HIRO 35

Page 1

35

ISSN:368849



okładka: foto | MATEUSZ SITEK stylizacja | ERICA MATTHEWS modelka | MAXINE ANASTASIA / PROFILE MODELS

WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08

INTRO

Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl

Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY

piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: ALEKSANDRA CZAJKOWSKA internet@hiro.pl

Reklama: ANNA POCENTA – DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl

PR: OLGA CHMIEL

olga.chmiel@hiro.pl

Społeczność:

FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB

Jak dowodzi w znakomitym tekście na stronach 52-53 Piotr Czerkawski, Wielka Brytania to kraj paradoksów. Z jednej strony monarchia, królowa, nobliwa Izba Lordów, z drugiej – legalizacja małżeństw homoseksualnych i największy w Europie odsetek ciąż wśród nieletnich. Kiedy jedni Anglicy kończą pić szampana z radości na wieść o ciąży księżnej Kate, drudzy wznoszą toast z powodu śmierci Margaret Thatcher. My też mamy wobec Zjednoczonego Królestwa stosunek cokolwiek ambiwalentny, bo choć jesteśmy rozmiłowani w ich przebogatej popkulturze, nie da się ukryć, że oni widzą w nas przede wszystkim tanią siłę roboczą. Ale idzie ku lepszemu. W czerwcu odwiedza nas Paul McCartney, co w minimalnym stopniu może rekompensować fakt, że Beatlesi w kierunku Polski nigdy nawet nie spojrzeli. Z kolei też od czerwca w prestiżowej Saatchi Gallery w Londynie można oglądać zbiorową wystawę polskich artystów. Może „polski malarz” w końcu przestanie się Wyspiarzom kojarzyć wyłącznie z facetem odnawiającym ich mieszkania?

Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl

Współpracownicy: KATE APPELT, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, BARTEK CHACIŃSKI, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, BORYS DEJNAROWICZ, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, MARCIN FLINT, SEBASTIAN FRĄCKIEWICZ, JAKUB GAŁKA, MICHAŁ HERNES, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, URSZULA LIPIŃSKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, PIOTR METZ, SONIA MINIEWICZ, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, JACEK SOBCZYŃSKI, BARTOSZ SZTYBOR, MACIEJ SZUMNY, TOMASZ TERESA, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA, ARTUR ZABORSKI

34. 36. 38. 40. 56. 58. 60. 62.

sir alex ferguson: absolute nonsense inglisz: nie propsujcie hooków wycieczka osobista: angielski trip anglocentryzm: rule, britannia! monty python: 20 najlepszych skeczy steampunk: życie pełną parą literatura: hamlet potter komiks: zjednoczone królestwo dymków


TECHNOKRACJA

Metza sprzęt tekst | PIOTR METZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

AŻ DZIW, ŻE MIMO POWSZECHNOŚCI SYSTEMÓW BRZYDKO NAZYWANYCH DOOKÓLNYMI WE WSPÓŁCZESNYM KINIE DOMOWYM NIE UPOWSZECHNIŁO SIĘ ROZWIĄZANIE (POMIJAJĄC NISZOWE EKSPERYMENTY SPECJALISTYCZNYCH FIRM) BANALNIE PROSTE, BARDZO PRAKTYCZNE, TANIE I ZAPEWNIAJĄCE NICZYM NIEZAKŁÓCONY ODBIÓR WSZYSTKICH POŻĄDANYCH EFEKTÓW. SŁUCHAWKI Z ODPOWIEDNIĄ ILOŚCIĄ STRATEGICZNIE ROZMIESZCZONYCH GŁOŚNIKÓW. PO PROSTU Moglibyśmy wtedy: – siedzieć w dowolnym usytuowaniu względem telewizora/ekranu; – do póżnej nocy słuchać z pełna mocą ryku silników krążowników imperium; – oszczędzić na kilku głośnikach pod względem kosztów i miejsca; – wyglądać mega futurystycznie. O dziwo, taki patent był już stosowany w latach siedemdziesiątych w krótkim okresie popularności kwadrofonii. Słuchawki czterokanałowe produkowali m.in. Pioneer, Sansui, Vivanco, JVC i przede wszystkim Koss. Znakiem rozpoznawczym, obok wydłużonych rozmiarów, były tu przede wszystkim dwa kable połączeniowe wtykane do wzmacniacza lub przedwzmacniacza. Jeden z sygnałem „frontowym”, drugi – „tylnym”. Przypomnijmy, że prawdziwe nagrania kwadrofoniczne w systemach SQ, QS czy CD-4 (bardziej niszowe rozwiązania tu pomińmy) były zmiksowane na nowo w sposób unikatowy, z innym rozłożeniem elementów dźwiękowych niż w wersji stereofonicznej. Koss był tu, jak zresztą w całym słuchawkowym biznesie w tamtym okresie, niekwestionowanym liderem. Ich linia czterokanałowa obejmowała kilka modeli, w tym absolutnego „złotego cielca”, „wzór metra” czy „top of the pops”. Model Phase 2+2 okazał się po latach superrzadkim rarytasem. Porównać zżółkniały prospekt z oryginałem było mi dane dopiero po trzydziestu kilku latach i przegranej z jakimś desperatem jednej aukcji. Wow. To rzadkość, że „na żywo” artefakt wygląda piękniej niż w oryginale. Od innych czterokanałowców odróżnia go nie tylko kształt, ale przede wszystkim kosmiczny sterownik pozwalający na nieskończoną ilość kombinacji z dżwiękiem – znacznie przekraczającą standardowe osiągi kwadrofonicznego dżwięku. Uwierzcie – tego nie da się porównać z niczym. Najlepszym dostępnym obecnie żródłem do przetestowania Phase 2+2 jest oryginalny kwadrofoniczny miks „Dark Side of the Moon” Pink Floyd, dostępny w wydanej niedawno wersji specjalnej tej płyty. Jeśli nawet wydaje się Wam, że znacie ją na pamięć – wszystko jeszcze przed Wami.

4 felieton

WWW.HIRO.PL

Euro Shur Phon Unit Shur Asia Shur

ww


© 2013 Shure Incorporated

SRH1840 Nagroda Roku 2013 magazynu Hi-Fi Muzyka w kategorii słuchawki Profesjonalne słuchawki typu otwartego SRH1440 i SRH1840 - przeznaczone do masteringu i odsłuchu najwyższej jakości.

SRH240A

SRH440

SRH840

PROFESJONALNY DŹWIĘK. OD UCHA DO UCHA. Od ponad 80 lat profesjonalne produkty audio Shure współtworzą historię współczesnego świata muzycznego.

SRH940

SRH1440

SRH1840

Ta sama pasja perfekcyjnego brzmienia charakteryzuje profesjonalne słuchawki nagłowne Shure. Określa ją prosta reguła. Co wchodzi to wychodzi.

PYTAJ W NAJLEPSZYCH SKLEPACH MUZYCZNYCH

Europe, Middle East, Africa: Shure Europe GmbH, Wannenäckerstr. 28, 74078 Heilbronn, Germany Phone: 49-7131-7214-0 Fax: 49-7131-7214-14 Email: info@shure.de SRH550DJ SRH750DJ United States, Canada, Latin America, Caribbean: Shure Incorporated, Phone: 1-847-600-2000 US Fax: 1-847-600-1212 Int‘l Fax: 1-847-600-6446 Asia, Pacific: Shure Asia Limited, Phone: 852-2893-4290 Fax: 852-2893-4055

www.shure.com www.facebook.com/Polsound 05-092 Łomianki, ul. Graniczna 17, tel: 22 751 84 87, www.polsound.pl, www.shure.pl


FASHION

Mówię NIE: – przeciętnym i nudnym wzorom jubilerskim; – markowym firmom, które dzięki wielkiej kasie na promocję wciskają ludziom to, co niby jest modne i ładne. Mówię TAK: – dobrym projektom jubilerskim, które potrafią zaskoczyć oryginalnością; – biżuterii rozumianej jako dzieło sztuki, gdzie artysta może wyrazić siebie. Pragnę: – złamać stereotypowe myślenie o biżuterii; – pokazać innym zdolnych twórców, o których tak mało się słyszy; – promować DOBRĄ, ORYGINALNĄ biżuterię artystyczną, jak i użytkową. A w swoich pracach chcę: – bawić i zadziwiać, bo przecież w życiu nie wszystko musi być takie serio. Magdalena Paszkiewicz / www.magdalenapaszkiewicz.pl

MAKO BAGS

Doskonała jakość, piękne skóry i wyjątkowy design – skórzane torebki MAKO BAGS to idealna propozycja na lato! W kolekcji młodej polskiej marki znajdziemy wszystko, czego potrzebuje zabiegana współczesna kobieta: od pojemnych „worków” aż po wieczorowe kopertówki czy etui na tablety. Projekty tworzone w krótkich seriach to ciekawa alternatywa dla marek sieciowych. A do tego „Made with pride in Poland”, jak głosi hasło marki. Ceny od 190 zł do 490 zł. Sklep on-line: www.makobags.pl.

IKONY LEVI’S® ZDEFINIOWANE NA NOWO

Levi Strauss otworzył pierwszy sklep w San Francisco w 1853 roku, po to by ubierać pionierów swoich czasów. Kolekcja Levi’s® na sezon jesień/zima 2013 – intensywnie nawiązująca do korzeni marki, stworzona została, by ułatwiać działanie! Przesiąknięta niezwykle bogatą historią marki, kolekcja czerpie inspiracje z dziedzictwa i pionierskiego charakteru pierwszego, oryginalnego sklepu Leviego Straussa. Tej jesieni wybieramy się w podróż, podczas której współcześni pionierzy dokonują reinterpretacji kultowych krojów Levi’s®, odzwierciedlając tym samym unikalne połączenie współczesności i klasyki, którą znają i kochają. Więcej info na: www.levi.com/pl/

MADOX DESIGN

Warszawska marka streetwearowa, która za sprawą charakterystycznych spodni zapinanych na klapę z przodu błyskawicznie przedostała się do świadomości fanów polskiej mody. Nietypowe konstrukcje, naturalne tkaniny i kolory to części składowe warszawskiej marki, która według założeń twórcy ma być zawsze wypadkową eleganckiej nonszalancji i idei uniseksu. Warszawa ul. Solec 111, www.madoxdesign.com.



kierunek Ostróda – relaks w hotelu Willa Port tekst | REDAKCJA

MALOWNICZO POŁOŻONY, SĄSIADUJĄCY Z JEZIOREM OBIEKT, TO JEDEN Z WYRÓŻNIAJĄCYCH SIĘ HOTELI NA MAZURACH. W JEGO SĄSIEDZTWIE ZNAJDUJE SIĘ WIELE ATRAKCJI: BULWAR SPACEROWY, WYCIĄG DLA NARCIARZY WODNYCH, KOMPLEKS SPORTOWY Z KORTAMI TENISOWYMI, PLAŻA Z WYPOŻYCZALNIĄ SPRZĘTU WODNEGO. HOTEL DYSPONUJE 113 OBSZERNYMI POKOJAMI Z TARASAMI, Z KTÓRYCH ROZPOŚCIERA SIĘ NIESAMOWITY WIDOK NA TAFLĘ WODY I PANORAMĘ MIASTA W obiekcie działają dwie restauracje z letnim tarasem, serwujące bogate bufety śniadaniowe i wyśmienite dania łączące tradycję kulinarną regionu z międzynarodowymi trendami gastronomicznymi. Jedna z tych restauracji to prawdziwa włoska trattoria, w której można skosztować dań kuchni śródziemnomorskiej. Wieczorami goście mogą spędzać czas w kameralnym barze, gdzie można skosztować alkoholi i win z całego świata oraz potańczyć przy dobrej muzyce. Willa Port to także bogate zaplecze SPA & Wellness. Goście mogą tu skorzystać z szerokiego wachlarza zabiegów na twarz i ciało, masaży, a także basenu solankowego, wanien jacuzzi, sauny i łaźni parowej. Tajemnica Willa SPA tkwi w unikalnym połączeniu najlepszych produktów firmy Clarins i Organique Spa Academie, niezwykłych technik ich aplikacji oraz życzliwych relacji terapeutów. Można tu także skorzy-

8 miejsce

stać z zabiegów wykonywanych nowoczesnym sprzętem, takim jak: Laser VITALASE, Laser IPL+RF czy Bodyka TGS. W tym obiekcie wszystko jest przemyślane, nie ma miejsca na przypadek. Położenie nad brzegiem jeziora zdeterminowało formę architektoniczną hotelu – idealnie wpisuje się on w otoczenie i zachowuje tradycyjne elementy charakterystyczne dla regionu. Wystrój wnętrz również nawiązuje do wody i słońca, którego promienie roziskrzają taflę jeziora. Jeśli mówimy o wodzie, to nie można zapomnieć o spa. Dlatego też w Willa Port pełni ono bardzo ważną funkcję.Wyrazem tego są m.in.: holistyczne podejście do odnowy biologicznej, pakiety pobytowe komponowane z myślą o różnych potrzebach, szczególna dbałość o dobór sprzętu i kosmetyków oraz nieustanne szkolenie personelu. Więcej informacji na: www.willaport.pl.

WWW.HIRO.PL



DRINKI

zaskocz barmana! tekst | REDAKCJA

W tym roku może być ono jeszcze bardziej kolorowe, smakowite i soczyste. Już dziś zaskocz barmana. Poproś, aby przygotował ci jeden z niesamowitych koktajli na bazie wybranego smaku Finlandia®Vodka albo spróbuj przygotować je samemu! Niech znakiem gorącego lata będą orzeźwiające owocowe smaki! Kippis!!! FINLANDIA CAIPIROSKA – 40 ml Finlandia® LimeVodka (lub innego smaku Finlandia Finlandia® Vodka) – 4 ćwiartki limonki – 3 łyżeczki cukru lub 10 ml syropu cukrowego* – kruszony lód

PO DŁUGIEJ ZIMIE I KAPRYŚNEJ WIOŚNIE SPRAGNIENI JESTEŚMY RELAKSU, ORZEŹWIENIA I SŁOŃCA. Z NIECIERPLIWOŚCIĄ WYPATRUJEMY KOLEJNYCH OKAZJI DO TEGO, ABY WRESZCIE POCZUĆ ŻAR NADCHODZĄCEGO LATA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

FINLANDIA COLLINS – 40 ml Finlandia® Grapefruit Vodka (lub innego smaku Finlandia Finlandia® Vodka) – 30 ml soku z cytryny – 20 ml syropu cukrowego* – 60 ml wody gazowanej Szkło: long glass Garnish: grejpfrutiwisienka Do szejkera wypełnionego lodem wlej Finlandia® Grapefruit Vodka, sok z cytryny, syrop cukrowy, a następnie wyszejkuj. Zawartość szejkera przelej do wysokiej szklanki wypełnionej lodem i uzupełnij wodą gazowaną. Udekoruj grejpfrutem i wisienką.

FINLANDIA MIDNIGHT BREEZE – 40 ml Finlandia® Grapefruit Vodka – 4 części świeżego ogórka – 1 ćwiartka limonki – 10 ml syropu cukrowego – 20 ml soku jabłkowego Szkło: cocktail glass Garnish: pałeczka ze świeżego ogórka Do szejkera wrzuć limonkę i ogórka, wlej syrop cukrowy i delikatnie ugnieć. Wlej Finlandia® Grapefruit Vodka i sok jabłkowy. Dodaj lodu i wyszejkuj. Zawartość szejkera przelej przez sito do schłodzonego kieliszka koktajlowego. Udekoruj ogórkiem.

Szkło: shortglass

*zmieszany cukier z wodą w proporcjach 1:2

Do szklanki wrzuć owoce, wsyp cukier lub wlej syrop cukrowy. Ugnieć owoce aż puszczą sok. Wsyp kruszony lód, wlej Finlandia® Vodka, całość zamieszaj. Szklankę uzupełnij kruszonym lodem.



FAMILIJNE WEEKENDY W PARKU We wszystkie letnie weekendy na odwiedzających Park Odkrywców będą czekać wygodne leżaki, czytelnia czasopism oraz wypożyczalnia gier planszowych i plenerowych. Oprócz tego, w sobotnie i niedzielne przedpołudnia, zapraszamy do wzięcia udziału w zajęciach pilates. Park zapełni się także animatorami Kopernika, zaopatrzonymi w specjalny wózek laboratoryjny, pełen sprawdzonych patentów na dobrą zabawę. Nie zabraknie pokazów baniek mydlanych dla najmłodszych i tworzenia tęczy na zawołanie. PROJEKTOWANIE DLA OBFITOŚCI Seria 16 warsztatów, dotyczących zrównoważonego projektowania, przeznaczonych dla mieszkańców miast. Ich uczestnicy zapoznają się z ideą permakultury (świadomego planowania i utrzymywania naturalnej harmonii) i jej praktycznym zastosowaniem w codziennym życiu. Ucząc zasad ekologicznego zarządzania własną przestrzenią domową, autorzy warsztatów – instruktorzy z fundacji Transformacja – zbudują z nami wertykalny ogród na parapecie, bezzapachowy kompostownik, lampę bioluminescencyjną czy żyjącą maszynę do recyklingu wody. Zajęcia zaplanowano da dwóch grup wiekowych: w soboty dla młodzieży i dorosłych (16+), w niedziele dla rodzin z dziećmi (od 6 roku życia). Tematy poruszane w ramach 8 weekendów zostały dostosowane do poziomu danej grupy wiekowej, co w efekcie pozwoliło na stworzenie niezwykle zróżnicowanej oferty. Rzeczy stworzone przezuczestników wejdą w skład nieformalnej wystawy, pokazującej warszawiakom praktyczne pomysły na zdrowe i pomysłowe życie w nowoczesnym mieście. tekst | REDAKCJA

lato w parku odkrywców 12 miejsce

NIE STWORZYMY PLAŻY PRZED KOPERNIKIEM ANI NIE WYKOPIEMY BASENU. NIE BĘDZIEMY UDAWAĆ NADMORSKIEGO KURORTU. JESTEŚMY W MIEŚCIE. I PRZEKONAMY WAS, ŻE SPĘDZONE W NIM LATO MOŻE BYĆ SUPER!

PLANETA MIASTO Chcemy czy nie, wielkie miasta rządzą światem. Na Międzynarodowym Biennale Architektury w Rotterdamie w 2012 roku, XXI wiek okrzyknięto epoką wielkich metropolii. Ocenia się, że miasta takie jak Szanghaj, São Paulo czy Nowy Jork zmieniają się

w swoiste państwa w państwach! Warto je poznać i oswoić. Dlatego proponujemy filmowy przewodnik po największych światowych aglomeracjach. Co piątek wybierzemy się do innego miasta: Buenos Aires, Nowego Jorku, Paryża, Pekinu. Porozmawiamy także o jego specyfice: rozwoju technologicznym, podziałach społecznych, kryzysie wartości, rozwoju. Nie zabraknie refleksji na temat naszego własnego ogródka. Zaproszeni goście pokażą nam, jakim globalnym tendencjom podlega Warszawa oraz z jakich miast należy czerpać przykład. Spotkania poprowadzi Adam Leszczyński, dziennikarz i publicysta („Gazeta Wyborcza”, „Polityka”, „Przekrój”, „Newsweek”, „National Geographic”, „Wiedza i Życie”, Krytyka Polityczna). Czas: 5 lipca – 23 sierpnia 2013, piątki, start o godz. 21.00. Miejsce: scena letnia / audytorium (w przypadku złej pogody). Impreza otwarta dla wszystkich chętnych, do wyczerpania miejsc. Kompletny plan projekcji i nazwiska gości – już wkrótce na www.kopernik.org.pl. SŁYSZĘ MIASTO O tym, jak głośne bywa miasto, wie każdy jego mieszkaniec. Idąc ulicą, często nie możemy usłyszeć własnego głosu, nie mówiąc już o dzwonku telefonu. Czy jesteśmy w stanie z tej kakofonii dźwięków wychwycić subtelne odgłosy i odkryć ich piękno? Będziemy próbować. „Słyszę MIASTO” to interaktywna instalacja dźwiękowa, która w każdą letnią sobotę pozwoli odkryć inną sferę akustyczną Warszawy. Usłyszymy kompozycje Pawła Cytry, wykorzystujące nagrania terenowe (szumy ulicy, rezonanse budynków i mostów, szepty ludzkie, pogłosy przestrzenne tuneli i przejść podziemnych) połączone ze ścieżką melodyczną i komputerowymi efektami dźwiękowymi. Korzystając ze specjalnych stanowisk modelowania dźwięku, wszyscy chętni będą mogli także wziąć udział w komponowaniu. Odkryj piękno w ulicznym szumie! Czas: soboty, w godz. 19.00 – 21.30. Miejsce: scena letnia. Impreza otwarta dla wszystkich chętnych. WWW.HIRO.PL


IKONA BRYTYJSKIEGO DESIGNU

MISTRZOSTWA EUROPY W BIKE POLO W ostatni weekend czerwca (28-30) wszystkich miłośników rowerów i niestandardowych sportów zapraszamy do Krakowa, gdzie przed Stadionem Wisły (ul. Reymonta 22) odbędą się Mistrzostwa Europy w Bike Polo! To niezwykłe wydarzenie zgromadzi ponad 200 graczy z 21 krajów. 60 drużyn, m.in. z Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Chorwacji czy Ukrainy, zmierzy się w walce o tytuł. Ta młoda, prężnie rozwijająca się dyscyplina zyskuje ciągle nowych fanów – łatwo połknąć bakcyla, bo bike polo to nie tylko niezwykle widowiskowy sport, ale także niepowtarzalna okazja aktywnego spędzenia wolnego czasu w gronie znajomych. Wstęp absolutnie wolny! Więcej informacji znajdziecie na: www.ehbpc.org/2013/ oraz na fanpejdżu: www.facebook.com/ehbpc2013.

fot. Rafał Kuźma – polskie kwalifikacje ME

fot. Wojciech Artyniew – polskie kwalifikacje ME

Pashley to kwintesencja miejskiego stylu życia. Każdy rower kultowej brytyjskiej marki jest wykonywany ręcznie. Piękne stalowe ramy, subtelne chromowane wykończenia i oryginalne kremowe opony – oto, co wyróżnia Pashleye spośród całej gamy dostępnych na rynku rowerów miejskich z górnej półki. W Polsce rowery marki Pashley można kupić w sklepach i serwisach rowerowych Wygodny Rower (www.WygodnyRower.pl).

fot. Stanisław Barański – polskie kwalifikacje ME, MP 2012, Polfa Kraków

ROWERY


AFISZ

ZWYCIĘŻAJ, REŻ.: STANISŁAW KUBIAK Antonina i Belizariusz, była prostytutka i wybitny generał – historia tych dwóch zapomnianych postaci epoki Bizancjum zainspirowała twórców Teatru Wolandejskiego do opowiedzenia o trudnym i pełnym sprzecznych oczekiwao związku dwojga ludzi, którzy chcieliby osiągnąd znacznie więcej niż pozwala im na to otaczająca ich rzeczywistość, i których rozliczne ambicje wzajemnie się znoszą.

Z yciężaj

Reżyseria: Stanisław Kubiak. W rolach głównych: Błażej Dawidson, Lidia Okruta. Rezerwacja biletów: www.wolandejski.pl

NASTĘPNEGO DNIA RANO REŻ.: CEZARY MORAWSKI PORWANIE SABINEK, REŻ.: EMILIAN KAMIŃSKI Stateczne życie rodziny Owidowiczów zadrży w posadach, albowiem w mieście pojawi się wędrowna trupa teatralna szalonego wizjonera – Leonarda Strzygi-Strzyckiego. A to dopiero namiastka tego, co będzie się działo! Czy mieszkańcy małego miasteczka zdołają oprzeć się kuszącym propozycjom złotoustego dyrektora? Przyjdź i zobacz koniecznie!

Sztuka Petera Quiltera to bardzo zabawna opowieść o poszukiwaniu partnera i otwartości w związkach. Jednak pod maską uśmiechu autor piętnuje nasze ulubione przywary: hipokryzję, kołtuństwo i zakłamanie, bo czy ktokolwiek ma jednak prawo oceniać, czym kierujemy się w doborze partnerów? Wszak jak zapewniał klasyk: „Każdemu wolno kochać…”.

ROMEO I JULIA, REŻ.: GRAŻYNA KANIA

Czy dziś można umrzeć z miłości? Czy miłość jeszcze istnieje w skomercjalizowanym, pełnym konsumpcji świecie? We współczesnej inscenizacji Grażyny Kani bohaterowie to młodzi ludzie uwikłani w dzisiejsze problemy. Czy w ich życiu istnieje miejsce na prawdziwą miłość, czy też stała się ona tylko kolejnym komercyjnym dobrem? Losy kochanków z Werony stają się opowieścią o dzisiejszych ludziach, ich samotności, neurozach i rozpaczliwym poszukiwaniu szczęścia. Więcej info na: www.powszechny.com.

24 teatr



AKCJA PIOTR BIKONT MÓWI NAM O SWOJEJ NOWEJ SZTUCE „WSZYSTKO O KOBIETACH” ORAZ O TYM, DLACZEGO WBREW POZOROM NIE SPOSÓB OPOWIEDZIEĆ WSZYSTKIEGO O KOBIETACH…

z miłości do aktorek tekst | AGNIESZKA CYTACKA

foto | MIATERIAŁY PROMOCYJNE

Czy trzy aktorki mogą opowiedzieć wszystko o swojej płci? To nie jest spektakl, który ma opowiedzieć wszystko o kobietach. Sam tytuł mówi o czymś, co jest nie do zrealizowania. Nie sposób opowiedzieć wszystkiego o kobietach. Zresztą nie interesują mnie wszystkie kobiety. To, co mnie zajmuje, to przede wszystkim osobowość aktorek, które tworzą te postacie. Jeśli już za cel postawiłbym sobie powiedzieć wszystko o kobietach, to tylko o tych trzech konkretnych kobietach. To te trzy aktorki – Mirosława Olbińska, Katarzyna Żuk i Joanna Fidler – mają opowiedzieć wszystko o kobietach, czyli wszystko o sobie. Chcę, żeby te wszystkie prawdy wyniknęły nie z mojej interpretacji, ale z aktorek, z samych kobiet. To one mają mi opowiedzieć o kobietach, a ja mam stworzyć taką specyficzną sytuację, w której mogę ich słuchać.

2 maja 2013 r. w Stowarzyszeniu Teatralnym Badów odbyła się premiera twojego nowego spektaklu „Wszystko o kobietach”, który przygotowałeś dla Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi. Dlaczego zdecydowałeś się na inscenizację tekstu Miro Gavrana? Ta sztuka miała w Polsce już co najmniej osiem premier w różnych teatrach w całej Polsce, czyli jest w tym tekście coś nieodparcie atrakcyjnego. Zazwyczaj była dobrze przyjmowana przez publiczność, co oznacza, że jest to materiał budzący zainteresowanie obu stron, zarówno widzów, jak i aktorów. Nasz spektakl powstał przede wszystkim ku uciesze i lekkiemu wzruszeniu widza i mam nadzieję, że dla ludzi z poczuciem humoru będzie to naprawdę świetna zabawa. Twoje zainteresowanie Chorwacją miało wpływ na wybór tekstu? Sięgnąłem po nią nie tyle z miłości do Chorwacji, ile z miłości do aktorów, czy ściślej mówiąc w tym wypadku – do aktorek. Same historie są stosunkowo banalne, ale cały tekst jest tak skonstruowany, że daje ogromne możliwości aktorkom. To jego największa wartość i ją właśnie wykorzystuję do pokazania tego, co najbardziej mnie interesuje. Konstrukcja tekstu Gavrana polega na tym, że w spektaklu opowiadanych jest pięć różnej długości niepowiązanych ze sobą historii. W każdej historii występują trzy kobiety, grają je trzy aktorki. Każda gra po pięć ról. W rezultacie widzimy szesnaście scen. Mało tego! Te historie są przemieszane. Najpierw słuchamy kawałka jednego, potem kawałka drugiego, trzeciego, czwartego, piątego i znów pierwszego. Przez cały czas przeskakujemy z jednej opowieści na drugą. Widz jest świadkiem ogromnej ilości przeistoczeń aktora, kiedy ten przechodzi z jednej postaci w drugą. Ten tekst jest niebywałą okazją do ilustracji możliwości aktorskich. Sama forma, mimo swej zawiłości jednak łatwa dla widza do rozszyfrowania, daje mu pewną dodatkową satysfakcję działania intelektualnego, które wykracza poza rozumienie tych prostych historii. W moim ujęciu każda z tych historii opowiadana jest w innej konwencji i widz musi zrozumieć, w jaki sposób są one opowiadane. Bo oprócz tego, żeby pokazać umiejętności aktorskie, jest to również próba małego dyskursu małych form o narracji w teatrze, różnych odmian języka teatru, które można zastosować.

16 teatr

W inscenizacji zdecydowałeś się zachować odrobinę chorwackiego kolorytu. Widać to choćby w dobranych piosenkach. Są one twoim pomysłem? Piosenki są przeważnie tam, gdzie autor przewidział piosenki, oczywiście chorwackie, a tłumaczka powstawiała w te miejsca polskie odpowiedniki, np. „A ja wolę moją mamę, co ma włosy jak atrament”. Uznałem, że mogę sobie pozwolić na dowolność i skoro chcę mieć trzy chorwackie piosenki, to wolę wybrać je sam. W rezultacie są dwa dalmatyńskie przeboje i stary hit „Električni Orgazam” zespołu o tej samej nazwie. To był serbski, nie chorwacki zespół, ale wtedy była jedna Jugosławia i wszyscy słuchali tego samego. Dodałem też inne piosenki, tekst jest więc przez to trochę rozbudowany, urozmaicony. Wychodzę z założenia, że sztuka teatralna zazwyczaj nie jest skończonym dziełem, stanowi scenariusz dla reżysera, który ten może na różne sposoby realizować. Oczywiście nie wolno zmieniać pewnych zasadniczych rzeczy. Niektóre słowa są bardziej znaczące w naszej kulturze i mogą być lekko zmienione, ale w tym wypadku nic nie jest zrobione wbrew autorowi. Jesteś współtwórcą Stowarzyszenia Teatralnego Badów, przez które przewinęło się wiele aktorów Teatru Nowego… Wcale nie było takiego założenia, ale tak się składa, że spośród dziewięciorga aktorów, którzy występowali w badowskich przedstawieniach, wszyscy, bez wyjątku, przewinęli się wcześniej przez Teatr Nowy. W Badowie nie mamy stałego składu, chociaż zawsze chciałem pracować z w miarę stałym zespołem, mieć swoich aktorów. To kolosalna różnica, kiedy ludzie dobrze się znają i lubią ze sobą pracować. Dla mnie aktor musi mieć dwie cechy: posiadać warsztat, czyli być dobrym aktorem i musi mieć coś, co interesuje reżysera. Próby do spektaklu odbywały się w Badowie, natomiast spektakl na stałe wejdzie do łódzkiego repertuaru. Skąd pomysł na takie rozwiązanie? Cały pomysł ze Stowarzyszeniem Teatralnym Badów polegał na tym, żeby tutaj pracować, a grać gdzie indziej. Żeby tutaj robić w pełni profesjonalne przedstawienia, swoimi środkami, a potem gotowe sprzedawać teatrom. Wydawałoby się to jak najbardziej logiczne z ekonomicznego punktu widzenia, a jednak tak nie jest, bo teatry mają inne priorytety, wynikające z bardzo przestarzałego systemu funkcjonowania. W sumie teatrowi często nie opłacało się zaoszczędzić, bo okazywało się, że w rezultacie może z tego być większy kłopot niż zysk. Ale teraz, w głębokim kryzysie i niedofinansowaniu, sytuacja powoli wymusza, by zespoły łączyły swoje siły. Dla nas najważniejsza jest po prostu możliwość częstego grania.



