33
ISSN:368849
okładka: foto | SONY MUSIC model | JUSTIN TIMBERLAKE
WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08
INTRO
Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY
piotr.dobry@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl
Promocja, internet: ALEKSANDRA CZAJKOWSKA internet@hiro.pl
Reklama: ANNA POCENTA - DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl
OLGA CHMIEL
olga.chmiel@hiro.pl
W ostatnich miesiąch nasze łamy zdominowały piękne (no co, nasz wydawca naprawdę zadurzył się w Marzii Gaggioli i mamy na to kwity!) i utalentowane kobiety. Czas na ofensywę nietuzinkowych facetów. Wśród nich m.in. Justin Timberlake, Harmony Korine, Ulrich Seidl, Bert Stern czy Robert Kirkman. Jako że tradycyjnie już patronujemy wiosennej edycji Fashion Week Poland, nie zapominamy też o modzie. Tyle że jak zwykle podchodzimy do tematu nieco niekonwencjonalnie. Zamiast więc zapełniać strony fotkami z wybiegów, nabijamy się z celebrytów na tychże wybiegach brylujących, przyglądamy się najbardziej odjechanym stylówom w historii muzyki i bierzemy pod lupę modę na… kradzież, tj. bogate nastolatki jumające ciuchy z popularnych sieciówek ot tak, dla sportu. Tyle i jeszcze więcej na następnych stronach, jak również na naszym fanpejdżu i www. W kontakcie!
Społeczność:
FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl
Współpracownicy: PIOTREK ANUSZEWSKI, DAREK AREST, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, KAROLINA BIELAWSKA, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, KAROLINA DRYPS, MAŁGORZATA DUMIN, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, ZDZISŁAW FURGAŁ, MARCIN FLINT, JAKUB GAŁKA, PIOTR GATYS, MAŁGORZATA HALBER, MICHAŁ HERNES, ALEKSANDER HUDZIK, MACIEJ KALKOSIŃSKI, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK, ADAM KRUK, MATEUSZ KUBIAK, URSZULA LIPIŃSKA, KRYSTIAN LURKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, ŁUKASZ ŁACHECKI, PIOTR METZ, KRZYSZTOF MICHALAK, SONIA MINIEWICZ, JAN MIROSŁAW, KAROLINA MISZCZAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, DAGMARA ROMANOWSKA, MAREK J. SAWICKI, WERONIKA SIWIEC, MARTA SŁOMKA, DOROTA SMELA, JACEK SOBCZYŃSKI, FILIP SZAŁASEK, BARTOSZ SZTYBOR, PIOTREK SZULC, MACIEJ SZUMNY, MAJA ŚWIĘCICKA, MAREK TUREK, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, ARTUR ZABORSKI
28. 32. 34. 48. 50. 54. 56. 62.
polskie karate: w dojo z butlą sake woodkid: z drewnianym chłopcem na placu zabaw justin timberlake: urodzony uwodziciel szołbiz: bajka o bieda-celebrytach fotografia: bert stern – znawca ludzkich dusz spring breakers: harmony forever, bitches! christopher neil: eksplozje i miniatury robert kirkman: mogę z tym żyć
Limitowana edycja butow Classic Leather zaprojektowana przez Fisza O tym, że trzydzieści lat to piękny wiek, wiedzą z pewnością projektanci Reeboka, którzy równo trzy dekady temu stworzyli model Classic Leather, będący dziś synonimem słowa „klasyka". Z okazji tej wyjątkowej rocznicy już w kwietniu na polskim rynku pojawi się limitowana edycja zaprojektowana przez Fisza.
Muzyczne działania Fisza zawsze miały unikalny charakter. Śmiałość w przełamywaniu stereotypów w połączeniu z poszanowaniem klasycznego brzmienia sprawiły, że artysta jest dziś jednym z najbardziej szanowanych muzyków w Polsce. Styl Fisza znajduje odzwierciedlenie w projekcie specjalnej wersji buta Classic Leather, pionierskim i odważnym jak sam twórca. Najważniejsze przymioty designu Classic Leather, elegancja i prostota, zostały przez Fisza na nowo zdefiniowane i wzbogacone o indywidualizm i pasję. Reszta pozostała niezmieniona: niezrównany komfort oraz najwyższej jakości skóra.
– Określenie „klasyczny” mocno się w ostatnich czasach zdewaluowało – nikogo nie dziwi, gdy płyta jest nazywana klasyczną miesiąc po wydaniu. W przypadku Classic Leather nie ma mowy o takim nadużyciu, to rzeczywiście klasyczny model, który na swoją pozycję pracował przez trzy dekady – wspomina Fisz.
Rocznicowa wersja modelu Classic Leather zaprojektowana przez Fisza dostępna będzie w sklepie firmowym Reebok: Arkadia (Warszawa), w centrum handlowym „Focus” (Zielona Góra), Pasaż Grunwaldzki (Wrocław), Silesia City Center (Katowice),) w sieci sklepów OLIMP SPORT (Mrągowo, Tczew), w Worldbox w centrum handlowym Manhattan (Gdańsk) oraz online na www.worldbox.pl, www.runcolours.pl, www.bludshop.com.
www.facebook.com/ReebokClassics
TECHNOKRACJA
Metza sprzęt tekst | PIOTR METZ
foto | KRZYSZTOF GRABAŃ
STAN WOJENNY MIAŁ RAPTEM DWA TYGODNIE. MIESZKAŁEM NA PERYFERIACH DAWNEJ STOLICY, A PODMIEJSKI POCIĄG PRZYJEŻDŻAŁ SIEDEM MINUT PO 22.00, CZYLI GODZINIE MILICYJNEJ…
Wysiadających witały liczne patrole nieskore do żartów. A ja musiałem odwiedzić znajomego pasjonata, żeby pochwalić się, że moje cudeńko po nierównej walce z pewnym magikiem elektroniki wreszcie hula aż cacy. Cóż, przystanek wcześniej (21.56) i na skróty przez zaśnieżone pola. Gdyby nie łaskawe oko losu, miałbym pewnie teraz w CV pobyt w więzieniu. Moim cudem był wielozakresowy odbiornik Sony, przypominający do złudzenia radiostację krótkofalową, bynajmniej nie z serialu o Klossie. Pewnie można było przy jej pomocy tylko słuchać, oczywiście także i zakazanych treści, akurat nie to było powodem wejścia w jej posiadanie. Prawie pełny zakres dostępnych częstotliwości oznaczał możliwość słuchania do woli przede wszystkim najnowszej muzyki, bez oglądania się na rzeczywistość wokół. A wielojęzyczny gwar przy kręceniu gałką bił na głowę obecne 2000 telewizyjnych kanałów satelitarnych. Ale odbiornik wyglądał niewątpliwie jednoznacznie, szczególnie biorąc pod uwagę realia czasu i rozgarnięcia patrolmanów. Choć najbliżej nam wówczas było do niemieckiej marki Grundig i jej flagowego wybitnego modelu w tej dziedzinie z serii Satellit, design Sony bił resztę świata, z Panasonikiem i Kenwoodem, w cuglach. Moim ideałem był tu od początku model ICF-6800, klasycznie nowoczesny i nowocześnie klasyczny, z wysuwaną mapą świata, do którego nie mieliśmy paszportu.
6 felieton
Zazdrosnym okiem zerkałem też na topowy CRF-330 w kilku wersjach. Ten po latach doczekał się następcy, który drukował na termopapierze aktualną prognozę pogody dla dowolnego miejsca odbioru! Ale to już było nie to. Przecież jak każdy duży chłopiec chciałem mieć zabawkę udającą przynależność do armii, jeśli nie amerykańskiej, to przynajmniej Legii Cudzoziemskiej. I wtedy Sony, próbując być bardziej awangardowe od samego siebie, przegięło. Model ICF-2001 był ostatnim krzykiem mody i techniki. W ślad za ekspansją technologii cyfrowej został wyposażony w klawisze do wstukiwania błyskawicznie dowolnej częstotliwości odbioru. A jego rozmiar zmniejszył się drastycznie, niedługo potem wręcz do rozmiarów karty kredytowej. I rzecz jasna miał się tak do starszego brata, jak bezduszna i śmiesznie mała płyta kompaktowa do winylowej klasyki. A nowobogacko nowoczesny telefon z klawiszami do tego z oddającą uścisk przy kręceniu numeru tarczą. A bazgrzący i plamiący długopis do poddającego się naciskowi przy pisaniu ołówka. Czyli, krótko mówiąc, obciachowa cyfra do szlachetnego analogu. Sony jeszcze tylko raz przekonało mnie do klawiszy. Designem rodem z amerykańskich filmów policyjnych i Bonda. Odbiornik 80 pozwalał podsłuchiwać wszystkie służby z kogutem na dachu i bardzo dobrze sprawdzał się na lotniskach. Zresztą sprawdza się do dziś.
WWW.HIRO.PL
PROMOMIX BUTY INSPIROWANE MIASTAMI EUROPY
Daleki ląd za Atlantykiem zawsze cenił sobie urok butów koszykarskich, w odróżnieniu od Starego Kontynentu, gdzie prym wiodą klasyczne biegówki. Dlatego właśnie Nike Sportswear przygotowało specjalną kolekcję swojej najpopularniejszej serii Air Max, inspirowaną miastami Europy. Home Turf Pack – bo taką nazwę nosi nowa edycja – nawiązuje do klimatu i architektury Londynu, Mediolanu oraz Paryża. Motywem przewodnim butów dedykowanych Stolicy Wielkiej Brytanii są kolory tętniących życiem środków transportu publicznego, w których spotkać można cały przekrój kulturowy dzisiejszego Londynu. Z kolei tradycje rzemiosła krawieckiego charakterystyczne dla Mediolanu oraz jego stonowana architektura posłużyły za inspirację AM Milan. Wyróżniają się one zamszowymi cholewkami uzupełnionymi o jaskrawe detale – co jest nawiązaniem do mediolańskiego szyku. Last but not least, Paryż został uhonorowany Airmaxami o powściągliwej kolorystyce, opierającymi się na konstrukcji Hyperfuse. Wyrafinowane detale, jak zamszowe cholewki, woskowane, płócienne sznurówki oraz akcenty vintage naśladują subtelną i ponadczasową estetykę miasta. Premiera kolekcji będzie miała miejsce już w kwietniu.
REEBOK CLASSIC PO RAZ DRUGI Z ALICIĄ KEYS!
Alicia Keys pojawiła się w szeregach Reebok Classic w poprzednim sezonie, a jej nowojorska kolekcja przyprawiła o wypieki na twarzy niejedną fankę sneakersów. Dziś Reebok Classic z dumą ogłasza kontynuację współpracy z piosenkarką. Freestyle Hi, ulubione modele Keys, pojawią się w zaskakującej odsłonie… Jako nastolatka Alicia Keys uwielbiała miejski styl Freestyle Hi, którym nadała własną nazwę „54’11” pochodzącą od ich standardowej ceny – 54,11 $. Reebok Classic dał gwieździe możliwość spełnienia młodzieńczych marzeń i przeniesienia na klasyki Reeboka własnych pomysłów. „To, co mnie najbardziej zainspirowało, to trasa koncertowa, nowa płyta i wszystko to, co obecnie dzieje się w moim życiu. Kreatywność daje nieskończone możliwości i uwielbiam to uczucie, kiedy mogę wyrazić siebie w nowej dla siebie formie artystycznej działalności” – wyznaje wokalistka. Ikony Reeboka w interpretacji Alicii to świeże, autorskie spojrzenie na tradycjne projekty sneakersów. Pio-
senkarka połączyła niezobowiązujący styl Freestyle z seksownym lookiem scenicznym w postaci koturn. Oficjalna premiera autorskiej kolekcji miała miejsce w Nordstorm the Grove w Los Angeles 14 marca. W Polsce kolekcja dostępna jest od 1 kwietnia w następujących sklepach: Sklepy firmowe Reebok Arkadia Warszawa + Zielona Góra Focus Mall Silesia City Center – Katowice Pasaż Grunwaldzki – Wrocław Sklepy WorldBox Arkadia WorldBox Warszawa Jana Pawła II 82 lok. 107a Manhattan Gdańsk WorldBox al.Grunwaldzka 82 lok. 0/13 Sklep Olimp Olsztyn ul. Prosta 38
RECYKLING Z KLASĄ
Wrocławska pracownia FOLIKLO poszerzyła swoją ofertę o torby wykonane z samochodowych pasów bezpieczeństwa. Gustowne połączenie różnych kolorów zadowoli każdego miłośnika idei odzyskiwania. Wśród toreb znajdziemy odważne połączenia kolorystyczne, jak i stonowane kompozycje. Dodatkowym elementem, wyróżniającym torby na tle światowego recyklingu, są wnętrza wykonane z fragmentów poduszek powietrznych, tkanin namiotowych lub leżakowych. FOLIKLO już wcześniej zaskakiwało pomysłami na ponowne zastosowanie surowców. Ostatnie projekty z pasów potwierdzają ich nieprzemijającą pasję i zaangażowanie w proces recyklingu. Sugerowana cena detaliczna: 350 zł. Więcej informacji na www.foliklo.com.
PROMOMIX PEDILADY
Profesjonalne urządzenie, które pozwala na wykonanie pedicure i manicure samodzielnie w domu. Pedilady wyposażone jest w obrotową główkę, która skutecznie wygładza martwą lub wysuszoną skórę na stopach. Z Pedilady łatwo wykonamy również pedicure w domowym zaciszu, dzięki 5 wymienialnym pilnikom modelującym wygląd paznokci.
Urządzenie PediLady jest dostępne wyłącznie w Drogeriach Super-Pharm. Cena: 139,99 zł.
CROPP POPKULTUROWO NA WIOSNĘ I LATO
CROPP przedstawia najnowszą wiosenno-letnią kolekcję, a w niej pastele, neony, ćwieki i grafitti oraz eklektyczne miejskie miksy w charakterystycznym CROPPowym stylu. W tym sezonie marka garściami czerpie z popkultury – od oldschoolowego hip-hopu, przez symbole PRLu potraktowane w zabawny sposób, po internetowe memy.
FEMI W MAROKU
Marka charakteryzująca się kolorowymi, unikalnymi grafikami i ciekawym designem wypuściła nową kolekcję wiosna/lato 2013, zaprojektowaną z myślą o dziewczynach żyjących aktywnie, kochających surfing i snowboard. Tym razem ekipa Femi udała się w podróż do Maroka, czego efektem jest piękna sesja zdjęciowa, którą po raz kolejny wykonał Robert Ceranowicz. Żywe, tętniące energią zdjęcia idealnie odwzorowują charakter i klimat letniej kolekcji. Zdjęcia z Maroka możemy zobaczyć odwiedzając Femi Pleasure Store & Showroom przy ulicy Odolańskiej w Warszawie.
NOWY OUTFIT ORIGINAL SOURCE
ORIGINAL SOURCE, marka naturalnie pachnących, intensywnych żeli pod prysznic, kolejny raz udowadnia, że codzienna kąpiel może być nierutynowa. Zimowy wariant Orange & Liquorice ubrano w norweski sweterek z Reniferkiem w roli głównej. Tłumy w sklepach szalały. Zakręcony duet soczystej pomarańczy i słodkiej lukrecji podbił serca fanów ORIGINAL SOURCE. I to dzięki nim ten wariant zostaje na dłużej. Wraz z końcem zimy ORIGINAL SOURCE zrzuca sweterki w reniferki i w nowym outficie rusza na podbój wiosny. Info: www.originalsource.pl, facebook.com/originalsourcepl.
MAJÓWKA
czas na orzeźwienie tekst | REDAKCJA
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
ZA 3 DNI URLOPU 9 DNI WOLNYCH. TAK ZAPOWIADA SIĘ POCZĄTEK MAJA. TYLKO PO CO CZEKAĆ W BLOKACH STARTOWYCH PRZEZ KOLEJNE DNI KWIETNIA. WYSTARCZY, ŻE ŚNIEG ZMIENI STAN SKUPIENIA, A WIATR PRZEGONI CHMURY. ZNOWU ZOBACZYMY SŁOŃCE, KTÓRE NAŁADUJE NAS ENERGIĄ I OCZYWIŚCIE OBUDZI PIERWSZE WIOSENNE ROŚLINY. KAŻDA TAKA CHWILA JEST DLA DLA NAS IMPULSEM DO OPUSZCZENIA MURÓW I WYJŚCIA W PLENER – Z CHŁOPAKIEM, DZIEWCZYNĄ, ZNAJOMYM, ZNAJOMYM ZNAJOMEGO…
Jak spędzić ten czas? Odpowiedź jest prosta – bawiąc się w doborowym towarzystwie. Niezależnie od obranego kierunku wyprawy warto pomyśleć o zaopatrzeniu. Koniecznie coś do przekąszenia, żeby nie zabrakło nam sił do zabawy. No i coś do zabawy, może… boule albo frisbee. A jeśli ktoś nie potrafi wyrwać się z cyfrowego świata, to powinien zabrać ze sobą gry w formie elektronicznej – jak przystało na XXI wiek, np. Monopol czy Scrabble w wersji na iPada. Frajda taka sama, a nie ma problemu ze zgubionymi pionkami, kostkami, czy tabliczkami z literami. Dotlenieni, naładowani słoneczną energią i wolni od kalorii, które zgubiliśmy goniąc za sukcesem sportowym, szukamy orzeźwienia. Wystarczy wtedy z przenośnej lodówki, torby termicznej albo koszyka piknikowego wyjąć wygodne, tylko koniecznie schłodzone, puszki, których zawartość miło nas zaskoczy. Wewnątrz znajduje się drink. Doskonale skomponowany, a co najwazniejsze… gotowy do spożycia. Finlandia® Frost łączą w sobie dobrze znaną, najwyższą jakość Finlandia® Vodka z orzeźwiającymi smakami żurawiny, limonki i grapefruita. Idealnie zbalansowana kompozycja sprawia, że orzeźwiającymi drinkami można cieszyć się zarówno w czasie niezobowiązujących spotkań z przyjaciółmi, jak i podczas letnich imprez plenerowych. Drink zawiera 4,4% alkoholu i jest dostępny w stylowych puszkach 250 ml, których etykiety zaprojektował jeden z czołowych fińskich designerów, Klaus Haapaniemi. Jack Daniel’s & Cola to słodkopikantny mix klasycznej whiskey Old No. 7. perfekcyjnie połączonej z wyrazistym smakiem coli, zapewniający orzeźwiające doznanie. Ten gotowy do spożycia drink stanowi doskonałe zestawienie tradycji z nowoczesnością, znane miłośnikom whiskey Jack Daniel’s na całym świecie. Drink zawiera 6% alkoholu i jest dostępny w puszkach o pojemności 0,33 l. Jack Daniel’s & Ginger łączy w sobie świeżą nutę imbiru z wyraźnym charakterem Jack Daniel’s Tennessee Whiskey, tworząc drink o klasycznym smaku. Ta najmniejsza beczka Jacka pozwala na delektowanie się smakiem Jack Daniel’s Tennessee Whiskey w każdych okolicznościach.
AUTOKRACJA
500 tekst | MACIEJ KALKOSIŃSKI
FIAT 500 TO JEDEN Z NAJDŁUŻEJ PRODUKOWANYCH MODELI TEJ FIRMY. PIERWSZE AUTA ZJECHAŁY Z TAŚM PRODUKCYJNYCH JESZCZE W 1936 ROKU. PRAWDZIWY ROZGŁOS SAMOCHÓD ZYSKAŁ JEDNAK DOPIERO PO WOJNIE, KIEDY TO W ROKU 1957 WPROWADZONO JEGO DRUGĄ GENERACJĘ Włosi go pokochali – ale nie za styl, osiągi czy właściwości praktyczne, lecz za przystępną cenę. W latach 60. XX wieku auto to było najtańszą drogą do wolności, swobody przemieszczania się i niezależności. Gigantyczny sukces modelu 500 zmotywował Brytyjczyków do stworzenia MINI, a następca „pięćsetki” – doskonale nam znany Fiat 126 – na stałe zapisał się w historii naszego kraju. Pierwszą próbą powrotu do korzeni modelu 500 było pojawienie się Cinquecento (to właśnie 500 pisane słownie). Samochód nieźle oddawał ducha taniego, prostego i przyjemnego w codziennym użytkowaniu pojazdu, ale wyglądem w niczym nie przypominał cherlawych, choć uroczych kształtów oryginału. Moda na styl retro jednak szybko kwitła, co skłoniło Fiata do wypuszczenia na rynek w 2007 roku auta wyraźniej nawiązującego stylistyką do tradycji. Nowy Fiat 500 tym samym dołączył do Volkswagena Beetle’a i MINI.
14 felieton
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
W ofercie jest kilka wersji silnikowych: od ekonomicznego diesla 1,3 75 KM po imponującą osiągami odmianę Abarth, z doładowanym motorem 1,4 o mocy 160 KM. Moją największą sympatię wzbudził jednak najmniejszy (choć nie najsłabszy) silnik w ofercie. Benzynowy motor TwinAir o pojemności zaledwie 900 centymetrów sześciennych ma dwa cylindry, ale dzięki doładowaniu generuje aż 85 koni mechanicznych. To wystarczy, by do 100 km/h rozpędzić się w czasie 11 sekund. Najprzyjemniejszy jest jednak jego dźwięk. Jeśli kiedykolwiek ktoś wyprodukowałby poczciwego Malucha z turbodoładowaniem, to moja wyobraźnia podpowiada mi, że właśnie tak by on brzmiał. Trudno nie pokochać modelu 500, który na każde mocniejsze dodanie gazu reaguje znajomym wielu polskim kierowcom terkotem Malucha połączonym ze świstem turbosprężarki. Uśmiech sam pojawia się na twarzy.
WWW.HIRO.PL
Przyznaję się bez bicia: do tej pory nie przepadałem za Fiatem 500 ze względu na jego wnętrze. Moim zdaniem jak na auto mające być czymś więcej niż tylko środkiem transportu 500 oferuje za mało wygody i luksusu. I nie chodzi tu tylko o to, że ktoś taki jak ja (na słowo „dieta” reagujący pobłażliwym uśmieszkiem) będzie się tu czuł nieco ściśnięty. Nawet drobne kobiety mogą nie znaleźć za kierownicą Fiata 500 swojego miejsca ze względu na zbyt małe zakresy regulacji kierownicy i foteli. 80% populacji będzie on pasować, ale jeśli należycie do tych nieszczęsnych 20%, to jak ostatnio powiedział Lech Wałęsa: „nie możecie wchodzić na głowę większości”. Jednak wszystkie wady można Fiatowi 500 szybko wybaczyć, gdy spojrzymy do cennika. Ceny auta rozpoczynają się od bardzo rozsądnych 40 tys. zł, są więc znacznie niższe niż w wypadku wspomnianych wcześniej MINI, Volkswagena Beetle’a, czy też Citroena DS3 (może nienawiązującego do przeszłości, ale aspirującego do miana designerskiego „mieszczucha”). Dla mnie najważniejsze jest jednak to, że Fiat 500 nadal pozostaje ściśle związany z Polską – w zakładzie w Tychach produkowane są egzemplarze trafiające do klientów z całej Europy. Przyjemnie jest, gdy fajne samochody powstają na naszym podwórku. A poza tym, decydując się na „krajowe” auto, dajemy pracę rodakom i nakręcamy lokalną gospodarkę – niby dla przeciętnego kierowcy sprawa niekoniecznie ważna, ale jednak za granicą wiele osób zwraca na to uwagę i trzeba przyznać, że przynosi im to wymierne korzyści.
wytnij/naklej tekst | JAN PROCIAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
SIGRÍDUR NÍELSDÓTTIR, BOHATERKA DOKUMENTU „BABCIA LO-FI”, PO NAGRANIU NIEZLICZONYCH ALBUMÓW W ZACISZU SWOJEGO DOMU POSTANOWIŁA PORZUCIĆ MUZYKĘ I ZAJĘŁA SIĘ TWORZENIEM KOLAŻY. RÓWNIEŻ ION BARLADEANU, UWIECZNIONY W FILMIE „ŚWIAT WEDŁUG IONA B.”, SWOJĄ KREATYWNOŚĆ WYKORZYSTAŁ DO TWORZENIA KOLAŻY, DZIĘKI CZEMU PRZESZEDŁ DROGĘ OD BEZDOMNEGO PIJACZKA DO UZNANEGO ARTYSTY. OBOJE RACZEJ NIEŚWIADOMIE WPISALI SIĘ W NURT, KTÓREGO KORZENIE SIĘGAJĄ DRUGIEJ POŁOWY XIX WIEKU OD ŻARTU DO SZTUKI Pierwsze udokumentowane kolaże powstały w Anglii (choć są tacy, którzy wskazują starożytne Chiny i mają na to wiele argumentów) i miały zwykle charakter karykaturalny. Odpowiednie efekty osiągano poprzez łączenie nieodpowiednich części ciała i ich zniekształcanie. W efekcie powstawało coś, co może kojarzyć się dziś z Monty Pythonem i animacjami Terry’ego Gilliama. To, co zwykle służyło jako zabawne pocztówki wysyłane do rodziny i znajomych, szybko zaanektowali artyści awangardowi. Samo słowo kolaż pochodzi od francuskiego colle, czyli klej, co jasno wskazuje, że tworzenie prac na bazie gotowych wizerunków szybko przyjęło się po drugiej stronie kanału La Manche. Za pionierów świadomego wykorzystania kolażu w sztuce uważani są Pablo Picasso i Georges Braque i ich prace z początków XX wieku. Korzystało z niego większość grup awangardowych, od kubistów przez włoskich futurystów po twórców rosyjskiego konstruktywizmu. Artystyczne wykorzystanie kolażu uważane jest za koniec odwzorowywania natury w sztuce. Dzięki niemu możliwe było zerwanie ze sztuką iluzjonistyczną i przezwyciężenie porządku kompozycyjnego opartego na zasadach renesansowej perspektywy. Dużą popularność technika ta uzyskała w czasach dwudziestolecia międzywojennego. Chętnie sięgali po nią berlińscy dadaiści do tworzenia przekazów politycznie zaangażowanych. Kolaż stał się sztuką jak najbardziej poważną.
tak wyjątkowymi?”. Kolejnym ważnym wydarzeniem była „New Realist Exhibition” z 1962 roku w nowojorskiej Sidney Janis Gallery, na której swoje prace pokazali Roy Lichtenstein, Claes Oldenburg i Andy Warhol. Kolaż wszedł na salony i pozostaje na nich do dziś. To, co dla Hamiltona stanowiło sposób na krytyczne spojrzenia na społeczeństwo konsumpcyjne, szybko utraciło swój pazur. Awangarda została wchłonięta przez rynek. Kolaż zaczął być wykorzystywany do tworzenia licznych plakatów, reklam i ilustracji prasowych. Ciekawą techniką jest appropriation art, czyli sztuka wizualnych zapożyczeń. Pierwszy raz termin został użyty w kontekście działań Sherrie Levine, która przefotografowywała zdjęcia znanych amerykańskich fotografów. To, co na początku miało być feministyczną odpowiedzią na męską dominację w sztukach wizualnych, dziś uznawane jest za jedną z wielu technik.
RÓŻNE TECHNIKI, RÓŻNE WYNIKI Techniki są zróżnicowane, na przykład kolaż redukcyjny Marcela Mariena, który stawiał na wycinanie i zasłanianie, czy kolaż addytywny, który polegał na doklejaniu. O tym jak zróżnicowana może być sztuka kolażu, przekonywała wystawa Jiriego Kolara w krakowskim MOCAK-u. Za ekstremalną odmianę kolażu uznać można „Merzbau” Kurta Schwittersa. Żyzny grunt do swojego rozwoju kolaż odnalazł w pop arcie. W tej technice powstała ikoniczna praca Richarda Hamiltona „Co czyni dzisiejsze mieszkania
JESZCZE DALEJ NIŻ SZTUKI WIZUALNE Za specyficzny rodzaj kolażu uznać można sampling i wszelkiego rodzaju mash-upy. Podobnie jest z nagraniami wykorzystującymi field recording. Awangardowa literatura również często stosowała fragmenty starszych dzieł do uzyskiwania nowych wartości. Podobnie z dużym procentem tworzących prace magisterskie. Kolaż jest wszędzie. Na dobrą sprawę ten artykuł również może być takim kolażem. A może nim właśnie jest?
16 sztuka
KONTROWERSJE O ile na niwie sztuki kolaż ma pełne uznanie i jest często wykorzystywaną techniką, o tyle wśród prawników wzbudza do dziś kontrowersje. Symptomatyczne jest, że w licznych opracowaniach na ten temat pojawiają się tezy, że kolaż nie jest techniką uprawniającą do posługiwania się cytatem. Wśród specjalistów od prawa autorskiego nadal występują liczne kontrowersje statusu kolaży. Dyskusja na gruncie prawa autorskiego trwa i jej zakończenia nie widać.
WWW.HIRO.PL
AKCJA
bierny opór tekst i foto | MARCIN CECKO
CZY ANTYGONIE MOŻE UDAĆ SIĘ UCIECZKA PRZED JEJ WŁASNĄ SŁAWĄ? WYDAJE SIĘ, ŻE SZUM TOWARZYSZĄCY JEJ BARDZO DAWNYM WYBOROM PRZESŁANIA ISTOTĘ RZECZY, O KTÓRĄ WALCZYŁA. WYNIESIONA NA PIEDESTAŁ BOHATERSTWA, UŻYWANA ZAWSZE JAKO SYMBOL WALKI JEDNOSTKI Z NIEUGIĘTOŚCIĄ WŁADZY, ANTYGONA PRZEZ TE NIEMAL DWA I PÓŁ TYSIĄCA LAT, KTÓRE MINĘŁY OD NAPISANIA DRAMATU SOFOKLESA, ZDAJE SIĘ MÓWIĆ WCIĄŻ TO SAMO I ZA TO SAMO BYĆ SĄDZONA Kiedy wyobrażamy sobie ciało jednego z jej braci, Polinika, leżące za murami Teb (to miejsce można rozpoznać od razu, z daleka widać jak krąży nad nim ciemna chmura ptaków) ciało gnijące w promieniach greckiego wschodzącego słońca, szarpane przez bezpańskie psy, widzące w dawnym konkurencie politycznym Eteokla (również brata Antygony) jedynie ciepłą padlinę, którą można zapełnić na chwilę żołądek, trudno odmówić Antygonie racji w spontanicznym odruchu pogrzebania brata. W tym geście może nawet nie chodzi o bogów, za których plecami później się kryje i na których autorytet powołuje. Wyższe instancje są doskonałym pretekstem dla wszystkich toczących swoje własne walki, zarówno dla Antygony, jak i dla Kreona. Nowy władca Teb zapędza się w surowości i na pokaz chce stracić buntowniczkę, powołując się na instancje stojące ponad nim samym. Urządza wieloetapowe widowisko. Najpierw wykorzystuje zwłoki Polinika – pozostawione na ziemi, a więc na widoku, strzeżone, a więc wskazywane – by następnie zademonstrować swą niezaprzeczalną władzę pokazowym pseudoprocesem Antygony. Zawsze kiedy w polityce wydarza się spektakl, jest on odwróceniem uwagi od istoty zjawiska, jego narzuconą interpretacją. Tutaj własnie znaleźliśmy szczelinę, przez którą można się wdrapać do środka antycznego tekstu. W gruncie rzeczy Kreon, tylko pozornie reprezentując prawo i rozum, wykorzystuje mroczną sferę fascynacji człowieka śmiercią i towarzyszące jej emocje. Zawłaszcza każdego ciekawskiego, aby łatwiej sterować opinią publiczną. Prowokuje silne emocje za pomocą łatwych opozycji i szybkich oskarżeń. Liberowi od początku zależało na trzymaniu się tekstu Sofoklesa, ale umieszczeniu wydarzeń w aktualnym kontekście. Jest to o tyle trudne, że jesteśmy zmuszeni do obcowania z tłumaczeniami, w tym wypadku z wierszowanym przekładem Kazimierza Morawskiego. Można by pomyśleć, że taki wierszowany, dobrze ułożony tekst jest zapisem oficjalnych wydarzeń, jakiejś ceremonii, może więc pogrzebu drugiego brata, Eteokla? Może jest to ceremonia na kształt publicznych widowisk towarzyszących pochówkom wielkich osób, które zmarły pod koniec XX i początku XXI wieku. Pozostaje jednak ważniejsze pytanie o to, co dzieje się poza kadrami kamery. Jakich słów nie chwytają mikrofony zbierające głównie wyniosłe przemówienia członków rodziny władców? Kontekst ceremonii pogrzebowej otworzył w nas zupełnie inne spojrzenie na postać Antygony, która wpuściła nas w swój intymny świat szalonej walki o własne prawo do przeżywania żałoby, o przestrzeń do osobistych uczuć. Pod tym względem przypomina takie charyzmatyczne postacie praktykujące tzw. „bierny opór”, jak Mahatma Ghandi czy Martin Luter King. Nawet jej zgoda na śmierć wydaje się być bardziej pragnieniem usunięcia się z brutalnych kart historii, niż manifestacją walki ideologicznej. Antygona mówi do nas: jestem zmęczona ciągłym umieraniem, jestem zmęczona ciągłym spektaklem śmierci. W tym sensie przywraca nas życiu.
