36
ISSN:368849
okładka: foto | JULIA KIECKSEE stylizacja | MAUREEN DE COVEN modelka | SARINA NOWAK @PMA MODEL
WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08
INTRO
Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY
piotr.dobry@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl
Promocja, internet: ALEKSANDRA CZAJKOWSKA internet@hiro.pl
Reklama: ANNA POCENTA – DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl
DAMIAN BORECKI
damian.borecki@hiro.pl
MAGDALENA DUDEK magdalena.dudek@hiro.pl
PR: OLGA CHMIEL
olga.chmiel@hiro.pl
Zbigniew Wodecki gwiazdą OFF Festivalu? Nie inaczej – zespół Mitch & Mitch wspólnie z artystą zagra utwory z jego pierwszej płyty i jesteśmy pewni, że pokażą różnym hipsterskim zespolikom z pretensją do wielkości, gdzie ich miejsce! U nas znajdziecie znakomity wywiad z Wodeckim, jak również nie mniej interesujące rozmowy z innymi festiwalowymi pewniakami – Girls Against Boys, Rudimental czy Super Girl & Romantic Boys. Z kolei fani kina (i nie tylko!) powinni koniecznie sprawdzić, co mają do powiedzenia Andrew Bujalski, Peter Mettler i Andreas Koefoed. Poza tym wakacyjnie podróżujemy stopem oraz śladami… Jean-Claude’a Van Damme’a, tańczymy na rurze i piszemy list miłosny do samej dziewczyny Supermana. Słowem, dzieje się! Do zobaczenia na którejś z licznych imprez plenerowych (będziemy wszędzie!), jak i tradycyjnie na fanpejdżu :-)
Społeczność:
FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl
Współpracownicy: KATE APPELT, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, BARTEK CHACIŃSKI, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, BORYS DEJNAROWICZ, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, MARCIN FLINT, SEBASTIAN FRĄCKIEWICZ, JAKUB GAŁKA, MICHAŁ HERNES, JOANNA JAKUBIK, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, URSZULA LIPIŃSKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, PIOTR METZ, SONIA MINIEWICZ, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, JACEK SOBCZYŃSKI, BARTOSZ SZTYBOR, MACIEJ SZUMNY, TOMASZ TERESA, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA, ARTUR ZABORSKI
30. 32. 34. 50. 54. 56. 62. 72.
girls against boys: kiedyś fanziny, dzisiaj twitter rudimental: to ma dawać kopa! wodecki: najchętniej odcinałbym kupony autostop: podróż za jeden uśmiech 2.0 amy adams: list miłosny do dziewczyny supermana wolverine: ma kły, ma pazury andrew bujalski: humor jest nieśmiertelny peter mettler: fotografia jak stan zakochania
TECHNOKRACJA
Metza sprzęt tekst i foto | PIOTR METZ
NA MOCNO SFATYGOWANYM PROSPEKCIE Z ODDALI WYDAJE SIĘ WIDAĆ MANHATTAN NOCĄ. ABSOLUTNIE UNIKATOWA STYLISTYKA, ŁĄCZĄCA TECHNOLOGICZNY BAROK Z CIEMNOGRAFITOWYM TŁEM DLA CZERWIENI, BIELI I NIEBIESKOŚCI. SCIENTIFIC AUDIO ELECTRONICS, W SKRÓCIE SAE, CZYLI RÓWNIE PEŁNA PRZEPYCHU NAZWA Uchwyty mocujące do racka solidne i prostopadłościennne, dalekie od japońskich krągłości. Rząd czerwonych lampek LED zastępujący VU-metrowe klasyczne wskaźniki wysterowania. Równie krwisty wyświetlacz częstotliwości na tunerze. I wreszcie kwintesencja zestawu – equalizer, czyli wyrównywacz, czyli po naszemu korektor graficzny. Bękart świata hi-fi. Wykpiwany przez purystów uwielbiany przez nuworyszów. Dle jednych zaprzeczenie filozofii dobrego dżwięku „z druta z potencjometrem”, dla drugich przepustka pozwalająca zaliczyć domowe stereo do prawdziwego świata profesjonalnych urządzeń. Zamiast wysokich i niskich, basów i sopranów, przez nielicznych uzupełnianych o średnie częstotliwości, jak stek wypieczony w stylu medium – nieograniczone pole do popisu, laboratorium dla domorosłych realizatorów dźwięku z ogromną liczbą kombinacji. W wersji maxi – rozbudowany do granic wyobraźni z niezależnymi torami regulacji lewego i prawego kanału. Jeden ze sztandarowych przykładów dominacji w zestawie najmniej ważnego, a nawet kontrowersyjnego elementu. Zupełnie niezła, nawet po latach, elektronika, wyprodukowana w USA, a nie chińskich obozach pracy dla nieletnich, ale przede wszystkim ikonowata stylistyka z biegiem lat staje się coraz bardziej kultowa. Wszelkie elementy z firmowym rackiem na czele stają się trudnymi do zdobycia i coraz droższymi rarytasami. Wystarczy w googlową grafikę wpisać „SAE Rack” i cieszyć oczy. Mój zestaw dość skromniutki, ale z nieodłącznym equalizerem, służy obecnie wyłącznie za dość eklektyczny radioodbiornik. Ale też próba kontynuacji serii SAE w czasach odtwarzaczy kompaktowych dla moich oczu nie była udana. Mocne osadzenie w czasach winylowych podkreśla najbardziej ezoteryczne urządzenie firmy – wyciszasz trzasków z płyt gramofonowych (!!!). Model 5000 – Impulse Noise Remover wciąż ma zarezerwowane puste miejsce w moim racku. To pędzę przeszukać australijski eBay. Tam wciąż trafiają się dziwne okazje.