CANNES

szampan i neony tekst | URSZULA LIPIŃSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

66. FESTIWAL FILMOWY W CANNES NIE ROZPIESZCZAŁ. STRASZYŁ DESZCZEM, WIATREM, KOLEJKAMI, ZMĘCZENIEM, ALE PRZEDE WSZYSTKIM: ZBYT WIELOMA SŁABYMI FILMAMI

18 relacja

WWW.HIRO.PL


Raz po raz można było się zastanawiać, co wynosi poszczególne filmy do konkursu głównego, a co spycha je do innych, mniej eksponowanych sekcji? Gdy za wizytówkę festiwalu robiły takie tytuły jak patetyczny „The Immigrant” Jamesa Graya czy zupełnie kuriozalny „Jimmy P.” Arnauda Desplechina, gdzieś z boku działo się prawdziwe kino. Poza konkursem głównym wciąż można było trafić na filmy refleksyjne i ryzykowne, np. „Wakoldę” Lucii Puenzo, „Les Salauds” Claire Denis czy „La jaula de oro” Diega Quemady-Dieza. To one dostarczyły impulsu do dyskusji, kłótni, myślenia, przeżywania. To one rozpychały zastany porządek i eksperymentowały z formą i treścią. Śledząc zaś rywalizujące o Złotą Palmę filmy, pytanie nasuwało się głównie jedno: czy biznes w Cannes poszedł już tak daleko, że na troskę o jakość artystyczną nie znalazło się miejsce? Czy nazwisko reżysera i gwiazda na ekranie to wszystko, co się liczy?

Konsternujące wybory można było odhaczać na liście niemal od pierwszego dnia festiwalu. François Ozon w „Jeune et jolie” ruszył tropem Małgorzaty Szumowskiej i przyjrzał się prostytucji wśród nastolatków. Odjął jednak swojej bohaterce trudności finansowe (Isabelle pochodzi z bogatej rodziny), a z samego tematu zdjął odium społecznego problemu. Co zostało? Rozpieszczona pannica, która po szkole sypia z bogatymi mężczyznami. Chyba trochę dla zabawy, chyba trochę z ciekawości, ale w gruncie rzeczy z jej zdegustowanej miny ciężko to wyczytać, a jeszcze ciężej się zainteresować.

Z podobną obojętnością na twarzy snuł się po ekranie Julian, główny bohater „Only God Forgives” Nicolasa Windinga Refna. Samotny mściciel w neonowym tajlandzkim podziemiu poszukuje winnych śmierci brata, manipulowany zza kulis przez demoniczną matkę. Promyk słońca nie przebija się w tym filmie ani razu, słów pada tu niewiele, przesadna muzyka czasami dominuje nad obrazem, skąpanym wyłącznie w sztucznym świetle rodem z nocnego klubu. Nie ulega wątpliwości, że „Only God Forgives” to kino stylowe i estetyczne, które ogląda się ze zmysłową rozkoszą niewiele mniejszą niż pamiętne „Drive”. Szkoda tylko, że tym razem elegancja nie przykryła pustki, śladowej fabuły i apatii bohatera – młodego, a jednak tak niesamowicie podobnego do stojącego na krawędzi życia Jepa Gambardelli z filmu Paolo Sorrentino, „La grande bellezza”.

Otoczenie Juliana i Jepa pozornie nie różni się za bardzo. Jest kolorowo, plastikowo i tak samo pusto, choć bohatera włoskiego filmu, w przeciwieństwie do Juliana, osaczają tłumy ludzi. Ich życie to wieczny taniec, niekończąca się zabawa, próba zagłuszenia smutku, oderwania się od niego z pomocą kolejnych kieliszków z szampanem. Gambardella ma to już za sobą. Obserwuje świat jakby z perspektywy obojętnego kontestatora. W całym tym szale próbuje sobie odpowiedzieć na fundamentalne pytania, rozliczyć swoje życie i zamknąć otworzone celowo lub przypadkiem znajomości i relacje. Myśli głównie o odchodzeniu, czyli o tym, o czym nie myśli nikt dookoła niego. Choć widmo odpływającej młodości, energii mniejszej niż wczoraj, pragnienia bliskości i nadciągającego końca daje się tu we znaki nie tylko Jepowi. Inni bohaterowie zarówno tego, jak i innych konkursowych filmów także czują jego oddech na plecach. Przejmuje się nim Louise z histerycznego „Un Château en Italie” Valerii Bruni Tedeschi, bohaterowie ciepłej „Nebraski” Alexandra Payne’a i przewrotnego „Behind the Candelabra” Stevena Soderbegha oraz wampiry z romansu „Only Lovers Left Alive” Jima Jarmuscha.

Choć w Cannes zdecydowanie dominowali mężczyźni i ich dylematy, ostatecznie wygrały kobiety. Nagrodzone Złotą Palmą „La Vie d’Adèle. Chapitre 1 et 2” Abdellatifa Kechiche’a to nie przymierzając europejska wersja „Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee. Nieważne między kim dzieje się uczucie. Kechiche, podobnie jak jego azjatycki poprzednik, skupia się przede wszystkim na szczerym i drobiazgowym oddaniu poszczególnych etapów relacji między dwójką ludzi: od szaleństwa nowej miłości, przez próbę uporządkowania sobie tego uczucia w głowie, aż po jego definitywny rozpad.

Nagrodzenie tego filmu okazało się przede wszystkim wielkim sukcesem samego jury pod przewodnictwem Stevena Spielberga. W tym bowiem roku wybitnie nie było z czego w canneńskim konkursie wybierać. Nawet dobre filmy wciąż pozostawały filmami błahymi (jak „Inside Llewyn Davis” braci Coenów) albo niesatysfakcjonującymi w kontekście poprzednich dokonań ich autora (jak „Grigris” Mahamata-Saleha Harouna czy „The Past” Asghara Farhadiego). Złota Palma dla „La Vie d’Adèle” pozwoliła canneńskiemu festiwalowi zachować twarz, choć w tym roku zapamiętamy ją jako wyjątkowo brzydką, nudną i nieciekawą.

WWW.HIRO.PL


t e a l r i v n t e a el n t c i r o c e DOBRY GATUNEK

tekst | GABI / STAN SNU

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

KIEDY W NASZYCH GŁOWACH RODZIŁ SIĘ POMYSŁ NA NOWY MUZYCZNY PROJEKT – NAZWALIŚMY GO STAN SNU – BAZOWALIŚMY NA NAJLEPSZYCH DOKONANIACH MUZYKI ELEKTRONICZNEJ, CHCĄC SPRAWNIE I W MIARĘ SPRYTNIE PRZEMYCIĆ NASZE WŁASNE MUZYCZNE POSZUKIWANIA, A CAŁOŚĆ ZAMKNĄĆ W NURCIE, KTÓRY BYŁ NAM NAJBLIŻSZY. NURCIE ALTERNATYWNEJ ELEKTRONIKI Piotrek swoją muzyczną przygodę zaczął w latach 90. od założenia metalowej kapeli Atrophia Red Sun. I pewnie do dnia dzisiejszego poruszałby się tylko w tych muzycznych klimatach, gdyby któregoś dnia nie trafił na muzykę Prodigy. To ona zmieniła jego sposób postrzegania dźwięków i skłoniła do zmiany gitary na syntezator. Prodigy to sztandarowy przedstawiciel muzy elektronicznej, który podszedł do jej tworzenia w sposób odważny i nowatorski. Zaczynali od poruszania się w klimatach rave, by potem sprawnie sięgnąć po industrial i punk – wielu przypisuje im ogromną rolę w rozpropagowaniu stylu cyber punk. „Firestarter” czy „Breathe” z 1997 roku szokowały, budziły kontrowersje, ale wywindowały zespół na szczyty list przebojów. Kapelą, która odmieniła moje spojrzenie na świat muzyki elektronicznej, była bez wątpienia Atari Teenage Riot. Wyjątkowo sprawnie wypracowali oni fuzję gitarowego grania z naciskiem na metal i punk z szeroko pojętą elektroniką. Śmiało eksperymentowali również z hip-hopem i muzyką noise, wyjątkowo chętnie sięgając po samplery. Nie bez znaczenia były również dla mnie propagandowe teksty wykrzykiwane przez charyzmatyczną wokalistkę Hanin, którą od pierwszego spojrzenia lub posłuchania pokochały feministki na całym świecie. Atari Teenage Riot nie dali się zakwalifikować do żadnego ówczesnego nurtu elektroniki – byli zbyt radykalni, awangardowi i głośni. Właśnie tym niekontrolowanym hałasem i odwagą momentalnie zdobyli moje serce. Już wtedy chciałam stać na scenie, skakać i krzyczeć jak Hanin. Pisząc tekst do „Głódź”, który mówi o tym, iż dzisiejsze kobiety nie chcą być dłużej karmione słodyczą, mają dość lodów na patyku i czekoladowego męskiego bełkotu i zamiast tego wolą śmierć głodową, miałam gdzieś z tyłu głowy feministyczne teksty Hanin. Kilka lat temu świat oszalał na punkcie duetu, obok którego i nam nie udało się przejść obojętnie. Drobna, rozkrzyczana brunetka i lekko tajemniczy długowłosy przystojniak rodem z Toronto za sprawą pierwszego singla „Alice Practice” szturmem zdobyli miliony fanów na całym świecie. Odnosi się wrażenie, iż klasyczną nutę klubową postanowili urozmaicić przesterowanym basem i dźwiękami rodem z gier komputerowych. Całość okraszona jest niepokojącym głosem Alice, która krzyczy, sapie i zdziera gardło w wokalnej histerii. W muzyce Crystal Castles znaleźć można hałaśliwe techno i specyficzny bród lat 80. – naszego ulubionego okresu w muzyce.Niejednego rodzica zbuntowanego nastolatka CC przyprawia o ból głowy, ale jazgot Alice sprawia, że nie da się przejść koło nich obojętnie.

20 muza

Czym jest dla mnie alternatywna elektronika? Uderzające, że po wpisaniu tego terminu w Google, nie pojawi się przed naszymi oczyma link do wikipedii. Bo jak scharakteryzować i sklasyfikować ten podgatunek? To po prostu wciąż awangardowe i niszowe podejście do klasycznej muzy elektronicznej. Spróbuję więc na naszym przykładzie:Stan Snu tworzy muzykę elektroniczną, nie rezygnując jednak z żywych instrumentów. Postawiliśmy na brudny bas i mocną rytmiczną perkusję. Wszyscy wychowani jesteśmy na cięższych muzycznych klimatach i chcąc nie chcąc zawsze udaje się nam je przemycić. Nie boimy się nawiązywać zarówno do dubstepu, jak i typowego disco lat 80. W latach 80. właśnie na polskiej scenie pojawiła się Gayga. Gdy pierwszy raz usłyszałam „Ja ruchomy cel”, wbiło mnie w fotel. Widać już trzy dekady temu robiło się w Polsce muzę będącą fuzją popu, rocka, dance’u i elektroniki. Nie wspominając o charyzmie wokalistki i dość specyficznej i oryginalnej wokalnej manierze. Gayga i jej elektroniczne poszukiwania to jedna z moich ulubionych polskich wokalistek. Do podobnej stylistyki nawiązaliśmy w pierwszym singlu „Sen znasz” będącym naszą własną wariacją na temat szalonych lat 80. We współczesnej polskiej elektronice na sporą uwagę zasługuje Deathcamp Project założony w 2001 roku. Muzyka ta łączy w sobie elementy rocka gotyckiego, death rocka oraz właśnie muzyki elektronicznej. Sporo koncertują w kraju, jak i poza granicami. Dużą karierę w Europie od dobrych paru lat robi również Desdemona. To kolejna kapela łącząca w sobie elektronikę z mocniejszymi dźwiękami i gotyckim klimatem. Alternatywnej muzyki elektronicznej przybywa w naszym kraju z każdym rokiem. Niekoniecznie musi ona oznaczać fuzję elektroniki z rockiem, metalem czy innymi cięższymi klimatami. Łączona bywa coraz częściej z hip-hopem, a nawet folkiem. Dla mnie jednak kojarzy się wciąż jednoznacznie ze wspomnianymi Prodigy czy Atari Teenage Riot i tak już chyba pozostanie w moim muzycznym świecie. Stan Snu www.facebook.com/StanSnu Materiał dostarczony przez: Life Is Music Entertainment www.facebook.com/LifeIsMusicEntertainment

WWW.HIRO.PL



loscil

tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WARTO ROZMAWIAĆ

Jesteś obecny na scenie ambientowej od kilkunastu lat. Twoje podejście do tworzenia ewoluowało? Najbardziej zmienił się chyba mój stosunek do samego siebie (śmiech). Zyskałem nieco na pewności, rozwinąłem własny styl, nauczyłem się też czekać nie wpadając w panikę, nabrałem takiej charakterystycznej dla starszych cierpliwości (śmiech). Wiesz, kiedy jest się młodym, chce się mieć wszystko szybko i robić wiele rzeczy naraz, bo potem może nie być okazji. Teraz widzę to inaczej. Pamiętasz pierwszy zespół, w jakim grałeś? Jasne! Jako nastolatek grałem w zespole rockowym na gitarze. Miałem 13 lat i wiedziałem już, że muzyka to jest to, co chcę robić w życiu. A jakiej muzyki słuchało się u ciebie w domu, kiedy byłeś dzieciakiem? Oj… Tak szczerze, to słuchało się popu. Moi rodzice byli fanami Beatlesów i Abby, nigdy też nie byli zainteresowani poszukiwaniem nowych rzeczy, tak samo nie słuchali muzyki klasycznej. To był taki dom bez kultury (śmiech). Jako nastolatek w swoich muzycznych odkryciach byłem więc osamotniony. Po prostu zamiast się buntować przeciw rodzicom w typowy sposób, szedłem do pokoju, zamykałem się i robiłem muzykę. Oczywiście kocham tatę i mamę, żeby nie było, po prostu to nie oni inspirowali mnie artystycznie. Chociaż… Może ci Beatlesi? Na pewno jednak nie ABBA! W takim razie od czego zacząłeś świadome słuchanie muzyki? Od Blondie, konkretnie od albumu „Autoamerican”. Wszystko z powodu singla „Tide is High”. Miałem wtedy może 10 lat, poszedłem i za swoje kieszonkowe kupiłem tę płytę. A potem słuchałem jej nieustannie. Prawdziwe muzyczne fascynacje zacząłem podsycać potem, w czasach, kiedy już starałem się rozwijać własne zainteresowania. Mimo że nie dorastałeś w muzycznym domu, poszedłeś do szkoły muzycznej. Klasyka na ciebie wpłynęła? To zabawne, ale poszedłem do takiej szkoły, w której niewiele się mówiło o muzyce klasycznej. Owszem, zyskałem podstawy, jednak to była bardzo nowoczesna uczelnia. To, co interesowało moich wykładowców i czym starali się nas zarazić, to były muzyczne wątki podejmowane przez kompozytorów XX w. Było dużo eksperymentowania, podczas ćwiczeń graliśmy muzykę na komputerach, co okazało się niezwykle inspirujące, otworzyło mi oczy. Nagle u progu dorosłości poznałem światy wcześniej nieznane. Ja nie gram na instrumentach tak jak muzycy szkoleni klasycznie. Ale potrafisz zagrać na wszystkim… Trochę tak (śmiech). Zaczynałem od nauki gry na saksofonie, ale porzuciłem to w wieku 15 lat, potem przerzuciłem się na gitarę, wciągnęło mnie granie na perkusji, więc w kolejnych zespołach w szkole grałem na zmianę to na bębnach, to na gitarach. Wreszcie dostałem się na studia muzyczne i nagle otworzył się przede mną cały świat.

22 wywiady

Lubisz eksperymentować, czy nie o to chodzi w twojej koncepcji muzyki? Hmm, cenię sobie eksperymenty, ale w takiej bezpiecznej przestrzeni (śmiech). Nie jestem osobą żądną radykalnych zmian. Lubię dodawać nowe rzeczy, ale takie, które dają poczucie komfortu, pozwalają zachować równowagę. Chcę robić muzykę, która jest z jednej strony przyswajalna, z drugiej odrobinę inna względem reszty. W tym zakresie szukam nowych dźwięków i przetwarzam je. Jak ważne są nagrania terenowe? Robię tego bardzo dużo, mam setki godzin nagrań. Pracuję jako projektant dźwięku i jestem zafascynowany różnymi dźwiękami. To inna gałąź mojej ewolucji. Po ukończeniu akademii muzycznej studiowałem jeszcze kierunek, który nazywa się ekologia dźwięku, tam można dowiedzieć się więcej o tym jak dźwięki z naszego otoczenia – zarówno te naturalne, jak i emitowane przez ludzi i urządzenia – wpływają na samopoczucie. Na przykład mój ostatni album dedykowany jest specyficznemu miejscu. Właśnie przyglądałam się zdjęciom z tego parku New Brighton. To przedziwne miejsce: przyroda, a pośród niej industrial, wygląda to jak fotomontaż. To właśnie od zawsze fascynowało mnie w tym parku. Jest dziwny i nienaturalny, a jednocześnie silnie związany z otaczającymi Vancouver górami i z morzem. To teren, na którym można odpoczywać, biegać, jest basen, a tuż obok jeżdżą pociągi, są zabudowania… Wracając jednak do ciebie, pracowałeś jako inżynier dźwięku przy grach komputerowych, prawda? Tak, jeszcze kilka lat temu była to moja praca w pełnym wymiarze godzin, ale w zeszłym roku zamknięto studio. Teraz jestem freelancerem, ale to dobrze, bo mogę się skupić na robieniu własnych rzeczy, czasem przyjmuję zlecenia na udźwiękowienie jakichś drobnych gier na iPady czy smartfony – to bardzo fajne zadania, lubię je. Ostatnio udźwiękowiłem puzzle na iPada, jest tam trochę mojej własnej muzyki. A jesteś typem gracza? Może troszeczkę. Nie jestem hardkorowym graczem, który umiałby spędzić kilkadziesiąt godzin przy sprzęcie tylko po to, żeby skończyć jakąś rozgrywkę, ale lubię sobie zagrać dla relaksu. Masz jeszcze czas, żeby grać w innych zespołach? Pytam, bo wielu ludzi w Polsce wciąż myśli o tobie jako o perkusiście Destroyera. Technicznie nie jestem już członkiem żadnego zespołu, w praktyce wciąż gram wiele koncertów i uczestniczę w sesjach nagraniowych zaprzyjaźnionych artystów. Z Danem Bejarem wciąż mam przyjacielskie relacje i często umawiamy się, żeby cos zagrać. Przypuszczalnie już zawsze będziemy się spotykać na jakieś małe sesje, choć już nie będę raczej perkusistą jego grupy. Lubię też spotykać się z różnymi kompozytorami i instrumentalistami, to są te drobne wyzwania, które pozwalają mi wciąż się rozwijać. WWW.HIRO.PL


procesor plus

Procesor Plus, Demolka, 19 Wiosen… Coś pominąłem? Walczysz muzycznie na jeszcze jakimś polu? Jest jeszcze jeden zespół, w który mocno się ostatnio zaangażowałem, czyli Już Nie Żyjesz. Określony bywa jako post punk / cold wave, ale tworzy muzykę wymieszaną z różnymi gatunkami. Trudno opisać to w trzech czy czterech słowach. Czujesz się jednym z ojców chrzestnych polskiego electroclashu? Absolutnie nie. Projekt Procesor Plus powstał co prawda w 1999 roku, ale nie oznacza to, że jako pierwszy tworzyłem taką muzykę w Polsce. Równolegle działo się wiele innych rzeczy, choć może z mniejszą siłą przebicia. Niektórzy odpuszczali po roku-dwóch albo po pierwszej porażce, ja tymczasem ciągnę ten wózek już czternaście lat. Współpraca z Lady Electrą, Marthą O.Bit czy Kapitanem Nemo jak najbardziej pasuje do określenia electroclash, ale jeśli chodzi o moje autorskie projekty, wolę jednak nazywać je electropunkowymi.

rebeka tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

Rebeka początkowo była twoim solowym projektem. Co wniósł do niego Bartek Szczęsny? Bartek nauczył mnie uważnego podejścia do aranżacji, zaczęłam dużo bardziej zwracać uwagę na jakość barw, stałam się też fanką analogowego brzmienia syntezatorów. Działanie nie było też jednostronne. Ja nauczyłam Bartka eksperymentowania, otwartości na dziwaczne rozwiązania, on mnie, że trzeba czasem poskromić chaos, jaki rodzi się z tworzenia. Być może brzmienie Rebeki trochę się zmieniło, jednak trzon pozostał ten sam. To wciąż głęboka muzyka z konkretnymi melodiami i emocjami. Jeśli przerabialiśmy utwory, ich rdzeń zawsze zostawał nienaruszony. Przykładem jest „Sisters” lub „Hellada”. Wzbogaciliśmy tam aranżacje, dodaliśmy nowe warstwy syntezatorów, by piosenki rozwijały się muzycznie wraz z emocją wokalu. Jednak główne partie się nie zmieniły. Klimat pozostał ten sam. Bartek wprowadził też dużo energii do koncertów. Lubię z nim grać, bo wybuchamy energetycznie i czujemy wspólnie puls bitu. A w waszym duecie panuje demokracja? Raczej równouprawnienie. Podział prac jest podobny, czasem ja robię bity, czasem on, został też współkompozytorem i współproducentem naszej debiutanckiej „Hellady”. Często się też kłóciliśmy, ale w sumie efekt każdego wypracowaneWWW.HIRO.PL

Dosłownie jutro ruszasz w trasę z Demolką, a czy pracujesz aktualnie nad jakimiś nagraniami? Tak. Niebawem wchodzę do studia z Już Nie Żyjesz, a potem nagrywam z 19 Wiosen. Na jesieni powinny ukazać się płyty obu zespołów. W międzyczasie planuję jeszcze z Dziewczyną Rakietą dokończyć materiał na drugi album Demolki. Mamy ambitny plan wydać go jeszcze w listopadzie, tuż przed dużą trasą z Super Girl & Romantic Boys. Na pewno będzie okazja pokazać się szerszej publiczności i nadrobić zaległości towarzysko-alkoholowe z ekipą SG&RB (śmiech). Co pojawiasz się publicznie, przywdziewasz jakiś mundur żandarma. Masz dużą kolekcję takich ciuchów? Skąd takie zamiłowanie? Ciężko odpowiedzieć, nie robiąc sobie jaj. Bo gdybyś np. zbierał znaczki czy miniaturki zabytków, to jak wytłumaczyłbyś to hobby? Geneza takiego zamiłowania bierze się z dupy. Po prostu. Nagle masz jazdę na to czy tamto, wciągasz się i odjeżdżasz (śmiech). Mundury policyjne z całej Europy zbieram od ponad pięciu lat. Wciąż przybywają kolejne i choć mam już zapchanych kilka szafek, to wciąż staram się kompletować uniformy konkretnych formacji. Jak daleko sięgnę pamięcią, zawsze musiałem coś zbierać. Nie wiem, może to nerwica natręctw, a może potrzebna mi odskocznia od muzyki (śmiech). foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

tekst | SEBASTIAN RERAK

Ukazały się właśnie reedycje dwóch materiałów Procesora. Wrocławska Oficyna Biedota wznowiła dwie stare płyty, „Katalepsja SNJ” z 2003 roku i „Wirus” z 2005, które w swoim czasie wydałem pod szyldem wytwórni Automatic Bitch Records. Plany miałem ambitne, chciałem pozbierać do jednego worka wszystkie polskie grupy grające na pograniczu electro. Wydałem własnym sumptem kilka albumów swoich oraz zaprzyjaźnionych projektów, organizowałem koncerty w Łodzi i poza nią. Gdy jednak nazbierało się trochę obowiązków i w 2004 roku doszło do reaktywacji 19 Wiosen, zabrakło mi czasu i energii, by kontynuować tę ideę.

go porozumienia podoba się nam. Zdarzało się mieć kłopoty z połączeniem dwóch części utworu. Lubimy, gdy piosenki się rozwijają, ale czasem brak łącznika. Jednak nie to było największym wyzwaniem… Nie, najtrudniej było mi pogodzić się z faktem, że tworzenie wymaga czasu, a natchnienie to kapryśne zjawisko i czasem trzeba na nie czekać. Jestem typem osoby, która uważa, że tworzenie jest zjawiskiem metafizycznym i magicznym. Chciałam stworzyć album, w którym każda piosenka będzie tak samo dobra. Mój nastrój zmieniał się co chwila, od euforii po wielkie wątpliwości. Czasem błądziliśmy z Bartoszem, szukając tego, czym dana piosenka jest. Tak jakbyśmy musieli ją odnaleźć w pamięci, a nie stworzyć od nowa. Czasem komponowaliśmy coś, a potem stwierdzaliśmy – nie, musimy tę piosenkę inaczej oprawić. To było wyzwanie.



IZA LACH

zmuszona do unikalności tekst | REDAKCJA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

PAMIĘTACIE ZDJĘCIE Z ROZKŁADÓWKI POPRZEDNIEGO NUMERU, NA KTÓRYM IZA LACH SIEDZIAŁA NA KANAPIE W TOWARZYSTWIE FISZA I EMADE? WRESZCIE MOŻEMY WYJAŚNIĆ, O CO CHODZIŁO – DZIĘKI PROJEKTOWI REEBOK CLASSIC TRAX, KTÓRY ŁĄCZY ARTYSTÓW Z RÓŻNYCH REJONÓW MUZYCZNYCH, NASZA EKSPORTOWA WOKALISTKA NAGRAŁA KAWAŁEK Z BRAĆMI WAGLEWSKIMI. UDAŁO NAM SIĘ POROZMAWIAĆ Z IZĄ O TEJ WSPÓŁPRACY I KILKU INNYCH SPRAWACH Misją Reebok Classic Trax jest powoływanie do życia nieoczywistych kooperacji muzycznych. Pomysł na twój wspólny kawałek z chłopakami wypłynął z labelu. Jakie są korzyści i niebezpieczeństwa płynące z takiego „swatania” talentów? To przede wszystkim okazja do nietypowej fuzji światów muzycznych. Takie połączenie zawsze przynosi powiew świeżości. Dwoje artystów jest „zmuszonych” do stworzenia wspólnego utworu, w wyniku czego powstaje coś unikalnego, co samo z siebie by się nie pojawiło. Jak wyglądała wasza praca w studiu? W dobie tak sprawnie działającego internetu, nasze spotkania i współpraca odbywały się w sieci. Planujecie przy jakiejś okazji wspólnie pojawić się na scenie? Na dzień dzisiejszy nie ma takich planów. Ale niewykluczone, że w przyszłości to nastąpi.

Bardzo ważne, kluczowe. Dają szansę na rzeczywisty, bliski kontakt z fanami. Niektórzy uważają, że lepiej jest się izolować i szukać spokoju. Dla mnie możliwość interakcji z fanami jest niezbędna. Dodaje mi otuchy i sprawia, że nie czuje się osamotniona w tej wielkiej maszynie. Słuchając większości stacji radiowych można odnieść wrażenie, że gust muzyczny przeciętnego Polaka oscyluje między ordynarnym popem a oldiesami. Wystarczy jednak rzut oka na fejsbukowe profile młodych ludzi, żeby stwierdzić, że jarają się naprawdę ambitną i fajną muzyką. Nie irytuje cię skostniałość mainstreamowych mediów? Temu powinien być poświęcony osobny artykuł czy wywiad. Nie słucham mainstreamowych radiostacji,

może dlatego nie irytuje mnie to już tak bardzo. Patrząc przez pryzmat twoich amerykańskich doświadczeń: są w tamtejszym show-biznesie jakieś standardy pracy, które chciałabyś przeszczepić na nasz rodzimy grunt? Amerykańska etyka pracy jest legendarna. I każdy, kto chce cokolwiek osiągnąć, poświęca się temu bez reszty, na każdym poziomie życia. Nie sposób tego przeszczepić. Mam nadzieję, że za jakiś czas pojawi się to samoczynnie. Jakie pytanie zadawane w wywiadach szczególnie mocno cię wkurza? Nie tyle samo pytanie, co brak rzeczywistej rozmowy – przesyłanie zestawu pytań do pisemnej odpowiedzi.

Gdybyś mogła sama zaaranżować kooperację, choćby najbardziej nieprawdopodobną, dwojga wybranych artystów z całego świata, jaką parę byś skonstruowała? Iza Lach + Kanye West! Umieram z ciekawości, jakie byłyby efekty tej współpracy! Patronująca całemu przedsięwzięciu marka Reebok Classic kładzie duży nacisk na klasykę. Co dla ciebie znaczy to słowo? Klasyk to coś, co się nie starzeje. Co mimo upływu lat wciąż pozostaje na czasie. Bardzo aktywnie działasz na swoim fejsbukowym fanpejdżu i wygląda na to, że robisz to osobiście, masz też własnego soundclouda. Social media i internet są dla ciebie, jako artystki, ważne?