18 teatr
Autor jest dramaturgiem spektaklu „Antygona” w reż. Marcina Libera
WARTO ROZMAWIAĆ
ania szarmach tekst | MARCIN FLINT
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Przygotowując się do naszej rozmowy, przypomniałem sobie scenki, które zdążyłem już zapomnieć. Ania w rozmowie z hiphopową redakcją, fotografowana w kusej spódnicy, obok bajeranckiego samochodu. Co byś powiedziała sobie z tamtych lat? Że dobrze zrobiłam. Tamta Ania zresztą cały czas we mnie siedzi, a moje uwielbienie do soulu, r’n’b i hip-hopu nie wygasło. Wciąż jestem rozkochana w neosoulowym graniu D’Angelo na przykład i bardzo się cieszę, że teraz wraca. Choć moja obecna muzyka popłynęła w rejony akustyczno-jazzowe tudzież nawet lekko rockowe, to wydaje mi się, że te fascynacje nadal słychać. Na nowym krążku, trzeciej w dorobku „Pozytywce” słychać na pewno zaskakująco dużo gitar. To przemyślany krok czy „wyszło w praniu”? Chcieliśmy przede wszystkim zachować energię, która wytwarzała się na koncertach. Napisałam więc utwory pozwalające to zrobić, inspirując się przy tym m.in. Johnem Mayerem, na punkcie którego oszalałam. Im dalej brnęliśmy w kompozycje i aranżacje, tym więcej mieliśmy odwagi. Stąd na przykład mocno spreparowane bębny w numerze „Instynkt”. No właśnie, kiedy wchodzi po radiowym, singlowym „Z Tobą”, można być w lekkim szoku. Zafundowałaś sobie na albumie niezłą huśtawkę nastrojów. Nie tylko na albumie – w życiu mam analogię. Lubię się na wspomnianej huśtawce bujać, między skrajnościami, aż do poziomu zataczania kół! Poprzednia płyta była spójna, ale to jeszcze nie byłam do końca ja. Teraz pragnienie dotyczyło też zawarcia tych bardzo konkretnych skrajności w prostych piosenkach. Powiedziałam tyle, ile mogłam. Prawdziwy jest zarówno „Instynkt”, jak i bardzo spokojny „Horyzont marzeń” z Anną Marią Jopek. We wkładce piszesz, że Anna Maria Jopek zdołała przenieść cię w wymiar kosmiczny. Co miałaś na myśli? Ta kobieta jest z innej planety. Porusza się po pięknych dźwiękach z pięknymi artystami, fundując słuchaczom nowe doznania, a współpracownikom nowe pomysły i inspiracje. Kosmosem jest jej nieustająca świeżość, o którą trudno, żyjąc w hermetycznej rzeczywistości. Ukończyłaś Wydział Jazzu na katowickiej Akademii Muzycznej. Ta uczelnia ma właśnie opinię mordercy świeżości, sprowadzania wokalistek do jednego formatu. Jak z tym walczyłaś? Kiedy poznawałam program nauczania, wiedziałam co jest obowiązkowe i co musi zawierać moja prezentacja na egzaminach. Jeżeli dołączyć do tego moją pasję, to pozostawanie w ramach nauczania i jednoczesne przełamywanie ich, było czystą przyjemnością. Wystarczyła mi wówczas świadomość, czego nie
20 wywiady
chcę. Obowiązkowe na sprawdzianach standardy śpiewałam i aranżowałam po swojemu. Zbierałam duże składy, które kompletowane były wcześniej wyłącznie przez prowadzącego big band. Kiedy na moim pierwszym egzaminie towarzyszyło mi jedenaście osób, inni pukali się w głowę. Dziwili się mi, ja zaś dziwiłam się im, bo nie wykorzystywali danych im możliwości. Twój muzyczny rozwój wynika z samokształcenia, dojrzewania, doświadczeń nabytych u boku innych artystów? Wszystkiego po trochu. W Katowicach byłam bardzo otwarta na to, czego słuchają inni, ale też bardzo wierna swoim fascynacjom. Pamiętam swoje pierwsze muzyczne spotkanie z Kubą Badachem, kiedy wymieniliśmy się inspirującymi nas nagraniami. Były odmienne, ale podobały się nam nawzajem. W Katowicach zaczęły mi się otwierać uszy i też niewątpliwie dusza. Muszę wspomnieć, że wówczas nie było takiego dostępu do internetu. Godzinami przesiadywałam w Empiku, wybierałam dziesięć, dwadzieścia płyt z ciekawymi okładkami, sprawdzałam co się nadaje. Na częstych i gęstych imprezach w akademiku królował zaś jazz. Którego w twoim repertuarze dużo jednak nie ma… Tak, ale ukochałam go sobie i gdzieś we mnie drzemie… Dodatkowo myślę, że wszyscy artyści, z którymi pracowałam, wpłynęli na to, kim w tej chwili jestem. Zresztą generalne dochodzę do tego, że każdy – od faceta, który zaczepił mnie na stacji benzynowej, poprzez przyjaciół, aż po panią z recepcji – przekłada się na to, co dzieje się w głowie każdego z nas… Wiesz, takie szerokie spektrum w dużym skrócie. W twoim kontekście często pada słowo „upór”. Jak to z tym jest? Trzymam się swoich koncepcji. Widzę trzon płyty czy koncertu. Nie traktuję jednak towarzyszących mi muzyków jak rzemieślników. Tworzę team. Mam ideę, ale z ostatecznymi decyzjami czekam do ostatniej chwili, żeby wysłuchać opinii tych, z którymi pracuję. A są to bardzo silne osobowości, no i wyśmienici muzycy. Nie ma się co oszukiwać – czasem leje się krew w potyczkach, jednak takowe starcia mają sens o ile prowadzą do – podkreślam – wspólnego celu. W naszym przypadku fajnej muzyki. A i tak wiele osób najchętniej widziało by ciebie bez fajerwerków, chórów gospel, tylko solo, akompaniującą sobie na fortepianie. Nie mówię „nie”. Taka też jestem, ale interesuje mnie również wszystko, co prowadzi do myślenia i zmiany. Trudno jest zrezygnować z siebie w danym momencie, przejść w nowy tryb nowego siebie. Tymczasem póki co uważam siebie za obiekt doświadczalny niesiony przez muzykę…
WWW.HIRO.PL
Sporo masz teraz na głowie – promocja albumu „Fox”, koncerty z Marią Peszek, współpraca z Kayah… To szczególnie intensywny okres czy może taki kocioł to dla ciebie norma? Bywa z tym różnie, jak to na polskim rynku. Od czasu wydania albumu Marii pracy mam więcej, a teraz doszła do tego jeszcze premiera mojej drugiej płyty solowej. Zamieszanie towarzyszy mi zawsze, ale obecnie jest ono przesadnie duże. Jak na kogoś, kto przez specyfikę swojej pracy pozostaje nieco w cieniu, udaje ci się wzbudzić spore zainteresowanie solowym krążkiem. Czujesz siłę własnej marki? To, czy ta marka jest mocna, dopiero się okaże. Powodzenie „Fox” to w dużej mierze zasługa przyjaciół, którzy na tej płycie mnie wsparli. Bo chociaż tworzę piosenki, to w nich nie śpiewam – głosu użyczyło kilku znajomych. A że są dobrze znani z własnych dokonań, to siłą rzeczy nasz wspólny projekt ma większe pole rażenia. Ja sam najlepiej czuję się w zaciszu studia, kiedy nie muszę się zbytnio pokazywać. A na markę będę jeszcze musiał chyba chwilę popracować. Troje z tych wokalistów, Marsija z Loco Star, Natalia Lubrano z Miloopy i Tomasz Organek z Sofy, pojawiło się już na twoim pierwszym autorskim longu. Wolałeś postawić na sprawdzone głosy? Nie korciło cię, aby zaprosić zupełnie nowych ludzi? Korciło mnie i nawet wykonałem pewne podejścia, z których nic jednak nie wyszło z powodu braku czasu lub jakichś niejasnych przyczyn. Nie ma teraz sensu wymieniać konkretnych nazwisk, bo już po ukazaniu się płyty wróciłem myślami do współpracy z tymi osobami i być może uda się coś jeszcze z nimi zrobić. Powstały już pewne nagrania, które warto byłoby dokończyć. Po ukazaniu się „Fox” nie mam już takiego ciśnienia czasowego, więc na spokojnie mogę zająć się nimi. Niewykluczone, że ukażą się jeszcze w postaci singla lub przedstawię je jako specjalny projekt. Mam wrażenie, że chciałeś się naprawdę wyżyć na nowej płycie. Jest dynamiczna, urozmaicona i na pewno nie powinno się jej słuchać cicho. Taki był zamysł, miało być ostrzej. Nie chciałem, żeby album okazał się ładny czy glamourowy, tylko… no, może nie hardcore’owy, ale z pewnością szorstki, a poza tym bardziej intensywny i mocniejszy od poprzedniego. Od początku towarzyszyła ci taka wizja czy może poszczególne utwory powstawały zupełnie niezależnie od siebie? Powstawały niezależnie, ale do pewnego momentu. Koncepcja wykrystalizowała się na poziomie miksów i wtedy niejako zrobiłem wszystkie numery jeszcze raz. Dodałem im szorstkości, takiego szarego papieru, aby całość wypadła bardziej chropowato. Dużo rozmyślałem nad tym, co by tu jeszcze zrobić, nakładając studyjne kosmetyki, którymi posługuję się przy masteringu. To ciekawe co mówisz, bo ktoś mógłby postrzegać twoją rolę jako takiego wygładzacza – kogoś, kto raczej upiększa, niż szpeci. Nigdy nie grały mi w głowie rzeczy piękne i łagodne (śmiech). Nie jestem wygładzaczem, a jeśli tak jestem postrzegany, to czas najwyższy to zmienić. Bardzo cię irytuje, gdy ktoś pyta, która z twoich dotychczasowych kooperacji jest tą ulubioną? Nie, nie irytuje mnie to, ale nie faworyzuję współpracy z żadnym wykonawcą. Zawsze to ja podejmuję wybór, ja wykonuję telefon do innych osób i zależy mi na tym, by byli to bardzo różni artyści.
WWW.HIRO.PL
Po „Jezus Maria Peszek” niektórzy recenzenci sugerowali, że wyniosłeś muzykę Peszek na wyższy pułap. Faktem jest, że poprzednim jej nagraniom obrywało się za produkcję. Odstawiając skromność na bok, masz poczucie, że rzeczywiście przysłużyłeś się bardzo muzyce Marii? Dwie poprzednie płyty Marii utrzymane były po prostu w stylu ich producentów i mam nadzieję, że trzecia jest w moim stylu. Nie uważam jednak, by moja praca wyciągnęła ją jakoś na wyżyny lub miała przesądzić o tym, że „Jezus Maria Peszek” jest jej najlepszym albumem. To na pewno krążek inny od pozostałych, w głównej mierze w wyniku decyzji samej Marii. Bardzo dużo rozmawiałem z nią o tej płycie, a potem pracowałem nad tym, by osiągnąć nasze wspólne zamierzenia. „Fox” będzie promowany koncertami? Tak, pierwsze koncerty zagram na wiosnę. Wtedy dominować będą głównie juwenaliowe sytuacje, ale w planach jest też już trasa jesienno-zimowa. Mam oczywiście świadomość, że to odległy termin, żyjemy jednak w miejscu, w którym wszystko trzeba planować z dużym wyprzedzeniem. Zwłaszcza że zależy mi na tym, by koncerty były dobrze przygotowane. Pewien zapas czasu jest więc wskazany. Wszyscy obecni na płycie wokaliści nie będą pewnie mogli wystąpić z tobą na żywo? Najpewniej będę musiał zawęzić skład z powodu kolizji terminów. Wszyscy mają swoje projekty, Loco Star wypuściło niedawno płytę, Paulina Przybysz wydaje niebawem album solowy… Zobaczymy jak będzie z dyspozycyjnością. Na pewno wystąpi ze mną więcej niż jeden wokalista, ale czy uda się skompletować całą obsadę? Nie sądzę. „Bez tego albumu nie uda się żadna impreza w 2013 roku” – pisze twój wydawca… Slogan jak slogan. Mam jednak nadzieję, że płyta zaistnieje. Będę bardzo szczęśliwy, jeśli okaże się, że polska produkcja klubowa jest w stanie przedrzeć się przez produkcje zachodnie. A jeżeli się nie uda, to znaczy, że wiele jeszcze przede mną. Nadal będę się starał dorównać najlepszym.
fox
tekst | SEBASTIAN RERAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
DOBRY GATUNEK
francuski p o hi p h tekst | FU
foto | RUSONE
HIP-HOP W USA, JAK WIADOMO, POJAWIŁ SIĘ NA DOBRE W LATACH 70. XX WIEKU, A ZARAZ PÓŹNIEJ, W LATACH 80. ZARAZIŁ RÓWNIEŻ EUROPĘ – NIEMALŻE JAK JAKĄŚ EPIDEMIĄ… OCZYWIŚCIE W POZYTYWNYM TEGO SŁOWA ZNACZENIU
Hip-hop dotarł też do Francji, gdzie w tych czasach następowały szybkie zmiany kulturowo-społeczno-obyczajowe i powiększała się masowa imigracja ludności, zwłaszcza z krajów północnej Afryki, ale także z Algierii, Tunezji, Nowej Gwinei, Jamajki czy Ghany. W dużych metropoliach, takich jak Paryż czy Marsylia, powstawały osiedla zwane „gettami socjalnymi”. W dużym stopniu życie i wegetacja w takich osiedlach nie wróżyły dobrej przyszłości. Młodzi ludzie często wychowywali się w środowisku przestępczym. Aby nie wpaść w kryminalny wir, wylewali swoje frustracje poprzez muzykę hiphopową, podobnie jak działo się to na ulicach Nowego Jorku. Hip-hop jest lekiem na różne problemy społeczne i nie inaczej było we Francji, gdzie pokazał nastolatkom nowe perspektywy; udowodnił, że dzięki pisaniu tekstów, robieniu muzyki, tańczeniu breakdance czy malowaniu graffiti można odbić się od dna i codziennej wegetacji w getcie. Pierwsze audycje radiowe we Francji, które grały hip-hop, to „Rapper Dapper Snapper” w Radio 7 i „Hip Hop Show In Paris” szanowanego DJ-a Dee Nasty w Radio Carbone 14. Dzięki amerykańskim hitom hiphopowym takich twórców jak na przykład Afrika Bambaataa, Fab 5 Freddy, Grandmaster Flash, czy sukcesom tanecznej grupy breakdance Rock Steady Crew młodzi Francuzi poznawali smak i potencjał tej kultury. Kultowym miejscem spotkań rapowej śmietanki w Paryżu stało się Trocadero położone w pobliżu Wieży Eiffla oraz Bataclan, gdzie imprezy prowadził DJ Chabin. Właśnie w tych miejscach szlifowali swój fach pierwsi znani francuscy raperzy: Lionel D., Jhonygo i Destroy Man. W 1984 roku nastąpił przełom – francuska telewizja TF1 uruchomiła program z muzyką hip-hop, nazwany po prostu… „H.I.P.H.O.P”, który od razu odniósł spektakularny sukces, ciesząc się popularnością szczególnie wśród młodzieży z dzielnic zamieszkałych przez wspomnianych wcześniej imigrantów. W tym samym roku wyszedł pierwszy francuski album hiphopowy: „Paname City Rappin” DJ-a Dee Nasty, pioniera francuskiego DJ-ingu. Dee Nasty w roku 1986 zaczął organizować legendarne dziś imprezy „Block Parties”, podczas których intensywnie rozwijała się paryska scena rap. Pod koniec lat 80. nasz pionier doczekał się radiowej audycji „Le DeeNastyle”, gdzie każdy młody raper mógł się wykazać od strony wokalnej. Tam właśnie pierwsze kroki stawiały takie
22 muza
gwiazdy wczesnej francuskiej sceny hip-hop, jak EJM, Sleo, Rico, Nec Plus Ultra, New Generation MC’s, MC Solaar, Assassin i NTM. Dzięki tej audycji francuski rap szybko poszerzył grono odbiorców do całej Francji. Południowa część kraju także nie spoczęła na laurach. W Marsylii dali o sobie znać raperzy Chill’a aka Akhenaton, Shurikin i Freeman, i producent Khéops, którzy stworzyli ekipę I’AM. Wielkim sukcesem tej grupy w tamtym czasie był debiutancki album „Concept”. I’AM do dzisiaj prężnie działa i ma na swoim koncie wiele wspaniałych płyt. Pierwsze porządne uderzenie rapu zaczęło się na szerszą skalę w połowie lat 90. po premierze takich albumów jak „Conçu pour durer” La Cliqua czy solowej debiutanckiej płycie jednego z członków La Cliqua, Rocca – „Entre deux mondes”. Należy również pamiętać o legendarnym NTM i ich albumach „J’Appuie Sur La Gâchette”, „Paris Sous Les Bombes” czy świetnie przyjętym „Supereme”, które do dzisiaj inspirują europejską scenę rapową i co ważne – wyznaczyły dalsze kierunki rozwoju hardcore rapu we Francji. Nie mogę tutaj zapomnieć również o DJ Cut Killerze, który wypuścił sporą ilość klasycznych mixtape’ów wydawanych na początku lat 90. na kasetach. W tych latach powstało też parę ważnych niezależnych struktur wydawniczych, takich jak La Cliqua i Arsenal Records. Wielkiego zamieszania narobił film wyreżyserowany przez Mathieu Kassovitza – „La Haine” („Nienawiść”), który ukazał się w 1995 roku, ze świetną rolą Vincenta Cassela i zapamiętanym sławnym epizodem DJ Cut Killera, w którym wystawia kolumny w oknach swojego mieszkania i w koszulce zespołu Cypress Hill puszcza na adapterach scratching cut refrenu ponadczasowego hiciora Krs One „Sound Of Da Police”. Film ten w konkretny sposób ukazywał realia paryskich przedmieść oraz nowo rodzący się bunt młodego pokolenia. Media od tej pory zaczęły się wykazywać większą tolerancją wobec hip-hopu i dzięki temu powstawały coraz to nowe programy telewizyjne związane z tą tematyką. W tym samym czasie zaczęto kręcić wiele wideoklipów, które odniosły sukces zarówno we Francji, jaki i w innych częściach Europy. Doprowadziło to do tego, że w emitowanym na MTV kultowym programie „Yo MTV Rap’s” w 1993 roku pojawił się gościnnie raper MC Solar. To właśnie w tym programie odbyła się premiera utworu „Le Bien, Le Mal” z płyty „Jazzmatazz, Vol. 1” Guru. Była to pierwsza taka hiphopowa kolaboracja amerykańskiego, nieżyjącego już niestety, artysty z kolegą z Francji. Francuski hip-hop właściwie od początku istnienia cieszy się mocną pozycją na światowych rynkach. A takie ikony gatunku jak między innymi I’AM, NTM, La Cliqua, Arsenik, Saian Supa Crew, Oxmo Pucino, Psy 4 de la rime, Soprano, Lunatic, Sniper, Fonky Family czy Rohff i Mafia K-1 Fry odcisnęły na zawsze piętno w historii europejskiego hip-hopi. Do dziś wiele zespołów i producentów na całym świecie inspiruje się francuską odmianą HH, która według mnie trzyma cały czas bardzo wysoki poziom, nieodbiegający zupełnie od tego produkowanego i promowanego w USA. FU www.facebook.com/fuofficial Materiał dostarczony przez: Life Is Music Entertainment www.facebook.com/LifeIsMusicEntertainment WWW.HIRO.PL
KIXNARE/MENTALCUT
na elektrofali tekst | MARCIN FLINT
ilustracja | KAROL BANACH
W POLSCE WCIĄŻ RZĄDZI HIP-HOP. WYDAWNICTWA I MEDIA PRACUJĄ OCZYWIŚCIE NAD TYM, ŻEBY DRUGI BOOM DO CNA WYEKSPLOATOWAĆ I UŚMIERCIĆ. NIC TO, NA SWOJE PIĘĆ MINUT CZEKA W KOLEJCE DUŻO CIEKAWYCH DŹWIĘKÓW. RÓWNIEŻ OD ARTYSTÓW OD MUZYKI MIEJSKIEJ ZACZYNAJĄCYCH, OBECNIE ZAŚ SPEŁNIAJĄCYCH SIĘ NA POLU ELEKTRONIKI. OTO DWÓJKA, NA KTÓREJ TEJ ZIMY SKUPIŁO SIĘ JUŻ WIELE PAR OCZU I USZU Wideoklipy na polskiej scenie elektronicznej nie przytrafiają się codziennie. „Gucci dough” i „All about you” zostały odpalone jednego dnia. Umawialiście się? Kixnare: Sądzę, że gdybyśmy wiedzieli o swoich planach, na pewno umówilibyśmy się, żeby nie odpalać tych teledysków tego samego dnia. Mentalcut: Dokładnie. Gdybym wiedział, że to ten sam dzień, przesunąłbym datę premiery „All about you” o dwa-trzy dni. To musiało skończyć się porównaniami i wymyśloną rywalizacją, co jest bez sensu. Nie tylko z tego względu, że to przecież zupełnie inna muzyka. Te numery, choć zupełnie różne pod względem nastroju, i tak byłyby porównywane. Choćby dlatego, że wokali szukacie w mainstreamowym r’n’b sprzed lat. Dlaczego tam? Kixnare: Właściwie to nie tylko tam, ale tak się składa, że te wokale są dość przebojowe i po prostu siadają fajnie na nowoczesnych bitach. Dlatego „Gucci dough” i „No more” wybraliśmy jako single promujące album „Red”. Mentalcut: Wokale dobieram na samym końcu, w tym przypadku potrzebowałem czegoś, co sprawi, że cały numer będzie łatwiej zapadał w pamięć, czegoś chwytliwego. I padło na TLC, których zresztą zawsze byłem fanem. W waszych teledyskach pierwszoplanowe są wdzięczące się kobiety. Jak znalazły się na planie? I czy moda jest czymś, co choćby odrobinę was interesuje? Mentalcut: Po tym jak wyprodukowałem „All about you”, zgłosiłem się do znajomego, który robił klip z berlińskiej sesji zdjęciowej produkującej ubrania i prowadzonej przez moją dziewczynę firmy Tideland. Wiedziałem, że z tamtej sesji zostało trochę niewykorzystanego materiału i pomyślałem, że pasowałby. Można więc powiedzieć, że moda jest w tym jakoś obecna. Nie było to przemyślane i zaplanowane, raczej wynikało w prosty sposób z samego tekstu TLC i z materiału, który akurat był pod ręką. Kixnare: Właściwie od samego początku dla mnie i Groha wybór numeru, do którego miałby powstać klip, był oczywisty. Podobnie było z pomysłem na wideo – po prostu „Gucci dough” jest sam w sobie bardzo wymowny, plany więc mieliśmy jasno sprecyzowane od samego początku. Grająca w teledysku Jacqueline współpracuje bliżej z jego twórcą
24 muza
– Mironem Chomackim – to on zasugerował jej udział w przedsięwzięciu. No i, jak widać, był to strzał w dziesiątkę. Scenariusza nie było. Widziałem portfolio Mirona – to mi wystarczyło. A tematu mody nie łączyłbym raczej ze swoją muzyką. Mentalcut: Ja niedawno zmontowałem nawet wideo z kolejnej sesji zdjęciowej. Latem organizowałem największy modowy yard sale w Poznaniu: osiemdziesiąt marek, dwa i pół tysiąca odwiedzających. Mam zatem kontakt z tym, co się tam dzieje, ale w żadnym razie nie uważam się w tej dziedzinie za specjalistę. Nawet jeśli nie łączy was zainteresowanie modą, to łączy was przeszłość. Kix był beatmakerem numer jeden w polskim undergroundzie rapowym. Mentalcut cenionym turntablistą i didżejem grającym chętnie „trueschool hip-hop”. Jak patrzy się wam na tamte czasy i czy zdążyliście spisać na straty dawnego odbiorcę? Kixnare: Gdy ostatnio skończyłem seta w Cafe Kulturalna, zaczepił mnie pewien gość i powiedział: „Jestem twoim słuchaczem od 2005 roku i bardzo mi się podoba strona, w którą podążasz”. Takich odbiorców szanuję, a nie tych, którym żal wydać 30 PLN na moją płytę, bo nie ma na niej raperów z polskiego podziemia Mentalcut: Nie spisuję odbiorców na straty, do dziś zdarza mi się zagrać ze dwa razy w miesiącu hiphopową imprezę. Byłem też zaangażowany w projekt Rap History. Gdy kupowałem pierwszy gramofon i mikser, nawet nie myślałem o graniu imprez, chciałem wyłącznie skreczować i brać udział w zawodach. I to podejście nie zmieniało się przez jakieś pięć lat, a potem zmieniło się tylko dlatego, że raz w tygodniu mogłem grać w klubie rzeczy w stylu Lootpack. Turntablism był dla mnie wprowadzeniem w dj-ing. Czas, który wtedy przeznaczałem na skreczowanie, obecnie poświęcam na robienie własnej muzyki. Hip-hopu słucham od dwudziestu lat i będę słuchał przez kolejnych tyle. Kixnare: Patrząc wstecz na to, jak brzmiałem sześć-siedem lat temu, przyznaję, że nadal uwielbiam te same płyty, którymi wtedy się inspirowałem. Prócz waszych ostatnich dokonań jest też dobrze przyjmowany klip Noviki. Wciąż mamy szum wokół zeszłorocznego debiutu Kamp!, a od tamtego czasu swoje materiały pokazali m.in. Krojc, Random Trip, Daniel Drumz, Stendek, Patryk Cannon, Szatt, Chino. Czyżby w szeroko
rozumianej elektronice działo się w końcu coś większego i miała szansę stać się zjawiskiem mniej niszowym? Kixnare: Mamy tak różne i skrajne odłamy muzyki elektronicznej, że osobiście uważam, iż takie ogólne rozważania na jej temat mijają się z celem. Mentalcut: Rzeczywiście jest to zróżnicowane zjawisko, niektóre rzeczy łatwiej, inne trudniej przedostają się do świadomości przeciętnego odbiorcy. Ale taka muzyka ma teraz swój czas. Kamp! można zagrać dziś w wielu miejscach i ludzie będą to znali – mówię tu z punktu widzenia didżeja. Nie wiem, może czerpią jakąś dumę z tego, że to jest polskie? A może to błąd polegający na traktowaniu polskiej muzyki elektronicznej inaczej niż tej z zachodniej Europy; błąd, który popełniamy wszyscy – artyści, dziennikarze i odbiorcy? Oczywiście polska muzyka elektroniczna płynie w tej chwili na fali popularności takiej muzyki na świecie – przynajmniej tak to wygląda w internecie, bo po wyjściu z domu okazuje się, że nadal mamy do czynienia ze zjawiskiem niszowym i kilka utworów Kampu! tego nie zmienia. Jednak gdyby nie rozwijała się tak intensywnie, to i ten trend by nie pomógł. Nad czym w tej chwili pracujecie? Mentalcut: Obecnie pracuję nad kolejnymi singlami, a moją ambicją jest, by do każdego powstał profesjonalny, będący moim udziałem klip. W dużym stopniu zbliżony do klimatu „All about you” – pozytywny i słoneczny… Ostatnie miesiące zeszłego roku przeznaczyłem na produkowanie nieco dziwniejszej muzyki i chyba muszę od tego odpocząć, robiąc takie rzeczy. Mam nadzieję znaleźć wokalistkę, ale nie mam cierpliwości do oglądania talentów w telewizji, więc jeśli czytasz to, śpiewasz i szukasz producenta, to ja chętnie podejmę współpracę. Kixnare: Ja odpoczywam teraz po zamknięciu „Red”. Parę drobnych planów jest, ale na razie za wcześnie by o tym mówić Jest szansa, że kiedyś usłyszymy was wspólnie w jednym numerze? Mentalcut: Znamy się z Kixnarem od około dziesięciu lat, poznawaliśmy się w takim trueschoolowo-rapowym kontekście. Nigdy nic razem nie planowaliśmy, ale kto wie, może powinniśmy się nad tym zastanowić. Kixnare: Bardzo chętnie bym coś z Kubą stworzył, bardzo lubię jego epkę dla Car Crash Set. WWW.HIRO.PL
BEDNAREK
bez udawania
A czy pamiętamy początki kariery Ani Dąbrowskiej? Dzisiaj znamy ją głównie z urokliwych, subtelnych ballad, dzięki którym możemy nieco odetchnąć z ulgą, myśląc o polskiej scenie pop – tandeta i plastik nie opanowały wszystkich jej przyczółków. Jednak, żeby dojść do tego miejsca, Dąbrowska musiała zaliczyć kilka występów w „Idolu”. Te dwa przypadki obrazują najpełniej, że można skutecznie oderwać od siebie łatkę z napisem „gwiazdka talent show” i być traktowanym poważnie przez dojrzalszą i wymagającą publikę. Najwyższy czas, by do tego grona dołączył Kamil Bednarek. Większość ludzi, których znam, na dźwięk jego nazwiska reaguje pobłażliwym uśmiechem. – Bo to taki nasz nadwiślański Justin Bieber, bo komercha, bo dla małolatów, bo nie można tego traktować serio, przecież ten gość występował w „Mam talent!”. Wypowiadający te słowa nie mają jednak najczęściej z twórczością Bednarka zbyt dużej styczności i oceniają go na podstawie jego fanów – do których zaliczają się w przeważającej części dziewczyny made from gimnazjum. Zaryzykuję w tym momencie i porównam sytuację Kamila do Nirvany, do której lubienia i – co gorsza (!) – słuchania siara się dzisiaj przyznawać. Dlaczego? Oczywiście dlatego, że słuchają tego dzieciaki. Ale czy fakt ten wpływa w jakikolwiek sposób na jakość muzyki prezentowanej przez trójkę z Seattle? No właśnie.
