34
ISSN:368849
zanim kupisz nastepna ' z kapturem ' bluze '
'
k ZNAJDZ
10 RĂ“ZNIC k
www.riskmadeinwarsaw.com RISKY SHOP, ul.Szpitalna 6/9, Warszawa, 10.00-20.00, 7 days a week risk reklama 210x257pasery ozdobne.indd 1
2013-05-06 19:45:40
okładka: foto | DANIEL JAROSZEK retusz | MAGDA BARAN modelka | MEG / UNITED4MODELS
WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08
INTRO
Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY
piotr.dobry@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl
Promocja, internet: ALEKSANDRA CZAJKOWSKA internet@hiro.pl
Reklama: ANNA POCENTA - DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl
OLGA CHMIEL
olga.chmiel@hiro.pl
W myśl zasady, że lepiej późno niż wcale, nareszcie możemy się cieszyć przyzwoitymi temperaturami na zewnątrz. A skoro tak, warto rozruszać zastałe kości i zrzucić odłożony zimą tłuszczyk. Dlatego gorąco zachęcamy do aktywności fizycznej – przygotowaliśmy dla Was obowiązkowy zestaw piosenek na siłownię oraz wywiad z panią doktor od wspinaczki. Poza tym dowiecie się, że krav maga pomaga, ale tylko Bruce się Lee-czy; poznacie sportowców nagrywających płyty (zazwyczaj z opłakanym skutkiem) i najbardziej zdumiewających aferzystów w historii sportu. Poza gwiazdami bieżni czy kortów nie zabraknie też oczywiście artystów muzycznych, jak Vienio czy Dr Misio, oraz filmowych – spotkaliśmy się m.in. z Donem Cheadle’em i Domingą Sotomayor. Dobrych wrażeń!
Społeczność:
FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl
Współpracownicy: PIOTREK ANUSZEWSKI, DAREK AREST, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, KAROLINA BIELAWSKA, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, KAROLINA DRYPS, MAŁGORZATA DUMIN, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, ZDZISŁAW FURGAŁ, MARCIN FLINT, JAKUB GAŁKA, PIOTR GATYS, MAŁGORZATA HALBER, MICHAŁ HERNES, ALEKSANDER HUDZIK, MACIEJ KALKOSIŃSKI, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, MAŁGORZATA KRĘŻLEWICZ-DZIECIĄTEK, ADAM KRUK, MATEUSZ KUBIAK, URSZULA LIPIŃSKA, KRYSTIAN LURKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, ŁUKASZ ŁACHECKI, PIOTR METZ, KRZYSZTOF MICHALAK, SONIA MINIEWICZ, JAN MIROSŁAW, KAROLINA MISZCZAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, DAGMARA ROMANOWSKA, MAREK J. SAWICKI, WERONIKA SIWIEC, MARTA SŁOMKA, DOROTA SMELA, JACEK SOBCZYŃSKI, FILIP SZAŁASEK, BARTOSZ SZTYBOR, PIOTREK SZULC, MACIEJ SZUMNY, MAJA ŚWIĘCICKA, MAREK TUREK, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, ARTUR ZABORSKI
28. 30. 38. 46. 48. 50. 54. 62.
dr misio: gest kozakiewicza vienio: rozszerz sobie jaźń quasimuza: przelobować muzyczną sławę fotografia: walter iooss jr. skateboard: własne cztery kółka tenis: współczesne odcienie bieli sztuki walki: krav maga pomaga don cheadle: niechęć do polaryzacji
TECHNOKRACJA
Metza sprzęt tekst | PIOTR METZ
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
ŻARTY SIĘ SKOŃCZYŁY. CZAS NA „THE REAL THING”. SPRÓBUJCIE ODMIERZYĆ 80 CM. 30 CALI. TO ŚREDNICA GŁOŚNIKA BASOWEGO FIRMY ELECTRO VOICE. SYMBOL MÓWI WSZYSTKO: EV30W
W najwiekszych stosowanych domowych zestawach 15-calowy głośnik basowy to już top. 18 cali zdarza się wyjątkowo, ale głównie w zastosowaniach estradowych. 30 cali to powierzchniowo niebo a ziemia. Jeśli chodzi o przekładanie drgań powietrza na prąd elektryczny i odwrotnie, Electro Voice jest legendą – właśnie mikrofony i głośniki to ich domena od czasów przedpotopowych. Jeden z najbardziej legendarnych zestawów głośnikowych wszystkich czasów – Patrician 800 używał 30-calowego głośnika Electro Voice, aby uzyskać bas w dolnych rejestrach, który zamiast słyszeć – czujemy. Gdzieś w okolicach żołądka.Membrana wykonana jest ze styropianu – tradycyjny materiał w takim rozmiarze by się nie sprawdził. Produkowany od lat 60. w szalenie limitowanych ilościach, jest absolutnym rarytasem, a pojawienie się egzemplarza na eBayu natychmiast podbija licytację w rejony mocno czterocyfrowe. Fora dyskusyjne pełne są rozważań na temat
6 felieton
najlepszego wykorzystania basu o rozmiarze prawie metra i wielce zajmujace obrazki z przykładami ich zastosowań. W klubach, na estradzie, ale i także w warunkach domowych.Na YouTube dostępny jest pouczajacy filmik z testowania monstera.Mój fabrycznie nowy egzemplarz, kupiony 15 lat temu, z braku lepszego miejsca wisi przykrecony pod sufitem i spokojnie przeczekuje kolejne propozycje życzliwych chętnych audiofilów – napaleńców, chcących nieodpłatnie wykonać odpowiednią obudowę, byle tylko usłyszeć, przepraszam, poczuć nirvanę. Z reguły ich propozycje krążą wokół zabetonowania rogu pokoju z EV30W w środku. Czas pokaże. Wygląda jednak na to, że to propozycja raczej dla starych kawalerów. Dociekliwym dopowiem, że 31,5-calowy konkurent firmy Fostex i samochodowy (!!!) 34-calowy Autobahn zbywane są przez prawdziwych znawców wzruszeniem ramion jako „chińskie zabawki”.
WWW.HIRO.PL
PROMOMIX NIERUTYNOWY PRYSZNIC PO FITNESSIE!
Kiedy „płoną Ci pośladki” po wiosennym wycisku na zajęciach z fitnessu lub pokonaniu 13 km na rowerze, nic tak Cię nie odpręży, jak mocno miętowy prysznic w 7 927 listkach mięty. I tu do akcji wkracza spec od nierutynowych doznań, czyli marka Original Source. Po morderczym treningu wskakuj do łazienki, ale koniecznie w towarzystwie żelu pod prysznic ORIGNAL SOURCE MINT AND TEA TREE. To kosmetyk dla spragnionych mocnych doznań. Miętowy wariant pobudzi zmysły i zapewni odprężenie, a konkretne chłodzenie czuć na całym ciele jeszcze długo wyjściu z łazienki. A potem to już tylko można leżeć i pachnieć, czekając na lato oczywiście! ;) Więcej info na: www.originalsource.pl www.facebook.com/originalsourcepl
SUKNIA CARLO ROSSI Z PŁATKÓW RÓŻ
Oszałamiająca suknia Carlo Rossi, wykonana z ponad 50 tysięcy naturalnych czerwonych płatków róż, podbiła serca publiczności podczas pierwszego dnia pokazów na FashionPhilosophy Fashion Week Poland w Łodzi. Wyjątkowa suknia Carlo Rossi była najwyraźniejszym akcentem pierwszego dnia tegorocznego święta mody w Polsce. Została stworzona specjalnie dla marki Carlo Rossi przez młodych projektantów Cocoon oraz florystyczny duet Sekunda&Sieradzan. Jej wykonanie zajęło aż 160 godzin pracy projektantów i florystów, którzy „utkali” suknię z 50 tysięcy płatków róż. Efekt był spektakularny. Suknia Carlo Rossi stanowiła uosobienie piękna, kobiecości i stylu glamour – stałych elementów towarzyszących ulubionej marce wina Polek.
DZIEWCZĘCY ROWER I LONG
Rower Femi Pleasure w najnowszej wiosenno-letniej kolekcji to prawdziwe cacko. Miętowa rama, białe siodełko i opony, a do tego wiklinowy koszyk z pokrowcem w kokardki tworzą najbardziej dziewczęcy model na rynku. Natomiast longboard Femi Pleasure to idealna deska do przemieszczania się po mieście z freestylowym zacięciem. Jazda zarówno na rowerze, jak i longu, to czysta przyjemność z miejskiego cruisingu!
UNIKATOWE MIEJSCE
Od czterech lat Kwadrat to miejsce dla tych, którzy chcą spotkać się z przyjaciółmi w centrum Warszawy i napić się piwa, którego nigdzie indziej nie znajdą. Codziennie zmierzają Wilczą, by na skrzyżowaniu z Poznańską wejść po schodkach i zasiąść przy jednym ze stolików. Przy gwarze rozmów i śmiechów, wybrać jeden z 80 rodzajów piw i spędzić czas najlepiej jak można! To lato będzie dla Kwadratu jeszcze bardziej szczególne, bo po raz pierwszy pojawi się barowy ogródek! Stałym bywalcom Kwadrat kojarzy się ze świetną muzyką, grami i przede wszystkim ciągle zwiększającą się ofertą doborowych piw regionalnych. W lodówkach można znaleźć nawet 80 rodzajów tych trunków! Najliczniej
reprezentowaną grupą są polskie piwa regionalne. Szeroki wybór browarów z popularnego olsztyńskiego Kormorana (m.in. Wiśnia, Śliwka, Jabłko w piwie z naturalnymi sokami z owoców, niepasteryzowane Świeże) czy dobrze znane Ciechany to tylko przedsmak tego, co możecie tu znaleźć. Klasyczne piwa z browaru Amber – Koźlak, Pszeniczniak i Grand czy oryginalne w smaku Pinty zdobywające coraz większą rzeszę wielbicieli. Preferujących klasyczne smaki na pewno przekonają propozycje Browaru Południe, Browaru Zamkowego (najczęściej polecane Raciborskie) lub śląskiego Lwówka. Obok polskich piw w lodówkach znajdziecie czeskie Skalaki, Staroprameny i Kozele. Silnie reprezentowane są też ukraińskie browary – Obolony (przebojem jest białe z kolendrą) czy Czernichowskie. Piwna oferta w Kwadracie jest na bieżąco poszerzana, jeśli szukasz czegoś nowego – z dużym prawdopodobieństwem znajdziesz w którejś z kwadratowych lodówek. W Kwadracie możecie również pograć w scrabble, tabu i inne gry planszowe. Organizowane są wernisaże, pokazy filmów, promocje książek oraz imprezy prywatne. Sprawdź Kwadrat na www.kwadrat.waw.pl, na Facebooku: Kwadrat Poznanska, na żywo: Poznańska 7 (wejście od Wilczej).
COLORSHAKE
Historia marki Colorshake rozpoczęła się w 2012 roku. Jest to historia o pasji do sportów deskowych – zimowych oraz letnich – oraz zajawki na street style zmiksowany ze sportem pod nazwą Colorshake. Stworzyliśmy team zawodniczek, wśród których są snowboardzistki, narciarki, kitei windsurferki oraz skateboardzistka i wakeboarderki, aby wspierać młode, utalentowane dziewczyny i pomóc rozwijać ich pasje. W kolekcji Colorshake można znaleźć bluzy, spodnie, kurtki baseballówki, koszulki, leginsy,szorty oraz akcesoria. Na fanpejdżu HIRO znajdziecie konkurs, w którym do wygrania są koszulki Colorshake! Więcej info: www.colorshake.pl facebook.com/colorshake
RETRORUNNING
Stylistyka lat 80. i 90. powróciła i ma się świetnie. Drogę obecnej fascynacji retro jak zwykle utorowała muzyka, która pociągnęła za sobą inne dziedziny, jak choćby design czy moda. Najwyższy czas sięgnąć do najfajniejszych osiągnięć starej szkoły i założyć buty retrorunningowe. W tym sezonie projektanci Reebok Classic postanowili na powrót tchnąć życie w niektóre z najciekawszych historycznych modeli firmy. W ten sposób doczekaliśmy się licznych reedycji, na które miłośnicy sneakersów czekali z wypiekami na twarzy. Pośród butów, które trafiły na sklepowe półki, znajdziemy między innymi dwa niezaprzeczalne klasyki: GL 6000 i ERS 1500. Sięgniecie do inspirującego dorobku Reeboka zaowocowało powstaniem kolekcji Always Classics, w której nie mogło zabraknąć słynnych GL 6000. Buty, które miały swoją premierę w 1985 roku, zostały zaprojektowane z myślą o ludziach traktujących bieganie poważnie – stąd połączenie imponującej wytrzymałości i niebywałej wygody.
Technologie zastosowane w GL 6000 ułatwiają utrzymanie równowagi i wspomagają wybicie, zaś oldschoolowy design powoduje, że nie są to typowe buty tylko do biegania, a najprawdziwsze stylowe miejskie obuwie. Model jest dostępny w trzech klasycznych kolorystykach: niebieskiej, czerwonej i czarnej. Technologia Energy Return System dała nazwę całej serii obuwia, która w tym sezonie powraca za sprawą modelu ERS 1500. Klasyczna do szpiku kości estetyka idealnie oddaje to, co najlepsze w rozwiązaniach z przełomu lat 80. i 90. Nie oznacza to wcale, że ERS 1500 jedynie świetnie wyglądają – projektanci zadbali też o komfort i wygodę miłośników klasycznych sneakersów. Model GL600 dostępny jest w sklepie Reebok w Galerii Krakowskiej oraz online na www.bludshop.com. Z kolei ERS 1500 można kupić w sklepach Reebok w Arkadii, Galerii Łódzkiej, Silesia City Center (Katowice), Galerii Malta (Poznań), Galerii Kazimierz (Kraków), Galerii Dominikańskiej (Wrocław), Focus Mall (Zielona Góra) oraz online na www.runcolors.pl.
RB 3025 112/17 – 402 zł
OKULARY PRZEZ INTERNET?
Od niedawna w wirtualnych salonach optycznych luxokulary.pl, można kupić okulary nie tylko przeciwsłoneczne, ale i korekcyjne. Pomysł, wydaje się być rewelacyjnym rozwiązaniem dla osób zapracowanych, które bez wychodzenia z domu, szybko i bezpiecznie, mogą wybierać spośród światowych marek takich jak Ray Ban,
Vogue Versace, D&G, PRADA czy Persol! Co ciekawe, przez internet jest taniej nawet o 60% w stosunku do tradycyjnego salonu, więc luxokulary.pl oferuje szkła w cenie oprawki. Nie wierzysz? Przekonaj się sam! Na hasło HIRO otrzymasz 50 zł zniżki!
PROMOMIX MAGICZNA BUDKA
Flashbox na drugie imię ma zabawa, niezapomniana zabawa! Niektórzy z naszych dotychczasowych klientów nazywają go „magiczną budką”! Czym jest FlashBox w rzeczywistości? Wszystkim tym i jeszcze więcej, ukrytym pod postacią profesjonalnej mobilnej fotokabiny, która na Państwa życzenie i we wskazanym przez Państwa miejscu uwieczni niezapomniane przeżycia z eventu firmowego, imprezy klubowej czy wesela! Zaufali nam m.in.: Smirnoff, Coca Cola, MTV, VIVA, IKEA, Kraft Foods, Heinz, Giorgio Armani, Orange, Canal+, Ericsson, Pernod Ricard, Citroen, TVP i inni.
AKTYWNIE NA MAZURACH!
Lubicie aktywność? Przyjedźcie na Mazury do Hotelu Miłomłyn Zdrój! Ten hotel to miejsce znane wielu fanom aktywności i zdrowego stylu życia. Ścieżki rowerowe, trasy biegowe, basen, sauny, zajęcia ruchowe, wyżywienie dietetyczne i bogate zaplecze medyczne to znaki firmowe tego miejsca. Dla poszukujących odprężenia hotel przygotował bogatą ofertę pakietów Vital SPA. Okazyjne oferty znajdziecie w strefie niskich cen na www.milomlynzdroj.pl. Obiekt należy do Grupy Anders.
LUKSUSOWO I DESIGNERSKO
POZIOM 511 Design Hotel & SPA to nowy, czterogwiazdkowy hotel położony w sercu Jury Krakowsko-Częstochowskiej, w Podzamczu k. Ogrodzieńca. Przyciąga wyjątkową lokalizacją, nowoczesną architekturą i funkcjonalnym designem. Oferuje gościom możliwość luksusowego wypoczynku w bezpretensjonalnym stylu. Hotel, jako pierwszy w Polsce oficjalny Dr Irena Eris Beauty Partner, oferuje zabiegi SPA tej renomowanej marki. W hotelowej strefie Wellness znajduje się 20-metrowy basen, jacuzzi, łaźnia parowa i sauna fińska. Więcej info na: www.poziom511.com oraz facebook.com/poziom511.
Przekonajcie się Państwo sami, jak można zapisać swoje wydarzenie w pamięci przybyłych gości, gdy z pomocą przyjdzie FlashBox! Chcemy tworzyć jedynie najlepsze wspomnienia, dlatego naszym priorytetem jest niezawodna obsługa klienta. Kontakt: info@flashbox.pl kom.: 693 765 432 www.flashbox.pl w w w. f a c e b o o k . c o m / F l a s h B o xPoland
UWAGA, KONKURS! krok 1 weź do ręki kufel wypełniony w ½ Tyskim Groniem, a potem taki sam z Tyskim Klasycznym krok 2 zamieszaj kuflem i powąchaj piwo. Trzymając go ok. 15 cm od nosa poczujesz delikatną woń goryczkowych i wytrawnych aromatów To chmiel, czyli aż 300 różnych związków aromatycznych. Możesz wyczuć nuty słodowo-biszkoptowe, cytrusowe, a nawet jabłkowo bananowe… A Ty co czujesz? Napisz nam na tyskie@hiro.pl, co wyczuwasz i z czym kojarzy Ci się Tyskie Gronie, a z czym Tyskie Klasyczne. Do wygrania 30 czteropaków Tyskiego! Odpowiedzi wysyłaj do 31 maja. Regulamin na www.hiro.pl
wino półwytrawne czyli dlaczego mam czasami ochotę pogryźć syfon tekst | KACPER WOŹNIAK
JEST TAKA ANEGDOTA O KONKURSIE DLA MAM ODPOWIADAJĄCYCH NA PYTANIA SWOICH POCIECH. ZWYCIĘŻYŁA W NIM PANI, KTÓRA ODPOWIEDZIAŁA NA 62 PYTANIA, A OSTATNIE Z NICH BRZMIAŁO: „MAMUSIU, DLACZEGO GRYZIESZ SYFON?”. MAM PODOBNE ODCZUCIA, GDY BĘDĄC W SKLEPIE PO RAZ ENTY SŁYSZĘ PYTANIE: CZY MÓGŁBY MI PAN POLECIĆ JAKIEŚ CZERWONE WINKO PÓŁWYTRAWNE? TRUDNA SPRAWA. JASNE, ŻE ISTNIEJE TAKI PODZIAŁ WIN NA WYTRAWNE (DO 4 G CUKRU NA LITR), PÓŁWYTRAWNE (4-8 G/L), PÓŁSŁODKIE (8-40 G/L) I SŁODKIE (POW. 40 G/L). PROBLEM ROZPOCZYNA SIĘ WTEDY, GDY ZESTAWIMY ÓW NIESZCZĘSNY CUKIER W WINIE Z WYMOGAMI JAKOŚCIOWYMI STAWIANYMI WINOM DENOMINOWANYM (O KONTROLOWANYM PROCESIE WYTWARZANIA) Celem każdego winiarza jest doprowadzenie w procesie winifikacji do stanu, w którym cały cukier zawarty w moszczu zostanie przefermentowany na alkohol. Po osiągnięciu tego celu teoretycznie w gotowym już winie nie powinno być cukru. Przepisy denominacyjne, w olbrzymiej ilości przypadków, zabraniają dodawania cukru w jakiejkolwiek postaci po fermentacji. Dodanie cukru (w postaci moszczu lub koncentratu moszczu) jest możliwe w niektórych regionach (np. w Burgundii) przed (lub w trakcie) fermentacji (tzw. szaptalizacja), ale i w tym przypadku cukier zostaje zamieniony na alkohol. Skąd zatem bierze się w ogóle cukier w winie? Rozpatrzeć trzeba dwa główne przypadki. Pierwszy – wino nie jest poddane rygorom produkcji win jakościowych. Zdecydowana większość produkowanych win stołowych nie jest ograniczana żadnymi przepisami (oprócz oczywistych – wino musi nadawać się do spożycia przez ludzi). Można je zatem dosładzać w dowolnej ilości; najczęściej poprzez dodanie moszczu, koncentratu moszczu lub cukru z winogron, choć zdarzają się także kraje, w których dosypuje się cukier np. z buraków. Robi się to przede wszystkim ze względów komercyjnych – duże grupy konsumentów, zwłaszcza pijących wino okazyjnie, preferuje wina słodsze (nie wytrawne). Ale robi się to także z innego powodu – dodanie cukru do kiepskiego wina tuszuje jego wady. W skrajnych przypadkach produkuje się wina z tzw. bazy (nieokreślone pochodzenie geograficzne, nieokreślony szczep winorośli) z dodatkiem sztucznych aromatów (np. Caberneta, Muskata) i cukru. Takie napitki są oczywiście tanie i mam smutne przeświadczenie, że nie brakuje ich na polskich półkach i to właśnie im zawdzięczam to tytułowe pytanie. Druga sytuacja obecności cukru w winie dotyczy win jakościowych. Pominę tu obecność w winie niewielkich ilości cukru (do wspomnianych już 4 g/l),
12 promocja
jako wynikającą z niedoskonałości procesu fermentacji, planowanego użycia mniej trwałych szczepów drożdży czy pewnych technik winifikacji. Wina jakościowe o wyższej zawartości cukru powstają najogólniej rzecz biorąc w dwóch przypadkach. Pierwszy – przepisy niektórych regionów dopuszczają możliwość dosłodzenia wina. Taka sytuacja występuje np. przy produkcji win reńskich (i innych niemieckich) – można dolać do gotowego wina moszcz, podnosząc zawartość cukru w winie do kilkunastu gramów na litr. Ale: wytwarzane w ten sposób wina maja niższą zawartość alkoholu (z reguły ok. 9%) i produkuje się takie wina bez prawa określenia „z wyróżnikiem” (predykatem – co jest najwyższą kategorią jakościową win niemieckich). Podobnie przepisy o produkcji win wzmacnianych typu porto, madera, marsala dopuszczają możliwość dosładzania wina lub przerywania (gaszenia) fermentacji poprzez dodatek wysoko stężonego alkoholu (brandy otrzymywanej z tego samego szczepu winogron) przy stosunkowo wysokim poziomie cukru w winie. Drugi przypadek to produkcja naturalnych win słodkich. Są to oczywiście wina jakościowe, które zawdzięczają słodycz wyjątkowo wysokiemu poziomowi cukru w gronach. Wysoki poziom cukru sprawia, że po fermentacji (obumarciu drożdży) wino zawiera jeszcze większe lub mniejsze ilości cukru resztkowego (od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu gramów na litr). Wina takie produkowane są na dwa sposoby: jako wina zbotrytyzowane i wina późnego zbioru. Pierwsze z nich (najsławniejsze to Sauternes i Tokaji Aszu) powstają z gron pokrytych pleśnią typu botrytis cirenea. Pleśń ta powoduje obsuszanie się gron na krzaku (rodzynkowanie) – grona zawierają mało wody i są bardzo silnie skoncentrowane. Przy zbiorach (dokonywanych systematycznie przez kilka tygodni) zbiera się i przerabia takie obsuszone jagody, uzyskując w ten sposób wino o wysokiej
zawartości cukru. Sława (i cena) win typu botrytis spowodowała, że w niektórych regionach (Australia, Kalifornia) winiarze sami zarażają pleśnią grona, aby produkować wino tego typu. Słodkie wina późnego zbioru powstają z gron przetrzymywanych na krzakach do przełomu jesieni/ zimy. Grona naturalnie obsuszają się, w skrajnych zaś przypadkach zbiera się je po pierwszym mrozie – przy delikatnym tłoczeniu oddziela się skoncentrowany sok winogron od kryształków lodu i uzyskuje moszcz o wysokiej zawartości cukru. Tak powstają znane niemieckie wina lodowe (eiswein), dzisiaj produkowane także w Kanadzie, USA i Austrii. Opisywane tu sytuacje wyjaśniają towarzyszące mi rozterki sprzedawcy win. Z jednej strony chciałbym, aby moi Klienci byli zadowoleni z wybranych win. Z drugiej zaś – naprawdę trudno znaleźć „półwytrawne czerwone” wśród win jakościowych. Piszę zatem te słowa nie tylko w trosce o własne zęby, ale i jako usprawiedliwienie – z pustego i Salomon nie naleje.
AUTOKRACJA
auris tekst | MACIEJ KALKOSIŃSKI
TEORETYCZNIE ŚWIAT MOTORYZACJI WYGLĄDA NA BARDZO POUKŁADANY. ISTNIEJĄCY OD LAT PRODUCENCI CO JAKIŚ CZAS WYPUSZCZAJĄ NA RYNEK ODŚWIEŻONE WERSJE ZNANYCH MODELI. JEŚLI POJAWIA SIĘ COŚ NOWEGO, ZAZWYCZAJ I TAK JEST TO WARIACJA NA TEMAT AUTA, KTÓRE JUŻ KIEDYŚ POKAZANO, ALE NIE WESZŁO DO SPRZEDAŻY Dosyć łatwo to wytłumaczyć. Produkując rzeczy tak drogie i skomplikowane, nie można pozwolić sobie na pochopne decyzje. Prawdopodobnie dlatego właściciele wielkich koncernów dosyć długo zwlekają z przekazaniem władzy swoim dzieciom. Na przykład Akio Toyoda, prawnuk założyciela największego koncernu samochodowego (i w ogóle jednej z największych firm na świecie) – Toyoty, nominację na prezydenta koncernu dostał dopiero w wieku 54 lat – na długo po tym, gdy ze stanowiska ustąpił jego ojciec. Wcześniej oczywiście pracował on w koncernie, ale nie powierzano mu stanowisk kluczowych dla zarządzania.
Gdy jego decyzje okazały się trafne – obydwa auta otrzymały bardzo pozytywne recenzje i drastycznie zmieniły wizerunek koncernu – swoje pomysły i zarządzenia zaczął wprowadzać w odniesieniu do najważniejszych, z punktu widzenia sprzedaży, modeli przeznaczonych dla szerokiego grona odbiorców. Do salonów właśnie wchodzi nowa Toyota Auris. Jej poprzednik wywołał prawdziwą bu-rzę, gdyż zastąpił on produkowaną prak-
14 felieton
tycznie od samego początku istnienia Toyoty Corollę (nazwę tę zatrzymała jedynie wersja sedan). Było to bardzo odważne posunięcie, które miało na celu przyciągnięcie uwagi młodszych klientów. W praktyce nic z tego nie wyszło, bo samochód był zbyt nudny stylistycznie i nijak nie wpisywał się w gusta współczesnej młodzieży. Zbudowane pod okiem Akio auto może jednak sporo w tym temacie zmienić, bo z oklepaną stylistyką dotychczasowej Toyoty ma niewiele wspólnego. Nawet podstawowa wersja silnikowa posiada masywne zderzaki, groźne przetłoczenia i styl sugerujący sportowe zacięcie. Podobnie jest w środku: deska rozdzielcza wyraźnie nawiązuje wyglądem do sportowego modelu GT86, a wykończenie jej przypominającym włókno węglowe twardym plastikiem to odważne posunięcie, potęgujące wrażenie sportowego charakteru auta (oczywiście możemy wybrać również inne wzory i kolory plastików). I to wszystko w samochodzie, pod którego maską może pracować dwulitrowy, 126-konny diesel. Może niezbyt porywający, jeśli chodzi o osiągi
(10 s do 100 km/h), ale z pewnością mogący zjednać sobie uznanie kierowców ekonomią, bo spalanie na poziomie 7 litrów na 100 km w mieście i około 5 litrów ropy na 100 km w trasie jest więcej niż zadowalające. Mimo sportowego stylu nie zapomniano o właściwościach praktycznych. Mnie najbardziej do gustu przypadła płaska podłoga z tyłu auta – rzecz nadal niezbyt często spotykana. Dzięki temu rozwiązaniu znacznie zwiększa się przestrzeń na nogi z tyłu, co z kolei wymiernie poprawia komfort podróżujących tam osób. W porównaniu do poprzednika urósł też bagażnik – ma on teraz całkiem imponujące 360 litrów, co wystarczy, by spakować całą rodzinę na tygodniowe wakacje. Ceny Aurisa rozpoczynają się od niespełna 60 tys. złotych. To dokładnie tyle samo, ile trzeba zapłacić za konkurencyjnego Volkswagena Golfa, i o 4 tys. złotych mniej niż kosztuje podstawowa Honda Civic. To bezsprzecznie ta ostatnia, tak bardzo lubiana przez młodszych klientów, będzie największym konkurentem nowego Aurisa.
WWW.HIRO.PL
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Od razu po objęciu władzy Akio wziął się do działania, i to w bardzo spektakularny sposób. W przeciwieństwie do rady zarządzającej firmą w sposób dosyć konserwatywny postawił na emocje i miłość do motoryzacji. Dlatego na przykład, wbrew kryzysowi, zlecił produkcję pierwszego w historii firmy supersamochodu – Lexusa LFA oraz zbudowanie młodzieżowego auta sportowego – modelu GT-86.
E S P U S A S
w
© 2013 Shure Incorporated
SRH1840 Nagroda Roku 2013 magazynu Hi-Fi Muzyka w kategorii słuchawki Profesjonalne słuchawki typu otwartego SRH1440 i SRH1840 - przeznaczone do masteringu i odsłuchu najwyższej jakości.
SRH240A
SRH440
SRH840
PROFESJONALNY DŹWIĘK. OD UCHA DO UCHA. Od ponad 80 lat profesjonalne produkty audio Shure współtworzą historię współczesnego świata muzycznego.
SRH940
SRH1440
SRH1840
Ta sama pasja perfekcyjnego brzmienia charakteryzuje profesjonalne słuchawki nagłowne Shure. Określa ją prosta reguła. Co wchodzi to wychodzi.