WWW.HIRO.PL

muza 25


DAFT PUNK

daftpunkomania tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

GUY-MANUEL DE HOMEM-CHRISTO I THOMAS BANGALTER POKAZALI JAK PRZEJŚĆ OD PROMOCJI DO EMOCJI. TRZEBA FRANCUSKIEJ ELEGANCJI, BY W DESZCZU BRAW TAK ŁADNIE ZAGRAĆ LUDZIOM NA NOSIE I NA SENTYMENTACH JEDNOCZEŚNIE Niby David Bowie trochę w tym roku namieszał, ale wydawało się, że to tylko jeden z dinozaurów, które w świetle reflektorów szukają miejsca spoczynku na zgliszczach epoki bezdyskusyjnych, zdolnych jeszcze hipnotyzować masy idoli. Że słuchacz muzyki wyznaje teraz 50 zespołów, dobrych do grania w skromnych klubach, nie na stadionach. Tymczasem tezę tę obróciło właśnie w niwecz dwóch żabojadów. Nie byli sami. Mieli u boku faceta, który ciężko pracował w latach 80. na komercyjne sukcesy Diany Ross, Madonny, wspomnianego Bowiego i Duran Duran. Nazywa się Nile Rodgers i wśród wielu zasług warto wspomnieć, że gdyby nie „Good Times” jego grupy Chic, hip-hop nie miałby w ’79 swojego pierwszego oficjalnego numeru. To, co Nile pomógł konstytuować, kto inny po latach zrewolucjonizował. Kolejnym kompanem paryskiego duetu był Pharrell Williams, członek Neptunes i N*E*R*D, facet będący od końca lat 90. na producenckiej shortliście większości gwiazd rapu oraz r'n'b. Co tych zdolnych artystów łączy? Oczywiście funk – bardziej tradycyjny w rodgersowym disco, cokolwiek futurystyczny w williamsowych poszukiwaniach, wreszcie knajacko pochlastany niegdyś przez Daft Punk. Obecnie zaś zaserwowany lśniącą ręką robota w postaci idealnie krągłego, wygładzonego jak tylko można, przygotowanego przez ten mały dream team cacuszka pod tytułem „Get Lucky”. To pierwszy numer promujący krążek „Random Access Memories”, czwarte studyjne dzieło grupy. Sam Fatboy Slim określił kawałek krótko i paradoksalnie jako „haust, świeżego, oldskulowego powietrza”. Na wcześniejszy o 16 lat, debiutancki longplay „Homework” warto spojrzeć oczami innego Brytola (w końcu motyw przewodni numeru zobowiązuje), znanego z „Dazed & Confused” i „NME” Alexa Raynera. Wspomina, że wyspiarscy raverzy nie byli gotowi na to, co im sąsiedzi z drugiej strony kanału zgotują, bowiem „większa część brytyjskiej młodzieży” miast tańczyć „uległa knajpianemu wdziękowi britpopu”. W krążku dopatruje się renesansu progresywnej muzyki elektronicznej, a nawet pomostu między „klubowymi stylami o ugruntowanej pozycji” i rosnącym w siłę big beatem, będącym swoją drogą domeną cytowanego przed chwilą Slima. Dwóch znudzonych, pragnących poszaleć Paryżan znienacka wystrzeliło swój kwaśny house. Za proch posłużył groove zapożyczony od George’a Clintona, Zapp i Kool & The Gang. Rykoszetem dostała m.in. Anglia. Właściwie nadal dostaje. – Pierwsza płyta Daft Punk wciąż silnie rezonuje we współczesnej muzyce. Jej mechaniczność, budowanie całych utworów w oparciu o krótkie, zapętlone i filtrowane sample z muzyki disco. Jej industrialny charakter, charakterystyczne brzmienie i myślenie Bangaltera wciąż słyszalne jest w wielu współczesnych produkcjach. Choćby w twórczości L-Visa 1990 i publi-

26 muza


kacjach prowadzonej przez niego brytyjskiej firmy Night Slugs, obecnie jednej z najbardziej opiniotwórczych i postępowych klubowych wytwórni na rynku – przekonuje Harper, DJ, dzienikarz i radiowiec. W „Homework” słyszy inspirację amerykańską ghettohouse’ową wytwórnią Dance Mania, pokłon dla DJ-a Funka, a przede wszystkim prawdziwą, odnalezioną już w sobie pasję. – Zestawiając ze sobą wszystkie albumy Daft Punk, mam wrażenie, że to właśnie debiut jest najbardziej

autentyczną wypowiedzią w dorobku Francuzów. Każda następna płyta okazywała się coraz większą i coraz bardziej lukrowaną stylizacją – podsumowuje Harper. I rzeczywiście, na „Discovery” zespół wciąż był draniem, ale już słodkim. Polerowanie nagrań na popowy połysk wydawało się zresztą popłacać, na antypodach i za Atlantykiem sypnęło złotem, w ojczyźnie i na Wyspach – platyną. Z kolei „Human After All” to dowód sprytu albo nawet manifest – zdolni ludzie mogą przez zaledwie sześć tygodni kąsać w studio własny ogon,

po czym wyjść z tego obronną ręką. Voilà! Potęgowana maskami robotów, ale też znakomitymi występami na żywo, w perfekcyjny sposób multimedialne obudowana popkulturowo legenda Daft Punk systematycznie narastała. Historia zataczała ironiczne koło w niezwykle stylowy sposób. To taki postmodernistyczny obieg artystycznej materii. Afroamerykańska muzyka po przetworzeniu przez Francuzów stawała się na nowo źródłem sampli dla twórców hip-hopu i grime’u. Thomas Bangalter nie bez satysfakcji mówił, że pierwszą płytą wytłumaczył rockowej publiczności, iż elektronika jest fajna, a drugą poszedł w kierunku odwrotnym – oswoił klubowiczów z zabiegami rodem ze świata gitar. Kwestia ścieżki dźwiękowej do ”Tronu” to już zupełnie numer rodem z kajeciku błyskotliwego scenarzysty. Tym samym kariera rozpoczęta od taśmy demo wręczonej Stuartowi Macmillanowi w paryskim Disneylandzie doprowadziła do punktu, w którym duet składa hołd swoim electro-sentymentom w sequelu disneyowskiego, mocno wyprzedzającego swoje czasy filmu SF. Zręczniej się nie dało. Aż wreszcie wjechał „Random Access Memories”. Wcześniej za pomocą krótkich wywiadów stopniowo ujawniano kolejnych współpracowników, do których należą nie tylko wymieniani na wstępie Rodgers z Williamsem, ale też włoski czarodziej disco Giorgio Moroder, dobrze znany oscarowej Akademii Paul Williams czy Panda Bear, założyciel awangardowego Animal Collective. Potem nastąpił szereg genialnych PR-owych posunięć – przeciekały strzępki singla, zaprezentowano filmik pokazujący odpakowywanie krążka w otoczeniu jakby wprost z lemowskiej prozy, w odpowiednich odstępach czasu ukazywały się po sobie recenzje przedpremierowe, w końcu zaplanowane w australijskim Wee Waa „official playback party” zdublowało populację słynącego wyłącznie z bawełny miasteczka. Nad Wisłą nie pozostaliśmy obojętni. Wystarczyła zaledwie minuta „Get Lucky”, by jeden z wyjadaczy ze stałą rubryką w tygodniku opinii zawyrokował, że oto mamy singiel roku. Kiedy natomiast pojawiła się całość, ulubieniec polskiego „niezalu” uderzył 10 tysiącami znaków krytyki. Dość powiedzieć, że poważny wydawałoby się poznański festiwal zaczął reklamować występ Kraftwerk, odwołując się właśnie do DP! A jaki jest album? Niezwykle przyjemny, acz posiadający sporo cech muzaka. Sięgający do lat 80. po to, czego inni się wstydzili. Pulsujący nie tyle funkiem, co funczkiem, funkusiem cekinami karmionym. Egocentryczny. Na pewno nie dość epicki, by sprostać oczekiwaniom, lecz zbyt atrakcyjny, aby zapomnieć wziąć go na wakacje. Zresztą Guy-Manuel i Thomas przypomną. Po miękkim oryginale zapowiedziano ostrzejsze remiksy. Panowie pojawiają się na płycie Kanye’ego Westa, hype beast ich kalibru. Na pewno coś jeszcze wymyślą. Już w połowie roku trudno oprzeć się wrażeniu, że 2013 jest ich.

muza 27


ANNE MARIE ALMEDAL

z norweskiej ambasady na ulice londynu tekst | KATE APPELT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

FOLK RADIO UK OGŁOSIŁO WŁAŚNIE NOWY KRĄŻEK „MEMORY LANE” NORWESKIEJ PIOSENKARKI ANNE MARIE ALMEDAL MIANEM ALBUMU MIESIĄCA. CORAZ CZĘŚCIEJ WIDAĆ I SŁYCHAĆ WZMIANKI O NIEJ, CHOĆ JAK SAMA TWIERDZI, JEJ PRACA NIE JEST WYNIKIEM STARANNIE ZAPLANOWANEJ STRATEGII MARKETINGOWEJ, A WRĘCZ PRZECIWNIE – „ŻYJE WŁASNYM ŻYCIEM” Dziś (4 czerwca) premierowy występ dla prasy, a jutro występujesz w słynnym 100 Club w Londynie. Jakie są twoje dalsze plany w zakresie promocji nowego materiału? Mój najnowszy album jest już po premierze w Norwegii, gdzie wrócę, aby zagrać kilka koncertów pod koniec lata. Dzisiejsze wydarzenie jest w zasadzie premierą albumu w Anglii, chciałabym powrócić tutaj wkrótce i grać koncerty, a może nawet festiwale. A co z resztą Europy, planujecie ekspansję? Na razie otrzymałam bardzo pozytywne opinie i oferty z Ameryki, a także Rosji. To ciekawy proces, gdyż nie jestem pod skrzydłam korporacji, wszystko odbywa się raczej poprzez bezpośrednie rekomendacje, ten album żyje w zasadzie własnym życiem. Mimo że muzyka folkowa od zawsze była twoim głównym zainteresowaniem, eksperymentowałaś z gatunkami – od zespołu popowego w latach 90. aż po muzykę elektroniczną. Dlaczego tak długo zajęło ci znalezienie „odpowiedniego” kierunku? Karierę rozpoczęłam dość wcześnie w zespole indie w latach 90., przez lata graliśmy razem w całej Europie, otrzymaliśmy nawet Grammy w Norwegii. Jednak z biegiem czasu wszystko zaczęło się pomału rozpadać i trochę minęło, nim rozpoczęłam karierę solową. W końcu jeśli tak długo jest się częścią zespołu, niełatwo jest tak po prostu odejść. W jakim stopniu urbanistyczny Londyn jest dla ciebie inspiracją w porównaniu do norweskich krajobrazów? Pod pewnym względem jestem rodowitą Norweżką. Czasem jednak mam wrażenie, jakbym wcale tam nie pasowała. Uwielbiam jeździć za granicę, zwiedzać różne kultury i miasta, jednak nawet w największych aglomeracjach szukam miejscowej natury, czy jest to miejscowy park, czy tylko skrawek zieleni.

28 muza

Twoje małżeństwo odgrywa tu znaczącą rolę? Oczywiście. Wyszłam za mąż za Anglika, także i ja, i on jesteśmy związani z oboma krajami, Londyn jest dla mnie jak drugi dom. Również brytyjska muzyka folkowa jest dla mnie inspiracją, a tacy artyści jak John Martyn czy Nick Drake mają na mnie wielki wpływ. Sama piszesz wszystkie teksty? Tak. Na każdym moim krążku znajduje się kilka coverów. Teksty są dla mnie bardzo ważne, muszą dobrze brzmieć, ale co ważniejsze – ja sama muszę być z nich zadowolona. Bez tego nie wzbudzimy w słuchaczach emocji, a o to przecież chodzi. Czujesz się zatem bardziej komfortowo pisząc i śpiewając po angielsku czy norwesku? W końcu twój największy do tej pory hit, „Blue Sky Blue”, został przetłumaczony na norweski i stał się utworem rozpoczynającym serial. Kiedy rozpoczynałam karierę z moim pierwszym zespołem, nigdy nie mieliśmy wątpliwości – aby osiągnąć zagraniczny sukces, trzeba dostosować się do publiczności, czyli śpiewać w zrozumiałym dla niej języku. Później odważyłam się nagrać kilka utworów po norwesku i sprawiło mi to wielką satysfakcję. Zawsze jednak powracam do śpiewania po angielsku. Zamierzasz jednak zagrać jakieś norweskie aranżacje dla brytyjskiej publiczności? Zastanawialiśmy się nad tym, jednak bardzo ważne jest dla mnie, aby ludzie byli w stanie zrozumieć tekst, przesłanie piosenki, którą dla nich wykonuję. Występowałaś już w Polsce? Jeszcze nigdy nie byłam w Polsce, ale moja teściowa jest Polką, więc wraz z mężem wybieramy się tam w najbliższym czasie. Czuję więc jakąś nić porozumienia z Polską, choć nigdy tam nie byłam. Miło byłoby jednak odwiedzić ten kraj, zarówno w celach rekreacyjnych, jak również zagrać kilka koncertów. WWW.HIRO.PL




undergroundzie

prawdziw

DOPE D.O.D.

o n w 贸 g tylko

w



DOPE D.O.D.

tekst | SEBASTIAN RERAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

TRZECH HOLENDERSKICH ŚWIRÓW ZNÓW SKOŁOWAŁO SOBIE LEWE PRZEPUSTKI Z PSYCHUSZKI I RUSZYŁO ROZSIEWAĆ SZALEŃSTWO W CAŁEJ EUROPIE. W CHWILI GDY PRZECZYTACIE TE SŁOWA, BĘDZIE JUŻ JASNE, ILU SZCZĘŚLIWCOM UDAŁO SIĘ PRZEŻYĆ ICH DWIE POLSKIE DATY. Z POTEM SPŁYWAJĄCYM WZDŁUŻ PLECÓW NA SAMO WSPOMNIENIE WIECZORU W OBJĘCIACH DOPE D.O.D., PRZECZYTAJĄ PEWNIE CHĘTNIE WYWIAD, JAKIEGO UDZIELIŁ NAM JEDEN Z PYSKACZY GRUPY, JAY REAPER Często nazywacie swoje rodzinne Groningen „Miastem Duchów”. Dlaczego? Bo wydaje się wyludnione, podupadłe i widmowe. Kiedy chodzę po ulicach, czuję się jak w miejscu zniszczonym przez jakąś atomową katastrofę. Pustka, chłód, izolacja… Po prostu miasto duchów! Chyba trochę koloryzujesz, ale domyślam się, że mieszkanie w takim otoczeniu jest dla was inspirujące? Oczywiście, że tak! Nawet z pozoru nieprzyjazne, Groningen potrafi inspirować. Jak opuszczona chałupa w głębi lasu (śmiech). To dzięki niemu pojawił się pomysł na całą myśl przewodnią albumu „Da Roach”. No właśnie, porównaliście Dope D.O.D. do „karalucha wypełzającego z ruin współczesnego hip-hopu”. Czy to znaczy, że scena hiphopowa znajduje się w ruinie? Tego nie chciałbym powiedzieć, bo wciąż pojawiają się nowi zajebiści wykonawcy, niemniej bardzo nie podoba mi się postępująca komercjalizacja hip-hopu. Teraz liczy się biznes i liczenie mamony, a nie muzyka. Dlatego posłużyliśmy się taką metaforą – oto jesteśmy karaluchem, który wychodzi z podziemia na powierzchnię i daje światu prawdziwe gówno (da real shit). Prawdziwe gówno przetrwało tylko w undergroundzie i istnieje tam od wielu dobrych lat. W pewnym sensie więc muszę przyznać ci rację, współczesny hip-hop został zrujnowany przez kasę (śmiech).

że miejsce pochodzenia nie ma żadnego znaczenia, dopóki tworzymy dobrą muzykę. Ludziom takim jak Redman wszystko jedno czy jesteśmy z Holandii, Anglii czy USA. Gdybyśmy byli kiepscy, to nawet by na nas nie zwrócił uwagi. Z drugiej strony z pewnością wyprzedziliśmy lokalną scenę. Zrobiliśmy coś, czego nie robił wcześniej nikt inny. Dużą popularnością cieszycie się też we wschodniej Europie. Potrafisz wytłumaczyć, dlaczego? Sądzę, że miejscowej publice podoba się nasz pokręcony styl, bo w jakiś sposób łatwiej im się z nim identyfikować. W USA i zachodniej Europie ludzie wolą gładkie brzmienia, podczas gdy na wschodzie w cenie jest surowy hip-hop z brudnym soundem i agresywnym sznytem.

Wam myślenie o kasie jest zupełnie obce? Tak, bo Dope D.O.D. to projekt z gruntu anty-komercyjny. Nie żebym od razu uważał za dziwkę każdego, kto pokazuje się w telewizji, ale sami trzymamy się od tego z daleka. Przemysł muzyczny próbuje dziś wyciskać z hip-hopu ile się da. My tymczasem mamy przekaz, który niesiemy ludziom. Powinni wiedzieć, że obok nich nadal można znaleźć coś prawdziwego.

Jedne z największych koncertów zaliczyliście na trasach z Limp Bizkitem i Kornem. Zawsze mi się wydawało, że numetalowcom brak poczucia humoru i dystansu. Jak się czuliście, występując z nimi? Bywało ciężko. Generalnie cieszy nas każdy koncert, a jakby nie patrzeć te zespoły są tuzami w swoim gatunku i dzięki nim mieliśmy możliwość pokazać się masie osób. Już po dwóch pierwszych gigach stało się jednak jasne, że będziemy mieć pod górkę. Wiadomo, nie spodobamy się każdemu – niektórzy numetalowcy chcą słuchać tylko nu metalu i niczego innego, a już zwłaszcza hip-hopu. Zawsze trafił się pod sceną jakiś pacjent, który czymś w nas rzucił albo pokazywał fucka. Ostatecznie dostaliśmy jednak więcej oznak sympatii niż nienawiści. Na naszym facebooku albo kanale youtube co jakiś czas pojawiają się komentarze w stylu: „Limp Bizkit mnie tu sprowadził” albo „Nie słucham na co dzień hip-hopu, ale wy jesteście zajebiści”. Na pewno zyskaliśmy nowych słuchaczy. Jedni nas polubili, inni się wkurwili, ale koniec końców zyskaliśmy więcej niż mogliśmy stracić.

Na „Da Roach” pojawia się szereg gości z amerykańskiej ekstraklasy: Redman, Kool Keith, Onyx. Nie sądzisz, że Dope D.O.D. przerosło już swoją lokalną scenę? Można tak powiedzieć, ale wychodzę z założenia,

Nie wahalibyście się wystąpić teraz z jakimiś wykonawcami z zupełnie innej beczki? No wiesz, na pewno wolałbym wystąpić przed takim Wu-Tang (śmiech). Generalnie nie mamy oporów przed dzieleniem sceny z kimkolwiek, bo tworzymy

WWW.HIRO.PL

całkiem uniwersalną muzykę. Dope D.O.D. trafia do każdego, kto lubi szorstkie dźwięki. Czasami widzę pod sceną starszych gości, takich po czterdziestce, i nawet oni potrafią powiedzieć: „Hej, to gówno jest w dechę!” (śmiech). Dajemy ludziom energię, która trafia do każdej publiczności – czy to hiphopowej, czy rockowej, numetalowej, dubstepowej albo grime’owej. A lubicie może Slayera? Ja osobiście nie słucham, ale pozostałe chłopaki i owszem. Mam wielki szacunek dla tego zespołu i zasmuciła mnie wiadomość o śmierci Jeffa Hannemana (rozmawialiśmy dosłownie dzień po tym zdarzeniu – przyp. aut.). Slayer łączył gusta ludzi z różnych środowisk, a jednocześnie ustalał standardy we własnym gatunku. I nigdy też nie dał ciała, cały czas trzyma wysoki poziom. Kiedy słyszy się o śmierci kolejnego muzyka, człowieka nachodzi refleksja. Ludzie umierają, nawet w młodym wieku, więc i w muzyce zachodzą wielkie zmiany. Nowa generacja musi teraz przejąć stery. Wracając jeszcze do występów na żywo, co sprawia, że koncert Dope D.O.D. jest udany? Udany koncert musi być głośny, energetyczny i szalony. Wtedy najlepiej czujemy się na scenie. Ludzie przychodzą z konkretnymi oczekiwaniami, a my staramy się je spełnić. Jestem pewien, że nasza kolejna wizyta w Polsce będzie równie zajebista co poprzednie. Kurwa, ludzie wariują u was jak pojebani! Liczę więc na prawdziwe crazy ass party. A raczej parties, bo gramy dwie sztuki. To tak na koniec zapytam – bo wiem, że jesteś fanem horroru – jakie filmy grozy należą do twoich ulubionych? „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”, „Lśnienie” i stosunkowo nowy film pod tytułem „John Dies at the End”. Mam wprawdzie w domu potężną kolekcję horrorów i mógłbym wymieniać setki tytułów, ale te trzy najlepiej trafiają w moje gusta. A wszystkie te rimejki klasycznych slasherów? Nie widziałem żadnego. Ktoś mi mówił, że nowa wersja „Martwego zła” jest niezła i tę ewentualnie bym zobaczył. Generalnie jednak rimejki ssą.

muza 33


SIR ALEX FERGUSON

absolute nonsense tekst | EWA RUBASZEWSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

SPRÓBUJMY WYOBRAZIĆ SOBIE JAMESA BONDA POZBAWIONEGO LUKSUSOWEGO SAMOCHODU. KEITHA RICHARDSA BEZ PAPIEROSA W USTACH. HERCULESA POIROT ZAKŁADAJĄCEGO POGNIECIONE UBRANIE. PEWNE RZECZY NA TYM ŚWIECIE ZORGANIZOWANE SĄ W OKREŚLONY, NIEPODLEGAJĄCY DYSKUSJI SPOSÓB. CZASAMI JEDNAK PRZYCHODZI NAM ZMIERZYĆ SIĘ Z OKOLICZNOŚCIAMI, KTÓRE ZABURZAJĄ OGÓLNIE PANUJĄCE ŁAD I HARMONIĘ. NIEWĄTPLIWIE REZYGNACJA ALEXA FERGUSONA Z POSADY TRENERA MANCHESTERU UNITED ZALICZA SIĘ DO TAKICH WŁAŚNIE SYTUACJI Urodzony w Glasgow Szkot pojawił się w Manchesterze United w 1986 roku. Nie zastał klubu w dobrej kondycji. Budował go mozolnie, stopniowo stwarzając potęgę, jeden z najlepszych klubów na świecie. Najbardziej utytułowany trener piłkarski w historii (49 trofeów), najdłużej pracujący manager Manchesteru United (ponad 24 lata) – liczby i tytuły mówią same za siebie (a grzmią głosem potężnym). W 1999 roku, w ramach gratyfikacji za zdobycie potrójnej korony (Pucharu Anglii, Mistrzostwa Anglii oraz Pucharu Mistrzów), otrzymał tytuł szlachecki przyznany przez królową Elżbietę II. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby zmienić styl wypowiadania się na bardziej godny rycerza Jej Królewskiej Mości. Szkot słynie z ogromnej charyzmy i języka ciętego niczym nietknięta rdzą żyletka. Kontrowersyjne wypowiedzi przyniosły mu nie mniej rozgłosu niż sukcesy sportowe. Bez jakiegokolwiek skrępowania i z lubością obrażał innych trenerów, piłkarzy, kluby i oczywiście sędziów. „Dla mnie największym wyzwaniem było strącenie Liverpoolu z ich pieprzonej grzędy. I możecie to wydrukować” – stwierdził kiedyś i tym samym stworzył niezwykle wdzięcznie brzmiące sformułowanie stanowiące kwintesencję jego filozofii życiowej. O swojej pozycji w klubie powiedział: „Z chwilą gdy jeden z piłkarzy staje się ważniejszy niż manager, klub umiera. Historia tego zespołu doskonale to uświadamia. To ja jestem najważniejszym człowiekiem w United. Tak już musi być”. Wszystkie deklaracje prędzej czy później weryfikuje bezwzględna rzeczywistość. W przypadku Fergusona pozostała ona bezradna. Było dokładnie tak jak to sobie skrzętnie zaplanował. I choć jego umiejętności trenerskie wprowadzane w życie twardą ręką są powszechnie podziwiane, to sama osoba sir Alexa nie przez każdego będzie postrzegana jako nieodżałowana. Do tego grona z pewnością nie zaliczą się podopieczni Szkota, wobec których

34 sport

wykazywał się większą cierpliwością i wyrozumiałością niż wobec reszty świata. „W pewnym momencie mojego życia był dla mnie jak ojciec i zawsze będę mu za to wdzięczny” – tak o swoim byłym trenerze mówi David Beckham. Niezwykle wysoko cenią sobie Fergusona także… inwestorzy. Po podaniu do wiadomości publicznej informacji o zakończeniu przez sir Alexa kariery trenerskiej, akcje Manchesteru United na nowojorskiej giełdzie spadły o 4,75 procent. Tym samym klub wart jest 142 miliony dolarów mniej. Nie mniej cenny jest szkoleniowiec dla fanów. Bardzo wielu kibiców po prostu nie zna Manchesteru United bez Alexa Fergusona. Pytany o to, czym zajmie się po zakończeniu kariery trenerskiej, opowiada o czekających na niego wyzwaniach, o większej ilości czasu dla rodziny i wyścigów konnych, które są jego pasją. „Jestem tak cholernie utalentowanym facetem! Może zacznę malować albo coś…” – skwapliwie i – jak to w jego zwyczaju – bez krzty skromności przedstawia swoją wizję emerytury. Czy to naprawdę zmierzch kariery Fergusona? Tak. I nie. Statua z brązu przedstawiająca wybitnego trenera nie będzie jedyną oznaką obecności sir Alexa na Old Trafford. I choć po meczu nie znajdziemy już na murawie skonsumowanej przez Fergusona gumy do żucia, to piętno złośliwego Szkota na manchesterskim klubie nie zostało jeszcze w pełni odciśnięte. „Nie mam nastroju na emeryturę. Ona jest dla młodych ludzi” – twierdził sir Alex. Jak widać drugiej (trzeciej?) młodości nie przeżywa – mimo rezygnacji z funkcji szkoleniowca, zostaje w klubie. Będzie teraz pełnić funkcję ambasadora Manchesteru United (próżno szukać lepszego kandydata na to stanowisko) oraz jego dyrektora (tu już ciężej stwierdzić). Trudno przypuszczać, że ręka nowego trenera będzie sterowana wyłącznie przez jego własne chęci i umiejętności. Koniec ery Fergusona? Absolute nonsense. WWW.HIRO.PL



INGLISZ

nie propsujcie hooków tekst | BARTEK CHACIŃSKI

ilustracja | TOMASZ TERESA

JĘZYK OJCZYSTY MIMO WSZYSTKICH KAMPANII DUŻO TRACI W TYCH WSZYSTKICH REJONACH, KTÓRE ZYSKUJĄ HAJP. OJ, CZYSTY TO ON TU NIE JEST

Tak w ogóle to lepiej propsować niż hejtować. Czyli – w wolnym tłumaczeniu – lepiej wspierać niż zadzierać. Ale jeśli dziś się nie wydrzemy, jutro będziemy mogli już tylko uprawiać hejting, tak jak clubbing lub skateboarding. Przejedźmy się zatem po języku, co w moim wypadku oznacza w pierwszej kolejności trafienie na recenzje muzyczne. Na początku warto sobie znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Haczyk. Niech będzie po prostu haczyk – z angielska „hook”. Jeśli coś ma oznaczać modę, musi być po angielsku. To akurat dotyczy nie tylko muzyki, ale całej kultury. „Hipster" oznacza kogoś modnego (a właściwie modniejszego od mody) od sześciu dekad i na sześciu kontynentach. Przypomnę w skrócie: gdy „trendy” się wytarło, świeciło „fleszi”, gdy zgasło „fleszi”, było „edżi”, gdy „edżi” się stępiło, pojawiło się „seksi”, gdy „seksi” zaczęło brzmieć bezpłciowo, pojawiło się „posz”, a gdy „posz” przestało się puszyć, królowało „dżezi”, a kiedy „dżezi” przestało wystarczać, wróciło stare „hip”, też przecież nierozerwalnie związane z jazzem. I „hipster”. Raperzy spierali się o to, kto ma więcej fejmów (bo „fame” zaczęto odmieniać w liczbie mnogiej), a didżeje o to, kto ma lepsze bookingi i kto czardżuje na wyższe kwoty za sponsorowane eventy. Jedni i drudzy z trudem radzili sobie z napływem słownictwa najtrafniej opisującego ich kultury. Hip-hop miał więc fristajl, flow i dissy. Muzyka klubowa – sety, groove’y i bangery. Jedni i drudzy fachowo mówili o breakach, beatach i featuringach. I wtedy pojawiła się nowa krytyka muzyczna, dobrze wykształcona, oczytana, osłuchana, wkraczała na scenę już w epoce internetu, globalizmu i swobodnego dostępu. I ta zaczęła pisać o sofomorach, closerach i hookach. Pierwsze były kalką właściwie nieuniknioną. Polszczyzna nie doczekała się

36 język

bowiem jednego wyrazu opisującego czyjeś drugie dzieło. Co prawda mamy szereg znakomitych wynalazków podkreślających robienie czegoś wspólnie z jednym (samowtór) bądź nawet z dwoma (samotrzeć) ziomalami, ale nie ma mowy o dziełach. Prawdopodobnie wzięło się to od palenia wsi, a nie pisania o nich pieśni. No i nie ma mowy o ciągu dalszym. Najwyraźniej najazdy realizowane samowtór czy samotrzeć obfitowały w nieporozumienia (albo ofiary) i rzadko dochodziło do kontynuacji w pełnym składzie i pod tym samym szyldem. Oparty na ciągłości (pod każdym względem) model brytyjski musiał jednak zakładać tego typu działania – i stąd sophomore jako określenie studenta drugiego roku i drugiej płyty danego wykonawcy. Closery – jako utwory zamykające album – można było sobie pewnie darować. Choć oczywiście i w tej dziedzinie polszczyzna braki odczuwa. I są to braki o charakterze narodowym. Proszę zwrócić uwagę na obecność w naszym języku „otwieracza” i zaskakujący, choć równie tradycyjny brak „zamykacza”, co wyraźnie sugeruje, że w tym kraju butelkę się często otwiera, ale rzadko zamyka. Uświadomił mi to kiedyś artysta kabaretowy prowadzący galę wręczenia nagród, którą uroczyście otworzył, ale nie zdołał już zamknąć. Albo raczej (tu polszczyzna nadąża za rzeczywistością) nie był w stanie. Ludzie siedzieli więc na sali, zaniepokojeni tym, że nikt im nie dał sygnału, żeby już iść się czegoś napić, podczas gdy prowadzący właśnie dopijał to, co jeszcze stało. „Swego czasu closer tej płyty solidnie mną wstrząsnął” – napisał niegdyś jeden z kolegów blogerów. Otóż finał tamtej imprezy też solidnie mną wstrząsnął. Oj, paskudna cecha narodowa, dla której przydałoby się dośpiewać jakiś closer. Za to bawić się potrafimy hucznie. I to jest jeden powód, dla którego skłonny jestem tłumaczyć tych wszystkich kolegów, którzy w kółko piszą o „hookach”. W anglosaskiej terminologii muzyki popularnej taki hook to właściwie może być cokolwiek: motyw, fraza, temat, melodia, riff (niech będzie, przynajmniej utrwalone). Sporo mamy więc u nas dokładniejszych sformułowań. Ale ten hook stał się w Polsce wihajstrem (to z kolei z niemieckiego: „wie heisst er?” – „jak mu tam?”). Jak się nie bardzo wie, jak się nazywa to coś, o czym piszemy, można dać „hook”. „Bridge’ów” i „chorusów” też bym nie propsował. Wolę już rodzime przejścia (choć przejścia mieliśmy historycznie trudne) i refreny (choć refreny historii bywały raczej smutne). O hooki i chorusy toczymy więc flejmy, niczym flame wars pierwszych użytkowników internetu. Starcia słowne, które z reguły kończą się źle. Każdy z rozmówców pokazuje, że ma skilla, czyli że mu starcza umiejętności. Ale kończy nierzadko epicką porażką, której spolszczenie jest już epic fail samo w sobie i bywa bardzo lologenne (dużo śmiechu) albo – jak bym wolał, bo to znów bliżej naturalnego rytmu języka – bekodajne. Niczym język ponglisz, krzywa angielszczyzna co mniej douczonych emigrantów, która doprowadziła nasz kraj za granice beki, gdy przed gośćmi z Londynu próbowaliśmy błysnąć w czasie Euro 2012 hasłem „feel like at home”. Jego autorzy pieczołowicie przełożyli słowo po słowie „czujcie się jak w domu”. Nie sprawdziwszy przedtem, że po angielsku powinno być raczej „make yourself at home”. À propos domu. „Rentuję to kondominium od dwóch lat” – głosi jedna z bardziej popularnych fraz pongliszu. Nic dziwnego, że politykom trudno było dotrzeć do młodzieży z tekstami o niemieckim kondominium. Nie ten słownik. Scheisse! Szit! Autor jest dziennikarzem tygodnika „Polityka” WWW.HIRO.PL


t-mobile nowe horyzonty międzynarodowy festiwal filmowy wrocław

nowohoryzontowe kino na dvd pakiet w cenie 130 pln do kupienia na www.nowehoryzonty.pl

najważniejsze filmy 12 edycji festiwalu holy motors reż. léos carax post tenebras lux reż. carlos reygadas za wzgórzami reż. cristian mungiu sąsiedzkie dźwięki reż. kleber mendonça filho donoma reż. djinn carrénard sekret reż. przemysław wojcieszek od czwartku do niedzieli reż. dominga sotomayor castillo


WYCIECZKA OSOBISTA

angielski trip

NIE MA TAKIEGO GATUNKU MUZYCZNEGO, KTÓREGO WYSPIARZE NIE PRZEFILTROWALIBY PRZEZ SWOJĄ WRAŻLIWOŚĆ I NIE WYPLULI W ZMIENIONEJ POSTACI. GOTOWI NA JAZDĘ PO ANGIELSKICH TROPACH? NO TO W DROGĘ!