MaccaBraa (tak brzmi artystyczny pseudonim Kamila Bednarka) to równy gość. Tak mówią wszystkie osoby, które miały okazję się z nim zetknąć. Niezwykle dojrzały jak na swój wiek (rocznik 1991), świadomy, zabawny, wrażliwy, pewny siebie, ale i skromny zarazem. Nie gwiazdorzy, nie zadziera nosa, da się z nim normalnie, sympatycznie pogadać. Obdarzony niezaprzeczalnym talentem i świetnym głosem, ujmuje fanów luzackim sposobem bycia na scenie i w życiu codziennym. Bo Bednarek niczego nie udaje. Jest naturalny. Jest sobą. Nie ukrywa tego, że tłumy dziewczyn na jego koncertach nie do końca mu odpowiadają. Jednak każdą swoją fankę traktuje z szacunkiem. Chętnie pozuje do zdjęć, podpisuje autografy, odpowiada uśmiechem na uśmiech. Pamiętajmy jednak o jednym – dzisiejsza pozycja Bednarka to lata przepełnione jego ciężką pracą, nieustającym szlifowaniem własnego talentu i cierpliwego siania kiełków przyszłych sukcesów. W lipcu 2011 roku Star Guard Muffin znaleźli się na liście „Uncharted" amerykańskiego magazynu muzycznego „Billboard", podsumowującego najbardziej popularne w internecie gwiazdy na całym świecie. Czy któryś polski zespół może się czymś podobnym pochwalić? Sprzedaż jedynej, jak dotąd, długogrającej płyty zespołu pt. „Szanuj” w Polsce osiągała rewelacyjne wyniki. Stąd zapewne skojarzenia z komercją, ale warto choćby wspomnieć o tym, że
26 muza
O PROGRAMACH TYPU „MUST BE THE MUSIC” CZY „VOICE OF POLAND” MOŻNA MIEĆ JAK NAJGORSZE ZDANIE. WARTO JEDNAK PAMIĘTAĆ, SKĄD SIĘ WZIĘŁA PEWNA MAŁA GÓRALKA, KTÓREJ WYDANA W 2010 ROKU PŁYTA „GRANDA” SPORO NAMIESZAŁA W TZW. ŚRODOWISKU ALTERNATYWNYM… tekst | KAMIL DOWNAROWICZ
podobną ilością sprzedanych krążków mogła pochwalić się w roku 2012 Kasia Nosowska i jej grupa Hey. A czy ktoś oskarża ich o komerchę? Nie za bardzo. Może więc warto skupić się na najważniejszym, czyli na samej muzyce, jaką prezentuje sobą Kamil Bednarek? Bo o niej można powiedzieć naprawdę dużo ciepłych słów. Debiutanckie wydawnictwo Star Guard Muffin zawierało solidną porcję świeżego, bujającego, energetycznego reggae. Że jest to kawał dobrej roboty, przyznają nawet krytycy nieprzychylni zespołowi. Nie wspominając o tym, że produkcja i miks stoją tutaj na światowym poziomie. To właśnie Bednarek i jego ekipa wprowadziła reggae na salony i tchnęła w ten gatunek drugie życie. Mało kto wie, że Kamil odmówił TVN wydania tej płyty i poprowadzenia swojej kariery. Bał się, i zapewne słusznie, że jego wolność artystyczna zostanie mocno ograniczona, a kariera skręci w złym kierunku. Kasa i splendor by pewnie była, jednak nasz młody artysta nie dał się skusić. Chwało mu za to. Widać, że Kamil traktuje muzykę niezwykle poważnie, nie szuka dróg na skróty i prostych rozwiązań. Chce, aby to, co robi, zawsze było na najwyższym poziomie, co wielokrotnie powtarza w wywiadach. Czy w innym przypadku jechałby na Jamajkę, by zarejestrować część utworów na epkę „Jamaican Trip”? Czy zapraszałby do współpracy legendy reggae, takie jak Capleton, Stephen Newland (Rootz Underground) czy Dean Fraser? Dzisiaj Bednarek nie gra już w swoim macierzystym bandzie i stawia na karierę solową. W listopadzie 2012 roku wydał album „Jestem” sygnowany swoim nazwiskiem. Do nagrań skompletował sobie nowy skład, z którym dziś grywa koncerty. Płyta dotarła do 1 miejsca zestawienia OliS i stała się niekwestionowanym sukcesem. Zarówno komercyjnym, jak i artystycznym. Bednarek przeszedł długą drogę, zmężniał. Jego teksty są głębsze, można doszukać się w nich ciekawych przemyśleń, intrygujących spostrzeżeń, które nijak nie przystają do wizerunku idola nastolatek. Materiał ma zdecydowanie mniej rozrywkowy charakter od tego, który możemy znaleźć na płytach SGM. Refleksyjny i pełen zadumy nastrój przenosi nas w rejony roots reggae i dubu. Stacje radiowe mają problem, bo solowe utwory dredziarza nie mają potencjału hitowego, są zbyt trudne w odbiorze dla popołudniowego słuchacza. Proponuję jedno: zanim wdacie się w kolejną dyskusję o Kamilu Bednarku i zaczniecie go dissować za to, że wystąpił w reklamie Play, przyjrzyjcie się dokładnie jego twórczości. Tylko wtedy będziecie mogli wydać sprawiedliwy wyrok na temat jego osoby. A uwierzcie mi, że jego muzyka potrafi się skutecznie bronić przed waszymi ciosami. Peace. WWW.HIRO.PL
w dojo z butlą sake
POLSKIE KARATE
tekst | MARCIN FLINT
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
TO TAKI HIP-HOP, CO SIĘ NIE PIEŚCI. GDY W BICIE UDERZA STOPA, W WERSIE POJAWIA SIĘ ŁOKIEĆ. TUŻ PO PREMIERZE „POLSKIEGO KARATE” IGORILLA I WYGA MÓWIĄ O KONTROLI WEWNĘTRZNEJ BESTII, ZAGRYZANIU OWIEC I KAWIE Z BIUROWEGO EKSPRESU Do tej pory to, co robiliście, przypominało raczej łyżwiarstwo figurowe niż karate: dobre noty za styl, ewolucje w ciekawych układach i wyselekcjonowane grono osób, które wie, o co w tym chodzi. Rozpoczęliście walkę, bo się w końcu na ten stan rzeczy wkurzyliście? Wyga: Nie, dla mnie to wyszło przez sentyment dla osób, z którymi zrobiłem ten album. Z jednej strony Metro, z którym nagrałem „Coraz gorzej” Afrontu, kamień milowy w moim rozwoju jako emce, z drugiej Igor, z którym wspólny album obiecywaliśmy sobie od dawna. Jeśli pytasz, czy celujemy w masowego odbiorcę – nie sądzę! Choć wiemy wreszcie, co puścić na singiel i jak to wizualnie okrasić, żeby dzieciaki podawały to dalej. Czyli ciosy w wersach i masakra bitami nie wystarczą? Nastał czas świecenia biustem po oczach i dzwonienia melanżem w uszach? Igorilla: Żeby zaistnieć na naszej z deka zabetonowanej scenie, trzeba być wyrazistym, mieć na siebie oryginalny pomysł. Polskie Karate nie wyskoczyło z kapelusza, działamy w muzyce od dekady, ale dla dzieciaków jesteśmy czymś zupełnie nowym. Od początku było jasne, że musieliśmy wejść z grubym
28 muza
pierdolnięciem i to nie tyczy się tylko muzy, ale też wszystkiego wokół. Wyga: Wiesz, wszyscy lubią cycki. My pod płaszczykiem imprezowego rapu przemycamy naprawdę ciężki gatunkowo sort, którego przeciętny polski słuchacz nie tyka. Jeśli poszerzymy w ten sposób krąg odbiorców, to super, ale przede wszystkim bawimy się setnie. Moja kochana żona widząc klip do „W 3 dupy” stwierdziła: „Dawno ci powiedziałam, że powinniście mieć takie klipy”. Pogratulować żony. Słychać, że bawicie się dobrze, aż się nawet trochę dziwię, jak bardzo. Bo z Kasem w Afroncie znaliście się na wylot, Igor spędził z Kolso czy Mama Selitą mnóstwo czasu, tymczasem Polskie Karate to nie walka plecy w plecy, tylko raczej okazjonalne sparingi. Wyga: Historia Afrontu to przeszło dziesięć lat, w trakcie których zrobiliśmy masę dobrych rzeczy, wypiliśmy jezioro wódki i wyjaraliśmy wagon zioła. Ale każda formuła się kiedyś wyczerpuje. Mam nadzieję, że ta nie wyczerpała się na zawsze, niemniej był okres zmęczenia materiału i zawiesiliśmy działalność. Takie okazjonalne spotkania jak moje z Igorem to świetna okazja, żeby się odświeżyć,
spróbować czegoś nowego. Nie mamy też żadnych zobowiązań wobec słuchaczy, to my ustalamy zasady. Dla każdego z nas to gościnne występy, a takie z reguły wychodzą nam najlepiej. Naprawdę traktujecie Polskie Karate jako taki gościnny występ u siebie nawzajem? Igorilla: Nasza znajomość to spotkania może nieregularne, ale zawsze bardzo intensywne. I nie chodzi tylko o melanże. Przykładem jest kawałek „Peerel”, który zarejestrowaliśmy podczas jednego ze studyjnych, weekendowych jamów w Łodzi. Kiedy dziś słucham tego, co nagraliśmy, jestem na maksa zadowolony z tego, jak nasze style się przegryzły. A po tym praca nad materiałem to był szybki kurs bycia zespołem. Kurs, który udało się zaliczyć celująco. Od początku wiedzieliśmy, że to musi być monolit, w starym stylu: mają być charakterystyczni emcees, za ich plecami producent i DJ. Wyga: Gospodarzem tego materiału jest z pewnością Metro. To jego kolejne arcydzieło. My jesteśmy tam, żeby godnie zagospodarować te wariackie bity. Kursujemy teraz regularnie na trasie Łódź-WWA. Autostradą, panie! Bardzo odpowiada mi taki model grupy, bo lubię podróżować!
WWW.HIRO.PL
Metro to potężny bitmejker, ale jednak nie dla każdego rapera. Długo przyszło wam uczyć się nawijać pod jego produkcje? Nie dość że to wymaga warsztatu, to paraliżować może, iż do muzyki tego typa nawijał taki Wildchild czy Percee P. I to do takich gości będzie się porównywanym… Igorilla: Ja od zawsze chciałem się spróbować z tymi petardami. W produkcjach Metrowskiego raperowi ziemia pali się pod nogami – podziały są nieoczywiste, basy szalone, sampling więcej niż kreatywny. Na te bity trzeba mieć pomysł, bo standardowe rozwiązania po prostu się nie sprawdzają, a wręcz obnażają braki we flow i poczuciu rytmu. Ale kiedy nie napotykasz oporu, nie rozwijasz się. Wyga: Ja miałem chyba łatwiej, bo pierwszy numer z Metro nagrałem osiem lat temu. Jeśli dobrze pamiętam, pierwszą reakcją było „Co jest, kurwa?!”. Ten facet styl ma niepodrabialny i nieprzewidywalny, ale jest w kraju kilku, no dobra, kilkunastu raperów, którzy lecą pod nie brawurowo. Patrz „Antidotum” i „Antidotum 2”.
braci z nowojorskiego Shaolin, mam wrażenie, że to tak trochę działało. Przynajmniej kiedyś. Wyga: Nie, to tylko miało tak wyglądać. Nagrałem w życiu kilkaset zwrotek i te najlepsze były zarejestrowane na trzeźwo. Pewnie, można zastosować taki środek wyrazu, ale my zwyczajnie nie mieliśmy czasu na zabawę w studiu. Natomiast kiedy ruszamy w miasto, zawsze jest szeroko.
Znam te płyty i… kilkunastu? Brawurowo? Serio? Wyga: Może nie w całości, ale to generalnie jedne z najlepszych polskich płyt producenckich. Cóż mam powiedzieć? Jeśli pytasz, czy to trudne bity, to powiem, że nie, bo ja się nimi jaram i Polskie Karate pisało się samo. Myślę, że każdy kto ma staż, flow i otwartą głowę, może wypaść na nich zajebiście.
stosowaliśmy się do społeczeństwa, żeby móc się realizować. Igorilla: Każdy karate ninja to zdolny obibok, który ma opanowane do perfekcji sztukę korpokamuflażu i dywersji na tyłach wroga (śmiech). Wiesz, nie ma co ukrywać, że rap nie jest naszym jedynym źródłem utrzymania. Dzięki temu mamy chyba więcej dystansu. No i dobrą kawę z biurowego ekspresu.
Nie brak wam pewności siebie. Jak motywujecie się na chwilę przed nagraniem? Karatecy stawiają na dobrą rozgrzewkę czy raczej medytację? A może w grę wchodzą te chętnie wymieniane środki dopingujące? Igorilla: Karatecy to zalatane koty, więc nagrania robimy bardzo sprawnie, precyzyjnie, bez używek. Do wariacji na bitach nastraja nas sama świadomość, że robimy coś świeżego, że rozwijamy się. Studio to nie miejsce na melanż, to miejsce pracy, a my traktujemy tą pracę cholernie poważnie. W ogóle z tego co mi tu mówicie, wygląda na to, że traktujecie się o wiele bardziej serio niż słuchacz mógłby wywnioskować z płyty. Igorilla: Nie mylmy profesjonalnego podejścia z byciem nazbyt serio. My po prostu wiemy, kiedy trzeba spiąć dupę i zrobić swoje, a kiedy czillować w dojo z butlą sake. Wyga: Żeby zrobić melanżowy klip, nie wystarczy ustawić kamerę i się napierdolić. Hmm, czasem jak patrzę na waszych starszych
WWW.HIRO.PL
Czyli nie jesteście z tych gładko wygolonych zgredów, co to od 9 do 17 są wzorowymi pracownikami, a po godzinach zgrywają małolatów? Wyga: Bardziej z grona tych skacowanych, kryjących się przed menago za regałami open space’u. I nie macie wrażenia prowadzenia podwójnego życia? Wracanie do Jaśka i Igora po tym jak było się Wygą i Igorillą nie jest przykre? Wyga: To nie do końca jest wejście i wyjście z roli. Bardziej kwestia kontroli tej wewnętrznej dzikiej bestii. To chyba na scenie jesteśmy sobą, a przy-
Czujecie, żeby Polskie Karate jest tym waszym projektem, gdzie tych hamulców i barier jest najmniej? Takim po bandzie? Igorilla: Wiesz, ostatnio podbił do mnie znajomy emce i mówi: stary, zawsze chciałem nagrać taką płytę jak wy, ale bałem się, jak zareagują fani. My nie mamy tego problemu, co więcej, chcemy żeby było najgorzej! Wypluwam przed majkiem swoje frustracje, a potem mogę spokojnie pośpiewać o miłości z Mama Selita. To też kwestia dystansu do siebie, nie wiem, czy wielu raperów w Polsce zgodziłoby się na konkurs, w którym fani mają za zadanie ich upokorzyć. Dopóki to, co robimy, wzbudza emocje, będziemy jechać po bandzie. Wyga: Mam nadzieję, że wkrótce nagramy jeszcze bardziej pojebaną płytę. Polskie Karate jest jak ostry sos – wiesz, że będzie bolało, ale nie potrafisz tego sobie odmówić. Teraz muszę trochę tej bezczelnej, prymitywnej jazdy przemycić na mój solowy album.
czu (śmiech). Antoni, Lil Wayne – strzały w tę stronę nie zjednają wam młodego odbiorcy. Powinniście wziąć na celownik Tuska, 2Chainza, gejów albo chociaż syryjski establishment… Wyga: Tak, chodziło mi o takie uczucie żenady, kiedy widzisz coś tak głupiego, że aż wstyd, ale z jakichś powodów musisz to oglądać. A co do kierunków moich wycieczek – cóż, wyczucie słuchacza nigdy nie było moją mocną stroną, za to w obrażaniu mam już ogólnopolskie wyniki. Poza tym my jesteśmy przecież staruchami. Starym wolno więcej? Wybaczy się im w imię demencji i podagry? (śmiech) Wyga: Może to jakoś tłumaczy ignorancję w temacie Lil Wayne’a. Ja prostu nie mam dla niego punktu odniesienia. Chyba za wcześnie przestałem śledzić rap i zabrakło mi ciągłości, przez co to jest dla mnie od czapy. Ale wiek daje też spory dystans. Nie uczestniczymy w walce wilków o podział sceny. Jesteśmy posiwiałymi samotnikami, którym zdarza
się zawiązać pakt i zagryźć kilka owiec. Igorilla: Co nie przeszkadza nam przygarnąć do watahy zdolnego, młodego wilka w postaci didżeja Flipa. To świeża krew, a przy okazji jeden z najbardziej kreatywnych muzyków, z jakimi pracowałem. Obwieszczacie, że „Guliwerzy tej sceny będą mocno zdziwieni”. Ta branżowa hierarchia w Polsce niezbyt wam się jednak podoba? Wyga: Nie uczestniczyliśmy w podziale łupów, ale nie mamy w zwyczaju beczeć jak baba i załamywać rąk nad okrutnym losem. Scena dojrzała. Z jednej strony kuponowcy, na drugim biegunie młodzi kserujący obce trendy. Ale pomiędzy nimi jest cała ma-sa barwnych postaci i wielkich talentów. Docierają do nich diggerzy, koneserzy, znawcy. Czy nad swoją sytuacją lamentują Majkel, Decu czy Jot? Nie, bo są to świadomi swoich umiejętności, zahartowani w walce kozacy, którzy będą napierdalać do siedemdziesiątki. I to w tym gronie chcemy się znaleźć. A czego jeszcze wam brakuje do tego czarnego pasa w Polskim Karate? Czy czegokolwiek? Wyga: Chyba tylko kapituły, która mogłaby nam takowy nadać. Igorilla: Zapytaj tych, którzy leżą rozwaleni na łopatki po przesłuchaniu naszej płyty.
Ta metafora z sosem coś mi przypomina. Podobnie rapowałeś na „Polskim Karate” o Macierewi-
muza 29
BLOODGROUP
z islandzkiej łąki na scenę tekst | SEBASTIAN RERAK
30 muza
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
WWW.HIRO.PL
KWARTET Z REYKJAVIKU PRZEDSTAWIŁ DOPIERO CO SWÓJ TRZECI ALBUM „TRACING ECHOES”, NIE KRYJĄC, ŻE PŁYTA ZAJMUJE SZCZEGÓLNE MIEJSCE W JEGO DYSKOGRAFII. JEŚLI KTOŚ WCZEŚNIEJ UWAŻAŁ ISLANDCZYKÓW ZA NAŚLADOWCÓW THE KNIFE, POWINIEN POSŁUCHAĆ I ZREWIDOWAĆ POGLĄD. NA ZACHĘTĘ PRZEDSTAWIAMY WYWIAD Z LIDEREM GRUPY, JANUSEM RASMUSSENEM, KTÓRY W ISLANDZKIM OBOZIE JEST SZPIEGIEM Z WYSP OWCZYCH Załóżmy, że musisz wybrać między nastrojem, przestrzenią lub chwytliwymi melodiami. Co byłoby najważniejsze? Ufff, trudne pytanie. Wszystkie są dla mnie ważne, ale najprędzej postawiłbym chyba na… nastrój. W Bloodgroup nie masz jednak takiego dylematu. Zwłaszcza na nowej płycie udało wam się połączyć wszystkie te walory. Tak, kreujemy takie… przestrzenne nastroje (śmiech). A co było trzecie? Melodie? Też ich u nas nie brakuje (śmiech). Czy tworząc piosenki na „Tracing Echoes” przyjęliście jakąś specjalną metodę pracy? Wiedzieliśmy, co chcemy zrobić i mocno się na tym skupiliśmy. Tym bardziej że czasu na nagranie było o wiele mniej niż w przypadku poprzednich płyt. Trzeba było wziąć rozpęd i napisać wszystkie piosenki jak najszybciej. Nigdy wcześniej nie udzieliła nam się taka koncentracja. Co oznacza tytuł albumu? Zaczerpnęliśmy go z tekstu jednej z piosenek. Jego wyjaśnienie można znaleźć w samym utworze, ale nie przywiązywałbym do tego jakiejś wielkiej wagi. To po prostu fajnie brzmiący tytuł (śmiech). Poza tym odpowiada okładce płyty z tymi trzema rozmazanymi postaciami dzieci, przywodzącymi na myśl echo. Jakoś nam się to ułożyło w sensowną całość. Wspominacie, że na „Tracig Echoes” znalazły się „nowe źródła dźwięku”. Jak to rozumieć? Chodziło po prostu o instrumenty. Wykorzystaliśmy kontrabas, bębny… Praktycznie wszystkie instrumenty perkusyjne na płycie są „żywe”. Było to także pewne novum dla nas. Ale dostarczyło nam sporo frajdy (śmiech). To, co mi się u was podoba, to fakt, że o ile nagrania Bloodgroup są refleksyjne i przeznaczone do słuchania „w fotelu”, tak koncerty dajecie już bardzo energetyczne. Taką mamy filozofię. Wychodzimy z założenia, że słuchanie płyty i koncert powinny być dwoma zupełnie różnymi doświadczeniami. Staramy się nagrywać muzykę do słuchania w domu, ale na koncertach zależy nam na osiągnięciu potężniejszego brzmienia. O ile jednak ta filozofia przyświeca nam cały czas, to zespół wciąż jednak się przeobraża. Poprzedni album, „Dry Land” ukazał się w grudniu 2009 roku, a zawierał materiał, który tworzyliśmy przez dwa lata. Minęło sporo czasu, jesteśmy dziś już w zupełnie innym miejscu. Muzyka ciągle się zmienia wraz z naszym wiekiem i nastawieniem. Myślę, że teraz jest dla nas szczególnie dobry czas. Na „Tracing Echoes” przygotowaliśmy tyle materiału, że nie byliśmy go nawet w stanie wykorzystać w całości. Sporo utworów trzeba było odrzucić. I co się z nimi stanie? Rozmawialiśmy już o wydaniu ich w formie EP-ki, ale teraz mamy na głowie przede wszystkim nadchodzącą trasę. Wrócimy do tematu później. À propos tras, po wydaniu pierwszego albumu zaczęliście nagle grać na całym świecie. Mogę sobie wyobrazić jak jednego dnia siedzicie na sielskiej islandzkiej łące, a tydzień później gracie w Teksasie czy w Kanadzie. Znieśliście to dzielnie? Tak, bo jednak Ameryka nie jest dla nas jakoś szczególnie egzotyczna. Od tamtego czasu graliśmy już dwa razy w Austin, a koncertów w Kanadzie nie jestem w stanie zliczyć. Ubiegły rok zafundował nam pod tym względem o wiele więcej emocji, bo pojechaliśmy w kilka zupełnie nowych, odległych miejsc,
WWW.HIRO.PL
takich jak Chiny czy Rosja. To było dopiero coś! Ale szok przychodzi dopiero po fakcie, kiedy sobie uświadomisz, skąd właśnie wracasz. W trakcie trasy człowiek trochę obojętnieje. I nie cieszą go już występy na żywo? Nie, nie, koncerty wciąż dają nam ogromną przyjemność. Wkrada się w to pewna rutyna, kiedy gramy każdego wieczora, ale i tak to kochamy. Zawsze nas to cieszy, nieważne który raz z rzędu wychodzimy na scenę. Czasem nawet ciekawiej jest, gdy jesteśmy w koncertowym ciągu i z każdym kolejnym występem wypadamy coraz lepiej. A jak wysoko na liście miejsc do grania plasuje się Polska? Polska plasuje się wysoko. Podobało nam się u was, a teraz wracamy w kwietniu. Liczę, że będzie wesoło. Zawsze czujemy się w Polsce mile widziani. Formuła naszych koncertów zmienia się nieco w trakcie trasy – zmieniamy tracklistę albo ogólny nastrój, a u was publiczność wydaje się zawsze to akceptować. Ludzie są otwarci i chyba to cenię w nich najbardziej. Janus, ty pochodzisz z Wysp Owczych, prawda? Zgadza się. Podobno Wyspy Owcze wyprodukowały jeden film w swojej historii. Jak duży jest więc z kolei tamtejszy przemysł muzyczny? Jest bardzo mały, jak możesz się domyślić. Działa dosłownie kilku profesjonalnych muzyków, ale realia nie sprzyjają tworzeniu. Gdybym nie wyniósł się z Wysp Owczych, nigdy nie byłbym w stanie robić tego, czym zajmuję się dziś. Nadal jednak wiem o wszystkim, co tam się dzieje. Tak naprawdę wystarczy tylko śledzić internet. W pewnym sensie Wyspy Owcze przypominają Islandię w skali mikro – wszyscy się znają, łatwo jest się dogadać. Kiedy spotkasz kogoś, kto zajmuje się muzyką, po prostu pytasz, czy nie chciałby założyć zespołu (śmiech). Emigracja wśród farerskich muzyków jest pewnie powszechna, choć domyślam się, że najczęściej wyjeżdżają do Danii? Tak, ale to tendencja dotycząca nie tylko muzyków. Farerowie generalnie opuszczają wyspy, populacja stopniowo topnieje. Trochę mnie to smuci i mogę mieć tylko nadzieję, że ten trend ulegnie zmianie. Mam wrażenie, że nawet pomimo swej popularności Bloodgroup pozostaje nieco tajemniczym zespołem, w czym pewnie swój udział ma islandzie pochodzenie. Czy w jakiś sposób wam to sprzyja, czy was onieśmiela? Nie zastanawiamy się nad tym. Czasem ludzie zakładają, że gramy coś innego, że nie jesteśmy w stanie niczym ich zaskoczyć. Nam to na rękę, bo możemy udowodnić, że się mylą. Islandia zasłynęła dzięki wielu dobrym artystom, ale tak naprawdę produkuje się na niej także sporo chłamu. Pod tym względem nie różni się zbytnio od innych krajów Europy (śmiech). No tak, ale to i tak niesamowite, że taka mała wyspa wywarła spory wpływ na europejską muzykę. W dużej mierze to zasługa tych najbardziej znanych wykonawców. Björk i Sigur Ros to główne islandzkie produkty eksportowe, które przetarły drogę innym. Ich sukces był sygnałem dla muzyków, którzy zrozumieli, że mogą z powodzeniem przedstawić światu swoją twórczość, nieważne jak dziwna i odstająca by ona nie była.
muza 31
tekst | SEBASTIAN RERAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
z drewnianym chłopcem na placu zabaw
WOODKID
32 muza
WWW.HIRO.PL
KIEDY NAZYWAMY COŚ „DREWNIANYM”, NIEKONIECZNIE BRZMI TO JAK POCHWAŁA. YOANN LEMOINE MA JEDNAK DOBRY POWÓD, BY SWOJE SCENICZNE WCIELENIE NAZWAĆ WOODKID. NAZWISKO TEGO TRZYDZIESTOLETNIEGO FRANCUZA MOŻECIE KOJARZYĆ ZA SPRAWĄ WIDEOKLIPÓW, JAKIE NAKRĘCIŁ M.IN. DLA MOBY’EGO, TAYLOR SWIFT I LANY DEL REY; JEGO PSEUDO – Z DWÓCH UDANYCH SINGLI, „IRON” I „RUN BOY RUN”. JEGO ALBUM TO COŚ DLA UCHA I COŚ DLA OKA Co sprawia, że wzięty reżyser wideoklipów zaczyna sam tworzyć muzykę? Ja zajmowałem się muzyką praktycznie od zawsze. Już jako dziecko byłem posyłany na lekcje nauki gry na pianinie, a potem przekonałem się, że mam niezły głos i zacząłem śpiewać. Mogę powiedzieć, że muzyka jest moją obsesją. Tym bardziej czułem się nieco sfrustrowany, kręcąc wideoklipy dla innych artystów. Właściwie to moje tworzenie piosenek wynikało właśnie z poczucia niespełnienia. Wziąłem się wreszcie do roboty, nagrałem kilka kawałków i wysłałem demo wytwórni, z którą jestem obecnie związany. Wkrótce potem ukazała się moja pierwsza EP-ka „Iron” i wszystko nabrało rumieńców. Wcześniej sądziłem, że tworzenie muzyki będzie dla mnie jedynie dodatkiem do pracy reżysera, a tymczasem teraz promuję swój debiutancki album „The Golden Age”. Niesamowity, ale też i nieoczekiwany obrót spraw. Pracując dla innych wykonawców miałeś na pewno okazję przyjrzeć się przemysłowi muzycznemu od kuchni. Nie miałeś oporów przed angażowaniem się w całą tę machinę? Zupełnie nie. Jako początkujący reżyser byłem tym wszystkim niesamowicie podekscytowany, a z czasem zacząłem traktować kręcenie klipów po prostu jako pracę. W przemyśle muzycznym jest jak w każdym innym – trzeba dobrze wykonać swoją robotę. Poza tym zawsze patrzyłem na show-biznes przytomnym okiem. Zdaję sobie sprawę z tego, jaka jest cena sukcesu i dlatego staram się przede wszystkim zachować pełnię kontroli nad własnymi poczynaniami. Nie spieszyłem się z nagrywaniem albumu, bo chciałem mieć pewność, że zrobię wszystko jak należy. Najważniejsze to pozostać kreatywnym i cały czas zaskakiwać. Jeżeli ktoś z góry nastawia się na sukces, to popełnia gruby błąd. Podobno bodźca do zajmowania się muzyką dostarczył ci też Richie Havens, wręczając ci banjo? To prawda, to zdarzenie faktycznie miało miejsce i było kolejnym ważnym punktem mojej kariery. Havens dał mi do nastrojenia banjo na planie teledysku, który z nim kręciłem. Aż do tamtego czasu grałem jedynie na pianinie, ale zawsze ciągnęło mnie do instrumentów szarpanych. Kto mógł dać mi lepszą zachętę, niż legendarny gitarzysta? Ludzie często nazywają cię „tym gościem od piosenki z «Assassin’s Creed»”? Coraz rzadziej, bo moja muzyka pojawiła się także w wielu innych projektach. Poza grą Assassin’s Creed, „Iron” wykorzystano też w filmie „Hitchcock” z Anthonym Hopkinsem i Scarlett Johansson, a „Run Boy Run” trafił do reklamówki Nike oraz trailera serialu „Revolution” J.J. Abramsa. Całkiem sporo ludzi poznało w ten sposób moją muzykę, choć jest równie wielu takich, którzy kojarzą mnie za sprawą teledysków. Faktycznie bywam nadal utożsamiany z „Assassin’s Creed”, ale bardzo mi to odpowiada. To świetna gra, a poza tym dostrzegam w niej pewne związki z własną twórczością. Przyznasz chyba, że „Iron” był dla ciebie prawdziwym przełomem. Spodziewałeś się, że ten utwór może tak zamieszać? W życiu! Po nakręceniu klipu do „Iron” wiedziałem, że jest to coś, z czego mam prawo być dumny, ale jego późniejszy sukces komercyjny przekroczył najśmielsze oczekiwania. Uważam, że moim obowiązkiem jest dawać odbiorcom jak najlepsze produkcje, niemniej nie spodziewałem się, że ta zostanie przyjęta tak znakomicie. Pytanie sztampowe, ale dość istotne: jaka muzyka dostarcza ci inspiracji? Moje inspiracje obejmują masę różnych dźwięków. Lubię hip-hop, i to pełny jego przekrój – od KMD, poprzez Kendricka WWW.HIRO.PL
Lamara, na Jayu-Z kończąc. Słucham dużo muzyki filmowej, zwłaszcza tej autorstwa Angelo Badalamentiego i Philipa Glassa. Nie mam też oporów przed sięgnięciem po totalną komerchę w stylu Rihanny czy Beyoncé (śmiech). Ogólnie wyznaję zasadę, że nie można zamykać się na różne gatunki. Inspiracji szukam wszędzie, także poza muzyką. Sporo czerpię z filmów, otoczenia, wspomnień z dzieciństwa… Oczy i uszy mam zawsze szeroko otwarte. I wszystkie te inspiracje znajdziemy na „The Golden Age”? Oczywiście! Są na płycie nastroje typowe dla muzyki filmowej, sporo hiphopowych rytmów, trochę elektroniki oraz kilka piosenek na pianino z bardzo emocjonalnymi wokalami. Ważna jest też strona wizualna, bo mam w planach kolejne klipy. Chodzą mi po głowie zarówno epickie obrazy w guście tych do „Iron” i „Run Boy Run”, jak i rzeczy bardziej intymne. Napisałeś większość materiału na „The Golden Age”, nagrałeś wokale, ale na tym twój wkład się nie kończy… Starałem się trzymać pieczę nad każdym aspektem produkcji albumu. Można mnie spokojnie nazwać maniakiem kontroli. Wszystko, co usłyszysz i zobaczysz na „The Golden Age” wyszło ode mnie, choć oczywiście korzystałem ze wsparcia wielu dobrych przyjaciół. Pomagali mi m.in. The Shoes i SebastiAn oraz Julien Defaud, który wykonał kawał świetnej roboty, miksując całość nagrań. Zależało mi na tym, aby talent innych artystów wzbogacił jakoś ten album. Taki Guillaume z The Shoes ubarwił brzmienie w sposób, w jaki sam nie potrafiłbym tego zrobić. Chłopak zna się na rzeczy. Nie myślałeś o tym, aby pozwolić innemu reżyserowi nakręcić klip do którejś z piosenek? Mógłbyś się przekonać, jak inni wizualizują twoją muzykę. Szczerze mówiąc, chcę pozostawić sobie wyłączność na kręcenie teledysków. W trakcie komponowania muzyki od razu rodzi mi się w głowie wizja każdego utworu, a potem w oparciu o nią piszę teksty. To taki mój intymny plac zabaw – nie potrafiłbym wpuścić do niego kogokolwiek. W dalszym ciągu zamierzam więc kręcić własne klipy, jak również teledyski dla innych wykonawców. Skąd w ogóle wziął się pseudonim Woodkid? Woodkid to moje alter ego, bohater całego albumu. Chłopiec z drewna, który trafia do miasta i obraca się tam w kamień. A dlaczego z drewna? Jest taki fragment na płycie, kiedy mówi swojej matce, by wyjrzała za okno i zobaczyła, jak drzewa uginają się pod naporem burzy. Uginają się, lecz nie łamią. Drewno jest dla mnie fascynującym materiałem – bardzo subtelnym i delikatnym, a jednocześnie mocnym i krzepnącym z czasem. Na „The Golden Age” opowiadam więc historię chłopca, który rośnie jak drzewo, stając się coraz twardszy. To metaforyczna opowieść inspirowana po części moimi przeżyciami, a po części filmami Tarkowskiego, Kubricka bądź Lyncha, a więc reżyserów, którzy często posługiwali się symbolami. Chciałbyś, aby „The Golden Age” odniosło sukces w Polsce? Zwłaszcza w Polsce! Moja rodzina pochodzi z Gdańska. Pojechałem tam nawet, aby odkryć jej ślady i w trakcie pobytu w Polsce napisałem książkę, która dołączona zostanie do limitowanego wydania „The Golden Age”. Miałem też już okazję wystąpić w Katowicach i był to wyborny koncert. Polska jest dla mnie niezwykle ważnym miejscem. Zaskoczyłeś mnie. Wiedziałem o twoich polskich korzeniach, ale nie sądziłem, że są dla ciebie tak ważne. Są niezmiernie ważne. To istotna część mojej tożsamości. Chcę wiedzieć, co zobaczę, kiedy spojrzę za siebie.
