczytałem gdzieś, że jesteś jednym z niewielu ludzi na świecie, który może być zadowolony ze stanu polskich dróg. (śmiech) To pewnie wyszło przy okazji materiału, który kręciliśmy w drodze na stadion w Gdańsku. Specjalizuję się w jeździe po różnych dziurach i na prośbę Dany’ego Torresa opracowałem specjalną trasę z lotniska na PGE Arenę. Skłamałbym, mówiąc o zadowoleniu, ale mam nadzieję, że polskie drogi będą prezentowały się już tylko lepiej, zapewniając kierowcom lepszy komfort jazdy. Ostatnio byłeś w Argentynie. Co tam robiłeś? Mój team zaprosił mnie do udziału w wyścigu Desafio Litoral, ponieważ mieli akurat wolne miejsce. Fascynuje mnie rajd Dakar i zawsze uważnie mu się przyglądam. Chciałem na własnej skórze sprawdzić, jak tego typu zawody wyglądają od środka. To fajna impreza, podobała mi się. Kiedy więc wystartujesz w Dakarze? To trudne pytanie, bo nie wiadomo, jak potoczy się moja kariera. Jeśli wszystko będzie się układało tak jak układa się teraz, to czemu nie? Niewykluczone, że wystartuję również w Moto Step Up. W moim sporcie wciąż jest wiele do zrobienia, a motywacji nie brakuje. Jakie dyscypliny uprawiasz w wolnych chwilach albo w czasie treningów? Wszystko, czym można się ścigać: gokartem, skuterem wodnym czy samochodem. Uwielbiam też kolarzówkę i rower górski, ale oczywiście najbardziej, gdy w grę wchodzi rywalizacja. Uprawiam bardzo fizyczny sport i przez cały czas muszę być w formie. Jazda na rowerze to dobra forma treningu. Siłownia także. Mówiliśmy o ograniczeniu ryzyka. Najlepszą drogą do niego jest właśnie dobre przygotowanie fizyczne. Bez tego można sobie zrobić krzywdę. Gdyby ktoś chciał, żeby jego syn poszedł w twoje ślady, to ile musiałby w to zainwestować? Sporty motorowe tanie nie są i nie ma co się w tej kwestii oszukiwać. Na początku trzeba się liczyć z kosztami związanymi z kupnem motocykla, startami w Polsce i płaceniem za różne wyjazdy. Ale przy odpowiedniej determinacji można osiągnąć wiele.
design
modern love tekst | Jan prociak
foto | materiaĹ y promocyjne
Architektura modernistyczna znowu jest trendy. Liczne publikacje i wystawy prezentują jej jasne i ciemne strony. Pytania, które się nasuwają, to: skąd to nagłe zainteresowanie i do czego ono prowadzi? Życie po życiu „Architektura modernistyczna umarła w St. Louis w stanie Missouri 15 lipca 1972 roku, o godzinie 15.32 (mniej więcej), kiedy to niesławne osiedle Pruitt-Igoe, a raczej kilka z jego wielkopłytowych bloków, otrzymało końcowy coup de grace za pomocą dynamitu” – pisał Charles Jencks w „Architekturze postmodernistycznej”. Było to dobicie osiedla już wcześniej opuszczonego przez mieszkańców, którzy dość mieli rosnącej przestępczości i licznych pożarów. Wydawało się, że budownictwo z „wielkiej płyty” i koncepcje takie jak „maszyny do mieszkania” ostatecznie odeszły w przeszłość jako niechlubne ślady przeszłości. Po latach architektura modernistyczna wróciła na top i wydaje się, że zagości tam na dłużej. W Polsce temat ten poruszają książki takie jak „Mozaika. Śladami Rechowiczów” Maxa Cegielskiego, „Gaber i Pani Fantazja” Klary Czerniawskiej i głośne ostatnio „Źle urodzone” Filipa Springera, i wystawy „Ponad dachami Wrocławia” w Muzeum Współczesnym Wrocław, w czasie której prezentowane były projekty Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak czy „Miasto, którego nie ma” Nicolasa Grospierre’a, a mówimy tylko o pozycjach z ostatnich miesięcy. Oczywiście ciężko wrzucać te prace do jednego worka. Każdy twórca ma nieco inny stosunek do spuścizny minionych epok. Z jednej strony mamy wskrzeszanie pamięci i popularyzację dawnej architektury. Z drugiej – krytyczną refleksję nad jej upadkiem i miejscem w dzisiejszych realiach. Może to być efektem mentalnych zmian polskiego społeczeństwa, które coraz mniej pamięta z ponurych czasów PRL-u. Skoro w muzyce można było zrehabilitować twórczość mocno kojarzonych z poprzednią epoką Papa Dance i A. Zauchy (patrz: polski top wszech czasów wg Screenagers), to podobny proces dotyczyć może również architektury. Zwrot w tym kierunku obserwujemy od kilku lat. W czasie 12. edycji Documenta jej kuratorzy Roger Buergel i Ruth Noack pytali, „Czy nowoczesność to nasz antyk?”. W tym samym roku Monika Sosnowska pokazała „ruinę” socmodernizmu w pawilonie polskim na weneckim Biennale. Tendencja uwidoczniona w projekcie Sosnowskiej, a więc fascynacja pozostałościami socmodernistycznej
www.hiro.pl
architektury, była w pewnym momencie dość mocna w polskiej sztuce. Widać to w malarstwie Majki Kiesner i Wilhelma Sasnala z tamtego okresu czy albumie „W-wa” Maurycego Gomulickiego. Obecnie wypiera ją refleksja nad skutkami upadku modernizmu oraz jego swoista fetyszyzacja. Próbą podsumowania tendencji była wystawa „Betonowe dziedzictwo. Od Le Corbusiera do Blokersów”, która w 2007 roku odbywała się w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej. Obecnie obserwujemy ciąg dalszy tego procesu. A mury runą... Pytanie brzmi, czy nie jest to pozorna rehabilitacja socrealistycznej architektury. Kolejne publikacje i wystawy nie zmieniają jednego: budynki niszczeją (a czasem są całkowicie wyburzane, jak stołeczny Supersam, Pawilon Chemii czy katowicki Dworzec Główny) albo są w chaotyczny sposób przebudowywane. Wiele z nich potrzebuje gruntownych remontów, a na te nie ma widoków. W efekcie za jakiś czas może być tak, że rodzima architektura modernistyczna będzie obecna w wielu publikacjach, wystawach i dyskusjach, i tylko tam. Warto mieć to na uwadze, podziwiając architektoniczne perły z lat 60. i 70. Głosy za i przeciwko restauracji dawnej architektury rozkładają się mniej więcej po równo. Z jednej strony mamy chwalone projekty Hawrylak, czy Oskara Hansena. Z drugiej – socmodernistyczne konstrukcje Stefana Kuryłowicza, takie jak warszawski biurowiec Focus, który zupełnie nie pasuje do swojego otoczenia. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, co mocno uwidoczniło się przy okazji protestów poprzedzających wspomniane już zburzenie Supersamu. Pojawiają się głosy, że sytuację zmienić może wpisanie części z tych budynków na listę zabytków. Jednak takie rozwiązanie może być nie w smak właścicielom wielu z nich, których status zabytku może mocno ograniczać. Powoduje to, że takie realizacje jak zespół mieszkaniowo-usługowy przy Placu Grunwaldzkim zaprojektowany przez Jadwigę Grabowską-Hawrylak (tzw. wrocławski Manhattan z charakterystycznymi blokami określanymi mianem „sedesowców”) zdecydowanie lepiej wyglądają na zdjęciach niż na żywo.
Lisbeth Gruwez
ciało jako komunikat tekst | Jędrzej Burszta
foto | materiaŁy promocyjne
„Moje ciało jest jak gąbka”, uważa tancerka i aktorka Lisbeth Gruwez, która na Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych wystąpi ze swoim nowym solowym spektaklem
60 teatr
www.hiro.pl
„It’s going to get worse and worse and worse, my friend” to kolejny projekt, w którym łączysz swój performance ze ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Maartena Van Cauwenberghe’a, twojego partnera z grupy Voetvolk. Możesz powiedzieć coś więcej o waszej współpracy? Znamy się od dziesięciu lat i tyle samo czasu spędziliśmy, pracując razem. Od początku nasz związek opierał się na wspólnych poszukiwaniach artystycznych, poczynając od pracy z Janem Fabrem, aż po nasze wspólne projekty. Pracujemy i tworzymy w bliskim porozumieniu – jesteśmy jednym utworem, jednym ciałem, jednym umysłem.
mówić coraz gwałtowniej i intensywniej, prawie krzyczy, wykonując przy tym różne szalone ruchy i gesty. Kończy cytatem: „Telewizja ssie!”. Oglądałam ten wywiad w kółko nie wiem ile razy, będąc pod wrażeniem pasji oraz języka ciała Cassavetesa.
Co możesz powiedzieć o koncepcji nowego projektu? Rzecz w tym, że nie ma żadnej koncepcji. Oglądając przemowy wielu kaznodziei i polityków, w tym również te historyczne, zauważyłam, jak wielkie znaczenie mają wykonywane przez nich gesty czy zmieniająca się szybkość wypowiadanych słów. Skupiłam się więc na komunikacji niewerbalnej. To był punkt wyjściowy. Dość szybko jednak odkryliśmy, że nie możemy działać w oderwaniu od samych słów. Musieliśmy wrócić do warstwy językowej. Trafiliśmy na nagraną na winylu przemowę Jimmy’ego Swaggerta o tym, co w Biblii mówi się o narkotykach, i na jej podstawie rozpoczęliśmy tworzyć performance wokół słów. Obejrzałam też dostępny na YouTube wywiad przeprowadzony z reżyserem Johnem Cassavetesem, w którym opowiada on o swoim filmie „Premiera” z 1977 roku. Odpowiadając na krótkie pytanie dziennikarza, przechodzi do ponad trzydziestominutowej tyrady, która zaczyna się spokojnie i wolno, aż wreszcie Cassavetes wybucha: zaczyna
Twój performance porusza temat przemocy wiązanej ze słowami. Jak postrzegasz tę relację w kontekście twojego projektu opierającego się na tańcu? Przemoc pojawia się, kiedy granica pomiędzy tym, kto manipuluje kogo, staje się bardzo cienka. Czy to słowa wpływają na zachowanie, czy też może mówiący wpływa na słowa poprzez język ciała? I tak dalej…
Uważasz taniec za medium służące do wypowiedzi politycznych? Ciało samo w sobie nie jest polityczne, ale już to, co możemy z tym ciałem zrobić, może się przerodzić w polityczną deklarację. Myślę, że taniec jest medium nadającym się do przekazywania różnego rodzaju komunikatów.
Jak podchodzisz do każdego ze swoich projektów? Nie istnieje jedna metoda, każdy projekt ma swoje potrzeby, wymaga indywidualnego podejścia. Jedyne, co pozostaje niezmienne, to podstawowe narzędzie: ciało. Co cię inspiruje? Moje ciało jest jak gąbka, które przez lata nasiąka wieloma doznaniami i doświadczeniami, przez co niesie historię – historię, która jest dla mnie nieustanną
inspiracją, ciągnącą mnie w coraz to nowsze rejony twórczości. Na innym poziomie inspirują mnie inni artyści, których obecność można odczuć prawie że fizycznie, dosłownie ujrzeć odbitych w twórczości, w pewnym sensie sztywno trzymających się też swoich dziedzin. To artyści tacy jak Mark Rothko, Yves Klein, Bruce Nauman, Francis Bacon, Marcel Duchamp czy Kurt Schwitters. Jak postrzegasz rolę, jaką odgrywa publiczność? Uważasz ich za aktywnych uczestników twoich spektakli? Nie istnieje mowa bez udziału słuchaczy. Wydaje mi się, że ekstaza pojawia się dopiero w momencie, kiedy mówiący i jego słuchacze stają się jednością. Zagrałaś w filmie „Strefa zaginionych” Caroline Strubbe, za co otrzymałaś nominację dla najlepszej roli kobiecej na festiwalu w Cannes. Jak to doświadczenie wpłynęło na twoją twórczość? W nikłym stopniu. Ku własnemu zdziwieniu przekonałam się, że to dwa zupełnie oddzielne, nieprzenikające się doświadczenia. Jakie widzisz podobieństwa między kinem a sztuką performance’u? Stopniowe budowanie magicznego obrazu, momentu. Zarówno kino, jak i performance posiadają podobną magiczną moc transformacji. Jak dotąd recenzje twojego nowego performance’u były pełne zachwytu. Bardzo cieszy mnie pozytywna reakcja krytyków i publiczności. Daje mi też odwagę do kontynuowania pracy i pozostania wierną swojej sztuce.