PYTAJ W NAJLEPSZYCH SKLEPACH MUZYCZNYCH
Europe, Middle East, Africa: Shure Europe GmbH, Wannenäckerstr. 28, 74078 Heilbronn, Germany Phone: 49-7131-7214-0 Fax: 49-7131-7214-14 Email: info@shure.de SRH550DJ SRH750DJ United States, Canada, Latin America, Caribbean: Shure Incorporated, Phone: 1-847-600-2000 US Fax: 1-847-600-1212 Int‘l Fax: 1-847-600-6446 Asia, Pacific: Shure Asia Limited, Phone: 852-2893-4290 Fax: 852-2893-4055
www.shure.com www.facebook.com/Polsound 05-092 Łomianki, ul. Graniczna 17, tel: 22 751 84 87, www.polsound.pl, www.shure.pl
FASHION WEEK POLAND
dobry, zły i brzydki tekst | KAMILA MARIA ŻYŹNIEWSKA
foto | PRZEMEK STOPPA, ŁUKASZ SZELĄG, KATARZYNA ULAŃSKA
CHOĆ NA ALEI PROJEKTANTÓW POJAWIŁO SIĘ KILKA NAZWISK, KTÓRE NIGDY NIE ZAWODZĄ, ORAZ KILKA BARDZO UDANYCH DEBIUTÓW, WCIĄŻ UTWIERDZAM SIĘ W PRZEKONANIU, ŻE POLSKI FASHION WEEK ZDECYDOWANIE NALEŻY DO OFFÓW. W TYM ROKU ZNACZNIE OGRANICZONO ILOŚĆ OFFOWYCH POKAZÓW, STAWIAJĄC PRZEDE WSZYSTKIM NA JAKOŚĆ PREZENTOWANYCH KOLEKCJI, A TO OZNACZAŁO DEFICYT SPEKTAKULARNYCH WPADEK, SPORO ORYGINALNOŚCI I CIEKAWYCH POMYSŁÓW Wśród nich na pierwszy plan wychodzi IMA MAD i ich najnowsza kolekcja zatytułowana „My Name Is Saint Lucia and I would Like To Ask What Have You Done With My Eyes”. To, co wyróżnia IMA MAD spośród większości młodych polskich marek, to przede wszystkim ogromna świadomość inspiracji, dojrzałość i artystyczna erudycja. To dowód na to, że oryginalność idzie w parze z funkcjonalnością. Kolorystyka kolekcji została utrzymana w odcieniach kremu, pasteli i czerni, a całość uzupełniają dodatki takie jak plecaki, kapelusze i czapki z aplikacjami z plastikowych oczu. Pojawia się patchwork i wełniane frędzle. Plastikowe ślepia wykluczają poważny ton inspiracji legendą św. Łucji. Trochę w tym ironicznego mrugnięcia, trochę modowego dystansu wyzwalającego od skostniałych reguł i wszechogarniającej nudy. Z sezonu na sezon kolekcje IMA MAD stają się coraz lepsze. Jeśli to jakaś reguła, to już w tym momencie nie mogę doczekać się kolejnych pomysłów. Warto zapamiętać nazwisko Dominiki Cybulskiej. Młoda projektantka zadebiutowała w strefie OFF niesamowicie dojrzałą i przemyślaną kolekcją. W „Salle Delort de Gléon” obecne są echa stylistycznych i konceptualnych rozwiązań antwerpskiej szkoły projektowania. Cybulska podkreśla, że jej jesienno-zimowa kolekcja stanowi połączenie „nomadyzmu z wyrafinowaniem”, co umożliwia mnogość interpretacji podjętego przez nią tematu (moje pierwsze skojarzenie to popularna definicja „współczesnego nomadyzmu”). Prostotę i surowość kolekcji podkreśla skromna paleta kolorystyczna, w której dominują odcienie ecru, beże, brązy i szarości. Charakter całości nadają kontrastujące ze sobą faktury materiałów i spójna stylizacja. Ta kolekcja prowokuje do myślenia i jest doskonałym dowodem na to, że moda to nie jest wcale taki głupi temat.
16 moda
Spójności i stylistycznej konsekwencji nie można odmówić marce Thunder Blond. Afrykańskie wpływy i inspiracje sztuką artysty ulicznego Jean-Michela Basquiata, które posłużyły do stworzenia kolekcji, widoczne są na pierwszy rzut oka. W przypadku „7500 Adinkra” nie jest to zarzutem, ponieważ temat został potraktowany niebanalnie. Projektantowi nie brakuje wyobraźni, a to, co przede wszystkim wyróżnia jego kolekcje, to dbałość o detale, które stanowią idealne dopełnienie całości. Podobnie jak w debiutanckiej kolekcji Maćka Banasiaka, nie zabrakło charakterystycznych suwaków oraz dodatków w postaci ciekawych nakryć głowy. Pojawiły się torby w kształcie tarczy oraz stylizowana na etniczną biżuteria. Widać rozwinięcie tematu z „Laurel Louis Pharrell”, dominują sportowe kroje, a na garderobie i dodatkach pojawiają się złote hafty (tym razem motyw liścia laurowego zastępują tarcze). W palecie kolorystycznej znalazły się czerń, oranż, bordo, khaki oraz wzór moro. Oryginalną streetwearową modę zaprezentowała projektantka Kas Kryst. Kolekcja inspirowana stylem skate’ów została utrzymana w kolorystyce czerni, w wersji total look. Łączenia różnych faktur materiałów, od gładkiej bawełny po połyskującą skórę, od grubych wełnianych splotów po transparentne tkaniny, nadają sylwetkom awangardowego charakteru. Pojawiają się srebrne akcenty, nie brakuje również dopełniających stylizacje dodatków takich jak okulary lenonki, kolczyki-septum, czapki, duże torby i plecaki. Trochę w tym gotyckiego sznytu, trochę streetowego luzu. Bardzo udana kolekcja! Ciekawie zapowiada się debiutujący na offowej scenie Kamil Sobczyk. Bardzo maksymalistyczna kolekcja, której główną inspiracją był styl militarny. Od razu zapada w pamięć, jednak nie bazuje na tanim efekciarstwie – widać w niej pomysł, dbałość o detal
i dobre krawiectwo. Bardzo charakterystyczną kolekcję zaprezentowała Kasia Górecka – doceniam przede wszystkim za odwagę w użyciu koloru i umiejętność posługiwania się kampową estetyką. Na Alei Projektantów znacznie więcej rozczarowań niż miłych niespodzianek. To, że zobaczę świetną kolekcję Michała Szulca i MMC, nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. Projektanci z sezonu na sezon trzymają określony poziom, a na swoich pokazach zbierają największe tłumy gości. Nie rozczarowali Kamila Gawrońska-Kasperska i Nenukko. Jednak moją największą uwagę przyciągnęły inne nazwiska. Największym zaskoczeniem łódzkiego Tygodnia Mody był dla mnie pokaz kolekcji debiutującego na Alei Projektantów Wojtka Haratyka. Damskie kolekcje młodego projektanta nie zapowiadały go jako tegorocznego faworyta. Obawiałam się pokazu równie przeciętnej męskiej mody, a zobaczyłam jedną z najlepszych kolekcji zaprezentowanych podczas wiosennej edycji Fashionphilosophy Fashion Week Poland. Na pierwszy rzut oka widać było, że są to doskonale skrojone projekty z najlepszej jakości materiałów. Połączenie eleganckich fasonów ze sportowym obuwiem nadawało sylwetkom casualowy charakter, a wszystko zostało utrzymane w kolorystyce bordo, ciemnej zieleni, granatu, szarości i czerni. W kolekcji dominowały zestawienia oversize’owych płaszczy i marynarek z wąskimi rurkami lub spodniami w lekki kant. Sylwetki zaprezentowane w total looku ciemnej zieleni, bordo i granatu, przełamane kolorowym obuwiem, nadawały oryginalny charakter klasycznej męskiej modzie. W kolekcji pojawiły się również wzory takie jak pasy, jodełka i pepita. Zawsze uważałam, że w Polsce tworzy się za mało dobrej męskiej mody. Dzięki takim projektantom jak Wojtek Haratyk, rozwiałam swoje wątpliwości. Czekam na więcej.
WWW.HIRO.PL
Ciekawy debiut na Alei Projektantów ma za sobą Sylwia Rochala. Dominują sportowe sylwetki utrzymane w kolorystyce czerni oraz nowoczesne tkaniny, w tym PCV, ortalion i lakierowana skóra. Geometryczne cięcia tworzą ciekawe konstrukcje, sportowy charakter kolekcji przełamują zwiewne sukienki z jedwabiu. Stylizacje męskie dopełniają sportowe buty Nike Air Max. Ciekawym akcentem jest sylwetka damska w kolorystyce pudrowego różu oraz męski sportowy komplet w niebieskie, graficzne printy. Kolekcja „Robot” to przede wszystkim oryginalna, nowoczesna sportowa moda, której nie można odmówić stylistycznej spójności i konstrukcyjnych rozwiązań na jak najwyższym poziomie. Bardzo udaną i spójną kolekcję zaprezentowała Wiola Wołczyńska. Tak jak nie byłam przekonana do jej „romantycznego casualu” z poprzedniego sezonu, bazującego na połączeniu sportowych krojów z koronką, tak muszę przyznać, że w swojej najnowszej jesienno-zimowej kolekcji urzekła mnie przede wszystkim ciekawymi konstrukcyjnie projektami i zabawą formą. To dowód na to, że można stworzyć oryginalną kolekcję w oszczędnej i stonowanej kolorystyce, podkreślając jej charakter przemyślaną i nienachalną stylizacją. Paleta kolorystyczna ogranicza się głównie do bordo, szarości i czerni, a całość uzupełniają dodatki takie jak kapelusze, cienkie czarne skarpetki i niskie buty-lakierki. Warto zwrócić uwagę na ciekawe konstrukcje takie jak płaszcze wyglądające z przodu na dwuczęściowe kostiumy, które tak naprawdę są jednoczęściową całością. Sponsorowane show marki Shabatin nie miało nic wspólnego z pokazem mody ani tym bardziej z modą. Jak powiedziała Ewa Szabatin, kolekcja „Behind the mask” „ma inspirować do zdjęcia maski, za którą wielu z nas się ukrywa” (nieprzypadkowo, na niektórych siedzeniach goście mogli znaleźć ten symboliczny rekwizyt). Jej życzenie się spełniło, bo w czasie pokazu widownia nie kryła swoich emocji – w większości było to jednak rozbawienie połączone z zażenowaniem. Podobno przy tworzeniu kolekcji, tancerka inspirowała się stylem i muzyką lat 70., a przede wszystkim „rebelią, punkiem i walką o wolność”. Jeżeli cokolwiek w kolekcji Shabatin miało się kojarzyć z punkrockową anarchią, to było nią pokazanie środkowego palca publiczności łódzkiego Tygodnia Mody. Zestawienie tandetnej garderoby (najbardziej zapadła mi w pamięć stylizacja z cekinowym czerwonym topem, dżinsowymi spodniami z lampasem i zawieszonym na szyi modelki sznurem agrafek) z koszmarnym makijażem i budzącym zmieszanie na twarzach widzów układem choreograficznym, to zdecydowanie za wiele negatywnych wrażeń jak na jeden pokaz. Zamiast projektowania mody, radziłabym poświęcić czas na lekturę Gombrowicza. Pani Ewo, „nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę”, a ta zdecydowanie szkodzi zarówno pani, jak i całej imprezie. Radziłabym jednak pozostać przy tańcu. Podsumowując, za mało uwagi poświęca się młodym zdolnym projektantom, o czym świadczy kiepska frekwencja mediów na pokazach offowych. Miejsce, w którym odbywały się pokazy OFF, robi wrażenie. Niestety, piękna sala nie była w stanie pomieścić wystarczającej liczby gości. Zatrważająco niski poziom kolekcji prezentowanych na Alei Projektantów nie rzutuje dobrze na przyszłość naszej rodzimej modzie. Więcej w tym ignorancji niż prawdziwego zainteresowania tematem. Zrezygnowałabym z tancerek z „Tańca z gwiazdami” i stąpających po wybiegu kobiet-liści, a skupiłabym się na tych, którzy mają talent i potencjał. Brzmi idealistycznie? Szkoda.
WWW.HIRO.PL
WARTO ROZMAWIAĆ
tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK
kIRk foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Jak bardzo jesteście przywiązani do swojej pierwszej płyty, czyli wydanej w 2011 roku „Mszy świętej w Brąswałdzie”? Olgierd Dokalski: Nie słucham jej codziennie (śmiech). Paweł Bartnik: Ale to była bardzo ważna płyta dla naszego zespołu. Filip Kalinowski: Zrobiła niesamowitą robotę promocyjną. Wcześniej graliśmy dla kilku kumpli, naszych dziewczyn i garstki osób, które przychodziły. Po premierze stało się coś, czego nikt z nas się nie spodziewał, pojawiły się recenzje w tygodnikach opinii, ogólnopolskich dziennikach i to zupełnie zmieniło naszą sytuację koncertową. Jeździmy po Polsce i opłaca się nam grać „za bramkę”. OD: W samym tytule płyty był pewien dystans, nic prześmiewczego, raczej taki dysonans między samym tytułem a muzyką. To, co się teraz zmieniło, to fakt, że nie ma już tego dysonansu. Czujecie, że o ile w kontekście „Mszy…” niektórzy odbiorcy mogli jeszcze myśleć o jakimś dowcipie, o tyle po premierze „Złej krwi” wszelkie żarty się skończyły? PB: Staraliśmy się „Złą krwią” nie narzucić toru interpretacji słuchaczom, przynajmniej nie w takim stopniu, jak zrobiła to okładka, tytuł płyty i tytuły utworów na „Mszy…”. Owszem, wszystko to razem wzięte zrobiło nam w sposób zupełnie niezamierzony promocję, ale też nas naznaczyło, słuchano nas przez pryzmat ludowszczyzny, a to nie o to w tym wszystkim chodziło. „Zła krew” to takie wywalenie bebechów na wierzch, to coś boleśnie bezpośredniego. Rozumiem, że przygotowując taki album jak „Zła krew”, mocny i silnie oddziałujący na emocje, sami podchodziliście do tego osobiście. Jak to potem wygląda na scenie – dokonujecie tego wypruwania emocjonalnych flaków z siebie za każdym razem? PB: Grając przechodzimy przez różne stany. Ze „Złą krwią” graliśmy tak, że zaczynaliśmy od pewnych zrębów, sampli, struktur z płyty i jakoś je rozwijaliśmy. Każdy z trzech koncertów, jakie zagraliśmy, był inny, także w aspekcie doznań dla nas samych to były zupełnie inne doświadczenia. OD: Wydaje mi się, że teraz w naszym zespole nie ma rozdźwięku między czymś, co jest ułożone, a muzyka improwizowaną. Są za to różne emocje… FK: Ale jest też tak, że dany numer jest uzewnętrznieniem jakiegoś odczucia i za każdym razem jak gramy daną kompozycję, to odczucie wraca, choć w nie-
18 wywiady
co innej postaci. Pamiętam jak w Krakowie graliśmy „Dzieci Boga” i rozrosły się nam do niewyobrażalnych rozmiarów, z taką długą noise’ową partią pod koniec. To wrażenie jest niepowtarzalne. OD: Po prostu wychodzimy i gramy coś, co nie ma związku z żadną płytą, którą dotychczas nagraliśmy, ale emocje powracają, tak jak w folkowej gadaninie. Wyłazi dziad, siada i chociaż za każdym razem opowiada coś inaczej, ludzie po usłyszeniu całej historii mówią: „To było dokładnie to samo”. Jak jest z tym waszym kIRkiem, lubicie wpuszczać do niego artystów z zewnątrz? OD: Nie. Na scenie możemy się spotykać z różnymi artystami, ale wydaje nam się, że ten kIRk jest już tak przetyrany przez życie, że jest nam w formie trio dobrze. Kombinować z innymi muzykami możemy w innych projektach. Jak wyglądają wasze plany po tym, co się zdarzyło w Genewie, najłatwiej chyba wrócić do występów z „Mszą świętą w Altonie”, czyli znacznie mocniej improwizatorskim projektem, w którym kIRk spotyka się z zespołem Altona? FK: Podstawowy plan to grać, grać i jeszcze raz grać. Mam też nadzieję, że uda się przynajmniej część tego grania zarejestrować, bo zwykle mamy niefart i brakuje kabli, baterie się wyczerpują, a przestery kasują nagrania. „Msza święta w Altonie” jest świetnym punktem wyjścia do takiego właśnie grania. Rozpoczynania z czystą kartą i kończenia z… kasetą wydaną w niezależnej oficynie (śmiech). Scenicznego dialogu, z którego wynosi się nowe nauki i nowe dźwięki czy patenty, na bazie których można też budować później zupełnie coś innego. Co z materiałem na trzecią płytę? Wiem, że fragmenty graliście już na koncertach, ale czy chcecie do tego wracać, czy zaczynacie zupełnie od zera? FK: Na komputerze Pawła znajdowały się trzy zaczątki numerów i kilka naszych wspólnych przelotów po nich. Niektóre z nich graliśmy na ostatnich koncertach i to jedyne okazje, gdzie można było je usłyszeć, bo nie mamy zamiaru do nich wracać czy próbować ich odtworzyć. Wstępne zręby materiału zapowiadały się mocno dubowo… A jak będzie teraz – czas pokaże, bo kIRk ma to do siebie, że powstaje w toku pracy. Na pewno będzie w nim mniej złości i nienawiści. Na pewno też nowy krążek ukaże się jeszcze w tym roku, bo jesteśmy głodni grania, a to, że wróciłem do Warszawy, umożliwia nam zintensyfikowanie działań.
WWW.HIRO.PL
ul/kr
foto | SŁAWEK SAJKOWSKI
Tym razem baliście się przyjęcia? BK: Myślę, że w przypadku albumu „Ament” nie będzie takiego elementu zaskoczenia, on został wykorzystany przy debiucie. Jeżeli ten komuś się spodobał, to powinien odnaleźć się w tym, co robimy tym razem. Jeżeli słuchacze wierzą w naszą muzykę, to dobrze. Mam jednak wrażenie, że po prostu nastąpią zmiany w grupie naszych odbiorców. Część dawnych zwolenników stracimy, a w ich miejsce przyjdą nowi. Ma nas kto kochać, więc nie oglądamy się za bardzo na innych. Oczywiście to zarąbiste – jak ludzie są zajarani, ego rośnie. Łezka pocieknie komuś słuchającemu nas na koncercie – to też fajne, choć równocześnie daje do myślenia. Widzieliście już płacz na waszych występach? MK: Tak, raz widziałem. Może to był pot? Fajny jest odbiór, podoba mi się to. Może też ludzie widzą nas trochę inaczej, bo my nie jesteśmy jednak tacy melancholijni na co dzień.
„Ament” gotowy, zamknięty, wydany. Czujecie ulgę? Błażej Król: Początkowo mieliśmy syndrom drugiej płyty. Był zarys utworów i nie wiedzieliśmy, jaki nadać im klimat. Było dużo opcji, chcieliśmy pójść w „dziwadło”, które nie byłoby do końca zrozumiałe, za to krytycy może powiedzieliby: „O kurde, jak to ugryźć? A może to zajebisty album, tylko go nie rozumiem?”. Skończyło się tak jak poprzednio. Spędziliśmy trzy-cztery wieczory i w dwadzieścia parę godzin nagraliśmy wszystko. A potem zaczął się… Maurycy Kiebzak: …płacz. BK: Czyli etap produkcji. Myślenie, jak to ubrać, jak wzbogacać. Później krążek musiał się przegryźć, poprawiliśmy kilka rzeczy i wtedy rzeczywiście pojawiła się taka specyficzna ulga, jak po porodzie.
Na ile wasza muzyka to kreacja, a na ile naprawdę wyrzucacie z siebie różne osobiste historie? BK: Trochę też jest tak, że sami nie słuchamy „wesołej muzyki”. Co do tekstów, to sam wolę takie, które kłują, bolą kiedy się je czyta, dają możliwość nie do końca miłej konfrontacji, a zarazem stwarzają duże pole interpretacji. W domu chyba nie mam takich problemów, że nie śpię pół nocy i trzymam żyletkę w ręku… Czy wasze fascynacje muzyczne zmieniły się mocno od czasu pracy nad debiutem UL/KR? MK: Pewne rzeczy słyszymy dopiero teraz, ale pewnie działo się to na zasadzie podświadomości. BK: Nie było to jednak na zasadzie „O, słyszałeś to? Idźmy w tym kierunku!”. Nie możemy też powiedzieć niczego w stylu: „Podczas nagrywania płyty UL/KR słuchaliśmy «Kind of Blue» Milesa Davisa, «Cyan» Closterkellera i piosenek Rybki Mini-Mini”.
the stubs foto | TOM BRONOWSKI
Jak się pracowało nad tytułowym „Drugim samobójstwem”? Podobno jesteście bardziej koncertowym niż studyjnym zespołem? Tomek: Całkiem nie najgorzej. Bardzo lubimy pracować z Marcinem Klimczakiem z Mustache Ministry. Świetny gość. Słaby w łóżku, ale w studiu tygrys. Jest bardzo kreatywny i zaangażowany. Radek: Piosenki powstawały podczas prób na przestrzeni roku i w trochę mniejszym pośpiechu niż nasze pierwsze nagrania. Co do Mustache Ministry muszę dodać, że wielkim plusem studia Marcina jest fakt, że na wyposażeniu ma telewizor wraz z konsolą Pegasus, której jestem wielkim fanem. Łukasz: Granie koncertów zawsze było dla nas najważniejsze, jednak nie posunąłbym się do tak daleko idących wniosków, że na scenie czujemy się lepiej. Jak powiedział Radek – piosenki powstawały na próbach na przestrzeni kilku miesięcy, realizacja w studio była niejako wisienką na torcie. Poszlo sprawnie, bo byliśmy przygotowani Mam wrażenie, że przybyło wam luzu i ironii? T: Nie mylmy proszę ironii wynikającej z poczucia dystansu do różnych spraw ze zblazowaniem obrażonej przekupy z bazaru. My bardzo lubimy swoje towarzystwo i to, co w nim robimy. Każda WWW.HIRO.PL
próba sprawia nam wiele radości, nie mówiąc już o koncertach czy „pracy” w studiu. Uważamy, że ten zespół to w głównej mierze jakiś tam układ koleżeński i to jest najistotniejszy czynnik, który go napędza. Powiem nawet, że to jest główna siła tego zespołu. To widać na scenie. L: To koleżeństwo przekłada się również na teksty, których autorem jest Tomek. Nie ukrywam, że obaj z Radkiem dostarczamy mu wdzięcznych tematów z własnego wesołego życia.
DOBRY GATUNEK
t ec h u o h se tekst | TIGERMAAN
MUZYKA NIE POWINNA BYĆ SZUFLADKOWANA I NIE POWINNA BYĆ NAZYWANA. DOBRA MUZYKA PO PROSTU DOBRZE BRZMI I JEST – W ZALEŻNOŚCI OD NASZEGO NASTROJU – CZĘŚCIĄ NASZEGO ŻYCIA, O ILE JEST NAM W NIM POTRZEBNA. JEDNAKŻE TO PRZYSŁOWIOWE SZUFLADKOWANIE MA NAM UŁATWIĆ LAWIROWANIE W ŚWIECIE, W KTÓRYM JEST TAK WIELE MUZYCZNYCH WIZJI. TRZEBA COŚ PONAZYWAĆ, ABY WYODRĘBNIĆ TO, Z CZYM MY SAMI CHCEMY MIEĆ DO CZYNIENIA. A ŻEBY WIEDZIEĆ Z CZYM, MUSIMY UMIEĆ TO ZNALEŹĆ
Dobry gatunek to każdy ten, którego chcemy słuchać, lub ten, którym się aktualnie interesujemy, co nie znaczy, że jest to gatunek, który podoba się innym. Ja jednak twierdzę, że nie ma złej muzyki, tak jak nie ma brzydkich kobiet. Muzyka albo się nam podoba albo nie, a o gustach jak wiadomo się nie dyskutuje. To wracając do meritum… Czym jest zatem przedstawiony tu gatunek muzyczny o nazwie TECH HOUSE? Czy to muzyka tylko dla DJ-ów grających w klubach, czy może dla wysublimowanych trendsetterów lubiących poczuć niby zwyczajny rytm 4/4, ale z jego głębszym przekazem elektronicznej kombinacji? No i właśnie dochodzimy do sedna… Jakiej kombinacji? Czym zatem charakteryzuje się ów gatunek? Czy jest to już techno, czy może bardziej muzyka house? Jak sama nazwa wskazuje, to miks obu gatunków, ale dziś występujący bardziej jako podgatunek muzyki house, lecz o zupełnie już innym wybrzmieniu. Powstały na początku lat 90. styl spopularyzował się w Anglii, a jego korzeni doszukuje się w Detroit techno i techno rodem z UK. Podstawą jest tutaj muzyka house, ale tech house stoi w opozycji do delikatnych deepowo-funkowych dźwięków i samplowanych wokali, gdyż tutaj głównie dominują: szorstki bas, syntetyczne dźwięki, krótkie stopy, minimalistyczne werble zapożyczone z muzyki techno. Artyści, którzy zaczynali popularyzować ten rodzaj muzyki, to Charles Webster, Bushwacka!, Dave Angel, Herbert, Funk D’Void, Derrick Carter czy rozkręcający imprezy w angielskich klubach Terry Francis. Tech House ma progresywne brzmienie, ale bez tego ekstatycznego zakończenia, jak to zwykle bywa w utworach z pogranicza progressive house, które wręcz kipią od ekstazy. Tutaj produkcje skupiają się na budowaniu samego klimatu, gdzie liczy się groove, doszukujemy się smaków w niewielkiej ilości instrumentów, czerpiąc z tego niezliczoną ilość przyjemności. W podkładach można często spotkać elementy dubowe (niskie basy, sub basy i niskie wybrzmiewania). Utwory z tego gatunku bardziej płyną i nadają się do grania w klubach, jak i do słuchania w aucie. W tych utworach częściej też odczuwamy mroczny, a może nawet użyłbym słowa tajemniczy feeling i nawet odważyłbym się go porównać do klimatu, jaki odczuwa się, oglądając amerykańskie kino noir z lat 40. i 50.
20 muza
foto | AGA MACIAS
Brzmienia lekko podchodzą pod styl deep house, ale są bardziej techniczne, dynamiczniejsze i acidowe. Okrojone muzycznie nie wchodzą w zbyt dużą ilość linii melodycznych, odnosząc się w ten sposób do stylistyki muzycznej minimal techno. W utworach wykorzystuje się czasami dźwięki z Roland TB-303 albo różnego rodzaju oscylatory mniej lub bardziej przesterowane. Zabawa tego typu instrumentami ma nas wprowadzić w tzw. motorykę. Motorik – termin wymyślony przez dziennikarzy opisujących muzykę tworzoną z beatem 4/4; motoryczny beat to taki, który ma powodować i potęgować wrażenie podobne do doświadczenia związanego z jazdą autostradą („Autobahn” Kraftwerk). Wytwórnie, które m.in. wypromowały gatunek, o którym piszę, to 20:20 Vision, Primitive, Reverberations, Playhouse, Klang, Get Physical Records, Toolroom Records, KOMPAKT czy Poker Flat Recordings. Obecnie do tech house można by było nawet podciągnąć twórczość samego Manuela Göttschinga – ongiś twórcy krautrocka (szwabskiego rocka) – swoją drogą gatunek jest uważany za jeden z fundamentów, na których wyrosła muzyka techno. Göttsching zaczynał swą przygodę z muzyką w najbardziej znaczącej kapeli niemieckiej Ash Ra Tempel, gdzie na początku lat 70. i 80. występował i tworzył razem z Klausem Shulze (Tangerine Dream). Dziś obaj panowie, jak wiadomo, są uważani za najważniejszych klasyków muzyki elektronicznej. To właśnie jeden z albumów Manuela Göttschinga o nazwie „E2-E4”, który został nagrany w 1981, a wydany w 1984 roku, jest dziś uważany za jedną z pierwszych płyt z gatunku techno (79. miejsce wśród najlepszych albumów dekady według Pitchforka), a po latach wciąż brzmi jak przyzwoity album w stylu dobrego tech house, deep house czy microhouse. Gdyby dziś powstała ta ponadczasowa płyta, z pewnością nie powstydziłby się jej wydać berliński KOMPAKT należący do Wolfganga Voigta i Michaela Mayera, promujących m.in. muzykę z pogranicza microhouse, tech house i deep. Styl muzyczny, który tu przedstawiam, ma wielu świetnych propagatorów – producentów tworzących bardzo ciekawe kompozycje i znakomicie sobie radzących na scenie muzycznej. Na światowych portalach muzycznych, dj-skich, chociażby takich jak beatport.com, jest oddzielna zakładka z tech house’em, gdzie możemy posłuchać setek utworów, jak i odnaleźć wspaniałe albumy. Artyści tacy jak Joris Voorn, John Tejada, Laurent Garnier, Ian Pooley, Gabriel Ananda, DJ T., Booka Shade, Hakan Libdo, Andreas Henneberg, Umek, Gus Gus, Kollektiv Turmstrasse, Hanne & Lore, Carl Cox, Catz ‘N Dogz, Super Flu, Maceo Plex, Marco Lys, Jay Lumen, Jori Hulkkonen, Tube & Berger to czołówka ważnych przedstawicieli tworzących właśnie w tym klimacie. Dalej można by było wymieniać bez końca. Codziennie pojawia się masa nowych utworów, twórców i widać gołym okiem, że jest na ten styl zapotrzebowanie. Jednak tak jak kiedyś rzekł słynny filozof: panta rhei, i co za tym idzie – zmienia się, więc zapewne i ten gatunek będzie twórczo ewoluował. Natomiast jedno w tym gatunku pozostanie niezmienne – że kiedykolwiek przestanie on „płynąć”. www.facebook.com/TigermaanOfficial Materiał dostarczony przez: Life Is Music Entertainment www.facebook.com/LifeIsMusicEntertainment
WWW.HIRO.PL
teraz czas dorosłych tekst | REDAKCJA
WIOSNĄ CENTRUM NAUKI KOPERNIK BĘDZIE DOSTĘPNE JAK NIGDY DOTĄD. PO PIERWSZE – OTWARTE DŁUŻEJ, DO 19.00. PO DRUGIE – RUSZA REZERWACJA INTERNETOWA BILETÓW. PO TRZECIE – KOŃCZY SIĘ DOMINACJA DZIECI KOPERNIK PO GODZINACH Miejsca proponujące coś „dla wszystkich” kojarzą się przede wszystkim z rozrywką familijną. Gdy o nich myślimy, przed oczami przesuwają nam się obrazy uradowanych dzieci i towarzyszących im rodziców. Nawet jeśli oferowane atrakcje rzeczywiście są uniwersalne i można ich doświadczać wielopoziomowo, mamy poczucie, że dzieciom należy się pierwszeństwo. Czy dorośli mogą twórczo spędzić czas w tych samych miejscach, które dostarczają rozrywki najmłodszym? Oczywiście. Pod warunkiem, że przyjdą bez absorbujących ich uwagę latorośli. Idea „lejtsów” – czyli wieczorów dla dorosłych – od lat z powodzeniem funkcjonuje np. w Londynie. Muzea udostępniają wówczas swoją ekspozycję poza standardowymi godzinami otwarcia, a możliwości zwiedzania towarzyszą dodatkowe atrakcje – np. muzyka na żywo, debaty, gry fabularne. Najwyższy czas, by dorośli mieli swój czas także w Centrum Nauki Kopernik. Raz na miesiąc, w wybrane czwartki zapraszamy wszystkich posiadaczy dowodów osobistych na specjalne, wieczorne imprezy. Każdej z nich będzie towarzyszyć inne hasło, inspirowane tytułem książki lub filmu. Pierwszy wieczór z cyklu „Kopernik po godzinach. Zaprasza Samsung” odbędzie się już 23 maja, pod hasłem „Gra w klasy”. Spokojnie, nie będziemy czytać Julio Cortazara. Nie będziemy także wspominać dawnych dziecinnych zabaw. I bez tego program pęka w szwach od różnorodnych propozycji. W programie: – zwiedzanie wystaw Centrum Nauki Kopernik – miniwarsztaty w świecie muzyki i diamentów – Open Lab – czyli wciel się w naukowca – tematyczny quiz z nagrodami – gra fabularna – muzyka na żywo – pokazy filmów krótkometrażowych – spotkania z gośćmi specjalnymi – pokazy specjalne w planetarium.