tekst | ŁUKASZ KONATOWICZ
foto | SONY MUSIC
TIMBERLAKE
urodzony uwodziciel 34 muza
WWW.HIRO.PL
JEST COŚ, CO RÓŻNI JUSTINA TIMBERLAKE’A OD ARTYSTÓW, KTÓRZY MIELI NA NIEGO NAJWIĘKSZY WPŁYW. I NIE CHODZI TU O KOLOR SKÓRY. 32-LETNI GWIAZDOR PO PROSTU NIE JEST EKSCENTRYCZNY Michael Jackson w jego wieku mieszkał w posiadłości Neverland (nazwanej od Nibylandii, w której mieszkał Piotruś Pan), przy której miał park rozrywek i zoo. Prince nie dopuścił do wydania krążka „The Black Album”, po tym jak uwierzył, że płyta stanowi zły omen. Nikomu chyba nie mieści się w głowie, że Timberlake mógłby odstawiać takie cyrki (co innego jego była dziewczyna Britney). Ten gość nie jest nawiedzony, on wydaje się sympatyczny, prezentuje się trochę jak Chris Martin, który nigdy nie był geekiem i który potrafi tańczyć. Justin nie jest twórcą opętanym ani typem celebryty żyjącego w swoim świecie. Potrafi być zabawny, ma do siebie dystans. Filmowe projekty Prince’a i Jacksona, takie jak „Purple Rain” czy „Moonwalker”, zawsze powiązane z ich muzyką, miały głównie za zadanie tworzyć ikoniczny wizerunek gwiazdorów i dopieścić ich ego. Timberlake grał sobie przez lata większe i mniejsze role w normalnych fabularnych obrazach. O tych ostatnich jednak mało kto będzie pamiętał (poza jednym wyjątkiem – kapitalną rolą w „The Social Network”) – zapamiętane zostaną występy telewizyjne. Justin na małym ekranie radzi sobie mistrzowsko i jest doskonałym magnesem na widzów. Regularnie pojawia się w programach stacji NBC – „Saturday Night Live” i „Late Night with Jimmy Fallon”. W tym pierwszym wykonywał śmieszne piosenki z komediantami z grupy The Lonely Island („Dick in a Box”, „Motherlover”, „Jizz in My Pants”… humor może i gimnazjalny, ale skuteczny) albo parodiował indie barda Bon Ivera (zasypiając podczas wykonywania utworu). W tym drugim wygłupia się z równie chłopięcym i czarującym prowadzącym. Wystarczy obejrzeć, jak razem wykonują rapowe klasyki albo śpiewają „SexyBack” w konwencji zespołów wokalnych sprzed stu lat, żeby sobie pomyśleć – ale tam fajną telewizję i fajne gwiazdy mają w tych Stanach. Dla porównania – kiedy Prince wystąpił u Fallona, emanował aurą niedostępnego gwiazdora a na koniec występu rzucił o ziemię gitarą pożyczoną od muzyka The Roots, rezydenckiego zespołu programu. Nie zapominajmy, że Timberlake nagrywa muzykę. Niedawno ukazał się jego pierwszy od siedmiu lat album. Po jacksonowskim, przebojowym „Justified” i prince’owskim, ekscentrycznym (i wciąż przebojowym) „FutureSex/LoveSounds” przyszła pora na przede wszystkim już timberlake’owskie „20/20 Experience”. Na trzecim albumie wokalista nie odkrywa prochu, głównie nawiązuje do swojej przeszłości, podobnie jak bez skrępowania
WWW.HIRO.PL
sięgający po swoje stare patenty producent Timbaland. Panowie zaszaleli z długością utworów, które średnio trwają po siedem minut, i bogactwem aranżacji, ale nie zaskoczyli samymi kompozycjami. Przy futurystycznym „Futuresex” „nowy Justin” brzmi wręcz retro. Ale wydaje się, że ten twórca mógł sobie na coś takiego pozwolić – dochrapał się już swojej pozycji. Czasy, w których dzieciak z „Klubu Myszki Miki”, a później chłopak z ’N Sync musiał udowadniać, że jest godnym szacunku twórcą R&B, dawno minęły. Proces tego udowadniania zaczął się zresztą już na „Celebrity”, ostatniej płycie boysbandu. Timberlake był współautorem dużej części utworów, które się na niej znalazły, maczał też palce w produkcji. To tam też zaczęła się jego współpraca z wizjonerami produkcji z The Neptunes. Jednak to właśnie na polu muzyki ta opisywana „normalność” przystojnego wokalisty przeszkadza wielu krytykom. Zarzuca mu się brak charyzmy, oryginalności czy osobowości. Nazywano go już naśladowcą i nudziarzem. Ktoś nieżyczliwy mógłby stwierdzić, że to nie żaden następca Michaela Jacksona, ale raczej nowe wcielenie rozmemłanego, bezpłciowego Ricka Astleya. Jest w Timberlake’u coś z ambitnego rzemieślnika, który doskonale bawi publiczność, ale nie potrafi stworzyć dzieła wiekopomnego. Nigdy nie nagrał doskonałej płyty, każda jest trochę za długa, żadna nie utrzymuje poziomu najlepszych momentów w całej rozciągłości. Ale tych świetnych momentów jest sporo i są to jedne z najlepszych popowych piosenek XXI wieku. „Rock Your Body”, „Señorita”, „Cry Me a River”, „My Love”, „What Goes Around… Comes Around”, tegoroczne „Suit & Tie”… Trzeba jednak być utalentowanym, żeby nagrywać takie rzeczy. I Justin jest cholernie utalentowany, a przy tym ambitny – wystarczy wysłuchać „Futuresex/Lovesounds”, ze wszystkimi niedoskonałościami tej płyty, żeby się przekonać. Amerykański brukowiec „National Enquirer” doniósł, że kandydatura amerykańskiego wokalisty do prowadzenia gali rozdania Oscarów była rozważana już kilka razy, ale gwiazdor zawsze jednak wydawał się organizatorom za młody i niedoświadczony. To się zmieniło, Timberlake jest w tej chwili faworytem do poprowadzenia następnej imprezy. Czyli chłopiec z boysbandu jest facetem – czarującym, miłym, zdolnym, do tańca i do różańca. Gwiazdą na miarę naszych czasów, ale może i na miarę każdych – facet wręcz urodził się, żeby uwodzić tłumy. Ciekawe, co nam z Biebera wyrośnie.
STYL
życie lepszej jakości tekst | MARCIN FLINT
POLSKI HIP-HOP OD DAWNA JAKOŚ BRZMI. ALE CZY JAKOŚ WYGLĄDA? GRUNT, ŻE CORAZ WIĘCEJ RAPERÓW PRZESTAJE SIĘ BAĆ SŁOWA MODA, PRACUJĄC NAD SWOIM GUSTEM
36 moda
Klip, jakim słowacki raper Rytmus zilustrował swój utwór „AKM”, wywołał w Polsce odzew. Wydawałoby się, że wszyscy zwrócą uwagę na kurę chodzącą po łóżku i parapecie, uprawiającego seks w ubikacji pana z wytatuowanym na plecach napisem „Killer”, panie bez staników, za to z biustem na wysokości pępka oraz parę innych obrazków jakby prosto z filmów Emira Kusturicy. Okazuje się, że takie uogólnienia są krzywdzące. NIEMIECKIE PASKI „Super ta kurtka Rytmusa. To Versace dla H&M, niestety
foto | MISBHV
nie do dostania już chyba za normalne pieniądze. Kanye West też miał taką na pokazie Victoria’s Secret. Lubię takie wykręcone rzeczy jak Adidas Originals x Jeremy Scott” – napisał na swoim facebooku Zaginiony, do niedawna w warszawskim w podziemiu, teraz już z oficjalną, wydaną nakładem Koka Beats płytą. O „Zagim” – bo tak skracana jest ta ksywka – przeczytamy w jego bio, że jest „warszawskim raperem, autorem tekstów, uczestnikiem slamów poetyckich”, ale też „polskim ambasadorem marki Adidas Originals”. – Do firmy Adidas zwróciliśmy się jeszcze za czasów
WWW.HIRO.PL
Streetworkerz. Niestandardowe wydanie naszego albumu, któremu Forin nadał wygląd puszki farby, zawsze robiło duże wrażenie. Wtedy jednak nie było możliwości wspólnych działań, natomiast moje dalsze poczynania były obserwowane. Od zawsze byłem wielkim fanem serii Originals i chyba najbardziej wiarygodną postacią na scenie, która mogłaby ją promować. Współpraca wyszła więc naturalnie – mówi „Hiro” Zaginiony. Raper jest świadom tego, że odbiega od standardowego, podręcznikowego wizerunku rapera/hip-hopowca. Nigdy nie miał szerokich spodni i bluz z kapturem. To, jak się nosi, nie daje innym w branży spokoju. Przekonanie, że róż to dla kobiet, paski dla dresiarstwa, a to, co błyszczy, dla wieśniaków, jest w środowisku i u słuchaczy silne. – Zdecydowanie lubię walkę ze stereotypami, sprawia mi dużą frajdę. Mam różowo-czarny dres Firebird i tu ciśnie się na usta cytat z Sokoła: „Ja w różowym swetrze nadal będę mężczyzną, a pizda ze złotą ketą nadal jest pizdą”. To, że założysz coś na siebie, nie czyni cię przecież innym człowiekiem, nadal jesteś taki sam – tłumaczy Zagi. – W Stodole występowałem w dresie Jeremy’ego Scotta z nutkami. W takich samych występowali tancerze Madonny podczas jej występu na Super Bowl. Dresiarski stereotyp to jakiś bzdurny wymysł, trzy paski działają na selekcjonerów w klubach jak płachta na byka, zdecydowanie trzeba to zmienić – dodaje. Sam ma to szczęście, że jego wydawca rozumie kwestię wizerunku. Utożsamiani z marką bracia Kaplińscy – czyli Pezet i Małolat – jako jedni z nielicznych od lat przywiązywali dużą wagę do stylu, choć noszą się inaczej od swojego podopiecznego.
który śmiał założyć na koncert zbyt szerokie spodnie. Od tureckich swetrów (z których łatwo się śmiać, ale trzeba zdać sobie sprawę, że w pionierskich czasach nie było ani wyboru, ani pieniędzy w portfelach rodziców) czy kurtek „w stylu Boot Camp”, w której każdy „wódkę ze sklepu wynosił hurtem”, do nowojorskiego szyku 10.Deep i lookbooka Asics. Bywa, że zmiany następują gwałtownie. Kiedy w 2007 roku Eldo nagrywał na bicie Kixnare’a „Szyk” chwaląc „miodowe Timberlandy” i „polo z aligatorem”, to było oryginalne. Ba, nawet późniejsza o dwa lata „Piosenka dla ofiar mody” Zeusa wciąż wywoływała kontrowersje. „Dzisiaj dobieram cały strój w pół godziny / kiedy się bardzo spieszymy” – donosił w niej raper, stawiając się w ostrej kontrze do O.S.T.R.’a, będącego bardziej jak szalony naukowiec w świecie hh, niż modniś. Od tamtego czasu o wizerunku powiedziano już sporo, a troska o niego zdążyła trochę spowszednieć. Również artystom. – Aktualnie przywiązuję do mody mniejszą wagę, ale wtedy mnie to zafascynowało. O stylu oraz modzie nie wiedziałem wcześniej zbyt dużo, a że lubię poznawać nowe rzeczy, także i to mnie zainteresowało. Miałem bardzo dużo ubrań, ale po czasie doszedłem do wniosku, że chyba tylu nie potrzebuję, bo wychowałem się i tak mając ze dwie pary spodni. Teraz mając ich kilkanaście i tak naprawdę regularnie noszę te trzy-cztery pary, które lubię – mówi nam Zeus. Jego strój to lekkie, wygodne buty, na przykład Reeboki Classic, najlepiej w wersji letniej. Do tego wąskie spodnie, prosty T-shirt a na niego koszula. W „Piosence…” wymieniał marki – Pull and Bear, Zara, Topman, Bershka, Polo, H&M. Teraz już tego nie robi. Nie ukrywa za to, że na koncertach preferuje minimalizm i praktyczną czerń.
ANGIELSCY CHULIGANI „My wciąż w pogoni za lepszej jakości życiem, żeby było jak ciuchy Lacoste’y szyte” – rapował na debiucie młodszy z Kaplińskich. Razem przemycali na warszawskie blokowisko elementy wyspiarskiego casual. To zagadnienie najlepiej poruszać z Karolem „Pjusem” Nowakowskim, raperem, który zdaniem kolegi Tego Typa Mesa „dobrą dekadę temu wyglądał już jak brytyjski bywalec, warszawski chuligan i hiphopowiec jednocześnie”, a sam zarymował o sobie u boku Eldo: „żyję na trybunach, więc mam styl casual”. Pjus wytłumaczy, że to sprawa czysto wizualna, modowa, ale i użytkowa – swoista mimikra stadionowa pamiętana z lat 80., kiedy to sukcesy odnosił piłkarski klub z Liverpoolu. Kibice z robotniczych dzielnic na wyjazdach zapoznawali się z fasonem rodem z francuskich czy włoskich butików. Taki ubiór pozwalał im rozpoznawać się nawzajem, ale nie przykuwał niepotrzebnej uwagi funkcjonariuszy. Ot, sztuka miejskiego kamuflażu. W Polsce ma swoją „niebutikową”, tańszą wersję, bo jeżeli w grupie jako jedyny nosisz drogi szalik Burberry, to wyróżnia cię on, nie maskuje. Nasz casual to zatem bardziej kwestia mody niż mimikry. – Ta łatwo przeniknęła na polskie osiedla. Ale gdy Pezet nawijał: „każdy z nas tu wygląda jak angielski chuligan”, było to trochę na wyrost. Tak, oczywiście kurtałki Henri Lloyd i polo Fred Perry w połączeniu ze śnieżnobiałymi butami Lacoste były jakąś namiastką takiego stylu, ale tylko tyle. Dziś na bank jest to szersze zjawisko – mówi nam Pjus. Jednocześnie zastrzega: – Stricte casualowo ubierają się nieliczni, raczej wybierają marki kojarzone z tym stylem. A środowisko hiphopowe ma swój klimat „airmaxowo-swagowy”.
POLSKA RZECZYWISTOŚĆ Garderoba polskich hiphopowców wywołuje zainteresowanie mniejsze niż wskazywałyby liczone w setkach tysięcy wyświetlenia. Internet reaguje, gdy młody raper założy ubrania, co do których nie ma pewności dla jakiej płci były przygotowane – od piętnowania takich zachowań zaczęła się zresztą kariera raperki Guovy. Pośmieje się ze srebrnych legginsów rapera telewizyjnego, nie wybaczy „zaszczanych dresów” hardcorowca na festiwalu międzynarodowym. Sporu o najlepiej ubranego nie ma – wiadomo, że W.E.N.A. Zapomnijmy o sieciówkach, warszawski raper skrupulatnie wybiera kąski z ekskluzywnej oferty streetwearowej. „Jeżeli to, w co się ubieram, ma znaczenie / Będę pierdolonym aktorem, a nie raperem” – kokietuje, dając w tym samym numerze mały wykład z brandów i wymieniając chociażby czapki The Hundreds i koszule Stüssy. Jest bardzo wybredny – jeżeli Jordany, to raczej „trójki”, jeżeli Air Maxy – „jedynki”, do tego dżinsy Carhartt, koszule Mishka. Zyskuje za to odzew: Swaggerlizard zaprasza na sesje, publika klaszcze. I szuka. Na przykład kurtki Don’t Trust Anyone w której W.E.N.A. pojawił się w klipie do „Wiadomości”. Albo pokazanej w ciepłym barcelońskim świetle teledysku „Nic”, opatrzonej cytatem „Kocham żyć, dobrze wiesz, że nie zmienię nic” MISBHV x W.E.N.A. varsity jacket. To polskie dzieło, robione z myślą, by czuć się w nim równie dobrze w Krakowie, jak i w Brooklynie. Dla wielu zbyt kosztowne (ponad 100 euro), poza tym i tak już niedostępne. Wcale nie zawsze trzeba wydać dużo i się spieszyć. Wręcz przeciwnie. Zaginiony na przykład spokojnie patrzył na kolejne przeceny jego różowej bluzy, by kupić ją poniżej stu złotych. – Lubię oryginalne, wykręcone rzeczy, które się wyróżniają. Na polskich ulicach jest wystarczająco dużo smutnych, szarych ludzi, dodajmy tam trochę koloru – mówi. Gust to osobista sprawa każdego, ale trudno chyba odmówić takim stwierdzeniom miana pozytywnego przekazu?
NOWOJORSKI SZNYT Ewolucja gustu jest zastanawiająca. Od gremialnego kiwania głową do wersów: „Za duże trzy razy, bo tak jest wygodnie. I chuj mnie obchodzi czy modnie” po zbiorowy, internetowy płacz nad „fitem” rapera,
WWW.HIRO.PL
ZJAWISKO
solidarność w jumie tekst | PATRYK CHILEWICZ
ilustracja| TIN BOY
TO BARDZO PROSTE – POTRZEBNY JEST SPORY PLECAK CZY TORBA, REFLEKS ORAZ OBCĘGI. BIERZESZ Z WIESZAKA TRZY RZECZY I WCHODZISZ DO PRZYMIERZALNI. TAM UMIEJĘTNIE POSŁUGUJESZ SIĘ NARZĘDZIEM I USUWASZ KLIPS, KTÓRY CHOWASZ W KIESZENI SPODNI, KTÓRE ZOSTAWIASZ NA SKLEPIE. PÓŹNIEJ WTAPIASZ SIĘ W TŁUM I Z PEWNĄ MINĄ WYNOSISZ KOLEJNĄ KOSZULĘ Z SIECIÓWKI. DLA SPORTU Najważniejsze to zmieścić się w 250 złotych, gdyż do tej kwoty nasza kradzież mieści się w granicach wykroczenia, a nie przestępstwa. To niedługo może ulec zmianie, bowiem rząd chce podnieść ten próg do tysiąca złotych. Wtedy w budżecie na „drobne wydatki” znajdą się już nie tylko spodnie z H&M, ale też wypatrzone przez nas skórzane pantofle czy rower. Wszystko oczywiście w granicach tysiąca, by w razie wpadki nie mieć żadnych problemów. – To nie jest tak, że kradnę, bo mnie nie stać – mówi mi Agata, rodowita warszawianka z rodzicami zarabiającymi tak dobrze, by płacić za jej studia, życie oraz wynajętą kawalerkę. – Robię to dla zabawy. Kiedyś miałam chłopaka, który pokazał mi, na czym to polega i jak się to robi. Spodobało mi się – tłumaczy. I dodaje: – Lubię ten moment, w którym przechodzę przez bramkę i nigdy nie mam stuprocentowej pewności, czy mi się uda, czy nie. Agata nie jest wyjątkiem. Motyw kradzieży wśród klasy średniej i wyższej nie jest niczym nowym. Wszyscy znamy celebrytki takie jak Lindsay Lohan czy ostatnio była narzeczona showmana Roberta Janowskiego, które mimo dobrego sytuowania i bezpiecznych środków na koncie wpadły w sidła organów prawa łapiących ich na gorącym uczynku. Media urządziły spektakularny show, wyzywając obie panie od złodziejek, lecz czy ludzie odwrócili się od dziewczyn? Wręcz przeciwnie. LiLo zyskała wśród swoich fanów, dla których jest współczesną femme fatale: odurzoną, opuchniętą i kradnącą co popadnie, a panna Monika G. długo prowadziła wśród rodzimych celebrytów obwoźny kramik z markowymi ciuchami. Ten zakończył swoją działalność dopiero z publicznym wypłynięciem całej afery. Złodzieje zyskali w społeczeństwie pewne przyzwolenie. Okradanie się nawzajem na imprezach, wyjmowanie rzeczy z torebek czy szafek dalej jest nieakceptowalne, lecz zajumanie z sieciówki T-shirtu czy bluzy już jak najbardziej tak. Argumenty zwykle są podobne – okradanie dużego sklepu nikomu nie WWW.HIRO.PL
szkodzi. Walczymy tym samym z systemem, sprzeciwiamy się konsumpcjonizmowi oraz wszystkim aspektom pobocznym – biednym dzieciom z Azji szyjącym te koszulki, ich niskim pensjom oraz horrendalnym warunkom pracy. W imię ideałów robimy cyrki w przymierzalni. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z własnym zyskiem. – Od jakiś dwóch lat nic nie kupiłam w H&M – mówi Agata i trudno nie wyczuć w tym nutki dumy. – Nie lubię tego sklepu, lecz jeśli mam wybór pomiędzy darmowymi spodniami, a jedną parą mniej, to wiadomo, że wybiorę spodnie – opowiada. Moja rozmówczyni jest inteligentną dwudziestokilkulatką, która zdaje się, że sama uwierzyła w swoje argumenty. Gdy pytam jej, czy naprawdę sądzi, że kradnąc ubrania z sieciówki pomaga Azjatom zajmującym się ich produkcją, odpowiada, że uderza w system, a naszym celem powinno być osłabianie go. Same sieciówki nie wypowiadają się, ile i na jakie kwoty są dokonywane kradzieże. Tajemnicą poliszynela jest, że w miesięcznych budżetach poważniejszych sklepów jest uwzględniona oddzielna rubryka zawierająca wydatki związane ze stratami. – Gdy zaczęłam kraść w sieciówkach, czyli dobrych kilka lat temu, nie miałam jeszcze wprawy. Zamiast obcinać klipsy obcęgami, wyrywałam je delikatnie z bluzek, a małe dziurki zaszywałam w domu. Niektórzy znajomi zaczęli zauważać, że mam domowej roboty szwy zawsze w jednym miejscu na T-shircie. Ja specjalnie nie chwaliłam się, dlaczego tak jest. Mówiłam, że kupiłam wadliwy towar na przecenie – wyznaje dziewczyna. Wspomina też noc, gdy na jakieś domówce podeszła do niej koleżanka, złapała za miejsce po dziurze i powiedziała, że ma taki sam T-shirt, po czym zaczęły się śmiać i bawić dalej. Solidarność w jumie wygrała z ewentualnym wstydem i rozterkami moralnymi. Tych ostatnich osoby kradnące raczej nie mają. Trudno, by było inaczej, jeśli codziennie jesteśmy zasypywani nowymi skandalami z udziałem „auto-
rytetów”, gdzie co rusz ktoś coś kradnie i fałszuje. Bohaterowie filmów i komiksów sami kradną, a gdy dołoży się do tego obowiązującą linię fair trade, gdzie każdy zakup powinien być świadomy i sprawdzony, powstaje nam niebezpieczna mieszanka, która u młodych ludzi kończy się zwykle buntem w przymierzalni. Odrywając klips ze swetra za 59,90, mają przekonanie, że nie okradają pracowników czy sklepu, lecz złowrogi system. Wierzą, że kradzież jest czynem na wskroś bohaterskim, a nie godnym potępienia. Kradną w imię wyższych ideałów, nie mając przy tym wyrzutów społecznych. A nawet jeśli nie mają górnolotnych celów, to wrodzony u dwudziestoparolatków konsumpcjonizm nakazuje im po prostu uśmiechnąć się i cieszyć nową rzeczą – przecież popkultura nauczyła nas, że nic tak nie cieszy, jak prezenty. Zwłaszcza te darmowe. Nie tylko sieciówki są narażone na ataki ze strony młodocianych rabusiów. Podobnie jest z supermarketami spożywczymi i znaną już szerzej metodą „kup tańsze, zamiast drogich”, która polega na ważeniu na kasach samoobsługowych luksusowych produktów, lecz nabijaniu do maszyny najtańszych. Kolejnym przejawem walki z systemem są tak zwane „darmowe taksówki”, które polegają na zamówieniu taryfy z ulicy (koniecznie nie przez telefon, co pomaga zachować anonimowość), a gdy ta dojedzie na miejsce – szybkiej ucieczce z pojazdu. Logicznym jest, że taksówkarz zostanie z samochodem, zamiast biec po trzydzieści dwa złote, a my z wolnym sumieniem będziemy mogli opowiadać, że właśnie utarliśmy nosa „złotówie”, że nie zapłaciliśmy tej „chorej kwoty”. Agata nie ma problemu z tym, co robi po godzinach na uczelni. Wręcz przeciwnie. – Coraz więcej moich znajomych wie, że wynoszę ciuchy. Nie mają z tym problemu, niektórzy wręcz proszą o lekcje, bo sami chcą zacząć wynosić – mówi. Swoją postawą stara się pokazać pewność siebie i samoświadomość, lecz rozmawiając ze mną prosiła, bym w tekście zmienił jej imię. Widać nie taki złodziej idealny, jak sam się maluje.
moda 39
MILKSHAKE! | JOLA BOSKA, produkcja | MAGDALENA MUSIAŁ, foto | PAULINA WIERZGACZ, stylizacja | EWA MICHALIK, make-up modelki | KAROLINA CZARNECKA, LIDIA GRABAREK / SPP MODELS za udostępnienie wnętrz do sesji. Podziękowania dla Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu
Paulina Wierzgacz LAUREATKA WIOSENNEJ EDYCJI KONKURSU YOUNG FASHION PHOTOGRAPHERS NOW NA FASHION WEEK POLAND 2013. WSPÓŁPRACUJE Z AGENCJĄ SPP PHOTOGRAPHERS.