4 felieton
WWW.HIRO.PL
FASHION SUMMER TIME
Małymi krokami zbliża się lato. Dla adidas Originals to czas pasków, błysku, soczystych kolorów oraz jeansu. Przewiewne tank topy, pasiaste espadryle, kolorowe rzymianki i metaliczne sneakersy to tylko mała garstka letniej zajawki. Nie brak też bikini na słoneczne kąpiele oraz krótkich szortów na plażowe szaleństwo. Ponadto w wakacyjnej kolekcji można znaleźć duże oraz małe torby, na dłuższe i krótsze wyprawy. Marynarskie, ciapkowate, jeansowe – do wyboru, do koloru!
TRZY SZEŚĆ / WARSAW CUSTOM
Jedyne miejsce w Europie, w którym możesz zamówić trampki Converse z indywidualnym nadrukiem, wykonanym według Twojej wizji i projektu! Możemy wykonać małe logo lub napis, ale także pokryć grafiką cały but: zewnętrzną i wewnętrzną stronę, a także cały język! Drukujemy ze zdjęć, skanów, ilustracji, projektów graficznych… tak więc jedynym ograniczeniem jest Twoja wyobraźnia i kreatywność.
Poznańska marka projektująca i produkująca nerki. Dwie pracownie przy jednej ulicy. To młode rzemieślnictwo. Projekty eleganckie i wygodne, piękne i praktyczne. Wyszukane materiały i niepowtarzalne wzory. Huba to niezbędnik nie tylko wakacyjny! Więcej info: www.huba.fr.
NEW LOOK
Marka niezwykle popularna wśród młodych kobiet, wyróżniająca się przystępnymi cenami w stosunku do jakości. Każda nowa kolekcja inspirowana jest światowymi trendami.
ŚWINIE’
Nowa marka na rynku odzieżowym w Polsce. Działalność firmy opiera się głównie na promowaniu sportów ekstremalnych. Dla młodej projektantki firmy sport ekstremalny nie jest niczym nowym. Sama pływa na kitesurfingu, jeździ na snowboardzie, motocyklu czy deskorolce. ŚWINIE’ wprowadzają nowe trendy wśród surferów i ludzi aktywnie spędzających czas. Barwne kolory, odważne wzory i modne kroje to właśnie ŚWINIE’. Cały team wspiera i promuje różne wydarzenia sportowe. Info: www.swinie.org.
FEMI PLEASURE
Dla wszystkich dziewczyn wybierających się na nasze polskie Hawaje mamy dobrą wiadomość. Femi Pleasure otwiera swój nowy sklep firmowy na Półwyspie Helskim. W sklepie możecie obejrzeć i kupić praktycznie cały przekrój kolekcji Femi Pleasure. Znajdziecie tam również zegarki Nixon, klapki Hawaianas oraz longboardy i rowery Femi – a to wszystko w dziewczęcym, surferskim klimacie. Adres sklepu: Kemping Solar, Droga Helska 4, Chałupy.
STUFF FOR THE STRONG
RECYKLINGOWY ZAWRÓT GŁOWY
Dzięki pracowni FOLIKLO Wrocław przoduje na mapie recyklingowych pomysłów na świecie. Powstają tam torby i akcesoria wykonywane w całości z surowców już raz wykorzystanych. Oprócz plandek samochodowych, dętek rowerowych i samochodowych pasów bezpieczeństwa w FOLIKLO znajdziemy takie niespotykane dotychczas elementy jak fragmenty opon rowerowych czy kompozycje z klawiszy klawiatur komputerowych, wykonywane często na indywidualne zamówienie. Ceny od 120 do 450 zł. Więcej informacji: www.foliklo.com.