OrGaNiZatOr
Patronat Honorowy Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdana Zdrojewskiego oraz Prezydenta Miasta Krakowa Jacka Majchrowskiego Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Projekt zrealizowano przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego
Projekt współfinansowany ze środków Gminy Miejskiej Kraków
PartNer
Ruben Ă–stlund
62 film
www.hiro.pl
szwedzki kac po kolonializmie tekst | artur zaborski
foto | materiaŁy promocyjne
Ruben Östlund to jedno z najgorętszych filmowych nazwisk ze Skandynawii. Nazywany szwedzkim Hanekem, w swoich filmach tak jak Austriak eksperymentuje z formą, dążąc do tego, by widz poczuł się jak niemy świadek ekranowych wydarzeń. Przy okazji polskiej premiery „Gry” jej twórca opowiada nam między innymi o postkolonialnym kacu oraz awersji do słowa „zło” Zacznijmy od rzeczy nieuniknionej: „Ukryte”… …lubię Hanekego! Uważam, że jego filmy dostarczają dobrej rozrywki. Ale w Szwecji mam stalkera, który oskarża mnie o naśladownictwo, a wręcz że kradnę od Urlicha Seidla. Za każdym razem, kiedy widzi mnie w publicznych mediach, dzwoni i wymusza na mnie, żebym się przyznał publicznie, że zżynam od austriackiego reżysera, ile wlezie. Jeśli chodzi o „Grę”, to zainspirowały mnie raczej aktualne wydarzenia w Göteborgu, gdzie mieszkam. Zapoznałem się z dokumentami sądowymi ponad czterdziestoma aktualnych spraw, rozmawiałem z ofiarami, sprawcami i policjantami, którzy zajmują się młodocianymi przestępcami. Wierzysz w nich, w kolejne pokolenie? Nie mam negatywnych wizji przyszłości. Myślę, że człowiek na każdym etapie ewolucji jest w równym stopniu dobry i okrutny. Tak samo jest z naszymi możliwościami do czynienia okrucieństwa i dobra. Kiedy kręciliśmy „Grę”, na planie spotkały się dzieciaki z różnych środowisk i nie miały żadnych problemów, żeby zjednoczyć siły i skupić się na wspólnym celu – nakręceniu filmu. Natomiast głównym społecznym problemem dziś jest to, że nie poczuwamy się do zbiorowości, do wspólnych celów, odpowiedzialności za nie. To nie jest cecha młodych ludzi. Bohaterowie twojego filmu stają się ofiarami ciemnoskórych dzieciaków, szwedzkich rodaków i instytucji. Zło przychodzi zewsząd. Nie przepadam za słowem „zło”, bo okrywa tajemnicą sytuacje, do których się odnosi. Wolę mówić o okrucieństwie. W przypadku „Gry” byłem żywo zainteresowany pewnym psychologicznym mechanizmem – słabością, która prowokuje. Od razu kiedy rabusie wyczuwają słabość swoich ofiar, zaczynają napadać. Taki sam mechanizm kieruje osobami, które dopuszczają się bullyingu. Nie ma jasnych opozycji kat-ofiara. www.hiro.pl
Lubię patrzeć na swoje filmy jak na rodzaj studiów behawioralnych, dochodzenia do istoty ludzkiej natury. Trochę ci wcześniej skłamałem. Na „Grę” największego wpływu nie mieli austriaccy twórcy ani nawet sprawy kryminalne w moim mieście, tylko klip na YouTube zatytułowany „Battle at kruger”, który przedstawia lwy i byki zarejestrowane przez turystę w parku narodowym w Południowej Afryce. Żeby uniknąć takich sytuacji, jakie przedstawiłem w „Grze”, musimy mieć z tyłu głowy to, że jesteśmy wypadkową naszej natury, ekonomii i warunków socjalnych, w których żyjemy. To one składają się na kondycję współczesnego człowieka. Traktujesz „Grę” jako uniwersalną opowieść czy krytyczny głos w sprawie polityki multikulturowej? Jedno i drugie. Mam nadzieję, że tak zostanie odebrany. Twój film jest jak kac po kolonializmie. Chociaż Szwecja nigdy nie miała żadnych kolonii w Afryce, to w dużej mierze Szwedzi odpowiadają za samą ideę kolonializmu, o czym niewielu moich rodaków w ogóle pamięta. Nie ma sensu obarczać dzisiaj ludzi odpowiedzialnością za przeszłość. Dopóki istnieją dysproporcje pomiędzy kolonizatorami a byłymi koloniami, dopóty powinniśmy wspólnymi siłami przeciwdziałać konsekwencjom kolonializmu. W „Grze” przyglądam się stereotypowemu podejściu do koloru skóry. W naszym społeczeństwie ciemny kolor skóry wywołuje poczucie winy i strachu jednocześnie. Kiedy byłem na premierze filmu w Cannes w 2011 roku, francuski dziennikarz stwierdził: nie lubisz czarnych! Byłem tak zaskoczony, że kompletnie mnie zamurowało. Ale jego oskarżenie uświadomiło mi coś bardzo ważnego z postkolonialnej perspektywy – dlaczego patrzymy na złodziejaszków jako na reprezentantów ciemnoskórych, a nie ludzkości? Dlaczego nie umiemy ich zindywidualizować albo chociaż potraktować jako dzieciaki? A z drugiej strony – dlaczego na ofiary patrzymy jako na
reprezentantów biało- i żółtoskórych? Czujesz się winny albo zawstydzony, a może odpowiedzialny za to? Patrzę na postępowanie ludzi w taki sam sposób jak na swoje własne – z lekkim obrzydzeniem i chęcią do śmiechu. Wszyscy potrzebujemy wiedzy i możliwości, żeby dobrze ten problem rozwiązać. Kino może jeszcze pomóc temu procesowi? Oczywiście! Kino potrafi wpływać na zmianę naszych poglądów i zachowania. Problem w tym, że większość twórców zmienia te zachowania na gorsze. Strzelanina w Denver na premierze „Batmana” jest tego smutnym dowodem. Skąd wziąłeś znakomity na pomysł na porzuconą kołyskę w pociągu? Z własnego doświadczenia. Kiedy jechałem ze Sztokholmu do Göteborga, załoga pociągu miała problem z bezpańską kołyską, więc powtarzała przez głośniki prośby o usunięcie jej z przejścia. Im częściej to powtarzali, tym bardziej się wściekali, że nikt nie reaguje, więc zaczęli się odgrażać, że jeśli nie znajdzie się właściciel, to ją wyrzucą. Wydaje mi się, że determinacja, z jaką podeszli do tego „problemu”, dużo mówi o nas, Szwedach. Uwielbiam sposób, w jaki prowadzisz kamerę. Podczas seansu czułem się jak niemy świadek wydarzeń na ekranie. Specjalnie mi to zrobiłeś? Tak! Wow, cieszę się, że tak to odebrałeś. Chciałem, żeby widz czuł się jak pasażer w autobusie lub tramwaju. Mimowolny świadek, który nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. W jednej ze scen młody chłopak, właściwie jeszcze dziecko, robi 86 pompek w szybkim tempie. Zrobił je naprawdę?! Tak, ale musiał trenować przez pół roku, żebyśmy mogli to nakręcić!
63 film
w sypialni
wyśniony debiut tekst | piotr czerkawski
Pierwszy film Tomasza Wasilewskiego zawstydza wszystkich twórców, którzy usprawiedliwiają swoje klęski niskim poziomem budżetu. Zrealizowane za kilka tysięcy złotych „W sypialni” imponuje realizacyjną starannością, świetnym aktorstwem i psychologicznym zniuansowaniem
„W sypialni” ma w sobie intymność, której zazwyczaj próżno szukać w iskrzącym monumentalnym patosem polskim kinie. Nic dziwnego, że debiut Wasilewskiego wytrącił z równowagi część widzów i krytyków na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Niskie noty przyznane filmowi w prowincjonalnej Gdyni nie zyskały potwierdzenia na cieszącym się międzynarodowym prestiżem festiwalu w Karlowych Warach. Zagraniczne zainteresowanie, z jakim zetknęło się „W sypialni”, udowodniło, że Wasilewski nakręcił jeden z najciekawszych polskich filmów ostatnich lat. Sukces debiutu nie skłonił młodego twórcy do zwolnienia tempa. Branżowe portale informują, że reżyser skończył właśnie zdjęcia do drugiego pełnometrażowego filmu pt. „Płynące wieżowce”. Opowieść o dojrzewaniu i drodze do samoakceptacji ma otwarcie eksponować wątki homoseksualne. Stojący na straży rodzimego kina konserwatyści zapewne znowu poczują się zdezorientowani. O ile „Płynące wieżowce” pozostają jeszcze wielką niewiadomą, o tyle najczęstsze zastrzeżenia formułowane pod adresem „W sypialni” wydają się zupełnie chybione. To, co niektórzy krytycy uznali w przypadku filmu za stylistyczne fanaberie, dowodzi po prostu, że Wasilewski pozostaje znakomicie obeznany z trendami światowego kina. Debiut polskiego twórcy to popis filmowej erudycji wnikliwie przefiltrowanej jednak przez osobistą wrażliwość. Wasilewski dzieli się na ekranie swoimi artystycznymi fascynacjami, a z każdej z nich wybiera to, co najciekawsze i najbardziej dopasowane do opowiadanej przez niego historii. We „W sypialni” precyzja kadrów godna Seidla i Hanekego zostaje uzupełniona przez empatię rodem z filmów Almodóvara. Melancholia, z jaką Wasilewski portretuje wynaturzone, skazane na niespełnienie relacje międzyludzkie, przywodzi z kolei na myśl „Cztery noce z Anną” Skolimowskiego. Inaczej niż stary mistrz, młody reżyser
64 film
foto | materiały promocyjne
nie próbuje jednak zaszyć się na prowincji i odseparować od rozczarowującego świata. Wasilewski staje twarzą w twarz z wielkomiejskim zgiełkiem i zaciekle walczy o to, by znaleźć w nim swoje miejsce. Portretowana we „W sypialni” Warszawa wydaje się odległa o lata świetlne od stolicy sterylnej elegancji znanej z rodzimych komedii romantycznych. Wasilewski zagląda do nikomu nieznanych zakamarków i nie boi się epatowania brzydotą, którą potrafi znienacka przełamać liryzmem. W jego ujęciu Warszawa pozostaje miastem pękniętym i trudnym do okiełznania, ale w swojej niedoskonałości szalenie inspirującym. Ta sama charakterystyka doskonale pasuje zresztą do najważniejszych bohaterów filmu. Wasilewski z nieukrywaną fascynacją patrzy na czterdziestoletnią Edytę przybywającą do Warszawy bez wyraźnego celu i oczywistej motywacji. Kobieta ma w sobie inspirującą wolność, która z biegiem czasu okazuje się jednak podszyta także głębokim smutkiem. Świadoma swojej atrakcyjności bohaterka umawia się z kolejnymi facetami na erotycznych czatach. Zamiast spełniać męskie fantazje, przed stosunkiem częstuje jednak niedoszłych partnerów środkami nasennymi. Zyskany w ten sposób czas wykorzystuje, by przejrzeć zawartość portfeli gospodarzy lub po prostu spędzić noc w ich wygodnych łóżkach. Czy zachowanie Edyty stanowi po prostu sposób na przełamanie codziennej rutyny? To zapewne byłoby zbyt proste. W postawie bohaterki da się raczej wyczuć próbę wyrafinowanej zemsty na rodzaju męskim i podważenie społecznej pozycji, do jakiej przyzwyczaił ich system patriarchalny. Być może chodzi także o podszytą gniewem próbę odreagowania jakiejś związkowej traumy. Popisowo zagrana przez Katarzynę Herman Edyta nieustannie rozbudza wyobraźnię i nie próbuje zdradzić swoich tajemnic. Niektóre sny nigdy nie powinny zostać w pełni wytłumaczone.