KONCERTY POD GWIAZDAMI Dlaczego nokturny to pieśni nocy, a najsłynniejsza sonata Beethovena nazywana jest księżycową? Jaki związek ma muzyka z astronomią? Niebo Kopernika zaprasza na wyjątkowe „Koncerty pod gwiazdami”. Takich imprez próżno szukać gdziekolwiek w Polsce. Wyobraźmy sobie, że zasiadamy w arcywygodnym, odchylanym do tyłu fotelu, gasną światła, a na otaczającym ekranie pojawiają się gwiazdy, Księżyc, Mleczna Droga. A to tylko część wrażeń, ponieważ tym niezwykłym, pobudzającym naszą wyobraźnię obrazom zaczyna towarzyszyć muzyka. I to nie byle jaka, ale wykonywana tu na miejscu, na żywo i to przez świetnych artystów. Prawdziwa uczta dla oczu i uszu! Muzyka połączona z projekcją rozgwieżdżonego nieba pozwala się przekonać, że planetarium jest atrakcją nie tylko dla wielbicieli astronomii. Można tu przyjemnie spędzić czas, zrelaksować się, oderwać od codzienności. Patrzenie w bezkresne niebo wzbudza emocje i skłania do humanistycznych refleksji, poszukiwania odpowiedzi na pytania o nasze miejsce i rolę we Wszechświecie. Przekonanie, że świat muzyki i gwiazd są sobie bliskie towarzyszyło człowiekowi zawsze. Dopiero z czasem świadomość „muzyczności” nieba i „niebiańskiego” pochodzenia muzyki zaczęła zanikać. Spróbujmy powrócić do tej idei jedności, poczuć jak blisko jest od muzyki do gwiazd i jak wspaniale ogląda się obrazy Księżyca, słuchając w tym samym czasie „Sonaty Księżycowej”. W repertuarze koncertów znajdują się utwory Jana Sebastiana Bacha, Ludwiga van Beethovena i Fryderyka Chopina w wykonaniu doskonałych pianistów: Marii Gabryś, Ryszarda Alzina i Jakuba Sokołowskiego. Koncerty w każdy piątek o godz. 19.00. Informacje o biletach: www.niebokopernika.pl.
Wszystkie te atrakcje 23 maja w godz. 19.00 – 22.00. Informacje o biletach: www.kopernik.org.pl.
22 miejsce
WWW.HIRO.PL
AFISZ SALOME, REŻ.: PIOTR KULCZYCKI
JAK SIĘ KOCHAJĄ W NIŻSZYCH SFERACH, REŻ.: GRZEGORZ CHRAPKIEWICZ
Opowieść o czasach końca świata, o czasach bez miłości i bez ideałów. Otoczenie, w którym dorasta księżniczka Salome, to świat cynicznych machinacji, wojny o utrzymanie się przy władzy, świat postępującej degrengolady i równi pochyłej, po której wszyscy staczają się szybciej lub wolniej, bezwiednie lub z pełną świadomością. Jeśli mesjasz jeszcze nie przyszedł, trzeba go wykreować i w niego uwierzyć. Brzmi znajomo? Ta adaptacja to już druga próba zmierzenia się przez Teatr Wolandejski z wielką tragedią Oscara Wilde’a. To, co początkowo miało być tylko wznowieniem, powoli zaczęło przeradzać się w zupełnie nową interpretację. Premiera 18 maja o godzinie 19.
Komedia omyłek jednego z bardziej uznanych twórców gatunku – Alana Ayckbourna. Autor ma w swoim dorobku ponad sześćdziesiąt sztuk przetłumaczonych na kilkadziesiąt języków i wystawianych na najlepszych scenach świata. Świetne dialogi, dynamiczne tempo zdarzeń, symultaniczność akcji dodająca sztuce atrakcyjności, doborowa obsada składająca się z najpopularniejszych polskich aktorów i reżyser uznany za jednego z najlepszych warszawskich reżyserów komediowych stanowią o wyjątkowości tego projektu teatralnego.
ROMEO I JULIA, REŻ.: GRAŻYNA KANIA
Czy dziś można umrzeć z miłości? Czy miłość jeszcze istnieje w skomercjalizowanym, pełnym konsumpcji świecie? We współczesnej inscenizacji Grażyny Kani bohaterowie to młodzi ludzie uwikłani w dzisiejsze problemy. Czy w ich życiu istnieje miejsce na prawdziwą miłość, czy też stała się ona tylko kolejnym komercyjnym dobrem? Losy kochanków z Werony stają się opowieścią o dzisiejszych ludziach, ich samotności, neurozach i rozpaczliwym poszukiwaniu szczęścia. Więcej info na: www.powszechny.com
ŚMIERTELNIE POWAŻNE UCZUCIE REŻ.: BARTOSZ WYSZOMIRSKI Spektakl opowiada o Maddie, aktorce „po trzydziestce”, która nie ma już złudzeń, że zagra Ofelię. Skupia się więc na zdobywaniu ról w reklamach telewizyjnych i na atrakcyjnym życiu nowojorskiej singielki. W skrytości jednak marzy o znalezieniu tego jedynego mężczyzny, który by ją kochał. I staje się cud – w życiu Maddie pojawia się ideał. Ma on tylko dwie wady… Info: www.teatrcapitol.pl
24 teatr Główny Sponsor Teatru
Mecenas Teatru
AKCJA (…) Wysłał jej taki prezent I serduszko z nadrukiem Tylko czy było warto Dla tej jebanej suki. Ojojoj… (fragment piosenki „Milion czerwonych róż”)
metafizyka bez wódki tekst | AGNIESZKA CYTACKA
AUTORZY NIEZWYKŁEGO PROJEKTU LENINGRADŁÓDŹ OPOWIADAJĄ NAM O SCENICZNYCH EKSCESACH, POSZUKIWANIU BOGA I JEŹDZIE PRZEZ SMOLEŃSK Siedzą przede mną twórcy projektu LeningradŁódź. Taki będzie tytuł, zgadza się? Lena Ledoff: Tak, to miał być tytuł roboczy, ale tak się do niego przyzwyczailiśmy, że tak chyba pozostanie. Albo coś się stanie – jeszcze miesiąc do premiery – i nagle zmienimy tytuł na inny.
Czyli będzie dużo wódki i metafizyki? PD: Nie, wódki nie będzie w ogóle. Mówiąc o stacjach, robię ukłon w stronę Jerofiejewa. LL: Myślę, że w utworze Moskwa-Pietuszki najważniejsza jest literatura, a wódka dopiero na trze-cim albo czwartym planie. Czytelnicy dość często o tym zapominają. Utwór Jerofiejewa to nie rzecz o piciu, ale o poszukiwaniu Boga. To jest arcydzieło literatury XX wieku. Zespół Leningrad zasłynął z obscenicznego zachowania na scenie. Raz nawet wyszli nago na scenę. Cały zespół, 14 osób. Sznurow cały czas pije. Ale te wszystkie ekscesy są produktem ubocznym ich twórczości. Sznurow to poeta i muzyk, autor świetnych tekstów i piosenek. To dla nas wartość najważniejsza, a nie to, że oni wszyscy potrafią nago wyjść na scenę. Tego też nie będziemy robili. Może i szkoda? Znacie się z członkami Leningradu osobiście? PD: Ja znam zespół bardzo blisko. Poznałem ich w pociągu relacji Brześć-Paryż (czy jakoś tak). Potem chwilę z nimi korespondowałem. Ale myślę, że teraz będzie czas na to, żeby tę znajomość tak naprawdę potwierdzić, zacieśnić czy w ogóle ją zbudować. LL: Chcemy ich zaprosić do nas. Planujecie grać również w Rosji? PD: Mamy zamiar. Należy wozić drzewo do lasu. Niech przyjadą Rosjanie do nas z „Panem Tadeuszem”. Zamierzamy jechać w różne miejsca, ale o pewnych rzeczach na razie wolimy nie mówić.
26 teatr
foto | MICHAŁ WALCZAK
Co to będzie? Koncert? Spektakl? Przemysław Dąbrowski: To będzie koncert-spektakl. Wszystko zaczęło się od tego, że w Leningradzie, czyli obecnym Sankt Petersburgu, urodziła się Lena Ledoff – kierownik muzyczny tego przedstawienia, a potem urodził się tam Siergiej Sznurow – lider i bóg zespołu Leningrad. Na świat przyszedł 13 kwietnia 1973 roku. To bardzo młody człowiek. Ja jestem dokładnie pięć lat starszy od niego – urodziłem się 13 kwietnia 1968 roku. Myślę, że to wszystko, co przez pięć lat wymyślałem, on mi potem ukradł. No ale trudno. Pozostało mi przetłumaczyć na język polski jego teksty. Lena zajęła się muzyką, dobrała… LL: …świetnych, młodych, łódzkich muzyków… PD: …którzy są bardzo młodzi, ale grają ze sobą już dziesięć lat. To są młode lwy polskiej sceny jazzowej, czyli: Lena Ledoff – fortepian… LL: …ja już nie taki młody lew… PD: Przemek Kowalski – gitara basowa/gitary i Artur Mostowy – perkusja [oklaski!]. Do tego składu poprosiliśmy o pomoc w nauce śpiewu najsłabszego ogniwa, czyli mnie, Anię Werecką – mezzosopran oraz Jolę Jackowską – aktorkę naszego Teatru Nowego. LL: Dziewczyny stworzą nam chórki. PD: Uwielbiam zespół Leningrad od lat kilkunastu. Wykorzystywałem jego twórczość w projektach, które robiłem w teatrze w Kaliszu. Wtedy to były ścieżki Leningradu puszczane z offu, a teraz będziemy robić Leningrad na żywo. LL: Nieco przekształciliśmy kompozycje Leningradu. Robimy utwory na jazzowo, na chórki. Tego w oryginalnych utworach nie ma. Wnosimy inną stylistykę. PD: To wszystko to nasza wypowiedź „na temat”. Ja nie jestem Siergiejem Sznurowem, a zespół nie jest Leningradem. To jest projekt LeningradŁódź. Trochę jak „Moskwa-Pietuszki”. Jedziemy przez te wszystkie stacje: Leningrad, Łódź, przez Bedoń, Pabianice albo Chechło II… LL: Przez Smoleńsk i Moskwę też.
DR MISIO
gest kozakiewicza tekst | ŁUKASZ KNAP
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Z ARKADIUSZEM JAKUBIKIEM SPOTYKAM SIĘ W TEATRZE RAMPA, GDZIE OD TRZYNASTU LAT JEST GRANY JEGO MUSICAL „JEŹDZIEC BURZY” O JIMIE MORRISONIE. PRZYSZEDŁEM, ŻEBY POROZMAWIAĆ O NIEDAWNO WYDANEJ PŁYCIE ZESPOŁU DR MISIO, ALE NA DZIEŃ DOBRY AREK JAKUBIK OPOWIADA ANEGDOTĘ O POCZĄTKACH SWOJEGO SPEKTAKLU
28 muza
WWW.HIRO.PL
…tak sobie wtedy pomyślałem, kogo będzie interesować musical nikomu nieznanego Jakubika? Postanowiłem, że wymyślę jakąś sensacyjną historię i będę ją opowiadać w mediach. W wywiadach mówiłem, że na cmentarzu Père-Lachaise spotkałem niejakiego Lou Risinga, szalonego jurodiwego starca, który znał Jima Morrisona, był na jego pogrzebie w 1971 roku, a dzisiaj pilnuje jego grobu. I że to on opowiedział mi prawdziwą historię wokalisty The Doors. Po premierze spektaklu zgłosiłem własne libretto do ZAiKSu z prośbą o zastrzeżenie praw autorskich pod tym pseudonimem. Jakież było moje zdziwienie i rozbawienie, gdy dostałem na piśmie odpowiedź odmowną ze względu na zbieżność nazwisk z legendarnym strażnikiem grobu Morrisona! Przysięgam, tak było. Teraz przedstawienie żyje własnym życiem. W tajemnicy czasem przychodzę na sam koniec, żeby cieszyć się z aktorami i publicznością, która owacjami na stojąco dziękuje za spektakl i domaga się kolejnych bisów. I znajdujesz czas na to, żeby przychodzić incognito na swój spektakl? Jesteś aktorem, reżyserem, scenarzystą, lektorem, a od niedawna piosenkarzem. Skąd bierzesz na to wszystko siłę? Czas nie jest z gumy, chciałbym, żeby doba miała 48 godzin albo przynajmniej 30. Wszystko ma swoją cenę i ja za to płacę. Krótko mówiąc, ograniczyłem do absolutnego minimum kontakty towarzyskie. Ale z prawdziwymi przyjaciółmi spotykam się kiedy tylko mogę. Gdy nie ma czasu, żeby pogadać przy jakiejś butelce, rozmawiamy przez telefon, bo tego bardzo potrzebuję. Ale szeroko rozumiane życie towarzyskie w moim przypadku nie istnieje. Zawsze byłeś tak zdeterminowany? Jak ciebie słucham, mam wrażenie, że jesteś jak bomba, która zaraz wszystko rozsadzi, żeby osiągnąć cel. Cały czas szukam, idę po swoje i robię rzeczy, w które wierzę. Muszę być zawsze kilka kroków do przodu. Lubię robić rzeczy, na które mam wpływ. Gorzej jest z tym cholernym aktorstwem, które jest niezależne ode mnie. Nie jestem typem, który czeka w domu na telefon albo żebrze o role na bankietach. Dlatego teraz grasz mniej? Muzyka jest ważniejsza? W jakimś momencie życia, chyba jak skończyłem czterdziestkę, dotarło do mnie, że zostało mi mniej niż więcej czasu twórczej aktywności, że szkoda mi czasu na pierdoły. Chcę robić rzeczy ważne, które mnie obchodzą. Jeśli chodzi o aktorstwo, nie chcę brać byle jakich ról, wolę już wystąpić w jakimś ciekawym, niezależnym filmie. Znaczy się za darmola. Po czterdziestce poczułeś śmierć na karku? Trochę tak. Zrozumiałem, że mam wiele spraw do załatwienia z samym sobą. Jak sięgam pamięcią, wszystkie rzeczy, które robię, załatwiają jakiś mój lęk, strach, kompleks. W ten sposób się oczyszczam. Dawid Bieńkowski, jeden z moich ulubionych pisarzy, teraz znajomy, który z zawodu jest psychoanalitykiem, po przedstawieniu „JA” w teatrze IMKA, powiedział mi, że tym spektaklem zrobiłem sobie taką wiwisekcję, że nie potrzebuję żadnej kanapki psychoanalitycznej, że jestem czysty. Ten mój Dr Misio, moje ukochane dziecko, z którym wyskakuję ostatnio z każdej lodówki, to jest mój pokój do wykrzyczenia się. Żaden film, żaden spektakl teatralny nie daje mi takiej energii jak ten zespół. Do czego jest ci potrzebny ten pokój do wykrzyczenia się? Jestem chodzącą nerwicą, kłębkiem strachów, kompleksów, niespełnień faceta z małego miasteczka, który całe życie próbował, próbował i gówno z tego wychodziło. Jestem przewrażliwiony, wystarczy, że przeczytam w internecie jakiś głupi komentarz na swój temat, żebym zaczął się zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Na szczęście w ostatnim czasie coś się zmieniło. Kiedy poczułeś, że w twojej karierze coś się zmieniło? Przełomem była rola Środonia w „Domu złym”, to był rok 2009. Dostałem wtedy mnóstwo pozytywnych sygnałów WWW.HIRO.PL
od ważnych dla mnie osób, które przychodziły, żeby mi pogratulować. To był moment, kiedy do mnie dotarło, że może nie jest tak źle. Zawsze miałem niską samoocenę, ale nie boję się z tym walczyć. Dzięki temu nakręciłem swój film „Prosta historia o miłości”. Nie było lekko. Żeby zrobić film, zaciągnąłem się po uszy. Później okazało się, że nie dostaliśmy wsparcia z PISFu i film nie przeszedł selekcji do konkursu głównego na Festiwalu w Gdyni. Totalny dół. Załamałem się, mówię wspólnikowi, że przegraliśmy, film jest do dupy. Wysłaliśmy go do Gdyni do sekcji filmów niezależnych i wtedy pojawiła się pierwsza jaskółka. Jacek Rakowiecki, ówczesny redaktor naczelny „Filmu”, powiedział mi, że „Prosta historia o miłości” to jeden z najlepszych filmów, jakie widział na Festiwalu. Pomyślałem wtedy, że może jednak to my mieliśmy rację. Później pojawiły się pierwsze pozytywne recenzje, a nawet peany na cześć filmu, zgłosił się dystrybutor, zaczęto nas zapraszać na festiwale na całym świecie. Udało nam się. Przyznaję, wtedy miałem ogromną satysfakcję, pokazałem przysłowiowy gest Kozakiewicza wszystkim, którzy się na nas nie poznali. Wow, fuck off, nie znacie się, zrobiliśmy znakomity film. Powiem ci, że ja za każdym razem tak mam pod górkę. Ale widocznie ten typ tak ma. Jakubik miał zawsze pod górkę? Gdy byłem dzieckiem, strasznie sepleniłem, jąkałem się i z taką wadą wymowy startowałem do szkoły aktorskiej. Przed egzaminami wziąłem kilka lekcji u jednego aktora z Opola i jego żony, która była logopedą. Na ostatnią lekcję przyniosłem koniak, żeby mu podziękować za to, że mnie łaskawie przyjął. Po lekcji, gdy butelka była już pusta, zebrałem się na odwagę i poprosiłem, żeby mi szczerze powiedział, czy mam jakieś szanse na egzaminach. Wtedy on objął mnie i lekko przepitym głosem mówi do mnie: „Arek, szczerze mam ci powiedzieć? Daj sobie, chłopie, spokój”. Wbił mi cios w samo serce. Ale nie poddałem się, podszedłem do egzaminów i w momencie, gdy zobaczyłem swoje nazwisko na pierwszym miejscu na liście przyjętych, to pierwszy raz w życiu zrobiłem gest Kozakiewicza. Dla aktora z Opola. Z Dr Misio też było tak ciężko? Stary, płyta była gotowa rok temu. I przez ten cały rok chodziłem po wytwórniach, ale wszyscy spuszczali mnie z wartkim strumieniem wody w toalecie. Nawet mój znajomy, właściciel legendarnej wytwórni, po przesłuchaniu płyty powiedział mi, że teksty są słabe, depresyjne, że ludzie chcą czegoś bardziej pogodnego. Nie przekonało go, że piszą dla nas Krzysiek Varga czy Marcin Świetlicki. „Kto będzie chciał słuchać takiego kawałka jak «Śmierć w Tesco»?”, dopytywał. „Hej, cześć Teresko, gdzie jest śmierć w Tesco?” – tak to powinno brzmieć. No i wtedy wziął mnie pod włos, zapytał, dla kogo ja, Arek Jakubik, chcę robić muzykę. „Jesteś aktorem, po co ci ten zespół, chcesz to robić dla ludzi czy dla szpanu?”, dopytywał, „chcesz się popisywać przed kumplami, że jesteś rokendrolowcem?”. A ja wiedziałem, że to pytanie to ściema, bo wszystko, co się robi, robi się dla siebie i dla swoich kumpli, tylko wtedy jest szansa, że zrobi się coś prawdziwego, a nie gównianą papkę dla anonimowego tłumu. Słuchając waszej płyty, odniosłem wrażenie, że się dobrze przy niej bawiliście. To prawda, mamy w zespole genialny, wspólny lot, podobne widzenie świata, ale opowiadamy o tym, co nas boli, o lękach, które nie dają nam zasnąć w nocy. 6 kwietnia w klubie Hormon w Szczecinie odbył się nasz pierwszy prawdziwy koncert, wiesz, taki, za który ludzie zapłacili. Klub był pełny, 250 osób, które przyszły posłuchać muzyki Dr Misio. Nie da się tego z niczym porównać, z żadnym planem filmowym, teatrem. Na nagraniu z koncertu wrzuconym na You Tube’a widać, jak wszyscy unosimy się kilka centymetrów nad ziemią, jak wszyscy są w transie, zespół i publiczność, która poddała się temu w sposób absolutny. Gdy poczułem, tańcząc z ludźmi pogo, jak nagle biorą mnie na ręce i jak płynę nad tłumem, odleciałem, dosłownie i metaforycznie. To było coś niebywałego. Prawdziwa euforia. No i jak oglądam nagranie z koncertu, to mam ochotę pokazać gest Kozakiewicza wszystkim tym, którzy przez ostatni rok mówili, że nasza płyta jest do dupy. To my mieliśmy rację, a nie wy.
VIENIO
rozszerz sobie jaźń tekst | MARCIN FLINT
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
MOLESTA WZIĘŁA NA RAZIE NA WSTRZYMANIE, ALE VIENIO WCIĄŻ JEST EWENEMENTEM. NATCHNIENIA NIE SZUKA WE WSPÓŁCZESNEJ AMERYCE, A W POLSCE LAT 80., CZEGO DOWODEM ALBUM „PROFIL POKOLEŃ”. ROZMAWIAMY O GETCIE, BUNCIE, EDUKACJI I NIE POPRZESTAWANIU NA POMIDORÓWCE
30 muza
WWW.HIRO.PL
Zanim rapowałeś do bitów w Moleście, lubiłeś pohałasować w zespole z instrumentem w rękach, prawda? Tak, ale szybko okazało się, że hip-hop proponuje drogę prostszą i łatwiejszą. Tekst na kartce zamiast wydatków na instrumenty, wygospodarowywania czasu we wspólnym gronie czy codziennych ćwiczeń. Do tego jeszcze to, że każdy mógł być artystą, tak jak w punku, gdzie cztery akordy i darcie mordy wystarczało. Transformacja systemu pracy do tego hiphopowego okazała się bezpowrotna, przynosi owoce od dziś.
czasy, kiedy rozszerzałem swoją wiedzę na temat muzyki poprzez hip-hop, za sprawą docierania do źródła sampla. Potrzebowałem dekady, żeby zrozumieć, czym były te piosenki, z których czerpali producenci. Chcę tą płytą wyzwolić analogiczne zachowania, pokazać, że te teksty są ważne, a ich autorzy fajni. Jeżeli cenisz sobie określony przekaz, dobrze jest patrzeć, jak różnie można go ubrać. Inaczej to jakbyś codziennie jadł pomidorówkę. Rozszerz sobie jaźń – jest ogórkowa, żurek, można zjeść grochową i pierdylnąć chłodnik. Tyle że to akurat sezonowo, uważaj (śmiech).
A numery, po które sięgnąłeś na „Profilu pokoleń”, to kawałki, na których się wychowywałeś, czy raczej utwory, do których doszedłeś po latach? Zatoczyłem historyczne koło. Jako małolat słuchałem punka i reggae, a niektóre z numerów, po które sięgałem, były w domu na winylu. Na przykład Kapitan Nemo i Grzegorz Ciechowski. Jak się komuś chciało poszukać, Tilt i Brygadę Kryzys też sobie w Tonpressie wyszperał. To miażdżyło mi czaszkę, mówiło o sprawach ważnych, niosło treści, jakie odnalazłem potem w rapie. Bo ten owszem, bywał balangowy, ale mnie zainspirowało jego buntownicze oblicze.
Podoba mi się to, że możesz wykonać telefon do autora, o coś dopytać, poprosić o błogosławieństwo czy nawet go zaprosić. To nie jest odtwórczość, bo zachodzi międzypokoleniowa interakcja. Większość twórców, po których sięgnąłem, znam, choćby przez to, że swoje kariery i działania artystyczne zaczynali w Hybrydach. Pozostałą cześć chciałem dopytać albo nawet musiałem przekonać. Obyło się bez kontrowersji. Choć pewnych przeszkód pokonać się nie udało i nie wszyscy pojawili się w studiu, to jednak część się zameldowała.
Kiedy zdecydowałeś się połączyć jedno z drugim? Wtedy, gdy zrobiłem pierwszy numer z Kapitanem Nemo. Uznałem, że pomysł łączenia takich jak on z bitem, przenoszenia ich twórczości w hiphopowe realia, to epokowe odkrycie. Nie dość, że to dla mnie wspomnienie dzieciństwa, to jeszcze jedno świetnie pasowało do drugiego. Co jest najtrudniejsze w tłumaczeniu nagrań z lat 80. na język hip-hopu? Adaptowanie tekstów. W sposób matematyczny musiałem je rozłożyć, a potem zarymować, przekonując się, że nie robię w ten sposób z siebie cześka. Tamte numery mają w sobie własną alchemię słowa. My raperzy postępujemy inaczej, potrafimy skumulować rymy w obrębie „czwórki”. Tymczasem cztery wersy to w rocku bywa cały utwór. Musiałem brać zwrotki, zestawiać je ze sobą i jeszcze co nieco dorzucić, żeby uzyskać hiphopową „szesnastkę”. Tylko w dwóch przypadkach udało mi się wszystko bezproblemowo okiełznać. Tekst Dezertera normalnie zarymowałem, co więcej, kiedy zadzwoniłem do Roberta, powiedział mi: „Tak, on był tak napisany, żeby dał się hiphopowo melodeklamować”. Gładko poszło z Nemo, wystarczyło tylko troszkę dopisać, żeby się w aranżu zgodziło. A co z dopasowaniem mentalnym? To nie są zwykłe covery, też zabierasz głos i jestem ciekaw, jak udało ci się wejść w tamte buty, odczytać tamtą wrażliwość. PRL był przecież innym światem. I tak, i nie. Zadzwoniłem do Lecha Janerki, żeby mógł usłyszeć, co zrobiłem z jego „Strzeż się tych miejsc”. Powiedział, że fajny podkład, że zarymowałem tak, iż on rozumie, co ja do niego mówię, ale jednocześnie jest smutny. Lekko zaniepokojony zapytałem dlaczego, w rewanżu spodziewając się zjeby. Okazało się, że Janerce psuła humor aktualność tego tematu. Zmieniła się forma, treść wciąż się zgadza. Miejsca, o których pisał, wciąż są. Już nie chodzi o wrocławski „trójkąt” i naszą sytuację, ale getta w Afryce, w Ameryce Południowej. A „złota polska młodzież, która jest niczym” i która „wykończy się sama”? Ciekawie się to interpretuje. Nawet w tej chwili – rozmawiamy przecież w modnym lokalu w modnej okolicy. Nie ma co się oszukiwać, że nie jesteśmy częścią tego wszystkiego. Na przykład kupujemy sobie buty i czapki amerykańskich firm. Oczywiście mogę próbować się bronić – bo chyba lepiej jak mam na sobie to, w czym dobrze się czuję i co zaraz mi się nie rozpadnie. Sprowadzam modę do rzeczy użytkowej w myśl prawdziwej definicji marki. Dla mnie ważniejsze jest to, że sprowadzasz sporo dawnej kontrkultury do przyswajalnej dla hiphopowców postaci. Jak mówisz, stałeś się przekaźnikiem między starymi i młodymi kolegami. Tak, to rodzaj edukacji. Prowadzę słuchacza, który potrafi mieć już piętnaście lat mniej ode mnie, do tego, co kiedyś zdołało mnie zafascynować. Przypominają mi się
WWW.HIRO.PL
To krzepiące, przypomina mi się od razu, jakie wstręty czynił w takiej sytuacji Grabażowi świętej pamięci Przemysław Gintrowski. W rezultacie Strachy na Lachy wzięły się za Kaczmarskiego. Muszę ci powiedzieć, że poważnie o Gintrowskim w kontekście swojej płyty myślałem. Proces myślowy przerwało odejście Przemysława do krain czystych. Pamiętam, jak się kiedyś spotkaliśmy. Pytałem go, czy ma pożyczyć do przegrania ścieżkę dźwiękową ze „Zmienników”. Roześmiał się, mówiąc, że tego nie ma i żebym sobie z telewizji ogarnął. I od razu za papierosa. W kółko te papierosy. Nieźle. Dobrze być tym Vieniem z tej słynnej Molesty. Nie trzeba cię znać, by trudno było ci odmówić. Osiągasz to, co dla zwykłego łebka z bloków jest nieosiągalne. Żeby pozwolić sobie na taką płytę jak moja, trzeba najpierw z dziesięć lat popracować. Tak, nie da się ukryć, że po drugiej stronie ktoś wiedział, kto do niego dzwoni. Opłacało się wytrwać w tym horrorystycznym cyklu wydawniczym, cierpliwie pracować na ksywę. Tak, piętnaście lat na rynku hiphopowym odciska się na człowieku. Ale ciebie cynizm i zgorzknienie wydaje się nie dotyczyć. Masz to twórcze ADHD, jesteś nieodmiennie wulkanem pozytywnej energii. Tak to jakoś wychodzi, mimo że na albumie przekonuję z Darkiem Malejonkiem, że „rodzi się frustracja”. Część osób nie jest w stanie zrozumieć, że nie wszystko, o czym piszę, dotyczy mojej osoby. A ja mam ochotę pokazać coś tak, jak gdybym kręcił film, zresztą do wspomnianego numeru powstanie teledysk nawiązujący trochę do horroru, pokazujący, co dzieje się, gdy nie możesz uwolnić uwierającej cię myśli. To, że wczuwam się w osoby mające problem z koordynację emocjonalną, z depresją, nie znaczy, że taki jestem. Nie mam depresji. Ale ze słowami „trudno kochać Polskę” chyba się trochę jednak utożsamiasz? Na tyle, by nie wstydzić się poprosić samego siebie o dwie zwrotki na ten temat. Skoro pijesz do kawałka ze Sztywnym Palem Azji, to przypomnę, że w tym samym czasie, kiedy powstawał numer „Nie gniewaj się na mnie, Polsko”, Grzesiek Ciechowski też napisał kawałek, w którym do Polski zwracał się jak do kobiety. Coś wisiało w powietrzu. Wiem, że równolegle do „Profilu pokoleń” powstawał drugi „Etos”, rzecz już w pełni autorska. To ja może przypomnę, że choć „Profil…” z konceptu słynie, to prócz ośmiu utworów inspirowanych są jeszcze dwa nowe, moje. Kawałek z Maleo, o którym zdążyliśmy pogadać, i przygotowana specjalnie na tę okazję „Cząstka mnie” z Jareksem z Bakshishu. Poza tym mam cztery kawałki na następcę „Etosu”, choć nie wiem, czy chcę o tym mówić, bo w ten sposób zawężam promocję płyty teraz wychodzącej. Zamiast ją kupić, ludzie mogą poczekać na następną. Wiesz, ostatnio jedna aktorka powiedziała, że ludzie zdobywają ośmiotysięczniki tylko dlatego, że nie ma dziewięciotysięczników. Coś w tym jest (śmiech).
rapha kolarska
MIEJSCE
tekst | MICHAŁ HERNES
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Nie inaczej jest z korzeniami nazwy tej sklepokawiarni. Wywodzi się ona od kolarskiej drużyny sponsorowanej przez St Raphaëla. To połączenie napoju ziołowego z apéritif. Niestety, nie wiadomo jak ten napój smakuje, ponieważ nie produkuje się go już we Francji. Co ciekawe, podobno był ważnym źródłem inspiracji dla mieszkańców kanadyjskiego miasta Québec, którzy zaangażowali się w sprzedaż zbliżonego do niego przysmaku. W ekipie St Raphaël jeździli Jacques Anquetil, Tom Simpson i Brian Robinson. Dlaczego nazwę zespołu skrócono? W latach pięćdziesiątych organizatorzy Tour de France nie chcieli, by drużyny były sponsorowane przez firmy niezwiązane bezpośrednio z kolarstwem. Postanowiono więc sprytnie ten zapis ominąć. I to nie jedyny taki przypadek. Całkiem niedawno przedstawiciele branż tytoniowych podobnie postąpili w Formule 1 i Moto Grand Prix. Ale to nie koniec opowieści związanych z Raphą. W londyńskim Klubie Rowerowym spotkaliśmy specjalistkę od marketingu i PR tej firmy, Kati Jagger. To ona wyjaśniła nam, że źródłem inspiracji dla nazwy stał się właśnie napój. Następnie wspominała o założycielu Raphy, Simonie Mottramie i jego historii. Mottram chciał stworzyć coś ważnego, a jednocześnie związanego z jego największą pasją, czyli rowerami. Na dodatek frustrowało go, że nie może nigdzie dostać strojów gwarantujących mu wygodę, które satysfakcjonowałyby go od strony estetycznej. Jak się okazało, takich jak on było znacznie więcej. Sporządził więc biznesplan, zrobił rozeznanie na rynku, a następnie zaangażował do współpracy Luke’a Scheybelera, który – podobnie jak on – był wówczas związany z firmą Sapient. Luke pomógł mu w tworzeniu marki, założeniu strony internetowej i projektowaniu pierwszych strojów. Ekipę uzupełniła Claire. W ten sposób stworzyli trzyosobowy zespół, co nasuwa analogię do trójki kolarzy z St. Raphaël. Jak widać, w wielkiej pętli życia historia niejako zatoczyła koło. Mimo ryzyka trio postanowiło podjąć wyzwanie na miarę startu w Tourze. Nie zrażali się opiniami fachowców, że to nie wypali i że potrzeba do tego dwudziestoletniego doświadczenia. Ba, Mottrama dodatkowo zmotywowało to do udowodnienia niedowiarkom, jak bardzo się mylą. I trud się opłacił. Rapha rozrosła się z trzech pracowników do około czterdziestu, ale nie zamierzają zwalniać tempa. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i po wygraniu jednego etapu automatycznie myśli się o kolejnym. To filozofia bardzo bliska wielu potężnym i wizjonerskim firmom. Dodatkowo na wielu strojach Raphy próżno znaleźć nazwę tej firmy.