Nowa Marka Twórców Mr. Gugu & Miss Go. Sport to nie tylko współzawodnictwo, wysoki poziom adrenaliny i prawdziwe emocje, to także sportowy outfit. Stuff for the strong to coś dla tych, którzy chcą połączyć komfort noszenia z oryginalnym stylem. W ubraniach marki jesteśmy modni na co dzień i czujemy się wyjątkowo wygodnie. Projektanci Stuff for the strong nie zapomnieli o ciekawych nadrukach i przykuwających wzrok printach. Kolorystyka odzieży doskonale wpasowuje się w aktualne trendy modowe. Wygodne, przewiewne tkaniny nie krępują ruchu, co sprawia, że dbanie o kondycję fizyczną staje się przyjemnością i poprawia samopoczucie. Dopasowany krój, miękkość i elastyczność ubrań z pewnością pozwolą na osiągnięcie najwyższych, rekordowych wyników sportowych. Info: www.stuffforthestrong.com.
DAMSKA KOLEKCJA WRANGLER JESIEŃ-ZIMA 2013
Nowa damska kolekcja Wranglera zapowiada ciekawą zimę: nowe style i wykończenia w linii Denim Spa i Denim Sculpt, efektowne imitacje skóry i dżinsy farbowane na piękne kolory. Po spektakularnej premierze tego lata Wrangler nadal wygładza i koi skórę nóg dzięki rozszerzonej kolekcji dżinsów Denim Spa. W sezonie jesień-zima 2013 firma wprowadzi zimowe odcienie: granatowe, szare i czarne dżinsy nasączone kremami nawilżającymi w trzech odmianach – Smooth Legs, Olive Extract oraz Aloe Vera. Dostępne fasony to Molly (low-slim), Courtney (low-skinny) i Corynn (mid-skinny). Szczegółowe informacje na: www.wrangler.com.
SZYK I STYL
PROMOMIX
Campari to znany na całym świecie, unikalny aperitif, symbol włoskiego stylu i kultury, który właśnie przeszedł niezwykłą metamorfozę – zyskał nowy wygląd. Nowa butelka to zbiór cech, które doskonale oddają dyskretną elegancję i pasję jednego z najbardziej intrygujących trunków na świecie. Obecne opakowanie to przede wszystkim wyróżniający się kształt: dłuższa szyjka, smukły zarys butelki oraz jej ramiona. Nowa, mniejsza etykieta, która podkreśla większą i bardziej wyrazistą nazwę Campari, to kolejna zmiana w wyglądzie opakowania. Kolejna nowość to szykowne tłoczenia w szkle, jak logo Campari z przodu butelki, a z tyłu herb Campari, przedstawiający m.in. w górnej części dwa psy. Obecność w herbie psów bierze swój początek od nazwiska twórcy trunku – Gaspara Campari. „Cani pari” w języku włoskim oznacza bowiem parę psów.
Nowa kolekcja Scuba Libre zadowoli wszystkich fanów wody. Duże, wyraziste wskazówki w mocnych, kontrastowych kolorach ułatwiają odczytywanie czasu pod wodą. Praktyczna, obrotowa luneta oraz solidny pasek silikonowy nadają zegarkom ostatecznego szlifu. Zegarki dostępne w sprzedaży wyłącznie w Swatch Stores – Złote Tarasy, Galeria Mokotów, Galeria Krakowska, Bonarka City Center, Silesia City Center, Galeria Bałtycka, Galeria Kaskada, Galeria Łódzka. Cena: 270 zł.
SPARKLE EYE SHADOW
REDD’S GRAPEFRUIT / PINEAPPLE
Soczysty, dojrzały ananas oraz rubinowy, lekko kwaskowaty grapefruit połączyły się w nowym piwie Redd’s. Dzięki tej zaskakującej fuzji owocowych smaków Redd’s Grapefruit-Pineapple przynosi podwójne orzeźwienie, które przypadnie do gustu wszystkim kobietom lubiącym niebanalne połączenia smakowe. Dzięki nim piwo jest idealne na ciepłe, letnie popołudnia i wieczory – orzeźwia, nie powodując przy tym uczucia ciężkości czy piwnej goryczki. Napój ten dobrze sprawdzi się na przykład podczas przyjęcia na świeżym powietrzu w gronie przyjaciółek.