www.hiro.pl
oraz
WWW.FREEFORMFESTIVAL.PL/FACEBOOK
ira sachs
obsesjonat tekst | marek zalewski
foto | materiały promocyjne
„Nie interesuje mnie robienie filmów na wydumane tematy. Zawsze czerpię z tego, co przynosi mi życie” – mówi Ira Sachs, wybitny twórca kina niezależnego. Do naszych kin trafia właśnie jego nowy, autobiograficzny film o dziesięcioletniej walce o utrzymanie związku z góry skazanego na klęskę W dzisiejszym świecie coraz rzadziej pozostajemy w związku na całe życie z jednym partnerem. Ty za wszelką cenę chciałeś utrzymać swój związek – film to przecież opowieść o tobie… Mój związek, o którym opowiadam w filmie, trwał dziesięć lat. Był bardzo burzliwy, ostatecznie zakończył się przed pięcioma laty. Do ostatniego dnia czułem wielkie napięcie. Zdecydowałem się podzielić z widzami swoją historią, żeby inni mogli odnaleźć w niej podobieństwa do swojego życia. Znajomy psychiatra powiedział mi kiedyś, że głównym tematem filmu jest obsesja. Nie uzależnienie, nie seks, nie narkotyki, nie miłość, ale właśnie obsesja. To opowieść o dwóch mężczyznach, którzy mają pewne wyobrażenie wspólnego domu i wbrew wszelkim przeciwnościom próbują go stworzyć. W pewien sposób chyba byli nawet na siebie skazani. Ich relacja utrzymywała się jeśli nie na miłości, to na seksie, co nie jest wcale takie rzadkie wśród gejów. Ty sam miałeś obsesję na punkcie swojego partnera? Czy to tylko zabieg scenariuszowy? Uważam, że obsesja to sposób na wykrzyczenie jakichś głosów czy dźwięków. Byłem pewnie ślepo zapatrzony w drugiego człowieka, uważałem, że tylko inny człowiek może mnie uratować. Ostatecznie uważam, że to film o dwóch ludziach, z których każdy uczy się poznawać, odkrywać siebie na przestrzeni czasu, ale można to prawdziwie zrozumieć dopiero po osiągnięciu pewnego wieku, powiedzmy – wieku średniego. Jesteś mądrzejszy po swoich przeżyciach? Mógłbyś radzić komuś w podobnej sytuacji? Posłuchaj, jeśli po tygodniu związku znajdziesz swojego partnera wciągającego działkę koksu – nie pchaj się w to! Myślę, że ja, ale też i wielu innych ludzi mamy skłonność do wchodzenia w relację, w której jesteśmy skazani na cierpienie. Cierpienie i związek stanowią wtedy jakąś jedność. Ale jest jeszcze jeden aspekt. Ta historia to opowieść tuż po Stonewall. Historycznie rzecz biorąc, to właśnie był ten moment – zaledwie godziny po wielkim gejowskim zrywie. To historia o dwóch facetach, którzy uczą się o swojej seksualności w aurze powszech-
66 film
nego wstydu i ukrywania własnej tożsamości. Ja ujawniłem się, mając 16 lat, ale coming out to nie to samo, co wyzbycie się wszystkich uczuć wstydu i nienawiści do siebie. Takie uczucia są korzeniami opowiedzianej w filmie relacji i wielu innych. To wspólna cecha wielu gejów z mojego pokolenia. W filmie jest dużo nagości i seksu. Gdy pokazywałeś ten film na festiwalach, publiczność była nim zauroczona, ale czy na regularnych projekcjach widzowie nie bywali zszokowani? Zwykli ludzie przecież uprawiają seks w swoim życiu, często są nadzy, robią w nocy inne rzeczy niż za dnia. Film został doskonale przyjęty na festiwalu w Berlinie z pewnością także z tego powodu, że seks, nagość i miłość nie są w nim oddzielone od innych aspektów codziennego życia. Zaangażowałem do filmu świetnego greckiego operatora zdjęć, ponieważ w innych jego filmach widziałem, jak pokazywał ludzkie ciało, że się go nie bał. Wielki wpływ mieli też na mnie nowojorscy artyści lat 70. i 80., którzy wyrażali inną energię niż widzimy to zazwyczaj. Myślę, że ludzie mogą się czuć przez mój film raczej wyzwoleni niż zszokowani. W czołówce filmu wykorzystałeś rysunki swojego obecnego partnera. Jestem w związku z Borysem Torresem od pięciu lat, jesteśmy już małżeństwem. Jego prace to bardzo zabawne, interesujące spojrzenie na seks. Może dlatego, że Borys pochodzi z Ekwadoru, czyli nie jest Amerykaninem, seks w jego pracach nie jest przedstawiony jako coś negatywnego. On jest katolikiem, więc też musiał zmierzyć się ze swoimi demonami, ale jest w nim duża otwartość i ciepło, które moim zdaniem wpłynęły na tonację filmu. Skoro wspomniałeś męża, to słyszałem, że wasza rodzina się powiększyła. Urodziły nam się bliźniaki, które mają teraz 7 miesięcy. Ich matką jest nasza dobra przyjaciółka, która chciała mieć dzieci, wychowujemy je więc w rodzinie, w której jest jedna matka i dwóch ojców. Mieszkamy teraz razem, zresztą w miejscu, które było naszym planem filmowym. Wokół jest pełno
zabawek, pieluch, dziecięcych ubranek. Kiedy stuknęła mi czterdziestka, moje życie bardzo się zmieniło, zacząłem doceniać i zauważać rzeczy, które wcześniej lekceważyłem. Uznałem, że chcę prowadzić życie w zgodzie ze sobą, uczciwie. Zajęło mi aż trzydzieści lat, żeby zrozumieć, że jest inna droga życia. Nawet nie potrafię wyrazić, jak dużo prostsze jest to szczere, uczciwe życie! Europa Wschodnia nie jest tak liberalna jak np. Berlin, w którym twój film zebrał tak entuzjastyczne opinie. Masz jakieś oczekiwania co do przyjęcia filmu w Polsce? Dużo podróżuję po świecie i nabieram pewności, że pojawiło się pokolenie ludzi, dla których znikają podziały na to co homo- i heteroseksualne. W moim filmie można odnaleźć siebie niezależnie od tego, kim jesteś i gdzie mieszkasz. To jest film o relacji uczuciowej między dwiema jednostkami; ma zachęcić do odrzucenia własnych ograniczeń i otwarcia się. Treść, fabuła filmu są tylko ramą do opowieści o intymności w każdym związku. Moim zdaniem w filmie nie ma nic szokującego. To wszystko jest po prostu ludzkie. www.hiro.pl
student days 13-15 listoPada 2012
40%
rabatu Po okazaniu legitymacji studenckiej
akcja w sklePach levi’ s® w miastach: Biał ystok, Bielsko-Biał a, czę stochowa, gdań sk, gliwice, katowice, kielce, krakó w, luBlin, ł ó dź , olsztyn, Poznań , radom, rzeszó w, szczecin, toruń , warszawa, wrocł aw, zaBrze.
szczegó ły w sklePach levi’ s®
flipper
dzika kulka tekst | ŁUKASZ DZIATKIEWICZ
foto | materiały promocyjne
W listopadzie oDbędą się już XI flipperowe mistrzostwa Polski. Z tej okazji rozmawiamy z Waldemarem Banasikiem, człowiekiem, który poznał flippery jak nikt inny w polsce
Dlaczego właśnie to flippery są twoim hobby? Generalnie rzecz biorąc, interesuję się wszystkimi automatami do gier i rzeczywiście w tej grupie najbardziej grami wideo, automatami typu redemption i flipperami. To po części moje hobby, ale także źródło zarobku. Ot, staram się połączyć przyjemne z pożytecznym. W roku 1980 kupiłem ze wspólnikami swojego pierwszego flippera. Był to zakup w celach zarobkowych i dopiero z czasem przyszło zainteresowanie historią flipperów, twórcami tych maszyn, artystami, którzy tworzyli grafiki blatów i pola gry. Zresztą do pisania o automatach zabrałem się ze złości na niepowodzenia w interesach. We wczesnych latach 90. jeździłem na wystawy automatów do Paryża i Rzymu, by zorientować się w nowościach i zakupić płyty PCB (Printed Circuit Board) do automatów wideo. Na jednej z takich wystaw w 1995 roku nie udało mi się zakupić niczego ciekawego. Wkurzony na brak farta, który wcześniej jakoś mi dopisywał, postanowiłem wykorzystać doświadczenia w tworzeniu i realizowaniu audycji radiowych i napisać relację ze wspomnianej wystawy. Zaniosłem ją do branżowego dwumiesięcznika i kupili ją na pniu. Dużą część relacji stanowiły opisy wchodzących wtedy na rynek modeli flipperów. Potem jakoś poszło. Uwielbiasz te maszyny, ale sam nie grywasz… To, że nie grywam, sam sobie dośpiewałeś (śmiech). Nie grywam na turniejach, a raczej w domowym zaciszu i na wystawach. To kwestia nastawienia. Teraz, jak mam chwilę czasu, wolę coś napisać. Grę traktuję raczej jako sposób na zabicie nudy, a że przeważnie się nie nudzę, to gram mało. Kiedyś grałem więcej, bo miałem swoje maszyny. Trzeba było je chociażby przetestować, sprawdzić poziom rekordu do pobicia, nastawy, w końcu zagrać, by sprawdzić, jak działają po naprawie. We flipperach pociąga mnie głównie ich budowa i pomysły zabawek na blacie, stąd zainteresowanie ich prospektami reklamowymi (ang. flyers). Można z nich wyczytać dane techniczne, reguły gry, punktację i oczywiście podejrzeć wygląd i rozmieszczenie gadżetów. Mam około dwustu flipperowych flyersów i kilkakrotnie więcej z gier wideo i maszynek redemption. Zajmują w domu zdecydowanie mniej miejsca niż najmniejszy nawet automat. Zresztą żona i tak buczy, że kiedyś mnie z nimi wyprowadzi (śmiech). Co ludzi fascynuje we flipperach? Znany twórca i flipperowy przedsiębiorca Harry Williams zwykł mawiać: „Kulka dziką jest", i to jest chyba istota tych maszyn. Tu nie ma prostej powtarzalności rozgrywki, każda przynosi coś nowego. Ludzie od wieków coś kopali lub odbijali. We flipperze zostało to sprowadzone do kompaktowych rozmiarów i dostępne praktycznie dla każdego. Myślę, że każdy z nas potrzebuje czasem niewymagającej specjalnych nakładów, czystej rozrywki. Flippery błyszczą, świecą, migają, dzwonią, grają muzykę i dodatkowo stwarzają wrażenie, że możemy coś w nich uszkodzić, odpowiednio posyłając stalową kulkę w cel. To świetny sposób na odreagowanie stresu, ale coś więcej na ten temat pewnie powie
68 gry
ci psycholog lub socjolog. Jestem z zawodu elektronikiem i zawsze interesowałem się nie tylko tym, co na blacie, ale także tym, co jest pod nim. Flippery od samego ich początku były poligonem technologicznych nowinek. Przebyły długą drogę od czasów deski naszpikowanej gwoździami (tzw. bagateli) do urządzenia naszpikowanego układami scalonymi najnowszej generacji. Pamiętasz scenę początkową z „2001: Odysei kosmicznej” Kubricka, gdzie małpolud rzuca w górę kość, która zamienia się w statek kosmiczny? Flippery mają coś z tej poetyki, a są zdecydowanie bardziej dostępne niż statki kosmiczne. Dlaczego to głównie męska rozrywka? Naprawdę? Chyba nie. Dziewczęta czy kobiety dłużej się zapalają, ale jak już zapłoną, ciężko je oderwać od maszyny. Do tego grając, tańczą swoisty rodzaj samby przy flipperze. Jako operator zauważyłem, że dziewczyna grająca na flipperze zawsze ściąga tabuny chłopaków. Ukoronowaniem twojej wieloletniej przygody ma być książka, która ma się wkrótce ukazać. Nie chciałbym, żeby napisana przeze mnie książka pt. „Kulka dziką jest – rzecz o flipperach” była ukoronowaniem. Sugerujesz, że już nic więcej nie napiszę? Mam jeszcze kilka pomysłów w zanadrzu. Zresztą ona wzięła się też z frustracji, że nikt nie był zainteresowany wydaniem mojego tłumaczenia dzieła pt. „Pinball: The Lure of Silverball” Gary’ego Flowera i Billa Kurtza. Po miesiącach poszukiwań, kto posiada prawa autorskie do wspomnianej książki, dałem sobie spokój i napisałem własną. Ale nic nie wskazuje na to, że będzie to wydawniczy hit, bo wydawcy raczej nie biją się o możliwość jej wydania. Prawdą jest, że dane mi było poznać Steve’a Kordka, Gary’ego Sterna, George’a Gomeza i inne znane postacie z flipperowej branży oraz dziesiątki modeli flipperów, ale to bardziej kwestia przypadku niż moich chęci i możliwości. Z drogi raz obranej jednak nie zawrócę i w kulki dalej grać będę! Chyba że wpadnę pod tramwaj. Pocieszam się faktem, że wielu twórców trafiło do tej branży przypadkowo. Kordek schronił się przed deszczem w siedzibie firmy braci Gensburg, hiszpański projektant Eulogio Pingarron szukał jakiejkolwiek pracy i trafił na firmę produkującą flippery, Norm Clark spotkał Harry’ego Williamsa, podwożąc żonę do pracy. Wszyscy oni stworzyli potem niesamowite gry.