LIVERPOOL Może to banalne miejsce na rozpoczęcie muzycznej wycieczki po tym kraju, ale wbrew pozorom to nie tylko „po lewej stronie Beatlesi, po prawej stronie Beatlesi”. Liverpool już ponad 12 lat temu został wpisany do Księgi Rekordów Guinessa jako Miasto Popu. Wszystko dzięki mnogości singli na szczytach list przebojów. Dźwiękowa, choćby tylko XX-wieczna historia miasta pozwala odkryć, że legendarna czwórka nie wzięła się tutaj znikąd. „Liverpool jest jak Nowy Orlean” pisano, dodając, że zamiast jazzu gra tu rock and roll. Nie tylko on, gdyż ważne były np. szanty. Kiełkująca początkiem lat 60. mieszanka popu, piosenek żeglarzy, rocka i r’n’b szybko przyjęła się nie tylko nad Mersey czy Tamizą, ale też urzekła odbiorców z USA. Po tym jak Lennon, McCartney i spółka wypłynęli na szerokie wody, skumulowana na ulicach tego portowego miasta energia nie rozpłynęła się. Wręcz przeciwnie. Kolejne dekady to sukcesy takich formacji jak wciąż cenione, postpunkowe Echo and the Bunnymen, synthpopowe Frankie Goes To Hollywood, new wave’owe OMD czy nawet doommetalowa Anathema. KINGSTON? Tak, właśnie, a konkretnie Kingston Upon Hull, mała miejscowość na przeciwległym brzegu. Dlaczego zaglądamy tu na chwilę, ryzykując ponad dwugodzinny przejazd? Nie dla jednej z najstarszych amatorskich orkiestr w kraju. Paradoksalnie nie chodzi też o studio nagraniowe Fairview, choć docenili je Def Leppard i Deep Purple. Wpadamy wyłącznie z powodu Throbbing Gristle, założonego właśnie tu przez absolwenta miejscowej uczelni znanego światu jako Genesis P-Orridge. Chłopcy z Throbbing Gristle wznosili się na wyżyny performance’u, występując w skąpych damskich fatałaszkach, wydając publiczności komendy w języku niemieckim, ale przede wszystkim wpłynęli na intensywność muzycznych doznań. Ich eksperymenty z industrialnym brzmieniem i hałasem odcisnęły swoje piętno na współczesnej muzyce. „Interesują nas tematy tabu, granice, po których dźwięk staje się szumem, i po których szum staje się muzyką. Kiedy rozrywka staje się bólem i kiedy ból zmienia

38 muza

tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

się w rozrywkę” – tymi słowami P-Orridge doskonale odzwierciedlił charakter działań muzycznych zespołu. Dziś działaniami TG zajmują się muzykolodzy i kulturoznawcy. Trzydzieści lat temu fascynowali przede wszystkim młodych ludzi kontestujących współczesność.

MANCHESTER Throbbing Gristle z Kingston może i zmieniło świat muzyki, ale nie nastroiło słuchaczy zbyt optymistycznie. Następny punkt planu wycieczki, Manchester, też humoru nie poprawia. Za to imponuje czy wręcz onieśmiela długą listą ważnych zespołów, które właśnie tu stawiały swe pierwsze kroki. Od The Smiths i The Buzzcocks, przez The Fall i Joy Division, po inkarnację tego ostatniego w postaci New Order. Kto to przeżył i się nie pociął, z ulgą pewnie przyjął obecność takich formacji jak Oasis czy Doves. Dziwić też nie powinno, że właśnie tu do życia została powołana grupa The Chemical Brothers. Co zaś do chemii, samo miasto przez pewien okres czasu zwano Madchester, stolicą dobrej imprezy na kwasie. Za sprawą jednego klubu – Haciendy i jednego konkretnego narkotyku, ecstasy, zmieniła się atmosfera w całej metropolii. Zmieniła się też muzyka. To, co zaczęli grać Stone Roses czy mniej doceniani na polu łączenia rocka z elektroniką Happy Mondays, to jedno. Drugie – to jak na madchesterski grunt przeszczepiano detroit house. Tutaj najlepszymi przedstawicielami są 808 state. To jak wychłodzili gatunek, pozostawiając go zarazem ludzkim, docenił sam Aphex Twin… i uczestnicy wszelkich zaćpanych rave parties. Londyn był początkowo przerażony, potem już tylko pod wrażeniem.

COVENTRY I BIRMINGHAM My jednak jeszcze nie uciekamy nad Tamizę. Ruszamy za to znów w stronę wybrzeża, po drodze zatrzymując się w dwóch ważnych miejscowościach. Pierwsza z nich to Coventry – to tutaj zupełnie niespodziewanie wykiełkował fenomen 2 Tone, czyli drugiej fali ska. W teorii jest efektem zderzenia jamajskiego

WWW.HIRO.PL


ska i rocksteady z brytyjskim punkiem oraz nową falą, w praktyce odpowiedzią na napięcia rasistowskie w Anglii. Jak przyznaje Pauline Black z The Selecter, chodziło o „czarnych i białych grających razem” , co najlepiej wyrażała graficzna oprawa nurtu. Coventry stało się jego małą ojczyzną za sprawą zespołu Black i słynnych The Specials – wspólnie rozpropagowali nowy sposób grania skocznej, karaibskiej muzyki. A niedalekie Birmingham? Zanim stało się miastem The Streets, kojarzono je z wielkim Ozzym Osbourne’em. Przypomnijmy, gdyby nie waga riffu i mroczny klimat nagrań Black Sabbath, heavy metal by się nie wykrystalizował. BRISTOL Skoro i tak zrobiło się ciężko, jedźmy do Bristolu. To kolebka trip hopu, gatunku, w którym zderza się hip-hop i kwaśną elektronikę z industrialem, psychodelią oraz dojmującymi, intuicyjnymi wokalami. Taka nowa, multietniczna i inteligentniejsza niż wcześniej ścieżka dźwiękowa do miast, które Robert Del Naja z Massive Attack bombardował również jako grafficiarz. Może nawet rodzaj symbiozy z metropolią? O jakości lokalnego gruntu niech świadczy fakt, że na tej samej ziemi wykiełkowały jeszcze takie triphopowe projekty jak Portishead, stąd też pochodzi Roni Size i DJ Krust, postaci ikoniczne dla entuzjastów drum’n’bassu. Wytworzyła się muzyczna przestrzeń, otoczona murem niskich tonów, poharatana wygiętymi samplami, dwubiegunowa w swojej apatii i porywczości zarazem. Termin „brystolskie brzmienie” stał się synonimem rytmicznej innowacji i sonicznego noir.

LONDYN Wyjeżdżamy ze strefy mroku w objęcia stolicy i w zasadzie teraz moglibyśmy zacząć po prostu wypisywać najważniejszych przedstawicieli gatunków muzycznych, które w niej wykiełkowały. Od sceny rockowej (czy wystarczą dwa słowa: Rolling Stones?), przez progrockową, której przedstawiciele tacy jak Pink Floyd czy King Crimson są właśnie stąd, po punków z Sex Pistols wystawiających środkowy palec w stronę pobliskiego Pałacu Buckingham. W Brixton na świat przyszedł jedyny w swoim rodzaju David Bowie. W mieście działały również zespoły, które kształtowały nurt new romantic – pozdrawiamy Roxy Music, Culture Club i Spandau Ballet. Niesamowity wydaje się południowy Londyn, gdzie wykuwał się przebojowy UK garage. Jego dzieci – z jednej strony grime, z drugiej dubstep – są jak wirusy wyhodowane w pirackich rozgłośniach, a później dziesiątkujące muzykę popularną. „Każde z nich wzięło gładką powierzchnię garage’u i zapisało ją twardymi znakami miejskiego życia. O ile grime dodał warstwę kąśliwej lirycznej brawury, o tyle dubstep zmienił garage w surowe, posępne, instrumentalne utwory” – pisze Derek Walmsley w wydanym właśnie u nas „The Wire Primers”. Pierwszy gatunek, wraz ze wściekłymi, bardzo lokalnymi wersami Dizzeego Rascala czy Wileya, za kwaterę główną uznał East London. Drugi ugruntował władzę na South, tam gdzie „apatyczne przedmieścia rozlewały się poza podziemną siecią transportową stolicy, wśród meandrów ścieżek i starych przemysłowych kanałów, które ukształtowały zupełnie inne tempo życia niż w pozostałych częściach miasta”. I choć nie wszyscy zasłuchują się w nagraniach Kode9 czy pionierskiego El-B, to wiele osób kojarzy Katy B, dla której muzykę robili Skream i Benga, czy wreszcie docenia Jamesa Blake’a, który obecnie uznawany jest za jednego z najciekawszych przedstawicieli sceny łączącej post-dubstep z soulem. Ufffff… Możemy uznać, że dojechaliśmy? W zasadzie to przemknęliśmy. omijając wiele frapujących miejsc i zjawisk muzycznych. A teraz lepiej już idźcie i sprawdźcie, co jeszcze z muzycznych trendów przyszło do nas właśnie z Anglii, skąd pochodzi Jamie Lidell i gdzie zakładano zespół The Animals.


ANGLOCENTRYZM

rule, britannia! tekst | MAREK FALL

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

POPKULTUROWY WSZECHŚWIAT JEST ANGIELSKOCENTRYCZNY, WIĘC STAWIANIE „NIEANGLOJĘZYCZNYCH” SCEN NARODOWYCH OBOK KRWAWICY BRYTYJCZYKÓW TO RETORYCZNY MOBBING, BULLYING I POSPOLITE DYMANIE. WARTOŚĆ BRYTYJSKIEJ MUZYKI GITAROWEJ TO NIE TYLKO SETKI KULTOWYCH ALBUMÓW I LEGENDARNYCH WYKONAWCÓW. TO DZIESIĄTKI LAT TRADYCJI, PRZEPLATANIA SIĘ STYLÓW I PROCESÓW SPOŁECZNYCH; NIESAMOWITY CIĄG PRZYCZYNOWO-SKUTKOWY, KTÓREGO NAWET SYMBOLICZNY WYCINEK ŚWIADCZY O DOMINACJI TOTALNEJ Nic nie dzieje się w próżni. To najbardziej oczywisty wniosek nasuwający się po, choćby powierzchownej, analizie historii brytyjskiej muzyki popularnej od późnych lat 50. aż po dziś dzień. Wszystkie zjawiska i każdy nurt, napędzane przez przemiany społeczno-kulturowe, wynikają tam bezpośrednio z siebie, tworząc imponującą i inspirująca narrację. Dlatego karkołomnym zadaniem jest wybór kamieni milowych czy momentów granicznych wyspiarskiego rock’n’rolla, co nie znaczy, że nie warto tego zrobić. Prosta akcja. Jeden powie, że najlepszym meczem Linekera był ten z Realem w barwach Barcelony (31 stycznia 1987), a inny, że któryś z meczów na Mistrzostwach Świata w 1986 roku. Najważniejsze jednak, że Gary był po prostu zajebistym napastnikiem. BRITISH INVASION. SOUNDTRACK: THE BEATLES – „I WANT TO HOLD YOUR HAND” Był koniec szarych lat 50., gdy młode pokolenie Brytyjczyków, wychowane jeszcze w cieniu traumy II Wojny Światowej, zaczęło przez osmozę chłonąć bluesy i rock’n’rolle zza Oceanu. Wystarczy sięgnąć po dowolną książkę poświęconą Fab Four, by zdać sobie sprawę, że Beatlesi byli w znacznym stopniu produktem „made in USA”. Także wszystko zaczęło się od zajawki Lennona na muzykę skiffle (wykiełkowała na początku wieku w Nowym Orleanie, by po kilkudziesięciu latach zyskać dużą popularność na Wyspach) i założeniu zespołu, gdzie jeden gość grał na tarce, a drugi na tzw. „tea-chest bass”. Choć ten start nie należał do imponujących, wiele lat później zaowocował zjawiskiem „Brytyjskiej Inwazji”, czyli podboju amerykańskiej ziemi przez wykonawców z Wysp. Jej formalnym początkiem był występ Beatlesów w „The Ed Sullivan Show” w lutym 1964 roku. Miał 45%-ową oglądalność (75 milionów widzów) i stał się pierwszą fazą transoceanicznego przeszczepu „Beatlemanii”. To, że już w kwietniu liverpoolczycy mieli 5 singli na szczycie Billboardu, to pikuś. Ważne, że w tamtym czasie otworzyli bardzo trudny rynek całej bandzie utalentowanych krajanów, którzy brawurowo podbijali później listy bestsellerów. W przyszłości wiele grup miało przekonać się, że nie jest to takie proste. WŚCIEKŁOŚĆ I BRUD. SOUNDTRACK: SEX PISTOLS – „ANARCHY IN THE UK” Lata 70. na Wyspach Brytyjskich były okresem ekonomicznego

40 muza

kryzysu, galopującego bezrobocia, ale też przemian społecznych napędzanych kompromitacją hippisowskiej idylli oraz coraz łatwiejszym dostępem do twardych narkotyków. Historia stworzyła idealne warunki, by młodzi ludzie z klasy robotniczej, którzy nie dysponowali wybitnym intelektualnym backgroundem ani wirtuozerskimi umiejętnościami instrumentalnymi, chwycili za gitary i dokonali jednej z najważniejszych rewolt w dziejach popkultury. Ten egalitaryzm stanowił największą siłę nowego nurtu. „Punk zjednoczył stylistów z przedmieść, nastoletnich uciekinierów, zatwardziałych radykałów z lat 60., gejów i lesbijki, artystów, kiboli, intelektualistów, fanów big beatu, wyrzutków wszelkiej maści”, pisał Jon Savage w swojej książce „England’s Dreaming”. Jedną z ikon okresu burzy i naporu został John Lydon. Mówiło się, że został zwerbowany do Sex Pistols, gdy współpracownik Malcolma McLarena zobaczył go na ulicy w koszulce Pink Floyd z dopisanym własnoręcznie „I hate”. Sama historia narodzin Sex Pistols obrosła mitami i legendami. Że „zespół z castingu”, że „rock’n’rollowy szwindel”, że „eksperyment McLarena”. Nie zmienia to jednak faktu, że „Never Mind the Bollocks” to jedna z najważniejszych płyt wszechczasów („Sto razy ważniejsza niż «London Calling»”, jak pisał Kurt Cobain), a kilka lat istnienia grupy obfitowało w masę legendar-

WWW.HIRO.PL


nych wydarzeń w stylu „wymyślenie pogo”, impreza na statku płynącym Tamizą czy tragiczna miłość Vicious/ Spungen. Kilka dekad później Lydon, dziś karykaturalny starszy pan z nadwagą i śmieszną fryzurą, sam powie, że jak na idiotę z klasy robotniczej, któremu nikt nie wróżył przyszłości, osiągnął całkiem sporo. Nie udało się tylko z podbojem Ameryki, choć z uwagi na korzenie gatunku punk i prężnie działającą scenę, będzie to bułka z masłem. Tournée po USA okazało się jednak dla Pistolsów gigantyczną klapą. Sid Vicious zmagał się z silnym uzależnieniem od heroiny, okaleczał się, wyzywał publiczność od fiutów. Z kolei Rotten był już śmiertelnie pokłócony z resztą zespołu i… niemal nie został zwerbowany do Devo. British Invasion 2.0 w tym przypadku spaliła na panewce, a „przy okazji” Sex Pistols rozpadli się na obcej ziemi. COOL BRITANNIA. SOUNDTRACK: BLUR – „COUNTRY HOUSE” Za czas narodzin britpopu uważa się wiosnę 1992 roku, gdy w jednym czasie wydane zostały single „Popscene” Blur i „The Drowners” Suede. Działo się to w momencie, gdy w Seattle hurtowo tłoczono bestsellery, a pogubione pokolenie młodych Amerykanów wsiąkło w uroki przesterów i heroiny. Ich rówieśnikom z Anglii zwyczajnie potrzebna była odpowiedź muzyków w służbie jej królewskiej mości. Pewnie o to chodziło Justine Frischmann (Suede, Elastica, w tamtym czasie partnerka Damona Albarna), gdy mówiła, że wszyscy nagle zdali sobie sprawę ze skali popularności Nirvany i zrozumieli, że potrzebne jest coś, co przywróci zainteresowanie „brytyjskością”. Największy peak popularności britpopu odnotowano w sierpniu 1995 roku, gdy miejsce miało „British Heavyweight Championship”, czyli pojedynek na single między Blur i Oasis, który w gruncie rzeczy skupiał również antagonizmy klasowe i regionalne. Odrobinę wbrew zdrowemu rozsądkowi Oasis uznawano za reprezentantów północy i klasy robotniczej, a Blur za intelektualistów z południa. Rozstrzygnięcie działającej na wyobraźnię całego kraju walki miało nastąpić, gdy jednego dnia zadebiutowały „Roll With It” i „Country House”. Wynik? 274 tysiące do 216 tysięcy dla grupy Damona Albarna. Rzeczywisty czy urojony konflikt ciągnął się całymi latami niczym rosyjsko-japońska wojna o Kuryle. Ostatecznie został zażegnany całkiem niedawno, podczas koncertu Teenage Cancer Trust, gdy Noel Gallagher wykonał z Damonem Albarnem i Grahamem Coxonem utwór „Tender”. Swoją drogą, o tym, jakie wrażenie na Amerykanach zrobił britpop, świadczy to, że „Definitely Maybe” uplasowało się na pięćdziesiątym którymś miejscu (sic!), a „(What’s the Story) Morning Glory?” nie doczłapało się nawet do pierwszej trójki Billboardu. KRYZYS. SOUNDTRACK: ARCTIC MONKEYS – „I BET YOU LOOK GOOD ON THE DANCE FLOOR” Z muzyką gitarową na Wyspach Brytyjskich jest teraz jak z bankiem Lehman Brothers w 2008 roku. Tak jałowego okresu w Zjednoczonym Królestwie nie było prawdopodobnie nigdy w historii. Ostatni porządny rock’n’rollowy hype wydarzył się przed siedmioma laty. Jego ojcami było czterech sympatycznych wyrostków z Sheffield, którzy dzisiaj w ogóle nie przypominają siebie sprzed lat. Wtedy, gdy album Arctic Monkeys, „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not”, wchodził na rynek i po pierwszym tygodniu stał się najszybciej sprzedającym angielskim debiutem (360 tysięcy nabywców), chłopaki mieli pryszcze i bujali się w dresach. Dzisiaj, odkąd do Stanów eksportuje ich Josh Homme, Alex Turner nosi się w łobuzerskiej skórze i prezentuje nienaganną fryzurę w stylu młodego Lennona z początku lat 60. Niestety, chłopakom nie udało się do Stanów wyeksportować fejmu, choć tendencja jest zwyżkowa. „Whatever People Say” zatrzymało się w trzeciej dziesiątce Billboardu, a ostatnie wydawnictwo, „Suck It and See”, niemal trafiło do top 10. Niedawno, celebrując 20-lecie swojej pracy w radiu, Steve Lamacq przypuścił brawurowy atak na brytyjski przemysł muzyczny i media, które jego zdaniem ignorują rodzimych wykonawców, poświęcając uwagę nowościom z amerykańskich blogów. Zachęcał przy tym kolegów z branży, żeby ruszyli się poza Londyn. „Z pewnością w Hull, Sheffield, York i na północ, przez Manchester aż do Szkocji pojawiają się interesujące zjawiska, które zasługują, by znaleźć się w blasku świateł”. Wypada życzyć Steve’owi pomyślnych łowów na „prowincji”. Tradycja zobowiązuje…

WWW.HIRO.PL

Klasyczny brytyjski głos utalentowanej artystki młodego pokolenia


nothing but the brit foto | MATEUSZ SITEK, stylizacja | ERICA MATTHEWS, make-up | LAUREN REYNOLDS DLA JAREK: BLUZA – CHOMISAWA

MAC COSMETICS, włosy | REMI DADA, modelka | MAXINE ANASTASIA / PROFILE MODELS


BLACK TUTU LOOK TOP: MOTEL, SPÓDNICA: DANS LA VIE, NASZYJNIK: OBSESSION LONDON, BUTY: WŁASNOŚĆ STYLISTKI



CHESSBOARD LOOK TOP I SPÓDNICA: MOTEL, NASZYJNIK: OBSESSION LONDON I BJORG, BRANSOLETA: BJORG


RED LOOK TOP: MOTEL, GARNITUR: NATALIA KAUT, NASZYJNIK I KOLCZYKI: OBSESSION LONDON, KAPELUSZ: WŁASNOŚĆ STYLISTKI


SHORT BLUE DRESS: NATALIA KAUT, PASEK: WŁASNOŚĆ STYLISTKI, NASZYJNIK: OBSESSION LONDON, BUTY: ANNA DELLO RUSSO DLA H&M


ZBIGNIEW OSIOWY

największą wartością są ludzie tekst | MICHAŁ HERNES

foto | ZBIGNIEW OSIOWY

„NAJBARDZIEJ INTRYGUJĄCE DLA MNIE SĄ SYTUACJE, KIEDY ZACHOWANIA LUDZI PRZERASTAJĄ MOJE WYOBRAŻENIA” – MÓWI ZBIGNIEW OSIOWY, CZYLI MIESZKANIEC LONDYNU, KTÓRY SPECJALIZUJE SIĘ W FOTOGRAFII ULICZNEJ

Co pociąga cię w fotografii ulicznej? To, że nigdy nie wiesz, co przyniesie dzień. Wychodzisz na ulicę z aparatem i kompletnie nie masz pojęcia, co cię spotka. To taka trochę przygoda, która podnosi adrenalinę i tym samym daje satysfakcję. Zdjęcie zdarza ci się robić w drodze do pracy. Co dokładnie fotografujesz? Obecnie skupiam się na dwóch moich dużych projektach, którymi zajmuję się od lat. Chodzi o „Tube Photography” i „London EC£”. Pierwszy ukazuje codzienne życie ludzi w metrze, a drugi przedstawia mieszkańców londyńskiego City. Tak się składa, że pracuję na terenie City of London i codziennie używam metra, aby tam się dostać. Od kilku lat obserwuję obydwa środowiska i stąd wzięły się pomysły na właśnie te projekty. Zdjęcia staram się robić codziennie, nawet jeśli zajmuje to tylko 15 minut.

48 foto

Co w fotografiach jest najbardziej intrygującego? Najbardziej intrygują mnie ludzie – ich osobowości i zachowania. Metro – przynajmniej w Londynie – to podziemne miasto, ale też miejsce specyficzne. Dla wielu mieszkańców to ich codzienność. Również ich zachowania charakteryzuje pewna specyfika, a to intryguje. Czy w związku z tymi projektami masz ambicje socjologiczne? Kiedy zaczynałem przygodę ze „Street Photography”, szczególnie o tym nie myślałem. Na chwilę obecną mam świadomość, że już za kilkanaście lat świat będzie wyglądał inaczej. Aktualnie wszystko zmienia się o wiele szybciej niż wcześniej. Kiedy oglądam zdjęcia innych fotografów, zrobione trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu, jedną z ich zasadniczych wartości jest dla mnie ukazany tam świat, którego już WWW.HIRO.PL


nie ma. Wiem, że moje fotografie w perspektywie przyszłości również nabiorą takich wartości Jak więc uchwycić na fotografiach rytm miasta? Najlepiej w nim zamieszkać! Pobyć, poznać okolice, zachowania i zwyczaje mieszkańców. Jeśli to niemożliwe, dobrze jest się przygotować, choćby poprzez czytanie książek. Trzeba wiedzieć, czego się spodziewać i co tak naprawdę chce się uchwycić, pokazać. Sam rytm miasta nadają mu jego mieszkańcy bądź turyści. Jedne metropolie żyją dniem, inne nocą. Inny rytm bije w ciągu tygodnia, zupełnie inny w weekendy. Wszystko zależy od tego, co chcemy uwiecznić. Żeby to odkryć – musimy to wiedzieć. Myślę także, że inaczej odbierają miasto przyjezdni, a inaczej ludzie w nim wychowani. Pewne zwyczaje, które dla miejscowych są czymś oczywistym, mogą dla obcokrajowców już takie nie być. Taka inna perspektywa, inne spojrzenie, może wnieść dużo świeżości do zdjęcia, nadać mu zupełnie inną formę. Londyn bywa nazywany miejską dżunglą. Zdarzały ci się, jako fotografowi, sytuacje niebezpieczne? Osobiście nie miałem żadnych nieprzyjemnych doświadczeń z ludźmi, których fotografowałem. Mam takie uczucie, być może subiektywne, że ludzie tutaj lubią być fotografowani. Może tylko turyści czasami trochę dziwnie się patrzą (śmiech). Londyn to miasto wielokulturowe, bardzo dynamiczne. Tu wszystko dzieje się szybciej. Ludzie bardziej skupiają się na sobie niż na otoczeniu, co również widać na moich zdjęciach. Ale faktem jest, że myślę o tym, na ile mogę sobie pozwolić, podchodząc do kogoś bardzo blisko. Sam unikam nieprzyjemnych sytuacji. Czasami tego żałuję… Z drugiej strony, ze względów bezpieczeństwa (a Londyn jest na tym punkcie dość przewrażliwiony) pojawiają się problemy z fotografowaniem pewnych publicznych miejsc, chociażby „Tube”. Tak londyńczycy nazywają swoje metro. Sam miałem kilka sytuacji, kiedy ochrona podchodziła do mnie i zakazywała robienia zdjęć. Kiedy wychodziłem na zewnątrz, byłem przeszukiwany i wypytywany, dlaczego fotografuję w metrze. Na chwile obecną sytuacja zmienia się na korzyść fotografów. W przeszłości zorganizowano kilka protestów w tej sprawie i od ponad roku nie miałem żadnej podobnej sytuacji. A co najbardziej cię kręci w uwiecznianych przez ciebie ludziach? Właściwie to wszystko, ale chyba najbardziej ich śmieszność. Dlaczego? Ponieważ sam jestem osobą wesołą. Lubię w obrazie pozytywny przekaz. Swojej uwagi nie skupiam jedynie na samych ludziach. Dla mnie ważna jest również

kompozycja, gra świateł czy cieni. Jakie były najbardziej intrygujące momenty, które uchwyciłeś aparatem? Najbardziej intrygujące dla mnie są sytuacje, kiedy zachowania ludzi przerastają moje wyobrażenia. W czasie igrzysk fotografowałem biegnącą ulicami pochodnię, a dokładniej mówiąc uczestniczące w tym wydarzeniu osoby. Radość wszystkich była ogromna. Ludzie wchodzili na swoje samochody, na ich dachy, drzwi, żeby tylko uwiecznić ogień na swoich zdjęciach. To wywarło na mnie ogromne i bardzo pozytywne wrażenie. Jaka jest recepta na uprawianie dobrej fotografii ulicznej? Przede wszystkim trzeba ją uprawiać, uprawiać i jeszcze raz uprawiać. A tak całkiem poważnie – im więcej doświadczenia i obycia na „ulicy”, tym większe szanse na coraz ciekawsze zdjęcia. Czasem decyduje o tym przypadek i szczęście. Dobrze, kiedy ma się jakiś pomysł na to, co się robi. Nie powinno się liczyć tylko na przypadkowe ujęcia. A jeśli już one się zdarzą, to trzeba wykorzystać swój refleks, bo czasem o dobrym zdjęciu może zadecydować chwila. Dla mnie największą wartością na

zdjęciach są ludzie. Można policzyć na palcach moje zdjęcia, na których ich nie ma. Kiedy fotografuję ważne wydarzenia, pomijam ich sedno, skupiając się na ludziach i ich emocjach, na tym co dzieje się dookoła. W ubiegłym roku odbyły się dwa, chyba najważniejsze, wydarzenia w Londynie. Chodzi o Igrzyska Olimpijskie i 60. rocznicę panowania Królowej. Robiłem w tym czasie zdjęcia. Wszystkie ukazują reakcje i emocje ludzi z tym związane. Moda na fotografię jest coraz większa. Co zrobić, by się przebić? Robić dobre fotografie i nie trzymać ich w komputerze. Obecnie istnieje wiele możliwości, aby pokazać swoje prace. Najprostszym i, moim zdaniem, najskuteczniejszym medium jest internet, dający dużą łatwość dotarcia do widza przy minimalnych kosztach. Do dyspozycji fotografów jest coraz więcej stron dających możliwość eksponowania zdjęć. Jest to o tyle lepsze od klasycznej wystawy, ze dociera do ludzi na całym świecie, podczas gdy wystawa jest skierowana do pewnej ograniczonej grupy odbiorców. Kiedyś fotografowie byli doceniani po kilkudziesięciu latach swojej twórczości albo po śmierci. Dzisiaj nie tylko łatwiej się przebić i zostać docenionym, łatwiej też robić zdjęcia. Aparat nie jest już dobrem luksusowym, jak dawniej. Można fotografować nawet telefonem komórkowym. A największe fotograficzne marzenie? Chciałbym fotografować ludzi w dużych metropoliach na całym świecie. Uwielbiam Londyn, Nowy Jork i Hawanę. W najbliższym czasie marzą mi się Tokio i Rio de Janeiro… Poza tym chciałbym żyć ze „Street Photography”, co na razie wydaje się właśnie tylko marzeniem… Zainteresowanych zapraszam na mój fanpejdż: facebook.com/OsiowyPhotography.