32 sport
LUDZIE ZE ŚWIATA RAPHY UWIELBIAJĄ OPOWIEŚCI I ANEGDOTY. ROZMAWIAJĄ O NICH PRZY KAWIE BĄDŹ WINIE W LONDYŃSKIM KLUBIE ROWEROWYM, GDZIE CZASEM TWORZY SIĘ NIEPOWTARZALNA ATMOSFERA I UROKLIWY KLIMAT. TA PRZESTRZEŃ POBUDZA DO GAWĘDZIARSTWA NA TEMATY MNIEJ LUB BARDZIEJ POWAŻNE, ALE CZĘSTO INNE I WYJĄTKOWE
To o czymś świadczy. Od początku chodziło o wywołanie ciągu skojarzeń, dzięki którym nie zawsze będzie ona potrzebna. Mottram chciał stworzyć coś wyjątkowego i z myślą o konkretnej grupie docelowej. Z jednej strony chwali się, że wielu klientów traktuje tę firmę bardzo przyjacielsko, ale z drugiej podkreśla, że nie brakuje też takich, którzy stawiają na konstruktywną krytykę. Przedstawiciele firmy rozmawiają z nimi i wymieniają się opiniami. Ogromnie zależy im na autentyczności. Idealną przestrzenią do takich rozmów i spotkań jest właśnie Klub Rowerowy, czyli połączenie kawiarni ze sklepem. Można mile spędzić tam czas, oglądając kolarstwo, ale także pijąc kawę, wino bądź jedząc ciastko. „Sama przyjeżdżam tu na rowerze, delektuję się winem, a potem wsiadam z powrotem na dwa kółka” – powiedziała nam Kati Jagger. Zaraz potem przytoczyła anegdotę, że podobno w czasie pierwszych wyścigów z cyklu Tour de France kolarze zajadali się w czasie jazdy udkami od kurczaków, które popijali lampką wina. Właśnie stąd włodarze Raphy wzięli winowy pomysł. Kati dodała w czasie rozmowy ze mną, że cieszy się, że rozmawia z dziennikarzem zakochanym w kolarstwie. „Przeważnie dziennikarze rozmawiają z nami tylko o designie, a rowery mają w nosie” – wyznała. Mottram zdradził zaś, że nie zamierza spocząć na laurach i ambicje ma jeszcze większe. Marzy mu się, by kolarstwo stało się sportem numer jeden na świecie, spychając na dalsze pozycje piłkę nożną czy koszykówkę. Inspiracją stały się dla niego dwa sklepy z ciuchami: Collete i Paul Smith. Z założycielem tego ostatniego przedstawiciele Rapha nawiązali w 2007 roku współpracę. Zaprojektował on dla nich limitowaną edycję kolarskich strojów i akcesoriów. Przedsięwzięcie Mottrama ma swoje sklepy w Londynie, San Francisco, Osace, a także mobilne kluby w Europie i Ameryce Północnej. Chodzi o specjalny pojazd, w którym można zakupić to, co oferują, plus znakomitą kawę. Rodzi się tylko pytanie, czy ich ambitnym planom nie zaszkodzą kontrowersje wokół Lance’a Armstronga. Póki co sponsorują kolarską grupę Rapha Condor-Sharp, a wkrótce zaprojektują stroje dla grupy Team Sky. Mają również udziały w czasopiśmie branżowym „Rouleur Magazine”. Jaki będzie ich kolejny krok? Kto wie, czy nie zechcą podbić rynku telewizyjnego. Nic nie wskazuje natomiast na to, by mieli otworzyć swoją filię w Polsce. Ale byłoby fajnie, gdyby jacyś Polacy poszli w ich ślady. Zwłaszcza że zakochać się w kolarstwie można patrząc chociażby na Maję Włoszczowską. WWW.HIRO.PL
MEDIA
szkoda, że państwo tego nie widzą! tekst | JAN PROCIAK
NIE DA SIĘ UKRYĆ, ŻE DZISIEJSZE IMPREZY SPORTOWE SĄ WIELKIMI PRZEDSIĘWZIĘCIAMI SPORTOWO-MEDIALNO-MARKETINGOWYMI, PODCZAS KTÓRYCH ASPEKT SPORTOWEJ RYWALIZACJI NIEKONIECZNIE ZNAJDUJE SIĘ NA PIERWSZYM PLANIE Bogate możliwości techniczne dają możliwość konstruowania zróżnicowanych narracji w zależności od upodobań określonej grupy docelowej i specyfiki danej dyscypliny sportu. W kontekście tych medialnych spektakli i dostępności do niemal wszystkich transmisji w sieci, łatwo zapomnieć, że są one wynalazkiem stosunkowo nowym i mają niezwykle ciekawe i z dzisiejszej perspektywy ciężkie do wyobrażenia sobie korzenie. MEDIA STWORZYŁY SPORT Twierdzenie profesora Roberta Chesneya „Media stworzyły sport” niesie w sobie więcej sensu niż mogłoby się wydawać. Rzecz jasna sport istniał na długo przed pierwszymi relacjami, ale bez nich byłby dziś w zupełnie innym miejscu i nie rozpalałby umysłów kibiców na całym świecie. Media i sport od czasu swojego pierwszego kontaktu dawały sobie nieustannie impulsy do rozwoju i przyczyniły się do powstania licznych i bardzo zyskownych modeli biznesowych. Istotne miejsce w tym układzie zajmują reklamodawcy, których środki napędzają cały ten system. Początki nie były łatwe. Jeszcze na początku XIX wieku większość dyscyplin sportowych uchodziła za prymitywną rozrywkę, a prasa, której odbiorcami byli zwykle zamożni czytelnicy, poświęcała sportowi niewiele miejsca. Co więcej komunikaty te podpisywane było pseudonimami, aby ich autorzy nie stracili dobrego imienia. Jednak XIX-wieczne przemiany społeczne szybko doprowadziły do radykalnych zmian w tej dziedzinie. Postępujące uprzemysłowienie i migracje dużych rzeszy ludzi do miast zwiększyły zapotrzebowanie na prasę i tematy bliskie nowej grupie odbiorców. Zwieńczeniem tego procesu było powstanie stałych rubryk sportowych, na co istotny wpływ miało utworzenie zawodowej ligi baseballu w Stanach Zjednoczonych. Zmieniło się również spojrzenie na sport. Miejsce pogardy zajęły pochwalne sądy odnośnie zdrowego trybu życia. W takiej atmosferze już bez większych przeszkód mogło powstać profesjonalne dziennikarstwo sportowe. Koniec XIX wieku w USA to czasy ostrej konkurencji na rynku prasowym i masowego powstawania rubryk sportowych w kolejnych gazetach. Szybko okazało się, że odpowiednia obsługa medialna wydarzeń sportowych zwiększa ich popularność, co wpłynęło na większe zyski zarówno klubów sportowych, jak i wydawców prasowych. Od tej pory sport i media kroczą jedną ścieżką. IDZIE NOWE Kolejne wynalazki szybko zaczęły mieć zastosowanie na sportowych arenach. W 1986 roku zainaugurowano w Atenach nowożytne igrzyska olimpijskie.
34 sport
Rywalizacja czternastu nacji na greckiej ziemi de facto dała początek rozgrywkom międzynarodowym. Nowe okoliczności wymuszały poszukiwanie nowych rozwiązań. W końcu rzesze fanów sportu pragnących przeżywać emocje na żywo wciąż rosły. Doszło do tego, że w USA inscenizowano przebieg wydarzeń z odległych aren sportowych. O sensowności takiego rozwiązania świadczy przykład inscenizacji meczu pomiędzy uczelnianymi drużynami futbolu amerykańskiego, które żywiołowo dopingowało około tysiąca kibiców w czasie kiedy prawdziwy mecz toczył się zupełnie gdzie indziej, a oni mieli możliwość oglądania zaledwie jego początku na podstawie nadawanych przez telegraf informacji. Odpowiedzią na owe zainteresowanie były transmisje radiowe, które rozpowszechniły się już w latach 20. XX wieku. Walkę o bokserskie mistrzostwo świata między Jackiem Dempseyem i Jackiem Starkeyem na żywo śledziło 40 milionów słuchaczy. Co może wydawać się dziwne z dzisiejszej perspektywy, wielu menedżerów sportowych i związanych z nimi wydawnictw prasowych zareagowało na nowy wynalazek wręcz histerycznie, obawiając się odpływu kibiców z aren sportowych i mniejszych zysków. W wielu miejscach blokowano lub ograniczano audycje radiowe, a organizatorzy zawodów wprowadzali dla radiowców opłaty licencyjne jako formę rekompensaty za rzekomy spadek frekwencji. Doprowadziło to nawet do swoistego piractwa, czyli prowadzenia relacji na podstawie licencjonowanych przekazów przez stacje radiowe, które takowych licencji nie wykupiły. TRIUMF TELEWIZJI? Dziś ciężko wyobrazić sobie śledzenie imprez sportowych w inny sposób niż w telewizji lub na ekranie komputera. Relacje zyskują coraz większą dynamikę, a nawet – jak ma to miejsce w przypadku piłkarskiej Ligi Mistrzów – nadawane są w technologii 3D. Radio poszło niemal zupełnie w odstawkę, a gazety skupiły się na analizie poszczególnych imprez lub plotkarskich newsach. Pewnym novum są internetowe serwisy z wynikami na żywo, które szczególną popularność zdobyły wśród zwolenników bukmacherki. Jedni preferują gołe wyniki w stylu livescore, inni – chcąc znać dokładną sytuację na wielu boiskach jednocześnie – wybierają tekstowe relacje na żywo, np. lajfy.com. Czy przyszłość przyniesie nowe formy uczestnictwa w zawodach sportowych? Pewną nadzieję na to niesie rozwój e-rozrywki, ale w jakim kierunku on pójdzie, tego nikt dziś nie jest w stanie przewidzieć.
WWW.HIRO.PL
MIA WASIKOWSKA MATTHEW GOODE NICOLE KIDMAN
KOŃCZY SIĘ NIEWINNOŚĆ
THRILLER TWÓRCY KULTOWEGO „OLDBOYA”
W KINACH OD 10 MAJA PROPERTY OF FOX. PROMOTIONAL USE ONLY. SALE, DUPLICATION OR OTHER TRANSFER OF THIS MATERIAL IS STRICTLY PROHIBITE
FITNESS
co tam słychać na siłce? tekst | SEBASTIAN RERAK
ilustracja | TIN BOY
WIOSNĄ WRAZ Z PTASZKAMI ODZYWA SIĘ SUMIENIE PRZYPOMINAJĄCE O ZGROMADZONEJ ZIMĄ NADWYŻCE TKANKI TŁUSZCZOWEJ. JEŚLI CHCESZ WYGLĄDAĆ DOBRZE W KUSYM WDZIANKU, NIE MA BATA – CZAS ZRZUCIĆ KILOGRAM ALBO DWA. ZACHĘCAJĄC DO ĆWICZEŃ, PROPONUJEMY ŚCIEŻKĘ DŹWIĘKOWĄ, KTÓRA UŁATWI WYSIŁEK I SPRAWI, ŻE POT STANIE SIĘ SŁODKI JAK RED BULL
Rammstein „Benzin” – naukowcy twierdzą, że ze wszystkich języków największy respekt budzi niemieckie narzecze. Kto więc lepiej zmobilizuje do siódmych potów, jeśli nie industrial-metaluchy z byłego enerdówka? Zwłaszcza że w tekście wspominają o benzynie, jakby jeszcze brakowało paliwa. Ramones „Blitzkrieg Bop” – ponadczasowy muzyczny dopalacz od niepamiętnych czasów odtwarzany w halach do gry w hokeja w całej Ameryce, gdzie sprawia, że krążek śmiga trzy razy szybciej, a spod łyżew lecą iskry. Trzeba włączyć też na początek dnia. „Hey, ho, let’s go!” i do dzieła!
The White Stripes „Seven Nation Army” – „I’m gonna fight’em off / A seven nation army couldn’t hold me back” – jeśli taka deklaracja to za mało, to pozostaje łyknąć suplement z garażowego rock’n’rolla i robić pompki. Pompuj, pompuj dla Jacka White’a!
The Stooges „Raw Power” – w szklance koktajl proteinowy, a na głośnikach wujas Iggy z czasów, kiedy rzucał się ochoczo na tłuczone szkło. Od ciebie nikt takich poświęceń nie wymaga, ale porcja surowej energii od The Stooges sprawi, że będziesz gotowa/-y przechodzić przez ściany.
Atari Teenage Riot „Speed” – dźwiękowy ekwiwalent… hmm, speeda. Przestroga przed narkotykami, ale też dobry napędzacz w trakcie treningu siłowego. Trochę cyfrowego hardcore’u od niemieckich terrorystów (transakcja zupełnie legalna, panie władzo!) i machasz żelastwem, jakby to był styropian.
Daft Punk „Harder, Better, Faster, Stronger” – gimnastyka staje się łatwiejsza, kiedy napędza ją dynamiczny rytm galijskiego house’u, a robotyczny głos dopinguje do lepszych wyników. „Work it harder / Make it better / Do it faster / Makes us stronger” – i człowiek zasuwa jak Terminator T-1000.
Slayer „Raining Blood” – pozostajemy na siłce. W głośnikach Slayer, kurczę! I nagle z nieba pada krew. Bo trening to często krew, pot i… nie, łez nie będzie!
Mason vs. Princess Superstar „Perfect (Exceeder)” – hitowy mashup aż się prosi, by w jego trakcie wykonać jakieś ćwiczenia aerobowe. „Push it, push it, watch me work it” – zginaj się i naprężaj, by w końcu móc wraz z Princess Superstar oznajmić triumfalnie „I’m perfect”.
Hatebreed „Defeatist” – zawsze musi pojawić się taki moment, że wahnięcie formy każe się zastanowić po co to wszystko. Twardziele z Hatebreed wyjaśnią po co. „This is my vow – never to be broken!”. I pomijam już fakt, że to muzyka kipi testosteronem jak pluton Pudzianów.
Motörhead „Ace of Spades” – ulubionym sportem Lemmy’ego jest wprawdzie podnoszenie kufla, ale „Ace of Spades” to dobra propozycja na soundtrack dla ćwiczących kardio. „Going with the flow, it’s all a game to me” – trening jest trochę jak hazard, z tą różnicą, że szansa na wygraną o wiele większa.
DVDA „Now You’re a Man” – chciałem dla jaj wrzucić do zestawienia jakiś kawałek Manowar, a więc specjalistów od epickich pieśni o machaniu plastikowym mieczem. Zamiast tego, acz w podobnym klimacie, jest utwór DVDA, zespołu twórców South Parku, Treya Parkera i Matta Stone’a. Propozycja jednakowoż tylko dla panów, aby na koniec wyczerpującego dnia mogli przypomnieć sobie, że sprawdzili się w swej roli.
Hadouken „M.A.D.” – nie zwalniamy, cały czas do przodu. Teraz rytm podaje młodzież z Hadouken. Grimecore’owa petarda „M.A.D.” to manifest supermana, który promieniuje jak wzbogacony uran. Trenuj ile wlezie i wkrótce stanie się i twoim credo.
Survivor „Eye of the Tiger” – a jeśli wszystko zawiodło, to pozostaje broń ostateczna – pamiętny szlagier z „Rocky’ego III”. Skoro zmobilizował Rocky’ego Balboę do tego, by mocniej okładać treningowy worek, to i tobie da niezbędnego kopa. Sport to zdrowie. Życzymy dobrych wyników i boskich sylwetek.
36 muza
WWW.HIRO.PL
QUASIMUZA
przelobować muzyczną sławę tekst | PAWEŁ WALIŃSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
WWW.HIRO.PL
TAK JAK NIEJEDNEMU MUZYKOWI MARZY SIĘ KARIERA AKTORSKA, A SKUTKI SĄ CZĘSTO OPŁAKANE, TAK WIELU SPORTOWCOM MARZY SIĘ BLICHTR REFLEKTORÓW SAL KONCERTOWYCH. SKUTEK – PODOBNY Nie znam się na obróbce skrawaniem. Ale mógłbym się znać. I gdybym się znał, raczej mało prawdopodobnym jest, bym wpadł na pomysł, że predestynuje mnie to do zostania mistrzem krawieckim, fryzjerskim czy wirtuozem patelni. Rzym gdzie indziej, Krym gdzie indziej. Na łonie sportu powyższa konstatacja nie znajduje jednak poparcia i co rusz – szczególnie za oceanem – ten czy inny atleta próbuje swoich sił w zakresie szeroko pojętego muzykowania. Kociego niestety zazwyczaj. Zacznijmy jednak od lokalnych przykładów. W latach medialnej ofensywy urokliwego, jak by nie było, Mariusza Pudzianowskiego, powstał groteskowy dosyć projekt – Pudzian Band. Mózgiem stojącym za operacją był brat Mariusza, Krystian, a sam sportowiec służył za medialną bułę (nie twarz przecież) projektu. Z zamysłu, by zamiast okładaniem przeciwników po pysku, noszeniem pod pachą ciągników siodłowych i żuciem torów kolejowych, „Dominator” zajmował się romantycznymi wyznaniami, ewentualnie balladami o gorących nocach (wiarygodność: zero – sterydy swoje z męskością robią) wiele nie wyszło. Ot, chwilowa medialna heca, kilka nieudanych singli i podkład, do którego Pudzianowski może spacerować przed walkami MMA. Nie zmienia to faktu, że Pudzian Band funkcjonuje sobie gdzieś po wiejskich tancbudach i skupach żywca w Knurowie, gdzie przy wersach takich jak „Zaraz cię zniszczę” czy „Będziesz leżał na podłodze” odbywa się konkurs na skubanie kury na czas i konkurs sołtysów w rzucie małżonką przez taczkę. Podobny zasięg sławy, choć w bardziej miejskim kontekście, pozostaje wróżyć Radosławowi Majdanowi, który porzuciwszy szlachetne niby zajęcie, jakim jest pilnowanie, by żaden z jedenastu graczy przeciwnika nie umieścił skórzanej dętki w naszej komórce, wziął się najpierw za brylowanie na salonach, pisanie książek, a ostatnio także za granie rocka. Wraz z pierwszorzędną ekipą muzyków sesyjnych (grali z IRA, Kasią Kowalską, Justyną Steczkowską, Dodą czy Jerzym Połomskim) Radek postanowił parać się robieniem ciężkiej muzy, zgodnie z tytułem pierwszego singla kapeli: „Na niby”. Bo spośród całego rockowego inwentarza, jedyne co w zespole The Trash (nomen omen) jest naprawdę, to konturówka wokół oczu muzyków. Zawrotnej kariery nie przewidujemy. Choć nie da się nie zauważyć, że sportowa emerytura sprzyja odrastaniu włosów na połaciach łysiny, co można wiązać ze spadającym poziomem testosteronu we krwi. Za Atlantykiem, sportowym emerytem będąc, nie spróbować swoich sił w muzyce to z kolei prawie dyshonor. Nie po to zarobiło się na boisku czy parkiecie twardy hajs, żeby w teledysku nie pokazać, co się za ów kupiło i jak można się owym wozić. Carlos Arroyo, point guard Miami Heat, cztery lata temu wydał dwa single. Co w nich? Diamentowe kolczyki, panie z zamtuzów rodem, kosztowne bryki i koledzy o twarzach nieskażonych abstrakcyjną myślą, którzy pękają z samozadowolenia, bo dostali po Roleksie. Muzycznie oczywiście wielkie nic, z wokalem dodatkowo puszczonym przez vocoder czy inne efekty mające ukryć fakt, że tak naprawdę żadnego wokalu tam nie ma. Przynajmniej żadnego sensownego. Podobną metodę na sławę poza boiskiem ma Allen Iverson. Bierzemy nieprzesadnie inteligentny tekst, rapujemy go na – najwyżej – średnim poziomie. Dodajemy „faggots”, „maggots”, „bitches”, „niggers” i wystrzały w tle. Udajemy, że nie mamy na koncie milionów dolarów, a nasz lifestyle nie odbiega nawet na jotę od stylu życia przeciętnego amerykańskiego ulicznika mieszkającego w getcie i zasysającego socjal. W teledysku z kolei wrzucamy swoje najlepsze koszykarskie zagrywki, coby odwrócić uwagę od zawartości muzycznej. I mamy. Koszykarze koszykarzami, za muzykę biorą się i bokserzy. Roy Jones Jr. próbuje swoich sił w hip-hopie, przewodząc formacji Body Head Bangerz, i ma na koncie dwa longplaye. Manny Pacquiao zadaje z kolei kłam swojemu lansowi na zapomniane dziecko Czyngis-chana i głosem cnotliwego jeszcze WWW.HIRO.PL
ministranta, któremu ledwie sypie się pod nosem wąs, koweruje klasyki amerykańskiej piosenki. Kiedy nieśmiało, w „Sometimes When We Touch” Dana Hilla, wyśpiewuje o zamykaniu oczu, cofaniu się w strachu i sprowadzaniu drugiej osoby na kolana, czujemy nawet pewien dowcip. Bo wszak jednych sprowadza się na kolana siłą miłości, innych potęgą sierpowego. Pozostaje mieć nadzieję, że Manny nie myli jednych z drugimi i nie zabiera swoich partnerek na randki „Rihanna style”. Podobną drogą idzie ringowy przeciwnik Manny’ego, Oscar de la Hoya, zwany „Złotym chłopcem”, a znany z przymierzania bynajmniej nie wierzchnich części garderoby swoich dziewczyn. Zawinięty w opinający sweterek i podnoszący romantycznie brwi chłopiec w tradycji Enrique Iglesiasa namawia więc niewiasty, by biegły do niego. Koniecznie z dwiema parami pończoch i bielizny. Dziwić może tylko całkiem niezła dykcja wspomnianych panów. Zdawałoby się, że po tylu razach w czachę, człowiek może mieć problem z werbalnym wyrażaniem swoich myśli. Wyobraźcie sobie na przykład Gołotę wykonującego „Niepewność” Grechuty. Naturalnym jest, by w sportach zdominowanych przez Afroamerykanów i Latynosów, rodziły się pomysły na robienie hip-hopu czy r’n’b. Co z białymi? Ci – głównie baseballiści i footballiści – biorą się za gatunki uznane od powyższych za bielsze. Chris Kluwe, kiedy zrzuca hełm i przestaje macać umięśnionych facetów i tulić do piersi skórzane jajo, łapie się za gitarę w formacji Tripping Icarus. Rewelacji nie ma, ale wstydu także. Baseballowy łapacz Mike Piazza z powodzeniem growluje w singlach Black Label Society. Jak nie rock, to country. A czasem nawet „power country”, jak Kyle Turly, który lasując się na trampa, zarośnięty, w czapeczce i dziadowskim sweterku śpiewa o piciu z krynicy, pocie, krwi, bólu i deszczu. Robi to z takim przekonaniem, że Woody Guthrie pewnie by go pożałował i do serca przytulił. U nas mówi się „futbol”, u nich „soccer” i nawet jeśli jest to w Stanach dyscyplina drugiej kategorii, i ona rodzi rzekome talenty muzyczne. Na przykład Aleksiego Lalasa, od dwudziestu ponad lat produkującego się w roli wokalisty i gitarzysty. Najpierw z zespołem Gypsies (ileż tych Cyganów już było na łonie rocka?!), potem solo, Alexi radził sobie na tyle przyzwoicie, że zdarzyło mu się nawet supportować Hootie and the Blowfish na ich trasie po Europie w 1998 roku. Kuriozum wśród kuriozów był za to Randy „Macho Man” Savage, nieżyjący od dwóch lat wrestler, który w 2003 roku, mając 51 lat, wydał rapowy album, na którym z entuzjazmem godnym gołowąsa dissował kolegów po fachu, w tym znienawidzonego Hulka Hogana. Hogan nie rapował, więc beefu nie było. Co nie zmienia faktu, że Savage był mocno wyszczekany. Dosłownie, bo timbre głosu Macho Mana to prędzej rejony Toma Waitsa niż 2Paka. Cała płyta – do odsłuchania via YouTube – muzycznie nie wnosi nic do niczego i stanowi ¾ godziny napinania buł, straszenia kogo popadnie i przekonywania siebie i innych o własnej zajebistości. No, ale czego można się było spodziewać po kolesiu, który zwykł chodzić w żółtej skórzanej kurtce z frędzlami u rękawów i kowbojskim kapeluszu? Muzyczne przygody sportowców – a w tym tekście ledwie liznęliśmy temat, bo dźwiękowych aspirantów jest więcej niżby się człowiek spodziewał i niżby chciał – to zwykle stuprocentowy kicz i jarmark, choć pewnie znalazłoby się i tu coś słuchalnego albo przyzwoitego przynajmniej. Wymaga to jednak nielichego kapitału dobrej woli. Nie znaczy to, że ex definitione muzyka tworzona przez sportowców musi być zła. Na naszym gruncie mam nawet kilka managerskich pomysłów. Wziąć Kusznierewicza i niech robi rockabilly/surf ciągnięty coverami Beach Boysów. Załóżmy na Hołowczyca gajer i każmy mu piosenkami Sinatry i Deana Martina uwodzić panie w średnim wieku. Albo zabierzmy Piotra Żyłę do lumpeksu, niech się obkupi tureckimi, wietnamskimi i hawajskimi koszulami. Włosy niech zahoduje. A potem robi karierę w psych-folk-acid rocku. Umysłowość i temperament ma do tego wszak idealny. Kto wie… Kto wie…
sportime foto | DANIEL JAROSZEK, stylizacja | IWONA ŁĘCZYCKA, make-up | ANNA PIECHOCKA / ROUGE BUNNY ROUGE, włosy | MARCIN HET, hair | MICHAŁ SADOWSKI, asystentka stylistki | KAROLINA
JAREK: BLUZA – CHOMISAWA
ANNA WEN, modele | PETE / AMQ, JAREK N / PANDA MODEL, ANNA SAKOWICZ / 4MIDABLE, MEG / UNITED4MODELS. PODZIĘKOWANIA DLA PRODUKCJI ARTYSTYCZNEJ ZA POMOC W REALIZACJI SESJI.
ANIA: T-SHIRT – JORDAN/KICKS, SPODNIE – RICK OWENS, BUTY – JORDAN/KICKS
ANIA: SUKIENKA – CHARLOTTE ROUGE, SKÓRZANA KURTKA – WŁASNOŚĆ STYLISTKI
MAGDA: KAMIZELKA – WŁASNOŚĆ STYLISTKI, KOLCZYKI I ŁAŃCUCH – ORSKA
PETE: PŁASZCZ I T-SHIRT – CHOMISAWA
PETE: KOSZULA – LEVIS, SPODNIE – W.I.L.K; MAGDA: T-SHIRT – CHOMISAWA, KOSZULA – WŁASNOŚĆ STYLISTKI, SZORTY – LOUS, BIŻUTERIA – ORSKA
PETE: PŁASZCZ – KAS KRYST, SPODNIE – W.I.L.K, BUTY – NIKE/KICKS
JAREK: BLUZA – KAS KRYST, SPODNIE – W.I.L.K, BUTY – ADIDAS/KICKS
JAREK: BLUZA – KAS KRYST, SPODNIE – W.I.L.K; ANIA: T-SHIRT – JORDAN/KICKS, KAMIZELKA: CHARLOTTE ROUGE
WALTER IOOSS JR.
fotografowałem podniebnego króla tekst | MICHAŁ HERNES, JUSTYNA SURMA
foto | WALTER IOOSS JR.
PRZYPOMINA UZBROJONEGO ŻOŁNIERZA, TYLKO ZAMIAST KARABINU JEGO BROŃ STANOWI APARAT FOTOGRAFICZNY; KRÓTKIE I DŁUGIE OBIEKTYWY. JEDNĄ Z MUZ MISTRZA BYŁ LEGENDARNY KOSZYKARZ MICHAEL JORDAN. „MOŻNA GO PORÓWNAĆ DO ELVISA PRESLEYA” – POWIEDZIAŁ O BYŁYM GRACZU CHICAGO BULLS WYBITNY AMERYKAŃSKI FOTOGRAF WALTER IOOSS JR.
46 foto
WWW.HIRO.PL
Fotograficzny wirtuoz urodził się w Temple, w Teksasie, ale już jako dziecko przeniósł się z rodziną na Wschodnie Wybrzeże i zamieszkał w New Jersey. Zamiłowaniem do fotografii zaraził go pewnego wieczoru ojciec, muzyk jazowy, który amatorsko interesował się także robieniem zdjęć. Zabrał szesnastoletniego syna na mecz futbolu amerykańskiego, którego najciekawsze momenty wspólnie uwiecznili na czarno-białej kliszy firmy Kodak Co. Co prawda z widowni trudno mu było zrobić piękne zdjęcia, ale odkrył, że uwielbia patrzeć na świat okiem fotograficznego obiektywu. Poza tym sport traktował jako terapię i próbę odreagowania bólu związanego z rozwodem rodziców i ciągłą nieobecnością ojca. Początkowo, młody Iooss fotografował swoich przyjaciół grających w baseball i futbol amerykański. Widząc jego zacięcie i autentyczną radość, jaką czerpał z tego zajęcia, ojciec postanowił wysłać go do nowojorskiej szkoły fotografii, w której młodzieniec, w trakcie letnich wakacji, uczył się podstaw pracy z aparatem. Czy Iooss Sr. przeczuwał, że syn wyrośnie na jednego z najbardziej znanych fotografów sportowych na świecie, którego zdjęcia pojawią się na ponad trzech tysiącach okładek „Sport Ilustrated”, jednego z największych magazynów sportowych w USA? O jego zdjęcia zabiegały najpoczytniejsze czasopisma: „Times”, „Newsweek”, „New York Magazine”, „People”; na przestrzeni lat współpracował też ze specjalistami od reklamy dla wielkich korporacji, takich jak Adidas, Coca-Cola, Nike, Fuji czy Eastman Kodak Co. W wywiadach Iooss Jr. podkreśla, że w życiu miał i ma szczęście. Nie potrafi tego racjonalnie wytłumaczyć, jednak tak po prostu się dzieje, że zwykle zjawia się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Przez lata budował swoją obecną pozycję, opierając swą pracę na naturalnym wyczuciu światła i kompozycji. Do jego sukcesu z pewnością przyczynił sie także duch sportowca, którego nosi w sobie. Zawsze stawiał przed sobą wyzwania i nie bał się podejmować ryzyka. Biegał wzdłuż linii bocznej na stadionach, podczas gdy stara gwardia siedziała posłusznie w loży prasowej. Przypomina uzbrojonego żołnierza, tylko zamiast karabinu jego broń stanowi aparat fotograficzny; krótkie i długie obiektywy. Potrafił uchwycić akcję, zdarzenie w sposób, w jaki nigdy dotąd nie były one przedstawiane. Jego zdjecia wyróżniają nieprzeciętne tło oraz świeża, swobodna perspektywa. Portrety w strojach kąpielowych ujawniają szczególny zmysł graficzny oraz, jak twierdzą niektórzy eksperci, właściwą dla Rembrandta szczególną wrażliwość na grę światła i cienia. Na efekt końcowy pracują poranne promienie słońca, piękna kobieta i odpowiednio ustawiony aparat.