Jedna z najważniejszych osobistości branży flipperowej, projektant i konstruktor Steve Kordek oraz Waldemar Banasik (foto: z archiwum WB)
www.hiro.pl
FASHION PHILOSOPHY FASHION WEEK POLAND
ŁÓDŹ
a j c o m pro
l p . r t k e j o r p . w ww
fot. Stanisław Malinowski
! Ĺş d w a spr
fot. Wojciech Wełnicki
NIEMOŻLIWE MIŁOŚCI, MODOWE WYBIEGI I SZTUKA ŻYCIA
klopedii mody znalazło się miejsce
M
na cykl rozmów Teresy Torańskiej
„Namawiano mnie do tego kilka razy
z artystami, intelektualistami, poli-
twierdzono, że mam w garści wszystkie
tykami czy naukowcami. Jerzy Turo-
składniki potrzebne do dobrej historii.
wicz dał się namówić na wyznania
Szalona miłość moich Rodziców, polsko-
o pasji fotografowania i miłości, Zbi-
wietnamskie korzenie, cesarskie konek-
gniew Brzeziński o tym, dlaczego nie
sje, środowisko krakowskie, trzynaście lat
chciał zostać polskim prezydentem,
tworzenia polskiej edycji „Elle” i wszystko
a Ryszard Horowitz opowiadał, jak
to na tle wyjątkowych wydarzeń politycz-
urząd celny przybił na walizce z jego
nych i przemian społecznych” – mówi au-
rysunkami i fotografiami piecząt-
torka, która na stałe mieszka w Paryżu.
kę „Bez żadnej wartości”. Ówczes-
Jej książka zabiera czytelnika w niezwykłą
ny wicepremier mówił o emocjach
podróż – z magicznego Krakowa poprzez
(tytuł na okładce: Jak podrywa Le-
wybrzeże wietnamskiej Rzeki Perfumowej,
szek Balcerowicz), Agnieszka Hol-
mediolański Fashion Week oraz najlepsze
land o cierpieniu i przypadku oraz
butiki i kawiarnie Paryża do góralskiego
swoim domu w Bretanii, a felietoni-
domu wśród w Tatrach… Na kartach tej
sta „Polityki” Ludwik Stomma zgo-
książki spotykamy Grzegorza Turnaua, Woj-
dził się napisać tekst o życiu seksual-
ciecha Manna, Tadeusza Mazowieckiego
nym Ludwika XVI.
i Karola Wojtyłę. Odwiedzamy pracownię
(…)
Gosi Baczyńskiej, towarzyszymy Jolancie
Obserwowałam, jak praca w „Elle”
Kwaśniewskiej w jej pierwszej ważnej sesji
zmienia dziennikarki. Przychodziły
zdjęciowej i dowiadujemy się, jak Marcin
często niezainteresowane specjalnie
Tyszka namawiał profesora Geremka, aby
modą – wyjęte z szarości komuni-
uśmiechnął się do obiektywu.
zmu, lubiły podkreślać, że one to
To niezwykła opowieść o karierze i cenie,
zajmują się tylko kulturą lub repor-
którą trzeba za nią zapłacić. Marzena Wil-
tażem... Po kilku miesiącach pracy
kanowicz fascynuje i inspiruje do tego,
jednak w jakiś tajemniczy sposób
aby podobnie jak ona odnaleźć swe miej-
przyjmowały dress code redaktorek
sce na ziemi.
„Obok spektakularnych sesji zdjęciowych z Karen Mulder czy Claudią Schiffer i kolejnych odcinków ency-
mody i niemal wszystkie chodziły ubrane na czarno albo w dżinsach i t-shircie – czarnym, rzecz jasna. Któregoś dnia przyjechał z wizytą François. Gdy odprowadzałam go do wyjścia, rozejrzał się, pochylił i konfidencjonalnie zapytał: „Jesteście w żałobie, umarł ktoś z redakcji?” [fragment książki]
arzena Wilkanowicz stworzyła i przez trzynaście lat kierowała polską edycją „Elle”. Jej życiorys to idealny materiał na książkę, ale dopiero w ubiegłym roku dała się namówić na jej napisanie.
„KSIĄŻKA PANI MARZENY JEST PRZYKŁADEM TEGO, JAK O SWOIM ŻYCIU MOŻNA OPOWIADAĆ PIĘKNYM JĘZYKIEM, NIEZWYKLE ZAJMUJĄCO, BEZ UCIEKANIA SIĘ DO, PRZEPRASZAM ZA WYRAŻENIE, TABLOIDYZACJI TREŚCI I FORMY”. WOJCIECH MANN „CZEKAŁAM NA TĘ KSIĄŻKĘ, BO WIEDZIAŁAM, ŻE BĘDZIE FASCYNUJĄCA. MARZENA WILKANOWICZ POKAZAŁA, CZYM JEST SZYK, KLASA, ELEGANCJA, MĄDROŚĆ!” GOSIA BACZYŃSKA „BARWNIE OPISANE BARWNE ŻYCIE BARWNEJ KOBIETY DZISIEJSZYCH CZASÓW”. KATARZYNA MILLER
cała polska czyta z „hiro”
poczet pisarzy różnych
odcinek 20:
tekst | filip szałasek
ilustracja | tin boy
Lektura skromnej bibliografii W. G. Sebalda odmienia spojrzenie na literaturę. Nie ma jednak mowy o kolejnej szumnej rewolucji. Ta proza nie tyle uderza czytelnika, co raczej wsącza się w jego pamięć i wciąga w melancholijną nastrojowość architektury, pejzaży i ludzi, spotykających się tu i ówdzie, zupełnym, kompletnym przypadkiem… „Jeśli autor sprawia czytelnikowi problem, to znaczy, że coś może się pomiędzy nimi wydarzyć” – pięknie, ale, aby podtrzymać bezkrytyczną wiarę w to porzekadło, musielibyśmy wymazać z pamięci pokaźne grono pisarzy, którzy próbowali podziałać na naszą ambicję książkami skomplikowanymi formalnie, lecz beztreściowymi. Wielu przypomni sobie teraz o Joysie, ja wspomnę „Terra Nostrę” Fuentesa, tylko nieliczni wskażą Sebalda. Nie dlatego, że jego bibliografia jest – mówiąc kolokwialnie – łatwa lub przyjemna. Chodzi raczej o to, że jej eksperymentalna natura pozostaje ukryta. Na pierwszy rzut oka wypełnia te książki natłok danych geograficznych, faktów historycznych i biograficznych, do tekstu dołączono jeszcze zdjęcia i masę dat. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z literaturą po prostu nudną, a nie wymagającą. Być może nawet mamy przed sobą książki historyczne lub filozoficzne, ale oto pierwsza wątpliwość: „książki”? Nie ma czegoś takiego, tak jak nie słuchamy „płyt” i nie oglądamy „płócien”. Zawsze słuchamy muzyki – rocka, popu, klasyki, ambientu; zawsze oglądamy malarstwo – abstrakcyjne, impresjonistyczne, realistyczne; i zawsze czytamy literaturę – prozę, poezję, dramaty, powieści przygodowe lub w listach, realistyczne i fantastyczne. W przypadku Sebalda ucieczka od ogólników jest jednak bardzo trudna. Recenzent „New York Timesa” uchyla się od etykietek i pisze o „książkach hybrydowych”, łączących w sobie tekst i obraz, estetykę trawelogu, powieści realistycznej i czystej fikcji. „Fikcji”, bo pomimo wszystkich starań Sebalda o uwiarygodnienie narracji, musimy pamiętać, że cały ten autentyzm pozostaje literaturą, prawda jest całkowicie zmyślona.
W. G. Sebald
Europy, a kiedy został na przyjęciu zaczepiony przez samą Susan Sontag – odmówił, wymawiając się koniecznością zdążenia na pociąg lub po prostu pojawienia się na pobliskim dworcu. Pieczołowite kamuflowanie swojej osobowości przed czytelnikiem jest oczywiście działaniem prowokującym, stąd też po śmierci Sebalda (2001; zawał serca podczas jazdy samochodem) jego studenci i czytelnicy postanowili uchylić rąbka tajemnicy. Szczególnie poważnie potraktował to zadanie Luke Williams, który udostępnił swój pamiętnik z prowadzonych przez Sebalda kursów creative writing. O tym, co ujawnił Williams, pisze obszernie Magda Heydel na łamach „Dwutygodnika” (jej artykuł „Sebald w Anglii” łatwo odszukać w sieci), ograniczę się więc tylko do przytoczenia kilku fragmentów pisarskiego credo wg Sebalda: „Kradnij, ile możesz, nikt nigdy tego nie zauważy: notuj wszelkie przydatne cytaty i urywki mowy. Dobrze jest pisać przez inny tekst jak przez folię, tak że w efekcie powstaje palimpsest. XIX-wieczny wszechwiedzący narrator to Pan Bóg; w XX wieku trzeba przyznawać się do niewiedzy, a pisząc, zawsze o niej pamiętać”. I tak dalej. Nieźle jak na pisarza realistycznego, co?
„Kradnij, ile możesz, nikt nigdy tego nie zauważy, notuj wszelkie przydatne cytaty. Dobrze jest pisać przez inny tekst jak przez folię, tak że powstaje palimpsest.”