WWW.HIRO.PL

foto 49


MODA

london calling

tekst | KAMILA MARIA ŻYŹNIEWSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„LONDYN JEST PEŁEN MGŁY I POWAŻNYCH LUDZI. CZY MGŁA WYTWARZA POWAŻNYCH LUDZI, CZY TEŻ ONI MGŁĘ, NIE WIEM, ALE WSZYSTKO TO RAZEM DZIAŁA MI NA NERWY” – POWIEDZIAŁ KIEDYŚ OSCAR WILDE. GDYBY BRYTYJSKI PISARZ ZOBACZYŁ, CO OBECNIE DZIEJE SIĘ W LONDYNIE, PEWNIE SZYBKO ZMIENIŁBY ZDANIE I BIEGAŁBY W JAKIMŚ EKSCENTRYCZNYM STROJU PO GEJOWSKICH KLUBACH W SOHO Jeżeli Paryż został okrzyknięty światową stolicą mody, to Londyn wprowadził do tego świata prawdziwą rewolucję. Brytyjska moda poluzowała kołnierzyk w swojej eleganckiej koszuli i delikatnie przybrudziła swoją schludną spódnicę. Kiedy była jeszcze modsem, ukrywała wszystko pod płaszczykiem konwenansów. Jako punkówa zamieniła płaszcz na skórzaną ramoneskę i wyszła pewnym krokiem na londyńskie ulice. Zanim jednak „Londyn wezwał wszystkich z podziemi”, a „z szaf wyszli wszyscy chłopcy i dziewczęta” – jak śpiewali The Clash w piosence „London Calling”, brytyjska moda kojarzyła się z umiłowaniem tradycji i utrzymaną w nienagannym tonie wiktoriańską elegancją. Brytyjski przemysł tekstylny znany jest przede wszystkim z produkcji wysokogatunkowych materiałów, takich jak tweed czy wełna jagnięca (ta ostatnia była największym dobrem narodowym Anglików, którzy od zawsze słynęli z wysoko rozwiniętego przemysłu wełnianego). Największe korzyści przyniosła rewolucja przemysłowa, która zwiększyła wydajność przemysłu tkackiego, dzięki tzw. latającemu czółenku Jamesa Kaya oraz wynalezieniu maszyny przędzalniczej. Tę rewolucję można uznać za pierwszą, która przetarła szlaki współczesnej brytyjskiej modzie. Kolejnego przewrotu dokonała rewolucja obyczajowa w latach 60., dzięki której Londyn zaczął się liczyć w świecie mody i stał się poważnym konkurentem Paryża. Stolica Francji musiała mieć się na baczności. Nie wypadało ignorować przeciwnika, który nie dość, że ceni sobie wysokiej jakości krawiectwo, to jeszcze nie brakuje mu indywidualnego i ekscentrycznego charakteru. Zaczęło się od wczesnych lat 50., kiedy pojawili się teddy boys. Młodzi ludzie, przeważnie ze środowisk robotniczych, wyszli na ulice w „za dużych” marynarkach z mocno podkreślonymi ramionami oraz szerokich i zwężających się spodniach, a włosy zaczesali na brylantynę. Tak groteskowy wygląd musiał wywołać wielkie wzburzenie wśród entuzjastów edwardiańskiego stylu. Styl teddy boys nie był jednak wystarczająco brytyjski – słuchanie rock’n’rolla i fryzura na „kaczy kuper” za bardzo kojarzyły się z modą popularną wśród ich rówieśników z Ameryki. Nie minęło wiele czasu, a w londyńskiej dzielnicy Soho pojawiła się nowa subkultura modsów. Na początku lat 60. nastąpiło całkowite przewartościowanie dominujących ówcześnie wyobrażeń. To czas, w którym dorastało pierwsze powojenne pokolenie młodych ludzi. Zmieniło się również oblicze mody, a ostatnie słowo w tym temacie należało właśnie do młodzieży. Moda straciła swój elitarny charakter i stała się zjawiskiem masowym, idealnym nośnikiem filozofii i stylu życia młodych ludzi. Brytyjska moda okazała się dyktatorem modnych trendów, a światowym centrum mody została londyńska ulica Carnaby Street. Ogromną popularnością cieszyły się second handy, powstawało coraz więcej butików dla młodzieży, w tym pierwszy

50 zjawisko

sklep z męską modą, założony przez Johna Stephena. Na ulicach Londynu zapanowało prawdziwe szaleństwo. Żeby być modnym, wcale nie trzeba było mieć grubego portfela. Młodzież masowo kupowała awangardowe kreacje Barbary Hulanicki w pierwszym domu wysyłkowym Biba. W gronie popularnych projektantów znaleźli się również Mary Quant i Ossie Clark. W Wielkiej Brytanii do głosu doszli wspomniani wcześniej modsi (ang. mods; od modernists), którzy przeciwstawiali się normom społecznym i wartościom wyznawanym przez swoich ojców. Interesowali się muzyką eksperymentalną, egzystencjalizmem i sztuką awangardy. Uważnie śledzili najnowsze trendy w modzie i kochali szybkie przejażdżki na skuterach, przede wszystkim na włoskich Vespach i Lambrettach. Chłopcy nosili bujne fryzury, przyodziewali ekstrawaganckie, dopasowane garnitury, zakładali ciemne okulary i powracali do przedwojennego zwyczaju noszenia przez mężczyzn makijażu. Niektórzy ubierali również wojskowe parki z naszywkami Union Jack bądź symbolem RAF-u. Dziewczęta wzorowały się na ówczesnych ikonach brytyjskiej mody, modelkach Twiggy i Jean Shrimpton. Ubierały obcisłe koszulki, legginsy, mini spódniczki, trapezowe sukienki i pudełkowe marynarki. Wzorem swojej idolki Twiggy, skróciły również włosy. Wówczas wyraźnie zatarły się różnice płci. Mężczyźni w „grzybkach” wzorowanych na The Beatles uważani byli za niechlujnych i zniewieściałych, a młode kobiety w geometrycznych, krótkich fryzurach five point cut londyńskiego fryzjera Vidala Sasoona nazywano chłopczycami. Nie myślcie jednak, że mod-chłopaki to byli jacyś dandysowaci lalusie. Kiedy wyjeżdżali za miasto, wskakiwali na swoją Vespę i zatrzymywali się w okolicznych nadmorskich kurortach. Jednak zamiast wylegiwania się na plaży w Brighton, chętnie wdawali się w bójki z subkulturą rockersów. „Skręt, garnitur, biała kurtka z otworami bocznymi na pięć centymetrów długości. Znowu jestem na ulicy. Skaczę wzdłuż. Jestem ubrany zgodnie z prawem plażowej bójki” – śpiewał w kawałku „Cut My Hair” The Who, brytyjski zespół ubóstwiany przez modkulturę. W przeciwieństwie do schludnych modsów, rockersi nosili jeszcze dłuższe włosy, a ich niechlujny styl podkreślała skórzana kurtka i poszarpane dżinsy. Była to subkultura dominująca na przedmieściach i na wsiach. Bójki pomiędzy modsami i rockersami z czasem stawały się coraz bardziej agresywne. Konflikt obu grup doskonale obrazuje brytyjski film Franca Roddama, „Kwadrofonia” z 1979 roku, przedstawiając ówczesne dylematy zbuntowanej młodzieży. Ostatecznie subkulturową bitwę wygrali modsi, którzy z dnia na dzień rośli w siłę, a ich styl stał się najbardziej dominującym trendem wśród młodych Brytyjczyków. Kiedy jednak coś staje się zbyt powszechne, prędzej czy później musi umrzeć śmiercią naturalną. Ta reguła nie ominęła również modsów, którzy zaczęli dzielić się na różne podgrupy, takie jak m.in. przedstawiciele klasy średniej zwani scooterWWW.HIRO.PL


boys, studentki artystycznych kierunków i humanistki z grupy ticket style (męskim odpowiednikiem byli college boys) oraz pochodzący z robotniczych rodzin hard mods. Powyższe grupy dały początek kolejnym subkulturom: hippisów i skinheadów, a zapomniani rockersi zainspirowali przyszłych punków. Modsi zaczęli dorastać i zakładać rodziny, dlatego ich młodzieńczy bunt musiał przejść na młodsze koleżanki i kolegów. Nadszedł czas na kolejną metamorfozę brytyjskiej mody, kiedy w 1972 roku na scenie muzycznej pojawił się ekscentrycznie ubrany facet z czerwonymi włosami. Mówił o sobie, że jest przybyszem z Marsa i bezczelnie ogłosił całemu światu, że jest nową gwiazdą rocka. Zaczynał jako chłopak z modkultury, ale dopiero w kolejnym wcieleniu glamrockowego kosmity narodził się jako prawdziwy muzyczny fenomen. Przedstawił się publiczności jako Ziggy Stardust, sceniczne alter ego Davida Bowiego. Nic dziwnego, że dzieciaki zwariowały na jego punkcie. Facet miał charyzmę, wygląd prawdziwego scenicznego zwierzęcia, nagrywał genialną muzykę, a na jego koncerty przychodziły tłumy. Nie dość że wyznaczył nowe muzyczne trendy, to jeszcze wpłynął na modę. Od tego momentu liczył się styl glamour, czyli przepych i błysk. W powyższym trendzie dominowały krzykliwe kolory, cekiny, buty na koturnach oraz ciężki makijaż, od którego nie stronili również mężczyźni. Glamrockowi artyści oczarowywali swoich widzów do momentu, kiedy na scenie muzycznej pojawił się punk rock (wyjątkiem był oczywiście David Bowie, który zachwycał publikę każdym nowym wcieleniem). „Lubimy hałas, to jest nasz wybór. To jest to, co chcemy zrobić. Nie dbamy o długie włosy. Nie noszę dzwonów” – darł się do mikrofonu lider zespołu Sex Pistols, Sid Vicious. „(…) może jesteśmy okryci w łachmany, ale mamy coś, czego oni nigdy nie będą mieć. I jeśli ludzie się gapią, to niech się gapią. Och, tak naprawdę o tym nie wiem i naprawdę o to nie dbam” – śpiewał Morrisey w „Hand in Glove” The Smiths. Zanim punk stawiał swoje pierwsze kroki na światowych wybiegach, święcił triumfy na brytyjskich ulicach. Pierwotnie był ruchem młodzieżowym, z którym identyfikowali się bezrobotni młodzi WWW.HIRO.PL

ludzie. Rozczarowani sytuacją polityczną i społeczną w Wielkiej Brytanii, pozbawieni jakichkolwiek perspektyw, postanowili walczyć z ograniczającym ich wolność systemem, a swoim ekscentrycznym wyglądem chcieli zwrócić uwagę na jego niedoskonałość. Pofarbowane na kolorowo włosy, fryzury typu mohawk, czarne skóry z ćwiekami, łańcuchy, podarte swetry, wąskie spodnie w tartanową kratę i pospinane agrafkami T-shirty zbudowały popularny punkowy dress code. Prędzej czy później charakterystyczny wygląd punków musiał przykuć uwagę świata mody. Niektórzy byli zdania, że właśnie wtedy nastąpiła śmierć prawdziwego punkowego stylu. Powyższą opinię podzielała również projektantka Vivienne Westwood, która wraz ze swoim ówczesnym mężem Malcolmem McLarenem prowadziła butik o prowokacyjnej nazwie „Sex”. Skoro uwielbiany przez nią styl został wchłonięty przez główny nurt mody, trzeba było go przenieść na wybieg. Dlatego w latach 80. Westwood definitywnie zerwała z modą uliczną i w 1981 roku odbył się jej pierwszy duży pokaz w Londynie. Współczesna brytyjska moda łączy w sobie tradycję z nowoczesnością. Nieustannie bawi się konwencjami, często sięga po subkulturowe inspiracje, nie rezygnując przy tym z oryginalności i świeżości. Oprócz Vivienne Westwood wydała na świat niezwykle uzdolnionych projektantów, wśród których znaleźli się m.in. Alexander McQueen, Hussein Chalayan, John Galliano, Stella McCartney, Paul Smith i Christopher Bailey. Coraz większy wpływ na współczesną modę mają młode talenty: Christopher Kane, Gareth Pugh, Mary Katrantzou czy Simone Rocha. Ciężko uwierzyć, że Wielka Brytania, mająca tak bogatą historię mody, utalentowanych projektantów, ikony stylu i eleganckiego Jamesa Bonda, wciąż kojarzona jest ze stereotypem źle ubranego Brytyjczyka. Z powyższym problemem próbują poradzić sobie programy telewizyjne takie jak „Trinny i Susannah” czy „Jak dobrze wyglądać nago” Goka Wana. Nie tyle lansują trendy, co pragną zainteresować modą przeciętnego odbiorcę. Mówi się, że w Wielkiej Brytanii często rozmawia się o pogodzie, czyli o niczym. Czy przeciętny Brytyjczyk zdaje sobie sprawę z tego, że ma również mgliste pojęcie o modzie?


KONTRASTY

kultura paradoksu Życie rodziny królewskiej samo w sobie stanowi arenę wielu sprzeczności. Stojący na straży dworskiego etosu Windsorowie wikłają się w sieć zdrad, intryg i obyczajowych skandali upodabniających ich do dekadenckich arystoratów z filmów Luchino Viscontiego.

wiadów twórca „Kes” – w nawiązaniu do neoliberalnego radykalizmu byłej premier – przekonywał: „Jak powinniśmy ją uczcić? Sprywatyzujmy jej pogrzeb. Wystawmy go na przetarg i zaakceptujmy najtańsze oferty. To jest dokładnie to, czego by sobie życzyła”.

O brytyjskim zamiłowaniu do szargania świętości świadczą losy krajowego hymnu, który w 1977 roku został poddany obrazoburczej parafrazie ze strony buntowników z Sex Pistols. We własnej wersji „God Save the Queen” Johnny Rotten i spółka prowokacyjnie przekonywali wówczas: „There is no future in England’s dreaming”. Przepowiednia punkowych proroków nie okazała się jednak precyzyjna. Współczesna Wielka Brytania przypomina tętniący życiem kulturowy tygiel. Jednocześnie jednak na całym świecie wciąż z powodzeniem funkcjonują dawne stereotypy o „brytyjskiej flegmie” i „kulturze five o’ clock”. Współistnienie tych przeciwstawnych tendencji można skomentować wyłącznie za pomocą jeszcze jednego paradoksu. Doskonale wie o tym Salman Rushdie, który przekonywał w „Szatańskich wersetach”: „Problem z Anglikami polega na tym, że są angielscy”.

Wyrażona przez Loacha pogarda dla Thatcher przypomniała, że konserwatywna polityk nieświadomie stała się jedną z najważniejszych scenarzystek brytyjskiego kina społecznego. Cofnięcie szeregu socjalnych przywilejów wraz z likwidacją wielu miejsc pracy stanowiło nokautujący cios dla klasy pracującej. Na przełomie lat 80. i 90. w obronie pokrzywdzonych obywateli stawali kolejni reżyserzy, którzy ze sprzeciwu wobec drapieżnego kapitalizmu Thatcher uczynili znak firmowy. Wspomniany Loach krytykował urzędującą premier w „Spojrzeniach i uśmiechach” czy „Riff-Raff”. Analiza interesów rządu i strajkujących górników sprowokowała reżysera także do zrealizowanego znakomitego dokumentu pod tytułem „Po której jesteś stronie?”. Wyraźny rys antytchatcherowski zawiera również „Moja piękna pralnia”, jeden z najważniejszych tytułów w dorobku Stephena Frearsa.

WIDMO ŻELAZNEJ DAMY Uśpione na co dzień podziały w społeczeństwie na powrót obudziła kwietniowa śmierć Margaret Thatcher. Cześć słynnej konserwatystce oddali zwykli obywatele, a także politycy na czele z – nieskrywającym fascynacji swą poprzedniczką – premierem Davidem Cameronem. Wielu Brytyjczyków uznało jednak zgon Żelaznej Damy za powód do świętowania i bez skrępowania dawało upust swej radości na ulicach dużych miast. Trudno dziwić się, że ze śmierci swej prześladowczyni cieszyli się głównie przedstawiciele klasy robotniczej. W rolę rzecznika niższych warstw społeczeństwa po raz kolejny wcielił się reżyser Ken Loach. W jednym z wy-

52 zjawisko

WIELKA BRYTANIA OD DAWNA BYWA PRZEDMIOTEM FASCYNACJI KONESERÓW KONTRASTU I SKRAJNOŚCI. SŁYNĄCE Z LIBERALIZMU SPOŁECZEŃSTWO WCIĄŻ DEKLARUJE GŁĘBOKIE PRZYWIĄZANIE DO USTROJU MONARCHICZNEGO tekst | PIOTR CZERKAWSKI

Z perspektywy czasu krytyka porządków zaprowadzonych przez Żelazną Damę zdecydowanie najmocniej wybrzmiewa jednak w dawnych filmach Mike’a Leigh. W znakomitych „Wysokich aspiracjach” reżyser opowiedział historię pary uroczych outsiderów pragnących za wszelką cenę wycofać się z trwającego wokół wyścigu szczurów. W jednej z najzabawniejszych scen filmu główny bohater tłumaczy przyjacielowi: „Wiesz jak nazwaliśmy naszego kaktusa? Thatcher. To dlatego, że przyprawia o ból dupy. Dziabnie cię zawsze, gdy koło niego przechodzisz”. Kilka lat później Leigh nakręcił znacznie bardziej pesymistycznych „Nagich”.

WWW.HIRO.PL


Brytyjski reżyser przygląda się w nich odysei społecznego wyrzutka włóczącego się bez celu po mrocznych ulicach Londynu. W pewnym momencie Johnny zatrzymuje się w domu swojej byłej partnerki. Dziewczyna i jej współlokatorka wynajmują mieszkanie od aroganckiego japiszona, który pewnego razu składa paniom tragiczną w skutkach wizytę. Wykrzywiona w pełnym pogardy grymasie twarz nowobogackiego sadysty stanowiła – w oczach Leigh – najlepszy symbol swoich czasów.

ilustracja | MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA

WIELKA BRYTANIA WKRACZA DO HOLLYWOOD Negatywny stosunek do Thatcher i wyrażanych przez nią wartości spotkał się po latach z szeroko zakrojoną kontrofensywą. Najcięższe działa wytoczyła w tym względzie „Żelazna dama” Phyllidy Lloyd. Nabazgrana niedbale laurka na cześć kontrowersyjnej polityk spotkała się ze sceptycznym przyjęciem krytyki. Niemal jednogłośnie chwalono za to tytułową rolę Meryl Streep, która zdobyła dzięki niej trzeciego Oscara w karierze. Nawet niepodważalna renoma aktorki nie neutralizuje jednak niezamierzonej ironii „Żelaznej damy”. Powierzenie roli ikony brytyjskiej polityki Amerykance nosi przecież znamiona wizerunkowej kapitulacji. Obsadowy wybór Lloyd stanowi świadectwo coraz bardziej intensywnego romansu kultury brytyjskiej z przemysłem hollywoodzkim. Przed kilku laty owoc tego związku stanowiło obsypane nagrodami „Jak zostać królem”. Film Toma Hoopera odniósł niezaprzeczalny sukces, choć jednocześnie irytował za sprawą staroświeckiego sznytu i konserwatywnego przesłania. Argumenty przeciwników „Jak zostać…” wydają się całkiem uzasadnione. Trudno traktować poważnie film lansujący tezę, że w przededniu drugiej wojny światowej najważniejszy problem społeczeństwa stanowiła chorobliwa nieśmiałość króla Jerzego VI. Filmy utrzymane w duchu „Jak zostać…” prowokują wśród Brytyjczyków oskarżenia o spłycanie burzliwej historii i deprecjonowanie symboli własnej kultury. W ostatnich latach Hollywood udało się skorumpować nawet samego Sherlocka Holmesa. W amerykańskich filmach o swych przygodach detektyw z Baker Street bardziej niż mistrza dedukcji przypomina dysponującego mocnym sierpowym twardziela. Wiarygodność nowej serii o Sherlocku Holmesie bez wątpienia ratuje jednak osoba Guya Ritchiego. Brytyjskiemu reżyserowi udało się przemycić do kolejnych filmów tę samą atmosferę londyńskiego półświatka, która przed laty uwiodła widzów „Porachunków” czy „Przekrętu”. BRITS DO IT BETTER Najbardziej sugestywny pokaz siły drzemiącej wciąż w brytyjskiej kulturze przyniosła ostatnio ceremonia otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Znakomicie wyreżyserowane widowisko połączyło powagę i ironię, ludyczność i wyrafinowanie, Jamesa Bonda i Elżbietę II. Powodzenie ceremonii stanowiło wielki triumf Danny’ego Boyle’a. Słynny reżyser przebył długą drogę od skandalizującego „Trainspotting” do najbardziej prestiżowego wydarzenia kulturalnego w swojej ojczyźnie. Przez cały ten czas nie zatracił jednak artystycznej wiarygodności. Wyreżyserowana przez Boyle’a ceremonia zwróciła uwagę na jeszcze jeden aspekt będący nieodłącznym składnikiem brytyjskiej duszy. Ryzykowne koncepty reżysera nie odniosłyby sukcesu, gdyby nie charakterystyczny dla jego rodaków zmysł autoironii i zamiłowanie do ekscentrycznego dowcipu. Już Malcolm Muggeridge zauważył przecież przed laty, że „humor to praktycznie jedyna rzecz, którą Anglicy traktują całkiem serio”. Spostrzeżenie słynnego pisarza z całą pewnością mogłoby okazać się aktualne także w odniesieniu do wszystkich Brytyjczyków.

WWW.HIRO.PL

zjawisko 53


FREAKS

i n e l a z s i c ! e l o bryt tekst | JACEK SOBCZYŃSKI

DALI NAM SZEKSPIRA I WOŁOWINĘ W SOSIE MIĘTOWYM. DALI NAM TAKŻE SPORĄ GRUPĘ POTĘŻNYCH EKSCENTRYKÓW. TO PRAWDA, ŻE GDZIE BYĆ SZALONYM, JEŚLI NIE W ANGLII – W KOŃCU TYLKO TAM JEŹDZI SIĘ LEWĄ STRONĄ I PRAWNIE PRZYZWALA NA ZABIJANIE PRZYPADKOWO NAPOTYKANYCH, UZBROJONYCH W KUSZĘ I STRZAŁY SZKOTÓW. ALE PONIŻSZA DZIESIĄTKA WYSPIARZY WZNIOSŁA EKSCENTRYZM NA NIEOSIĄGALNY DLA INNYCH POZIOM. TO NIC, ŻE PRAKTYCZNIE WSZYSCY SĄ KOMPLETNIE NIEZNANI – LICZĄ SIĘ CZYNY, NIE LUDZIE DAVID ICKE Był piłkarzem, reporterem sportowym i rzecznikiem Partii Zielonych, jednak największą popularność przyniosły mu głoszone przezeń teorie. W swoich 20 książkach Icke utrzymuje, że na Ziemi istnieje rasa Reptilian, czyli ludzi-jaszczurów. Te dziwaczne twory potrafią nie tylko świetnie się kamuflować, ale i tworzą własną organizację, mającą wkrótce przejąć władzę nad planetą. Do Reptilian należą m.in. George W. Bush, królowa Elżbieta i nieco zapomniany dziś piosenkarz i aktor Kris Kristofferson. Ale, ale! To właśnie ludzie-jaszczury mają być, zdaniem Ickego, odpowiedzialne za katastrofę smoleńską. Liczymy, że Antoni Macierewicz podejmie w tej sprawie odpowiednie kroki.

54 ludzie

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

JERZY III HANOWERSKI Tu odłóżmy żarty na bok, ponieważ rządzący w latach 1760-1820 król Wielkiej Brytanii był po prostu poważnie chory umysłowo. Mówi się, że przyczyną złego stanu zdrowia Jerzego III Hanowerskiego była utrata kolonii brytyjskich w Ameryce Północnej, to za jego panowania powstały bowiem Stany Zjednoczone. Tym niemniej szaleństwa króla Jerzego (świetnie sfilmowane w nakręconym w 1994 roku filmie pod tym samym tytułem) były dość spektakularne. Monarcha godzinami dyskutował z wyimaginowanymi aniołami, a pewnego dnia przerwał konną przejażdżkę, by podejść do dębu, uścisnąć mu gałąź i przez chwilę zabawić rozmową. Okazało się, że Jerzy III pomylił drzewo z królem Prus.

WILLIAM „FATTY” FOULKE Przy tym facecie Ronaldo ma figurę modowej blogerki. Grający na przełomie XIX i XX wieku William Foulke ważył około 160 kilogramów, co nie przeszkodziło mu w rozegraniu blisko 400 spotkań w brytyjskiej lidze piłki nożnej. Co więcej, Fatty zaliczył nawet jeden występ w kadrze Synów Albionu. Oczywiście przy takiej posturze Anglik musiał być bramkarzem, lecz mimo tego bezpośredniej konfrontacji z nim bali się zawodnicy z każdej pozycji. W przypływie uczuć monstrualnie silny Foulke łamał poprzeczki, podtapiał rywali w kałuży, zaś jego najsłynniejszym performansem był ten, w którym ganiał niesprawiedliwie – jego zdaniem – gwiżdżącego sędziego w stroju Adama. O wielu piłkarzach mówi się, że są bramkostrzelni – Fatty był z pewnością bramkoszczelny. WWW.HIRO.PL


EDDIE „ORZEŁ” EDWARDS Najlepszy brytyjski skoczek w historii. Najlepszy i jedyny. Osobliwe umiejętności Orła będą pod skoczniami wspominane jeszcze przez lata; występujący w latach 80. Edwards skakał z reguły o 30 metrów krócej od swoich najsłabszych rywali. Winą nie był wcale jego słaby wzrok – nawet podczas zawodów Eddie nosił okulary korekcyjne. Anglik po prostu zupełnie nie umiał skakać, a jednym z nielicznych turniejów, w którym nie zajął ostatniego miejsca, były Igrzyska Olimpijskie w Calgary – był 56., tuż przed facetem, który nieszczęśliwie złamał nogę. Nieporadność Edwardsa kończyła się jednak poza skocznią, bowiem ten niepozorny Anglik sprytnie obrócił swoją słabość w sukces, zarabiając na reklamach więcej niż ówczesna czołówka skoczków. No tak, Orzeł może! To dzięki niemu Międzynarodowa Federacja Narciarska wprowadziła obowiązujący do dziś system kwalifikacji do zawodów. Z legendą Edwardsa po latach usiłował się zmierzyć nasz Robert Mateja, ale Orzeł jest niepodrabialny.

SIR GEORGE SITWELL „Chciałbym prosić wszystkich, którzy wchodzą do mojego domu o niezaprzeczanie mi w żadnej kwestii, ponieważ zakłóca to funkcjonowanie moich soków żołądkowych i nie pozwala spać w nocy” – taki napis witał gości sir George’a Sitwella, wynalazcy m.in. pistoletu na osy oraz muzykalnej szczoteczki do zębów. Niestety żaden z jego produktów nie trafił do oficjalnej sprzedaży. Sir George był zapalonym mediewistą, utrzymującym swój dom w XIV-wiecznym stylu. Średniowiecze kochał do tego stopnia, że jego dzieci otrzymywały regularnie kieszonkowe w XIV-wiecznej walucie.

DANIEL PAUL TAMMET Ten upośledzony londyńczyk ekscentrykiem nie jest, za to jego umiejętności są jak najbardziej dziwne. Tammet, cierpiący na epilepsję i zespół Aspergera autystyczny sawant, zna biegle 11 języków (islandzkiego nauczył się przez 7 dni), potrafi w pamięci dokonywać skomplikowanych rachunków do 30 miejsc po przecinku, jest też rekordzistą Europy w recytowaniu liczby pi. Bezbłędne podanie wszystkich 22 514 cyfr zajęło mu 309 minut.

ROBERT STEWART To nie potomek pary Pattinson – Stewart, lecz 51-latek, który w 2006 roku został zatrzymany przez obsługę jednego ze szkockich hosteli. Mężczyznę przyłapano na uprawianiu seksu z rowerem. Nie, naprawdę nie wiemy i nawet nie chcemy wiedzieć o którą część jednośladu chodziło. Ale to najczystsza prawda. Facet najwyraźniej za bardzo wziął sobie do serca refren „Bicycle Race” Queen.

NORTON I Zamieszkały w XIX-wiecznym San Francisco Brytyjczyk, który samozwańczo koronował się na Cesarza Stanów Zjednoczonych. Co prawda nie miał żadnej władzy politycznej, ale okoliczni mieszkańcy bardzo go lubili i szanowali, czasem nawet godząc się na płacenie walutą wydawaną przez jego cesarską mość. Norton rozkazał rozwiązać kongres USA siłą (z niewiadomych przyczyn niezbyt mu się to udało), wzywał też władze do budowy tunelu przez plaże San Francisco, co zresztą spełniło się już po jego śmierci. W literaturze Norton został unieśmiertelniony przez Marka Twaina – Król w „Przygodach Hucka Finna” to nikt inny jak właśnie ów Cesarz. WWW.HIRO.PL

RON OCZYWISTEK A właściwie Ron Oczywistek z Ipswich. Usiłował przeskoczyć przez Kanał La Manche, przekopać się na drugą półkulę Ziemi i zjeść anglikańską katedrę w Chichester. Niestety wszystkie te rekordy wciąż czekają na pobicie przez nowego śmiałka. W tym gronie to jedyna postać fikcyjna, Oczywistek jest bohaterem jednego z odcinków „Latającego cyrku Monty Pythona”, a w jego rolę wcielił się Terry Jones. Z całego uniwersum dziwacznych Wyspiarzy wykreowanych przez tę trupę zdecydowaliśmy się właśnie na niego, choć decyzja była trudniejsza niż wybranie najbrzydszej Angielki wszech czasów.

GWILYM HUGHES Walijski dekorator wnętrz, który obejrzał prawdopodobnie wszystkie filmy świata. Do swojej śmierci w 2010 r. Hughes „zaliczył” ponad 28 tysięcy tytułów, co zapewniło mu miejsce w Księdze Rekordów Guinnessa. W wywiadach często podkreślał, że kino nie jest jego całym życiem – oprócz oglądania filmów aktywnie działał w kilkunastu organizacjach pozarządowych. A jego ulubionym tytułem był „Lawrence z Arabii” Davida Leana.