Walter nie ukrywa, że zaprzyjaźnia się z wieloma swoimi modelami i nie mógłby patrzeć negatywnie na tych, których zna. Wręcz przeciwnie, chce ich pokazać jako atletycznych herosów i komiksowych superbohaterów. Sam rywalizował natomiast z innym fotografem, Neilem Leiferem, który rozpoczął pracę w SI na rok przed nim. To właśnie Leifer wykonał słynną fotografię przedstawiającą Muhammada Aliego stojącego nad znokautowanym Sonnym Listonem. Walterowi szczególnie zapadł w pamięć finałowy mecz futbolu amerykańskiego, który miał miejsce w 1962 roku na stadionie Jankesów. W czasie pojedynku Packers z Giants było bardzo zimno I niewiele brakowało, by Iooss się poddał. Wówczas spojrzał jednak na Leifera, który kapitulować nie zamierzał i to go zmotywowało do dalszej pracy. Co ciekawe, Walter Iooss Jr. nie fotografuje jedynie gwiazd sportu. Zupełnie inaczej podchodzi do uwieczniania pięknych kobiet, chociażby modelki Kate Upton. Istotną rolę odgrywa wówczas światło, ale też otoczenie. Gdy w 1982 przebywał na Jamajce, pewnego dnia dostrzegł cudowny i niebanalny krajobraz. Ogromnie zależało mu, żeby sfotografować na jego tle Paulinę Porizkovą. Od swojego wydawcy usłyszał jednak, że na zdjęciach muszą się znaleźć dwie pozostałe modelki. Na nic zdały sie tłumaczenia, że to kłóci się z jego wizją futurystycznych fotosów na tle nieziemskiej scenerii. Kiedy po raz pierwszy wysłano go z tego typu zadaniem na Bahamy i Acapulco, szybko przekonał się, jak wiele łączy fotografów z modelami. „Nie można ich umieścić w jednym pokoju. Jedni i drudzy mają zbyt wysokie ego” – zauważył z rozbrajającą szczerością. Być może dlatego obok zdjęć celebrytów znajdują się te przedstawiające dzieci grające w piłkę i stickball (uliczną odmianę baseballu) na ulicach Brazylii i Kuby. Odnaleźć na nich można prostą, szczerą i czystą radość, jaką daje uprawianie sportu amatorskiego; bez względu na wiek, z dala od tłumów na stadionach i boiskach. Filozofia Waltera Ioossa Jr. sprowadza się do tego, by przez cały czas myśleć o fotografii i robić jak najwięcej zdjęć. Uważa on, że tylko wtedy będzie się w tym dobrym. Zachęca też do poszukiwań, realizowania własnych wizji i nieustannego przekraczania barier. Jak zwykł mawiać jeden z jego modeli, Michael Jordan: „Impossible is nothing”.
Jedną z jego muz był słynny koszykarz, Michael Jordan. „Miałem wielkie szczęście, że mogłem z nim pracować” – nie ukrywa Iooss. Jego zdaniem, wybitnego sportowca śmiało można porównać do Elvisa Presleya. Kiedy króla rock & rolla fotografował w 1956 roku Alfred Wertheimer, udało mu się uwiecznić go tak, jakby fotografa tam w ogóle nie było. Podobny cel wyznaczył sobie Iooss i znów uśmiechnęło się do niego szczęście. W 1988 roku, przed konkursem wsadów przy okazji Weekendu Gwiazd NBA, rozmawiał z Jordanem na dwie godziny przed początkiem show. Wyjaśnił koszykarzowi, że pracując przy tej imprezie rok temu, uświadomił sobie, że zdjęcie jest bezwartościowe, jeśli nie widać na nim twarzy sportowca. Zapytał więc, czy to możliwe, by MJ zdradził mu, gdzie i jak wykona wsad. „Mówiąc szczerze, to zadziwiające, że odważyłem się podjąć ten temat. Myślałem, że mnie wyśmieje” – wyznał Walter. Jordan spojrzał na niego i odparł: „Jasne, mogę to dla ciebie zrobić. Przed każdym wsadem położę palec na kolanie” – wyjaśnił. W ten sposób wskazywał Ioossowi kierunek. Zanim wykonał pierwszą próbę zapakowania piłki do kosza, zasygnalizował palcem lewą stronę. Fotograf poszedł więc na lewo i dzięki temu mógł zobaczyć twarz koszykarza. Przebywanie z nim porównał do podróżowania z Jezusem. Niewykluczone, że świetne relacje z czarnoskórymi sportowcami zawdzięcza faktowi, że w młodości wybrał szkołę średnią, do której uczęszczało wielu Latynosów i Afroamerykanów. „To tak, jakby Tony Soprano kumplował się z Shaftem” – zauważył. Ten wybór nie spodobał się jego rodzicom i babci, ale nie mieli w tej kwestii nic do gadania. WWW.HIRO.PL
foto 51
SKATEBOARD
własne cztery kółka tekst | DANIEL WARDZIŃSKI
foto | PAULINA BOCZAR
JEDNI POSTRZEGAJĄ JĄ JAKO DZIECINNĄ ZABAWKĘ, DRUDZY JAKO NOWE NARZĘDZIE WANDALIZMU W PRZESTRZENI MIEJSKIEJ. CORAZ CZĘŚCIEJ DOSTRZEGA SIĘ W NIEJ BARDZO DYNAMICZNIE ROSNĄCY RYNEK, KTÓRY PRZYNOSI OLBRZYMIE ZYSKI. POWSTAŁA W LATACH 60. JAKO ZASTĘPSTWO DLA DESKI SURFINGOWEJ W CZASIE, KIEDY WARUNKI ATMOSFERYCZNE USPOKAJAŁY MORZE, A FALE BYŁY ZBYT MAŁE. NIKT WTEDY NIE SPODZIEWAŁ SIĘ, ŻE DLA MILIONÓW LUDZI STANIE SIĘ SPOSOBEM NA ŻYCIE
48 sport
WWW.HIRO.PL
W Stanach Zjednoczonych na deskorolce jeździ ok. 18 mln ludzi. Najsławniejsi skaterzy są multimilionerami, a popularnością dorównują gwiazdom muzyki czy sportu. Techniczny poziom realizacji tzw. skate videos, czyli pełnowymiarowych filmów poświęconych tylko i wyłącznie deskorolce spokojnie można porównywać z największymi produkcjami Hollywood. Więcej – historia niesie mnóstwo przykładów tego, jak kinematografia korzystała z dorobku SV, a najbardziej koronnym przykładem jest fisheye – nasadka szerokokątna, która dziś stała się praktycznie standardem, a wprowadzona została przez deskowych kamerzystów. Istnieje mnóstwo firm zajmujących się produkcją sprzętu i ubrań przeznaczonych dla skaterów utrzymujących swoje teamy złożone z profesjonalistów, dla których jazda na desce jest dochodowym zawodem. Promodele znaczone nazwiskiem teamridera i przynoszące mu procent z zysku sprzedają się w olbrzymich ilościach. Z roku na rok rośnie ilość czasopism zajmujących się skateboardingiem, a skaterzy coraz częściej pojawiają się w reklamach. Wielkie korporacje, jak Nike czy Adidas, zwiększają swoje nakłady na skateboardowe oddziały. Coraz więcej firm z branży zyskuje tak dużą popularność, że osoby noszące ich ciuchy nawet nie zdają sobie sprawy, że mają na sobie deskorolkowe buty. Ilu właścicieli Vansów czy DC Shoes wie, że są to firmy, które powstały, żeby zaopatrywać zwolenników siedmiu warstw kanadyjskiego klonu? Odrębnym tematem do dyskusji jest “moda na skejta”, która generuje widoczne również w Polsce stada traktujących deskę jako rekwizyt ładnie pasujący do butów i czapki. Ciężko znaleźć serial, w którym dwunastolatek NIE jeździ na desce. Nawet w wystroju wnętrz pokojów dziecięcych deskorolka stała się najmodniejszym pomysłem na zorganizowanie półki na ścianie. GDZIE? Powszechnie deskorolka kojarzona jest z rampą, half-pipem, który w rzeczywistości jest raczej marginesem zjawiska. Królestwem deskorolki są ulice miast pod każdą długością i szerokością geograficzną. Każdy większy ośrodek ma swój skatepark, a częściej skateparki. To jednak i tak było za mało. Rob Dyrdek, wielu znany jako niespecjalnie rozgarnięty celebryta z MTV, niegdyś znakomity skater jeżdżący dla DC Shoes, zapoczątkował trend budowania skate plaz – miejscówek imitujących parki, skwery czy rzeczywiste uliczne przestrzenie, zaprojektowanych tylko i wyłącznie z myślą o deskorolkowcach. Żaden poważny skater nie pozwoliłby sobie jednak na rejestrowanie pełnoprawnego przejazdu na „sztucznych” miejscówkach. W deskorolce oryginalność ma kluczową rolę. Ani matecznik deskorolki – Kalifornia, ani miasto, o którym mówi się, że zbudowano je jakby projektował je skater – Barcelona, już nie wystarczają, są zbyt wyeksploatowane i znane. Deskorolkowe teamy wsiadają więc w samoloty i zwiedzają świat z deskorolką pod pachą – najnowsze produkcje to bogactwo ujęć z miejsc dla światowej deskorolki nieodkrytych – od Chin do Majorki, przez Brazylię, Japonię czy Bałkany. Deskorolkowa rywalizacja wygląda bowiem inaczej niż ma to miejsce w tradycyjnym sporcie – nie chodzi jedynie o to, żeby zrobić najtrudniejszy trik. Raczej o to, żeby zrobić go w wyjątkowym miejscu, zarejestrować go w formie wyjątkowego ujęcia i zrobić go w wyjątkowym stylu. Oczywiście każdy zna miejsca kultowe, często takie, na których zrobiono już „wszystko”, a nowy trik na nich staje się w deskorolkowym światku wydarzeniem wielkiego kalibru. W Paryżu będzie to Bercy, w Barcelonie – MACBA, w Pradze – Stalin, a w Warszawie – Witos. Kiedy sięgniemy po deskorolkowy magazyn i weźmiemy dowolny wywiad ze znanym skaterem, zapytany o największe marzenie w dziewięciu na dziesięć przypadków odpowie „skate everything”. PO CO? Jak wyjaśnić komuś, kto nigdy nie stanął na desce i nie wymęczył pierwszego kickflipa, co takiego wyjątkowego jest w kawałku drewna z czterema kółkami doczepionymi na metalowych trackach? Artur Wojtania, weteran deski ze Szczecina, niedawno finalnie opublikował swój wymarzony od lat przejazd poprzedzony długim materiałem dokumen-
WWW.HIRO.PL
talnym o jego drodze do jego realizacji. Cytat z jego wypowiedzi, który zapada w pamięć najbardziej, brzmi: „To nie jest sport, to jest miłość”. W przekonaniu ogółu horrendalnie trudne przejazdy są po prostu wynikiem niesamowitych umiejętności i fantazji autorów. W rzeczywistości przejazd trwający tyle ile kawałek stanowiący tło powstaje przez długie miesiące, często lata. Każdy trik to dziesiątki, a nawet setki podejść, z których wszystkie oprócz ostatniego kończą się mniej lub bardziej dotkliwymi upadkami. Skąd tyle determinacji i co właściwie z tego wynika? No właśnie… Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie komuś, kto nigdy nie wykatował swojej wymarzonej sekwencji i nie poczuł tego, co czuje się po ostatnim odjechanym triku. Rywalizacja w deskorolce to głównie walka z własnymi słabościami, nie ma oponenta. Dlatego też większość deskorolkowców nie występuje w organizowanych zawodach, gdzie na zamkniętym skateparku w określonym czasie robi się najlepsze, co ma się do pokazania w jednym podejściu. Dla 99% skaterów dużo większe znaczenie będzie miał dobry materiał video niż zwycięstwo w nawet najbardziej prestiżowych zawodach. Marc Johnson, nagrodzony Skater Of The Year 2007, wyróżnieniem przyznawanym przez magazyn deskorolkowy „Thrasher”, może posłużyć nam za przykład. Reprezentant firm Chocolate (sprzęt) i Lakai (buty) na premierze filmu „Fully Flared” miał się popłakać i powiedzieć, że to najlepsza rzecz, jaką zrobił w życiu. Zanim do tego doszło, przeszedł dziesiątki poważnych kontuzji, rozstał się z żoną i popadł w alkoholizm. W jednym z wywiadów na długo przed premierą powiedział: „Najpiękniejsze jest to, że jeśli wyobrazisz sobie trik w głowie, to znaczy, że jesteś w stanie go zrobić”. Zamykający przejazd trik nagrywał łącznie ponad cztery godziny i pewnie mało kto z zebranych w pomieszczeniu wierzył jeszcze, że jest w stanie go zrobić. DESKA W POLSCE Polski skateboarding rozwija się bardzo prężnie, choć ze względu na ultraciężkie warunki dla jazdy w naszym kraju stoi na dużo niższym poziomie niż np. francuski. Kapryśna pogoda, słaba deskowa infrastruktura (do niedawna w Polsce nie było ani jednego krytego skateparku, co na szczęście stopniowo się zmienia) i niedostatek dobrych miejsc nie były jednak w stanie zatrzymać prawdziwych pasjonatów. Do dziś najpoważniejszym problemem jest chyba nastawienie otoczenia. Każdy skater może opowiadać godzinami o sytuacjach, w których wyrzucano go z miejscówek, wystawiano mandaty, próbowano pobić albo uznawano za psychicznie chorego. Polska deskorolka pomimo przeciwności doczekała się nie tylko lepszych obiektów (np. niesamowitej skate plazy zbudowanej na kultowej miejscówce Paderewa w Katowicach), ale też aktywistów budujących scenę. Andrzej Skrobański z Torunia i Kuba Perzyna z Warszawy po wielu produkcjach video pod szyldem INFO założyli pierwszy deskorolkowy magazyn w kraju o tej samej nazwie. Powstało wiele deskorolkowych firm, z takimi jak Malita, Fenix czy Pogo na czele. Polscy deskorolkowcy mają coraz więcej okazji do wyjazdów na zagraniczne toury, a zawzięci fanatycy toczą wieloletnie boje z radami miast, żeby finalizować deskorolkowe inwestycje. Autorzy jednych z najlepszych polskich skate videos z serii „Garaż” niedawno zrealizowali nowy – „Grey Area”, który odbił się międzynarodowym echem, a Michał Juraś nagrał part dla szwedzkiej legendy deski – Pontusa Alva w jego ostatnim video „In Search Of Miraculous”. Niestety, jako spadkobiercy komunizmu polscy skaterzy muszą borykać się z nierównymi chodnikami i chropowatymi nawierzchniami, a znalezienie dobrych miejscówek w naszym kraju należy do prawie tak trudnych, jak charaktery stróżów prawa, którzy z braku lepszych zajęć lubią uprzykrzać życie deskorolkowcom. Na miejscówkach widać jednak coraz więcej nowych twarzy, a kryte skateparki zimą są tak zatłoczone, że czasami nie da się jeździć. Skaterzy zgodnie mówią o rozwoju i dobrym kierunku polskiej deskorolki. Oby taki sam kierunek obrała mentalność współobywateli. Każdy zwolennik innej wizji czterech kółek (a wśród nich autor tekstu) czeka na dzień, kiedy deskowe hasło „Skateboarding is not a crime” będzie zapomniane na rzecz innego: „Go skate, have fun”.
TENIS
współczesne odcienie bieli tekst | EWA RUBASZEWSKA
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
TENIS OKREŚLA SIĘ MIANEM BIAŁEGO SPORTU. POCZĄTKOWO BYŁA TO ROZRYWKA JEDYNIE KLAS WYŻSZYCH, A ŻE AKTYWNOŚĆ FIZYCZNA WZMAGA PROCES POCENIA SIĘ, WYSOKO URODZENI ODBIJALI PIŁECZKĘ ODZIANI OD STÓP DO GŁÓW W BIEL. MIAŁO TO ZAMASKOWAĆ DOWODY NA ZACHODZENIE W ICH CIAŁACH TAKICH SAMYCH PROCESÓW FIZJOLOGICZNYCH, JAK W ORGANIZMACH ROBOTNIKÓW. GDYBY TENISIŚCI SPRZED STU LAT MOGLI ZOBACZYĆ OBECNIE OBOWIĄZUJĄCE STROJE, Z PEWNOŚCIĄ ZAREAGOWALIBY PODWÓJNYM BŁĘDEM SERWISOWYM Tenisowa moda męska zmieniła się na przestrzeni lat, co wiąże się przede wszystkim z ewolucją tego sportu. Współcześni zawodnicy bardziej przypominają starożytnych greckich herosów, niż cherlawych milordów z przełomu XIX i XX wieku. Ich atletyzm wymaga użycia zupełnie innych tekstyliów, które zagwarantują im swobodę poruszania się. Biel została przyćmiona feerią barw, które eksplodowały na światowych kortach. Obecnie nie obowiązują już tak sztywne reguły dotyczące ubioru. Jak więc z tej swobody korzystają najlepsi? Roger Federer przyćmiewa większość zawodników nie tylko swoim stylem gry, ale także odzieniem – na korcie i poza nim. Sam eufemistycznie twierdzi, że miło dobrze wyglądać na korcie. Wielki mistrz często konsultuje się z Anną Wintour, słynną redaktor naczelną „Vogue”, w sprawach stylizacji mniej lub bardziej sportowych. Szyku przydaje mu już sama obecność Wintour oklaskującej go podczas najbardziej prestiżowych turniejów. Federer, jako swoista żywa legenda sportu, jest ambasadorem tenisa. Bez względu na aktualną pozycję w rankingu, wydaje się naturalnym liderem. I jak na przywódcę przystało, nosi się z godnością. Związany kontraktem z Nike, kreuje w jej ramach własną markę „Roger Federer”. Szwajcar bazuje na klasycznych kolorach i krojach, idealnie dopasowanych do siebie pod każdym względem. I chodź inicjały RF zapewne już niebawem zostaną oficjalnie uznane za synonim perfekcji, Roger nie boi się od czasu do czasu poeksperymentować. Kontrowersyjne różowe sznurówki na Australian Open czy też biało-złota kamizelka na Wimbledonie może nie wpisują się w kanon klasycznej elegancji, ale dodają zawodnikowi charakteru. Niełatwo być ikoną mody. Noszenie bermudów i bezrękawników to w tenisowym świecie deklaracja przyjęcia postawy buntowniczej. Jednak kiedy Rafael Nadal zaczął biegać po kortach w takim stroju i jawić się w koszmarach rywali jako betonowa ściana, od której odbija się wszystko, priorytetem była dla niego wygoda, a nie dokonanie rewolty w światowych trendach. Wybiegał sobie w ten sposób mnóstwo sukcesów i kontrakt z Nike, której jednak nie udało się rozpropagować kortowego stylu podopiecznego. Pod pretekstem wykreowania bardziej dojrzałego wizerunku coraz starszego przecież tenisisty, obcięto mu nogawki i przyprawiono
50 moda
rękawy. Okazało się to doskonałym posunięciem taktycznym, zwłaszcza że nie potraktowano Hiszpana wybielaczem i wciąż można podziwiać na nim idealnie komponujące się z czekoladowym odcieniem jego skóry intensywne kolory. Intensywne tak jak jego temperament i wola walki. Jak spodenki intensywnie opinające pośladki tenisisty. Rafa tłumaczy to budową ciała i, choć fani często wypowiadają się na ten temat krytycznie, fanki ze spokojem przyjmują tę argumentację. Bohaterem jednego z głośniejszych tenisowych transferów sponsorskich był Novak Djokovic. Serb początkowo był związany z włoską marką Sergio Tacchini, jednak w 2012 roku podpisał kontrakt z japońskim gigantem Uniqlo (znanym głównie z produkcji kaszmirowych swetrów w każdym kolorze). Podobno poszło o sprawy finansowe, ale niepozbawiony znaczenia mógł być również fakt, że dostarczana przez Sergio Tacchini odzież mogła tenisistę… nieco krępować. Zdaje się, że nawet znany z ogromnego poczucia humoru Djokovic nie był w stanie unieść ciężaru w postaci choćby motywu smoka. Obecne stroje są bardzo stonowane. Widocznie barwna osobowość Serba nie potrzebuje pstrokatego tła. Będąc globalnym ambasadorem Uniqlo, Novak nie błyszczy stylizacjami, tylko zaangażowaniem w działalność charytatywną firmy. Pretendujący do miana wielkiego Andy Murray nie jest w stanie dogonić największych rywali na polu modowym. Jego strojów raczej się szeroko nie komentuje, chyba że w celu dania wyrazu swojemu zniesmaczeniu. Co do braku stylu Szkota zgodni są zarówno eksperci, rozważający chęci Brytyjczyka do wystraszenia rywala strojem, jak i fani, porównujący tenisistę do pracownika KFC. Dostarczane przez Adidasa odzienie rzeczywiście można scharakteryzować jako fluorescencyjne. Andy jest jednak zawodnikiem charakternym i tak jak jego stroje przydają ostrych barw światowym kortom, tak on próbuje dodać koloru zakrzepłej elicie. Strój sportowca musi stanowić jego drugą skórę. Współcześni tenisiści to atleci wkładający w grę ogromny wysiłek, więc ich stroje muszą być tak silne i wytrzymałe jak oni. Jednocześnie wszyscy zawodnicy podkreślają ubiorem swoją osobowość. Sto lat temu nie mieliby tej możliwości. WWW.HIRO.PL
AFERA BENA JOHNSONA
AFERY
ładnie pachniesz, biegałaś? tekst | JACEK SOBCZYŃSKI
Oszustwa na szeroką skalę pojawiają się nawet na igrzyskach paraolimpijczyków, imprezie, zdawać by się mogło, będącej ostoją w pełni zdrowej, honorowej rywalizacji. Tymczasem w 2000 roku dziesięciu zawodników hiszpańskiej reprezentacji koszykówki udawało upośledzonych umysłowo, by tylko wygrać złoty medal. Mało? To teraz najlepsze: sprawę ujawnił tropiący temat od pewnego czasu dziennikarz, który sam udawał upośledzonego i dołączył do drużyny, by później nagłośnić spisek.
52 sport
AFERA PRZEBIEGŁEGO WETERYNARZA
Cinzano był urugwajskim koniem – czempionem. Jego kolega ze stajni imieniem Lebon ścigał się dużo gorzej, ale był podobny do Cinzano. Po przetransportowaniu obu koni do Ameryki, gdzie miały wziąć udział w serii wyścigów, Cinzano nagle zdechł. Opiekujący się oboma końmi weterynarz Mark Gerard odebrał 150 tys. dolarów odszkodowania, po czym postawił pieniądze na nisko notowanego (57 do 1) Lebona. Tymczasem ten niespodziewanie wygrał wyścig, a Gerard stał się bogaczem. Nie na długo, bowiem jeden z dziennikarzy węszył tak długo, aż odkrył, że startującym w zawodach koniem był – ha, ha – rzekomo nieżyjący Cinzano.
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
SPORT TO WIELKIE WYGRANE, SPEKTAKULARNE PORAŻKI I… AFERY. SKANDALIŚCI WYPACZAJĄ IDEE SPORTOWEJ RYWALIZACJI, ALE TO O NICH PAMIĘTAMY PRZEZ LATA, NAWET JEŚLI UMIEJĘTNOŚCIAMI KWALIFIKOWALI SIĘ RACZEJ DO OLIMPIADY GŁUPKÓW ZE SKECZU MONTY PYTHONA. NIE TAK DAWNO TEMU NA JĘZYKACH TŁUMÓW BYŁ MŁODY CHEMIK LANCE ARMSTRONG, MY ZAŚ PRZYPOMNIJMY SOBIE INNE POSTACIE, KTÓRE WYWOŁAŁY W ŚWIECIE SPORTU NIEZŁY ZAMĘT AFERA FAŁSZYWYCH PARAOLIMPIJCZYKÓW
„To nie człowiek, to rakieta” – emocjonowali się pod koniec lat 80. widzowie biegów na 100 metrów. Kanadyjczyk Ben Johnson szalał na bieżni bijąc kolejne rekordy, by podczas olimpiady w Seulu (rok 1988) przebiec setkę w magicznym czasie 9.79 sekundy. Już dwa dni później okazało się, że szybkonogi Ben podkręcał swój silnik przy pomocy sterydów. Sprintera zdyskwalifikowano na dwa lata, zabierając mu przy okazji złoty medal z mistrzostw świata w Rzymie, które odbyły się rok wcześniej. Ale ten powrócił na bieżnię i – a jakże – znów wpadł za doping. Tym razem dyskwalifikacja była dożywotnia, jednak to jeszcze nie był koniec przygód Johnsona z niedozwolonymi specyfikami. Korzystając z apelacji o skrócenie kary 38-letni Kanadyjczyk wystartował w 1999 roku jako weteran. Nie wiadomo dokładnie, co rozgrywało się wówczas w jego mózgownicy, grunt że biegacz dał się złapać po raz trzeci. Obecnie Ben Johnson mieszka na przedmieściach Toronto i prowadzi internetową sprzedaż wysyłkową.
AFERA ROSIE RUIZ
Zdecydowanie najzabawniejszy sportowy przekręt wydarzył się podczas bostońskiego maratonu w 1980 roku. Bieg wygrała Kubanka Rosie Ruiz, która osiągnęła rewelacyjny czas 2 godzin 31 minut 56 sekund. Na podstawie zeznań świadków okazało się, że kobieta dołączyła do biegu na kilometr przed metą. Inni biegacze z czołówki kompletnie nie kojarzyli jej z trasy, w dodatku ubranie Ruiz było niemal zupełnie suche. Może po prostu używała dobrego antyperspirantu?
AFERA CZARNYCH SKARPET
Niby takich korupcyjnych skandalików było w świecie sportu wiele. W amerykańskiej lidze baseballowej siedmiu graczom Chicago White Sox udowodniono ustawianie meczy przeciwko Cincinnati Reds, a w sprawę byli umoczeni także bukmacherzy i mafiosi z Nowego Jorku. Ósemka zawodników z Chicago (jeden z nich w aferze nie uczestniczył, ale wiedział o niej i nie poinformował o tym władz ligi) dostała dożywotnią dyskwalifikację zawodowej gry. Pikanterii dodaje tu jednak fakt, że cała sytuacja miała miejsce w roku 1919, gdy większość sportów zespołowych przypominała raczej zabawę w podwórkowe gonito. Tymczasem Stany miały już profesjonalną ligę z ciałem dyscyplinarnym i systemem sankcji dla graczy.
WWW.HIRO.PL
AFERA ROBERTO ROJASA
Jesień 1989 roku, mecz eliminacji piłkarskich Mistrzostw Świata pomiędzy Brazylią a Chile. Drużyna kraju kawy prowadzi 1:0, gdy nagle do akcji wkracza chilijski bramkarz Roberto Rojas. Trafiony lecącą z sektora brazylijskich kibiców petardą golkiper pada na ziemię, zaś sztab reprezentacji odmawia dalszej gry i ściąga Chilijczyków z boiska. Dopiero powtórki video wykazują, że Rojas pozwolił sobie na wyjątkowo ordynarną symulację – petarda upadła co najmniej metr od niego. Cały cyrk odstawił tylko dlatego, by spotkanie zostało rozegrane od nowa. FIFA zareagowała ostro, wykluczając reprezentację Chile z eliminacji do kolejnych mistrzostw, dożywotnio zdyskwalifikowała też samego Rojasa. Kara została mu cofnięta w 2001 roku, ale wydaje się, że członkowie FIFA zrobili to dla hecy – Chilijczyk miał wówczas 44 lata, a rękawic bramkarskich używał co najwyżej do grzebania w ziemi na przydomowej działce.
AFERA CRASHGATE
28 września 2008 roku podczas 14 okrążenia wyścigu Formuły 1 w Singapurze kierowca Renault Nelson Piquet Jr. rozbił swój samochód o ścianę przy torze. Rok później ujawnił, że wypadek był celowy – Piquet został poproszony przez swój team o celowe uderzenie w ścianę tylko po to, by jego klubowy kolega Fernando Alonso poprawił swoją pozycję w wyścigu. Jak to możliwe? Alonso znajdował się na końcu stawki, ale jego bolid jako jeden z nielicznych był wówczas zatankowany do pełna. Po wypadku Piqueta na torze pojawił się tzw. samochód bezpieczeństwa, a ówczesne przepisy mówiły wyraźnie, że nie wolno tankować samochodu, gdy na torze pojawi się właśnie taki wóz. Hiszpański kierowca szybko wyprzedził resztę i wygrał wyścig. Co ciekawe, sam Alonso miał być kompletnie niewtajemniczony w nieuczciwą zagrywkę, wymyśloną przez Piqueta oraz Flavio Briatore i Pata Symondsa – odpowiednio szefa i dyrektora wykonawczego Renault F1. Tak, tego Flavio, który sypiał z Heidi Klum i Naomi Campbell. Uroczy facet.