Sam autor przyznawał się do tego niejednokrotnie. W poświęconym mu numerze „Zeszytów literackich” czytamy, że zdjęcia zamieszczane obok tekstu powieści kupował za grosze w antykwariatach. Na przykład, w najważniejszej moim zdaniem powieści Sebalda – „Austerlitz” – bohater opowiada o występach scenicznych swojej matki. Umieszczone obok tego wspomnienia zdjęcie sceny, dekoracji i osób – opatrzone oczywiście datą i adresem – wydaje się pasować jak ulał, a jednak zostało nabyte na stoisku ze starymi pocztówkami. Z drugiej jednak strony, Sebald relacjonuje w „Austerlitzu” swoje spotkania z tytułowym bohaterem, zwykłe „przypadkowe” zetknięcia na dworcach i w restauracjach
72 książka
Williams odnotował również szczegół innego rodzaju: „otóż Sebald ma po zegarku na przegubach obu rąk: jeden elektroniczny, drugi analogowy, jeden tarczą w górę, drugi tarczą w dół”. Głupi detal, prawda? Ale to dzięki takim właśnie drobiazgom atmosfera się zagęszcza i powstaje literatura opierająca się zapomnieniu. Pomimo że jego pisarstwo jest na wskroś współczesne, Sebald czerpie inspirację z powieści minionych wieków, od XVII do XIX. Pisze jak duch, pozostając skrzętnie ukryty za zasłoną wielokrotnie złożonych, lecz hiperklarownych zdań. Jego upodobania pozostają utajone, jaskrawa jest jedynie wszechogarniająca melancholia, którą doskonale sportretował Grant Gee w wizualnym eseju „Patience (After Sebald)”, opartym na „Pierścieniach Saturna”, najpopularniejszej powieści pisarza. Sięgnij też po… J. S. Foer „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” lub Cz. Miłosz „Ziemia Ulro” www.hiro.pl
BAT FOR LASHES The Haunted Man EMI 8/10
Już nie tak magicznie, baśniowo, gotycko i guślarsko, co kiedyś, ale Nadobna Natasha nadal ma (zadartego) nosa do urokliwych piosenek. Trzeci long BFL to szlachetna dziewczyńska trubadurka na rozbrajająco syntetycznych, „chrupiących” bitach, kapitalne instrumentacje i sporo łebskich eksperymentów z dźwiękiem. Bardzo stylowo, wręcz secesyjnie, na wylot angielsko. Wyróżniają się zwłaszcza: folkowy dub (!) „Oh Yeah”, około-björkowe (wokalnie) „Winter Fields”, zaskakująco taneczne „A Wall” oraz leftfieldowy „Deep Sea Diver”. No i wreszcie przejmująca singlowa „Laura”, która mogłaby być wspólnym dziełem Elvisa Costello i Kate Bush. Tak, wiem, sam się już krzywię na porównania Khanówny do Kaśki B., ale skoro Natasha tytułuje się dziś kobietą z angielskiej wsi, to niech nie ma pretensji o coraz bardziej oczywiste skojarzenia. W każdym razie płyta zdolna złapać za serce. Sebastian Rerak
Blur
Parklive
Parlaphone 9/10 Kiedy Kasabian wydawali swój drugi album, Tom Meighan i Sergio Pizzorno usiłowali dokonać semantycznej ofensywy, forsując stosowanie słowa „Empire” jako czasownika. Zastanawiacie się, co miało by to oznaczać? Sięgnijcie po „Parklive”. Albarn, Coxon, James i Rowntree idą ostatnio po fonograficznych śladach Pearl Jam. Zaraz po reaktywacji wydali materiał z dwóch występów w Hyde Parku („All the People”) – teraz publikują zapis koncertu zagranego z okazji zakończenia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Wybijcie sobie z głowy, że to odcinanie kuponów. Tu dzieje się prawdziwy pokaz mocy, a Blur władający publiką zgromadzoną w Hyde Parku są jak pieprzeni Beatlesi. „Parklive” to epicki album koncertowy i wprowadzenie przez muzyków w życie doktryny „Dziel i rządź” – niezależnie czy grają szlagiery, czy sięgają po rarytasy („Young and Lovely”), czy przedstawiają nowy utwór (przepiękne „Under the Westway”). Posłuchajcie chóralnego śpiewu tysięcy gardeł podczas „Tender” albo „End of a Century”. Jeśli nie dla takich momentów wydaje się płyty „live”, to po co? MAREK FALL
74 recenzje
Pet Shop Boys Antony And JJ Doom Key to the Kuffs The Johnsons
Elysium
EMI 5/10 „Dojrzała” faza kariery Pet Shop Boys zaczęła się już ponad dwadzieścia lat temu na świetnym albumie „Behaviour”, bardziej wyrafinowaym, dorosłym i osobistym niż poprzednie dokonania duetu. Od kilkunastu lat Anglicy są już niestety w fazie przynudzania i nagrywają nie tylko coraz mniej przebojowe, ale też coraz mniej ekscytujące, acz solidne albumy. „Elysium”, ich jedenasta płyta, kontynuuje ten trend. Moja opinia o tym wydawnictwie ewoluowała od „ja nie mogę, co za nudy, nie da się dosłuchać do końca” (4/10), przez „ale zyskuje to z kolejnymi przesłuchaniami, zupełnie niezły album” (6/10), po „niestety jednak są to przyzwoite nudy, więcej słuchać już nie mogę” (5/10). Neil Tennant i Chris Lowe mądrze umieścili najlepszy kawałek na początku. Rześki i zgrabny, trochę neworderowy electro-pop „Leaving” to bardzo dobry i obiecujący start. Dalej mamy nieźle brzmiące piosenki, z których niemal każda przypomina o czymś starszym i lepszym z katalogu PSB. Tennant i Lowe chyba nigdy nie nagrają okropnego albumu, ale kto wie, czy wtedy nie byłoby jednak ciekawiej. ŁUKASZ KONATOWICZ
Cut The World
Rough Trade / Sonic Records 7/10 Stawiam każde pieniądze, że nawet jeśli w swoim czasie do łez wzruszało was „Hope There’s Someone” albo „You Are My Sister”, to dziś egzemplarze „I Am a Bird Now” pokrywa gruba warstwa kurzu. W 2005 roku wszyscy oszaleli na punkcie pulchnego, androgenicznego anioła o głosie Elvisa/Bryana Ferry’ego, który zza fortepianu dodawał odrobiny piękna do tego całego postmodernizmu. Dobrą okazję do przypomnienia sobie dorobku Hegarty’ego z czterech longplayów stanowi „Cut The World”. To zapis koncertu Antony And The Johnsons w Kopenhadze z udziałem The Danish National Chamber Orchestra. Z uwagi na sterylny charakter nagrania oraz niemal kompletną marginalizację publiczności (brawa pojawiają się dopiero na końcu), „Cut The World” bliżej jednak do składanki typu „the best of” niż albumu koncertowego. Taki zabieg doskonale koresponduje z akompaniamentem orkiestry i wysmakowanymi aranżacjami, które podkreślają szlachetność materiału źródłowego. Aż chce się ubrać frak! marek fall
Universal 7/10
Jak być sławnym, będąc średnio utalentowanym? DOOM odpowiada: postaraj się o etykietkę alternatywnego, załóż maskę, a przede wszystkim dobrze dobieraj współpracowników. Po kooperacjach z Madlibem, Danger Mouse’em i Masta Ace’em, przyszedł czas na Jneiro Jarela. Niedoceniony Amerykanin dostarcza bitów zawieszonych w pół drogi między RZA i Otisem Jacksonem juniorem, hip-hopu w stylu „trzy razy nie”, a więc niedokończonego, niedoskonałego i niechlujnego. Próbki niczym z zepsutego samplera, nerwowy bas, nieregularna perkusja i partie synthu rodem z alternatywnej rzeczywistości składają się na muzykę brudną, nużąco powtarzalną, niemniej jednak absolutnie szamańską. DOOM po niej nie płynie, on się po werblach po prostu przetacza, wykorzystując niemiarowość swojego flow, idealnie wpasowując się z barwą głosu i dostarczając od niechcenia tych raz obleśnych, innym razem abstrakcyjnych linijek. Specyficzna przyjemność. MARCIN FLINT www.hiro.pl
PEZET
Radio Pezet
How to Dress Well
MUCHY
chcecicospowiedziec
EMI 6/10
Total Loss
universal 8/10
To musiało być wielkie fonograficzne wydarzenie. Choć „Radio Pezet” nie jest najlepszym albumem, jaki w tym roku ujrzy światło dzienne, to o żadnym innym nie będzie się w Polsce tyle mówić. Ta dyskusja mogłaby stanowić pewną wartość, gdyby tak wielu osób nie doprowadziła do tak idiotycznych wniosków („gatunek determinuje wartość” albo „hip-hop ma dwa bieguny – klasyczny sampling i dubstep”). Tymczasem Paweł na „Radio Pezet” realizuje swój plan nagrania płyty „dubstepowo-grime’owej” i przez prawie 70 minut jedzie na głęboko basowych, napastliwych beatach. Zarzutów są tysiące – że tylko „Slang 2” wypruwa żyły, że gdzieś jest pojechane za miękko, a gdzieś grafomańsko, że materiał rozjeżdża się stylistycznie, a debilne skity rujnują dynamikę. „Radio Pezet” to jednak, przede wszystkim, muzyka emocjonalna. Pezet mówił niedawno: „Myślę, że ja mam jakiś problem związany z emocjami. Swoje przeżyłem, zarówno upadki, jak i wzloty, zarówno w życiu osobistym, jak i w muzyce”. „Radio Pezet” okazuje się więc być, koniec końców, albumem zniszczonego gościa w czasach, gdy kapitalizm dochodzi do ściany. Niedługo wielu z nas będzie w tym samym miejscu. MAREK FALL
„Love Remains”, pierwsza płyta nagrywającego jako How to Dress Well Toma Krella, podobała mi się, ale nie tak bardzo, jak większości jej r e c e n z e n t ó w. Jego wizja R&B w wersji lo-fi, zderzenie fascynacji czarnymi przebojami z estetyką białej muzyki niezależnej, była niewątpliwie ciekawa. Jednak spartańska, „błotnista” antyprodukcja przykrywała utwory, które niekoniecznie obroniłyby się bardziej oszlifowana brzmieniowo. Na szczęście „Total Loss” pokazuje postęp Krella w praktycznie każdej dziedzinie. Drugi album How to Dress Well brzmi dużo bardziej klarownie niż debiut. I nic nie szkodzi – nowe utwory Krella są lepsze niż wcześniejsze i w tych dopracowanych wersjach mogą w pełni zabłysnąć. Produkcja nie zabiła specyficznej, intymnej aury tej muzyki, „Total Loss” jest wręcz onieśmielająco osobiste, wzruszające i idealne do łóżka. Kiedy jesteście w nim sami. Piosenki nie są już szkicowe, mają wyraziste kontury i śliczne melodie. Przy tym oszczędne brzmienie i aranżacje grają tu równie ważną rolę co kompozycje, idealnie współgrając z wysokim śpiewem Toma. Krell nie ma wielkiego głosu i nie zrobiłby kariery na chartsach, ale How to Dress Well przystoi właśnie skala mikro. łukasz konatowicz
Formuła prezentowan a pr z e z Muchy zaczęła dogorywać już na „Notorycznych debiutantach”. Trzeci album musiał przyni eść z m i an y. I tak się stało. Poznaniacy podkręcili przestery, sięgnęli odważniej po elektronikę, zrezygnowali z prostych, wpadających w ucho melodii – stawiając tym samym na rozbudowane aranżacje i cięższy klimat. Efekt? Zespół ma szansę definitywnie skończyć z wizerunkiem fajnej, ale nieco naiwnej załogi, grającej głównie dla przyszłorocznych maturzystów. Otwierająca płytę „Robotyka” przywodzi na myśl najlepsze czasy The Strokes. Grzmią gitary, perkusja wybija nerwowy rytm, przyjemnie pulsuje bas. W takim klimacie jest większość kawałków na krążku. Ale znalazło się też parę wyjątków, bo takie „Łu” kojarzyć się może z Arcade Fire, a „Anisłowa” zahacza o nowofalową estetykę. Słyszymy hipnotyczne klawisze, psychodeliczne smyczki, brzdąkania gitary akustycznej i zastanawiamy się, czy to aby na pewno jeszcze Muchy? Tak! „Chcecicospowiedziec” to nieoczywista przebojowość i niekrępowana radość grania, która zmusza do spojrzenia na Muchy z nowej perspektywy. Ci, którzy mieli z tym zespołem problem, teraz powinni dać mu szansę. Naprawdę warto. KAmil DOWNAROWICZ
R.U.T.A.