NASZYJNIK NABÓJ – UNIKKE DESIGN, SERDUSZKO – KRASNALKA
BLUZA – ATMOSPHERE, LEGGINSY – RESERVED, DASZEK – VINTAGE,
TOP – VINTAGE
KURTKA – ANGELIKA JAKUBAS, DASZEK – OLGA SZYNKARCZUK
KORONA – VINTAGE, PIERŚCIONEK – PAULINA WIERZGACZ
BLUZKA – CHARLOTTE ROUGE, SPÓDNICA – ANGELIKA JAKUBAS,
SUKIENKA – DEEP TRIP, PIERŚCIONEK – H&M
najbardziej odjechane stylówy tekst | PAWEŁ WALIŃSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
W SIECI POPULARNE SĄ SERIE OBRAZKÓW, GDZIE WIDNIEJE PIES PRZEBRANY ZA HOT DOGA ALBO KOT W KOSTIUMIE KRAKENA. SERIA NOSI TYTUŁ: „MÓJ PAN JEST DEBILEM”. W MUZYCE I BEZ PANA ZNALEŹLI SIĘ TACY, KTÓRZY MODĘ STOSOWALI W SPOSÓB IŚCIE… POPATRZCIE Wiadomo, że Bowie stylówę nieraz miewał iście samobójczą. Ale cwaniak wie, jak i kiedy dokonać wolty i zupełnie zmienić swoje emploi, tak żeby poprzednie uszło mu na sucho. Nie każdy ma tyle szczęścia… czy chytrości. Weźmy sobie takiego Dave’a Hilla, gitarzystę Slade. Pan Hill uznał onegdaj, że dobrym pomysłem na sceniczny glamowy kostium, poza tradycyjnymi dla gatunku koturnami, jest nakrycie głowy wzorowane na egipskim sfinksie, w dodatku pokryte lustrzanymi płytkami. Grający do niedawna z Axlem Rose Buckethead z kolei charakteryzuje się tym, że podczas występów miewa na głowie kubełek wprost z KFC. Przetłuszczone włosy mu nie straszne. Dziwacznym nakryciem głowy wsławił się też Arthur Brown, który na nagranie dla „Top of the Pops”, gdzie
wykonywał sławetny „Fire”, założył na głowę hełm z przymocowaną doń płonącą konstrukcją. Miał też na twarzy makijaż, który dwadzieścia ponad lat później zrobił zawrotną karierę w norweskich – i pokrewnych – kręgach black metalowych. Sam pomysł z konstrukcją na hełmie, czy raczej z tak bardzo ornamentowaną czapką, przyjęła jedna z grubszych ryb w tym środowisku, a mianowicie Attila Csihar, obecny wokalista niesławnego Mayhem i gardło odpowiedzialne za piekielne warknięcia na klasycznym już albumie „De Mysteriis Dom Sathanas”. A to nosił jakieś przypominające koronę cierniową ustrojstwa, a to całe stelaże z nie-świętymi symbolami czy rogami. Czapką ze skóry z kolei pysznił się inny metalowy bóg – Rob Halford z Judas Priest. Na scenę wchodził zdobny w ramoneskę albo
skórzany płaszcz. Na anemicznej klacie nosił przeróżne pasy, cały się iskrzył od cekinów i ćwieków. Metalowa brać chętnie zaadoptowała ten styl, który odbija się teraz echem w każdym bodaj gatunku ciężkiego grania i uchodzi za agresywny i męski. Zgadza się. W końcu Halford podpatrzył go w kulturze gejów-skórzaków z fetyszystycznych klubów z okolic San Francisco… Ułańska fantazja jest chyba w ogóle dominantą metalowego pojęcia mody, wspomnieć choćby popularne kilka lat temu polo-metalowe fińskie Lordi – zbieraninę spasionych na piwie i żeberkach jegomościów, którzy na sceniczną charakteryzację przed każdym koncertem poświęcają po kilka godzin. I skarżcie się teraz, że wasza praca jest ciężka. Mniej czasu na zakładanie kostiumów, a jednocześnie więcej na koszarowy humor, poświęcali przyjemniaczkowie z GWAR, znani z tego, że w jednym ze swoich teledysków ograli w kosza samego Jezusa, a potem go… zjedli („Meat Sandwich”). Naśladowców znaleźli w australijskiej death-grindowej formacji Berzerker, była to jednak uboższa wersja. Bardziej przyziemny, ale i przez to straszniejszy lans mają z kolei dobrze znani amerykańscy metalowcy ze Slipknot. Brrr! Na metalu jednak muzyczno-modowe odjazdy się nie kończą. Trzydzieści lat temu, u schyłku zimnej wojny i u progu ery komputerów modny był kosmos i science fiction. Wątki kosmiczne, a nierzadko jakby żywcem z „Mad Maxa” wyjęte, w swojej stylówie inkorporowały liczne zespoły tak synth-popowe, jak i italo disco. Nikt nie poszedł w tym jednak tak daleko, jak Sigue Sigue Sputnik, którzy nosili ogromne tapirowane irokezy w krzykliwych kolorach, na twarzach mieli resztki pończoch, odziewali się w lycrę, panterki i groteskowe plastikowe naramienniki. W podobnej konwencji, choć bardziej dziecięcej prezentowała się formacja Haysi Fantayzee. Dziś jednak niestety kosmos nie jest w modzie. Raptem jeden Zlad! nam się zdarzył kilka lat temu. Modne jest za to promowanie tolerancji dla inności, w tym dla osób transseksualnych, do niedawna nieobecnych w społeczno-kulturowym dyskursie, jak i nieobecnych w muzyce. Bo któż zna Wayne’a County albo innego miłego otyłego pana, który w świecących fatałaszkach, używając przezwiska Divine (tak, ten od „Pink Flamingos”), robił galaretę w rytm cokolwiek dwuznacznego przeboju italo disco
„Shoot Your Shot”? Dziś transgenderyzm w wydaniu burleskowym opuszcza mroczną niszę i wychodzi na świat. I nie chodzi tu tylko o Antony’ego Hegarty, który w swojej skromności może modowo niczym nie zaskakuje, ale raczej o postacie pokroju Baby Dee, amerykańskiego muzyka, performera i kolegę Antony’ego, a także współpracownika formacji Current 93. Dlaczego? A dlatego choćby, że wzorem batmanowskiego Two-Face’a Baby Dee zwykł nosić się w połowie ubrany po męsku, a w połowie wystylizowany na kobietę. Linia demarkacyjna przebiegała oczywiście… pionowo. Jeszcze dalej poszedł w stylizacji Genesis P-Orridge, odpowiedzialny za takie projekty jak Throbbing Gristle i Psychic TV. Ów, kochając swoją – obecnie niestety już nieżyjącą – małżonkę, postanowił się do niej upodabniać, tak by razem stworzyli jeden byt (sic!). Tak oto powstała idea pandroginizmu, którą zainteresowany realizował na drodze – jak sam wyznawał – alchemii, chemii i chirurgii. Słyszeliście o szaleńcach z zespołu Łąki Łan? Tych, którzy przebierają się za insekty? Otóż nie są wcale tacy oryginalni, jak im się wydaje. Już w latach siedemdziesiątych działała Jun Togawa, która zwykła na scenie nosić kostiumy owadów, przebierała się za kraba albo kwiatek. To samo robił Peter Gabriel, jeszcze za czasów swojej bytności w Genesis – a było to jedyne dopuszczalne wcielenie owej kapeli. Do dziś na YouTube hula koncertowe nagranie „Supper’s Ready”, gdzie artysta nie dosyć że przebiera się za roślinę, to dodatkowo jeszcze niepoważnie hasa. Dodajmy, że normą dla niego było podówczas noszenie makijażu i charakterystycznie strzyżony nad czołem „ząbek”. Niemcy z synth-popowego Warning zwykli z kolei przebierać się za coś – nie przymierzając – podobnego do pancerza Dartha Vadera. Kostiumy nosili też niesławni, a genialni Residents – ci znani są z noszenia fraków i tego, że zamiast głowy mają maski w kształcie wielkich gałek ocznych. Deadmau5 nosi na głowie wielką czarną maskę przypominającą uśmiechniętą mysz. Devo z kolei ubierali żółte plastikowe kombinezony i doniczkopodobne „kopuły mocy”, upodabniając się do ludzików LEGO, a Daft Punk chcieli wyglądać jak roboty. Samego Eltona Johna widywano czasem przebranego za kaczora Donalda. Zamaskowanych muzyków można wymieniać można bez końca: The Knife, SBTRKT… Podobał się wam kapitan Jack Sparrow z „Piratów z Karaibów”? Otóż jego stylówa to wypadkowa dep-
powskich fascynacji Keithem Richadsem (który nota bene w serii zagrał), ale również Adamem Antem z Adam and the Ants, który udawania pirata nie traktował jako zabawy, ale jako sposób na życie. To od niego właśnie niektóre elementy modowe zapożyczyli Prince i Michael Jackson. Mniej znanym piratem jest niejaki Von Saum, nieszczęśnik, który w efekcie wypadku motocyklowego stracił rękę. Za to, że rękę tylko, a nie życie – postanowił dziękować Bogu, apostołując w jego imieniu. A że ręki i tak już nie miał, postanowił doprawić sobie… Tak, dobrze się domyślacie. Hak. Nie mnie już ustalać, co ma piractwo do ewangelii… Mnichów udawali drone’owcy z amerykańskiego Sunn O))). Za lekarzy przebierali się członkowie Clinic, a także Ulver przy okazji swojej płyty „Blood Inside”. Trolla udawał natomiast Mortiis, onegdaj basista black metalowych geniuszy z Emperora, a później książę mrocznego synth popu. Dlaczego jednak był to troll z kolei przebrany w bandaże, muzyk nigdy nie zdradził. Genialny niewidomy Moondog przechadzał się po nowojorskich ulicach przebrany za wikinga, czy jak kto woli, Odyna, dzierżąc w swoich chudych łapskach włócznię. Nikt nie powiedział owemu, że wikingowie na swoich hełmach nie miewali rogów… Makijaże i kostiumy sceniczne albo i po prostu ekscentryzm jest poniekąd wpisany w muzykę, wszak od zarania dziejów połączona jest ona z teatrem. Trudno więc dziwić się, że grajkowie lubują się w przerysowanych stylizacjach. Dodajmy, że zwykle mają też pieniądze, by swoje nieraz niezrozumiałe wizualne idee forsować. Przynajmniej gwiazdy. Przynajmniej na Zachodzie. Mamy jednak i na swoim poletku kogoś, o kim wypada wspomnieć. Gracjan Roztocki, przedstawiciel szacownego zawodu cukierniczego, uprawiając swoją karierę muzyczną stylizował się na nie do końca pełnosprawnego berbecia. Wróć – tylko odmłodzenie było w jego przypadku elementem stylizacji. Tym niemniej jeden Gracjan wiosny nie czyni. Może właśnie czekamy na któregoś z Was, Drodzy Czytelnicy? A komu nie starczy odwagi i pewności siebie, żeby samemu wdziać coś urywającego głowę, zawsze może przebrać psa za parówkę. Choć, jak wyznała mi niedawno pani prowadząca salon psiej urody, wysoce nieetyczne jest robić z psa idiotę. Z siebie za to można. Jak najbardziej.
bajka o bieda-celebrytach 48 szołbiz
tekst | PATRYK CHILEWICZ
ilustracja | MARTYNA WÓJCIK
NIE TAK DAWNO TEMU, ZA GÓRAMI I LASAMI ZNAJDOWAŁA SIĘ KRAINA ZWANA POLANDIĄ. MIESZKAŃCY POLANDII BYLI NARODEM UMĘCZONYM PRZEZ LICZNE WOJNY I KATASTROFY, LECZ WYDAWAŁO SIĘ, ŻE CO ICH NIE ZABIJE, TO ICH WZMOCNI. W POLANDII PANOWAŁA MONARCHIA, Z BRAKU JASNEJ LINII KRÓLEWSKIEJ SAMOZWAŃCZĄ KRÓLOWĄ OGŁOSIŁA SIĘ PÓŁ-ELFICA, RÓŻOWA KSIĘŻNICZKA I BYŁA KONKUBINA SZATANA – DODA Nie była jedyną, która chciała posiąść królestwo. Wcześniej zasiadała na nim Edyta Górniak, która pragnąc podbić inne lądy, wyemigrowała z kraju, myśląc, że uda jej się pozostać na tronie. Niestety – Doda miała większe piersi, mniejszą moralność oraz bardziej niewyparzony język. Społeczeństwo Polandii pokochało ją. Doda była Evitą Polandii – pochodząca z małego grodu zwanego Ciechanowem zaczynała jako tandeciara w zespole quasi-rockowym, by szybko stać się ulubienicą wszystkich dwunastoletnich panienek. Nienaturalnie długie paznokcie oraz piersi wielkości dwóch księżyców sprawiały, że lud spragniony bogini padał przed nią na kolana. Doda nie była jedyną, która wabiła mieszkańców Polandii swoimi kształtami. Specjalistką od pokazywania swoich piersi była inna wyśmienita pieśniarka, pani Iwona Węgrowska. Ta nie dość że utalentowana i hojnie obdarzona przez chirurgię plastyczną, to jeszcze do tego prawdziwa cierpiętnica – a to dziki na nią napadły, a to ktoś wlał jej kwas do drinka, a ostatnio próbowano wrobić ją również w skandal seksualny, który zatrząsł całą Polandią. Węgrowska zdecydowanie nie należała do świty królowej. Wręcz przeciwnie, usilnie pracowała na pozycję swoich piersi, a to pozując niczym wieloryb nad morzem Polandii, a to w modnym żałobnym toczku urządzając konferencję prasową. Jej przyjaciółką była Magda o nazwisku tak eterycznym jak jej piosenki. Femme, bo tak miała w papirusie osobistym artystka, kiedyś należała do ścisłej elity Polandii, lecz kilka lat temu, po rozpadzie znanej grupy trubadurów Ich Troje, Femme pogrążyła się w celebryckim niebycie, co jakiś czas niezgrabnie poprukując sobie gdzieś w telewizji. Ani ładna, ani utalentowana nigdy nie była, ale jak to śpiewał naczelny słup solny Polandii Irena Santor: „Tych lat nie odda nikt”. Tę piękną pieśń często śpiewała również bogini wszelkich owoców oraz fruktozy, pani Mandaryna. Wysoka, wysportowana i mająca na pieńku z Magdą Femme sama parę lat temu padła ofiarą innego boga-owoca, Wiśni, który bezczelnie sabotował jej występ na najważniejszych sopockich dożynkach Polandii. Nie samymi kobietami Polandia żyła, choć to one miały piersi, więc grały najważniejsze skrzypce na dworze show-biznesu. O ile niewiasty zadomowiły się na scenie kabaretowo-muzycznej, o tyle panowie zdominowali świat nieśmiesznych komedii, zwłaszcza romantycznych. Najważniejszymi postaciami tej części Polandii był Człowiek, Który Kiedyś Był Papieżem, Chopinem, I Wszystko Z Nim Związane Kojarzy Się Z Patosem, czyli Piotr Adamczyk, bardzo pragnący zmiany swych fanów z osiemdziesięcioletnich starych panien na wyzuzdane nastolatki. Niestety bez szans, papieżem jest się do końca życia (choć wedle ostatnich wydarzeń i to nie jest pewne). Innym amantem przez bardzo małe „a” jest Tomasz Karolak, który jest kochany przez Polandczyków chyba zwłaszcza za to, że wygląda jak połączenie listonosza i hydraulika, czyli jest mało atrakcyjny i pulchny. Aczkolwiek polska kinematografia jest tak awangar-
dowa, że nawet najbardziej obleśna postać może zostać ikoną seksu czy stylu. Do tych ostatnich należą z pewnością szlachcianki z ważnej dla polskiego rynku cukierniczego rodziny Grycan. Rodzina zajmuje się od pokoleń robieniem lodów. Nie takich, do jakich przyzwyczaił nas dwór królowej, czyli w toalecie na bankiecie, ale takich prawdziwych, z zagrożonej komornikiem cukierni Marty Grycan. I cóż, że zagrożonej, skoro pani Marta wielką artystką jest, prezenterką, cukierniczką, projektantką mody, a przede wszystkim lwiczką salonówką. W kuluarach dworu plotkuje się, że pani Marta jest na specjalnej diecie przywiezionej zza gór, która polega na częstych spacerach. Po czerwonym dywanie. Polandia, poza krajem lodami i licznymi talentami płynącą, jest również stolicą życia intelektualnego współczesnego świata. Ambasadorką humanizmu od niedawna jest Natalia Siwiec, wybitna myślicielka, która sama możliwości swojego mózgu ocenia skromnie na dziewięć. Jak kraj długi i szeroki wiadomo, że Natalia to kobieta niebanalna, mająca liczne zainteresowania i zalety, np. pokazywanie biustu, który królowa Doda chce umieścić na nowym herbie Polandii. Jedna pierś ma pozostać biała, a druga czerwona, co będzie symbolizowało przemijanie, zwłaszcza dziewictwa. Bajka, jak każda porządna opowieść powinna mieć wstęp, rozwinięcie, zakończenie, względnie ciekawą fabułę oraz puentę. Niestety nie ta. To historia o ludziach nie mających nic do powiedzenia, choć mówiących całkiem sporo. Nie posiadających żadnych akceptowalnych talentów, choć robiących wszystko i w ilościach, których powstydziłby się sam mistrz Da Vinci. Skoro oni nie reprezentują sobą nic, robią wiele, choć głównie powodując niesmak, to ta historia nie może mieć większego sensu. Jak to powiedział klasyk: „Z gówna bata nie ukręcisz”. Podobnie jest z dworem samozwańczej szlachty Polandii – mówi się o nim dużo i często, lecz poziom dyskusji, jak i samej pracy na rzeczonym dworze zdecydowanie bliższy jest okolicznemu szambu niż wzniosłym ideom z piosenek królowej Dody czy innej Honoraty Skarbek, której pseudonimem operacyjnym jest słowo „Miodek”, choć wpatrując się w jej obłą twarz, należałoby chyba powiedzieć, że „Dolina Muminka”. Dodam jeszcze, że Polandia to kraj wielu zasad. Pierwsza z nich głosi, że „pedałów tylko rucham”, jak rzekł inny wybitny mózg tej krainy, Tomasz Jacyków. Druga brzmi: „Jeśli na pokazie mody nie ma jeszcze Małgorzaty Sochy, to trzeba całe wydarzenie opóźnić”. Tych zasad jest bardzo dużo, bo dwór pani Dody, a także wszystkie okoliczne frakcje są bardzo wierzące, światłe, konserwatywne i liberalne równocześnie. Co ciekawe, nowoczesnością w Polandii zajmują się głównie osoby emerytowane, takie jak Krystyna Mazurówna czy Maria Czubaszek, którym jest tak bardzo wszystko jedno, że mówią nawet szczerze. A szczerość w Polandii jest towarem deficytowym, podobnie jak styl, smak i sekret. WWW.HIRO.PL
BERT STERN
łowca ludzkich dusz tekst | MICHAŁ HERNES
foto | BERT STERN, VOGUE
MIŁOŚCIĄ DO FOTOGRAFII ZARAZIŁ SIĘ, KIEDY ZOBACZYŁ OKŁADKĘ MAGAZYNU „VOGUE”, KTÓRĄ ZAPROJEKTOWAŁ IRVING PENN. TEMU PRZYPADKOWEMU ZDARZENIU ZAWDZIĘCZAMY MNÓSTWO PIĘKNYCH ZDJĘĆ, W TYM CUDOWNE PORTRETY MARILYN MONROE, WYKONANE NA DWA TYGODNIE PRZED JEJ TRAGICZNĄ ŚMIERCIĄ. ICH AUTOREM JEST BERT STERN, CZYLI HIPNOTYZUJĄCY GENIUSZ I MISTRZ FOTOGRAFII KONCEPTUALNEJ
50 foto
WWW.HIRO.PL
Po latach Amerykanin wyznał, że ojciec nakazał mu i jego bratu, by zaczęli pracować w banku. Tam Stern usłyszał natomiast, że jest zbyt utalentowany, żeby marnować się, wykonując tak banalne czynności, i że powinien rozejrzeć się za pracą w jakimś czasopiśmie. Bert poszedł więc do urzędu pracy i odparł, że chce się zatrudnić w gazecie. Miejscowi pracownicy wytłumaczyli mu, że jedyny dostępny wakat w czasopiśmie, to fucha w dziale biura pocztowego. Przyszły fotograficzny geniusz nie zraził się tym. Przystał na to i w ten sposób poznał tamtejszego dyrektora artystycznego, Hersela Bramsona. Nieco nonszalancki młody człowiek zaprzyjaźnił się z Bramsonem i wkrótce został jego asystentem. Dzięki temu zaczął uczyć się designu. Później znalazł zatrudnienie w małym magazynie „Mayfair”, gdzie pracował dla fotografa Eda Browna. Ten z kolei wpoił mu, jak robić zdjęcia przy pomocy taśmy 35 mm. Stern kupił sobie wtedy mały aparat i, metodą prób i błędów, rozpoczął swoje fotograficzne szlify. Bynajmniej nie przejmował się tym, że nie miał wówczas zbyt wielkiej wiedzy dotyczącej tej dziedziny sztuki. Jakkolwiek zadziwiająco może to zabrzmieć, przez pierwsze cztery lata używał do oświetlenia studia tylko naturalnego światła, ponieważ inne techniki były dla niego czarną magią. Nie poddał się jednak, co zaprocentowało w przyszłości zdjęciami takich gwiazd jak Louis Armstrong, Marlon Brando, Elizabeth Taylor, Richard Burton, Audrey Hepburn, Brigitte Bardot czy Lindsay Lohan. Madman dokonał też ogromnej rewolucji w wykorzystaniu zdjęć w reklamie. Fotografia przedstawiająca wódkę Smirnoff na piramidzie w Gazie rozsławiła ten alkohol w Stanach Zjednoczonych. Równie kultowe jest zdjęcie, na którym słynny komik i aktor, Buster Keaton, nalewa sobie ten napój do odwróconego do góry nogami kieliszka. Jakim cudem narodziły się oba te pomysły? Sterna zainspirował spacer po Nowym Jorku z kieliszkiem w ręce, trzymanym – rzecz jasna – na opak. Intrygujące okazało się to, co przez ten kieliszek zobaczył. Będąc jeszcze fotograficznym żółtodziobem, zaprzyjaźnił się z innym młodym fotografem… Stanleyem Kubrickiem. Po latach słynny reżyser zatrudnił go, by ten wykonał na planie „Lolity” zdjęcie czternastoletniej aktorce, Sue Lyon. To Stern wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, by ubrała okulary przeciwsłoneczne z oprawkami w kształcie serduszek. Kubrick wykorzystał je potem w swoim filmie, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Co ciekawe, Bert sam miał także filmowy epizod. Zrealizował muzyczny film dokumentalny „Jazz on a Summer’s Day” o festiwalu, który w 1958 roku miał miejsce na Rhode Island. Zrobił też serię dokumentów o brytyjskiej modelce Twiggy. „Uświadomiłem sobie wtedy, że kręcenie filmów było bardzo skomplikowane i różniło się od fotografii” – przyznał. Wielkiej frajdy dostarczyło mu natomiast inne filmowe zadanie – wykonanie okładki do filmu „Kleopatra”, na której miał uwiecznić Elizabeth Taylor. Jeszcze większym marzeniem było jednak sfotografowanie Marilyn Monroe. Ta ikona kina i mody od zawsze ogromnie go fascynowała. „Bardzo ją lubiłem: zarówno jej radość, jak i uśmiech. Była jak promyk słońca” – wspominał. Pomysł na tę sesję wziął się stąd, że Sternowi wydało się dziwne, że zdjęcia słynnej piękności nigdy wcześniej nie znalazły się na stronach magazynu „Vogue”. Trzeba było to zmienić, robiąc coś wyjątkowego i niepowtarzalnego. W ciągu trzech dni mistrz wykonał prawie dwa tysiące zdjęć, które ją przedstawiały. Sesję zorganizowano w hotelu Bel-Air w Los Angeles. Był czerwiec 1962 roku. Sześć tygodni później Marilyn odeszła z tego świata. Chociaż Stern często wchodził w głębsze relacje ze swoimi modelkami, co bywało wyniszczające dla jego związków, to tym razem się to nie udało. W trakcie zdjęć stosunki między nimi były niewerbalne. Nie chodziło o rozmowę, tylko o specyficzny rodzaj więzi, który mimo wszystko się między nimi wytworzył. Kluczowe okazało się zaufanie. Pytany potem przez ludzi, jaka ona była i jakim cudem osiągnęła tak wielką sławę, nie potrafił na te pytania odpowiedzieć. Po latach zdecydował się zrobić sesję z udziałem Lindsay Lohan, stylizowaną właśnie na Monroe. Te zdjęcia wywołały u ludzi ambiwalentne uczucia. Duże problemy sprawiała mu z kolei brytyjska aktorka Mary York. „Próbowałem z nią współpracować, ale po prostu nie mogłem. Brakowało tego czegoś. To było dla mnie zbyt trudne i ostatecznie nie zrobiłem ani jednego zdjęcia” – wyznał z rozczarowaniem w głosie. Podobnie katastrofalna okazała się współpraca z aktorem Rexem Harrisonem. Harrison przyszedł do studia i powiedział, że ma tylko dziesięć minut. Stern zaprotestował, bo to było za mało. I trudno mu się dziwić. Zwłaszcza że bywał naprawdę rozchwytywany. Mnóstwo kobiet wręcz błagało go, by je sfotografował, ponieważ uważały, że uczyni je piękniejszymi. Natomiast fotografowani nie lubią być Chińczycy. „Wierzą, że w ten sposób fotograf zabiera im część ich duszy” – tłumaczy. „I w pewnym sensie mają rację. W końcu zależy nam, by uwiecznić najpiękniejsze skrawki życia” – wyznał w jednej z książek. Amerykanin nie wierzy w potęgę techniki, tylko chwili. Dzięki niej trwa ona i w istocie jest piękna. Obecnie madman nie robi zbyt wielu zdjęć i bardziej koncentruje się na porządkowaniu archiwum swoich prac. Czasem organizuje też ich wystawy. Na aukcji ceny jego dzieł dochodzą nawet do ponad stu tysięcy dolarów. Bert czeka też na fabularny film poświęcony jego życiu. Chciałby, żeby zagrał go James Franco, w którego spojrzeniu dostrzega coś bardzo mu bliskiego. I zapewne doskonale wie, co mówi, gdyż intuicja rzadko kiedy go zawodzi.
WWW.HIRO.PL
foto 51
AFRYKAMERA
postkolonialna czkawka tekst | ŁUKASZ KNAP
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
ROZMAWIAMY Z REŻYSEREM I PRODUCENTEM EDWARDEM POREMBNYM, KTÓREGO DOKUMENT „MADAME TYSON” OTWORZY W TYM ROKU FESTIWAL FILMÓW AFRYKAŃSKICH AFRYKAMERA Zapasy w Senegalu. Skąd taki temat? O walkach zapaśniczych w Senegalu powiedział mi kolega Pako Sarr, senegalski muzyk mieszkający w Polsce. Byłem zaskoczony, że w Senegalu zapasy to sport narodowy i zawodnicy mogą zarobić na tym fortunę. Zrobiłem sondę wśród znajomych, okazało się, że nikt tym nie wiedział. To był dobry znak. Mój zawód to bezustanne szukanie i przesiewanie informacji, które mogą mi się przydać do filmu, ale w tym wypadku miałem przeczucie, że jestem na dobrej drodze. Po internetowej kwerendzie nie miałem wątpliwości, że to duży temat. Za Senegalem ciągnie się stereotyp, że to kraj tani i zacofany. Skończyły się czasy, kiedy można pojechać tam na tanie wakacje za 300 euro. Ceny są takie jak w Polsce albo i wyższe. Ekonomia wewnętrzna pcha ludzi do kapitalizmu. Obowiązuje kult sukcesu. Każdy za wszelką cenę chce pokazać, że mu się udało i dobrze zarabia. Tego nie było jeszcze piętnaście lat temu. Dziś młody aspirujący człowiek, zainfekowany wyobrażeniami o sukcesie z zachodniej telewizji, nie ruszy się z domu bez butów Nike i okularów Ray-Ban. Musi wyglądać jakby był na szczycie i nie ma znaczenia, że mieszka w domu z łazienką z dziurą zamiast sedesu, a wszystkie noszone przez niego „markowe” produkty to podróbki. Podróbka to charakterystyczny produkt młodego kapitalizmu. Parcie na kasę jest tam niesamowite. Każdy próbuje zarobić na każdym. To generuje dużo agresji. Uważam, że to ogromny minus afrykańskich krajów rozwijających się, a Senegalu w szczególności. Pieniądze robią tam z człowieka kogoś albo nikogo. Stąd bierze się popularność zapasów? Proszę sobie wyobrazić, że w biednym Senegalu zwycięzca zawodów może zarobić 200 tysięcy euro. To suma astronomiczna. Ilu sportowców na świecie w jeden wieczór zarabia taką kasę? Większość tych zawodników pochodzi z dołów społecznych, nie mają wielu perspektyw. Mojego bohatera próbowano zaciągnąć do grupy lokalnych gangsterów, ale on zdecydował, że zostanie zapaśnikiem. A że zapaśnicy cieszą się niezwykłym poważaniem, oni uszanowali jego decyzję. Najsłynniejsi zapaśnicy to prawdziwi role models, wokół których kręci się biznes, reklama, sponsorzy, managerowie, szamani. Czuł się pan tam bezpiecznie? Zdarzały się sytuacje niebezpieczne. Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Z czasem miałem większe wyczucie terenu, wiedziałem, gdzie i kiedy jeździć. Bez wątpienia pomagało mi, że byłem biały. Wielu moich senegalskich
52 film
kolegów nie mogłoby dotrzeć do pewnych miejsc, bo by zostali tam okradzeni i zabici. Dzięki temu, że byłem z zewnątrz, miałem inny status. Ale do czasu. To znaczy? Zauważyłem, że im dłużej tam byłem i poznawałem więcej lokalnych ludzi, tym bardziej zmieniała się moja pozycja. Kontrakty nagle traciły ważność. Moje kontakty z ludźmi stawały się badziej umowne i płynne, podobnie jak ceny w sklepach, zależne wyłącznie od widzimisię sprzedającego. Z europejskiej perspektywy można powiedzieć, że wiele razy mnie oszukano, ale nie należy tego tak oceniać, bo tam biznes robi się inaczej. Proszę o przykład. Lokalny kierownik produkcji załatwia mojej ekipie wejściówkę na zawody. Wszystko wydaje się dograne, ale gdy kilka dni przed rozpoczęciem imprezy organizator dowiaduje się, że jesteśmy z zagranicy, cena za wejściówkę staje się trzy razy wyższa – w myśl zasady, że z Europejczyka trzeba zedrzeć, ile się da. Po pertraktacjach płacimy podwójnie. Przyjeżdżamy na zawody, a tu kolejna niespodzianka. Mamy płacić więcej, bo organizator wymyślił sobie, że nie kręcimy dokumentu, tylko film. Co było oczywiście bzdurą. Obok nas była telewizja senegalska, która miała więcej operatorów, a płaciła mniej. Ale co zrobić. Nie byliśmy czarni. W tym czasie na stadionie był obecny minister sportu, którego znałem osobiście. Ale wiedziałem, że żadna interwencja nie pomoże. Udało mi się jedynie obniżyć wyjściową stawkę. Podczas rocznego pobytu w Senegalu takie sytuacje zdarzały się bardzo często. O wszystko trzeba się targować. Okulary, które kosztowały 200 euro, mogą kosztować 1,5 euro. Cena dla białego jest zawsze wyższa. Czym to wytłumaczyć? Postkolonialną czkawką? Myślę, że tak. Istnieją odmienne zestawy reguł etycznych – czarnych wobec czarnych i czarnych wobec białych. Świetnie opłacany kierownik produkcji, który pracował dla mnie w Dakarze, wysyła do mnie co jakiś czas prośby, żebym dał mu pieniądze. Nie pożyczył, tylko dał. Pytam senegalskich znajomych, o co tu chodzi. Tłumaczą, że on na pewno nie mógłby tego zrobić wobec pracodawcy w Senegalu. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że czułem się tam tylko jak skarbonka. Senegal to kontrasty. Zdarzało mi się, że byłem z ulicy zapraszany na obiad albo na ślub. I wtedy nikt niczego ode mnie nie chciał, a dzielił się wszystkim, co ma. Zupełnie bezinteresownie. Bo tak, bo akurat przechodziłem, bo to ślub. Nie ma sensu tłumaczyć i oceniać tego wszystkiego europejską logiką. Pewnych rzeczy po prostu nie da się zrozumieć.