SHARON LOCKHART MILENA 18 maja – 18 sierpnia 2013
AFERA TONYI HARDING
A to historia jak z dobrego kryminału. Tuż przed olimpiadą w Lillehammer (rok 1994) amerykańska łyżwiarka Tonya Harding dumała, jak by tu w miarę łatwo i bez przemęczania się zdobyć złoty medal. Myślała, myślała, po czym wymyśliła wynajęcie uzbrojonego w pałkę napastnika i zlecenie mu napaści na jej największą rywalkę, koleżankę z drużyny Nancy Kerrigan. Mężczyzna huknął ją w kolano niemal w obecności kamer, a motywy ataku bardzo szybko wyszły na jaw. Kontuzja Kerrigan nie okazała się na tyle poważna, by Amerykanka nie zdobyła srebra w Lillehammer. Co stało się z Harding? Po nałożeniu na nią dyskwalifikacji łyżwiarka imała się menedżerki wrestlingowej, udziału w walkach bokserskich i startach w MMA. I przy okazji potwornie się roztyła. A, warto nadmienić, że współpomysłodawcą napaści był jej mąż, który po wybuchnięciu afery zmienił nazwisko, lecz przedtem zdążył jeszcze opublikować domowy film porno, w którym wystąpił wraz z małżonką.
kurator : Adam Budak Otwarcie: 17 maja 2013, godz. 18.00 Wystawa jest czynna codziennie (oprócz poniedziałków): 12.00-19.00, w piątki do 21.00 Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski ul. Jazdów 2, Warszawa www.csw.art.pl partner
patronat medialny
WWW.HIRO.PL
SZTUKI WALKI
54 film
WWW.HIRO.PL
krav maga pomaga tekst | MICHAŁ HERNES
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
AMERYKAŃSKA AKTORKA JESSICA CHASTAIN NIE UKRYWA, ŻE ZAPAŁAŁA OBSESJĄ NA PUNKCIE KRAV MAGA. PRZYGOTOWUJĄC SIĘ DO ROLI W FILMIE „DŁUG”, PRZEZ CZTERY MIESIĄCE INTENSYWNIE TRENOWAŁA TĘ SZTUKĘ WALKI. WCZEŚNIEJ NIE MYŚLAŁA POWAŻNIE O SOBIE JAKO WOJOWNICZCE, A NIEDAWNO, WE „WROGU NUMER JEDEN”, PERFEKCYJNIE WCIELIŁA SIĘ W AGENTKĘ CIA ŚCIGAJĄCĄ BIN LADENA. CZY TO OZNACZA, ŻE KRAV MAGA DODAJE SKRZYDEŁ? Chastain rozbrajająco wyznała, że teraz nie bałaby się zmierzyć z facetem, który podszedłby do niej z nożem. Nie straszny jej nawet Tom Hardy, z którym zagrała w „Gangsterze”. Amerykanka stała się trochę potworem, który lubi sprawdzać, jak szybko powali rywala na łopatki. Od początku wpajano jej, że izraelska sztuka walki nie sprowadza się do samoobrony, tylko do tego, by możliwie jak najszybciej zabić przeciwnika. Dlatego niezwykle istotna jest szybkość ruchów i refleks. Wszystko to nie należy do rzeczy łatwych. Przez pierwszy miesiąc Chastain uczyła się podstaw KM, z naciskiem na ruchy i filozofię tej sztuki walki. Chodziło o opanowanie najważniejszych pozycji, kopniaków, ciosów pięściami, łokciami i kolanami. Następnie skupiła się na różnych kombinacjach. Zależało jej na tym, żeby stać się mistrzynią na tyle, na ile jest to możliwe w cztery miesiące. Celem był maksymalny perfekcjonizm i realizm w scenach walki. W czasie drugiego i trzeciego miesiąca doskonaliła różne formy ataku, takie jak chociażby chwyt za ramię. Dużo czasu poświęcała również treningowi agresji. Dzięki swojej nieustępliwości osiągnęła w krav maga czwarty poziom i mogłaby spokojnie pracować w Izraelskich Służbach Bezpieczeństwa. Ten system walki wręcz i samoobrony został opracowany w Czechosłowacji w latach 30. ubiegłego wieku. Bazuje on na podstawowych obronnych odruchach człowieka. Warto odnotować, że posiada różne pchnięcia i uderzenia na okolice oczu, gardła, oczu, kopnięcia w strefę krocza oraz w nogi. KM przez cały czas ewoluuje na drodze licznych badań i doświadczeń użytkowników. Czerpie też skuteczne rozwiązania z innych sztuk walki i systemów obronnych. Po krav maga coraz częściej sięga się w kinie. Kiedy Kristanna Loken przygotowywała się do roli w „Terminatorze 3”, trenowała między innymi właśnie izraelską sztukę walki. I bardzo jej się to spodobało. Co ciekawe, podobne odczucia miała Lucy Liu, której bardzo podoba się walka wręcz. Warto odnotować, że KM trenowały również nie tylko Angelina Jolie (czyli Lara Croft w „Tom Raiderze”) i Jennifer Lopez (przed rolą w „Nigdy więcej”), ale także Shannon Elizabeth. Niby nie przydało się to tej ostatniej na planie „American Pie”, ale widocznie wyszła z założenia, że lepiej być gotowym na wszystko. Podobnym tropem poszła bohaterka „Ściganej” Stevena Soderbergha, którą zagrała Gina Carano, nazywana twarzą kobiecego MMA. Carano z kolei zaczynała od boksu tajskiego, a potem rozpoczęła przygodę z aktorstwem. Z podobnego założenia wyszedł chociażby Oleg „Rosyjski Niedźwiedź” Taktarov. Poza mieszanymi sztukami walki preferuje on jiu-jitsu, a na ekranie można go było zobaczyć chociażby w „Skarbie narodów”, „Bad Boys 2” czy „Predators”. WWW.HIRO.PL
Były mistrz organizacji Strikeforce wagi średniej, Cung Le, pojawił się zaś u boku Channinga Tatuma w „Fighting. Miejskie walki”. Nie można też nie wspomnieć o Randym Couture, który był wielokrotnym mistrzem wagi półciężkiej i ciężkiej UFC i jest członkiem Galerii Sław UFC. To pierwszy zawodnik w UFC, któremu udała się sztuka zdobycia tytułów w dwóch kategoriach wagowych. Jako najstarszy zdobył mistrzostwo UFC oraz MMA (43 lat i 255 dni). Jest również rekordzistą pod względem zdobytych tytułów w UFC. Zdobył ich pięć. Warto dodać, że stoczył aż piętnaście, czyli najwięcej, walk rangi mistrzowskiej UFC. Walki z jego udziałem trzykrotnie były wybierane pojedynkami roku. Dostał także MMA Award za wybitny wkład w rozwój tej dyscypliny. Jednocześnie grywa w takich filmach jak „Od kołyski aż po grób”, „Mistrz”, „Setup” czy „Niezniszczalni”. Za prawdziwy hit należy natomiast uznać filmik, na którym zawodnik MMA i aktor, Quinton „Rampage” Jackson, z przymrużeniem oka radzi, jak… podrywać dziewczyny. Aktorsko wcielił się zaś w sierżanta Bosco „B.A.” Baracusa w remake’u „Drużyny A”. Prawdziwym gigantem jest za to Joe Son, który pojawił się między innymi w roli Randoma Taska w „Austinie Powersie: Agencie specjalnej troski”. Co ciekawe, na wiele walk MMA wychodził w… stringach. Jakby tego było mało, pięć lat temu aresztowano go pod zarzutem sterroryzowania bronią palną, porwania i zbiorowego zgwałcenia, ze szczególnym okrucieństwem, pewnej kobiety. Proces zakończył się w 2011 roku, gdy Son został skazany za torturowanie ofiary na karę dożywotniego pozbawienia wolności. Na miano „człowieka legendy” zasługuje też Kevin „Klimbo Slice” Ferguson. Zanim rozpoczął karierę w sportach walki, pracował jako ochroniarz w nocnym klubie. Był również pracownikiem ochrony w przedsiębiorstwie przemysłu pornograficznego i kierowcą. Obwołano go królem internetowych walk, ze względu na filmiki z ulicznych bijatyk, które umieszczał w internecie. Aktorsko zaliczył epizod w filmie „Król Skorpion 3: Odkupienie”. Jak widać, czasem aktorzy próbują sił w sztukach walki, a zawodnicy – w filmach. Poirytowało to Gary’ego Oldmana. W przezabawnym filmiku, pół żartem, pół serio, wyraził on pretensje, że sportowcy próbują być aktorami. Oldman argumentował, że po pierwsze nimi nie są, a po drugie – wielu z nich nie umie nawet mówić po angielsku. Dał jednocześnie upust swojej wściekłości. Pytanie tylko, czy dalej byłby taki pewny siebie, gdyby spotkał w ciemnej uliczce przedstawiciela MMA. No, chyba że wcześniej wziąłby korepetycje z krav maga u Jessiki Chastain.
MAŁGORZATA KUSZTELAK
przełamując fale tekst | MICHAŁ HERNES
ilustracja | MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA
„JEST BARDZO ZNANY HISZPAŃSKI WSPINACZ, KTÓRY NIE MA NOGI, A MIMO TO WSPINA SIĘ TAK ŚWIETNIE, ŻE DOTRZYMUJE KROKU PEŁNOSPRAWNYM SPORTOWCOM. MOŻE SPOKOJNIE Z NIMI WSPÓŁZAWODNICZYĆ” – MÓWI INSTRUKTORKA WSPINACZKI, DR MAŁGORZATA KUSZTELAK Czy wspinaczka to sport dla wariatów? Nie, takie określenie nie jest dobre. Co prawda wspinające się osoby są lekko zwariowane, ale w sporcie interesuje ich przede wszystkim dobra zabawa, która wiąże się z adrenaliną. Nie chodzi jednak o niebezpieczeństwo, tylko o zajmowanie się czymś, co wzbudza większe emocje. Kluczowa jest odporność na stres? To prawda. Odnoszę wrażenie, że sporo ludzi, którzy zabierają się do tego sportu, ma początkowo lęk wysokości. Przełamanie go przynosi im satysfakcję. Jak wygrać z tym lękiem? Psychika odgrywa bardzo duże, wręcz kluczowe, znaczenie. Czasami nie zdajemy sobie sprawy z faktu, jak trudne rzeczy możemy zrobić. Przekonać można się o tym, uprawiając właśnie wspinaczkę. Przypuśćmy, że jestem mieszczuchem i studentem. Zdarza mi się biegać i chodzić na basen, ale chciałbym rozpocząć przygodę ze wspinaczką. Od czego powinienem zacząć? Najlepiej przyjść na ściankę i zobaczyć, jak to wygląda. Można się zapisać na krótkie szkolenie i potem przystąpić do akcji. Najlepiej przyprowadzić osobę towarzysząca. Kiedy masz towarzystwo, druga osoba może cię asekurować. W ten sposób nauczysz się zarówno wspinania, jak i asekuracji. Jeżeli ktoś nie jest filigranowy, to stoi na straconej pozycji? Nie, taka osoba spokojnie sobie poradzi. Wiele zależy od tego, jaka skala trudności nas interesuje. Jak przygotować się fizycznie do wspinania? Na początku wystarczy samo chodzenie na ściankę. Później, gdy chce się robić postępy, trzeba się wzmocnić. Początkowo istotną rolę odgrywają technika i nasze podejście do sprawy. Następnie powinno się zadbać o wzmocnienie rąk, bo są w tym wszystkim bardzo ważne. Najlepiej wykonywać antygrawitacyjne ćwiczenia na drążku. W jaki sposób przygotować się do walki z grawitacją, skoro mówimy o sporcie niebezpiecznym dla palców? Na początkowym etapie trzeba wybierać drogi o dużych chwytach. Pewnie, że lepiej być lekkim, ale na dużych chwytach nic się nie stanie i możemy być spokojni. Później, stopniowo, należy wprowadzać coraz mniejsze chwyty i przewieszone drogi. Ostatnim etapem jest tak zwany „dach”. Po jakichś czterech latach można się już nie bać o kontuzje palców. Co we wspinaniu się na skałce jest najbardziej ekscytujące?
56 wspinaczka
Wysokość odczuwa się tak czy inaczej. Dla nowicjuszy to bardzo emocjonująca sprawa. Osoby bardziej doświadczone traktują to natomiast jako trening. Czymś analogicznym jest pływanie na basenie dla uprawiających triathlon. Wspinać można się też w pięknych europejskich rejonach. Które są godne polecenia? W Polsce Jura Krakowsko-Częstochowska, gdzie jest wapień. Polecam również wspinaczkę w Sokolikach (granit) czy w Górach Stołowych (piaskowiec). I oczywiście w Tatrach, ale tam jest mniej wspinania sportowego, a więcej górskiego. Jeżeli zaś chodzi o Europę, to najbardziej lubię Hiszpanię i Francję. Na południu skał jest najwięcej – są najwyższe i najpiękniejsze. Mowa o skałach wapiennych. Osobiście uwielbiam miejsca, w których są skały zarówno granitowe, jak i wapienne. Zdarzyła ci się jakaś niebezpieczna sytuacja związana ze wspinaczką? Raczej nie. Wiadomo, że zdarzają się różne wypadki, ale dotyczy to wszystkich rodzajów sportu. Wspinaczka nie jest bardziej niebezpieczna niż piłka nożna, koszykówka czy siatkówka. Spójrzmy na koszykówkę – to gra bardzo kontaktowa. Niedawno dużo mówiło się w mediach o śmierci polskich alpinistów. Czy to może kogoś odstraszyć od wspinaczki? Jeżeli ktoś nie wie, czym wspinaczka sportowa różni się od alpinizmu, to istnieje takie ryzyko. Boję się tego, ale pamiętajmy, że to dwie zupełnie różne dyscypliny. Alpinizm jest bardzo ryzykowny, ponieważ dużo zależy w nim nie od nas, tylko od obiektywnych czynników. Chociażby od pogody.
A niewidomi? Znam trzy takie osoby, które radzą sobie z tym naprawdę świetnie. Dla nich lepsze są drogi, na których można na chwilę stanąć. Trudno będzie im robić dynamiczne ruchy, bo nie wiedzą, w którym kierunku mają skakać. Ktoś taki musi ścianę dotknąć i zbadać. Uczą się przykładowo techniki wkrętnej. Chodzi w niej o to, by ustawiać się bokiem. Wiele niewidomych osób lubi wspinać się w górach, gdzie czują powiew powietrza i mogą obcować z przyrodą. Jest bardzo znany hiszpański wspinacz, który nie ma nogi, a mimo to wspina się tak świetnie, że dotrzymuje kroku pełnosprawnym sportowcom. Może spokojnie z nimi współzawodniczyć. Wyobrażasz sobie życie bez wspinaczki? Nie. Do którego roku życia można ją uprawiać? Moja koleżanka właśnie przeszła na emeryturę, jest po sześćdziesiątce, i wyznała mi, że teraz wreszcie będzie miała czas na wspinanie się. Nic nie stoi na przeszkodzie, by zacząć wspinaczkę niezależnie od wieku. Znam pana, który rozpoczął z nią przygodę, mając siedemdziesiąt trzy lata. I bardzo dobrze mu szło. A najmłodsi? Najmłodszy jest Ignacy, który ma trzy i pół roku. Radzi sobie świetnie. Wchodzi na samą górę ścianki. Narzeka tylko na buty i żali się, że są dla niego zbyt ciasne.
Z tych powodów nie uprawiasz alpinizmu? W ściance sportowej mamy nad tym większą kontrolę. To sport, a moim zdaniem alpinizm sportem nie jest. Jesteś także instruktorką sportu dla niepełnosprawnych. Jak u nich wygląda przełamywanie barier? Wszystko zależy od rodzaju niepełnosprawności. Wspinaczka to dla każdego mierzenie się z jakimiś barierami. Może to być lęk wysokości. Jeżeli ktoś ma niesprawne kończyny, wyzwaniem będzie dla niego wejście na górę w jakiś inny sposób. Przykładowo, osoby z porażeniem mózgowym lub uszkodzonym rdzeniem kręgowym będą wspinać się trochę inaczej. Mogą się bardziej wciągać na linie. Ci, którzy nie mają sprawnych kończyn dolnych, muszą podciągać się na rękach lub przy pomocy liny. Są do tego specjalne urządzenia. W przypadku niesprawnych kończyn górnych, tacy ludzie będą się koncentrować na pracy nóg. WWW.HIRO.PL
BRUCE LEE
tylko bruce się lee-czy tekst | SEBASTIAN RERAK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
26 LIPCA 1973 ROKU NA EKRANY HONGKOŃSKICH KIN WESZŁO „WEJŚCIE SMOKA”, PIERWSZY FILM KUNG FU ZREALIZOWANY PRZEZ HOLLYWOODZKIE STUDIO. PRODUKCJA, KTÓRA DLA CAŁEGO GATUNKU BYŁA TYM, CZYM „2001: ODYSEJA KOSMICZNA” DLA SCIENCE FICTION. ODTWÓRCA GŁÓWNEJ ROLI, BRUCE LEE MIAŁ DZIĘKI NIEJ ZAPEWNIĆ SOBIE PRZEPUSTKĘ DO NIEŚMIERTELNOŚCI. CAŁKIEM ZRESZTĄ DOSŁOWNIE, BO CHARYZMATYCZNY MISTRZ KUNG FU W MOMENCIE PREMIERY NIE ŻYŁ JUŻ OD SZEŚCIU DNI W Polsce pierwsze pokazy „Wejścia smoka” odbyły się na niewielką skalę w roku 1978. Gorąca fama filmu przyciągnęła do warszawskiego kina Iluzjon tylu chętnych, że naporu ściśniętego tłumu nie wytrzymały szyby w drzwiach wejściowych budynku. Na dobre bruceleemania rozpętała się dopiero cztery lata później. Podczas gdy na ulicach panował wciąż syf stanu wojennego, ekrany widowiskowo rozsadzał ponaddźwiękowymi kopniakami filigranowy Azjata. Lee demolował zastępy wrogów z gracją aktora tradycyjnej chińskiej opery. Był najzręczniejszy, najszybszy i najtwardszy – niemal niezniszczalny. Tym trudniej było więc uwierzyć, że kogoś takiego pokonać zdołał obrzęk mózgu. Pewnie dlatego szeptano pokątnie, że w rzeczywistości aktor padł ofiarą zamachu wysłanników klasztoru Shaolin, karzących go za zdradę tajemnic kung fu. Tajemnicze okoliczności śmierci zaledwie 33-letniego Bruce’a Lee jedynie podsycały jego kult. W Polsce naśladowcy mistrza zapisywali się masowo do powstających w każdej osiedlowej świetlicy szkółek kopania się po nogach (bo z azjatyckimi sztukami walk miały one niewiele wspólnego), a co bardziej krewkich z ulic zgarniała milicja, kiedy „ciosy z karaty” ćwiczyli na latarniach, koszach na śmieci i głowach kolegów. Niejeden zgryz został zdekompletowany przez domowej roboty nunczaki. Szczytem lansu był zaś kolorowy plakat z idolem lub prasowanka naniesiona na biały podkoszulek od wuefu. Zachód także nie oparł się fascynacji Małym Smokiem z Hong Kongu. Tyle że tam trwała ona już od dawna, a Lee stawiany był w jednym rzędzie z innymi przedwcześnie zmarłymi bożkami kina, takimi jak James Dean czy Marilyn Monroe. Zmontowana w pięć lat po śmierci aktora „Gra śmierci”, choć niekompletna, także zyskała kultowy status. Zastanawialiście się, dlaczego Tarantino ubrał Umę Thurman w żółto-czarny kombinezon na planie „Kill Bill”? Właśnie dlatego, że Lee przywdziewał podobny ciuch, wcielając się w swoją ostatnią filmową rolę. Bruce Lee, a właściwie Lee Jun-fan urodził się 27 listopada 1940 roku. O ironio, na świat przyszedł w chińskiej dzielnicy San Francisco, ponieważ jego ojciec – aktor hongkońskiej opery – przebywał akurat na tournée po Stanach.
58 film
Jako dziecko zyskał pewną popularność, występując w filmach pod kantońskim nazwiskiem Lee Siu Loong, które na polski tłumaczy się jako Mały Smok. Przydomek całkiem trafny, bo Lee nie należał do gigantów – miał niecałe 1,70 m. wzrostu, a u szczytu formy jego waga nie przekraczała sześćdziesięciu kilogramów. Teoretycznie kandydat na anorektyka, a jednak wytrwale trenujący chińskie sztuki walki Bruce dorobił się wzorowej muskulatury i zadziwiającej siły. Smok patronował mu zresztą z dwóch powodów – moment narodzin przyszłego gwiazdora przypadł na godzinę smoka w roku smoka. Częściej jednak niż przed kamerą, młodego Lee zastać można było na ulicach Hong Kongu, gdzie w szemranym towarzystwie szwendał się w poszukiwaniu kłopotów. Kiedy kolejny raz wyrostek napytał sobie biedy, rodzice podjęli decyzję, aby w celach wychowawczych wysłać go za Ocean. W Ameryce Bruce skończył studia i pracował jako instruktor sztuk walki. Mimo kilku występów na małym i dużym ekranie (m.in. w telewizyjnych serialach „Batman” i „Zielony Szerszeń”) nie był jednak w stanie kontynuować aktorskiej kariery. Ta rozpoczęła się na nowo dopiero po powrocie do Hong Kongu, gdzie Lee otrzymał główną rolę w „Wielkim szefie” (1971), niskobudżetowej kopance, która odniosła wielki sukces komercyjny. Dobrą passę Mały Smok podtrzymał filmami „Wściekłe pięści” i „Droga smoka” (oba z 1972). W kolejce tymczasem czekało „Wejście smoka” i… przejście do legendy. Pomimo raczej skromnego dorobku filmowego Bruce Lee sprawił, że kino kung fu, wcześniej praktycznie nieistniejące poza południowo-wschodnią Azją, zdobyło międzynarodowe uznanie. Po jego plecach przeszły całe tabuny speców od mordobicia (uważny widz zauważy w obsadzie „Wejścia smoka” także Jackiego Chana, Chucka Norrisa i Bolo Yeunga, etatowego bad guya z produkcji kopanych), którzy jednak nie byli w stanie dorównać mistrzowi charyzmą. On sam udowodnił zaś, że sztuki walki to w większym stopniu filozofia niż zdolność robienia kuku bliźnim. W taoistycznym tonie zwykł mawiać za życia: „Jeśli tracisz pieniądze, nic nie tracisz. Jeśli tracisz zdrowie, coś tracisz. Jeśli tracisz spokój, tracisz wszystko”. Warto wspomnieć te słowa w czterdziestą rocznicę odejścia małego wojownika. WWW.HIRO.PL
PLANETE DOC
święto dokumentu tekst | PIOTR CZERKAWSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
ORGANIZATORZY FESTIWALU PLANETE+ DOC MAJĄ POWODY DO ZADOWOLENIA. 10 MAJA W WARSZAWIE, A DWA DNI PÓŹNIEJ TAKŻE WE WROCŁAWIU RUSZA JUBILEUSZOWA, 10. EDYCJA IMPREZY. PRÓŻNO JEDNAK SPODZIEWAĆ SIĘ Z TEJ OKAZJI STRZELAJĄCYCH SZAMPANÓW, WYSTAWNYCH BANKIETÓW I DĘTYCH PRZEMÓWIEŃ. PREZENTEM DLA ODDANYCH WIELBICIELI FESTIWALU POWINIEN, TRADYCYJNIE JUŻ, OKAZAĆ SIĘ BARDZO ATRAKCYJNY PROGRAM
54 film
WWW.HIRO.PL
SPOTKANIA NA SZCZYCIE W przeszłości magnesem przyciągającym do warszawskiego festiwalu widzów i dziennikarzy często stawali się zapraszani goście. Organizatorom Planete+ Doc udało się sprowadzić do Warszawy Wernera Herzoga czy Charlotte Rampling. Tym razem zabraknie może gwiazd z pierwszych stron gazet, ale w ich miejsce pojawią się postacie doskonale znane czytelnikom filmowych magazynów. Gościem tegorocznego festiwalu będzie między innymi autor zachwycających wizualnie dokumentalnych esejów, Peter Mettler. Do Warszawy przybędzie także – uważany za jednego z najbardziej przenikliwych obserwatorów rosyjskiej prowincji – Siergiej Łoźnica. Zanim reżyser z ukraiń-skim paszportem zaczął realizować nagradzane w Cannes fabuły, wypracował unikalny styl autora kina dokumentalnego. Pozbawione dialogów, wyraźnie kontemplacyjne kino Łoźnicy pozostaje niełatwe w odbiorze, ale przynosi widzom sporą satysfakcję. W takich filmach jak „Blokada” czy „Rewia” reżyser pomysłowo rozlicza się z dziedzictwem Związku Radzieckiego i demaskuje techniki takie jak reżimowa propaganda. Najczęściej Łoźnicę interesuje jednak współczesna, rosyjska rzeczywistość. W takich przypadkach spojrzenie reżysera bywa zabarwione melancholią, poczuciem triumfu egoizmu i agonii wspólnotowych wartości. W obiektywie Łoźnicy większość bohaterów przypomina smętne upiory, które błąkają się bez celu po prowincjonalnych bezdrożach. Doskonale zorientowani w trendach światowego dokumentu organizatorzy Planete+ Doc nie zapominają także o polskim podwórku. Na warszawskim festiwalu z równą gorliwością fetuje się zarówno starych mistrzów, jak i ich obiecujących następców. W tym roku na Planete+ Doc swoje polskie premiery będą mieć między innymi „Aleksander” Wilhelma i Anny Sasnalów oraz – realizowany przez siedem lat na sudańskiej pustyni – „Abu Haraz” Macieja Drygasa. Na miano najbardziej oczekiwanego polskiego filmu tegorocznego festiwalu zasługuje jednak z pewnością „Sztuka znikania” Bartosza Konopki i Piotra Rosołowskiego. Owiany tajemnicą projekt ma przedstawić Polskę w przededniu stanu wojennego widzianą oczyma haitańskiego szamana. W swoich poprzednich filmach Konopka za pomocą pomysłowych metafor potrafił oswajać paradoksy historii naszej części Europy. Istnieje duża szansa, że za pomocą „Sztuki znikania” reżyserowi uda się przekroczyć wyobrażenia o PRL-u dyktowane przez szkolne podręczniki i ipeenowskie teczki. DOKUMENT WOKÓŁ NAS Tegoroczna edycja Planete+ Doc po raz kolejny zapowiada się jako impreza odważna myślowo, wyrazista ideologicznie i odważnie diagnozująca problemy otaczającej rzeczywistości. Mimo nierzadko publicystycznej tematyki, prezentowane na festiwalu filmy nie sprowadzają się do powtarzania komunałów rodem z telewizyjnych newsów. Tytuły prezentowane na Planete+ Doc przedstawiają pogłębioną wizję rzeczywistości, w której intelektualny przekaz łączy się ze świadomością filmowej formy. Jednym z takich tytułów może okazać się „GMO. Wszyscy jesteśmy królikami doświadczalnymi” Jeana-Paula Jauda. Doskonale znany festiwalowej publiczności reżyser tym razem postanowił skonfrontować widzów z wynikami najnowszych badań dotyczących zmodyfikowanej genetycznie żywności. Szerokim echem odbiją się zapewne również festiwalowe pokazy „Pussy Riot. Modlitwa punka”. Film Mike’a Lernera i Maksima Pozdorowkina przypomina sprawę rosyjskich artystek skazanych na wieloletnie więzienie za performance w moskiewskiej cerkwi. Na jeden z najważniejszych tytułów tegorocznej edycji Planete+ Doc wyrasta zrealizowane w Indonezji „Act of Killing”. Film Joshui Oppenhaimera zrobił furorę na ostatnim festiwalu w Berlinie, a wcześniej został okrzyknięty arcydziełem przez samego Wernera Herzoga. Dokument amerykańskiego reżysera opiera się na
WWW.HIRO.PL
rozmowach z katami, którzy lata temu pod byle pretekstem wymordowali rzesze członków indonezyjskiej opozycji. Oppenheimer doskonale zdaje sobie sprawę, że próba rekonstrukcji bolesnej przeszłości może sprowokować szereg manipulacji. Dlatego właśnie decyduje się na realizację przewrotnego pomysłu, by dotrzeć do prawdy za pomocą zaaranżowanej przez siebie fikcji. Zamiast wysłuchiwać opowieści dawnych zbrodniarzy, Oppenheimer nakłania ich do aktorskiego zainscenizowania scen z przeszłości. Kaci początkowo przystępują do tego pomysłu z dumą, która z biegiem czasu ustępuje jednak miejsca wstydowi. Być może dopiero dzięki kamerze Oppenheimera stłumione zło mogło na powrót ujawnić przerażające oblicze. POWROTY MISTRZÓW Wśród setek prezentowanych filmów z pewnością uda się także wyłowić kilka pereł, które odbiegają od rozpolitykowanego oblicza festiwalu. Na Planete+ Doc zostanie zaprezentowany między innymi subtelny dokument biograficzny o Antonie Corbijnie, a także przepełniony ekscentrycznym humorem „Monty Python według Grahama Chapmana”. Szansę uwiedzenia widzów otrzyma także seria „Green Porno” wyreżyserowana przez Isabellę Rossellini. W tym roku do Warszawy powrócą także dawni ulubieńcy festiwalu. Peter Liechti, reżyser znakomicie ocenianych „Odgłosów robaków – zapisków mumii”, przywiezie do stolicy „Father’s Garden”. W nowym filmie szwajcarski reżyser z mieszaniną ironii i podziwu przygląda się długoletniemu małżeństwu swoich rodziców. Przebojem Planete+ Doc okaże się z pewnością także „Dom radia” w reżyserii Nicolasa Philiberta. Autor słynnego „Być i mieć” spotyka tytułowe medium na ideowym rozdrożu. Paryskie radio z filmu Philiberta pozostaje rozpięte między tradycją a nowoczesnością, Umberto Eco a Justinem Bieberem. Choć francuski reżyser pozostaje wyraźnie zafascynowany filmowanym podmiotem, w swoim stylu obserwacji pozostaje jednak dyskretny. Philibert nie chce odpowiadać na nurtujące go pytania za wszelką cenę, czasem woli pozostać za zamkniętymi drzwiami i otworzyć pole dla wyobraźni widza. Dzięki takiemu podejściu francuskiemu reżyserowi udaje się zachować atmosferę tajemnicy, która zawsze stanowiła istotny składnik fenomenu radia. Jak bardzo wyczerpująco nie przestudiowałoby się programu Planete+ Doc, zawsze pozostaje nadzieja, że gdzieś między wierszami czają się na nas niespodziewane olśnienia. Dla warszawskiego festiwalu nie byłoby to zresztą novum. Właśnie podczas Planete+ Doc w zeszłym roku rozpoczęła się przecież polska kariera „5 rozbitych kamer”, które kilka miesięcy później otarły się o Oscara. Zaufanie do organizatorów pozwala stwierdzić, że w tym roku również znajdą się filmy o podobnym potencjale. Jak wielu z nas uda się je odnaleźć?