Acéphale / Weird World 8/10
Rita Ora
The xx
Na Vschod: wolność albo śmierć
Ora
Coexist
Projekt nowofolkowego anarchisty Macieja Szajkowskiego rozkręca się wraz z drugą, wydaną zaledwie po roku płytą. Debiut stanowił wyzwanie o tyle, że eksperymentalny miks punkowej estetyki i folkowych rozwiązań muzycznych musiał się „dotrzeć”. Jego następca jest znacznie bardziej – tak po punkowemu właśnie – śpiewny i melodyjny, a instrumentarium i aranżacje czynią go bardziej wielokulturowym. Tytułowy wschód przejawia się w postaci pieśni i stylistycznych motywów z terenów Białorusi, Ukrainy czy Rosji, dostarcza nowych głosów. Obok naszych załogantów słyszymy tu obdarzoną mocnym, wyrazistym wokalem Nastę Niakrasavą i ukraiński chór Hulajhorod. Całość świetnie zagryza. Jest tu więcej ognia, gorliwości, a związek miedzy historyczną rzeczywistością „chamów” i ich ciemiężców a teraźniejszością jest jeszcze silniejszy, już nie tylko poprzez wykonanie „Mama Anarchija”, piosenki rosyjskiego barda kontrkultury Viktora Coja, czy wzmiankowanie w pięknej, obszernej książeczce Pussy Riot. Tam walka trwa. Dominika Węcławek
Chwytliwy kawałek d’n’b, za jaki uznaję „Stop Right Now”, pozwalał myśleć, że na brytyjskiej scenie klubowej pojawi się kolejna godna uwagi wokalistka. Ale moment, przecież ten track nawet nie promuje „Ory”, tylko zapowiada album DJ-a Fresha. Został chyba rzucony na ratunek, gdyż Ora to raczej siódma po woda po Rihannie z nieznaczną domieszką Jessie J, niż Katy B. Wyspiarskiego charakteru nie stwierdzono, no, może poza najbardziej na krążku zadziornym, wyprodukowanym przez Julesa De Martino z The Ting Tings „Uneasy”. Reszta prezentuje się jak przystało na produkt uboczny amerykańskiego przemysłu r’n’b – z tej cokolwiek żałosnej młóckarni nie wydostali się tu nawet Chase & Status czy Diplo. Mówiąc krótko, „party and bullshit”, z przewagą tego drugiego. „Shine Ya Light”, „How We Do” oraz „Fall In Love” mają co prawda przebojowy potencjał, ten jest jednak skuteczne mordowany przez bezczelny muzyczny recykling i wyśpiewane przez Orę, godne zaś ciężko skacowanego Kanye’ego Westa teksty. MARCIN FLINT
Po fenomenalnie przyjętym debiucie z 2009 roku, The xx musieli czuć te nerwowe spojrzenia w ich stronę. Tym bardziej, że odpowiedzialny za elektronikę Jamie XX brylował za oceanem dzięki świetnym remiksom Gila Scott-Herona i podkładom dla Drake’a czy Bobby’ego Womacka. Ale po „Coexist” presji oczekiwań nie słychać. To krążek nienachalny w epatowaniu swym niezaprzeczalnym urokiem. Zepchnięte na dalszy plan ciepłe brzmienia perkusji uwypuklają zwiewność aranży. Płyta ma czas wybrzmieć – niskie tony dają poczucie komfortu, akordy prezentującej się tu jak nigdzie indziej gitary rozlewają się w najlepsze, prowadzone lepiej niż poprzednio wokale niosą pełne tęsknoty teksty. Nie ma już efektu zaskoczenia. Jest za to doskonała, stabilna forma. I nawet jeśli na krążku znajdujemy takie utwory jak dość dynamiczny „Swept Away”, to jest to bardziej szeroko adresowana muzyka do śnienia na jawie w mgliste jesienne dni i zgrzytania zębami w śnieżne zimowe poranki, niż do skakania w gorące letnie wieczory. Dominika Węcławek
Karrot Kommando 9/10
www.hiro.pl
Sony Music 3/10
Sonic records 9/10
recenzje 75
Marina Abramović: artystka obecna REŻ. Matthew Akers, Jeff Dupre
premiera: 5 października 8/10 Dokument o królowej współczesnego body artu był głośnym wydarzeniem tegorocznych Nowych Horyzontów. Marina Abramović spędziła 736 godzin i 30 minut w nowojorskim MoMa, siedząc nieruchomo na krześle, kreując szczególny rodzaj interakcji, polegający na kontakcie twarzą w twarz z drugą osobą. Co w tym niezwykłego? Abramović w erze Facebooka przywraca miarę takim pojęciom jak spotkanie, spojrzenie, Inny, ja, obecność – w spektakularnej formie – jej heroiczny performance stał się widowiskiem medialnym. Film to zapis tego wydarzenia, przedstawia jego kulisy, jest także wprowadzeniem do twórczości Abramović, która przeszła drogę od undergroundowej artystki do supergwiazdy performance’u. Na szczęście nie jest to laurka. Dokument ma efektowną formę, rozkosznie ekshibicjonistyczną bohaterkę i kilka zwrotów akcji. Ogląda się go jak biograficzny thriller ze wzruszającym finałem. Ten film powinno się grać w kinach przez kilka miesięcy, ale tak się nie stanie, zatem przestrzegam: zobaczcie go jak najszybciej, zanim zniknie z repertuaru. ŁUKASZ KNAP
Zostań ze mną
szybki cash
Reż. Daniel Espinosa
reż. Ira Sachs
Premiera: 5 października 7/10
Nowojorczyków Erika i Paula na początku łączy tylko seks. I to jak najdosłowniej, bowiem chłopaki poznają się na sekslinii. W miarę jak ich związek rozkwita, rozrastają się też problemy – wiecznie zapracowany Paul coraz bardziej uzależnia się od cracku, zaś największym narkotykiem lekkoducha Erika staje się… Paul. „Zostań ze mną” to impresjonistyczny melodramat o toksycznym związku, oparty na autentycznych przeżyciach reżysera Iry Sachsa. I trzeba oddać, że autentyzmu w filmie jest co niemiara – znakomici aktorzy odgrywają sceny (w dużej mierze: sceny seksu) niezwykle naturalnie, na granicy improwizacji, wspaniałą robotę wykonuje również autor zdjęć, Thimios Bakatakis („Kieł”), zamykając intymne chwile ulotne w palecie ciepłych barw. Jedynym problemem pozostaje brak fabularnego „mięsa” zdolnego wzniecić w widzu choć namiastkę emocji szargających bohaterami. Ale może to świadomy zabieg twórcy, że z filmu o niespełnieniu wychodzi się koniec końców niezaspokojonym? piotr dobry
Oto kolejna niepojęta decyzja (zwłaszcza biorąc pod uwagę niesłabnącą w Polsce fascynację skandynawskimi kryminałami i thrillerami) – polski dystrybutor dopiero trzy lata po światowej premierze wprowadza do kin jeden z ogromnych hitów na zagranicznym rynku, gdy w planach jest już amerykański remake. Trudno jednak wróżyć mu powodzenie, gdyż „Szybki cash” fabułę ma dość prostą (mówi, naturalnie, o niemożności odcięcia się od dawnego życia, o pokusach, jakie niesie ze sobą życie poza prawem, i konsekwencjach, jakie się z tym wiążą), a sukces tkwi przede wszystkim w interesująco rozpisanych postaciach i świetnej grze aktorskiej ekipy, toteż zastąpienie Joela Kinnamana (jak wieść niesie) Zakiem Efronem wydaje się z góry skazane na porażkę. Kinnaman jest zresztą jednym z najmocniejszych punktów seansu; w jego niesamowitą przemianę z zapuszczonego policjanta z „Dochodzenia” w pociągającego amanta trzymającego sztamę z kryminalistami wciąż ciężko uwierzyć. sonia miniewicz
premiera: 26 października 6/10
76 recenzje
www.hiro.pl
gra reż. Ruben Östlund
premiera: 5 października 7/10 „Gra” sprawia wrażenie, jakby zrealizowali ją Michael Haneke do spółki z Toddem Solondzem. Od tego pierwszego szwedzki film zapożycza przede wszystkim rozwiązania formalne. „Gra” opiera się na obserwacji ekranowych wydarzeń poprowadzonej przy pomocy precyzyjnie skomponowanych, długich ujęć. Powolne tempo narracji nie przeszkadza w uchwyceniu wpisanego w fabułę napięcia rodem z thrillera. „Gra” rekonstruuje na ekranie autentyczne działania grup czarnoskórych nastolatków, którzy opracowali wyrafinowaną metodę okradania dzieciaków z dobrych domów. Reżyser Ruben Östlund zwraca uwagę na sposób, w jaki agresorzy bawili się stereotypami na własny temat i wydobywali u ofiar poczucie winy z powodu domniemanego rasizmu. Bijąca z „Gry” krytyka mechanizmów politycznej poprawności stanowi ogniwo łączące film z kinem Solondza. Inaczej jednak niż u autora „Opowiadania”, ciężaru tematyki nie neutralizuje tym razem ekscentryczne poczucie humoru. Film Östlunda do samego końca pozostaje śmiertelnie poważny i niezwykle przygnębiający. piotr czerkawski
Bestie z południowych krain reż. Benh Zeitlin
premiera: 12 października 5/10 W przypadku „Bestii z południowych krain” zantagonizowany zwykle światek filmowy pozostaje zgodny jak rzadko kiedy. Najpierw arcydziełem okrzyknęli debiut Benha Zeitlina jurorzy festiwalu w Sundance, później dołączyli do nich także koledzy po fachu z Cannes, a nawet uczestnicy wrocławskich Nowych Horyzontów. Ażeby przekrzyczeć te chóry aniołów i zastępy świętych muszę przywołać dopiero Gombrowicza, który z właściwą sobie bezczelnością zapytałby pewnie: „jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?”. Choć akcja „Bestii…” rozgrywa się na amerykańskim Południu, mnie film skojarzył się z serią łzawych baśni o Górnym Śląsku, które stanowiły zmorę polskich krytyków w latach 90. W „Bestiach…” mamy przecież do czynienia z identycznym szantażem emocjonalnym i estetyzacją materialnej nędzy. I nic nie obchodzi mnie w tej sytuacji, że film Zeitlina zachwalał ponoć sam Barack Obama. Amerykański prezydent po prostu nie słyszał pewnie o kinie Kazimierza Kutza. PIOTR CZERKAWSKI
www.hiro.pl
scen. i rys.: Tom Gauld wyd.: Centrala 8/10
Mały wielki komiks. Opowieść o biblijnym Goliacie, który – jak wszyscy mający przynajmniej dostateczny z religii wiedzą – został zabity przez Dawida. Według Toma Gaulda, Biblia nie dość, że nie pogłębiła tej historii, to jeszcze podeszła do niej zbyt jednostronnie. „Goliat” rzuca więcej światła na całe wydarzenie i opowiada o nim z perspektywy tytułowego olbrzyma. Już sam pomysł wyjściowy jest świetny, a poprowadzenie go przez autora to absolutne mistrzostwo. Goliat jest bowiem zwykłym skrybą i choć wzrost ma nieprzeciętny, to o walce nie wie praktycznie nic. To pocieszny, pozytywny człowiek, który nie przepada za wojną i tylko traf – sprowokowany jego posturą – chce, żeby przywdział zbroję i stanął naprzeciw Dawida. Gauld opowiada o tym, jak doszło do walki, pokazuje oczekiwanie na nią i prezentuje charakter tytułowego bohatera. Tempo historii jest nieśpieszne, a wszystko rozgrywa się w niuansach, przez co „Goliatowi” blisko do filmów Jarmuscha. To komiks bardzo oszczędny, tak w kresce, jak i w dialogu, ale tym samym bardzo bogaty w emocje. Jest i dowcipny, i melancholijny, a zakończenie – mimo wszystko – zaskakuje. Na pierwszy rzut oka skromna opowieść obrazkowa szybko weryfikuje ten pogląd i pozostawia czytelnika w zachwycie.
scen. i rys.: Craig Thompson
wyd.: Timof i Cisi Wspólnicy 5/10 Craig Thompson po wydaniu „Blankets” stał się z miejsca nie tylko poważanym komiksiarzem, ale i docenionym literatem. Osiągnął sukces artystyczny i komercyjny, a na jego kolejne dzieło wszyscy czekali z zapartym tchem. Nad „Habibi” pracował 7 lat i faktem jest, że widać czas i trud włożone w komiks. Widać ogrom pracy, ale zaangażowanie nie przełożyło się na efekty. To oczywiście piękny komiks, graficznie dopracowany pod każdym względem. Rysunek Thompsona – będący połączeniem realistycznej anatomii i cartoonowej ekspresyjności – w dalszym ciągu nie może się nie podobać. Czcionka nawiązująca do arabskiej kaligrafii też zachwyca, a narracja ma perfekcyjną płynność. Czasami tylko drażni nadmierna symbolika w niektórych kadrach, która mocno zahacza o kicz. Jednak formalny kicz udaje się jeszcze trzymać w ryzach, czego nie można powiedzieć o kiczu treściowym. Sama fabuła jest interesująca, choć w pewnym momencie Thompson postanawia torturować – tak psychicznie, jak i fizycznie – swoich bohaterów, a że robi to na tyle bezzasadnie, „Habibi” nagle zamienia się w jeden wielki szantaż emocjonalny na czytelniku. Do tego dochodzi religijno-filozoficzny bełkot. Jedno z większych rozczarowań ostatnich lat.