WWW.HIRO.PL
fot. Kinga Wasilewska SPONSOR GŁÓWNY
SPONSOR
PARTNERZY
PATRONI MEDIALNI
ORGANIZATORZY
Wystawa fotograficzna organizowana przez FashionPhilosophy Fashion Week Polandwięcej Informacji na www.fashionweek.pl
PARTNER STRATEGICZNY
SPRING BREAKERS
harmony forever, bitches! tekst | PIOTR CZERKAWSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
HARMONY KORINE TO GODARD NA DESKOROLCE, GENIUSZ SZPERAJĄCY W POPKULTUROWYM ŚMIETNIKU I JEDEN Z NAJBARDZIEJ EKSCENTRYCZNYCH TWÓRCÓW AMERYKAŃSKIEGO KINA
54 film
WWW.HIRO.PL
W debiutanckim „Gummo” reżyser nie miał oporów przed pokazaniem dzieciaków wykorzystujących seksualnie dziewczynę z zespołem Downa i zabijających dla rozrywki dzikie koty. Kilka lat później w „Julienie Donkey-Boyu” reżyser skłonił samego Wernera Herzoga do biegania przed kamerą w dresie i masce przeciwgazowej. W przerwach między realizacją filmów Korine pisał piosenki dla Bjork, realizował teledyski i przygotowywał dziwaczne performanse. Z biegiem czasu dynamiczna kariera nieprzyzwoicie zdolnego młokosa zaczęła tracić impet. Zrealizowane po ośmiu latach rozbratu z kinem „Pan Samotny” i skandalizujące „Trash Humpers” nie powtórzyły sukcesu poprzedników. Prawdziwy powrót Korine’a nastąpił dopiero za sprawą wchodzących właśnie na nasze ekrany „Spring Breakers”. Pojawienie się tego filmu na niemrawym festiwalu w Wenecji było jak spalenie ukradkowego jointa w samym środku rodzinnego przyjęcia. Korine nie oburzał już jak dawniej, lecz wciąż zachował w sobie żyłkę inteligentnego błazna. „Spring Breakers” bardziej niż „Gummo” przypomina najlepsze filmy Olivera Stone’a czy Gregga Arakiego. Tak jak one, wykpiwa popkulturę za sprawą mistrzowskiego pastiszu jej własnego języka. SCENARIUSZ ZAMIAST MATURY Ponownie triumfujący dziś Korine od dzieciństwa miał zadatki na postać wyjątkową. Mały Harmony wychowywał się w trockistowskiej komunie i z bliska podziwiał najbardziej szalone happeningi rodziców. Przesiąknięty anarchistycznym duchem rzucił szkołę, a zamiast matury napisał prowokacyjny scenariusz „Dzieciaków”. Na prośbę znacznie starszego reżysera Larry’ego Clarka, Korine stworzył opowieść osadzoną w środowisku własnych rówieśników. Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania zleceniodawcy. Nastoletni bohaterowie „Dzieciaków” spędzają czas na piciu, ćpaniu i uprawianiu seksu. Pogrążeni w marazmie i pozbawieni ambicji dążą do autodestrukcji, której przychodzi z pomocą szalejąca wokół epidemia AIDS. Premiera „Dzieciaków” wywołała skandal, lecz jednocześnie zapewniła swoim twórcom niebywały rozgłos. Towarzysząca filmowi mieszanka fascynacji i obrzydzenia stała się znakiem rozpoznawczym wszystkich następnych projektów Korine’a. Samodzielne próby reżyserskie scenarzysty „Dzieciaków” wielokrotnie spotykały się z odrzuceniem krytyki. Jednocześnie jednak Korine urósł do rangi nowej nadziei współczesnego kina w oczach kilku doświadczonych kolegów. Twórca „Gummo” wzbudził zachwyt Gusa Van Santa, który zaprosił go do zagrania małych ról w „Buntowniku z wyboru” i „Last Days”. Pochwał pod adresem Korine’a nie szczędził także Lars von Trier. Duńskiemu twórcy szczególnie spodobał się – realizujący założenia Dogmy – „Julien Donkey-Boy”. O tym samym filmie Bernardo Bertolucci powiedział, że „dokonał rewolucji w myśleniu o języku kina”. KALECTWO FORMY Wszystkie te pochlebstwa nie byłyby możliwe, gdyby Korine okazał się wyłącznie biegłym w sztuce autopromocji skandalistą. Od samego początku kariery twórca „Gummo” cieszy się opinią twórcy poszukującego, zorientowanego na eksperymenty w dziedzinie filmowej formy. Korine bardzo rzadko korzysta z przejrzyście poprowadzonej narracji. Zamiast tego opowiada swoje historie za pomocą serii wyrazistych epizodów, które łączą się ze sobą w trudny do przewidzenia sposób. Jak sam mówi, „jako widz zawsze zapamiętuję z filmu nie fabułę, lecz bohaterów i najbardziej wyraziste sceny z ich życia”. Przyjęcie podobnej taktyki ma jednak również głębsze przyczyny. Niechlujna forma filmów Korine’a WWW.HIRO.PL
doskonale oddaje chaos panujący w życiu jego bohaterów. Tworzenie odpychających, wzbudzających dyskomfort postaci często pomaga reżyserowi w radzeniu sobie z demonami własnej przeszłości. Widać to choćby w „Julienie Donkey-Boyu”, którego – chory psychicznie – tytułowy bohater był inspirowany postacią wuja reżysera. Schizofrenik odgrywający przed samym sobą wyimaginowane rozmowy między Jezusem a Hitlerem pod wieloma względami pozostaje typowym bohaterem Korine’a. Reżyser „Trash Humpers” uwielbia pokazywać na ekranie odmieńców, niepełnosprawnych i outsiderów. W przeciwieństwie do większości twórców amerykańskiego kina niezależnego, Korine nie serwuje swoim bohaterom łatwego pocieszenia. Ani przez moment nie próbuje naiwnie przekonywać, że kiedykolwiek uda im się znaleźć miejsce w społeczeństwie. Reżyser doskonale rozumie za to gniew i irytację narastającą z poczucia wyobcowania. Okrucieństwo, jakiego dopuszczają się często bohaterowie Korine’a, może wzbudzać sprzeciw, lecz nigdy nie zostaje pozbawione psychologicznego uzasadnienia. Między innymi dlatego święte oburzenie prowokowane przez filmy Korine’a wydaje się postawą niezwykle krótkowzroczną. Niestroniący od ukazywania seksualnych orgii i narkotycznych odlotów Korine wydaje się przecież być znacznie bliższy prawdy o sfrustrowanej młodzieży niż eksperci bredzący o „straconym pokoleniu”. KONIEC WAKACJI Przed premierą „Spring Breakers” wcale nie było jednak oczywiste, że twórca „Gummo” wciąż jest w stanie porozumieć się ze współczesnymi nastolatkami. Przed kilkoma miesiącami Korine skończył 40 lat, od pewnego czasu jest szczęśliwym mężem i ojcem i w coraz mniejszym stopniu czuje się zapewne związany z pokoleniem „YouTube’a i dubstepu”. Pierwsze pokazy rozwiały jednak wszelkie wątpliwości. Korine błyskotliwie rozwinął pomysł zasygnalizowany przed kilkoma laty w „Panu Samotnym”. W tamtym filmie niezadowoleni ze swego konwencjonalnego życia ludzie porzucali swe tożsamości, by stać się sobowtórami Marilyn Monroe czy Charliego Chaplina. Bohaterki „Spring Breakers” również spełniają się w naśladownictwie, choć zdecydowanie zmieniły swe pokoleniowe wzorce. Pójście tym tropem pozwoliło Korine’owi na wykorzystanie genialnego pomysłu obsadowego. W „Spring Breakers” gwiazdy Disneya – Selena Gomes i Vanessa Hudgens – z dziewczynek z pierwszej ławki zamieniły się w spragnione wrażeń lolitki. Odkrywające dla siebie świat seksu i dragów nastolatki niespecjalnie różnią się od bohaterów „Dzieciaków” czy „Gummo”. Jednocześnie jednak, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, decydują się aktywnie zawalczyć o zmianę swojego losu. W trakcie tytułowych „wiosennych ferii” dziewczyny – wzorem straceceńców z klasycznych filmów drogi – wyruszają w podróż, która ma przynieść zwrot w rozczarowującym życiu. Korine doskonale wie jednak, że żadnego przełomu nie będzie. Prezentowany w „Spring Breakers” niekończący się karnawał ma w sobie coś ze stypy. Wymarzona przez bohaterki sceneria plaż Florydy stanowi wyłącznie zbiorową halucynację, wytwór karmionego popkulturą umysłu. W świecie „Spring Breakers” narkotyków nie da się przedawkować, seks nie prowadzi do zajścia w ciążę, a w przypadku braku pieniędzy zawsze można obrabować okoliczny sklep. Korine nie mówi o tym wprost, ale z każdą chwilą daje odczuć, że pozornie nieustające wakacje zmierzają ku nieuchronnemu końcowi. W ten sposób powtarzany w filmie slogan „Spring break forever, bitches!” z prostej deklaracji hedonizmu przemienia się w utopijny okrzyk rozpaczy.
CHRISTOPHER NEIL
eksplozje i miniatury tekst | MICHAŁ HERNES
ilustracja| KAROL BANACH
O DORASTANIU POŚRÓD KLANU COPPOLÓW, MŁODZIEŃCZYCH WIZYTACH NA PLANIE „IMPERIUM KONTRATAKUJE” I DZIESIĘCIOLETNIEJ BATALII O FILMOWY DEBIUT MÓWI CHRISTOPHER NEIL, W KTÓREGO FILMIE „GOATS” JEDNĄ Z GŁÓWNYCH RÓL ZAGRAŁ DAVID DUCHOVNY Dorastałeś w bardzo filmowej rodzinie. Zacznijmy od tego, że twój ojciec, Bill Neil, tworzył efekty specjalne w wielu kasowych produkcjach. Tak, można powiedzieć, że los się do mnie uśmiechnął. Kiedy byłem bardzo młody, zaangażowano go do pracy nad „Gwiezdnymi wojnami”. Dzięki temu tata rozbudził we mnie miłość do wielkich superprodukcji, a jednocześnie pozwolił podglądać, jak wygląda proces postawania takich filmów od strony technicznej. Przyglądałem się modelom, eksplozjom i miniaturom. To było niesamowicie inspirujące i nauczyło mnie ogromnego szacunku do efektów wizualnych. Z tego powodu zawsze uważnie zwracam uwagę na to, jak w filmach strona wizualna łączy się z fabułą. Marzy ci się realizowanie takich superprodukcji? Czemu nie? Mimo to obecnie bardziej interesują mnie małe i osobiste opowieści. Gdyby jednak nadarzyła się okazja do zrobienie czegoś większego, nie miałbym nic przeciwko. Niestety, w obecnych czasach takie filmy nie prezentują zbyt wysokiego poziomu. Wierzę, że to się zmieni i będę miał okazję zrealizować w tym gatunku coś oryginalnego. Zebrałeś już szlify, będąc w ekipie tworzącej „Zemstę Sithów”. Tak, i to zabawne, że połączyło mnie to z dokonaniami mojego taty, który pracował przy „Imperium Kontratakuje” i „Powrocie Jedi”. Ja natomiast byłem trenerem od dialogu w epizodzie trzecim. Obu nam dało to możliwość bliskiej współpracy z George’em Lucasem. Byłem zaszczycony. Podoba ci się nowa trylogia? George to mistrz w opowiadaniu filmowych historii. Obserwowanie go w czasie pracy działało na moją wyobraźnię i było inspirujące. Wiele się nauczyłem, podglądając go w wirze obowiązków i patrząc, jak układa te poszczególne filmowe klocki w spójną całość. Poza tym świetnie się wtedy bawiłem. Mówisz o jednym mistrzu, ale drugim jest zapewne Francis Ford Coppola, z którym masz rodzinne koneksje. Dokładnie, za sprawą małżeństwa między członkami naszych rodzin. Dzięki temu jestem blisko z moimi kuzynami, czyli Sofią, Romanem i Gią, która
56 film
wyrasta na kolejny reżyserski talent. Mój wujek, Francis Ford, to bardzo rodzinny człowiek. Nie mogę też nie wspomnieć o Nicolasie Cage’u. Wszyscy wspieramy się wzajemnie i staramy się sobie pomagać. Miałem to szczęście, że pierwsze szlify zbierałem na planach „Zaklinacza deszczu” i „Przekleństw niewinności”. Nauczyło mnie to, by podchodzić do filmów z osobistej perspektywy i starać się umieścić w nich jak najwięcej z siebie. Dorastanie w takiej rodzinie bardziej pomaga czy utrudnia zostać filmowcem? Z jednej strony możesz liczyć na wielkie wsparcie rodziny i mnóstwo inspiracji, ale z drugiej musisz założyć, że środowisko zewnętrzne może być zawistne i stworzyć wokół ciebie mnóstwo negatywnych emocji. Nigdy nie żerowałem na rodzinie i nie zamierzam wykorzystywać w ten sposób tych koneksji. Jestem w stanie w to uwierzyć, skoro nad debiutanckim filmem „Goats” pracowałeś dziesięć lat. Tak, może i mam sławną rodzinę, ale jako debiutant znałem swoje miejsce w szeregu. Praca nad tym projektem to był bardzo długi proces. Poświęciłem mu nie tylko swój czas, ale przede wszystkim własne pieniądze. Jeśli jednak kochasz swój projekt i wiesz, że musi z niego powstać twój pierwszy film, to po prostu nie wolno ci się poddawać. Zwłaszcza że to dla ciebie historia bardzo osobista i zazębiająca się miejscami z twoim życiem. To niesamowity zbieg okoliczności. Mark Poirier w swoim literackim dziele będącym pierwowzorem filmu umieścił wiele postaci, które są mi zadziwiająco bliskie. Dorastałem na koziej farmie w towarzystwie człowieka opiekującego się kozami i przypominającego bohatera, w którego wcielił się David Duchovny. Nagle, niczym młody filmowy bohater, musiałem się też przenieść do wielkiego miasta. Pracując nad tym filmem, byłem pod wpływem dzieł mistrzów, którzy odcisnęli spore piętno na moim pokoleniu. Jednym z nich jest Terrence Malick. Zależy mi na tym, żeby w moich produkcjach ważną rolę odgrywały przyroda i środowisko naturalne. Chodzi o to, by zazębiały się z fabułą i odciskały na niej swoje piętno. W „Goats” kluczowe były kontrasty i przejścia do zupełnie różnych światów. Zależało mi na zachowaniu realizmu.
To bardzo ciepła opowieść. Widać, że lubisz swoich bohaterów. Nie brakuje filmów, w których bohaterowie są zaprezentowani ironicznie i to oczywiste, że twórcy tych dzieł śmieją się z nich. Osobiście wolę podchodzić do moich postaci z empatią i nie tworzyć karykatur. Jednocześnie w twoim debiucie trochę szwankuje spójność. Nie opowiadasz jednej integralnej opowieści, tylko rozbijasz ją na ciąg anegdot. To wzięło się z literackiego pierwowzoru, który składa się właśnie z małych momentów. Myślę, że wynika to z faktu, że każdy z bohaterów tej historii żyje w swoim własnym świecie. Przykładowo koziarz nie wyobraża sobie życia bez kóz. Ellis jest zaś kimś, kto krąży wokół wszystkich tych postaci; przygląda im się i nawiązuje z nimi interakcje. Dzięki temu te wszystkie wątki układają się w jedną całość. Grany przez Davida Duchovnego miłośnik kóz to postać o tyle ciekawa, że początkowo przypomina łagodniejszą wersję Big Lebowskiego, ale tak naprawdę trudno go rozgryźć. Podoba mi się koncepcja, że na początku wydaje się być luzakiem i lekkoduchem; takim trochę mistykiem, który uwielbia się włóczyć po świecie z kozami i nie interesuje go nic ponadto. Im jednak historia bardziej posuwa się do przodu, dostrzegamy, że bez Ellisa tak naprawdę nie wie, co ze sobą zrobić. Cieszę się, że wcielił się w niego David, bo zawsze podziwiałem go jako aktora. Podczas seansu odnosiłem wrażenie, że nie mogłeś się zdecydować, czy chcesz nakręcić komedię, czy dramat. Szczerze? Taka opinia mnie uszczęśliwia. Każdy dobry dramat powinien w sobie zawierać elementy komediowe. Właśnie to charakteryzuje moje ulubione filmy, jak na przykład „Czułe słówka”. Za muzykę w „Goats” odpowiada m.in. Jason Schwartzman. Skąd ten pomysł? Jak nietrudno się domyślić, jest moim kuzynem. Pokazałem mu film i uznał, że to naturalne, że powinien dołożyć do niego swoje muzyczne trzy grosze. Wykorzystaliśmy też utwory jednego z synów Boba Marleya, co było wielkim zaszczytem. WWW.HIRO.PL
KOMEDIA
à la française tekst | EWA DRAB
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
OD POCZĄTKU LAT 60. FRANCUSKA KOMEDIA KOJARZYŁA SIĘ PRZEDE WSZYSTKIM Z EKRANOWYMI DOKONANIAMI LOUISA DE FUNÈSA. TO WŁAŚNIE WTEDY ŚWIAT POZNAŁ PIERWSZY FILM Z SERII O ŻANDARMIE I JEDEN Z NAJWIĘKSZYCH HITÓW KASOWYCH KINEMATOGRAFII ZNAD SEKWANY, „WIELKĄ WŁÓCZĘGĘ” GÉRARDA OURY’EGO. ALE OD CZASÓW DE FUNÈSA WE FRANCUSKIM POCZUCIU HUMORU WIELE SIĘ ZMIENIŁO. KOMEDIA Z OJCZYZNY MOLIERA PRZEŻYWA RENESANS NA ARENIE MIĘDZYNARODOWEJ W KAŻDEJ MOŻLIWEJ ODSŁONIE, CZEGO DOSKONAŁYM DOWODEM WCHODZĄCY NA EKRANY KIN „NIEOBLICZALNI” Z OMAREM SY I W REŻYSERII DAVIDA CHARHONA O tym, że francuski dowcip dalej ma się świetnie, a komedie nie mają sobie równych, przypomniał pięć lat temu Dany Boon, aktor, reżyser i komik. Nakręcił bowiem film, który pobił rekordy kasowe de Funèsa i ponownie rozsławił francuską komedię poza granicami kraju. „Jeszcze dalej niż północ” ściągnęło do kin tłumy, zebrało doskonałe recenzje i spotkało się z żywym zainteresowaniem w Europie. Ale debiut reżyserki Boona, tak samo jak i jego kolejny film, nie miał szans na ogólnoświatowy sukces na miarę lokalnego. A to ze względu na rodzaj wykorzystanego w nim poczucia humoru. „Jeszcze dalej na północ” jest bowiem oparte na wewnątrzkulturowych niesnaskach, a także na dowcipie językowym, a nie – uniwersalnym – sytuacyjnym. W filmie Boona humor wynika ze zderzenia sposobu postrzegania przez Francuzów regionów północnych, znanych z niższych temperatur, kopalni i niezrozumiałego języka pikardyjskiego, tak zwanego ch’ti, ze stanem faktycznym. Oczywiście wszystkie plotki okazują się bzdurami wyssanymi z palca, co tylko pozwala reżyserowi podkreślić znaczenie stereotypów. Dowcip w filmie opiera się jednak nie tylko na zestawieniu obiegowej opinii z rzeczywistością, lecz również na języku. Mówiący standardową francuszczyzną bohater grającego główną rolę Kada Merada uderza o ścianę niezrozumienia, gdy musi komunikować się z mieszkańcami regionów północnych w ich niezrozumiałym dialekcie, z czego wynika wiele zabawnych nieporozumień. Podobnie hermetyczna kulturowo okazuje się kolejna komedia Boona, „Nic do oclenia” z 2010 roku. W drugim przeboju reżyser wziął na warsztat niesnaski nie między określonymi regionami Francji, a między Francuzami a Belgami. Do fabuły wprowadził dowcipy, które obie strony lubią opowiadać o drugiej, a przy okazji poruszył temat nacjonalizmu i tolerancji. „Nic do oclenia” jest jednak mniej subtelne pod względem humoru niż „Jeszcze dalej niż północ” – w drugim filmie Boona można znaleźć więcej dowcipu sytuacyjnego i slapsticku, czytelnego poza określonym kręgiem kulturowym. Natomiast umieszczenie akcji w środowisku celników sprawia, że nad filmem unosi się duch serii o żandarmie z Louisem de Funèsem. Jednak to, że Boon przypomniał o potędze francuskiej komedii, nie oznacza, że przed „Jeszcze dalej niż północ” w nadsekwańskiej krainie nie kręcono śmiesznych filmów w ilościach masowych i o różnym charakterze. Niestety jednak, w większości to, co WWW.HIRO.PL
przedostawało się do międzynarodowej dystrybucji, nie grzeszyło intelektem. Sztandarowym przykładem takiej sytuacji jest z pewnością slapstickowa, głupiutka seria „Taxi”, która doczekała się aż czterech odsłon. Pierwszy odcinek z 1998 roku należał jeszcze do kategorii zabawnego kina rozrywkowego, ale gdy za serię zabrał się Gérard Krawczyk, przyjemność płynąca z obcowania z prostym humorem została zastąpiona zażenowaniem. Różnie z komediową błyskotliwością bywało również u Francisa Vebera, autora „Kolacji dla palantów” (1998) i „Plotki” (2001), którego „Przyjaciel gangstera” (2003) i „Upierdliwiec” (2008) pozostawały wiele do życzenia. Co ciekawe, gdy Veber operował inteligentnym pomysłem, efekt zawsze był przynajmniej zadowalający. „Plotka” dotyczy siły tytułowego zjawiska, które w tym przypadku ma związek z rzekomym homoseksualizmem głównego bohatera, zagranego przez Daniela Auteuila. Nie dość, że Veber rozprawia się z bolesnymi rezultatami plotkowania, to jeszcze czyni obserwacje, że czasami ludzie potrzebują sensacji, aby zauważyć wokół siebie wartościowe „szare myszki”. W „Plotce” humor był zatem inteligentny i tkwił bardziej w dialogach niż w sytuacjach, czego nie można powiedzieć o „Przyjacielu gangstera”, gdzie dominował niskich
WWW.HIRO.PL
lotów dowcip fizjologiczny. Pomóc nie mogli nawet gwiazdorzy – Jean Reno i Gérard Depardieu.
jest absurdalny, ale nikomu to nie przeszkadza, bo liczy się zabawa, a nie realistyczne historie.
Oczywiście, podobnie jak w innych kinematografiach, w kinie francuskim komedię bezustannie żeni się z innymi gatunkami. Komedie romantyczne, obyczajowe i kryminalne rządzą się nieco innymi prawami niż komedia czystej wody, zwłaszcza te pierwsze. Ale w przeciwieństwie do amerykańskich, francuskie komedie romantyczne bardziej zasługują na swoją nazwę. Podczas gdy komromy z USA to przede wszystkim zwyczajne filmy o miłości z przeszkodami, rozgrywające się w przyjemnych okolicznościach, filmowcy z Francji starają się po równo zadośćuczynić komedii i romantyzmowi. Doskonałym przykładem mogą być ostatnie filmy Pascala Chaumeila – „Heartbreaker: Licencja na uwodzenie” (2010) i „Wyszłam za mąż, zaraz wracam” (2012). W pierwszym nie brakuje zabawnych dialogów, absurdu i slapsticku, a także przysłowiowej chemii między głównymi bohaterami. W drugim Chaumeil postawił na przygodę, komedię pomyłek i zabawne nieporozumienia. Te dwa filmy stanowią też doskonały przykład na to, że w kontekście komedii Francuzi nie przejmują się prawdopodobieństwem. Punkt wyjścia fabuły często
Jednak, niczego nie ujmując francuskim komediom z ostatniej dekady, świat zachwycił się niedawno nie Boonem, Veberem czy Chaumeilem, ale filmem opartym na prawdziwych wydarzeniach autorstwa duetu reżyserskiego Eric Toledano i Olivier Nakache. Ci panowie nakręcili bowiem rewelacyjnie przyjętych „Nietykalnych”, historię czarnoskórego opiekuna zajmującego się sparaliżowanym białym bogaczem i intelektualistą. Film zgrabnie łączył błyskotliwe poczucie humoru z wątkami podziałów klasowych i snobizmu bogaczy, ale także z kwestią potrzeby miłości i przyjaźni. Największą atrakcją „Nietykalnych” okazał się Omar Sy, który za rolę zwariowanego Drissa zgarnął Cezara dla najlepszego aktora, a teraz zyskał na popularności nie tylko w ojczystej Francji. W „Nieobliczalnych” (polski tytuł celowo nawiązuje do „Nietykalnych”) Charhona gra nieprzewidywalnego Ousmane’a, glinę z przedmieść. Francuzom nowe-stare wcielenie Omara się podobało. Czy odniesie podobny sukces w Polsce? Que sera, sera, ale francuskim komediom charakteru i czaru odmówić nie można, niezależnie od ich wyników finansowych.
ULRICH SEIDL
bez rozgrzeszenia tekst | PIOTR CZERKAWSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
ŁATWO WYOBRAZIĆ SOBIE, ŻE PO SEANSIE „RAJU: WIARY” TOMASZ TERLIKOWSKI ZAKLĄŁ SIARCZYŚCIE, ARCYBISKUP GŁÓDŹ Z WRAŻENIA UPUŚCIŁ KIELISZEK Z WINEM, A NOWO WYBRANY PAPIEŻ OBŁOŻYŁ ULRICHA SEIDLA EKSKOMUNIKĄ. W SWOIM NOWYM FILMIE AUSTRIACKI REŻYSER KONFRONTUJE PRZECIEŻ WIDZÓW Z MASTURBACJĄ KRZYŻEM, PLUCIEM NA WIZERUNEK JEZUSA I ZNIEWAŻENIEM PORTRETU BENEDYKTA XVI Mimo wszystko „Raj: Wiara” wciąż nie zdołał wywołać na świecie spodziewanego ogromu protestów. W Polsce wyjątek potwierdzający regułę stanowią wyłącznie buńczuczne deklaracje pryszczatych ministrantów z organizacji Krucjata Młodych (tych samych, którzy przed paroma miesiącami bezskutecznie próbowali zablokować warszawski koncert jawnogrzesznicy Madonny). Cisza przed burzą? Być może. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby stawać w obronie przedstawionego przez Seidla modelu religijności. Główna bohaterka filmu, wiedeńska radiolog o imieniu Anna Maria, traktuje fanatyczną wiarę jak lek na dręczące ją frustracje. Niezależnie od powtarzanych przez siebie frazesów o miłosierdziu, bohaterka uwielbia znęcać się także nad swym sparaliżowanym mężem. Muzułmański imigrant nie pozostaje zresztą dłużny – przy każdej okazji obrzuca swą małżonkę wyzwiskami i drwi z wyznawanej przez nią religii. Relacja niedobranej pary przypomina jednocześnie zabawę w „pana i sługę”, konflikt kulturowy i wojnę domową rozgrywaną na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Z dwojga małżonków Seidla zdecydowanie bardziej interesuje Anna Maria. Kobieta wzbudza nieuchronne skojarzenia z bohaterami jednego z poprzednich filmów reżysera – „Jezu, ty wiesz”. W tamtym dokumencie kilkoro wiedeńskich katolików spowiadało się przed kamerą ze swego stosunku do wiary. Z kolejnych wypowiedzi na ekranie stopniowo wyłaniał się portret outsiderów, którzy w religii szukają odskoczni od niepowodzeń w innych dziedzinach życia. Bardzo często najgłębsze źródło ich kompleksów stanowiła sfera seksualna. Podobny trop odgrywa pierwszoplanową rolę także w „Wierze”. Choć Anna Maria nie może liczyć na erotyczne umiejętności kalekiego męża, bardzo szybko znajduje niecodziennego kochanka w osobie Jezusa Chrystusa. Nieprzypadkowo bohaterka przed zaśnięciem obcałowuje jego podobiznę, a swoje modlitwy stylizuje na egzaltowane listy miłosne. Jednocześnie jednak Anna Maria zdaje sobie sprawę z grzeszności własnych myśli i wymierza za nie srogą karę w postaci samobiczowania. Widoczne w filmie napięcie między pruderią a perwersją zyskuje
60 film
swoje apogeum, gdy bohaterka staje się przypadkowym świadkiem plenerowej orgii. Kakofoniczna symfonia na obwisłe piersi i pomarszczone penisy nie wzbudza w Annie Marii instynktownej odrazy. Uczucia towarzyszące kobiecie należałoby opisać raczej jako mieszankę fascynacji i zawiści spowodowanej niemożnością dołączenia do starczych bachanaliów. Krępujący naturalizm, z jakim Seidl przedstawia seksualną orgię, przywołuje na myśl analogiczną scenę ze świetnych „Upałów”. W najnowszym filmie reżysera znajdziemy znacznie więcej podobnych smaczków, które czynią z „Wiary” prawdziwy skarb dla Seidlofilów. Austriacki reżyser po raz kolejny korzysta z narracyjnej strategii pozwalającej mu na zacieranie granicy między fabułą a dokumentem. W nowym filmie Seidl wciska bohaterce do rąk figurę Wędrującej Matki Boskiej i – niczym akwizytorce Pana Boga – każe odwiedzać jej domy przeciętnych Austriaków. W trakcie swojej wędrówki Anna Maria zupełnie niespodziewanie natyka się na Rene Rupnika. Osobliwy nauczyciel matematyki kilkanaście lat temu dał się poznać jako tytułowy bohater jednego z najlepszych dokumentów Seidla – „Miłośnika biustów”. Mężczyzna wciąż pozostaje niechlujnym pomyleńcem, który tuż po wpuszczeniu Anny Marii raczy ją teorią o kobiecej wyściółce tłuszczowej. Karykaturalna sekwencja wspólnej modlitwy tych dwojga należy zresztą do najlepszych w filmie. W pozornie zwykłym wiedeńskim mieszkaniu spotyka się dwójka owładniętych wstydliwymi obsesjami hipokrytów. Roznegliżowany pornogrubas i zaniedbana dewotka wzbudzają jednocześnie śmiech i współczucie, fascynację i obrzydzenie. Podobna ambiwalencja uczuć towarzyszy obcowaniu z niemal każdym filmem austriackiego reżysera. Bohaterowie „Wiary” wydają się typowymi przedstawicielami krytykowanego przez reżysera zachodnioeuropejskiego społeczeństwa dobrobytu. Choć na zewnątrz sprawiają wrażenie przykładnych obywateli, w swoich sypialniach, szafach i piwnicach skrywają zadziwiające sekrety. Zdemaskowanie podwójnej natury bohaterów nie zrobi jednak na nich żadnego wrażenia. W świecie Seidla nikt nie przeżyje duchowej przemiany, nie dozna oświecenia i nie zrozumie natury swoich błędów. Właśnie dlatego w finale „Raju: Wiary" nie będzie mowy o jakimkolwiek rozgrzeszeniu.