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
niechęć do polaryzacji tekst | BARTOSZ CZARTORYSKI
DON CHEADLE
WWW.HIRO.PL
Z OKAZJI PREMIERY „IRON MANA 3” BARTOSZ CZARTORYSKI SPOTKAŁ SIĘ W LOS ANGELES Z JEDNĄ Z GWIAZD FILMU: ZNAKOMITYM AKTOREM DONEM CHEADLE’EM, ABY POROZMAWIAĆ O PRACY NAD MARVELOWSKĄ SUPERPRODUKCJĄ I NIE TYLKO Nowy film, nowa zbroja, nowa ksywka… ale nadal ten sam facet? Nic się nie zmieniło! To nadal Rhodey, gość z żelaznymi zasadami i mocnym kręgosłupem moralnym, który nie ma żadnych wątpliwości, co jest dobre, a co złe. Przeszedłeś swoisty rebranding. Łatwo było przyzwyczaić się do nowego wizerunku? Nie jesteś już wszak War Machine, a Iron Patriot. Minęła dłuższa chwila, zanim się przyzwyczaiłem do nowego image’u. Zdążyłem się już zżyć z poprzednią zbroją, czułem, że tkwi w niej prawdziwa moc, i nie byłem pewien, czy ubrany w amerykańską flagę będę budził ten sam respekt. Któregoś dnia Robert, a raczej Tony Stark, skomplementował mój, jak się wyraził, nowy lakier i od tej pory nawijaliśmy na planie o naszych nowych zbrojach, jakbyśmy chwalili się świeżo kupionymi autami! Skoro więc tyle już w ciebie zainwestowano, może warto byłoby nakręcić jakiś spin-off z Rhodeyem… Nie jest to wykluczone, powiedziałbym nawet, że zostało wręcz zasugerowane! Rhodey to naprawdę złożona postać, którą warto rozwinąć, coraz jaśniej świecący punkt na filmowej mapie Marvela, z czego jestem niezwykle zadowolony i mam nadzieję, że scenarzyści dadzą mi się wykazać w kolejnych filmach. Bardzo chciałbym zobaczyć tego faceta już poza strukturami wojskowymi, może niekoniecznie jako dezertera, ale człowieka stojącego przed nowymi wyborami, nieuwarunkowanymi przez rządowy rozkaz. A kiedy wygasa twój kontrakt z Marvelem? Kurczę, nawet nie wiem. Podpisałem umowę na bodajże sześć filmów. Czyli możemy się spodziewać przynajmniej kolejnych czterech z twoim udziałem? Z pewnością! Może pojawię się w drugiej części „Avengers”? Producenci trzymają wszystko w ścisłej tajemnicy, więc pozostaje mi jedynie życzyć sobie szczęścia. W „Iron Manie 3” rzadko oglądamy ciebie i Roberta Downeya Jr. w zbrojach, ale obaj udowadniacie, że nawet i bez kostiumów nadal możecie być superbohaterami. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale… pozostaje mi się z tym zgodzić! Dobrze było móc dowieść, że w środku tej kupy złomu znajduje się ktoś, kto potrafi sobie radzić i bez technologicznych bajerów. Zbroja jest jedynie przedłużeniem samych bohaterów, tego, kim są w rzeczywistości. Potrafią być herosami nie tylko w fikuśnych strojach. Zresztą Rhodey to prawdziwy twardziel, ma przecież nie byle jakie szkolenie wojskowe! Nie miałeś już dość tych wszystkich kaskaderskich wygibasów? Umęczyłem się jak cholera, ale bawiliśmy się doskonale. Pod koniec każdego dnia zdjęciowego wręcz umierałem z bólu, dokuczały mi zakwasy, jednak niczego nie żałowałem. Fajnie jest grać w filmie akcji i faktycznie musieć biegać, skakać i robić to
WWW.HIRO.PL
wszystko, czego nie załatwią za ciebie komputery. Nic nie zastąpi pracy z prawdziwymi kaskaderami. „Iron Man 3” to jednak nie tylko widowisko, ale bodaj najbardziej, jeśli mogę użyć takiego słowa w kontekście komiksowego blockbustera, introwertyczna część serii… Zdecydowanie. Tony musi uporać się z własnymi problemami, po wydarzeniach z „Avengers” ma istną traumę, cierpi na szok pourazowy i pod tym względem faktycznie jest to film o facecie, który próbuje pozbierać się do kupy, walczy o to, żeby się nie rozpaść, nie załamać. Poza tym jego wróg to nie kosmita czy maszyna, to również człowiek, przez co cały film wydaje się osadzony w naszej rzeczywistości, możemy łatwiej utożsamić się z Tonym. Powiedziałbyś, że Tony i Rhodey w pewnym sensie się uzupełniają? Jasne. Rhodey pomaga Tony’emu stąpać twardo po ziemi, potrafi przywołać go do porządku; z kolei Tony popycha Rhodeya do przodu, zachęca do działania instynktownego, pomaga mu zawierzyć emocjom, skłania do niesubordynacji, choć w granicach rozsądku. Chodziło nam w tym filmie o podkreślenie kumplowskiej więzi pomiędzy nimi i Shane dał nam ku temu prawdziwą okazję. Myślę wręcz, że osią „Iron Mana 3” jest właśnie przyjaźń pomiędzy Rhodeyem a Tonym, to przez jej pryzmat patrzymy na obu bohaterów i to dzięki niej dowiadujemy się o nich kilku nowych rzeczy, ona ich w pewien sposób definiuje. Gdzie upatrywałbyś sukcesu serii? Przecież jeszcze niedawno Marvel kręcił głównie filmy klasy B i nie marzył o podboju kin… Firma postawiła wszystko na jedną kartę z pierwszym „Iron Manem” i… film rozbił bank. Zainwestowali mnóstwo kasy i opłaciło się. Zrobili to ponownie i znowu się opłaciło. Uznali więc, że warto przejrzeć przepastną biblioteczkę Marvela i zobaczyć, który komiks warto zdjąć z półki i odkurzyć. Od tej pory konsekwentnie budują swój własny filmowy świat. Zajmujesz się tysiącem rzeczy naraz. Czego możemy spodziewać się po Donie Cheadle’u w najbliższym czasie? Sam nie jestem pewien! Oczywiście wracam do serialu [„Kłamstwa na sprzedaż” – przyp. red.], na pewno kręcimy jeszcze jeden sezon, a może nawet i parę, czego sobie życzę, poza tym cały czas zajmuję się produkcją filmową. Rozglądam się za fajnymi projektami, ale nie jest z tym tak łatwo, mam wrażenie, że wszystko robi się coraz bardziej spolaryzowane: albo kręci się wielkie blockbustery za ciężkie pieniądze, albo jakieś niezależne produkcje za grosze. Sam chciałbym robić kino środka, takie, powiedzmy, za trzydzieści milionów dolarów, które nie musi zarobić kokosów, żeby wyjść na swoje, może opowiadać o trudniejszych sprawach przy zachowaniu atrakcyjności samego widowiska filmowego. A może wyreżyserujesz jakiś film superbohaterski dla Marvela? Teraz, skoro już o tym wspomniałeś, będę miał o czym myśleć!
z punktu widzenia tylnego siedzenia
DOMINGA SOTOMAYOR tekst | URSZULA LIPIŃSKA
ilustracja | TOMASZ TERESA
27-LETNIA REŻYSERKA ZE SWOIM DEBIUTANCKIM FILMEM „OD CZWARTKU DO NIEDZIELI” OBJECHAŁA CAŁY ŚWIAT. GDZIEKOLWIEK SIĘ NIE POJAWIŁA, ZGARNĘŁA NAGRODY. W ROTTERDAMIE ZDOBYŁA ZŁOTEGO TYGRYSA, W BUENOS AIRES – NAGRODĘ FEISAL, WE WROCŁAWIU – GRAND PRIX W KONKURSIE GŁÓWNYM NOWE HORYZONTY. NAM OPOWIEDZIAŁA O WSPOMNIENIACH ZE SWOJEGO DZIECIŃSTWA I SAMOCHODZIE JAKO KŁĘBOWISKU NEGATYWNYCH EMOCJI Co widziałaś z punktu widzenia tylnego siedzenia w samochodzie w czasie drogi na wakacje? Takie podróże, jak ta w filmie, są jednym z najcudowniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Zapamiętałam z nich głównie fragmentyzację rzeczywistości, którą czasami pilnie obserwowało się przez okno samochodu, aby za chwilę pozwolić, żeby film się urwał, bo zasypiałało się w podróży. Wspaniały i beztroski brak ciągłości przyczyno-skutkowej. Nigdy potem, poza dzieciństwem, tego nie doświadczyłam. W twoim filmie dzieciństwo nie jest samą cudownością, jest podszyte gorzkimi uczuciami. W „Od czwartku do niedzieli” chciałam zaprowadzić pewną harmonię między przyjemnością a niepokojem rodzinnych wakacji, w które wybierają się rodzice przeżywający małżeński kryzys. Po pierwsze, spędzanie wielu godzin na tylnym siedzeniu to udręka. Jest ciasno, odczuwa się dyskomfort, nie moża się ruszyć. To generuje nieprzyjemną atmosferę po kilku godzinach podróży. Robiłam film o dzieciach i opowiadany z perspektywy dzieci, ale za wszelką cenę chciałam uniknąć sentymentalizmu i pretensjonalności, zaprowadzić w tej historii jakąś naturalną dramaturgię. Nie mam złudzeń, że motyw rozbitej rodziny zaczerpnęłam z rzeczywistości, bo zawsze pracuję nad tematami, które obserwuję blisko siebie. A blisko siebie widzę przede wszystkim kryzys rodzin i nieumiejętność komunikacji między ludźmi. Sama to przeżyłam i wiem, że nie ma w tym nic miłego. Moi rodzice się rozstali i ten film jest na swój sposób biograficzny. Od jakiej obserwacji zaczął się pomysł na „Od czwartku do niedzieli”? Było wspomnienie z dzieciństwa uwiecznione na zdjęciu: mój kuzyn leżący na dachu samochodu. Ta scena stała się częścią filmu i przyznam szczerze, że to moja ulubiony moment fabuły. Trzymałam się tego zdjęcia od początku prac nad filmem i z niego czerpałam motywację do dalszej pracy. Podobała mi zawarta w nim idea: dzieci bawiące się beztrosko na zewnątrz i rodzice zamknięci w środku samochodu. Samo pisanie scenariusza i potem kręcenie było dziwnym i zarazem cudownym procesem. Pracowałam na swoich wspomnieniach, konkretnych wydarzeniach i zapamiętanych nastrojach. Przypominałam sobie te wielogodzinne podróże po Chile, kraju, który ma bardzo specyficzny kształt, jest długi i sprzyja takim właśnie wycieczkom bez celu, jak ta pokazana w filmie. Po prostu wsiadało się w samochód i jechało przed siebie, starając się zapamiętać wszystkie mijane krajobrazy.
WWW.HIRO.PL
Przez długi czas wydaje się, że ostatnią sceną twojego filmu jest ta, w której bohaterowie docierają na pustynię – w taką nieprzyjemną, pełną dojmującą pustki przestrzeń niczym z jakiegoś filmu Michelangelo Antonioniego. Prawdę mówiąc, mam słabość do kina Antonionego i tego jak komponował on sceny, niosąc z nimi nastrój wewnętrznego skonfliktowania. Imponuje mi to, jak z pomocą plenerów Antonioni kreował przez wszystkie swoje filmy wielką refleksję o nieprzerwanej samotności człowieka i wybierając odpowiednie krajobrazy mówił o ludziach i ich emocjonalnym stanie. Takie było też moje zamierzenie, choć inspiracje Antonionim przyszły do mnie raczej podświadomie. W ostatnich scenach mojego filmu ten pustynny plener zasadniczo zmienia układ sił między bohaterami. Wcześniej krajobrazy mają wiele wspólnego z dziećmi, to one komentują, co im się podoba w otoczeniu, a co nie. Pod koniec filmu pozostaje na ekranie jedynie goła pustynia, postacie stają się na niej mało znaczące, wszystko dookoła mówi o nich więcej niż oni sami są nam w stanie zakomunikować swoim zachowaniem. Dlaczego matka ostatecznie nie opuszcza rodziny? Brakuje jej odwagi czy wręcz przeciwnie? W naszym społeczeństwie kobiety są zdecydowanie silniejsze i poczucie nieobecności silnego, dominującego mężczyzny czy figury ojca w rodzinie towarzyszy nam nieprzerwanie. W ten sposób mój film stał się zresztą polityczny, choć zupełnie nie miałam takiego zamiaru. Mam 27 lat, pochodzę z pokolenia zupełnie niezainteresowanego polityką, niechętnego angażowaniu się w nią i wychowanego w ucisku wypływającego bardziej z sytuacji ekonomicznej niż politycznej. Pod tym względem jesteśmy zupełnie różni od ludzi z pokolenia wyżej: oni widzieli dyktaturę na własne oczy i siłą rzeczy choćby popełniane przez nich działania artystyczne są nacechowane politycznie. Młodsze ode mnie pokolenie zresztą także wraca do „tradycji”, np. coraz większą popularnością cieszą się ruchy studenckie czy aktywizm polityczny. Mnie to nigdy nie frapowało, wręcz czuję do tej dziedziny nieśmiały wstręt. Zdaję sobie jednak sprawę, że żyje w społeczeństwie, w którym każdy kameralny film o kryzysie rodziny można odebrać w sposób polityczny, jako metaforę jakieś wielkiej sprawy. Nie będę też udawać, że nie dostrzegam wpływu polityki na życie codzienne: to ona kształtuje układy społeczne i relacje, w jakich się obracamy, modele zachowań i to, jak ludzie wyrażają uczucia. Co więcej, uważam film za narzędzie polityczne, przez wiele lat kino w Chile służyło reagowaniu na niesprawiedliwość władzy, korupcję, terror.
Z czasem zaczęłam dostrzegać, że możliwość odczytania „Od czwartku do niedzieli” jako filmu politycznego ma sens. Dużo przecież w swoim filmie mówię o koncepcie własności, o tym, że nie można posiadać drugiego człowieka na własność, nikt do nikogo nie należy na zawsze. Moi bohaterowie w czasie wspólnej podróży to właśnie sobie uświadamiają: że nie są przypisani do ról do śmierci i mogą swoją pozycję w rodzinie kwestionować. Mogą także wybrać samotność. W moim filmie badam impulsy, które popychają ich nie tylko do podjęcia w powyższych kwestiach decyzji, ale także popychają ich w ogóle do refleksji nad tym, co ich spaja jako rodzinę i czy w ogóle coś jeszcze ich spaja. Kiedy ich poznajemy, przez długi czas wydaje się spajać ich jedynie fakt, że znaleźli się w jednym samochodzie, małej przestrzeni, w której są na siebie skazani. W takim celu ich tam zamknęłaś? Samochód w moim filmie jest jakąś kapsułą, w której kłębią się złe emocje, rany z przeszłości i negatywna energia. Dużo bardziej znaczące są właśnie plenery albo fakt, że ta rodzina nie wie, gdzie jedzie. Oni po prostu jadą przed siebie i nie wiedzą, co ich czeka, tak jak nie wiedzą, co czeka ich w życiu, za następnym zakrętem. Z jednej strony mamy poczucie, że ich sytuacja jest dramatyczna, bo w powietrzu wisi niepokojąca atmosfera, w której oni są uwięzieni. Z drugiej strony, przed nimi rozpościera się otwarta przestrzeń zapraszająca do konfrontacji i zmuszająca do nawiązania dialogu. Nie chciałam jednak robić prostego filmu o kryzysie w małżeństwie. Dlatego też zdecydowałam się na opowiadanie wydarzeń z perspektywy dziecka, bo dzieci mają specyficzny punkt widzenia. Nie wszystko wiedzą, nie wszystko rozumieją, postrzegają świat dokładnie tak samo jak przez okno podczas podróży: fragmentarycznie, bez ciągłości i logiki. Ciężko kręci się film w samochodzie? Na początku oczywiście nie było łatwo, ale potem znaleźliśmy sposób jak to zrobić. Jeśli komuś się wydaje, że tak kameralny film kręci się w intymnej atmosferze i ekipie na kilka osób, chyba nigdy nie był na planie filmowym. Prawdę powiedziawszy, wszędzie stykam się z podejrzeniem, że pracowaliśmy w bardzo niewielkiej grupie ludzi. Tymczasem otaczało nas mnóstwo osób, catering, kierowcy, operatorzy. Wszędzie plątały się też grające w filmie dzieci. Ja nieprzerwanie się stresowałam, że komuś coś się stanie albo że będziemy mieli wypadek. Jeśli więc coś udało się osiągnąć na pewno, to nakręcenie intymnego filmu w atmosferze będacej dokładnie intymności odwrotnością…
film 65
JAMES BLAKE
OVERGROWN ATLAS 9/10
Macie dość okołosoulowego, wydelikaconego grania dla białych snobów? Ja też, ale Blake nie jest pierwszym z brzegu sypialnianym introwertykiem. Już nie. Wcześniej chłopiec, który lubi to, co ładne, nie do końca mógł porozumieć się z eksperymentującym z elektroniką facetem. Przez to debiut nie komunikował się z odbiorcą idealnie. „Overgrown” wymaga cierpliwości i skupienia, ale za to jak się rewanżuje! Reżyseria emocji jest absolutnie oscarowa, wykorzystanie opóźnień, zwrotów akcji, opozycji cisza-hałas zdradza nadludzkie wyczucie. Wokal gospodarza potrafi zabrzmieć jakby ten nie wydobywał go ze środka, a grał bezpośrednio smyczkiem na strunach głosowych, warto na przykład usłyszeć jak załamuje się razem z syntetyczną melodyjką w „Life Round Here”. Grunt że żaden barok nie zakłóca transferu uczuć poprzez śpiew. Nowy materiał Brytyjczyka sprawił, że niewiele znaczące etykietki takie jak „hipsterskie r’n’b” czy „postdubstep” brzmią jeszcze mniej poważnie niż zawsze. Blake brzmi za to mistrzowsko. MARCIN FLINT
MAJOR LAZER
FREE THE UNIVERSE MAD DECENT 5/10
Żadne tam Major Lazer, bo Switcha tu nie ma. Po prostu Diplo, rozpięty między rolą mesjasza najpodlejszych tancbud a obdarzonego nie lada instynktem producenta zdolnego mówić nowym klubowym esperanto. „Free the Universe” to Jar Jar Binks zagubiony w holenderskiej dyskotece, ale i flaga Jamajki, wyniesiona wysoko na pomalowanym jaskrawo słupie z niezniszczalnego plastiku, powiewająca dumnie i wichrzycielsko. Czeka nas podróż od dropów oraz tanich kulminacji przy których ręce załamałby nawet współczesny Rusko, po numer sugerujący, że nie tylko Madlib ujarał się w schronie przeciwbombowym. Na jednym biegunie rzeźnicze dancehalle i moombahtony, im surowsze, tym lepsze. Na drugim trochę dubu, lo-fi reggae i genialnie wkomponowana reprezentacja Dirty Projectors czy Vampire Weekend. Pomiędzy zaś sam, zajmujący połowę płyty syf, dresiarska chamówa, blondyńska słodycz serwowana bez cienia ironicznego uśmiechu. Goń się, Diplo! MARCIN FLINT
66 recenzje
ATOMS FOR PEACE
AMOK
XL RECORDINGS 8/10 Nie ukrywajmy, docieramy do ściany cywilizacji Zachodu, kiedy świat obiega news, że Flea uczy Thoma Yorke’a surfować. Ale nie miało być o surfingu, a debiucie „wspólnego” projektu obu panów, a także Nigela Godricha i perkusistów Joeya Waronkera i Mauro Refosco. Skład został skompletowany przez lidera Radiohead w 2009 roku, w związku z koncertami promującymi „The Eraser” w USA. Występy okazały się na tyle udane, że muzycy zamknęli się w studiu i zarejestrowali materiał, który ostatecznie trafił na debiut Atoms For Peace, mogący równie dobrze być kolejną solówką Yorke’a i nazywać się „The Eraser 2.0”. „Amok” to relacja z walki człowiek vs. maszyna; chłodna muzyka taneczna oparta na repetycjach i matematycznych schematach. Szukacie pierwiastka ludzkiego? Jest melodramatyczny falset Thoma. Eksperyment się udał. „Amok” to album bardziej intensywny niż „The Eraser” i w przeciwieństwie do „The King Of Limbs”, sprawiający wrażenie koncepcji skończonej i zamkniętej. Radiohead będą mieli z czym się ścigać latem. MAREK FALL
MOUNT MORIAH
BLOODGROUP TRACING ECHOES
MIRACLE TEMPLE
ADP RECORDS 8/10
Mount Moriah to college’owy band sformowany na kampusie Uniwersytetu Karoliny Północnej. Wokalnie udziela się tam niejaka Heather McEntire i to najmocniejszy punkt grupy, bo Heather istotnie serce całe wyśpiewuje. A śpiewa o życiu w niewielkim miasteczku, kiedy wszyscy studenci wyjadą, śpiewa o pipidówce, o wszystkich tych małych sprawach, które niby niewarte uwagi, ale każdego z nas dotyczą. Bardziej to życiowe niż niejeden hip-hop. Muzycznie z kolei dzieje się więcej niż na debiucie sprzed dwóch lat. A tu organki psychodeliczne zagrają, a tu pojawi się smaczna i zaskakująca linia basu. No, ale wszak to folk, czy tam americana, więc najważniejsze są jednak piosenki. A fajnych akurat Mount Moriah nie brakuje, z takim highlightem jak „Rosemary” na czele. Gdyby kto tęsknił za Fleetwood Mac, to jest nowy, współczesny i, kto wie, może za jakiś czas okaże się, że w dodatku fajniejszy. PAWEŁ WALIŃSKI
W singlowym „Fall” brzmią wprawdzie jak Depeche Mode, tyle że młodsze o dwadzieścia lat i wychowane w cieniu lodowca, ale cała reszta nie jest już tak oczywista. Trzeci długograj Islandczyków przedstawia Bloodgroup jako zespół wyjątkowo świadomy i poukładany muzycznie, co już odróżnia go od całej zgrai mazgajowatych popalternatywistów. Na „Tracing Echoes” żywe instrumentacje łączą się w swobodnych pląsach z bitami, które ruszają niezmiennie od czasów narodzin dyskoteki, a nostalgiczne syntezatorowe melodie padają w objęcia abstrakcyjnych producenckich czarów-marów. Jest electro, trip hop, tematy zgoła filmowe czy nawet zmyślne nawiązania do brytyjskiego acid house’u, epoki „drugiego lata miłości”. A wszystko spięte przebojowym piosenkarstwem i odrealnioną aurą. Jedyne zastrzeżenie? Szkoda, że nie w każdej piosence słychać kojący wokal laleczkowatej Sunny Þórisdóttir. Poza tym całkiem nadobny i zaskakująco inteligentny to album. SEBASTIAN RERAK
MERGE 6/10
WWW.HIRO.PL
CALIFORNIA X CALIFORNIA X DON GIOVAANNI 7/10
California X to fascynacja Motorhead („Lemmy’s World”), jeansowe kamizelki („Spider X”), długie włosy („Mummy”) i muzyka, która rozruszałaby zarówno Przystanek Woodstock, jak i Off Festival („Sucker”). Zespół z Massachusetts odwołuje się do gitarowej muzyki spod znaku Dinosaur Jr. i Husker Du, odsyłając słuchaczy wprost do przełomu lat 80. i 90. Klasyczny skład pod tytułem: gitara, bas i perkusja, oraz duże podkłady rockowej energii przywołują echa młodości i beztroskiej zabawy. Kwartet młodych muzyków na swoim debiucie urzeka bezpretensjonalnością i nośnymi refrenami, które na długi czas wwiercają się w głowę. Brak oryginalności nadrabiają młodzieńczą pasją i wysokim poziomem materiału, który pozytywnie wyróżnia się na tle innych płyt gitarowych wydanych w ostatnim czasie. California X to nadzieja na to, że indie rock może jeszcze bawić i przynosić płyty, do których chce się wracać. JAN PROCIAK
BENOIT PIOULARD
TEIELTE
HYMNAL
CRYSTALLINE
Po zeszłorocznej kolaboracji z Rafaelem Antonem Irisarrim, ukrywający się pod pseudonimem Benoit Pioulard Thomas Meluch postanowił wrócić do działalności solowej. Czwarta płyta wydana pod skrzydłami Kranky nie przyniosła zbyt dużych zmian w twórczości Amerykanina. Jego muzyka to nadal delikatne ballady skąpane w szumach i pogłosach. Mimo użycia sporej ilości instrumentów jego nowy album brzmi bardzo minimalistycznie, lokując się na pograniczu ambientu i folku. Ważną rolę odgrywają Felix i Kyle Bobby Dunn, odpowiadający za partie smyczków i gitary. Mocne zanurzenie się w klimatach magnetofonowego lo-fi zaowocowało ciepłym, analogowym brzmieniem. Wokalowi Pioularda często towarzyszą nagrania terenowe, które sprawiają, że „Hymnal” zyskuje specyficzny, intymny klimat. Teksty obracają się wokół wiary postrzeganej z różnych perspektyw i skłaniają do refleksji nad znaczeniami tradycji i jej rytuałów. I o to chyba autorowi chodziło. JAN PROCIAK
„Homeworkz” przyniosło specyficzny, własny pomysł na elektronikę, łamanie rytmu, zabawę w gąszczu dźwięków. „Wooden Love” rozwinęło rozpoczęte na debiucie wątki, dodając nowe emocji. „Crystalline” mnoży zaś koncepcje, dopieszcza detal, intensyfikuje brzmienie. Większość rzeczy, które u Teielte grają – te krótkie, zdolne nakręcić całe kawałki próbki – zachowują się jakby były perkusją. Same bębny oczywiście rządzą i to na wielu planach, pełnią funkcję niemalże narracyjną, budują własne opowieści. Już otwierające „Hate” porywa niesztampowym ich ułożeniem, poszatkowanym basem, rozpędzonymi klawiszami. Dalej przydarza się zarówno znakomity dialog sampli wokalnych („Peral”), jak i udział wokalistki we własnej osobie (wzbogacone śpiewem Kasi Malendy „Life Box”). Niezależnie od tego, czy raczymy się nieco orientalnym „Drummatic Science”, czy damy pokąsać mrokowi „Lullaby to nightmares”, sesja z „Crystalline” zawsze frapuje. To najlepsza rzecz w dorobku Teielte. DOMINIKA WĘCŁAWEK
KRANKY 7/10
U KNOW ME 9/10
LEWE ŁOKCIE
FUNCTION
EN2AK
NIEWIELE SIĘ ZMIENIA
INCUBATION
3
Czwórka debiutantów z Lewych Łokci gra zupełnie niewymuszony indie rock. Częstochowianie mają ten s p e c y f i c z n y, gówniarski luz i energię, w dodatku potrafią tym zarażać poprzez numery. Owszem, ich debiut nie jest wolny od wad. Czasem trudno znieść niechlujstwo wokalne i niedoskonałe teksty, a ostra selekcja pomogłaby szesnastu aż pozycjom. Ważniejsze, że do kilku chce się wracać, niezależnie od tego, ile ma się lat. W sposób sympatyczny dla ucha traktują o rozkojarzeniu, niezdecydowaniu, małych dołach i jeszcze mniejszych odlotach, o takich chwilach, kiedy się chce „tylko leżeć na podłodze i myśleć o sobie”. Znajdziemy tu utwory o „Pustych radach” i nocnej „Schizie”, jedne do nucenia, inne do krzyczenia. Tytuł „Niewiele się zmienia” prawdę mówi, gdyż nie jest to najbardziej odkrywczy materiał świata, ale jeśli nie zdążyliście poczuć tej wyjątkowej aury, jaka otaczała Muchy przed „Terroromansem”, tęsknicie za takimi numerami jak „Zaspane poniedziałki” Kumki Olik – te Lewe Łokcie są dla was. DOMINIKA WĘCŁAWEK
W czasach postępującej wulgaryzacji dubstepu i zastoju na scenie gitarowej, techno zdaje się przeżywać swoisty renesans. Sukces wytwórni Stroboscopic Artefacts i zainteresowanie coraz szerszych rzeszy producentów tym rodzajem muzyki wydaje się potwierdzać ten osąd. Ukrywający się pod aliasem Function Dave Sumner nie jest tutaj wyjątkiem. Amerykanin mieszkający na co dzień w Berlinie mimo wydania debiutanckiego longplaya nie jest nowicjuszem. Działa on na scenie muzycznej od blisko dwudziestu lat i miał okazje publikować w takich wytwórniach jak Downwards, Synewave czy Infrastructure. Dzięki bogatemu doświadczeniu łączy on klasyczne brzmienia rodem Detroit z nowymi rozwiązaniami znanymi z produkcji takich twórców jak Lucy. Dzięki temu „Incubation” tworzy spójną całość, na którą składa się surowa moc i niepokojący klimat. W efekcie otrzymujemy jeden z lepszych krążków ostatnich miesięcy, który nawet gitarowych purystów może skłonić do stanięcia po stronie techno. JAN PROCIAK
Trzecia wiosenna premiera od U Know Me i trzeci fantastyczny album. O ile Kixnare ujmował miękką klubową elektroniką, a Teielte mocno oddziaływał na zmysły własnym, wyrazistym stylem i drapieżnymi beatami spod znaku wonky, o tyle en2ak proponuje drogę środka. Przy czym należy pamiętać, że wrocławski producent nie idzie na żadne kompromisy, po prostu łączy eksperymenty z dobrą zabawą. Do mocno urozmaiconej, gęsto rozłożonej i niesztampowo łamanej perkusji dokłada całe mnóstwo syntetycznych próbek dźwiękowych, raz szatkowanych, innym razem spowalnianych sampli wokalnych, blipów. Układa z tego utwory o mocno tanecznym charakterze. Jednocześnie są to kompozycje, których słucha się niczym małych dźwiękowych opowieści mających swoje punkty kulminacyjne i pointy. Na trzynaście utworów jest 13 strzałów w sedno, nawet zaproszony raper niczego nie zepsuł. Jeżeli coś wyróżniać, to „Zombie with shutdown syndrome”. Kooperacja ze Spiskiem Jednego brzmi zachwycająco spójnie i wnosi nieco pogodniejszego klimatu. DOMINIKA WĘCŁAWEK
FYH! 6/10
WWW.HIRO.PL
OSTGUN TON 8/10
U KNOW ME 9/10
recenzje 67
IRON MAN 3 REŻ. SHANE BLACK
PREMIERA: 9 MAJA 8/10
Shane Black dostarczył. I to jeszcze jak! Mało kto miałby tyle odwagi, żeby rozwalić w drobny mak skrzętnie budowaną przez kilkadziesiąt lat komiksową mitologię i przerobić uniwersum Tony’ego Starka na doprawioną komediową mocą rzeczywistość znaną z kina akcji przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. „Iron Man 3” to nie just-another-superhero-flick, ale dzieło z niemalże autorskim sznytem podpisane przez faceta, który stworzył „Zabójczą broń” i „Ostatniego skauta” oraz prężył muły w „Predatorze” u boku samego Szwarcego. Można też śmiało spróbować zdrapać wierzchnią warstwę filmu, bo pod efekciarskimi eksplozjami – na scenę finałową wydano chyba więcej niż wynosi nasze PKB – i mordobiciem kryje się zaskakująco introwertyczna refleksja nad kosztem bezwarunkowego bohaterstwa oraz pytanie o rolę terrorystycznego show, którym z lubością karmi nas telewizja w dzisiejszych mediach. A na koniec postuluję, żeby tytuł filmu przemianować na „Tony Stark – the Movie”, bo bez zbędnego żelastwa na grzbiecie ten nawrócony na dobrą drogę niegdysiejszy arogancki kapitalista wyciska z siebie prawdziwie bondowski potencjał. BARTOSZ CZARTORYSKI
DLA ELLEN
28 POKOI HOTELOWYCH
REŻ. SO YONG KIM
REŻ. MATT ROSS
PREMIERA: 17 MAJA 8/10
PREMIERA: 17 MAJA 4/10
„Dla Ellen” jest jak „Bejbi Blues” zrealizowane dla widzów o trzycyfrowym IQ. Podobnie jak Katarzyna Rosłaniec, So Yong Kim opowiedziała o dużym dzieciaku mierzącym się z brzemieniem rodzicielstwa. Inaczej jednak niż bezmyślne manekiny z polskiego filmu, bohater „Dla Ellen” okazuje się postacią wewnętrznie skomplikowaną. Joby, odnoszący pierwsze sukcesy muzyk rockowy, pozostaje rozdarty między arogancją a serdecznością, egoizmem a poczuciem obowiązku. Choć So Yong Kim bywa wobec Joby’ego zasłużenie krytyczna, w żaden sposób nie próbuje zrealizować filmu przeciwko bohaterowi. Zamiast rozkoszować się feministyczną zemstą, reżyserka daje młodemu muzykowi szansę na przewartościowanie dotychczasowych priorytetów. Dzięki temu „Dla Ellen” okazuje się imponująco dojrzałym filmem o przekraczaniu własnego infantylizmu. PIOTR CZERKAWSKI
Matt Ross zapewniał, że jego film to staranny opis relacji pomiędzy kochankami i obserwacja pełnego miłości, a zarazem bólu świata, który dla siebie stworzyli; dojrzałe spojrzenie na rozwijający się związek; opowieść epatująca szczerością i nagością – przede wszystkim – emocjonalną. Tyle z obietnic, bo rzeczywistość szybko zweryfikowała jego zgrabny (marketingowy!) wywód. Prasa branżowa na „28 pokoi hotelowych” patrzy o wiele bardziej krytycznym okiem, a i widzowie do zachwytów samego reżysera nad własnym dziełem podchodzą z dystansem. I słusznie, bo też nie ma tu się nad czym rozpływać – historia pary, która spotyka się w (zbyt wielu) pokojach hotelowych, ogołocona jest z prawdziwych emocji i pozbawiona głębi. Nieprzekonujące postacie potraktowane zostały po macoszemu, zaś ich rzekomo rozbudowane portrety psychologiczne to bujda. I niby można obejrzeć – tylko po co? SONIA MINIEWICZ
68 recenzje
WWW.HIRO.PL
SEKRET REŻ. PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK PREMIERA: 19 KWIETNIA 6/10
Wojcieszek – czołowy enfant terrible polskiego kina – znowu prowokuje i rozjusza: krytykę z prawa, która zarzuca twórcy polakożerstwo, serwilizm i podążanie za „modnymi bzdurami”; krytykę z lewa, która kręci nosem na dosłowność, pretensjonalność i brak wyczucia tematu. Wojcieszek dokonał radykalnej wolty stylistycznej: historię Ksawerego i Karoliny – drążących tajemnicę zbrodni dokonanej przed laty na Żydach przed dziadka chłopaka, Jana – wyczyścił prawie całkowicie z dialogów, zostawiając w zamian pełną napięcia emocjonalnego psychodramę, rozgrywającą się między trójką bohaterów. Stosowny eksperyment (drapieżne, napędzane dźwiękami elektro sceny patroszenia ryb) spotyka się tutaj z pewną bezradnością (sceny krzyku – nachalne i niepotrzebne – jakby Wojcieszek nie wierzył, że można wszystko wygrać ciszą). Jedno jest pewne: wypracowana latami formuła wyczerpała się na przedostatnim projekcie; „Sekret” – nie mniej awanturniczy niż wcześniejsze filmy reżysera – jest dobrą forpocztą do dalszych poszukiwań twórczych. JACEK DZIDUSZKO
WE MGLE REŻ. SIERGIEJ ŁOŹNICA PREMIERA: 24 MAJA 6/10
Film powstał na podstawie opowiadania Wasilija Bykowa – akcja dzieje się w 1942 roku, na Białorusi trwa niemiecka okupacja, nierzadko prowadzącą do ostrych i tragicznych w skutkach podziałów na kolaborantów-zdrajców i partyzantów. Reżyser w retrospekcjach przywołuje historie trzech mężczyzn – każdy z nich z innego powodu i w innych okolicznościach został wciągnięty w dramatyczne wydarzenia, które ostatecznie łączą ich drogi. Utrzymane w tonacjach szarości i błękitu zdjęcia Olega Mutu uzupełniają powolny rytm opowieści. Film Łoźnicy nie ma w sobie arcydzielności rozliczającego okrucieństwa wojny „Idź i patrz” Elema Klimowa czy uniwersalnie symbolicznego „Wniebowstąpienia” Łarisy Szepitko (także opartego na twórczości Bykowa), ale też wydaje się, że nie taki był zamysł. Twórca raczej snuje smutną, ale i pogodzoną z rzeczywistością opowieść o tym, że śmierć czy bohaterstwo najczęściej są wynikiem przypadku. A margines, gdzie przypadek nie dociera, pozostaje pod znakiem zapytania – może tylko niepotrzebnie hiperbolizowanego tytułową mgłą. JOANNA JAKUBIK
WWW.HIRO.PL
wyd.: Timof Comics 8/10 To chyba najbardziej dojrzały komiks Tony’ego Sandovala. Z jednej strony uniwersalna historia o samotnym nastolatku i jego muzycznej pasji, a z drugiej szczera i osobista podróż autora do lat swojej młodości. Choć Sandoval nie pisze wprost, że są w tej opowieści elementy z jego nastoletniego życia, to pomiędzy słowami i rysunkami da się wyczuć ładunek emocjonalny, który ktoś po prostu musiał doświadczyć. Postacie są żywe, a ich dialogi naturalne i podszyte autentyzmem. Rysunek też jest świetny, bo Sandoval jeszcze bardziej niż zwykle idzie w cartoon, co idealnie pasuje do klimatu opowieści. Tradycyjnie też ogromne wrażenie robią kolory. Genialne jak zwykle akwarele, tym razem w dużej mierze zrobione na komputerze, czego praktycznie nie widać, co tylko potwierdza kunszt autora. Jedyne co w „Doomboyu” drażni, to fakt, że Tony Sandoval po raz kolejny nie pracował na scenariuszu, a swoją historię tworzył ze strony na stronę. Owszem, w osobistych historiach taki strumień świadomości często się sprawdza, ale w tym wypadku widać niedociągnięcia i dłużyzny. Mimo to jest to komiks, w którym autor otwiera się przed czytelnikiem, a to zawsze działa. I to dobrze.