MONTY PYTHON

20 najlepszych skeczy tekst | BORYS DEJNAROWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

POWIEDZIEĆ O PYTHONACH, ŻE BYLI ZABAWNI, TO JAK POWIEDZIEĆ O BEATLESACH, ŻE UKŁADALI ŁADNE MELODIE. ALE CHOĆ STARANNIE WYEDUKOWANI CZŁONKOWIE KULTOWEJ TRUPY (JOHN CLEESE, MICHAEL PALIN, ERIC IDLE, GRAHAM CHAPMAN, TERRY JONES I TERRY GILLIAM) ZREWOLUCJONIZOWALI FORMUŁĘ PROGRAMU ROZRYWKOWEGO, OBALILI SPOŁECZNO-KULTUROWE TABU I BŁYSKOTLIWIE ZDEKONSTRUOWALI ZASTAŁE FORMATY TELEWIZYJNE (CZERPIĄC TYLEŻ ZE SLAPSTICKU, CO Z TEATRU ABSURDU), TO NALEŻY UCZCIWIE PRZYZNAĆ, ŻE UMIELI BYĆ W TYM WSZYSTKIM OKRUTNIE WRĘCZ ŚMIESZNI. TELEWIZYJNY CYKL „LATAJĄCY CYRK…” (EMITOWANY W BBC OD 1969 DO 1974 ROKU) BYŁ PIERWSZĄ EMANACJĄ ICH AUTORSKIEGO, NIEKONWENCJONALNEGO PODEJŚCIA DO KABARETOWEJ MATERII. WYBRAĆ 20 KOMEDIOWYCH NUMERÓW SPOŚRÓD SIEDEMDZIESIĘCIU PARU TO NIE LADA WYZWANIE. ALE WYPADA OD CZEGOŚ ZACZĄĆ

4. MUZYKALNE MYSZY (ODCINEK 2, 1969) Jones w roli Arthura Ewinga, który sądzi, że wytresował swoje myszy i dzięki temu każda piszczy inną wysokością tonu. Gryzonie skrzypią tak samo, ale oszalały Ewing do końca pozostaje przekonany o słuszności swojej koncepcji. Plus kapitalna zapowiedź Palina we wstępie (perfekcyjnie sztuczny śmiech prowadzącego po słowach „Wasn’t she just great?”).

1. NAJŚMIESZNIEJSZY DOWCIP NA ŚWIECIE (ODCINEK 1, 1969) Epicki, wielowątkowy, trwający 10 minut filmik, gdzie każdy kolejny segment narracji wydaje się jeszcze lepszy od poprzedniego. Twórca kawałów wymyśla najzabawniejszy kawał świata i umiera ze śmiechu. To samo przytrafia się wszystkim, którzy go czytają. Sprawą zajmuje się policja, a potem brytyjskie wojsko, które postanawia wykorzystać żart jako broń w wojnie z hitlerowskimi Niemcami… Tę część historyjki zrelacjonowano w manierze inscenizacji Bogusława Wołoszańskiego. Ponadczasowe. 2. ŁÓŻKO Z MATERACEM (ODCINEK 8, 1969) Matematyczny skecz antycypujący „Incepcję” Nolana – w tym sensie, że zmusza do przeliczania na bieżąco funtów i stóp. Jeden sprzedawca mnoży każdą liczbę przez dziesięć, a drugi dzieli przez trzy. Poza tym są normalni – no, prawie. Ten drugi zawsze kiedy słyszy słowo „materac”, zakłada sobie torbę na głowę…

3. DZIENNIKARSKA RYWALIZACJA (ODCINEK 38, 1973) Dwie dziennikarskie frakcje prowadzą dwa niezależne programy w plenerze. Sęk w tym, że do tego samego mikrofonu i tej samej kamery. Jedni nawijają o pisarzu Walterze Scottcie, a drudzy o… leśnictwie. Kulminacją ich zmagań jest zwariowany samochodowy pościg w duchu Braci Marx.

56 telewizja

5. LEKCJA SAMOOBRONY (ODCINEK 4, 1969) Ekstatyczny psychopata wykreowany tu przez Cleese’a przekracza wyobrażenia o najbardziej sadystycznych nauczycielach Przysposobienia Obronnego, z jakimi większość z nas zetknęła się w szkole. To akurat szczególny przypadek instruktora, który uczy, jak bronić się przed atakiem owocami.

6. MINISTERSTWO GŁUPICH KROKÓW (ODCINEK 14, 1970) Znaczna część uroku tego skeczu tkwi rzecz jasna w samym komicznym chodzie urzędników, wywołującym niepohamowany rechot widowni. Ale dialogi nie odstają. Interesant prosi o stypendium – chciałby rozwinąć swój głupawy chód. Niestety ministerstwo otrzymuje za małe dotacje, aby go dofinansować.

WWW.HIRO.PL


7. WOLFGANG AMADEUS MOZART / SŁYNNE ŚMIERCI (ODCINEK 1, 1969) Ranking śmierci postaci historycznych, genialne „thank you, Eddie” Cleese’a, śmierć na życzenie widzów i wypadający z okna admirał Nelson. Ewidentnie w pierwszym odcinku serii ekipa chciała zmieścić dużo treści i ten montażowy sprint wyszedł jej na dobre.

11. „ŚWIAT WOKÓŁ NAS” – MYSI PROBLEM (ODCINEK 2, 1969) Wyśmienita parodia formatu reporterskiego programu o problemach społecznych. W konwencji „wódko pozwól żyć” bohater opowiada o tym, jak na imprezie został poczęstowany serem i tak wniknął w środowisko ludzi-myszy. Oglądamy też film nakręcony na jednej z mysich prywatek.

8. KŁÓTNIA (ODCINEK 29, 1972) Cleese w swoim biurze kłóci się tylko za pieniądze. Klient może zapłacić za pięć minut albo pół godziny. Kiedy czas się skończy, należy z góry zapłacić za ciąg dalszy. Niewzruszona mina zawodowego kłótnika jest bezcenna.

9. SKECZ RESTAURACYJNY (BRUDNY WIDELEC) (ODCINEK 3, 1969) Metodą konsekwentnie budowanej, nonsensownej hiperboli panowie dochodzą od zwykłego brudnego widelca aż do ofiar w ludziach. Cóż, obsługa w tej knajpie jest przesadnie wrażliwa. Wygłoszona przez Chapmana na finał puenta („dobrze, że nie wspomniałem o brudnym nożu”) to szyderstwo z czerstwych zakończeń, do których przyzwyczaiła widzów ówczesna telewizja.

12. WYPRAWA NA KILIMANDŻARO (ODCINEK 9, 1969) Organizator ekspedycji do Afryki widzi podwójnie – nie tylko ludzi, ale także drogi i góry („mój brat mieli zbudować most między dwoma szczytami Kilimandżaro”). Nie obyło się bez realistycznej symulacji wyprawy, w której Chapman z wdziękiem demoluje pół pokoju.

15. KOMERCYJNA PRZYSZŁOŚĆ OWCZEGO LOTNICTWA (ODCINEK 2, 1969) Rzecz nie do opowiedzenia. Tłumaczenie dobrych żartów to z zasady największa zbrodnia, ale tym razem pozostaje mi tylko wspomnieć o niesamowitej chemii między Cleese’em i Palinem. „Ou sont les bagages?”.

14. RESTAURACJA W BLETCHLEY (ODCINEK 9, 1969) Popis jednego aktora-konferansjera. Idle wznosi się na wyżyny, zapowiadając z pasją i egzaltacją wyjątkowego artystę. „Wylizałbym do czysta jego buty, aż do zdarcia języka. To człowiek całkowicie i bezbłędnie doskonały”. Cudowne obnażenie fałszu codziennie płynącego z ekranów TV.

10. MECZ FILOZOFÓW (ODCINEK 2 SERII NIEMIECKIEJ, 1972) Pół roku po olimpijskich zmaganiach w Monachium panowie wpadli na pomysł rozegrania meczu piłkarskiego Grecja-Niemcy. U defensywnie ustawionych Greków w bramce wystąpił Platon, w obronie Arystoteles, a z numerem dziesiątym kapitan drużyny – Sokrates. W niemieckim ataku zagrali Heidegger i o dziwo Wittgenstein, czyli Austriak, ale i tak największą niespodzianką był występ Franza Beckenbauera…

13. KARDYNAŁ RICHELIEU (ODCINEK 3, 1969) Zanim w sądzie pojawia się Palin jako kardynał „tak zwany” Richelieu, dochodzi między innymi do przesłuchania nieboszczyka leżącego w trumnie. Ale to Palin kradnie show. Jego szelmowski uśmiech spod precyzyjnie przyklejonych wąsów i cwaniackie „oui” to już dziś klasyka.

16. ARTUR „DWIE SZOPY” JACKSON (ODCINEK 1, 1969) W studiu programu o sztuce Idle gości wybitnego kompozytora. I pozwala sobie igrać z jego cierpliwością. Czepia się jego dziwacznej ksywy i na tym opiera przebieg rozmowy – ku rozpaczy przepytywanego. Wysmakowana drwina z nadętej atmosfery audycji o kulturze wysokiej.

17. JOHANN GAMBOLPUTTY DE VON… (ODCINEK 6, 1969) Pozostając w temacie muzyki partyturowej… Nazwiska w rodzaju Beethovena, Mozarta czy Chopina są powszechnie znane, ale czy ktoś słyszał o takim niszowym barokowym kompozytorze jak Johann Gambolputty de von Ausfern Schplenden Schlitter Crass Cren Bon Fried Digger Dingle Dangle Dongle Dungle Burstein von Knacker… i tak dalej? No właśnie.

18. ŻYCIE CZAJKOWSKIEGO (ODCINEK 28, 1972) Domknięcie trylogii. Kompletnie świrnięte i niedorzeczne rozważania na temat biografii rosyjskiego romantyka wieńczy chaplinowska scenka z wykonaniem I Koncertu Fortepianowego B-moll przez pianistę światowej sławy, który wpada na scenę… w worku. Paradne wyzyskanie słynnych monumentalnych plaśnięć w klawiaturę.

WWW.HIRO.PL

19. UWODZICIELKA MLECZARZY (ODCINEK 3, 1969) Dowód na to, że Monty Python to potęga w każdej estetyce. Minutowy skecz bez słów, który wielu zalicza do najwybitniejszych osiągnięć kolektywu. Powstały dwa warianty z dwiema różnymi uwodzicielkami – ten drugi przygotowany do filmu „A teraz coś z zupełnie innej beczki”.

20. PÓJDZIEMY DO MNIE? (ODCINEK 13, 1970) Czasem z kolei wystarczy dosłownie jedno zdanie – wypowiedziane odpowiednio dyskretnie i subtelnie – by zmienić losy mini-scenki. Nikt nie oprze się delikatnemu Palinowi w roli przechodnia zagadującego policjanta – nawet grający go Cleese, który nie umiał powstrzymać się od śmiechu wobec kwestii kolegi.

telewizja 57


STEAMPUNK

życie pełną parą tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

OCZYWIŚCIE MOŻNA PO RAZ SETNY TŁUMACZYĆ STEAMPUNK, MÓWIĆ O REWOLUCJI PRZEMYSŁOWEJ, ALTERNATYWNEJ HISTORII I WIKTORIAŃSKIM STYLU, ALE LEPIEJ POMÓC DOGŁĘBNIE TO ZJAWISKO ODCZUĆ

2. ODWIEDŹ POŁUDNIOWE KENSINGTON W położonej w środku Londynu dzielnicy mieści się bowiem Muzeum Nauki, a w nim pierwszy praktycznie wykorzystywany (do pompowania wody) silnik parowy Thomasa Newcomena. To tylko wstęp. Co powiecie na mechaniczny analogowy komputer z przełomu wieków? Tak określić można urządzenie do przewidywania odpływów i przypływów fal oceanicznych Lorda Kelvina. „Nazywają wiek XIX wiekiem elektryczności, nikomu pod tym względem tyle nie zawdzięczamy jak Kelvinowi” – podsumowywało w 1908 roku „Ateneum Polskie”. W South Kensington możesz też szukać śladów Francisa Galtona, wiktoriańskiego protogenetyka, wynalazcy i podróżnika. Albo domu Dakoty Blue Richards – Lyry Belacqua z ekranizacji „Złotego kompasu”, pierwszej części steampunkującej trylogii Phillipa Pullmana.

58 zjawisko

3. SPRAWDŹ ZAWARTOŚĆ TESLI W TESLI Ech, Nicola… Trochę szaleniec, trochę romantyk, na pewno niedoceniony geniusz. Jest na warszawskim Powiślu, na ul. Dobrej, taka kawiarnio-galeria, niewykończona i rozmachem nijak nieprzystająca do tworzonej przez dwa lata pszczyńskiej Wodnej Wieży, ale sympatyczna i ze steampunkowymi aspiracjami. Ma w szyldzie jego nazwisko. Warto usiąść tam z laptopem i zobaczyć jak w nolanowskim „Prestiżu” w epizodycznej roli Nicoli sprawdził się sam David Bowie. A potem posłuchać naszej polskiej, niezwykle nastrojowej płyty „Tesla”, sygnowanej przez projekt Mariusza Szypury – Silver Rocket. Pomyśleć jak wyglądałby świat, gdyby wszystko poszło po myśli Serba. Nie ma steampunku bez nostalgii.

1. PRZESZPERAJ BIBLIOTECZKĘ DZIADKA „Nie zapomniano zapewne dotąd wypadku dziwnego, niepojętego i trudnego do objaśnienia zjawiska, jakim się odznaczył rok 1866 (…). Od niejakiego czasu okręty napotykały na morzu «jakąś rzecz ogromną», przedmiot długi, kształtu wrzecionowatego, niekiedy świecący, nieskończenie większy i szybszy od wieloryba” – azaliż jakiś bystry młodzian wystylizował tak fragment swojej prozy? Ależ skąd. Choć „20 000 mil podmorskiej żeglugi” nie będzie miało z tyłu napisane „steampunk”, to bez takich dzieł nie byłoby o czym mówić. Tak więc najpierw poczytaj Juliusza Verne’a, H.G. Wellsa czy nawet Doyle’a i Lovecrafta, a dopiero później bierz się za kanoniczny zestaw K.W. Jeter / James P. Blaylock / Tim Powers, o „Maszynie różnicowej” Sterlinga i Gibsona czy „Dworcu Perdido” Miéville’a nie mówiąc.

4. PUŚĆ DŻENTELMENÓW Z DYMKIEM Nie zamierzam namawiać do marihuany, za to Alan Moore nie jest w tej kwestii powściągliwy. Abstrahując już od tego czym się dopalał, stworzył jedną z najbardziej szalonych postmodernistycznych układanek. Udało się mu połączyć bohaterów Haggarda, Stokera, Verne’a, Wellsa, Stephensona i Doyle’a. Dzięki temu Alan Quatermain, Kapitan Nemo czy Mr. Hyde (między innymi) walczą z Profesorem Moriartym i Doktorem Morreau. Takie puzzle mieszczą się niby w steampunkowym kanonie, jednak Brytyjczyk odleciał daleko. Wszystko spaja erudycja, obrazoburczy humor, seks i dobra jatka. Nic tylko wprowadzić się w analogiczny do autora stan wyczulonych zmysłów i wychwycić wszystkie smaczki pozostawione miłośnikom XIX-wiecznej prozy fantastycznej. Teraz będzie łatwiej, komiks jest w Polsce właśnie wznowiony.

WWW.HIRO.PL


5. KOPNIJ WIKTORIĘ W TYŁEK Wiadomo, że kluczowe dla gatunku jest amerykańskie postrzeganie Anglii końca XIX wieku, jednak neowiktoriańskie klisze przejadają się szybciej niż soja. A jeśli już uda się poza nie wyjść, to odbiorca i tak zasługuje na zdecydowanie więcej niż proponuje Hollywood vide rewolwer Willa Smitha kontra monstrualny stalowy pająk. Wiele wnieśli Francuzi – groteskowe piękno „Miasta zaginionych dzieci” Jeuneta czy tyleż dekadencka, co odrealniona wizja przedrewolucyjnego Paryża u współpracującego z nim wcześniej Pitofa porywa. Australijskie krótkometrażowe „Tajemnicze wyprawy Jaspera Morello” obsypano nagrodami. Słusznie. Trawione zarazą, unurzane w dymie miasto rusztowań, nitów i pokręteł robi wielkie wrażenie. Podobnie jak „Antena”, spotkanie steampunku i art deco, argentyńska wariacja w temacie niemieckiego ekspresjonizmu, niema i epicka pomimo zamkniętego zaledwie w 1,5 milionie dolarów budżetu. Albo „Machinarium”, już nie film, tylko czeska gra przygodowa. Siedem osób w trzy lata dopięło ją artystycznie na ostatni guzik, a robot zyskał duszę.

7. ZDEFINIUJ SOBIE MUZYKĘ O ile o steampunku powiedziano już niemal wszystko, to jego dźwiękowe opakowanie pozostaje kwestią dyskusyjną. Czy „punk” traktować dosłownie? „Wiek pary” ma się wyrażać w słowach, w melodiach, w instrumentarium? Samplować, a może stylizować? Wiele jest pytań, na które można jeszcze znaleźć zupełnie własną odpowiedź. Odrzuć zatem w kąt geszefciarskie, zewsząd podsuwane pod nos Abney Park. Czeka np. Professor Elemental, rapujący z niedzisiejszym akcentem koneser rączych rumaków i Earl Greya, albo The Men That Will Not Be Blamed For Nothing, zdrowo hałasujący apologeci myśli inżynieryjnej Isambarda Kingdoma Brunela. Największym skarbem okazało się jednak Beats Antique – z lekka oszałamiający kolaż hiphopowej motoryki i brytyjskiej elektroniki, a zarazem spacer przez stylową muzyczną rupieciarnię, w której znajdzie się miejsce na pozytywkę, akordeon i klarnet, jak również postkolonialną egzotykę.

9. MIEJ OCZY OTWARTE Będąc sercem w XIX wieku, zbyt łatwo przeoczyć to, co dzieje się teraz, pod nosem. Tymczasem Artifix Mundi przygotowało nam pierwszą polską stampunkową grę przygodową! W „Clockwork Tales: Of Glass and Ink” porwany Dr Ambrosy Ink czeka na ratunek, zły inżynier Gerhard Barber – na nauczkę. Nie brakuje parowego robota, mechanicznego kruka i wielu urokliwych scenerii – tu gwarantem jakości jest Rafał Szłapa, autor dobrego, superbohaterskiego komiksu „Bler”. Grę sprawdzić można za darmo! Niestety wieść o premierze drugiej części „Pierwszej Brygady”, opowieści graficznej, w której palce maczał odpowiedzialny za bezkonkurencyjny portal Retrostacja Krzysztof Janicz, była primaaprilisowym żartem. Szkoda, bo do ekipy Stasia Tarkowskiego i Józefa Piłsudskiego dołączyć mieli Doktor Judym, Antek i Karol Borowiecki. Może jeszcze dołączą? Na szczęście steampunk rewelacyjnie wytrzymuje próbę czasu.

6. ANIMUJ ZIOMKÓW Z POLIBUDY Kto lubi studentów politechniki? Stereotypowo rzecz ujmując, to stado kuców, co rży jak włączyć metal i wyjąć kości do RPG. Ale również dobre towarzystwo do smakowania japońskich animacji. Dyskusje o kwestiach technicznych to +10 do ubawu, coś jak „House” z lekarzem przy boku. Gigantyczna steampunkowa forteca przemierzająca Londyn A.D. 1886, ze słynnym kryształowym pałacem na czele, jest atrakcją sama w sobie, acz przyznać trzeba, że „Steamboy”, choć horrendalnie drogi w produkcji i wizualnie przepiękny, może nudzić. Ale nie kiedy konsylium rozstrząsa temat chłopca konstruującego parowy monocykl, komentuje szarżę lokomotywy drogowej czy analizuje wariację w temacie gąsiennicowych traktorów Hornsby’ego. „Laputa – podniebny zamek” mistrza Hayao Miyazakiego, z jej powietrzną, inspirowaną prozą Jonathana Swifta, pełną robotów i broni wyspą unoszącą się dzięki specjalnemu metalowi, to też niezgorszy temat debaty.

8. SPIMPUJ SWOJĄ MASZYNĘ Maszyna, z którą spędzasz kawał życia, nigdy nie będzie parowa. Pogódź się z tym. Co nie znaczy, że nie można dodać jej duszy. Steampunkworld.com ma sposoby, by klawiatura wyglądała jak muzealna maszyna do pisania, a monitor stał się trzymaną przez uchwyty lamp gazowych, złoconą ramą na marmurowej podstawce. Opisuje je krok po kroku. Z kolei Howtogeek.com podsunie zestawy tapet, ikon i czcionek, dzięki czemu Windows będzie wyglądać jak raj dla fanów sterowców, starych map i prototypowych robotów. Ekstrawagancki retro-komp to nic przy upiększonej połówce. Dla niej kolczyki w kształcie małych żarówek od Tanitha. Dla niego wiązany, bajerancki kapelusz od Head’n Home.


BOOK SZPAN

hamlet potter tekst | SEBASTIAN RERAK

ilustracja | TIN BOY

„ANGLICY TO NARÓD PIŁKARZY I ŻOŁNIERZY” – MAWIAŁ MÓJ NAUCZYCIEL HISTORII, PO CZYM ZAWSZE DODAWAŁ: „NO, LITERATURĘ TEŻ MAJĄ NIEZGORSZĄ”. BARDZIEJ NIŻ Z GAŁOKOPACZY I TREPÓW, ALBION MOŻE BYĆ DUMNY Z WYBITNYCH PISARZY, A TYCH NA PRZESTRZENI WIEKÓW WYCHOWAŁ CAŁE MNÓSTWO. OD SZEKSPIRA PO J.K. ROWLING, WYSPIARZE ZAWSZE WYZNACZALI KIERUNEK CAŁEMU LITERACKIEMU ŚWIATU SZEKSPIR VS. MARLOWE Angielska literatura nie zaczęła się rzecz jasna od Szekspira, bo już anglosaksońscy osadnicy pozostawili po sobie piśmiennicze zabytki (np. poemat epicki „Beowulf” z VIII w., który stał się kanwą dla wiadomego filmu Roberta Zemeckisa), a w średniowieczu tworzono miejscowy odpowiednik rycerskich „pieśni o czynach” (legendy arturiańskie z „Panem Gawenem i Zielonym Rycerzem” na czele) bądź opowiadania (zbiór „Opowieści kanterberyjskie” Geoffreya Chaucera). Jak w całej Europie, tak i w Brytanii potrzeba było jednak upowszechnienia prasy drukarskiej i nadejścia renesansu, aby twórczość pisarska rozkwitła w pełni. Złota era dla całego Albionu nadeszła w połowie XVI wieku, wraz z rządami Elżbiety I. Silna gospodarczo i militarnie Anglia wyrosła na potęgę także w dziedzinie literatury, w czym największy udział miał William Szekspir. Kto jednak wie, jak oceniany byłby dziś „ojciec nowożytnego teatru”, gdyby nie przedwczesna śmierć jego największego konkurenta, Christophera Marlowe’a. Marlowe, urodzony w tym samym roku co autor „Hamleta”, postacią był wyjątkowo ciekawą. Niespokojny duch, zdeklarowany ateista, libertyn utrzymujący zastęp kochanek, zdążył zasłynąć dramatem „Tragiczna historia doktora Fausta”. To właśnie w tym utworze po raz pierwszy przywołana została postać niemieckiego alchemika Johanna Georga Fausta, rzekomego pomagiera diabła, który zginął zadźgany nożem w oberży. Równie nieciekawy los spotkał jednak Marlowe’a – dziesięć dni po procesie o herezję i bluźnierstwo, 29-letni wówczas dramaturg padł ofiarą burdy w tawernie. Za życia jego twórczość oceniano nawet wyżej niż szekspirowską, w czterysta lat po śmierci wciąż fascynuje historyków, wśród których słychać głosy, że to w rzeczywistości Marlowe był autorem niektórych z przypisywanych jego rywalowi dramatów. Prawdy zapewne już nie dojdziemy. ROMANTYCZNY SZATAN I PISZĄCE PANIE W XVII wieku pierwszym piórem Brytanii został

60 książka

John Milton. I nie chodzi bynajmniej o demonicznego jegomościa z „Adwokata diabła”, granego przez Ala Pacino, choć zbieżność nazwisk jest pewnie nieprzypadkowa. „Nasz” Milton, wychowany w surowym purytańskim domu, zapisał się w historii jako barokowy wizjoner i metafizyk, niekryjący niebosiężnych ambicji tworzenia eposów mających stanąć w jednym rzędzie z „Iliadą” czy „Eneidą”. Swoje zamiary zrealizował za sprawą poematu epickiego „Raj utracony”, w którym jako pierwszy wprowadził do literatury zgoła romantyczny obraz Szatana. Także dlatego nazywa się dziś Miltona „nieuświadomionym satanistą”, a do jego twórczości zawsze chętnie wracali wszyscy niepokorni. Na piśmiennictwie przełomu siedemnastego i osiemnastego stulecia największy wpływ wywarł Daniel Defoe, pionier nowożytnej powieści. Każdy chyba w ramach lektury szkolnej czytał „Przypadki Robinsona Kruzoe” i nawet jeżeli śmiał się z błędów autora (Robinson rozbierający się do naga, a następnie napychający sobie kieszenie przedmiotami wyłowionymi z wraku statku), powinien pamiętać, że syn londyńskiego rzeźnika dopiero wykuwał mozolnie coś, co przez kolejne stulecia szlifowały całe tysiące kontynuatorów. Wreszcie romantyzm i prawdziwa eksplozja wyspiarskiej literatury. Z patronem w osobie szalonego mistyka Williama Blake’a za pisanie wzięły się takie osobowości jak lord Byron, John Keats, Percy Shelley i jego żona Mary (to jej wszak zawdzięczamy „Frankensteina”), jak również mocno odstająca od tego towarzystwa Jane Austen, która za sprawą swych powieści (najbardziej znane to „Rozważna i romantyczna” oraz „Duma i uprzedzenie”) stała się pierwszą damą kobiecego pisarstwa. Tytuł drugiej damy należy się ex aequo siostrom Brontë, których talent zabłysnął w połowie XIX wieku. Najstarsza Charlotte znana jest głównie za sprawą „Dziwnych losów Jane Eyre”, średnia Emily podpisała się pod „Wichrowymi Wzgórzami”, a najmłodsza Anne stworzyła dwie powieści, w tym „prefeministyczną” „Lokatorkę Wildfell Hall”. Znamienne, że oba dzieła najmniej znanej Anne dopiero

w ubiegłym roku doczekały się wydania w Polsce. Gdy mowa o okresie wiktoriańskim, nie należy zapominać o Karolu Dickensie. To jemu zawdzięczamy „Olivera Twista”, „Opowieść wigilijną” czy „Davida Copperfielda” oraz wszystkie te intrygujące portrety angielskiego społeczeństwa, zazwyczaj ubogich mieszczan i harujących jak woły robotników. ANGLIA DZIELI I RZĄDZI Kto nie zna „Księgi dżungli”… ten powinien się wstydzić. Jeszcze u schyłku dziewiętnastego stulecia zadebiutował kolejny z wielkich, pierwszy brytyjski laureat literackiej nagrody Nobla, Rudyard Kipling. Autor nie tylko dziecięcych baśni, ale i utworów z rozrzewnieniem opiewających brytyjski kolonializm (pisarz urodził się w Indiach), które po latach stały się jego przekleństwem. Oskarżany o imperialne sentymenty i ledwo skrywane uprzedzenia rasowe, Kipling i tak pozostaje klasykiem po dziś dzień. W wieku XX piszący Anglicy rozpanoszyli się na dobre, zresztą ku uciesze czytelników. Herbert George Wells wskazywał kierunek rozwoju fantastyki naukowej, J.R.R. Tolkien stworzył podwaliny pod gatunek fantasy, D.H. Lawrence przyprawiał o rumieńce „Kochankiem Lady Chatterley” (jak niewiele kiedyś wystarczało do skandalu obyczajowego), Virginia Woolf przenosiła na karty książek hart kobiecego ducha, Wystan Hugh Auden rewolucjonizował poezję, a Agatha Christie odkurzyła kryminał. Wspomnijmy jeszcze tak wybitne, wymykające się wszelkim klasyfikacjom postaci jak George Orwell, Aldous Huxley, J.G. Ballard, Anthony Burgess czy William Golding oraz współczesnych autorów w rodzaju Terry’ego Pratchetta, Clive’a Barkera bądź Neila Gaimana, i możemy retorycznie zapytać, kto dzielił i rządził w literaturze ostatnich dziesięcioleci. Nawet nad wyraz płodni Amerykanie nie mają startu do swych anglosaskich wujaszków. Popatrzmy tylko, kto święci największe komercyjne triumfy po obu stronach Atlantyku. W UK – J.K. Rowling ze swym „Harrym Potterem”, w USA – Stephenie Meyer i saga „Zmierzch”. Jak to skomentować? Może cytatem z Szekspira: „Reszta jest milczeniem”.