WWW.HIRO.PL
///////////
Jak najprościej zdefiniowałbyś zombie? Zombie to ożywione ludzkie ciało, potrafiące się poruszać, raczej bezmyślne, pożywiające się ludzkim mięsem, to coś naprawdę przerażającego. W filmach pojawiają się dwa rodzaje zombie. Częściej występujące wolne i inne – szybkie, jak w „Świcie żywych trupów” Zacka Snydera. Twoje są wolne. Dlaczego? Są dwa rodzaje zombie, bo są dwa rodzaje opowieści o zombie. W jednych są one szybkie, to klasyczne drapieżniki, bohaterowie muszą przed nimi uciekać, chować się – i tak naprawdę w takich fabułach zombie można spokojnie zastąpić dowolnym innym potworem. To po prostu szybkie, brutalne kino akcji i makabry. W drugiej wersji zombie są wolne i to zupełnie inna opowieść, inna perspektywa. Zombie wciąż są śmiertelnie niebezpieczne, wciąż mogą cię zabić, zainfekować w jednej sekundzie, wciąż życie jest stąpaniem po krawędzi, ale przyzwyczajasz się do takiego świata. Zombie stają się codziennością. Jeśli idziesz łąką, na której jest kilkanaście zombie, to szybkim krokiem jesteś w stanie je wszystkie wyminąć. Przestajesz aż tak się lękać. Ale sztuczka polega na tym, że jeśli na tej łące jest ich kilkadziesiąt i podpuściłeś je blisko, to nic nie jesteś już w stanie zrobić. W takich fabułach groza skrada się wolniej, ale kiedy uderzy, jest znacznie mocniejsza, nieokiełznana. I dlatego wolę te drugie, wolne zombie.
mogę z tym żyć tekst | KAMIL ŚMIAŁKOWSKI
foto | MATT HOYLE
W PRZEDEDNIU ZDJĘĆ DO CZWARTEGO JUŻ SEZONU SERIALU „THE WALKING DEAD” ROZMAWIAMY Z JEGO PRODUCENTEM ROBERTEM KIRKMANEM, TAKŻE TWÓRCĄ PIERWOWZORU TELEWIZYJNEGO CYKLU – KOMIKSU „ŻYWE TRUPY”, JAK RÓWNIEŻ M.IN. SERII „MARVEL ZOMBIES”, W KTÓREJ W UMARLAKÓW PRZEMIENIŁ SŁYNNYCH SUPERBOHATERÓW
62 zombie
Już po jednym odcinku można stwierdzić, że „Walking Dead” to jeden z najbrutalniejszych i najbardziej makabrycznych seriali w historii. Jeszcze kilka lat temu taka produkcja telewizyjna byłaby nie do pomyślenia. Co się zmieniło, że dziś kręci się takie rzeczy? Seriale telewizyjne cały czas ewoluują, zmieniają się, dorastają. Ich rozwój zawdzięczamy przede wszystkim HBO i ich bezkompromisowym produkcjom w rodzaju „Rodziny Soprano”. To dzięki takim serialom dziś możemy kręcić „Walking Dead”. Świetnie zdaję sobie sprawę, że nasz serial będzie kolejnym krokiem w szokowaniu widza, w przekraczaniu granic i norm telewizyjnych widowisk, ale chciałem powiedzieć, że tak naprawdę przecież w takich serialach jak „Soprano” czy nasz nie o samo pokazywanie przemocy chodzi. Jest ono środkiem, a nie celem. Moja fabuła jest o odczłowieczeniu ludzi, gdy zawala się cywilizacja, o wartościach rodzinnych i jak wiele jesteśmy w stanie dla nich wytrzymać, jak wiele poświęcić. Cała makabra świata zombie to tak naprawdę kontrapunkt, by opowiadać o nas, o ludziach. Jak to jest przenieść się z komiksów do telewizji? To dziwne, ciekawe doświadczenie. Od lat tworzę komiksy, mam do czynienia z kartkami papieru, słowami, rysunkami. I nagle teraz to wszystko przeradza się w coś realnego, w prawdziwych ludzi, prawdziwe zombie, lokacje, można to wszystko zobaczyć, usłyszeć, dotknąć. Fascynujące. I przyznaję, że jestem bardzo zadowolony z tego jak wiernie, a równocześnie twórczo moją fabułę przełożono na serial. I to na każdym poziomie. Głównego wątku, poszczególnych scen czy chociażby obsady. Gdy zobaczyłem jak w pierwszych odcinkach zagrali poszczególni aktorzy, to aż żal mi było, że niektórzy z nich tak szybko nas opuszczą. Gdybym wiedział, że obsada serialu będzie tak wyśmienita, pewnie niektórym postaciom dałbym pożyć trochę dłużej. Czy teraz już całkowicie zaszufladkują cię jako faceta od zombie? W świecie komiksu już od kilku ładnych lat właśnie tak funkcjonuję. I jakoś sobie radzę. Przez jakiś czas zżymałem się na to, bo w końcu napisałem też sporo innych niezłych rzeczy, ale sukces „Żywych trupów” jest naprawdę kolosalny. Wielu twórców całe życie marzy o tak popularnym tytule, więc nie narzekam i jeśli przez to już na zawsze będę gościem od zombie – mogę z tym żyć. A czy kiedyś możemy spodziewać się filmu bądź serialu opartego na twoim komiksie „Battle Pope”? (długi śmiech) Nie, do tego telewizja jeszcze nie dorosła. I nie sądzę, by kiedykolwiek to się zdarzyło. To jednak było zbyt ostre. Była kiedyś internetowa kreskówka na motywach tego komiksu i nie sądzę, byśmy mogli liczyć na więcej.
WWW.HIRO.PL
SPONSOR GŁÓWNY
PATRONI MEDIALNI
ORGANIZATORZY
PARTNER
pokazy organizowane przez FashionPhilosophy Fashion Week Poland więcej informacji na: WWW.fashionweek.pl
PARTNER STRATEGICZNY
JUSTIN TIMBERLAKE
THE 20/20 EXPERIENCE SONY MUSIC 9/10
W 2008 roku na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie Usain Bolt bił rekord świata na 100 metrów z przewagą tak dużą, że ostatnie 20-30 metrów było już właściwie celebracją sukcesu. Timberlake za sprawą „Justified” i, przede wszystkim, „FutureSex/LoveSounds” stał się najważniejszą postacią światowego popu ostatniej (ponad) dekady. Wracając po siedmiu latach ciszy nie podnosi sobie poprzeczki, choć mógłby to zrobić, czując na plecach oddech choćby Franka Oceana. Wygrzebuje za to z otchłani Timbalanda, by stworzyć perfekcyjną kontynuację „FutureSex/LoveSounds”, opartą jednak na dominancie progresywności i anty-taneczności. „The 20/20 Experience” to szkatułkowy album, który wypełniają rozbudowane (od prawie pięciu do ponad ośmiu minut), wielopoziomowe kompozycje. Już pojawiają się głosy, że to materiał najwyżej rzetelny, ale do odbicia takich stwierdzeń wystarczy perfekcja hipertekstualności „Don’t Hold The Wall”, bossanova w drugiej części „Strawberry Bubblegum” czy kosmiczne „Blue Ocean Floor”. Na zupełnym laid backu Justin potwierdził swój ikoniczny status, co już znalazło odbicie na listach przebojów. W pierwszym tygodniu od premiery w USA sprzedało się prawie milion płyt! MAREK FALL
DAVID BOWIE
THE NEXT DAY SONY MUSIC 7/10
Pierwsza od dziesięciu lat płyta klasyka nawiązuje okładką do „Heroes” i nie jest to mylny trop. Otwierająca całość piosenka tytułowa brzmi jak zagubiony kawałek z okresu nagranej z pomocą Eno „trylogii berlińskiej” czy wydanej zaraz po niej płyty „Scary Monsters” – jest i „kanciasta” rytmika i nerwowa minimalistyczna gitara. Takie skojarzenia towarzyszą wielu utworom z „The Next Day” – od brzydkiego, niepokojącego „Dirty Boys”, po oparte na repetycyjnym riffie „I’d Rather Be High”. Kiedy Bowie ucieka od „berlińskiego” grania to wciąż czerpie z samego siebie. Czasami jest trochę glamowo, czasami przypominają się próby robienia muzyki elektronicznej z lat 90. Zawsze było łatwoz naleźć na albumach tego artysty zapożyczenia i ukłony w stronę innych twórców. Słuchając „The Next Day”, mam wrażenie, że starszy pan, który był niekoronowanym władcą lat 70., stworzył hołd dla własnej twórczości. ŁUKASZ KONATOWICZ
64 recenzje
JAMIE LIDELL
JAMIE LIDELL WARP 6/10
Spokojnie, wbrew pozorom Jamie nie stał się Prince’em. Choć stylizacji na elektryczny, ejtisowy funk jest sporo, to Lidell przeżera się przez nią jak rdza. Na swoim najświeższym albumie śpiewa i produkuje, w obu tych dziedzinach będąc nadgorliwym szpanerem. Dlatego zamiast wyśmienicie pulsującego, rozrywkowego materiału dostajemy kociokwik w parku maszyn, gdzie pomysł goni pomysł, za to z rzadko którym numerem idzie się zaprzyjaźnić. Wiadomo, Brytyjczyk ma głos, o którym pomarzyć mogą wszyscy biali soulmani świata, jednak próżno szukać drugiego po „You Naked” kawałka, gdzie poprowadziłby swój wokal w równie porywający, ujmujący sposób. Poza nim zdecydowanie wyróżnia się „why_ya_why”. Bounce’ujący bas napotyka na szturm chrapliwie brzmiących dęciaków, tworząc dziwnie bliską pastiszu całość. To by było na tyle, reszta to zaskakująco inwazyjna odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Quincy Jones zakochał się w IDM-ie, plus całe mnóstwo zbytecznej śpiewaczej brawury. MARCIN FLINT
NICK CAVE & BARDZO BARDZO THE BAD SEEDS BARDZO BARDZO EP
PUSH THE SKY AWAY
BAD SEED LTD. 8/10 Nick Cave jest gościem, który na pewnym etapie porzucił ćpanie na rzecz etosu pracy, ale nie wpłynęło to w żaden sposób na jego wyjątkowy miejski spleen i barową poetykę. Pod koniec 2011 roku zawiesił dziki i gniewny projekt Grinderman, więc mógł bez pośpiechu odwołać się do zgoła odmiennego zakresu emocji. „Push The Sky Away”, piętnaste wydawnictwo Nick Cave & The Bad Seeds, jest dziełem niebywale kameralnym w formie. Przygotowane kompozycje to pochwała oszczędności. Kilka akordów albo proste, miarowe riffy w spokojnych tempach ze smakiem ozdabiane są m.in. partiami skrzypiec czy elektrycznego pianina. Utwory zaaranżowane z dużym smakiem i elegancją, bez przekraczania określonego progu głośności, stanowią dekadencki podkład dla ponurych melodeklamacji Cave’a. „Push The Sky Away” wypełniona jest poezją doświadczonego przez życie, wkrótce sześćdziesięcioletniego artysty, który mimo pewnej zachowawczości nadal potrafi wzruszać. MAREK FALL
NIEZALEŻNE 5/10
„Dwoje ludzi z Polski spotyka dwoje ludzi z USA” – czytamy w jednej z zajawek – „Co mogło pójść nie tak?”. No niestety, najwyraźniej coś poszło nie tak, skoro po kilku przesłuchaniach debiutanckiej EP-ki Bardzo Bardzo z siedmiu utworów zapamiętać zdołałem równe zero. Polsko-amerykański kwartet może się z pewnością pochwalić nienaganną kulturką – aranżacje są prima sort, instrumentalnie super, świetna wokalistka… Tylko krążąc gdzieś wokół pop rocka, soulu i funku, pozostaje zazwyczaj w bezpiecznej strefie, w której niewiele się dzieje. Ot, poprawne piosenki do radia albo na eliminacje w „X Factor”, gdzie już czeka Czesław ze łzami w oczach. Do wyjątków należą z kolei wycieczki w rejony, w jakie nikt nigdy nie powinien się zapuszczać – albo jakieś indie-plumkanko, albo „kraina łagodności”, brrr… BB przypomina trochę hiszpańskie… wróć, baskijskie! La Oreja de Van Gogh, ale tamten band ma dryg do piosenek, którego na tej EP-ce nie stwierdzono. SEBASTIAN RERAK
WWW.HIRO.PL
HURTS EXILE
SONY MUSIC 8/10 Po trzech latach od udanego debiutu, synthpopowy duet z Manchesteru powraca z nowym materiałem. Nowy album nie ma już jednak charakteru innej epoki, jaki wyróżniał „Happiness”. W nowych kompozycjach ewidentnie słychać wpływy takich gwiazd jak Muse czy Coldplay. Utwory często urozmaicone są o chórki lub smyki, które nadają piosenkom bardziej popowy charakter. Szerokie, ambientowe brzmienia nowych kompozycji z pewnością zabrzmią świetnie podczas dużych festiwali i koncertów stadionowych. Dużą zmianą jest także nastrój, jaki panuje na nowej płycie, na co wskazuje już sam tytuł albumu. Teksty piosenek są nostalgiczne i nastrojem zupełnie inne od tego, co do tej pory mogliśmy usłyszeć w wykonaniu Hurts. Po pierwszym przesłuchaniu album wydaje się też być mniej „przebojowy”, jednak z każdym następnym melodie szybko wchodzą do głowy i już tam zostają. Muzycy nie powielili tego, co udało im się stworzyć na „Happiness”, jednocześnie zachowując indywidualny charakter swojej muzyki i czerpiąc inspirację z nowych źródeł. BARTŁOMIEJ LUZAK
ROBYN HITCHCOCK LOVE FROM LONDON YEP ROC 7/10
Robyn Hitchcock to ten facet, co prowadził kiedyś Soft Boys i The Egyptians. Od niepamiętnych czasów stoi rozkrokiem między Dylanem i Lennonem, a swojej twórczości nadaje idiosynkratycznego czy wręcz autystycznego uroku. Wszystko u niego trochę mroczne, trochę tajemnicze, ciut niepokojące. Dodatkowo czerpie garściami z rockowej psychodelii sprzed kilku dekad. Dobrze. Nowy album postanowił poświęcić kondycji człowieka w obliczu kryzysu ekonomicznego i globalnego chaosu. I o ile w jego – zawsze – specyficznych tekstach chaos i dziwność jest wyraźnie zaznaczona, o tyle „Love from London” jest chyba najbardziej poukładanym i oddziwnionym nagraniem Hitchcocka od dawna. Fajne piosenki z korzeniem folkowym, popowe w gruncie rzeczy, gdzieś tam przywodzące na myśl co bardziej trzeźwe momenty Syda Barretta. Świata Robyn nie zmieni, o kryzysie niczego nowego nie powie. Przyjemny album nagrać z kolei potrafi bezbłędnie. PAWEŁ WALIŃSKI
HADOUKEN!
EVERY WEEKEND SURFACE NOISE 6/10
Hadouken! definitywnie odłożyli gitary w kąt i podążyli drogą, jaką wyznaczyło im duńskie trio Noisia, które było odpowiedzialne za produkcję poprzedniego albumu – „For The Masses”. Słuchając „Every Weekend” można jednak odnieść wrażenie, że inspiracje dokonaniami Duńczyków poszły nieco za daleko. Muzycy często sięgają po podobne presety, natomiast same kompozycje są bardziej „imprezowe” i nie mają już tej singlowej mocy, jaka cechowała ich poprzednie doko-nania. Muzyka zespołu ma już niewiele wspólnego z elektronicznym indie, od jakiego zaczynali. Nowe piosenki to energetyczna, klubowa mieszanka muzyki oscylującej wokół klimatów house i d’n’b. Przy wszystkich muzycznych metamorfozach trudno jednak odmówić Brytyjczykom profesjonalizmu. Nowy album to świetna produkcja i chyba najbardziej przemyślane kompozycje w całym ich dorobku płytowym. Rażą oklepane patenty, ale mimo wszystko są to jednak rozwiązania, które w muzyce komercyjnej świetnie się sprzedają, dlatego charakterystyczne „dropy” i wykorzystanie „post skrillexowych” brzmień może się podobać. BARTŁOMIEJ LUZAK
POLSKIE KARATE
KIXNARE
LUSINE
POLSKIE KARATE
RED
THE WAITING ROOM
Z konkubinatem rapu i funku jest jak z demokracją, bo chociaż na każdym kroku pojawia się coś, co każe wątpić – szanowni państwo, nie wymyślono dotąd nic lepszego. Pierwszy album projektu Polskie Karate świadczy o tym najlepiej. To wejście z buta, które zamyka pewien rozdział kombinacji obu gatunków, stając się równocześnie instant classic polskiego hip-hopu. Wyga i Igorilla wspinają się na wyżyny błyskotliwości, dystansu i wysublimowanego chamstwa, opiewając ludyzm w słowiańskim stylu. Wykorzystują przy tym przebogaty asortyment flow i niemal aktorską interpretację tekstów. Z kolei Metro powoduje u mnie najprawdziwszy szok kulturowy. Kiedyś nie mogłem się nadziwić, że Steve McQueen jest czarny. Teraz słucham Polskiego Karate i nie wierzę, że gość, który tak tnie sample, jest biały! A DJ Flip? Ten chłopak wleje wszystkim polski turntablism do serca – jego skrecze stanowią tu absolutny pierwszy plan. Polskie Karate nie ma słabych punktów, jak pieprzony Bruce Lee. Ten zestaw funkowych bangerów i nieśmiertelnych punchline’ów („Nie szukamy guza, to nie onkologia”) zrobi wam cały rok na perłowo! MAREK FALL
Moja teściowa lajkuje kawałki Kixnare’a. To, co brzmi jak słaby greps, jest tak naprawdę stwierdzeniem ważniejszym, niż to, że producent gustuje w brzmieniu Rolanda TR-808, sampluje wokale, zaś motoryką swoich numerów nawiązuje na przykład do odkrytego na nowo trapu czy UK garage. Znakomite wyczucie pozwoliło Kixowi najpierw wydostać się z hiphopowej gonitwy za własnym ogonem, a potem z elektronicznej niszy. Zauważono, że to potrafi być niezwykle ładna, a do tego poruszająca muzyka, jakże przy tym inna od tego, czym szczuje radio. Miękka, ujmująca mikro-melodyjkami, starannością wykończenia i konsekwencją, bo „Red” nie bierze się z próżni, będąc przecież godnym następcą „Digital Garden”. Jak widać, można być na czasie z tym, co dzieje się na świecie i nie oparzyć polskiego podniebienia. Trzeba więc wybaczyć spójnemu albumowi parę przestojów, takich jak w „The Eraser”, kiedy to autor zostawia słuchacza samego w gąszczu perkusji. Dobra, kto wie czy nie przełomowa, robota. MARCIN FLINT
Jeff Mcllwain już od ponad dziesięciu lat działa na amerykańskiej scenie muzycznej pod pseud o n i m e m Lusine. W tym czasie zdążył spróbować swoich sił jako ambitny twórca electro, techno czy ambientu. Tym razem, na swoim najnowszym krążku, tanecznym krokiem przemierza klubowe parkiety w rytm rozbujanego popu z domieszką IDM-u i deep house. Wokalnie wspomaga go żona Sarah, której ciepła barwa głosu idealnie współgra z plumkającymi syntezatorami, zadziornymi beatami oraz gitarowymi wstawkami. Da się przy tych dźwiękach porządnie wytańczyć. Coś dla siebie znajdą w Lusine fani Grimes, Junior Boys, ale i Yazoo. Na plus płyty przemawia jej wyrafinowane brzmienie, wpisane w przystępną, przyjemną formułę. Na minus – mimo wszystko – pewna wtórność (gdzieś to wszystko już słyszeliśmy) i brak pełnokrwistych przebojów, osadzających „The Waiting Room” w kategorii „must hear”. KAMIL DOWNAROWICZ
EMBRYO NAGRANIA 9/10
WWW.HIRO.PL
YOU KNOW ME 8/10
RCA RECORDS 6/10
recenzje 65
SPRING BREAKERS REŻ. HARMONY KORINE
PREMIERA: 5 KWIETNIA 8/10
Różowe bikini, kuse szorty, błyszczyk do ust, okulary przeciwsłoneczne i pistolet na wodę. Napad na bar nigdy nie wyglądał seksowniej. Z takim bowiem ekwipunkiem cztery nastolatki zatrzymują się w przydrożnej kawiarni, terroryzują kelnerów i zgarniają kupę kasy. Cel: dwa tygodnie na jednej z dzikich plaż Florydy. Oczekują słońca, niekończącej się imprezy, oparów alkoholu i muzyki do podskakiwania. Wszystko to dostają, ale na krótko. Nie, ta historia nie kończy się w więzieniu, nie kończy się zbawieniem, nie kończy się przesłaniem ani morałem. W rytm popowych songów ten gejzer energii i landrynkowego różu po prostu wybucha i krytykuje pokolenie współczesnych nastolatków przy użyciu ich własnej broni. Korine śmieje się do rozpuku i nie daruje im niczego: ani uroczego oderwania od rzeczywistości, ani pogoni za hedonistycznymi rozpustami, ani wrażliwości niczym w tekstach Britney Spears. Zresztą pal licho jego szydestwa. Kino dawno nie upoiło widzów kiczem skuteczniej niż „Spring Breakers”. URSZULA LIPIŃSKA
BĘDZIESZ LEGENDĄ, CZŁOWIEKU DONOMA REŻ. MARCIN KOSZAŁKA
REŻ.: DJINN CARRÉNARD
PREMIERA: 15 MARCA 7/10
PREMIERA: 5 KWIETNIA 8/10
Film o EURO 2012 przez wielu był niemal oczekiwany tak, jak same mistrzostwa. Emocjonujący temat, wydarzenia wzbudzające nadzieje, narodowe dyskusje i gorzki zawód. Marcin Koszałka, jak można było się spodziewać, nie skupia się na faktograficznej dokumentacji kolejnych meczów polskiej reprezentacji – i dobrze. Ważniejsze w filmie są emocje, „ludzka” strona spektaklu, któremu przyglądały się miliony kibiców. I oczywiście bohaterowie, na których reżyser wybrał Damiena Perquisa i Marcina Wasilewskiego. Dla obu minione mistrzostwa były czymś więcej niż sukcesem bycia członkiem kadry narodowej. Nieliczne zwycięstwa i częstsze porażki reprezentacji są tłem dla zagłębienia się w lęki i problemy Perquisa i Wasilewskiego. Koszałka w charakterystyczny dla siebie sposób analizuje swoich bohaterów – strach przed końcem kariery, potrzebę asymilacji, relacje rodzinne. To nie jest film stricte o piłce nożnej. Jest o ludziach, dla których ma ona wyjątkowe znaczenie. JOANNA JAKUBIK
Reżyserski majstersztyk, który potencjalne wady zamienia w trudne do zakwestionowania atuty. Ograniczony śmiesznie małym budżetem Djinn Carrénard wychodzi z kamerą na paryską ulicę, by ostatecznie rozprawić się z romantycznymi mitami na temat stolicy Francji. Choć „Donomę” śmiało możemy potraktować jako opowieść o miłości, brawurowo debiutujący reżyser obywa się bez wsparcia gatunkowych klisz. Podjęta z perspektywy młodego Francuza refleksja o naturze współczesnych związków zostaje przedstawiona za pomocą ulicznego slangu i surowej narracji. Carrenard przybliża nam wprawdzie kilka przeplatających się historii, lecz każdą z nich nasyca tym samym klimatem goryczy. Miłość między bohaterami „Donomy” wydaje się przypadkowa. Pesymizm Carrenarda nie ma jednak w sobie nic z pokornej rezygnacji. Przeciwnie, film kipi od gniewu i frustracji. Właśnie towarzysząca tym uczuciom niezgoda na rzeczywistość stanowi jednak paradoksalne źródło nadziei na przyszłość. PIOTR CZERKAWSKI
66 recenzje
WWW.HIRO.PL
RAJ: WIARA
KWARTET
REŻ. ULRICH SEIDL
REŻ. DUSTIN HOFFMAN
„Raj: Wiara” to swoiste studium fanatyzmu katolickiego – niestety zbyt dosłowne i powierzchowne. Autor, koncentrując się niemal wyłącznie na jednej postaci, nie ukazuje problemu z szerszej perspektywy. Anna Maria, technik rentgenolog, całkowicie wypełnia swoje serce Jezusem. Wolny czas wykorzystuje bowiem przede wszystkim na modlitwę, nawracanie niewiernych i gorliwe samobiczowanie. Chrystus jest dla niej wszystkim, w tym nawet – metaforycznym – kochankiem. Ulrich Seidl nie stroni od ostrych i surowych scen przemocy oraz seksu, przypominających styl Michaela Hanekego. Film pokazuje jednak wszystko jednotorowo i pozostaje nieco banalny w niezbyt zaskakującej wymowie. Produkcja udowadnia, że w stosunku do drugiego człowieka, jak i samego Boga, fanatyzm katolicki tworzy cienką linię między miłością a nienawiścią. Przesłanie stanowi przekonujący element filmu dzięki znakomitej roli Marii Hoffstätter. Odegrana przez nią bohaterka okazuje się postacią gorliwą i zarazem niebywale tragiczną. PIOTR BURAKOWSKI
W „Kwartecie” Dustin Hoffman ubarwia czarno-biały obraz starości: plamy wątrobowe przykrywają tu kolorowe sukienki, impotencja ustępuje miejsca sprośnemu poczuciu humoru, a uczucia przyjaźni i miłości okazują się silniejsze niż wieloletnie anse. Twórca naturalne dolegliwości podeszłego wieku odsuwa na bok, bo jego film diagnozuje inny rodzaj starości – tę mentalną. Bohaterowie muszą więc zmierzyć się przede wszystkim sami ze sobą. Ich dojrzewanie (albo raczej: odmładzanie) odbywa się podczas prób do opery Verdiego, którą wystawiają w domu spokojnej starości. Hoffman pokazuje ten proces bez zbędnej wiwisekcji. Nie infantylizuje swoich bohaterów ani nie nadaje im cech mentorskich. W „Kwartecie” starość nie jest też czasem pokuty ani rehabilitacji za grzechy młodości. Odwrotnie – daje możliwość do popełnienia nowych. I za to debiut Hoffmana polubiłem najbardziej. Jego wyraźni bohaterowie, doskonale wygrani przez mistrzowski kwartet brytyjskich aktorów, są odwrotnością choćby tych z ostatniego filmu Michaela Hanekego. Jeśli wciąż jesteście w fazie depresji po „Miłości”, „Kwartet” będzie idealnym remedium. ARTUR ZABORSKI
PREMIERA: 5 KWIETNIA 7/10
PREMIERA: 12 KWIETNIA 7/10
IT`S NOT ABOUT THAT
tekst
| DOMINIKA WĘCŁAWEK
scen.: Bartosz Sztybor, rys.: Piotr Nowacki wyd.: Centrala 7/10
Siła i urok tego komiksu tkwią w tym, że można go odczytywać na najróżniejsze sposoby. Od prostej, może nawet banalnej przypowiastki o ludzkich robotach i nieczułych ludziach, po wydumane analizy dotyczące przemijania, konsumpcjonizmu i rozkładu relacji… Hej! Koniec końców jednak sam tytuł powraca niczym echo i każe natychmiast weryfikować analityczne zapędy. „It’s not about that” to przede wszystkim udana rozrywka. Charakterystyczny kreskówkowy styl sprawiający, że trudno pomylić Piotra Nowackiego z jakimkolwiek innym polskim rysownikiem, i jego umiejętność w opowiadaniu historii obrazem bez konieczności dodawania jakichkolwiek słów pozwalają bez wysiłku zmienić ten album w towar eksportowy. Typowa zaś dla Bartosza Sztybora sprawność w konstruowaniu fabuł „z haczykiem” każe się dwa razy zastanowić, do jakiego odbiorcy adresowana jest ta ładnie zilustrowana i pokolorowana opowieść. Na pewno do takiego, który umie włączyć myślenie.
scen. i rys.: David B.
Poza wydawaniem komiksów nowych, niedawnych hitów, które chwilę temu miały premierę we Francji czy Stanach Zjednoczonych, polscy edytorzy mają też trochę do nadrabiania jeśli chodzi o klasykę powieści graficznych. Na przestrzeni kilku ostatnich lat lista tych największych tytułów i najbardziej znamienitych autorów wyraźnie się zmniejszyła, ale w dalszym ciągu pozostało jeszcze kilka kamieni milowych gatunku. Jednym z nich są bez wątpienia „Rycerze świętego Wita” Davida B., wydani we Francji w sześciu tomach na przestrzeni 1996 i 2003 roku, a u nas chwilę temu. Choć Davida B. Kultura Gniewu przedstawiła już parę lat temu polskiemu czytelnikowi, to dopiero jego magnum opus pokazuje ogromny kunszt i wielkość francuskiego mistrza komiksu. Ogromna (prawie 400 stron) historia autobiograficzna o dzieciństwie autora i problemach z chorującym na epilepsję bratem, to fabularny kunszt i niesamowita biegłość formy. Charakterystyczne czarno-białe rysunki i niesamowita umiejętność opowiadania sprawiają, że „Rycerze świętego Wita” to potężny ładunek emocji. Potężny tym bardziej, że David B. nie bawi się czytelnikiem, nie prowokuje sztucznie jego wzruszeń i nie idzie w proste rozczulenia czy łzawą tandetę. To opowieść szczera do bólu i choć tematyka jest trudna, to autor opowiada wszystko w przystępny sposób. „Rycerze świętego Wita” to jeden z tych komiksów, których nie może zabraknąć na półce miłośnika tego medium.
STREFA BEZPIECZEŃSTWA GORAŽDE scen. i rys.: Joe Sacco
wyd.: Mroja Press 8/10 Gdyby porównać każdego twórcę komiksowego do stacji telewizyjnej, to Joe Sacco byłby bez wątpienia odpowiednikiem CNN. To prawdziwy król obrazkowych reportaży, który od lat udowadnia – choć tak naprawdę już dawno temu to udowodnił – że nie tylko w książkach czy telewizji, ale także w powieściach graficznych jest miejsce dla świetnego dziennikarstwa. Jego pierwszy komiks wydany w Polsce (świetnie, że wreszcie Mroja Press sięgnęła po tego znakomitego twórcę), to opowieść o tytułowym mieście, ustanowionej przez ONZ strefie bezpieczeństwa we wschodniej Bośni podczas konfliktu między Bośnią i Hercegowiną a dążącymi do autonomii bośniackimi Serbami. I choć można się przyczepić, że czasami Sacco jest trochę za bardzo jednostronny, przypisując większe zbrodnie Serbom, to siła jego komiksu polega przede wszystkim na obserwacji życia codziennego w pogrążonym wojną kraju. To powieść graficzna o ludziach, którzy próbują nauczyć się od nowa życia, życia w świecie, który nagle się zmienił i cały czas się zmienia. To historia o ludziach, którzy nie znają jutra i nie wiedzą, czy takowe w ogóle nastąpi. To w końcu komiks o nadziei, nie śmierci, a właśnie nadziei. Wszystko to doskonale opowiedziane, wciągające nawet dla ludzi, których przeraża nadmiar faktów historycznych. „Strefa Bezpieczeństwa Goražde” broni się więc nie tylko jako doskonały reportaż, ale także jako uniwersalna opowieść o zwykłych ludziach w niezwykłych czasach. Nic dziwnego, to w końcu niezwykły komiks.
| BARTOSZ SZTYBOR
wyd.: Kultura Gniewu 9/10
tekst
NORKA ZAGŁADY
Aleksandra Litorowicz Wydawnictwo Naukowe Katedra 8/10
tekst | JĘDRZEJ BURSZTA
SUBKULTURA HIPSTERÓW
Choć z pozoru pytanie o to, kim właściwie jest hipster, może się wydać banalnym (i medialnie wymęczonym do bólu), książka Aleksandry Litorowicz udowadnia, jak wiele intrygujących kwestii kryje (post-)subkultura, którą w podtytule autorka charakteryzuje jako „ponowoczesną estetykę”. Niewielka, ale świetnie skonstruowana książka zarysowuje szerszy historyczno-kulturowy kontekst, odwołując się do lat 40., kiedy w Stanach Zjednoczonych narodził się pierwotny ruch hipsterów, mrukliwych miłośników bebopu spędzających czas w zadymionych klubach jazzowych Nowego Jorku. Najwięcej miejsca poświęca jednak autorka hipsterom współczesnym. Korzystając z różnych źródeł, w tym wywiadów z egzemplarzami stołecznymi (naturalnie – i niejako zgodnie z definicją – nieafiszujących się z etykietką), Litorowicz proponuje ciekawe spojrzenie na ideologię hipsterstwa, realizującą się przede wszystkim w napięciu pomiędzy postulowaną alternatywnością indywidualistyczną a uwspólniającymi wszystko mechanizmami globalnego konsumpcjonizmu. „Subkultura hipsterów” to napisana z pasją i znawstwem praca popularnonaukowa, odważnie mierząca się z tematem i bez wątpienia warta poznania.