scen. i rys.: Paulo Monteiro
wyd.: Timof Comics 10/10 Małe arcydzieło. Małe jeśli chodzi o kwestie techniczne. Bo to tylko 60 stron i to jeszcze nie jednej historii, a kilku mniejszych lub większych epizodów. Może się więc wydawać, że to komiks, który nie ma nic wspólnego z innymi – ceglastymi, wielostronicowymi – klasykami literatury. Ale byłoby to najgłupsze gadanie z możliwych, bo nie ilość, a jakość świadczy o geniuszu danego wydawnictwa. A przy zbiorku Paolo Monteiro spokojnie można mówić o geniuszu. Komiks jest dokładnie taki sam jak tytuł – intrygujący, poetycki i zachwycający perfekcyjnym układem poszczególnych wyrazów. Monteiro opowiada o rzeczach uniwersalnych, ale także o osobistych doświadczeniach i niech mnie chuj strzeli, ale w paru zdaniach i kilkunastu rysunkach potrafi opowiedzieć o wiele ciekawszą i poruszającą historię ze swojego życia, niż cała rzesza autorów na 600 stronach komiksowej autobiografii. I tutaj całkowicie pogrzebię swoją męskość, ale trudno, bo warto – parę razy zaszkliły mi się oczy. A komiksy, przy których płakałem, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. I każdy z nich był dla mnie arcydziełem.
ZA IMPERIUM 1: HONOR
| BARTOSZ SZTYBOR
NIESKOŃCZONA MIŁOŚĆ
tekst
DOOMBOY scen. i rys.: Tony Sandoval
scen. i rys.: Merwan i Bastien Vives wyd.: Centrala 8/10
Bastien Vives zazwyczaj pracuje sam, zachwyca autorskimi historiami i częstymi zabawami stylem rysunku. Pierwszy tom „Za Imperium” to jego debiut w Polsce, a jednocześnie rzecz wyjątkowa w karierze. Nie dość, że napisany i narysowany na spółkę z Merwanem, to sprawiający wrażenie miksu totalnego mainstreamu z głębokim undergroundem. Coś jakby za reżyserię „Gladiatora” (bo komiks opowiada o Imperium Rzymskim) opowiadał Larry Clark albo Harmony Korine. Z jednej strony to bowiem opowieść o podróży elitarnego oddziału legionistów poza granice Imperium i zdobywaniu nowych terenów, a z drugiej – przełamana realistyczna kreska, która może odrzucić onanizujących się nad mięśniami Supermana hardcorowych fanów fotorealistycznego rysunku spod znaku Alexa Rossa. Co nie zmienia faktu, że nawet oni powinni sięgnąć po to dzieło. Poza kilkoma monotonnymi momentami, to dobrze prowadzony komiks, z umiejętnie budowanym napięciem, wiszącą w powietrzu tajemnicą i wręcz podręcznikowym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) zakończeniem.
Opowieść o międzywojennych losach najlepszych niemieckich kierowców rajdowych. Historia wykorzystania sportowców przez nazistowską propagandę. Nieznane fakty o wkładzie niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego w zbrojenia III Rzeszy.
Prawdziwa historia, która nigdy się nie wydarzyła
www.swiatkomiksu.pl Komiks polecają:
© MEDIATOON LICENSING
Powieść graficzna mistrza Marvano w sprzedaży od maja 2013
Stef Penney Sonia Draga 6/10
tekst | JĘDRZEJ BURSZTA
NIEWIDZIALNI
Porządny, rasowy kryminał szkockiej autorki Stef Penney. Intryga zawiązuje się już na pierwszych stronach: prywatny detektyw Ray Lovell budzi się w szpitalu po przeżyciu wypadku, który powoduje u niego amnezję. Pragnąc odzyskać pamięć, rozpoczyna żmudne śledztwo, krok po kroku podążając za wydarzeniami sprzed ostatnich tygodni, kiedy to został wynajęty w celu odnalezienia zagubionej przed kilku laty kobiety, Rose Janko. „Niewidzialni” to kryminał o nachyleniu kulturoznawczym; o wiele ważniejsze od gromadzenia poszlak i tropienia zabójcy jest w nim sprawnie zarysowane tło – niewielka społeczność cygańska z lat 80., wędrująca w przyczepach od miasta do miasta. Otaczająca rodzinę Janko tajemnica wydaje się niemożliwa do rozgryzienia, dla zewnętrznego obserwatora równie niezrozumiała, co złożona i jakże odmienna kultura brytyjskich Romów. Stef Penney splata ze sobą doświadczenie „cygańskiego życia” z barwnym – a co ważniejsze, pogłębionym, niestereotypowym – portretem nieprzystawalności „Innego”, tytułowych niewidzialnych, egzystujących na marginesie społeczeństwa. Jej powieść to interesujący przykład współczesnego kryminału, w którym tożsamość zabójcy nie stanowi najważniejszego elementu przyciągającego do lektury. Czyta się wyśmienicie.
INTRYGA MAŁŻEŃSKA
Jeffrey Eugenides Znak 8/10
Najnowsza, długo wyczekiwania (dziewięć lat!) powieść Jeffreya Eugenidesa, autora głośnych „Przekleństw niewinności” (przeniesionych na ekran w debiucie Sofii Coppoli), jak również nie mniej udanej powieści „Middlesex”. W „Intrydze małżeńskiej” Eugenides mierzy się z jednym z ukochanych przez amerykańskich pisarzy prozy obyczajowej tematów, tj. trójkątem miłosnym. Na przełomie lat 70. i 80. trójka bohaterów poznaje się na studiach. Poprzez ukazanie ich odmiennych życiorysów nagrodzony Pulitzerem pisarz dokonuje zgrabnej syntezy polityczno-intelektualnej atmosfery panującej w tamtym czasie na amerykańskich campusach. Mitchell pasjonuje się religioznawstwem spod znaku Mircea Eliadego, Madeleine pasjami zaczytuje się we „Fragmentach dyskursu miłosnego” Barthesa, a Leonard planuje karierę w nabierających rozpędu naukach biologicznych. Więcej ich dzieli niż łączy, jednak wartko płynąca fabuła – wypełniona zachwycającymi drobiazgami, błyskotliwymi myślami i refleksjami na temat Ameryki i świata – co rusz styka ze sobą bohaterów, zderzając ich prywatne obsesje, budząc uśpione fascynacje. O tym, między innymi, opowiada „Intryga małżeńska”; ten, kto poczuł się zaintrygowany, niech po nią sięgnie czym prędzej.
NAWAŁNICA MIECZY. STAL I ŚNIEG
George R. R. Martin ZYSK 8/10
Spóźnione przyjście wiosny zbiegło się z premierą trzeciego sezonu głośnego serialu produkcji HBO, otrząsając się z pozostałości zimy warto więc zajrzeć do literackiego pierwowzoru. Trzeci tom (a w zasadzie jego pierwsza część, na której opiera się telewizyjna produkcja) sagi „Pieśni Lodu i Ognia” kontynuuje wielowątkową opowieść o zmaganiach wielkich rodów stających do walki o Żelazny Tron. „Nawałnica mieczy. Stal i śnieg” nie odbiega poziomem od poprzednich dwóch tomów, w których Martin finezyjnie połączył epicki oddech fantasy ze wciągającą fabułą ukazującą piętrzące się spiski i knowania, prezentując nader przekonujący obraz meandrów polityki dynastycznej, w której częściej od powodzenia na polu bitwy liczy się umiejętne skomponowanie politycznych małżeństw. Sukces serialowej „Gry o tron” – bez wątpienia jednego z głośniejszych seriali ostatnich lat – nie powinien jednak umniejszać wartości samych powieści, od lat przecież zdobywających popularność również i poza kręgiem czytelników fantastyki. Książki Martina otwarte są na wielość odczytań – w tym ich siła, choć poza wszystkim, co chcą w nich odnaleźć liczni interpretatorzy, pozostają nadal pierwszorzędną literaturą gatunkową z rodzaju tych, które ciężko odłożyć przed dobrnięciem do ostatniej strony. A potem – ostatniego odcinka…
WWW.HIRO.PL
en accord avec
2K GAMES PC, PS3, X360 10/10
Czy pierwszoosobowa strzelanina może opowiadać złożoną i dającą do myślenia historię? „BioShock: Infinite”
SLY COOPER: ZŁODZIEJE W CZASIE SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS3, PS VITA 9/10
STARCRAFT II: HEART OF THE SWARM BLIZZARD ENTERTAINMENT PC 8/10
jest dowodem na to, że tak. Jest rok 1912. Były detektyw Booker DeWitt zostaje wysłany z misją uratowania młodej dziewczyny. Elizabeth więziona jest w podniebnym mieście Columbia, rządzonym przez duchownego Zachary’ego Comstocka, zwanego Prorokiem. Antyutopia w której „prawdziwi”, biali Amerykanie wiodą dostatnie i wygodne życie, kosztem „kolorowych”, szybko zamienia się jednak w piekło, gdy bohaterowi udaje się odbić dziewczynę. Ucieczka z miasta nie jest jednak łatwa, a Prorok jest gotów poświęcić wszystko, by zatrzymać „Owieczkę Columbii” w niewoli. Rozgrywka polega na przemierzaniu kolejnych sekcji latającej metropolii i licznych starciach z wojskiem Columbii. W trakcie gry ujawnia się wielka intryga, której finał jest co najmniej zaskakujący. Fabuła w znakomity sposób łączy elementy SF z historią o miłości, wierze i nadziei, z problemami społeczno-religijnymi w tle. Pierwsze skrzypce gra tu urocza Elizabeth, wspomagająca gracza swoimi zdolnościami otwierania „rozdarć” do alternatywnych rzeczywistości. Całość okraszono fantastyczną oprawą audiowizualną, z wyraźnym klimatem steampunka. To pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się gracza – jedna z najlepszych gier ostatnich lat.
Ta gra akcji przeznaczona jest zarówno dla małych, jak i dużych. Księga Złodziejus Szopus, zawierająca historię rodu Cooperów, szlachetnych złodziei okradających jedynie nikczemników, w tajemniczy sposób staje się pusta. Rozwiązaniem jest jedynie podróż w czasie i sprawdzenie, kto miesza w historii. Wesoły gang Coopera wyrusza w podróż. Akcja gry toczy się w różnych epokach historycznych. Zwiedzamy feudalną Japonię, Dziki Zachód, czasy prehistoryczne, średniowieczną Anglię oraz Bliski Wschód w konwencji „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Każda z lokacji jest rozległa i pozwala graczowi na swobodną eksplorację oraz przechodzenie kolejnych fabularnych misji. Wcielamy się w nich w różnych członków gangu – zwinnego szopa Slya, silnego hipopotama Murraya oraz mózgowca grupy, żółwia Bentleya. Na pochwałę zasługuje bajecznie kolorowa, komiksowa oprawa graficzna, która dzięki efektowi cel-shadingu wygląda jak wyjęta z filmu animowanego. Świetnie wypada również dźwięk – wydawca zadbał o pełną polonizację, a w tytułowej roli wystąpił rewelacyjny Jarosław Boberek. „Sly Cooper: Złodzieje w Czasie” to przykład wzorowo wykonanej, trójwymiarowej gry platformowej. Warto dodać, że gra wspiera funkcję Cross-Play, pozwalającą na przenoszenie stanu rozgrywki z PlayStation 3 na PS Vita i odwrotnie.
Gdy Blizzard zdecydował się podzielić kampanię „Starcrafta II” na trzy osobne części, niektórzy gracze narzekali. Tworząc „Heart of the Swarm”, pokazał jednak, że wciąż jest sens wydawać samodzielne, pudełkowe rozszerzenia do gier. Fabuła dodatku skupia się wokół krwiożerczej rasy Zergów oraz przewodzącej im Królowej Ostrzy, czyli Sary Kerrigan, która na skutek wydarzeń ze „SCII: Wings of Liberty” powróciła do ludzkiej postaci. Co ciekawe, historia przywódczyni rasy potworów to opowieść o trudnej i skazanej na cierpienia miłości, w kosmosie ogarniętym wojną i politycznymi intrygami. Gra oferuje zróżnicowanie poszczególnych zadań do wykonania – w trakcie rozgrywki mamy m.in. możliwość zainfekowania okrętu Protossów za pomocą larwy (klimat rodem z „Obcego”) czy karmienia gigantycznego pradawnego Zerga. Na pochwałę zasługuje profesjonalna polonizacja, w której udało się oddać charakterystyczne poczucie humoru twórców gry. Dodatek oferuje ponad 12 godzin wciągającej kampanii, którą przechodzić można na wiele sposobów, przy użyciu odmiennych kombinacji umiejętności Kerrigan i mutacji Zergów. Istotne są również usprawnienia w multiplayerze (m.in. nowe jednostki dla każdej z frakcji), które docenią nie tylko weterani. „Heart of the Swarm” to solidne rozszerzenie do gry.
tekst | JERZY BARTOSZEWICZ
BIOSHOCK: INFINITE
DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
off, piss! tekst | DAWID KORNAGA
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
UWIELBIAMY PODZIAŁY. NAWET W TOALETACH. NIE TYLKO ZE WZGLĘDU NA PŁEĆ. RÓWNIEŻ NA STATUS LOKALU, JEGO BYWALCÓW, MUZYKĘ ORAZ RAUSCH, KTÓRY SIĘ W NIM DILUJE W POSTACI PŁYNNEJ LUB SPROSZKOWANEJ. NIEPISANA ZASADA: MAINSTREAM CELEBRUJE PROFANUM W CZYSTOŚCI. BRODATY, WYTATUOWANY, „HIPSTERSKI” OFF MACHA SWOJE POTRZEBY W BRUDZIE I SYFIE Tak było, jak Pan Bóg Bywania na Mieście przykazał, przynajmniej do AD 2013. Knajpa, w ramach naturalnej atomizacji, dzieli się na dwie przestrzenie: wchłaniania i wydalania. Sceneria z planu pierwszego bywa dopieszczona, pucowana, chuchana i dmuchana. No, mniej więcej. Przychodzisz, socjalizujesz się, płacisz, żądasz i dostajesz, co zamawiasz. Amen. Ma być na tip-top, inaczej palec w dół i ruszasz w poszukiwaniu innej miejscówki. Oprócz tego areału, gdzie ludzie z ludźmi, istnieje sfera druga, gdzie człowiek sam ze sobą. Zazwyczaj. Jeśli nie ma innych, związanych z Kamasutrą planów. Tutaj rządzi obskurny darkroom dedykowany naszym ostatecznym potrzebom. Przypomnij sobie, o dziecię klabingowe, te wszystkie miejsca, w których, po spożyciu odpowiedniej ilości płynów, przyszło ci spuścić ze smyczy swój pęcherz. Albo to, co starożytni Grecy wybierali najchętniej, kiedy zachciało się im radykalnych amorów. Palców u rąk i nóg nie starczy, by wymienić klubokawiarnie i inne czilałtownie, w których po paru piwkach trzeba było zrobić, co trzeba było zrobić. Mimo swojej różnorodności, pamiętasz, łączył je jeden wspólny mianownik: zaniedbanie. A ty, o dziecię, cierpiałeś mimo hardej postawy. Niektórzy antropolodzy żywią całkiem słuszne podejrzenia, że właściciele owych alternatywnych bawialni specjalnie ignorują wiadomy zakątek. Jakby chcieli powiedzieć: nie przejmujemy się takimi drobiazgami. Macie odorek przed nosem i pośladkami, okej, nie marudźcie, bo gwarantujemy niższe ceny w barze. Patronuje nam filozofia Diogenesa, tak, tego cynicznego śmierdziela z beczki. I mnichów średniowiecznych. Zatem szacunek i cicho szczać! Niestety. Trzeba zanegować to podpinanie się pod nie wiadomo jakie filozofie i inne mądrości, byle tylko uniknąć zapłaty sprzątaczce. Prawda jest taka, że za tą twardą konsekwencją zaniechania w sprawie toaletowych wyziewów stoi pokrętny dyskurs homofobiczny – wbrew pozorom. Bo alternatywa wcale nie bywa taka fiu, bździu. Rzekomo młodzieżowe, wyzwolone ideologicznie przestrzenie emanują zadziwiającym totalitaryzmem niechlujstwa. Pielęgnują twardemu, męskiemu, typowemu dla więzień i innych ośrodków odosobnienia dla niebezpiecznych osobników, podejściu do tych spraw: że tylko cioty przejmują się swoim wyglądem, a tym samym stanem higieny jako takiej. Czytaj: jesteś luzakiem?, nie bądź Adoniskiem, miśku, rób swoje bez grymasów. Zresztą kto zaliczył choćby taki Oktoberfest w Monachium, wie, co mam na myśli. Rządzi tam testosteron. Tyle że przegniły jak zapomniana gruszka na zakurzonej paterze. Choć aryjskich samiczek, które donoszą hurtowo weizena, nie brakuje. Choć całości, zdawałoby się, patronuje wspólnota, równość i jodłowanie, to jednak, meine Damen und Herren, to jednak nic z tego! To całe zaprogramowane ochlejstwo poświęcone jest wyłącznie męskiej uciesze. Uciesze w wersji widzę swój brzuch, lecz Schwanza już nie. Co tam się dzieje za kulisami namiotów, tego nawet najbardziej doświadczone toi-toi nie powtórzą. Całą niemiecką schludność szlag trafia, tyle moczu i rozbestwienia. A teraz pomyśl, że skoro wyczuleni na szczegóły szczegółów Germanie nie potrafią okiełznać ducha niechlujstwa,
74 felieton
to jak jest gdzie indziej? Ano mniej więcej tak: Tunezja. Jedna z największych dyskotek w kraju, Bora Bora. Pod gołym niebem. Toalety kikutowe. Allah mdleje w ich pobliżu. Nie pomoże nawet jaśminowa intifada. Bułgaria, Słoneczny Brzeg. Tawerna bardzo turystyczna. WC na nieoświetlonym podwórzu. Zbliżasz się, co się okazuje? To sławojka, czyli klasyczny wychodek. Na desce wokół wykrojonej dziury pasą się białe, wręcz fluorescencyjne larwy, których nazw nie wymieniłaby ci nawet pani od biologii. Restauracja w drodze do Luksoru. Arabska, +*#&*, wiosna tu jeszcze nie zawitała. Podłoga, w niej otchłań, możesz założyć strój nurka i zdobyć kolejne stopnie w systemie SSI. Jednak powyższe zestawienia, przewidywalne poniekąd, nie oddają tych wszystkich niuansów. Rzecz w tym, że o ile biednego Kenijczyka nie stać na wypasioną kanalizację w swoich Przekąskach Zakąskach w Nairobi, Europejczyk nie ma innej opcji, może zrobić to w każdej chwili, nawet jeśli jest na styku; promocji w baumarketach nie brakuje. Jednak tego nie robi, targetując toaletę w swoim lokalu pod alternatywę, której niestraszne defekowanie w gównianych warunkach. Ale, jak powiedziano, tak było. Tegoroczna zima trwała jak ta, co się dopiero zacznie w „Grze o tron”. Więc na mózgi chyba niektórym padło. Potrzeba ocieplenia sprzyjała widocznie proludzkim inicjatywom. I, brawo, mamy pierwszą! W Warszawie, na Placu Zbawiciela zwanym Placem Hipstera znajduje się słynny Plan B. Od niedawna stali planerzy, w tym i ja, przecierają oczy ze zdumienia po wejściu do toalety. Bo oto widzą nówki-sztuki korytka, lśniące sedesy i umywalki. Nie może być! Gdzie jest ukryta kamera? Przecież przez ostatnie lata panował tu urynalny Mordor. Off offowy! Nie było zmiłuj się. Masakra. Niesmak i smutek. Nagle… przerażająca metamorfoza. Sam klub jakiś czas temu przeszedł logistyczny remastering. Ale toalety, panie, no szok! Skoro nawet w tym hipsterskim dominium doszło do wielkiej rewolucji, znaczy się, ona rozchodzi się na całe miasto, województwo, kraj. Wpływ sieciówek? A może zmęczenie offowych panien, które nawet podczas księżycowego przesilenia ani myślą rezygnować z bywania. Tym bardziej bywania w przybytkach konieczności. Niedawno jeszcze można było jarać wszędzie i zawsze. Dziś zakaz zrobił swoje. I dobrze, choć niedobrze. Idzie więc nowe nawet tam, gdzie król chodził piechotą. Król offowy, rzecz jasna. DAWID KORNAGA – PROZAIK, AUTOR OPOWIADAŃ I POWIEŚCI, M.IN. „GANGRENY”, „SINGLI+” I „CIĘĆ”. STYPENDYSTA MIĘDZYNARODOWEGO PROGRAMU LITERACKIEGO DAGNY ORAZ INSTYTUTU GOETHEGO. POSZUKIWACZ I INICJATOR FABUŁ. UZALEŻNIONY OD MIEJSKIEGO HAŁASU. MIESZKA W WARSZAWIE. WWW.HIRO.PL
SPONSOR GŁÓWNY
ORGANIZATORZY
PATRONI MEDIALNI
SPONSORZY
PARTNER STRATEGICZNY
PARTNERZY
MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
dlaczego niebo jest żółte tekst | MACIEJ SZUMNY
foto | YANG MADSEN
W ZESZŁYM TYGODNIU KUPOWAŁEM RYBY OD PANI RYBACZKI, KTÓRA STOI NA ULICY Z POŁYSKUJĄCĄ SREBRNO PLASTIKOWĄ MISKĄ. WOLĘ KUPOWAĆ OD NIEJ NIŻ W PORCIE, BO TAM RYBY SĄ MOŻE O GODZINĘ ŚWIEŻSZE, ZA TO PŁACĘ ZA NIE PO STOKROĆ I JESZCZE DYSZKĘ ZA SIATECZKĘ – TAKI LOS BIAŁEGO W AFRYCE. PANI RYBACZKA NACIĄGA MNIE ZA TO TYLKO PO JAKĄŚ TRZYDZIESTOŚĆ I MA ZAWSZE WSPANIAŁY WYBÓR. TYM RAZEM ZAKUPIŁEM CZTERY PIĘKNE OKAZY: NIE MAM POJĘCIA JAK SIĘ NAZYWAJĄ, ALE WYGLĄDAJĄ JAK POWIĘKSZONA FLĄDRA PO OPERACJI PLASTYCZNEJ Z ŻÓŁTĄ KROPKĄ OBOK OGONA. PO UPIECZENIU PYSZNE. I KIEDY KUPOWAŁEM SOBIE TE RYBY, MIAŁEM PODRYW Takie niespodziewane podrywy są właśnie najlepsze. Stoję z plastikową siatką ociekającą wodą, uważając, żeby nie ochlapać butów, płacąc za jej zawartość, gdy wtem podchodzi do mnie około piętnastoletnia dziewczyna, bardzo pięknie wylansowana, zgrabna i tu, i tam, i mówi mi, że mam piękne oczy. No jasne, tylko że mam akurat na twarzy okulary słoneczne. Pytam zatem: skąd wiesz? Przecież jestem w okularach słonecznych! Na to ona odpowiada: nawet przez okulary słoneczne mogę to zobaczyć! Natenczas zdejmuję je, pokazuję te dwa bezkresne fragmenty błękitu, uśmiecham się i rumienię trochę na zawołanie, mówiąc „dziękuję”. Szybko jednak kończę ten niewinny flirt, bo przecież obok stoi mój facet, a ja mógłbym być jej ojcem, choć ona pewnie by wolała, żebym był tatą jej niebieskookich dzieci. Najbardziej w tym wszystkim podobało mi się, że ta nastolatka podeszła do mnie i zagadała na „ty”. Człowiek starzeje się wtedy, kiedy ludzie w wieku młodszego rodzeństwa nagle zaczynają tytułować cię „pan” lub „pani”. Coraz częściej mi się to zdarza, choć na szczęście jak do tej pory jest to zawsze „pan”, na razie jeszcze nikt nie zwrócił się do mnie „pani”. Ale wszystko przede mną. Na przykład moje kolejne urodziny, w związku z którymi zastanawiam się coraz częściej, czy już czas kupować drewnianą jesionkę. Gdy tak podrywają mnie nastolatki albo młodzież zaczepia na ulicy, żeby popodziwiać moje tatuaże, wydaje mi się, że nie dzieli nas żaden dystans wiekowy i że ja w ich wieku byłem wczoraj. Ale może prawda jest zupełnie inna? Może anegdoty i dowcipy, którymi sypię z krótkiego rękawa, są o milicjantach? O takie, bardzo śmieszne: „Na balu milicjantów: – Czemu pan się tak szybko kręci? Przecież to wolny taniec! – Oj, nie taki wolny! Na płycie jest wyraźnie napisane «33 obroty na minutę»!”.
76 felieton
Możliwe również, że zupełnie nieświadomie witam się z nimi, wykrzykując „Serwus!”, a kiedy coś mi się podoba, mówię „W dechę!”. I taką mają z dziadka Maćka pociechę. Z drugiej strony, kiedy spędzam czas z osobami w wieku moich rodziców, wcale jakoś nie wydają mi się starzy. Z byłą Koordynator ONZ potrafiłem godzinami rozmawiać i pękać ze śmiechu, albo grać w ping ponga. I zwykle mnie ogrywała. Może dlatego zachowała taką radość życia, bo pochodzi ze Szwecji? No to cóż, że ze Szwecji – mógłby ktoś powiedzieć, ale jakoś wszyscy moi skandynawscy znajomi prowadzą wyjątkowo beztroskie życie. Pomimo że też staram się żyć podobnie, pielęgnuję jednak w sobie swojską melancholię. Zaczytuję się w smutnych historiach i wzruszam przy rozdzierających serce piosenkach. Tęsknię wtedy za jesienią, deszczem, pustym parkiem i szarym niebem. Ale wtedy moje oczy też są szare i mało kto się nimi zachwyca. Dziś jednak najbardziej tęsknię za majem w Warszawie i pachnącą Saską Kępą. Albo drugą stroną Wisły, tam przy moim ulubionym Pomnikiem Sapera. Za rozkwitającymi kwiatami i zielonymi liśćmi na drzewach. Bo Wyspy Zielonego Przylądka zbyt zielone teraz nie są. Wszystko wypalone, tylko słońc i piach. Za to zachody słońca są nieprawdopodobne. Niebo jest w każdym możliwym kolorze. Mąż mojej przyjaciółki mówi, że według miejscowych, kiedy niebo jest żółte, oznacza to, że ktoś zabił świnię. Chyba raczej anioły robią siusiu – jak zwykle się wymądrzam. MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA.
WWW.HIRO.PL