Wszystko Zajęte scen. i rys.: Marcin Podolec
wyd.: Kultura Gniewu 5/10 Marcin Podolec to stachanowiec, który wyznaje zasadę: jeden rok = jeden album. Po wydanym dwa lata temu „Kapitanie Sheer” z Robertem Wyrzykowskim i zeszłorocznym „Czasem” z Grzegorzem Januszem, tym razem postanowił sam stworzyć scenariusz. „Wszystko zajęte” to jego pierwszy autorski komiks pełnometrażowy, którym udowadnia, że jest jednym z najzdolniejszych młodych rysowników. Udowadnia też jednak, że nad warstwą scenariuszową musi jeszcze popracować. Z jednej strony są tu bowiem piękne kolory, świetnie zakomponowane plansze i kadry, a z drugiej – banalna historia ze sztuczną głębią i przesadną emocjonalnością. Komiks ogląda się z przyjemnością, ale już lekturą jest nużącą. Brak tu tempa, emocji, ciężko się zaangażować w historię, a samo zakończenie rozczarowuje. I nie chodzi o samą fabułę, ale sposób jej poprowadzenia. W całym komiksie jest tak naprawdę jeden zwrot akcji, który podprowadzany od samego początku, w odpowiednim momencie nawet nie zaskakuje. Mimo to nie ma co tracić wiary w Podolca. Kolejne albumy, a zapewne będzie ich bez liku, i kolejne kooperacje z dobrymi scenarzystami sprawią, że jego następne autorskie albumy będą coraz lepsze.
| bartosz sztybor
habibi
tekst
goliat
Siergiej Kuzniecow MUZA SA 6/10
tekst | jędrzej burszta
Skóra motyla
Nietypowy thriller osadzony we współczesnej Rosji. W Moskwie szaleje wyjątkowo okrutny seryjny zabójca, którego ofiarą padają młode kobiety – przed śmiercią są gwałcone i poddawane brutalnym torturom. Ksenia, dwudziestotrzyletnia dziennikarka pracująca w niszowym serwisie internetowym, zakłada specjalną stronę poświęconą poczynaniom mordercy, na której czytelnicy mogą się wymieniać doniesieniami prasowymi, opracowywać profile psychologiczne, tworzyć mapy zbrodni i dyskutować na forach o najpikantniejszych szczegółach popełnianych zbrodni. Jednocześnie fascynacja Kseni ma podłoże osobiste – jest wielbicielką sadomasochistycznego seksu, pociąga ją przemoc i ból. Kuzniecow traktuje konwencję thrillera dość swobodnie, koncentrując się przede wszystkim na zgłębianiu psychiki swoich bohaterów; nawet morderca otrzymuje przestrzeń na podzielenie się swoimi traumami i przemyśleniami. Fabuła meandruje mimo tego w dość przewidywalnym kierunku, zakończenie powieści zawodzi, ale na szczęście „Skóra motyla” spełnia się na innych polach. Autor ma talent do kreślenia mocnych osobowości, ciekawie też pisze o współczesnej Rosji i jej mieszkańcach – i to nie tylko tych, którzy lubują się w zadawaniu innym bólu. Intrygująca książka.
Adam w Edenie
Carlos Fuentes Świat Książki 3/10
Nowa powieść zasłużonego meksykańskiego pisarza, autora m.in. genialnej „Śmierci Artemia Cruz”, to rzecz drobna i niezapadająca w pamięć. Adam Goropoze prowadzi satysfakcjonujące życie: odnosi sukcesy na polu zawodowym, ma kochającą kochankę i zbzikowaną żonę, której zawdzięcza co prawda awans społeczny, ale nie poświęca jej zbyt wiele uwagi. Porządek jego świata ulega załamaniu w dniu, w którym w mieście zjawia się Adam Góngora, karykaturalnie przerysowany przeciwnik na polu zawodowym i życiowym. Adam mierzy się z Adamem, ale czytelnik pozostaje obojętny – za dużo tu gier odniesień i kulturowych cytatów, za mało właściwej treści. Najlepsze są fragmenty, w których Fuentes z ironią wynotowuje absurdy meksykańskiej rzeczywistości, ubierając je w formę prasowych doniesień z politycznych dyskusji w kraju. Fabularnie powieść rozmija się z celem, kończy się też w momencie, w którym powinna się dopiero rozkręcić i nabrać rumieńców. W swoich najlepszych momentach „Adam w Edenie” stanowi zaledwie cień, wspomnienie dawnej literackiej wielkości Fuentesa – miłośnikom jego prozy nie przyniesie ona żadnej satysfakcji.
Wersja Barneya
Mordecai Richler Świat Książki 8/10
Wydana przed rokiem, ale z niezrozumiałych powodów kompletnie pominięta, arcyzabawna i przewrotna powieść kanadyjskiego pisarza żydowskiego pochodzenia, zmarłego w 2001 roku Mordecaia Richlera. Tytułowy Barney spowiada się z grzechów długiego życia: młodości umiejętnie przehulanej w Paryżu, samobójczej śmierci pierwszej żony, porażki drugiego małżeństwa, tajemniczego zaginięcia przyjaciela-pisarza, stopniowego rozpadu rodziny i skłócenia się z najżyczliwszymi przyjaciółmi. Narrator nie jest jednak do końca wiarygodny – cierpi bowiem na Alzheimera, miesza więc czasy i wersje zdarzeń, przy okazji próbując przypomnieć sobie, jak nazywa się to cholerne urządzenie do cedzenia makaronu. „Wersja Barneya” zachwyca humorem – dla autora nie ma żadnej świętości, a głównym celem ataku staje się cenzurująca wszechobecność politycznej poprawności, której nie potrafi pojąć „staromodny” bohater. Wciągająca, wzruszająca, napisana z werwą i w pełni zdająca sobie sprawę z własnej urokliwej anachroniczności powieść, która doczekała się ekranizacji (w obsadzie m.in. Paul Giamatti i Dustin Hoffman). Na marginesie: filmową adaptację omijać szerokim łukiem.
www.hiro.pl
Guild Wars 2
Nintendo 3DS
9/10 Po latach oczekiwania tysiące graczy mogą eksplorować wspólnie magiczny i tajemniczy świat Tyrii. Gra należąca do gatunku MMORPG już w trakcie produkcji określana była przez krytyków mianem największego konkurenta kultowego „World of Warcraft”. W niespełna miesiąc sprzedano już ponad dwa miliony egzemplarzy, więc śmiało można stwierdzić, że prognozy nie były przesadzone. Przygodę rozpoczynamy od stworzenia swojego bohatera. Wybierać możemy spośród pięciu ras i ośmiu różnorodnych klas postaci. W przeciwieństwie do konkurencyjnych tytułów świat gry zmienia się podczas rozgrywki na skutek działań graczy. Twórcy zrezygnowali z wykonywania questów na rzecz dynamicznych wydarzeń, w których gracze mogą wziąć udział w dowolnym momencie. Dla przykładu, podczas wędrówki możemy natrafić na farmę atakowaną przez bandytów. Zadanie polega wówczas na odpieraniu kolejnych fal wrogów, a gdy dobiega końca, automatycznie rozpoczyna się nowa sekwencja. Od strony audiowizualnej gra studia ArenaNet to absolutna czołówka gatunku – zachwyca dopracowanymi modelami postaci, architekturą i malowniczymi krajobrazami. W grze znalazły się również epickie bitwy. Warto dodać, że granie w „Guild Wars 2” nie wymaga płacenia abonamentu.
8/10
Wąsaty hydraulik Mario, który wystąpił już w ponad 200 grach, powraca na przenośnej konsoli 3DS, by po raz kolejny uratować księżniczkę Peach. „New Super Mario Bros 2” to produkcja łącząca sprawdzoną formułę dwuwymiarowej gry platformowej z nowoczesną oprawą audiowizualną, wykorzystującą trójwymiarową głębię ekranu konsolki. Pełna akcji rozgrywka tradycyjnie opiera się na skakaniu po platformach i głowach różnorakich przeciwników, walkach z mini-bossami, odkrywaniu sekretnych przejść oraz zbieraniu monet. Szlachetny kruszec odgrywa w grze wyjątkową rolę – Mario ogarnęła swoista gorączka złota i w każdym z etapów kolekcjonuje setki monet. Pomaga mu w tym celu zestaw nowych power-upów; złoty liść dający mu kostium Tanuki (japońskiego zwierzęcia spokrewnionego z szopem), czapka wysypująca monety podczas ruchu, obręcz czasowo zmieniająca przeciwników w złoto i kwiatek dający zdolność przemieniania w złoto również elementy otoczenia. Gra trzyma wysoki poziom, znamienny dla serii przygód włoskiego hydraulika – jest wciągająca i zabawna. Do ideału trochę jej jednak brakuje, głównie ze względu na brak znaczących innowacji.
NC soft PC
Tekken Tag Tournament 2 Namco Bandai Games PS3, X360 8/10
Rok po debiucie na automatach Arcade najnowsza odsłona kultowej serii bijatyk ukazała się wreszcie na konsolach. Do dyspozycji gracza oddano blisko 50 zawodników, czyli prawie wszystkie postacie, które kiedykolwiek pojawiły się w kolejnych częściach gry. Najważniejszą cechą rozgrywki, różniącą podserię „Tag Tournament” od pozostałych odsłon „Tekkena”, jest możliwość toczenia walk 2v2, z dynamicznym zmienianiem zawodników w trakcie starcia. Daje to ogromne pole do kombinowania, biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie postacie różnią się wachlarzem dostępnych ciosów, a sam system walki jest bardzo rozbudowany. Gra oferuje zarówno tryby offline, jak i zabawę przez sieć. Co ważne, twórcy przyłożyli się do dopracowania infrastruktury sieciowej, dzięki czemu online można walczyć równie komfortowo, co z kolegą siedzącym obok na kanapie. Oprawa audiowizualna prezentuje się świetnie; areny cieszą oko ilością detali, a wiele z nich jest wielopoziomowych, dzięki czemu możemy np. efektownie przebić naszym przeciwnikiem ścianę. To jedna z najlepszych bijatyk na rynku, tylko szkoda, że zabrakło w niej dodatkowych atrakcji pokroju kręgli, z których zasłynęła seria.