KRZYKACZ Z RWANDY
Warren FitzGerald Mała Kurka 5/10
Powieść wielogłosowa, która miesza ze sobą różne style opowiadania z dość osobliwym rezultatem. „Krzykacz z Rwandy” to w pierwszym rzędzie brutalna opowieść o krwawej wojnie domowej pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi, relacjonowana oczami dziecka, co niewątpliwie maksymalizuje jej emocjonalny wydźwięk, bezpardonowo portretując drogę prowadząco ku ludobójstwu. Kilkunastoletnia, dziecięco naiwna bohaterka przyswaja okrutne obrazy, nie proponując żadnego rozwiązania, nie tłumacząc politycznych zawiłości, które doprowadziły do sytuacji, w której dotychczasowi sąsiedzi rozpoczęli masową eksterminację „karaluchów”. Na drugim planie rozgrywa się z kolei pozornie odrębna historia młodego mieszkańca Londynu, uzależnionego od bólu nauczyciela śpiewu, do którego pewnego dnia zgłasza się młoda czarnoskóra dziewczyna. FitzGerald tworzy barwne postaci, stanowiące o sukcesie jego prozy; jako zapalony muzyk (m.in. The Vandals) wplata w powieść wiele audiofilskich smaczków, puszczając oko do czytelników, którzy z sentymentem wspominają brytyjską scenę muzyczną lat 90. Całość jednak wprawia w konsternację; razi trochę tani sentymentalizm ostatnich fragmentów, gdzie emocje biorą górę nad warsztatem. Sukces połowiczny.
SODOMA I GOMORA
Cormac McCarthy
Wydawnictwo Literackie 9/10
Trzecia (po „Rączych koniach” i „Przeprawie”) część „Trylogii Pogranicza”, w której McCarthy bierze na warsztat gatunek westernu, przenicowując go na wylot po to tylko, żeby odnaleźć własny, niezmiennie specyficzny język opowiadania o historii Stanów Zjednoczonych. Powieść kontynuuje mroczny ton poprzednich tomów, przenosząc jednak czas akcji do lat 50., symbolicznie rozprawiając się z jednym z wielkich tematów amerykańskiej literatury: relacją pomiędzy dzikością a cywilizacją, coraz prężniej wdzierającą się na dotąd „prawdziwie” wolne stepy. Bohaterami „Sodomy i Gomory” są znani już kowboje, John Grady Cole i Billy Parham, którzy tułają się po meksykańskiej granicy, z coraz większym trudem potrafiąc odnaleźć się w zmieniającej się rzeczywistości. Na ich oczach ostatecznie upada ideał Dzikiego Zachodu, rezerwuar kulturowych symboli Ameryki. Z okrutną precyzją McCarthy odziera legendę z kolejnych warstw znaczenia, mieszając sacrum z profanum, brutalny i obscenicznie suchy język z prawdziwie przejmującymi tematami przyjaźni i miłości, przynależącymi pozornie do innego porządku. Ale jak wiadomo, w tej sztuce McCarthy nie ma sobie równych.
WWW.HIRO.PL
najbardziej niekonwencjonalne dokonanie w karierze zespo∏u
Sprawdê sam!
SQUARE-ENIX PC, PS3, X360 9/10
Legendarna poszukiwaczka przygód Lara Croft, posługująca się z równą wprawą bronią palną i pod-
GOD OF WAR: WSTĄPIENIE SONY COMPUTER ENT. PS3 8/10
Jedna z najważniejszych serii gier, dostępnych wyłącznie na konsolach PlayStation, przedstawia alter-
CRYSIS 3 ELECTRONIC ARTS PC, PS3, X360 8/10
Studio Crytek po raz kolejny pokazało, że nawet na leciwych już konsolach potrafi wyczarować
ręcznikiem do historii, powraca w glorii i chwale. Odmłodzona i zdecydowanie odmieniona, lecz nadal posiadająca dawny urok. Akcja gry toczy się na zapomnianej japońskiej wyspie, kryjącej tytułowe grobowce, opuszczone bunkry z IIWŚ, żądnych krwi rozbitków i wielką, mroczną tajemnicę zaginionego państwa Yamatai. Do tej niegościnnej krainy, wraz z grupą przyjaciół, trafia młoda Lara. Gra skupia się na eksploracji wyspy, walce z agresywnymi tubylcami i rozwiązywaniu zagadek, opartych najczęściej na prawach fizyki. Z czasem zdobywamy lepsze wyposażenie pozwalające na zwiedzanie niedostępnych miejsc; czekan umożliwia wspinanie się po niektórych ścianach skalnych, strzały z liną na przemieszczanie się pomiędzy drewnianymi belkami itd. Jedną z największych zalet gry jest trzymający w napięciu scenariusz, pełen zwrotów akcji, czerpiący z najlepszych motywów kina awanturniczego. Na pochwałę zasługuje również oprawa audiowizualna – wyspa jest świetnie zaprojektowana i wygląda bardzo sugestywnie. „Tomb Raider” to znakomity reboot kultowej serii i przykład tego, jak powinna wyglądać obecnie przygodowa gra akcji.
natywną wersję greckiej mitologii, w której wykorzystany przez Aresa spartański wojownik wyrusza na krucjatę przeciwko Olimpowi. Ponieważ trylogia „God of War” zamknęła już historię walecznego Kratosa, twórcy zdecydowali się stworzyć prequel, ukazujący drogę, którą tragiczny bohater musi przejść, by złamać przysięgę złożoną bogowi wojny. W tym celu musi zabić trzy stojące mu na drodze Furie. Po drodze trafia również do delfickiej wyroczni, a także walczy z argonautami Kastorem i Polluksem. Gra należy do gatunku slasherów i polega na przemierzaniu monumentalnych lokacji, rozwiązywaniu prostych zagadek logicznych oraz na licznych, krwawych i brutalnych starciach z mitycznymi monstrami. Całkowitą nowością, dobrze uzupełniającą nowy rozdział w historii Kratosa, jest bardzo udany tryb rozgrywki wieloosobowej przez internet, w którym gracze wcielają się w rolę gladiatorów walczących dla bogów Olimpu. Twórcom udało się oddać w nim atuty serii – monumentalne areny, brutalne pojedynki i rozbudowaną mechanikę walki. Plusem gry jest także świetna oprawa graficzna oraz profesjonalna, pełna polska wersja językowa – rolę Kratosa świetnie zagrał Bogusław Linda. „God of War: Wstąpienie” to produkcja godna polecenia nie tylko fanom serii. fantastyczną oprawę audiowizualną. Jednak na grafice „Crysis 3” się nie kończy – to solidna pierwszoosobowa strzelanina, utrzymana w klimacie SF. Akcja gry toczy się w 2047 roku, w odzyskanych przez naturę pozostałościach Nowego Jorku, zrujnowanego przez korporację CELL, która wybudowała w nim olbrzymi reaktor energii. Wyposażony w nanokombinezon super-żołnierz znany pod kryptonimem Prorok, powraca do akcji po 10 latach hibernacji, przywrócony do życia przez dawnego kolegę z oddziału, teraz wspierającego ruch oporu. Rebelianci planują rozprawić się z CELL, sabotując nowojorski reaktor. Misję tę jest w stanie wykonać tylko Prorok. Gra skupia się na nadnaturalnych umiejętnościach bohatera – kombinezon pozwala mu na stawanie się niewidzialnym, co świetnie współgra z nowym dostępnym w grze rodzajem broni, czyli łukiem. Poza emocjonującą kampanią, „Crysis 3” oferuje także bogaty tryb rywalizacyjnej zabawy przez sieć. Na pochwałę zasługuje pełna polonizacja oraz oprawa graficzna, a zwłaszcza świetny projekt miasta – polowanie na agentów CELL w wysokiej trawie, pośród ruin nowojorskich drapaczy chmur, zapada w pamięć.
tekst | JERZY BARTOSZEWICZ
TOMB RAIDER
INFINITY
w co gra disney, a z nim my? tekst i foto | ŁUKASZ DZIATKIEWICZ
DISNEY NA LATO SZYKUJE GRĘ WIDEO, KTÓRA MOŻE ZATRZĄŚĆ RYNKIEM ORAZ WYZNACZYĆ KIERUNEK JEGO ROZWOJU. ZAŚ SAMEMU IMPERIUM MEDIALNEMU POMÓC NA NOWO OKREŚLIĆ PODEJŚCIE DO WŁASNEGO DZIEDZICTWA. NIEMAŁO, PRAWDA? A TO I TAK NIE WSZYSTKO Spuścizna tego największego koncernu medialnego świata to ważna część kultury masowej, ale dla Ameryki coś znacznie ważniejszego, to ich scheda, coś z czymś się identyfikują i są przez innych identyfikowani. Dlatego miejsce prapremiery owej gry pasuje idealnie – sam środek fabryki snów. WYSOKA STAWKA Pokaz odbył się w okazałym, zabytkowym hollywoodzkim pałacu kinowym El Capitan. To jeden z najważniejszych obiektów o charakterze reprezentacyjnym na hollywoodzkiej Alei Gwiazd. Co prawda budynek ten jest mniej znany niż stojące po drugiej stronie bulwaru Teatr Chiński Graumana czy stałe miejsce ceremonii oscarowych pod nazwą Dolby Theatre (dawniej Kodak Theatre), jednak szalenie prestiżowy. W nim premiery mają najważniejsze filmy disneyowskie, a „Disney Infinity” jest czymś porównywalnym. Może nawet ważniejszym, bowiem w tym, z czym najbardziej jest kojarzony, czyli w animacjach, potentat daje sobie świetnie radę, mimo depczącej mu po piętach konkurencji (niewykluczone, że po trosze dzięki niej). W grach wideo tak dobrze Disneyowi się nie wiedzie, choć ma niezrównany magazyn znanych historii i bohaterów. No i doświadczenie, wydaje je od początku lat 80., dotąd ponad 200, ale póki co tylko jedna zapisała się w historii („Kingdom Hearts”).
„Infinity” ma na to duże szanse, co więcej, jak powiedział John Blackburn, szefa należącego do Disneya studia Avalanche Software: „Dużo na nią postawiliśmy”. Chodzi nie tyle o historię, ale teraźniejszość i przyszłość. Dział Disneya odpowiedzialny za wideogry dopiero ostatnio przyniósł niewielkie zyski, a w przyszłości spodziewane są straty. Niewystarczająco pomogło więc, że ostatnimi laty parę pozycji „dało radę”. Hitem został „Epic Mickey” (2010), a rok później „Disney Universe”. Dla narodzin „Infinity” spore znaczenie miał ów drugi tytuł. Zdecydowano się w nim połączyć sześć światów i 45 postaci stworzonych przez Disneya i Pixara (m.in. z „Piratów z Karaibów”, „Wall-E”, „Króla Lwa” i „Aladyna”). Sukces sprawił, że dodano następne, ale prawdziwą odważną decyzją jest dopiero „nieskończona” gra. TO NIE BĘDZIE FILM Już wcześniej dotarły do mnie przecieki, co w El Capitan zobaczę, ale nie miałem pojęcia, w jakiej formie. Ci, którzy nie wiedzieli, dostrzegając „gości” w lożach honorowych, mogli się już domyślić. Zajęli je m.in. tytułowa rodzinka „Iniemamocnych”, główni bohaterowie cyklu „Piraci z Karaibów” oraz „Potwory i spółka”, które doczekają się w tym roku sequela pt. „Uniwersytet potworny” (2013). Wszystko stało się oczywiste, gdy pojawił się pierwszy z prelegentów.
Był nim nie lada szycha, John Pleasants – jeden z dwóch prezesów Disney Interactive, czyli gałęzi odpowiedzialnej przede wszystkim za gry. On wyłożył wszystkie asy na stół, czyli że: – po raz pierwszy na taką skalę będą połączone światy Disneya i Pixara; – gra będzie rozwijana, a więc dodawane kolejne światy i postacie; – nie będzie limitów w kreacyjnych zapędach grającego. Po nim na scenie pojawiła się postać bez mała legendarna – John Lasseter. To m.in. pomysłodawca „Toy Story” i „Aut”, część pierwszą i drugą także wyreżyserował. Ostatni wszedł wspomniany już Blackburn. Nie będę opowiadać, co mówili i prezentowali oraz co pokazano na ekranie, bo to można znaleźć na YouTube. Dość że powiedziano o kluczowym zabiegu, czyli konieczności unifikacji, tak by – dajmy na to – piracki kapitan Jack Sparrow, niebieski „potwór” Sulley i Pan Iniemamocny mogli stanąć oko w oko i ramię w ramię, co zresztą zobaczyliśmy we wstawkach filmowych. Jak mi wyjaśnił w cztery oczy John Blackburn, to nie była łatwa sprawa, bowiem: „Disney bardzo chroni swoje dziedzictwo, więc chcieliśmy być pewni, że to, do czego mamy prawo, jest skutecznie chronione. Dlatego musieliśmy znaleźć sposób, żeby to wszystko
ósmy fest iwal filmów afrykańskich
miało sens”. Nic więc dziwnego, że – jak opowiadał Blackburn (na zdj. u góry) – początkowo Lasseter nie był tą ideą zachwycony. Za idealne wyjście uznano przerobienie wszystkich postaci na zabawki. W ten sposób jednocześnie kierujący Avalanche Software odpowiedział na moje prowokacyjne pytanie, dlaczego tak późno doszło do połączenia bajkowych światów. JEDNO WIELKIE TOY STORY Zabawkowa metamorfoza sprawiła, że wielkość, wygląd, a nawet pochodzenie bohatera – co zwłaszcza w przypadku filmu fabularnego, jakim są „Piraci z Karaibów”, było szczególnie kłopotliwe – przestało przeszkadzać. Za sprawą tego zabiegu mogą razem biegać, skakać, ścigać się, używać nieswoich przedmiotów, zmagać się lub sprzymierzać. Dochodzi do tego na Placu Zabaw, będącym nieskrępowaną przestrzenią twórczą. Tam przynosimy i aktywujemy przedmioty, elementy krajobrazu i inne rzeczy z trzech światów. Na premierę będą to piracki, Iniemamocnych oraz z „Uniwersytetu potwornego”. W każdym z nich czekają na nas inne przygody w znanym otoczeniu i z udziałem znajomych postaci, ale znacznie rozbudowujące wydarzenia, w jakich uczestniczyliśmy jako widzowie. Światy odblokowujemy za sprawą specjalnych figur, zaś bohaterów przy pomocy figurek ich wyobrażających. Nie są to tylko trzej wspomniani jegomoście, gdyż będzie ich (początkowo!) siedemnaście z ośmiu bajkowych historii. Wszystkich możemy rozwijać, co zostaje zapisane w figurce. No i każdego z nich możemy zabrać na Plac Zabaw, gdzie będą mieli okazję poznać innych i współpracować bądź rywalizować. GRA JAK PEŁNIA MARZEŃ Proszę sobie przypomnieć, jak bawi się dziecko, że dla niego nie ma barier, nie ma znaczenia, iż kowboj ma tę samą wielkość co samolot, a czołg jest mniejszych od chrząszcza. Jednak co innego zabawa, a co innego gotowy produkt – tu wodze fantazji mogą być nieomal nieograniczone, ale muszą być narzucone pewne reguły. Dlatego pochodzący z filmu reklamowego „Infinity” slogan „Gra bez granic” należy traktować zgodnie z zasadami takich zapowiedzi. Blackburn: „OK, jasne, zawsze w grach wideo są jakieś reguły, ale myślę, że przesunęliśmy je znacznie w stosunku do tego, czego się ludzie spodziewają. Umożliwiliśmy współistnienie wielu różnych postaci razem i na wiele sposobów. Oczywiście jest mechanizm gry, zasady, system, bo musieliśmy mieć pewność, że wszystko sprawnie działa, ale daliśmy tyle swobody, ile tylko było to możliwe”. Z tego, co widziałem, nie ma w tych słowach przesady. Disney woli o dziecku, w którym pokłada wielkie nadzieje, mówić „platforma do grania”. Bez wątpienia „Disney Infinity” jest rzeczywiście czymś więcej niż grą wideo (termin właściwszy niż częściej w Polsce używany gra komputerowa), bowiem zawiera ich w sobie wiele. Ponadto są z nią ściśle połączone, ba!, są niezbędne do zabawy – przedmioty, z których część to zabawki. Wreszcie z kwestii najważniejszych: wspomniana kreacyjność i łączenie światów stworzonych lub zaadaptowanych przez Disneya i Pixara. Wszystko to sprawia, że pokaz, który miał miejsce jeszcze w zimie, budził spore zainteresowanie mediów i zapewne konkurencji, zaś klientom wyznaczył trudny czas oczekiwania do letniej premiery. Bardzo jestem ciekaw przyjęcia „Infinity” oraz tego, jak daleko w razie powodzenia sięgnie ta nieskończoność.
10-14 kwietnia
kino LUNA bilety: 8 zł (studencki) 13 zł (normalny) 100 zł (karnet)
koncert Pako Sarra, projekt Baobab spotkania podróżnicze i literackie warsztaty kulinarne i taneczne więcej: patronat honorowy
współfinansowanie
www.afrykamera.pl www.kinoluna.pl
patroni medialni
organizatorzy
współorganizatorzy
partnerzy Embaixada de Portugal em Varsóvia
WWW.HIRO.PL
DAWID VS. GOLIAT
74 felieton
PEWNIE KIEDYŚ PRZYDARZYŁO SIĘ TO KAŻDEMU Z NAS. BEZ WZGLĘDU NA KOLOR SKÓRY CZY MARKĘ KOMÓRY. IDZIESZ SOBIE Z WESOŁĄ GROMADKĄ DO KLUBU. WCHODZĄ KOLEŻANKI, KOLEDZY, A CIEBIE PYTAJĄ O KARTĘ CZŁONKOWSKĄ. JAK TO? A TAK TO, ODPOWIADAJĄ GRZECZNIE. BEZ NIEJ NO ENTER. SPRÓBUJ SIĘ STAWIAĆ, MAŁO, ŻE CIĘ NIE WPUSZCZĄ, TO JESZCZE MOGĄ SKOPAĆ NA DOBRANOC
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
– Przepraszam, ale pan nie wchodzi…
tekst | DAWID KORNAGA
antyselekcjonerzy
o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
Zdroworozsądkowo włączasz opcję układnego lizusa. Pytasz o prawdziwą przyczynę. Selekcjoner, często to ona, kobiety są bardziej konsekwentne w tym fachu, kiedy mówią nie, to nie naprawdę znaczy nie: mamy już komplet. Ku twojemu zdziwieniu stojąca za tobą para fajnych chłopaczków zostaje właśnie wpuszczona. Czujesz się jak impotent na targach erotyki. Odpuszczasz. Człapiesz przed siebie, męcząc umysł, co też w tobie nie podoba się bramkowym decydentom? Buty casual. Ubranie z ejdżendemu. Fryz bez kibolskich fantazji. Może więc spojrzenie? Zbyt krnąbrne? Kiedy twoi pozytywnie zweryfikowani znajomi bawią się w najlepsze, ty w najgorsze wysuszasz zakupioną w nocnym flaszkę. Już wiesz, że jesteś podczłowiekiem. Dlatego powinien ucieszyć cię nius, że nad losem melanżerów zabanowanych przez Opery i The Eve’y miasta stołecznego Warszawa pochylili się niedawno jego empatyczni komesowie. Pewnie po nich zechcą okazać się klabingowymi aniołami krakowscy, wrocławscy, sopoccy. Otóż ci, nieczęsto bywający na parkietowym baunsie urzędnicy i przedstawiciele organizacji pozarządowych, wypracowali wskazówki dla właścicieli i obsługi klubów – żeby nie dyskryminowali nikogo w dostępie do swoich dóbr. Biurokraci, niczym francuscy rewolucjoniści, surowo zakazali krzywego patrzenia na rasę, płeć, narodowość. Inaczej gilotyna: naruszenie tych postanowień, obwieścili, potwierdzone sądowym orzeczeniem lub powtarzającymi się skargami, może być podstawą do wymówienia umowy najmu. Drżyjcie metropolitarne lansiarnie i wasze kąśliwe sfory selekcjonerów! Trzęś się jak sienkiewiczowska Nel w malarii, ty obłudna mafio vipowsko-celebrycka. Teraz czeka was ustawowe pojednanie z nastawionym ludycznie plebsem, któremu pokazywaliście dotąd bez konsekwencji prawnych klamkę. Urzędnicy mają mocne, twierdzą, argumenty. Jakiś czas temu wysłali do podejrzanych enklaw brygady testerów rozrywki. Podstawionych klientów, którzy mieli zmierzyć poziom zadziorności, selektywności oraz uprzedzeń. Do jasnoskórych dołączyli oliwkowi i węglowi. Tych w barwach ciemniejszych częściej nie wpuszczano, pokazując im miejską dżunglę jako miejsce im właściwe. Stolica jest rasistowska, skonstatowano. Bez uwzględnienia, że to nie o całokształt chodzi, lecz o paru ograniczonych bydlaków, którzy akurat znaleźli fuchę na ochroniarskim cieciowaniu. Panie i panowie z ratusza zapomnieli w swojej poprawnej politycznie pysze, że mimo wszystko Warszawa to nie Londyn, statystycznie więcej białych odprawia się tu z kwitkiem. Kilku skanselowanych na wejściu Murzynów słabą statystykę robi, sorry. Na podstawie jednostkowych przypadków wyciągnięto ogólne wnioski i postanowiono ukrócić niecne machinacje zakamuflowanych kukluxklanowców. Urzędnicy wiedzą swoje: niech imprezują wszyscy bez wyjątku. Odtąd świat będzie sprawiedliwy; każdy ma prawo do balowania gdzie chce, kiedy chce i jak mu się podoba. Niestety, o szlachetni włodarze i wy, wrażliwe nimfy i subtelni rycerze z organizacji ds. wdrażania dobra absolutnego, tych wszystkich fundacji budujących hospicja dla winniczków, wiedzcie, proszę, wjazd do klubu to nie wejście do baru mlecznego. Że nawet jak masz kasę, a jedzie od ciebie wysypiskiem śmieci, to i tak zjesz swoje. Tutaj wiele rzeczy rządzi się innymi prawami. Wystarczy nieco pokrążyć, proszę, spróbujcie, co wam szkodzi, ślimaki poczekają. Szybko się przekonacie, że selekcja jest nie tyle uzasadniona,
co niezbędna. Szubrawców nie brakuje. Wyobraź sobie, młody urzędniku, oto zabierasz swoją ukochaną na randkę. Jesteście po kolacji, dziewczę pragnie się jeszcze wyszumieć zanim wskoczy ci śmiało do łóżka. Rozumiesz, ledwo przeskoczyła próg nieletniości, nie w głowie jej nasiadówki i deliberowanie o sensie życia. Ona chce, cholera, tańczyć dla ciebie! Wbijacie się do jednego z modnych lokali. Selekcjonerka puszcza do ciebie oko. Nieprawdaż, jak miło? Godzina pierwsza nad ranem. Skaczecie na densflorze, szaleństwo! Idziesz do toalety. Wracasz. Twoja łania otoczona przez trzech wilków w sportowych kostiumach. Że nieco wstawiona, pląsa sobie, buja się seksownie, jakby flirtowała z nimi. Dostrzega cię. Przepychasz się do niej. A tu jak coś cię nie ubodzie w lewy bok, tak że nie wiesz, poszła wątroba czy nerki. Co potem, nie pamiętasz. Zamieszanie. Przekleństwa. Rękoczyny. Budzisz się w areszcie na komisariacie. Zaczynasz protestować. Jestem niewinny! Świadkowie potwierdzają, to ty zacząłeś. Nikt nie zauważył, że jeden z drapieżników dobrał się do kibici twojej kobiety. Wybiłeś mu dwa zęby. Skończy się grzywną. O ile. Powyższa historia należy niestety do typowych. Lokale nie tyle chcą, ile są zmuszone do obrony przed scumem miasta. Że zdarzają się pomyłki, chamskie zagrywki, pokazywanie „władzy”, to zupełnie inna sprawa. I nie jest tak, że programowo w odmęty kanalizacji spuszczani są studenci we flanelowych koszulach. Przed bramkami padają dla równowagi synowie ministrów, prezesów. Darwinowski dobór klubowy nie ma związku, za wyjątkiem paru feralnych przypadków, z wyimaginowanym rasizmem. Swoją drogą, sam byłem świadkiem namolności paru rozgrzanych czystą ojczystą panów z krajów Orientu. Nie potrafili pojąć, że skoro dziewczyna mówi nie, to nie. Jak wspomniana selekcjonerka. Słuchać się kobiety i spadać, kiedy każe.
DAWID KORNAGA – PROZAIK, AUTOR OPOWIADAŃ I POWIEŚCI, M.IN. „GANGRENY”, „SINGLI+” I „CIĘĆ”. STYPENDYSTA MIĘDZYNARODOWEGO PROGRAMU LITERACKIEGO DAGNY ORAZ INSTYTUTU GOETHEGO. POSZUKIWACZ I INICJATOR FABUŁ. UZALEŻNIONY OD MIEJSKIEGO HAŁASU. MIESZKA W WARSZAWIE. WWW.HIRO.PL
MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
miss milaflores tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | ARCHIWUM AUTORA
DO POŁUDNIA WYDAWAŁO MI SIĘ, ŻE TO BĘDZIE SOBOTA JAK KAŻDA INNA: DOLCE FAR NIENTE, BIEGANIE Z PSAMI PO PLAŻY, NADRABIANIE SERIALOWYCH ZALEGŁOŚCI. KIEDY SIEDZIAŁEM TAK, TOPIĄC OCZY I MYŚLI W OCEANIE, ZADZWONIŁ NAGLE TELEFON. MOJA PRZYJACIÓŁKA LUISETE POTRZEBOWAŁA PILNIE POMOCY PRZY ORGANIZACJI JAKIEJŚ IMPREZY. JAKO ŻE JA AKURAT NIE ZOSTAWIAM PRZYJACIÓŁ W POTRZEBIE, NATYCHMIAST SIĘ ZGODZIŁEM I W TEN OTO SPOSÓB NIEOCZEKIWANIE ZJAWIŁEM SIĘ NA WYBORACH NAJPIĘKNIEJSZEJ NASTOLATKI MISS MILAFLORES 2013. WBREW POZOROM NIE JAKO JEDNA Z KANDYDATEK Anita – przyszła Miss Cabo Verde
Miss Milaflores to wybór najpiękniejszej uczennicy jednej ze szkół w stolicy Wysp Zielonego Przylądka. W tym roku o ten tytuł walczyło jedenaście dziewczyn, a każda jak malowanie, i to bez malowania. Najmłodsza ma lat trzynaście, najstarsza osiemnaście. Jeszcze dwie godziny przed rozpoczęciem byłem przekonany, że nic z tego nie wyjdzie: nie było żadnych dekoracji, nie była wybrana muzyka, dziewczyny nie wiedziały jak i którędy chodzić, a pytania do kandydatek nie były ustalone. Spodziewałem się katastrofy. Okazuje się jednak, że dwie godziny to wystarczająco dużo czasu, szczególnie dla dziewcząt, które przez całe swoje młode życie wyobrażały sobie te chwile, toteż bez żadnego planowania, bez żadnego trenowania i bez żadnej dobrej wróżki nagle stały się tygrysicami wybiegu. Wystąpiły w pięciu różnych kreacjach – pierwszą z nich były mundurki szkolne. Takie nawiązanie do szkolnej tradycji: koszula, spódniczka. Tylko te koszule rozpięte do pępka, a spódniczki baaardzo króciutkie. Naprawdę tak chodzicie na lekcje, złociutkie? Kolejne wyjście to stroje sportowe, widać, że dziewczynki wygimnastykowane. Jedna baletnica, druga gra w koszykówkę, trzecia w tenisa, czwarta kibicuje Błękitnym Rekinom – lokalnej drużynie piłki nożnej. Następnie stroje plażowe i tu brwi uniosłem ze zdziwienia, bo każda z nastolatek wystąpiła w stringach! Nigdy nie posądzałem siebie o zbytnią pruderyjność, ale… Ale ona ma przecież trzynaście lat! Uff, dobrze, teraz piżamy. Każda z misiem, zaraz przytuli się do mamy i zaśnie. A na koniec stroje wieczorowe, brylanty, dekolty. Jury głosuje. I jest nowa miss! Ale dużo ciekawiej działo się pomiędzy wyjściami, bo każda prezentacja kandydatek przeplatana była występami artystycznymi. Grupa akrobatów zdobyła wielkie brawa. Chyba jeszcze większe tancerka brzucha. Bardzo zmysłowo
76 felieton
poruszała biodrami oraz wszystkim, czym hojnie ją natura obdarzyła. Za dużo seksu? Skądże! Kiedy na scenę wyszło pięciu chłopaków i zaczęło tańczyć, wszystkie dziewczyny na widowni zaczęły szaleć. A ich krzyki wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy chłopcy odwrócili się i zaczęli kręcić tyłkami. Dziewczyny tańczące w ten sposób widziałem milion razy, chłopaków – po raz pierwszy. Ale to naprawdę był tylko wstęp do układu, podczas którego ustawili się jeden za drugim i zaczęli poruszać biodrami do przodu i w tył. Do przodu i w tył. Wtem ten na początku odwrócił się do tego za nim, wskoczył na jego uda i dalej biodrami do przodu i w tył. Nie wiem, czy byłem bardziej zaskoczony, przerażony, czy zachwycony i dziwiłem się, że chyba tylko mi się wydaje, że to jest przecież mega gejowskie! Przyznam, że nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Szczególnie nie spodziewałem się tego zobaczyć na wyborach miss nastolatek, które ogląda ich dużo młodsze rodzeństwo. I dla nich właśnie zorganizowano konkurs – zaproszono około czteroletnie dziewczynki z widowni, aby zatańczyły na scenie. I gdy wydawało mi się, że już nic mnie nie zaszokuje, te dziewczynki zatańczyły tak, że występ chłopaków przy nich to pestka. Przez to doświadczenie uzmysłowiłem sobie, jak wiele polskiej pruderyjności we mnie siedzi. Bo to, co dla nas wydawać się może nieprzyzwoite, tutaj jest tylko niewinnym tańcem, którym wszyscy się cieszą. Wszystko zależy od sposobu patrzenia, choć różnice kulturowe też mają coś do powiedzenia. A konkurs piękności wygrała ta z największą pupą. Zastanówcie się, czy warto się odchudzać. MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA.
WWW.HIRO.PL