WWW.HIRO.PL



SZTUKA

62 komiks

zjednoczone kr贸lestwo dymk贸w


tekst | SEBASTIAN FRĄCKIEWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

BRYTYJSKI KOMIKS JEST RÓŻNORODNY, BOGATY I PEŁEN CIEKAWYCH NAZWISK. PRZEKORNIE PROPONUJEMY JEDNAK SUBIEKTYWNY PRZEWODNIK PO WYSPIARSKIM ŚWIECIE HISTORII OBRAZKOWYCH Zacznijmy od twórcy mniej oczywistego z polskiego punktu widzenia. Gdy już wylądujemy na dowolnym brytyjskim lotnisku i w kiosku sięgniemy po „Guardiana”, przy odrobinie szczęścia znajdziemy w nim paski komiksowe Toma Gaulda (publikuje w dzienniku raz w tygodniu). Stripy dotyczą tematyki kulturalnej, głównie literatury. Gauld wspaniale żongluje literackimi konwencjami, motywami, a jego wyrafinowany (i jednocześnie bardzo klarowny) dowcip jest prawdziwą esencją wyspiarskiego poczucia humoru. Szkocki autor posługuje się maksymalnie zredukowaną kreską, czasem wręcz w stopniu zbliżającym rysunki do ideogramów. Zobaczyć coś podobnego w polskiej prasie czy w branżowym magazynie typu „Nowe książki” byłoby marzeniem. Na szczęście Gauld część swoich pasków z „Guardiana” wrzuca na tumblra, a najlepsze trafiły do niedawno wydanego zbioru „You’re all just jelous of my jetpack”. Tytuł pochodzi z jednego ze znanych stripów autora. Widzimy pochylonych nad tekstem pisarzy „mainstreamowej” literatury. Autor-fantasta z plecakiem odrzutowym frunie nad nimi i wypowiada właśnie to zdanie. Gaulda możemy czytać również po polsku. W zeszłym roku po polsku ukazał się jego „Goliat”, przepracowujący biblijną opowieść o filistyńskim olbrzymie. W wersji Gaulda potężny wojownik jest samotnym pacyfistą, który w ogóle nie potrafi posługiwać się bronią, ale ze względu na swój okazały wzrost świetnie sprawdza się w roli narzędzia propagandowego i straszaka. Melancholijny i gorzko-zabawny „Goliat” był jednym z najciekawszych komiksów wydanych w Polsce w 2012 roku i zbierał pochwały od krytyki na całym świecie. Skoro wybieramy się do Wielkiej Brytanii, to pewnie w końcu trafimy do Londynu. A skoro jesteśmy w Londynie, koniecznie powinniśmy namierzyć sklep niezależnego wydawnictwa Nobrow Press (dokładny adres to 62 Great Eastern Street, EC2A 3QR, London). Dobrze będzie, jeśli przy okazji wzieliśmy mały kredyt z banku lub mamy spory limit na karcie kredytowej, ponieważ w Nobrow możemy wpaść w komiksowy amok. Tym bardziej, że Wydawnictwo Nobrow to prawdziwa mekka dla fanatyków druku i papieru, a niektóre ich publikacje mają jakość, której trudno szukać w polskich komiksach – zarówno jeśli chodzi o papier, druk czy design całości. Za tą wysoką jakością wydawniczą idzie niestety odpowiednio wygórowana cena. Czasem jednak warto się poświęcić. Na przykład dla Luke’a Pearsona i jego trylogii o Hildzie, uroczego komiksu dla czytelników w każdym wieku, czy smutnego „Everything We Miss”. Nobrow wydaje również swój magazyn (pod niezwykle odkrywczym tytułem „Nobrow”), gdzie możemy zobaczyć, co ciekawego dzieje się w niezależnym komiksie – nie tylko z Wielkiej Brytanii. Magazyn, tak jak albumy, jest również niezwykle dopracowany, a redakcja zawsze dba o to, by dobierać do każdego numeru prace, które są przede wszystkim bardzo atrakcyjne graficznie. Jeśli ktoś poszukuje komiksów made in UK, które są przede wszystkim efektowne wizualnie, powinien także sięgnąć po albumy Dave’a McKeana, który jest nie tylko komiksiarzem, ale także ilustratorem, scenografem i projektantem. Nawet jeśli ktoś zupełnie nie interesuje się komiksem, z pewnością choć raz zetknął się z jego pracami. To on zaprojektował okładkę płyty „Icon” Paradise Lost, longplaye Fear Factory czy okładkę płyty pierwszej płyty Machine Head. Był odpowiedzialny również za scenografię do jednego z filmów o Harrym Potterze. Zarówno w swoich okładkach, ilustracjach, jak i komiksach Dave McKean uwielbia zniekształcać fotografie, łączyć je z rysunkiem i ciekawą typografią. Miłośnicy superbohaterów cenią go szczególnie za rysunki

WWW.HIRO.PL

do „Batman. Azyl Arkham”, ale McKean nie lubi facetów w trykotach, a zrobił wyjątek tylko dlatego, że dostał scenariusz, w którym Człowiek-Nietoperz mógł zostać przedstawiony w zupełnie nieheroiczny sposób. W zeszłym roku w Polsce ukazały się krótkie komiksy McKeana tworzone różnymi technikami, zebrane w albumie „Pictures that thick”, choć zdecydowanie najciekawszą pracą McKeana, jaką możemy znaleźć po polsku, to stworzony wraz z Neilem Gaimanem „Sygnał do szumu”. Rzecz opowiada o słynnym, niemłodym już reżyserze, który nagle dowiaduje się, że ma raka i zostało mu kilka miesięcy życia. Pomimo tego dramatycznego zwrotu w jego życiu, postanawia dokończyć scenariusz ostatniej produkcji o oczekiwaniu na koniec świata przez mieszkańców średniowiecznej wioski. McKean w niezwykły sposób wizualizuje ból i strach chorego reżysera, słusznie zakładając, że do wyrażenia tak trudnych emocji słowa byłyby tu nie do końca odpowiednie. Niestety, nad Wisłą wciąż nie ukazały się „Cages” Brytyjczyka. Warto zapamiętać ten tytuł i przywieźć go sobie jako pamiątkę z podróży. Oczywiście brytyjski komiks należy również do powszechnie szanowanych i znanych mistrzów, nawet jeśli – tak jak Neil Gaiman – są w pewnym stopniu hochsztaplerami, których mistrzostwo polega na doskonałym oczytaniu mitologii z różnych zakątków świata, a następnie zmiksowaniu ich i podpisaniu własnym nazwiskiem. Niemniej, czy tego chcemy czy nie, „Sandman” opowiadający o władcy krainy snów to do dziś jeden z najbardziej popularnych brytyjskich komiksów. Można być też brytyjskim mistrzem, który zachowuje się zupełnie jak prostak i regularnie robi za niesforną maskotkę polskich konwentów komiksowych. Mowa o Simonie Bisleyu. Rysownik (jak najbardziej utalentowany) kilku przygód Batmana, Lobo i serii „Slaine” ostatnio na polu artystycznym nie robi niczego ciekawego. No, chyba że do wydarzeń artystycznych należy raczenie się procentami podczas polskich konwentów komiksowych, przerywanie prowadzącemu w trakcie spotkania autorskiego lub rysowanie fanom w albumach penisów zamiast autografów. Niemniej jeśli ktoś chce w bezpośredni sposób wejść w interakcje z brytyjskim komiksem na terenie Polski, zawsze może liczyć na na obecność Simona Bisleya podczas imprez komiksowych. Brytyjscy mistrzowie komiksu to również mistrzowie walczący o zasady. W roli najbardziej upartego i zdeterminowanego wojownika występuje najczęściej Alan Moore. Autor tak znanych serii jak „Strażnicy”, „Liga Niezwykłych Dżentelmenów” czy „V jak Vendetta” (maskę Guya Fawkesa z tego komiksu noszą dziś Oburzeni) słynie ze swojego długoletniego konfliktu z potentatem wydawniczym DC Comics (wydawcą „Batmana” i „Supermana”). Moore powszechnie głosi, że komiksowy przemysł w USA traktuje rysowników i scenarzystów jak wyrobników i przyczynił się do regresu sztuki komiksowej. O bojach Moore’a o szacunek i prawa autorskie mogliśmy przeczytać w książce „Alan Moore. Wywiady”, która ukazała się u nas w 2010 roku i niestety nie odbiła się szerokim echem, nawet w środowisku miłośników historii obrazkowych. A już z pewnością nie takim echem jak rysunkowe penisy Bisleya. A jeśli ktoś chce na bieżąco śledzić to, co dzieje się w komiksowym świecie Wyspiarzy, powinien regularnie odwiedzać bloga brytyjskiego krytyka komiksowego Paula Gravetta (www.paulgravett.com) i śledzić fanpejdże najciekawszych brytyjskich alternatywnych wydawnictw: Self Made Hero, Blank Slate Books, Nobrow Press i komiksowego imprintu Jonathan Cape.


INGRID PITT

nieumarła historia tekst | MACIEK PIASECKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

JEŚLI SŁYNIESZ Z MNIEJ LUB BARDZIEJ ROZBIERANYCH RÓL W FILMACH GROZY, TO TWOJA RELACJA Z ZAGŁADY MOŻE SIĘ CIESZYĆ MNIEJSZĄ ESTYMĄ NIŻ TA, POWIEDZMY, UZNANEJ PISARKI CZY REŻYSERA FILMÓW POKAZYWANYCH W GALERIACH. UPRZEDZENIA ROBIĄ SWOJE. CHYBA ŻE MIAŁAŚ SZCZĘŚCIE GRAĆ NAJSŁYNNIEJSZE WAMPIRZYCE WSZECH CZASÓW. PRZYDA SIĘ TEŻ 10-LETNI GENIALNY AZJATA Istoty ludzkie lubią historie. Nie potrzebują ich, po prostu lubią (opowiadanie i słuchanie wyzwala w naszych mózgach substancje bliskie opiatom, podobnie jak iskanie u mniej cywilizowanych człekokształtnych – czyli jest czymś na zasadzie zastrzyku heroiny prosto do głowy). Dlatego czasem trudno pewne biografie traktować nie jako historie, ale prawdziwe życia prawdziwych ludzi.

Ingrid Pitt miała życie, które robi za świetną historię. Ucząc się w prestiżowym Berliner Ensemble (wschodnioniemieckim zespole aktorskim założonym przez Bertolta Brechta) nie kryła niechęci do władz NRD – co, w skrócie, doprowadziło do tego, że w dniu swojego debiutu wprost ze sceny musiała uciekać przez granicę do Zachodnich Niemiec. Jeśli wierzyć autobiografii „Life’s a Scream”, wciąż mając na sobie teatralny kostium aktorka rzuciła się do Szprewy, z której nurtu uratować ją miał pierwszy mąż, amerykański G.I. z Kalifornii. Małżeństwo nie było udane. Pitt po dalszej nauce warsztatu i niesatysfakcjonującej pracy w teatrze, wróciła do Europy, próbując swoich sił w Hiszpanii (pomimo nieznajomości języka), gdzie została dostrzeżona przez lokalnego producenta filmowego, który zaprosił ją do współpracy. Wszystko dzięki zdjęciu jej zapłakanej twarzy, które podczas corridy zrobił aktorce reporter miejscowej gazety. Czasem się zastanawiam, dlaczego w moim życiu nie zdarzają się takie sytuacje.
 Ale to nie role w hiszpańskich horrorach zapewniły Ingrid Pitt trwające po dziś dzień uznanie fanów gatunku (pewnie trochę dlatego, że tylko jeden z nich, „El sonido de la muerte”, doczekał się zagranicznej dystrybucji). Sprawiły to obrazy nagrane dla najsłynniejszego i najpłodniejszego brytyjskiego studia produkującego filmy grozy: Hammer Film Productions. To właśnie Hammer pozwolił wcielić jej się w role Carmilli, wampirzycy o zdecydowanie homoerotycznych skłonnościach (właśnie wydany na Blu-ray „Vampire Lovers” na motywach powieści mistrza romantycznego horroru Sheridana Le Fanu) czy węgierskiej księżnej korzystającej z krwi młodych dziewic w charakterze XVII-wiecznego botoksu (luźno oparta na legendzie o Elżbiecie Batory „Hrabina Dracula”).

Te dwa filmy ustaliły schemat, jakiego w dużej mierze trzymała się każda następna rola Pitt: występująca w roli czarnego charakteru kobieta w imię zaspokojenia różnie rozumianych seksualnych potrzeb (zdobycie serca młodego żołnierza poprzez odzyskanie dawnej urody czy krwawa wyżerka połączona z przygodą na jedną noc) dopuszcza się przekroczenia społecznych norm, za co zostaje brutalnie ukarana. Dobro triumfuje, a jakże. Pitt pomogła Hammerowi przeżyć renesans – lata świetności wytwórnia przeżywała w latach 50., kiedy brytyjski rynek nie był jeszcze zalany przez Amerykę – i już na zawsze związała się ze studiem, choć po drodze występowała w produkcjach tak różnorodnych jak „Ośmiorniczka”, „Doctor Who” czy oryginalny „The Wicker Man” (które łączy chyba tylko to, że dzisiaj leniwi dziennikarze określają je jako kultowe). „W latach 70. w Wielkiej Brytanii można było zostać aktorem tylko w horrorach albo pornografii” – wspominała aktorka w wywiadzie dla „The Independent”. Pitt zdecydowała się zostać w Anglii po tym, jak zakończyła pracę nad swoją pierwszą dużą hollywoodzką rolą w filmie „Tylko dla orłów”. W kolejce czekało już kilka intratnych umów, ale miłość do Brytanii okazała się silniejsza. Uczuciem do wszystkiego, co angielskie, Pitt zapałała w wieku 8 lat, poznawszy pilota RAF-u, uratowanego z wraku samolotu przez partyzantów z obozu, w którym schroniła się wraz z matką – Polką żydowskiego pochodzenia – po ucieczce ze Stutthof. Do swoich wspomnień z okresu Zagłady aktorka wróciła dopiero pod koniec życia. Jej ostatni projekt, animowany film „Beyond the Forest" zrealizowany we współpracy z genialnym dzieckiem Perrym Chenem to nie tyle próba rozliczenia się z przeszłością, co odsłonięcie tej części swojej osobowości, której istnienia miłośnicy lesbijskich wampirzyc pewnie nie podejrzewali. Pięknie skonstruowana historia się zamyka – aż chciałoby się stwierdzić, że straszne doświadczenia z dzieciństwa przełożyły się na role złych istot, które odgrywała Ingrid Pitt. Cholera, może jej życie było jednak bardziej opowieścią niż po prostu życiem?

WWW.HIRO.PL



DAFT PUNK

RANDOM ACCESS MEMORIES SONY 7/10

Czwarty regularny album Daft Punk wywołuje skrajne opinie. Fani oczekujący parkietowych przebojów, które można by postawić obok „Around the World” czy „One More Time”, są rozczarowani mało tanecznym i obfitującym w ballady materiałem i odsądzają go od czci i wiary. Inni padają na kolana przed rozmachem „Random Access Memories”, nazywając płytę klasykiem i najlepszą rzeczą w katalogu francuskiego duetu. Dla mnie album jest przede wszystkim nieodparcie sympatyczny. Dobiegający już czterdziestki (o czym łatwo zapomnieć – w końcu skrywają twarze pod hełmami robotów) Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo oddali hołd swoim ulubionym brzmieniom lat 70. – soft rockowi, disco, muzyce fusion – w formie długaśnej płyty, na której słychać każdy wydany na produkcję dolar. A tych dolarów wydano dużo. „Random Access Memories” to rzecz ekstrawagancka (legendarny Giorgio Moroder pojawia się tylko po to, żeby opowiedzieć o początkach swojej kariery) i nieoglądająca się na oczekiwania odbiorców. Trochę tu ciepłych, zachowawczych kluch, ale to bardzo przyjemne emeryten party. ŁUKASZ KONATOWICZ

YEAH YEAH YEAHS

MOSQUITO

INTERSCOPE 6/10 Gościnny udział Karen O w świetnym „Pinky’s Dream” Davida Lyncha, a później cover „Imigrant Song” wykonany z genialnym duetem Reznor / Ross na wyjątkowym soundtracku do „Dziewczyny z tatuażem” zdecydowanie zaostrzył mój apetyt na nowe Yeah Yeah Yeahs. Niestety głód nie został zaspokojony, bo na „Mosquito” czegoś mi zabrakło. Być może nastawiłem się na energetyczną eksplozję, nie spodziewając się zupełnego zejścia z tonu i tak wielkiego spokoju, jaki towarzyszy większości kompozycji na płycie. Album nie jest zły, jednak tylko „Area 52” (znienawidzone wprawdzie przez recenzentów z Pitchforka) i tytułowe „Mosquito” utrzymane są w klimacie, jakiego spodziewałem się po czterech latach od wydania świetnego „It’s Blitz!”. Mam jednak nadzieję, że to chwilowy spadek formy, a żywiołowa Karen O z pewnością wynagrodzi nam gorsze piosenki koncertami na żywo. BARTŁOMIEJ LUZAK

66 recenzje

BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB

SPECTER AT THE FEAST UNIVERSAL 5/10

BRMC byli prawdopodobnie moim ulubionym zespołem z czasów New Rock Revolution. Wartość ich dwóch pierwszych płyt, gdy niemal utytłani smarem walili z The Jesus and Mary Chain w garażu, rzadko bywa kwestionowana, ale jak niepodległości bronię także „Howl”, na którym odkryli dla siebie Casha i polegli w starciu z krytyką. „Baby 81” i „Beat the Devil’s Tattoo” już mnie nie obeszły, ale dla idoli bywają gorsze losy niż zajęcie wakatu rzemieślników od płyt przyzwoitych. Niestety „Specter At The Feast” zmienia zasady gry. Szósty album BRMC, który powstawał w cieniu śmierci ojca Roberta Beena, jest pierwszą (nie licząc wpadki z „The Effects of 333”) niewartą uwagi pozycją w dorobku grupy. Jakby ktoś założył chłopakom firewall na kreatywność i prezerwatywy na wzmacniacze. Zespół sadzi nudne, „ambientowe” ballady, a kiedy gra rock’n’rolla, to ósmy sort, którego kiedyś nie daliby na B-side. MAREK FALL

VAMPIRE WEEKEND

MODERN VAMPIRES OF THE CITY

XL 7/10 Ich świat nie dzielił się na kraje, a muzyka na gatunki. Ale nie za przekraczanie barier należało ich uwielbiać, tylko za to, na jakim luzie to robili. Nawet jeśli postanowili przekazywać cokolwiek wywrotowe treści, zachowywali przy tym wdzięk absolutny. Na „Modern Vampires of the City” niby nadal dzieje się sporo – nie tylko Paul Simon, ale też Stephin Merritt mógłby być dumny – jednak brakuje wcześniejszego błysku. W porządku, nowojorskie sentymenty w „Step” zjadają berlińską nostalgię Bowiego, a wchodzące chwilę później „Diane Young” pięknie kontrastuje hałaśliwe gitary z wcześniejszą dworską elegancją. W rozpędzonym „Finger Back” Ezra miauczy obłędnie, zaś refren w „Ya Hey” nadal pokazuje, że jego ekipa nie ma pod kopułką najrówniej. A i tak szlachetna nuda tudzież przejrzałość nowego folku zawsze na wierzch wypływa. To takie VW, przy którym godzinami można deliberować nad brzmieniem perkusji i klasą tekstu, ale którego słuchanie przestało być przygodą. Szkoda. MARCIN FLINT

PARAMORE PARAMORE WARNER 7/10

Wszyscy zastanawiali się, jak poradzi sobie Paramore bez braci Ferro. Na nową płytę przyszło nam czekać aż cztery lata, ale fani powinni być usatysfakcjonowani. Siedemnaście utworów na jednym krążku, czyli ponad godzina muzyki to coś, czego rzadko doświadczamy w poprockowym światku. Jako że do tej pory należałem bardziej do entuzjastów wdzięków Hayley Williams niż samej muzyki Paramore, zdziwiło mnie, że ta zawrotna liczba piosenek to zróżnicowane, kapitalnie wyprodukowane kompozycje, tryskające pozytywną i świeżą energią. Poza muzyką charakterystyczną dla zespołu ciekawym smaczkiem są trzy utwory-przerywniki zupełnie odbiegające od całości, zagrane na… ukulele. Nowe Paramore po prostu się zgadza. Album brzmi bardzo dobrze, a melodyjne syntezatory przeplatane z energicznymi gitarami świetnie ze sobą współgrają. Jeśli taką drogą będzie podążał współczesny gitarowy pop, to obiecuję, że częściej będę słuchać komercyjnych rozgłośni radiowych. BARTŁOMIEJ LUZAK

WWW.HIRO.PL


DOPE D.O.D. DA ROACH SONIC 8/10

Karaluch przetrwa wszystko, nawet półtorej godziny horrorcore’u. Całkiem serio jednak, mimo swojego rozpasania dwupłytowy „Da Roach” nie sprawia wrażenia, że cokolwiek zrobiono w nim na siłę lub z nadzieją na wielkie bum. Drugi album holenderskiego comba to całkiem spójna superprodukcja – demoniczny komunikat nadany z miasta duchów wyludnionego przez jakąś plagę. Na przedzie tradycyjnie trzech kapitalnie nawijających MC’s, w tle elektroniczne wobble, breaki, buczące drony i różne niepokojące efekty. Dubstep i d’n’b z dodatkiem industrialu w służbie hip-hopu. Miażdżył już singlowy „Millenium Falcon”, ale na tym długograju jest więcej mocnych strzałów, by wspomnieć o drumstepowym „Bloodbath”, rozwibrowanym „Panic Room” czy patologicznym chilloucie „Hallucinations”. W tekstach oczywiście mroczne historie, perwera, gore – ogólnie „nemocne hovno”, jak mawiają bracia Czesi. No i nie zapominajmy o gościach, a wśród nich Kool Keith, Redman, Sean Price, Onyx… Nie ma, że boli. Nie ma, że jakieś to chore. Twardym trza być. Play. SEBASTIAN RERAK

ESTRAGON

IRON & WINE

OLBRZYM

GHOST ON GHOST

W zeszłym roku Wojtek Cichoń odczarował dla polskiej fonografii spoken word. Estragon to równie doświadczony i utytułowany slamer. Kto wie, czy nie lepszy poeta. Bardziej powściągliwy, d o j r z a l s z y, wreszcie mniej nachalny jeśli chodzi o gry słów i radykalne puenty. Płaci za to wyrazistością. Wraz z producentami z Palmer Eldritch nagrał materiał, po którym niewiele wiadomo – „Galapagos” i „Chodźmy tańczyć” wyszły bez zarzutu, jednak epka to za mało, by rozpięci między post-rockiem a abstrakcyjnym hip-hopem kompani zdołali się przedstawić, a poeta zapełnić swoją osobowością przestrzeń między biznesmenami-mrówkami a nietrzeźwym Pollockiem. Co gorsza, muzyka nie przegryza się z treścią, jest w tle albo wieńczy numery, średnio współgrając z przekazem i formą, w jaką ją ubrano. I tak warto, ale trzeba wiedzieć, że „Olbrzym” jest największy, gdy Estragon „rytualnie jak derwisz kręci się po mieście”, a Palmer Eldritch ważą ciężar bitu. Im bardziej wyrafinowany tekst i ładniejsza muzyka, tym mocniej karleje. MARCIN FLINT

Iron & Wine aka Sam Beam pojechał po bandzie. Tam gdzie dotąd sam był sobie wziernikiem i wszystko działało jak należy, naspraszał gości i postanowił rzucić rękawicę… komu? Arielowi Pinkowi? Nie, bo za dobrze wyprodukowane. Devendrze? Bliżej, ale chyba mniej psychodelicznie. Komu więc? Beach Boysom? Chyba tak. Jazzy uprawia jakieś niesamowite, rytmicznie szermuje, dęciaki dudnią. Nawsadzał tyle ozdobników, że Spector się w więzieniu przewraca, ale… nie stracił przy tym talentu do pisania świetnych numerów. Nawet jeśli gdzieś wieje Chrisem de Burgh albo (to już lepiej) Fleetwood Mac, to wszystko skomponowane jest bardzo kunsztownie i – co tu dużo mówić – nawija makaron na uszy lepiej niż niejeden wiejski Casanova. I tu dochodzimy do problemu tej płyty. Śliczna, cacana, ale dawnej siły już nie ma. Serca nie złamie, a tym bardziej nosa. Co nie zmienia faktu, że ornamentów tu pełno i cudnie się w te Beamowskie arabeski wsłuchiwać. PAWEŁ WALIŃSKI

SKWER 6/10

4AD 6/10

V/A

SPIRITUAL FRONT

UL/KR

SOUND CITY – REAL TO REEL

OPEN WOUNDS

AMENT

„Real to Reel” to album związany z wyreżyserowanym przez Dave’a Grohla filmem dokumentalnym poświęconym słynnemu studiu Sound City w Los Angeles, gdzie powstały „After the Gold Rush”, „Fleetwood Mac”, „Nevermind” i dziesiątki innych klasycznych dzieł. Celuloidowemu świadectwu miłości do rock’n’rolla towarzyszy płyta składająca się z 11 utworów. Każdy z nich został nagrany przez Grohla z gwiazdorską obsadą na featuringach na słynnej konsolecie z Sound City. Warunki na błyskawiczny klasyk, a jednak „Real to Reel” to album zachowawczy i pozbawiony myśli przewodniej. Wyróżnia się „You Can’t Fix This” ze Stevie Nicks, na papierze nieźle wygląda „Helter Skelter 2.0”, czyli „Cut Me Some Slack” z Paulem McCartneyem, rolę „grzesznej przyjemności” pełni „From Can to Can’t” z Coreyem Taylorem. Całość otwiera utwór z udziałem muzyków BRMC na poziomie ich ostatniej płyty, pozostała część materiału jest rozciągnięta między rockową konserwą na riffach ze skansenu i smętami, które Grohl ponagrywał m.in. z Hommem i Reznorem. Antropologiczna ciekawostka, ale w sumie „groch, kapusta, baba tłusta”. MAREK FALL

No to rzymska mafia wróciła. Wszyscy, którzy ostatnio narzekali, że w ich neofolku za mało jest neofolku, mogą się u s p o k o i ć . „Open Wounds” stanowi idealny mariaż „Armageddon Gigolo” z „Roma Rotten Casino”, dodatkowo puszczając oczko do mniej przebojowego (nudniejszego – powiedzmy wprost) oblicza ensemble’u. Kawałki nadal nieprzyzwoicie dramatyczne, tak że płaczący w kącie fani Emo mogą się przy nich poczuć jak twardziele. Nadal trwa flirt z sado-maso, estetyką homo-faszystowską, kabaretem okresu międzywojennego, D’Annunzio, muzyką Ennio Morricone i obrazami prerii uchwyconymi w filmach Sergio Leone. Muzyka to mroczna, ale nadal świeci się od wazeliny i biologicznych wydzielin. Krew miesza się z nasieniem, dziewczynka z chłopaczkiem, a „miłość to sublimacja przemocy, a ta nie zna litości” i w ogóle wszystko w najczarniejszych barwach. Czyli ja tam osobiście znów mam pop do słuchania w słoneczne letnie dni. PAWEŁ WALIŃSKI

W 2012 roku debiutancki album gorzowskiej grupy odbił się donośnym echem w polskim środowisku alternatywnym. Szczerze powiedziawszy, dziwiły mnie te wszystkie ochy i achy, roztaczane nad tym wydawnictwem, i tak samo zaskakuje mnie niezwykle ciepłe przyjęcie „Amentu”. Okej, fajnie, że zespół produkuje muzykę, która wpisuje się perfekcyjnie w zachodnie mody i jest „na czasie”, ale to chyba jednak za mało? Osoby znające się na rzeczy potrafią jednym tchem wymienić przynajmniej tuzin podobnych wykonawców. Ciężko też spojrzeć na Błażeja Króla jako na „snującego poetyckie wizje, natchnionego Kukiza”, bowiem w swoich wynurzeniach niebezpiecznie zbliża się momentami do grafomańskiego poziomu Piotra Roguckiego z Comy. Doceniam natomiast otwartą formułę, jaką zastosowali panowie z UL/KR. Podstawą są tutaj szumiące głębie z zanurzonymi w nich post-industrialnymi bitami oraz tajemniczo bulgoczącymi rezonansami. Kompozycje posiadają przystępny charakter, lekką i senną atmosferę, i mogą przypaść do gustu praktycznie każdemu. Przyzwoita płyta, ale nie warto robić afery. KAMIL DOWNAROWICZ

SONY 6/10

WWW.HIRO.PL

TRISOL / AUDIOGLOBE 7/10

THIN MAN RECORDS 7/10

recenzje 67


PARADA REŻ. SRDJAN DRAGOJEVIĆ

PREMIERA: 14 CZERWCA 6/10

Bohaterów tego filmu Michał Witkowski podzieliłby zapewne na lujów i cioty. Pierwsza grupa to podręcznikowy przykład samców alfa, wulgarnych mięśniaków, którzy problemy rozwiązują pięściami. W drugiej znaleźli się zniewieściali mężczyźni i zmaskulinizowane kobiety. Chociaż członkowie obu grup zostali na potrzeby filmu komicznie przerysowani, sytuacja, w której się znaleźli, nie jest już, niestety, groteskowa. Oto bowiem przedstawicielom drugiej grupy, organizatorom tytułowej parady w duchu LGBT grozi realne niebezpieczeństwo ze strony homofobicznych bojówek. Kiedy policja i lokalne władze odmawiają wsparcia, jedynymi osobami, która mogą jeszcze pomóc, są niespodziewanie właśnie nieokrzesani luje. Aby zwrócić uwagę widzów na sytuację mniejszości seksualnych na konserwatywnych Bałkanach, reżyser wybiera naiwną taktykę. Jednoczy bowiem nie tylko radykalnych homo i hetero, ale także zwaśnione w latach 90. narody: tu w jednym szeregu stają Serb, Chorwat, Bośniak i Albańczyk. Porozumienie ponad podziałami przebiega w komediowym tonie aż do tragicznego finału. To wtedy film jest najbliższy rzeczywistości – operuje prawdziwym materiałem z marszu równości w Belgradzie w 2010 roku i przypomina, jakiego poświęcenia wymaga walka o lepsze życie. W tym kontekście „Parada” to wdzięczne, ale wciąż pójście na łatwiznę. ARTUR ZABORSKI

MICHAEL HANEKE. ZAWÓD: REŻYSER REŻ. YVES MONTMAYEUR PREMIERA: 31 MAJA 7/10

W filmie znajdziemy wszystkie słowa-klucze kojarzące się z twórczością Hanekego, takie jak prawda, miłość, moralność, strach, przemoc. Jeden z najbardziej charakterystycznych reżyserów mówi o swojej wizji kina i sztuki, o motywacjach. Haneke jest fascynującą postacią dzięki swoim wyjątkowym filmom, ale też z racji opinii, która do nie przylgnęła: niezłomnego moralisty obnażającego najmroczniejsze elementy rzeczywistości, społeczeństwa i jednostki. W jego portrecie znajdziemy radykalizm, ale też i inne, cieplejsze oblicze. Jak mówi Jean-Louis Trintignant: „Jego filmy bywają niesmaczne, ale on sam jest przez cały czas uśmiechnięty. Jest miłym człowiekiem, choć trudno w to uwierzyć, oglądając to, co nakręcił”. Tym bardziej warto zobaczyć fragment świata Hanekego z drugiej strony kamery. JOANNA JAKUBIK

68 recenzje

TAKA PIĘKNA KATASTROFA REŻ. TODD BERGER PREMIERA: 7 CZERWCA 8/10

Rodzimy dystrybutor skojarzył tytuł amerykańskiej komedii ze słynnym aforyzmem Greka Zorby. Bohater powieści Nikosa Kazantzakisa używał słów o „pięknej katastrofie”, by pocieszyć swojego szefa, który stracił fortunę na nieudanej inwestycji. W kontekście filmu Todda Bergera jeszcze bardziej na miejscu wydaje się jednak pewien cytat z Jacka Smitha. W jednym ze swych filmów król amerykańskiej awangardy zapytywał płaczliwie: „Po co mam się golić, skoro nie chce mi się nawet żyć?”. Z dzisiejszej perspektywy Smith wydaje się mimowolnym profetą, który przewidział nadejście epoki przewrażliwionych na swym punkcie hipsterów. Infantylni bohaterowie „Takiej pięknej…” stawiają znak równości między rozpadem swego związku a końcem świata. Zamysł Bergera polega na zupełnie dosłownym potraktowaniu tej karkołomnej analogii. Dzięki temu „Taka piękna…” może stać się nie tylko kpiarską diagnozą obyczajowości współczesnych trzydziestolatków, lecz także błyskotliwym pastiszem popkulturowych wizji Apokalipsy. Całkiem sporo jak na jedną katastrofę. PIOTR CZERKAWSKI WWW.HIRO.PL


DZIEWCZYNKA W TRAMPKACH

U NIEJ W DOMU

REŻ. HAIFAA AL-MANSOUR

REŻ. FRANÇOIS OZON

Islamska dziewczynka buntująca się przeciwko noszeniu burek i słuchająca kaset z zakazaną muzyką popularną – znamy tę postać choćby z komiksów Marjane Satrapi. Dziesięcioletnia Wadjda dodatkowo musi się borykać z wyjątkowo wredną strażniczką moralności w osobie nauczycielki, która np. zmusza małolatę do przemalowania trampek z ciemnogranatowego na czarny. Czarny, jak niemal wszystko w ciemnogrodzie zwanym Arabią Saudyjską. Kobiety nie mogą tu prowadzić samochodów, a dziewczynki jeździć na rowerach – rzekomo to niecnotliwe. Tymczasem największym marzeniem naszej małej bohaterki jest właśnie jednoślad, a jedyną drogą do jego zdobycia zdaje się udział w konkursie recytatorskim Koranu. „Dziewczynka w trampkach” jest przekonującym zbiorowym portretem saudyjskich kobiet i tym samym nad wyraz udanym debiutem 39-letniej (!) Haifay Al-Mansour; w ogóle pierwszym filmem fabularnym wyreżyserowanym przez Saudyjkę. Fakt, że reżyserka pochodzi z kraju nie tylko dyskryminującego płeć piękną, ale także z kraju, w którym nie ma ani jednego kina, tylko wzmacnia wymowę jej dzieła. PIOTR DOBRY

„U niej w domu” to hołd François Ozona dla Alfreda Hitchcocka, ale niestety francuskiemu reżyserowi jest daleko do amerykańskiego mistrza. Podobnie jak w „Oknie na podwórze”, u Ozona główny bohater Claude, uzdolniony literacko uczeń (Ernst Umhauer), jest podglądaczem, ale całość w sumie bardziej przypomina mieszczańską adaptację „Niebezpiecznych związków”: jest miłosna intryga, są listy i namiętności. Claude prowadzi ryzykowną grę ze swoim nauczycielem oraz matką kolegi z klasy, w której się kocha. „U niej w domu” jest filmem uczciwie wyreżyserowanym i ma przyzwoitą obsadę (m.in. Emmanuelle Seigner), ale całość, jakby wbrew sobie, trąci mieszczańską opowiastką o niepokojach dojrzewania. Brakuje tu nerwu i narracyjnej przewrotki, a szkoda, ponieważ od kilku lat Ozon kręci film za filmem, ale żaden z nich nie równa się z jego poprzednimi dokonaniami. Chyba czas na przerwę. ŁUKASZ KNAP

PREMIERA: 7 CZERWCA 7/10

PREMIERA: 24 MAJA 6/10


tekst

scen.: Joann Sfar; rys.: Herve Tanquerelle wyd.: Mroja Press 6/10

znajdziesz na:

scen.: Dominika Węcławek; rys.: Karolina Danek wyd.: Centrala 5/10

scen.: Dominik Szcześniak; rys.: Piotr Nowacki

wyd.: Polskie Stowarzyszenie Komiksowe/ Timof Comics 6/10

| BARTOSZ SZTYBOR

PROFESOR BELL #3 A może napiszę tę recenzję w ciemno? – tak sobie pomyślałem. Bo przecież pierwsze dwa tomy polskich wydań (czyli cztery tomy francuskie) były świetne pod każdym względem. Wciągająca historia, znakomite rysunki, a do tego perfekcyjna żonglerka między humorem a mroczną atmosferą. No więc czemu tom ostatni (tym razem zawiera jedną oryginalną historię) miałby być gorszy, skoro Sfar i Tanquerelle potrafili cały czas utrzymać wysoki poziom? Okazuje się, że niestety jest gorszy (tak, tak, jednak nie piszę w ciemno), oczywiście bez dramatu, ale o ten jeden, może dwa jakościowe poziomy „Profesor Bell #3” ustępuje poprzednikom. To przede wszystkim ostatni album w serii, który – co jest pierwszym zarzutem – samej historii nie kończy, bo Sfarowi odechciało się (tak po prostu, bo co go obchodzi czytelnik?!) pisania kolejnych scenariuszy. Poza tym to część wyraźnie odpuszczona, pełna nieśmiesznych i niewnoszących niczego do fabuły dygresji, a także napompowana zbędnymi wątkami pobocznymi. To drażni o tyle, że fabuła pozbawiona jest mocnego kręgosłupa, konstrukcyjnie przypominając bardziej komiksowego szorta z wyliczonym miejscem na punkt wyjścia, krótkie rozwinięcie i szybką pointę. „Profesor Bell #3” to – mimo wszystko – w dalszym ciągu świetne rysunki, lecz fabularnie to dziesięć stron ciekawej fabuły (w stylu poprzednich części) i ponad trzydzieści niepotrzebnego pitu pitu. Smutne „zakończenie” naprawdę rewelacyjnej serii.