tekst | Jerzy Bartoszewicz
New Super Mario Bros 2
dawid vs. goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
manifest utracjusza tekst | dawid kornaga
Wraz z jesienią zaczyna się Sezon, kiedy to lajfstajlowa brać, po wakacyjnych trudach, wraca do właściwego życia. Melanże, mitingi, medytacje. Znów będzie ciężko o stolik w klubokawiarni. Znów weekendy przepadną w otchłani katzenjammerowych wyrzutów sumienia, że „już nigdy więcej tyle nie wypiję” lub nawet: „już nigdy więcej!” Czyżby? Fakt, nie ma chyba zdrowego na zmysłach człowieka, który by sobie tego choć raz nie powiedział, budząc się z głową u stóp, a stopami u głowy. Wstaje taki i ma chęć wezwania pomocy drogowej, by zawiozła go do oddalonej o dziesięć metrów dalej łazienki, tak mu źle. Nie czuje, że chowa w sobie aliena, czuje, że sam jest alienem. Jeśli ma psa, ten nie poznając go, szczerzy groźnie kły. Kot wyciąga ostrzegawczo pazurki. Homo kacus patrzy na resztki siebie w odbiciu lustra i zaczyna przysięgać, jaki to od tego momentu będzie grzeczny. Zamiast wódki: woda. Zamiast wina: soczek. Zamiast piwa: herbatka. Do – wiadomo – następnego razu. Jarosław Haszek, programowy alkoholik, nie znosił abstynentów. Uważał, że po prostu nie można im ufać. Pijakom też, ale przynajmniej jest przy tym więcej fajerwerków. Pisarze zazwyczaj mają problemy z sięganiem po różne „eskapizmy”, tzn. sięgają częściej niż średnia przeciętna. Artyści innych sztuk tym bardziej. Nie można sobie tak zwyczajnie machnąć „W drodze”, umyć rączki i udawać, że nic się nie stało, pojechać do centrum handlowego i zjeść lody z rodzinką. Owszem, zdarzają się „czyści” twórcy czy „nawróceni”. Niestety, ich biografie przypominają zazwyczaj drogę bez zakrętów, wybojów i skrzyżowań, drogę, przy której pokonywaniu usypiasz kołysany monotonią. Są nudni, dłuższe przybywanie w ich
82 felieton
foto | materiały promocyjne
towarzystwie męczy, narzucają bowiem swoją poprawność i fochy, udając przy tym, że świetnie się bawią. Nieważne, czy coś tworzysz, czy twoje zainteresowania i zdolności obejmują inne dziedziny. Nie popełniaj błędu „już nigdy więcej”. Chyba że twoja wątroba oskarży cię przed Trybunałem Stanu. James Bond pija Martini, choć podejrzewam, że skrycie, poza… planem zdjęciowym, chwyta za butelkę czegoś bardziej konkretnego. Nie naśladuj bohatera, sam nim bądź. Pielęgnuj swoje słabości. Może to właśnie one są twoją siłą, twoim atutem w zderzeniu z problemami. Kiedy proponują ci kolejnego shota, nie odmawiaj, korzystaj. Pomyśl: oferują coś za darmo. Co się będziesz zasłaniał, że „jutro muszę wstać rano, mam ważną prezentację”. Czymże jest prezentacja bez osobowości? A jeśli twoja osobowość polega na braku asertywności, tym lepiej. Tym większym, paradoksalnie, twardzielem jesteś. Kto powiedział, że trzeba wracać do domu? Dziecko płacze? Kobieta pakuje walizki? Właśnie dopiero wtedy okażesz słabość, chodząc na zegarku wewnętrznych i zewnętrznych przymusów. Zamienisz się w pluszaka, którego nie przytuli żadna ślicznotka, gdyż ślicznotki lubią zdecydowanych mężczyzn. Palisz? I dobrze, pal, ile zdołasz. W każdej chwili może się okazać, że masz raka. Po co więc stopować, skoro jutro wylądujesz w hospicjum? Pal konsekwentnie, nie popalaj, pal, skoro palisz. Nie licz sztuk papierosów, nie patrz na coraz wyższe ceny za opakowanie. Pal i koniec. Jutro będzie drożej. Jutro UE zakaże palenia! Opuszki palców ci zżółkną. Poranny kaszel zwielokrotnieje. Skóra zwiotczeje. Więc co się hamować i odstawiać teatrzyk z rzucaniem? Pal, ile możesz, bo kiedy przestaniesz, pozostanie tylko liczenie porzuconych kiepów. Od czasu do czasu połykasz to i owo? Ojej, mówią, niebezpieczne. Co niebezpieczne? Niebezpieczne jest odstawienie. Jeszcze poczujesz się gorzej. Stracisz dobry nastrój. Ogólne nastawienie, swój flow i charakter. W tym kraju, jeśli możesz być sobą i uchodzi ci to na sucho, zasługujesz na szacunek. Rób to regularnie i nie przejmuj się ostrzeżeniami. Co one ci dadzą? Że będzie źle? Ależ to oczywiste. Dlaczego ma być lepiej? Lepiej jest właśnie w trakcie, nigdy przed ani po. Skoro masz taki styl i pewność, że to ci służy, czystą
głupotą jest negowanie swoich potrzeb, killowanie charakteru i jego wrodzonych skłonności. I znów przeholowałeś z procentami? Przestań wreszcie się rumienić i obiecywać poprawę. Lepiej nalej sobie w ramach odreagowania klina czy czegokolwiek. Natychmiast spojrzysz na to inaczej, wręcz na trzeźwo, ponieważ będziesz sobą, nie tym kimś innym, człowiekiem obiecanką-cacanką, co się rozczula, jak źle postępuje, krzywdzi siebie, odrealnia się. Ludzkości, miej świadomość, dotąd nie udało się wymyślić czegoś lepszego właśnie od tego, co powyższe. W porządku, bałamuci umysł często za gęsto. Iść na AA? Dobre dla upadłych aniołków. Przyznając się do klęski, możesz równie dobrze spisać testament. Pij konsekwentnie, nie luzuj, nie mów „nigdy więcej”. Pewnego dnia nie dasz rady wypić ani kropli, więc czy jest sens już teraz zakręcać ten kran? Wydajesz za dużo na kosmetyki i ubrania? Proszę! Facet niech mówi swoje, ty masz się odstawić jak ta lala. Im więcej zachodzisz, tym dalej zajdziesz. Bo co, że niby trzeba kupić nową pralkę? A niech, skoro tak cię kocha, pierze ręcznie w wannie, grunt, że ty świetnie wyglądasz. Jako babcia miniówki nie założysz, o stringach nie mówiąc. I tak dalej, nałogi oraz nieuleczalne predylekcje można mnożyć jak kurczaki na farmie. Zatem – do akcji. Jest okazja. Drzewa tracą liście, wiewiórki moszczą sobie zimowe posłania, za to laskom wszystkich odcieni włosów wydłużają się rzęsy, nogi i ochota na pokusy. Zaczyna się kolejny Sezon. O polski lajfstajlu, ruszaj przed siebie, zaciągaj debety na kredytówkach, naruszaj rodzinne bogactwa, wspieraj PKB, kraj cię potrzebuje. Kryzys, nie kryzys, przyznaj, kiedy masz się spełnić choćby w dwudziestu procentach, jak nie dzisiaj? Za niedługo zastąpi cię kolejny miot jeszcze większych utracjuszy. Ci, co się będą oszczędzać, zanikną w peletonie, rozjechani. Ci, co docisną do dechy, zostaną awangardą. A że wpadną w końcu w poślizg? Kto obiecywał brak rozwałki? No kto? dawid kornaga – pisarz. debiutując kilka lat temu, nazywał siebie poszukiwaczem opowieści. dziś potrafi je też nieźle kreować, co nie zawsze służy jego zdrowiu, jak również prowadzi go do nałogowego łamania większości z siedmiu grzechów głównych. mieszka w warszawie. www.hiro.pl
moje hiro czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
lepszy? gorszy? tekst | maciej szumny
foto | archiwum autora
Czasami, kiedy już obejrzę na youtube wszystkie odcinki czechosłowackiego serialu science-fiction „Goście – Adam 84”, w którym przybysze z przyszłości poruszają się Ładą Nivą z tysiącem mrugających światełek w środku, uratuję kolejnego bezdomnego szczeniaczka, karmiąc go mlekiem z kurczakiem i smarując uszy specjalną maścią, objadę wszystkie sklepy, aby potwierdzić, że nigdzie nie uświadczysz jajek w tym tygodniu, i zamienię kilka grzecznościowych zdań z Ambasadorem Rosji podczas spaceru po plaży, siadam w kącie i zaczynam zastanawiać się nad stosunkami międzykulturowymi i międzyrasowymi w Afryce Oczywiście nikt, poza nacjonalistycznymi oszołomami, nie przyzna się, że jest rasistą. Wszyscy jesteśmy kulturalni i mili oraz niesłychanie tolerancyjni. Tylko czasem, na przykład podczas weselnej uroczystości, można usłyszeć przezabawną anegdotę opowiadaną przez męża jednej z kuzynek: „Poszłem (tu uwaga do korekty – proszę nie poprawiać tego słowa, on naprawdę tak powiedział!) z małym ostatnio do pizzerii i tam przyszedł Murzyn! I mały zaczął pytać, co on taki czarny, to mu powiedziałem, że brudny! Hehehehe! I teraz jak się nie chce myć, to go straszę, że będzie tak wyglądał!”. Opowieść ta wzbudziła oczywiście ogólną radość. I można sobie być zwykłym, niewyedukowanym, prostym kierowcą tira, ale czuć się od razu lepszym, bo białym i na dodatek w czystych, białych skarpetkach. Kilka dni temu mój kolega Piotrek, który robi na Wyspach Zielonego Przylądka biznesy, i to z sukcesami, zamieścił na swoim fejsbuku post, że to trochę dziwnie lecieć samolotem jedenastego września. Zaraz pojawiły się poniżej komentarze, że przecież w Afryce o 9.11 na pewno nie słyszeli. Tak, w ogóle o niczym nigdy nie słyszeli! I dopiero od niedawna mają telewizję, w dodatku czarno-białą, którą oglądają siedząc na palmie, wkłuwając sobie w nosy wielkie mosiężne kółka. Bo w to, że niektórzy sprowadzają sobie nowe Ferrari ze specjalnie zmodyfikowanym w Dubaju zawieszeniem i mkną nimi po drogach tak równych i gładkich, że daj nam, Panie Boże, takie autostrady w Polsce, raczej nikt nie uwierzy. Także w to, że Afrykańczycy rozmawiają przez ajfony, uaktualniają status na fejsbuku na swoich laptopach, siedząc na miejskich skwerach z darmowym wi-fi, oraz, co najbardziej zaskakujące, chodzą w butach! Zatem zapraszam. Drażni mnie, że wielu białych turystów traktuje miejscową ludność z wyższością i lekką pogardą. Widać to w spojrzeniach, gestach i sposobie płacenia za kolację, kiedy rzucają pieniądze kelnerce, jak kość psu. I drażni mnie też, że mimo to biali
84 felieton
są wciąż lepiej traktowani – czy to w kolejce w banku, czy rozwiązując problemy na lotnisku. Z jednej strony to dla mnie wygodne, z drugiej chciałbym być traktowany jak wszyscy. Ale najdziwniejszy jest dla mnie rasizm panujący wśród czarnej ludności – ja jestem odrobinę jaśniejszy, więc lepszy, a ty ciemniejszy, więc gorszy! Doskonałym przykładem jest wyspa Fogo, której mieszkańcy zawsze wyróżniali się jaśniejszą skórą i którzy nie chcieli bratać się z tymi ciemniejszymi, nawet po śmierci, więc jest osobny cmentarz dla bogatych (jaśniejszych) i biednych (ciemniejszych). A że przez tę niechęć do bratania materiał genetyczny nie miał okazji się wymieszać, to już inna historia. Najgorzej jednak mają Azjaci. Tak jak w Polsce, tu każdy to „Chińczyk”, bez względu na to, czy przyjechał z Szanghaju, Tokio, Seulu, czy jeszcze innego miejsca. Mąż mojej koleżanki, którego dziadkowie sto lat temu wyemigrowali z Japonii do Brazylii, i tam się urodzili zarówno jego rodzice, jak i on, wciąż musi znosić na ulicy wołania „China! China!”. Jakby w ten sposób czarnoskórzy leczyli swoje kompleksy, bo znaleźli sobie kogoś „gorszego”, kogoś o „gorszym” kolorze skóry. Jakiś czas temu, kiedy z kolegą z pracy przejeżdżałem obok szpitala, zauważyliśmy Azjatę z zabandażowanym ramieniem, który udawał się na izbę przyjęć. Oczywiście kolega musiał to zaraz skomentować z przejęciem, że „China!”. Zwróciłem mu uwagę, że Azjaci też od czasu do czasu muszą udać się do szpitala, jak każdy inny człowiek, i wyzwałem od rasistów. Na moment się oburzył, ale potem przyznał mi rację. Maciej „Ebo” szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroËnów. wcześniej związany z markami nike oraz reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka. www.hiro.pl