ZA FURTKĄ Dominika Węcławek przed premierą komiksu mówiła, że to historia o nietrwałości i kruchości więzi międzyludzkich, a także o tym, jak zmieniają się nasze wspomnienia pod wpływem kolejnych doświadczeń i sytuacji. I owszem, często „Za furtką” to rzeczywiście historia obrazkowa na powyższe tematy, ale – by dodać trochę pikanterii do tej recenzji – niestety momentami w sposób nieudany i wysilony. Są tu bowiem chwile, w których autorki pozwalają sobie na przemilczenie pewnych rzeczy, a istotę problemu wyrażają serią obrazów, które mówią – i to mówią bardzo dobrze – więcej niż słowa. Częściej jednak wszystko zostaje dopowiedziane w dialogu. Zamiast kumulować emocje w sytuacjach i zachowaniach, para głównych bohaterów omawia wszystko, co muszą przechodzić, wręcz komentują i wyjaśniają większość swoich uczuć. To sprawia, że niektóre panele są przeładowane tekstem, a inne tego tekstu są całkowicie pozbawione, przez co różnica w ciężarze poszczególnych stron jest zbyt duża. Jest to o tyle ważne, że choć Karolina Danek ma ciekawy styl rysunku, to jeszcze nie do końca opanowany, co sprawia, że czasami nie radzi sobie z kompozycją plansz, a momentami za bardzo – dodając zbędne rysunki i kadry – leje wodę (no, chyba że to wspólna decyzja scenarzystki i rysowniczki). „Za furtką” to komiks ciekawy, w którym jest szczera prawda o relacjach międzyludzkich, ale także w którym nie do końca udało się wszystko przekazać, a część przekazało się zbyt nachalnie. Myślę, że autorkom po prostu zabrakło trochę rzemiosła i doświadczenia, a także komiksowego cwaniactwa. Ale i to wkrótce nabędą, mają predyspozycje.

TIM I MIKI: W KRAINIE PSIKUSÓW To już tradycja, że co roku (a czasami i częściej) Polskie Stowarzyszenie Komiksowe wraz z wydawnictwem Timof Comics publikuje darmowy komiks. Zazwyczaj jest to komiks skierowany do szerokiego odbiorcy, mający popularyzować komiks wśród wszystkich, a przede wszystkim wśród najmłodszych, coby od dziecka ich edukować, że powieść graficzna to medium warte uwagi. „Tim i Miki: W Krainie Psikusów” bez wątpienia pokazuje, że komiksy mogą być świetnie narysowane (brawa dla Piotra Nowackiego), oszałamiać feerią barw (ukłony dla Sebastiana Skrobola) i zachwycać fajnymi i sympatycznymi postaciami (mocny uścisk dłoni z Dominikiem Szcześniakiem). I na tym można by zakończyć, bo jest szansa, że najmłodszym to w zupełności wystarczy i te elementy historii wyżej wymienionego tria całkowicie ich zachwycą. Nie wiem, z dziećmi mam styczność rzadką, a ich gust jest dla mnie absolutną niewiadomą. O swoim guście wiem troszkę więcej, dlatego drażni mnie w „Timie i Mikim” treściowy chaos i brak konsekwencji. Owszem, jak napisałem wcześniej, postacie są tutaj bardzo fajnie napisane, ale już fabuła zdaje się być wymyślana na kolanie. Nie ma wyraźnych zwrotów akcji, jest przewidywalna i mimo intrygującego początku pozbawiona wciągającej przygody. Drażnią też proste (może nie prostackie, ale na pewno niezbyt zabawne) nawiązania do popkultury i nagłe kończenie wątków, jakby wymuszone nieprzewidzianym brakiem miejsca, tudzież brakiem pomysłów na ich rozwój. Ale kto wie, może dzieciaki w ogóle nie zwrócą na to uwagi? Może mają gdzieś te wszystkie rzeczy, nad którymi utyskują stare dziady? I może mają rację? Bo faktem jest, że „Tim i Miki: W Krainie Psikusów” to bardzo sympatyczny komiks. I może właśnie to jest najważniejsze?


w kinach od 24 maja

tekst | JĘDRZEJ BURSZTA

Stephen King

Prószyński i S-ka 5/10

Ziemowit Szczerek Korporacja Ha!art 7/10

Henry James

Prószyński i S-ka 8/10

JOYLAND Z wiekiem Stephen King staje się coraz bardziej sentymentalny. „Joyland”, zapowiadany jako mroczny thriller o seryjnym zabójcy podrzynającym gardła na terenie wesołego miasteczka, to w rzeczywistości dość rzewna opowieść o miłości i przyjaźni. Rzecz dzieje się w latach 70., i jak to u Kinga ostatnio coraz częściej bywa (patrz: „Dallas 63”), intryga ustępuje miejsca autorskiej podróży w przeszłość. King-sentymentalista urokliwie – i z niekwestionowanym idealizmem – portretuje niedaleką przeszłość Ameryki, takiej swojskiej, nieprzeintelektualizowanej, symbolizowanej przez smak zupy Campbell i obłędnie niską (z dzisiejszej perspektywy) cenę ropy. Interesujące jest przedstawienie funkcjonowania parku rozrywki od zaplecza, czy zabawa w odtworzenie specyficznej gwary pracowników; fabuła kryminalna sprowadzona do minimum podąża jednak przewidywalnym torem, jak gdyby King oddał stery automatowi, perfekcyjnie podrabiającemu jego styl. Podobnie jak bohaterowie powieści, w „Joyland” King po prostu „sprzedaje zabawę”; w porównaniu z wcześniejszymi książkami najnowsza sprawia jednak wrażenie napisanej przypadkiem, ot, tak dla zabicia czasu podczas kolejnej mroźnej zimy w Maine. Pozostaje mieć nadzieję, że pisarz nie zawiedzie oczekiwań pokładanych w zapowiedzianą na jesień kontynuację „Lśnienia”, horror „Doktor Sen”.

PRZYJDZIE MORDOR I NAS ZJE, CZYLI TAJNA HISTORIA SŁOWIAN Rasowa powieść reporterska, w której do ostatniej strony nie wiadomo, co jest prawdą, a co przekonywująco zaprezentowanym zmyśleniem. Ziemowit Szczerek opowiada o swoich podróżach na wschód, głównie na Ukrainę: o tym, co widział i czuł, ale przede wszystkim z kim chlał i na jakie tematy się wykłócał. „Przyjdzie Mordor i nas zje” zanurzony jest w swojskim klimacie wschodnioeuropejskim, takim jaki niezbyt ochoczo próbuje demistyfikować sam autor; dominują obrazy przaśności, brudu i chaosu, niezrozumiałej – ale podskórnie odczuwanej jako bliskiej, wręcz braterskiej – mentalności. Poszukując „wschodniego hardkoru”, Szczerek próbuje też zrozumieć dziwny splot historyczno-polityczno-kulturowych zaszłości pomiędzy słowiańskimi państwami, nierzadko dając się przy tym ponieść poalkoholowej podniosłości, wpadając w rozpoznawalny większości ton, kiedy o Wielkim Tematach mówi się bez poczucia zażenowania. Jego niby-reportaż czyta się z dużym smakiem, czasem z podziwem, często z poczuciem rozdrażnienia, bo autor świadomie manipuluje czytającym, idąc wbrew przyzwyczajeniom, rezygnując z relatywizowania i zamiast tego ostro klnąc na to wszystko, co go u naszych wschodnich sąsiadów denerwuje. Ostra, potoczysta książka – z pewnością nie dla pasjonatów wojaży w stylu Stasiuka.

DAISY MILLER I INNE OPOWIADANIA Cztery znakomite opowiadania amerykańskiego pisarza: „Wychowanek”, „Łgarz”, „Bestia w dżungli” i tytułowa „Daisy Miller”, jeden z najbardziej znanych utworów Jamesa. Klasyka, do której warto powracać, i w tym wypadku nie jest to utarty banał. James był mistrzem literackiego realizmu, wybitnym stylistą, którego prozę należy czytać z nabożnością, bo mimo upływu lat niezwykły talent broni się sam, nawet jeśli uwolni się od interpretacji narosłych wokół wybranych utworów. Jeśli chodzi o tematykę, zebrane w tomie opowiadania to subtelnie zarysowane literackie portrety, wnikliwe studia przypadku. Już sama kreacja Daisy Miller, jednej z najsłynniejszych bohaterek Jamesa, oddziałuje na wielu poziomach, bo ilu czytelników, tyleż możliwych odczytań, kładących nacisk czy to na moralny konserwatyzm, czy to na otwarte horyzonty pisarza. (Nie bez powodu Daisy uznaje się czasem za prekursorkę feminizmu). Zupełnie odmienną postać kobiecą powołuje do życia James na kartach „Łgarza”, sugerując, że istota perwersji – jeśli odczytać rzecz cynicznie – skrywać się może w pozornie najczystszych uczuciach. Literacka odtrutka na współczesne romanse i erotyki, które prześlizgują się jedynie po powierzchni, nie zbliżając się nawet do poziomu refleksji, którą ponad sto lat temu uprawiał autor „Bostończyków”.

WWW.HIRO.PL Historia

.org.pl


TECHLAND PC, PS3, X360 7/10

Na kontynuację popularnej polskiej produkcji, opowiadającej o ucieczce z opanowanej przez zombie tropikalnej

METRO: LAST LIGHT DEEP SILVER PC, PS3, X360 9/10

SOUL SACRIFICE SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS VITA 9/10

wyspy, czekało wielu graczy. Wrocławskie studio Techland obiecało bowiem poprawić błędy i niedociągnięcia części pierwszej, dodając jednocześnie nowe elementy. Grupa ocalałych trafia na nową, opanowaną przez żywe trupy wyspę, na domiar złego zalaną przez monsun, przez co do niektórych miejsc można dostać się tylko łodzią. Dołączając do grupy turystów i tubylców, bohaterowie muszą zorganizować transport, by uciec, zanim wojsko zrzuci na wyspę bombę atomową. Rozgrywka to połączenie mechaniki pierwszoosobowej strzelaniny z elementami RPG – wybierając spośród pięciu zróżnicowanych postaci, wykonujemy kolejne zadania, mające przybliżyć grupę do ucieczki z wyspy. Istotne jest zdobywanie wyposażenia – przeciwko zombie sprawdza się nie tylko broń palna, lecz również wymyślna, improwizowana broń biała. Uzbrojenie możemy ulepszać i tworzyć sami w warsztatach. Grę najlepiej przechodzić w czteroosobowym trybie kooperacji online. Na dużą pochwałę zasługuje świetnie zaprojektowana, pełna detali i pięknych krajobrazów, niezwykle malownicza duża wyspa, którą gracz może swobodnie eksplorować. Minusem jest natomiast lekka powtarzalność rozgrywki, co nie powinno przeszkodzić jednak fanom.

To już druga gra oparta na powieściach z serii „Metro” pióra rosyjskiego pisarza SF Dmitrija Głuchowskiego. Dwadzieścia lat po nuklearnej pożodze kilkadziesiąt tysięcy Rosjan żyje w tunelach moskiewskiego metra zaadaptowanych na schrony. Ocalali żywią się tym, co zdołają wyhodować w ciemnych tunelach (głównie grzybami) i próbują odbudować cywilizację, przynosząc z ruin miasta broń, leki i niezbędne przedmioty. Największym zagrożeniem w postnuklearnym świecie nie jest jednak promieniowanie, niewyjaśnione anomalie czy przypełzające z powierzchni mutanty, lecz sam człowiek. Na opuszczonych stacjach grasują bandyci, a gdzie indziej powstały totalitarne państwa rządzone przez komunistów i faszystów. Gra należy do gatunku pierwszoosobowych strzelanin i opowiada historię młodego stalkera Artema, który wyrusza w niebezpieczną misję schwytania ostatniego przedstawiciela tajemniczego gatunku inteligentnych, lecz przerażających, czarnoskórych istot zamieszkujących powierzchnię zgładzonego przez mieszkańców przy pomocy radzieckich rakiet metra. „Metro: Last Light” to wciągająca wędrówka przez ciemne tunele metra i ruiny Moskwy, w klimacie wiernie odwzorowanym z książek, dająca do myślenia na temat cywilizacji i miejsca człowieka we wszechświecie.

W tej nietypowej grze action RPG na przenośną konsolę Sony wcielamy się w postać więźnia czekającego na śmierć z rąk złego czarnoksiężnika Magusara. Rozgrywka zaczyna się w momencie, gdy więzień natrafia na tajemniczą, gadającą księgę Librom, pozwalającą na odtwarzanie zapisanych w niej wspomnień. Historia podzielona jest na kolejne akty i rozdziały, którym towarzyszą interaktywne opisy na kartach Librom oraz walki z potworami, w zamkniętych lokacjach. W mrocznym świecie gry wszystko ma swoją cenę, a największe i najstraszniejsze monstra były kiedyś ludźmi, którzy ulegli rządzom i namiętnościom. Polują na nie czarnoksiężnicy wzmacniający swoją magiczną moc, zamieniając dusze pokonanych bestii potężne zaklęcia. Odtwarzając karty historii, Librom daje jednak więźniowi wybór – może poświęcić swoich wrogów, zdobywając ofensywną magię, lub ich ocalić, przywracając im normalną postać i zyskując przyjaciół. To ważne, ponieważ każde z zaklęć można użyć tylko określoną liczbę razy. „Soul Sacrifice” to rozbudowana gra, wymagająca od gracza zręczności, skupienia i odpowiedniego używania zaklęć opartych na różnych żywiołach. Co ważne, grać można zarówno w pojedynkę, jak i w czteroosobowej grupie w trybie Ad-Hoc lub przez internet.

tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

DEAD ISLAND: RIPTIDE



DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

buda na mehringdamm tekst i foto | DAWID KORNAGA

MIASTA, OPRÓCZ SWOICH HERBÓW, WYRÓŻNIAJĄ SIĘ TEŻ RZĄDZĄCYMI W NICH NIE TYLE AKTUALNIE, CO STEREOTYPOWO POTRAWAMI. MOŻNA RZEC, „STAŁYMI TRENDAMI”. CZYLI NIE TAK, ŻE JEŚLI DZIŚ PANUJE W WARSZAWIE BURGER, TO JUTRO BUŁKA Z MASŁEM POSYPANA SZCZYPIORKIEM. BARDZIEJ: POWIEDZ MI, W JAKIM MIEŚCIE MIESZKASZ, A POWIEM CI, CO SIĘ U CIEBIE JADA

Jadłem, piłem i bawiłem we wszystkich większych polskich miastach. Nie będę się wymądrzał, co mój żołądek zalajkował, a co nie. Moja sprawa i tyle. Dla własnego bezpieczeństwa. Nie ma gorszej porażki niż narazić się poznańskiemu patriocie po skrytykowaniu lokalnego przysmaku. Byłoby żałosne, gdybym legł przeszyty jego wielkopolskim nożem. Więc się nie unoszę, nie wartościuję – szanuję. Śledzie, gulasze, pierogi, galarety, tatary, nalewki, wódki, raz lepsze, raz gorsze, nasza lokalna sprawa; spadajcie, mądrale z TripAdvisora! My tu jemy naprawdę, nie wirtualnie. Zbliżają się wakacje, ponad dwa miesiące intensywnego, finansowego wytracania się. A proszę bardzo. Dzięki nam, letnim utracjuszom, urośnie PKB tych wszystkich Cyprów, Grecji, Hiszpanii. Jesteśmy lepsi od najlepszych reform. My się nie oszczędzamy, my wydajemy. I to jest skuteczna metoda zwalczania kryzysowego nowotworu, a nie ministerialne bajania o konieczności cięć. Wróćmy do miasta. Pod widelec wezmę Berlin, w którym sercem na stałe mieszkam. A i często bywam, więc łatwiej mi się wymądrzać. Mówisz Berlin – i o czym myślisz? Po pierwsze kebab. Po drugie currywust. Powiedzą: kiełbasa na różne sposoby, eee, przełyku nie urywa. Berlińczycy są jednak wyjątkowo konsekwentni w stołowaniu się w swoich licznych wurstowniach. Być nad Szprewą i nie zaliczyć legendarnego Konnopke’s Imbiss przy Eberswalder Strasse, który istnieje od osiemdziesięciu lat, to jak… Nie, nie ma sensu bawić się w porównania. Tajemnica smaku, mówią, tkwi w kompozycji pikantnych przypraw dorzucanych do ketchupu. Może i. Jako zaawansowany wurstożerca uważam, że prawdziwa tajemnica tkwi w możności stołowania się w miejscu, gdzie coś się dzieje. Niby nic, a jednak coś się dzieje. Trzeba przyjść kilka razy, niekoniecznie na Eberswalder, jest mnóstwo innych zajmujących smakowo miejscówek, żeby doświadczyć właśnie tego. Czy słońce, czy deszcz, jedzenie na stojaka ma iście berliński urok. Niemieckie dopieszczenie szczegółów nie pozostawia człowieka bezbronnym na kaprysy przyrody. Nawet najbardziej dziadowskie wurstodaj-

74 felieton

nie biorą swoich klientów pod egidę markizy. Próbują chronić przed wiatrem, śniegiem, spalinami, oferując często przytulne mininamioty. Before czy after, jesz w miarę dobrych warunkach, popijasz Berliner Pilsener i ci dobrze, i to jest właśnie to. Tradycja tradycją, lecz nic nie przebije w Berlinie kebabowni. A szczególnie jednej z nich. To fenomen już nie na skalę berlińską, niemiecką czy turecką. Europejską! Podejrzewam, że być może w tej chwili na kilku ekonomicznych uczelniach powstają prace magisterskie lub doktorskie nad wyjątkowością zdawałoby się najbardziej trywialnej budy w całym wielkim Berlinie, budy z, uwaga, kebabami, niczym innym, po prostu kebabami. Mustafa’s Gemüse Kebap. Kebab z warzywami Mustafy. Na Mehringdamm Strasse. To ważne gdzie. Ta ulica jest jedną z aort postpunkowopostimigranckiej dzielnicy Kreuzberg. Prawie trzysta tysięcy istnień. Codziennie drugie tyle przyjezdnych. Niesamowity traffic, koktajl rasowy. I płciowy. Tutaj geje chodzą pod rękę, mijając islamistów w galabijach. Kluby dla swingersów na wejściu mają wystawione tabliczki ze szczegółami cen; panie gratis, panowie zawsze płacą za wstęp. Miks godny Londynu i Paryża, aglomeracji stricte multikulti. Jednak z dodatkiem germańskiej potrzeby porządku. Więc nie ma, że ulica należy do nas, a do was już nie. Polizei czuwa. Symbolem pulsacji Mehringdamm i ulic dopływających jest właśnie Gemüse Kebap. Prawie że naprzeciwko prosperuje Curry36. Tu teutońskie kiełbaski, tam orient. Jadłem w nich na przemian. Wszędzie wściekłe kolejki. Nie, jeszcze gorzej. W głodnej głowie się nie mieści, jakie to węże wiją się do obu jadłodajni. Frekwencyjnie zwycięża „kebab z warzywami”. To był styczeń, minus dziesięć, a ja stałem w do Mustafy co najmniej dwadzieścia minut. Jakby normalnie kebabów w mieście zabrakło, wszyscy umyślili sobie przyjechać na Mehringdamm! Teraz, w ciepłe wieczory kolejki przybierają monstrualne rozmiary. Niewtajemniczeni turyści przystają zdziwieni i robią zdjęcia, nie wiedząc, o co tu chodzi, skąd to poświęcenie kolejkowiczów. Bez wątpienia do obowiązkowego Berlin-you-must-see dołączył interes czterdziestoletniego Tarika Kary. Ostatnio w wywiadzie dla gazety „Berlinspector” Tarik powiedział, że kiedy widzi tę kuriozalnie długą kolejkę po jego kebaby, to zwyczajnie czuje się szczęśliwy. Sam nie rozumie do końca fenomenu swojej budy. Choć buda ma profil na Facebooku i zabawną stronę internetową, to jednak, tak mi się wydaje, na początku o powodzeniu przesądziła reklama na YouTube. Stylistycznie nawiązuje do reklam produktów Dr. Oetkera. Kiedy tam ze śmiertelną powagą mówiono o najświeższych składnikach, wchodzących w skład polecanego jogurtu, dlatego są dobre i szlus, na podobnej nucie, chcąc nie chcąc ironicznej, Turcy opowiadają o powstawaniu ich kebaba: pełny warzyw z najlepszych upraw, wartościowy kalorycznie, świeży, zdrowy, schmeckhaft! Niby nic odkrywczego, a jednak bez ściemy. Nadali popularnemu żarłu lajfstajlowego wymiaru. Bo ten kebab faktycznie rozpływa się w ustach. A oczekiwanie na niego jest przeżyciem. Tak, ta straszno-fajna kolejka. Wszystkie nacje i religie. Nawet wegetarianie. Bogacze i biedacy. Lewacy i neonaziści. Brakuje wygłodzonych ufoludków. Tu się bywa. Poznaje ludzi. Podrywa, zarywa. Kto by pomyślał, że idąc na „turka” masz szansę nasycić nie tylko swój żołądek. Wybierając się do Berlina, koniecznie wpisz w swój plan lans na Mehringdamm Strasse. DAWID KORNAGA – PROZAIK, AUTOR OPOWIADAŃ I POWIEŚCI, M.IN. „GANGRENY”, „SINGLI+” I „CIĘĆ”. STYPENDYSTA MIĘDZYNARODOWEGO PROGRAMU LITERACKIEGO DAGNY ORAZ INSTYTUTU GOETHEGO. POSZUKIWACZ I INICJATOR FABUŁ. UZALEŻNIONY OD MIEJSKIEGO HAŁASU. MIESZKA W WARSZAWIE.

WWW.HIRO.PL



MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

hiroiczna judith tekst | MACIEJ SZUMNY

foto | YANG MADSEN

SIEDZIMY NA TARASIE WYSOKO PONAD DACHAMI INNYCH DOMÓW I PODZIWIAMY ZACHÓD SŁOŃCA. ZARÓWNO NIEBO JAK I OCEAN MIENIĄ SIĘ WSZYSTKIMI KOLORAMI: OD BŁĘKITU PO KOBALT, OD ŻÓŁTEGO PO KARMINOWY. JAKBY ZA TARCZĄ GWIAZDY, KTÓRA ZA CHWILĘ UTOPI SIĘ W FALACH, RYSUJE SIĘ SYLWETKA WYSPY FOGO, Z GÓRUJĄCYM NAD NIĄ KRATEREM WULKANU. A NA STOLE NAMAWIAJĄ DO ŁAKOMSTWA INDYJSKIE POTRAWY, KTÓRE W MAGICZNY SPOSÓB UDAŁO SIĘ JUDITH WYCZAROWAĆ ZE SKŁADNIKÓW DOSTĘPNYCH NA LOKALNYM RYNKU (A CZASEM NIE MA NIC, NAWET CEBULI). TO BĘDZIE JEDNO Z ULUBIONYCH WSPOMNIEŃ, KTÓRE ZABIORĘ Z WYSP ZIELONEGO PRZYLĄDKA Judith przyjechała do Prai mniej więcej w tym samym czasie co ja. I tak jak ja, aby wieść życie u boku męża dyplomaty, co wbrew pozorom aż takie łatwe nie jest. Kiedy oni pracują od rana do nocy, my porzucamy nasze kariery, staramy się odnaleźć w nowym miejscu, przecieramy ścieżki, szukamy zajęcia, dbamy o dom i staramy się godnie reprezentować zarówno ukochanych, jak i sprawowany przez nich urząd. Wydawać by się mogło, że spędzamy życie pijąc herbatę z porcelanowych filiżanek, wymieniamy się przepisami i planujemy coraz to nowe akcje charytatywne. Tymczasem niestety często zdarza się, że nasi nowi koleżanki i koledzy skoncentrowani są wyłącznie na sobie, nie obchodzi ich pomaganie nikomu, na wszystko szkoda im pieniędzy, na obiad nie zaproszą, a jeśli już podadzą herbatę, to w duraleksie, wyobraźcie sobie! Judith na szczęście jest inna – to osoba o wysokiej kulturze i nienagannych manierach, dlatego, pomimo dzielącej nas sporej różnicy wieku, od pierwszego wejrzenia zapałaliśmy wobec siebie głęboką przyjaźnią. To właśnie ona pewnego dnia wymyśliła na nasze miejsce nazwę „Bizzaro World”. Kiedy poziom mojego zdenerwowania, frustracji i niedowierzania osiągał po raz kolejny niebezpieczny poziom, rozmowa z Judith zawsze była najlepszym

76 felieton

lekarstwem. Dzięki niej potrafiłem spojrzeć na wszystko z dystansem, który stres zamienia w śmiech. Niestety kilka miesięcy temu okazało się, że Judith ma raka. Musiała polecieć na konsultacje do Londynu, a stamtąd do kliniki w Kalifornii. Żałuję, że nie mogę być blisko niej, aby wspierać ją, jak kiedyś ona mnie, gdy odchodziła moja mama. Ale na szczęście są telefony i jest internet. Kiedy do niej dzwonię, z reguły nie rozmawiamy o chorobie, poza uaktualnieniem ostatnich postępów w terapii. Żartujemy, że mamy teraz takie same fryzury i wybieramy dla niej najpiękniejszą chustę Hermes, bo w końcu może przy takiej okazji uda się jej męża na ową naciągnąć. Zamiast użalania się i żałowania, Judith woli, abym przekazał jej najnowsze plotki i na chwilę oderwał ją od myślenia o chorobie. Dlatego opowiadam jej, jak wybraliśmy się dzisiaj na śniadanie do najlepszego hotelu w Prai, gdzie czekały na nas dosłownie dwa plasterki wędliny, jeden smutny plasterek żółtego sera i kilka bułek, w związku z czym podziękowaliśmy pięknie i wróciliśmy do domu, gdzie zrobiłem jajecznicę na szynce z cebulą oraz jamajską przyprawą, która jaja zamienia w delicje. Dzielę się radością, że Syrenka – śliczna brązowa suczka, która mieszka na naszej ulicy, odnalazła się po kilku tygodniach, kiedy myśleliśmy, że już ją straciliśmy na zawsze. Tygodnie te zeszły się w czasie z akcją Urzędu Miasta stolicy Wysp Zielonego Przylądka, kiedy to otruto w podły sposób bezdomne psy, które wcześniej wysterylizowała inna organizacja, aby zredukować ich populację i zapobiec ewentualnym chorobom. Zastanawiamy się z Judith, czy nie warto byłoby upiec ciasta z trucizną i wysłać do urzędu – smacznego. Obgaduję moją nową szefową oraz imprezę, którą zorganizował dla niej jej przełożony. Wysłał maila do kilku osób z zaproszeniem i informacją, aby powiadomić innych, bo on nie ma ich adresów (jakby nie istniała opcja „wyślij do wszystkich”).Na pytania mojej koleżanki, która chciała potwierdzić, czy rzeczywiście wszyscy są zaproszeni, odpowiedział: „IT’S A F***ING PARTY!!!”. Ot, przykład klasy i dyplomacji, o jakim wspominałem wcześniej. Podziwiam Judith, że się nie poddaje i nawet w ciężkich momentach potrafi śmiać się i żartować. Jestem pewien, że pokona tego raka. I wszystkim, którzy zmagają się ze wszelkimi chorobami, życzę takiej siły i wiary w zwycięstwo, jaką ma ona. Dzisiaj Judith jest moją Hiro. MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA.

WWW.HIRO.PL






Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.