SWATCH
Ten niezwykle lekki pudrowy cień gładko i bez trudu rozprowadza się na powiece. Unikalna, lekka formuła od Bobbi Brown utrzymuje się na powiekach do 8 godzin, nie osadzając się w załamaniu powieki i nie blednąc. Zawierająca połączenie wielowymiarowych mieniących się perełek i brokatu formuła błyskawicznie rozświetla oczy dzięki czystemu, połyskującemu kolorowi. Cena: 132 zł.
THE MOISTURIZING SOFT CREME
Krem marki La Mer to produkt o silnym działaniu nawilżającym. Kosmetyk zawiera przełomowe odkrycie La Mer: nawilżające kule, które tworzą bogatą i jednocześnie delikatną teksturę, umożliwiając głębokie wnikanie w skórę korzystnych składników. Już po pierwszym zastosowaniu skóra ulega przeobrażeniu, stając się bardziej miękką, jędrniejszą i pozbawioną zmarszczek. Cena: 520 zł / 30 ml.
UNIKATOWE MIEJSCE
Od czterech lat Kwadrat to miejsce dla tych, którzy chcą spotkać się z przyjaciółmi w centrum Warszawy i napić się piwa, którego nigdzie indziej nie znajdą. Codziennie zmierzają Wilczą, by na skrzyżowaniu z Poznańską wejść po schodkach i zasiąść przy jednym ze stolików. Przy gwarze rozmów i śmiechów, wybrać jeden z 80 rodzajów piw i spędzić czas najlepiej jak można! To lato będzie dla Kwadratu jeszcze bardziej szczególne, bo po raz pierwszy pojawi się barowy ogródek! Stałym bywalcom Kwadrat kojarzy się ze świetną muzyką, grami i przede wszystkim ciągle zwiększającą się ofertą doborowych piw regionalnych. W lodówkach można znaleźć nawet 80 rodzajów tych trunków! Najliczniej
reprezentowaną grupą są polskie piwa regionalne. Szeroki wybór browarów z popularnego olsztyńskiego Kormorana (m.in. Wiśnia, Śliwka, Jabłko w piwie z naturalnymi sokami z owoców, niepasteryzowane Świeże) czy dobrze znane Ciechany to tylko przedsmak tego, co możecie tu znaleźć. Klasyczne piwa z browaru Amber – Koźlak, Pszeniczniak i Grand czy oryginalne w smaku Pinty zdobywające coraz większą rzeszę wielbicieli. Preferujących klasyczne smaki na pewno przekonają propozycje Browaru Południe, Browaru Zamkowego (najczęściej polecane Raciborskie) lub śląskiego Lwówka. Obok polskich piw w lodówkach znajdziecie czeskie Skalaki, Staroprameny i Kozele. Silnie reprezentowane są też ukraińskie browary – Obolony (przebojem jest białe z kolendrą) czy Czernichowskie. Piwna oferta w Kwadracie jest na bieżąco poszerzana, jeśli szukasz czegoś nowego – z dużym prawdopodobieństwem znajdziesz w którejś z kwadratowych lodówek. W Kwadracie możecie również pograć w scrabble, tabu i inne gry planszowe. Organizowane są wernisaże, pokazy filmów, promocje książek oraz imprezy prywatne. Sprawdź Kwadrat na www.kwadrat.waw.pl, na Facebooku: Kwadrat Poznanska, na żywo: Poznańska 7 (wejście od Wilczej).
PR 07QV – 796 zł
OKULARY PRADA PRZEZ INTERNET W wirtualnym salonie optycznym luxokulary.pl można kupić okulary nie tylko przeciwsłoneczne, ale i korekcyjne, m.in. kultowej marki PRADA. W wiosenno-letniej kolekcji dla kobiet firma stawia na retro. Model PR 07QV to bardzo wyraziste oprawki upiększo-
ne ręcznie malowanymi kwiatami na skrzydełkach. Dostępne kolory to czerń, biel, czerwień i kość słoniowa. Co ciekawe, przez internet jest taniej o 60% w stosunku do tradycyjnego salonu, więc luxokulary.pl oferują szkła w cenie oprawki. Nie wierzysz? Przekonaj się sam! Na hasło HIRO otrzymasz 50 zł zniżki!
NIEPOWTARZALNY ROWER
Psst. Zdradzić Ci tajemnicę? Codzienne podróżowanie po mieście nie musi być nudne i męczące. Oferujemy gamę wyjątkowych cruiserów miejskich, przygotowanych specjalnie dla osób ceniących sobie indywidualność, styl i komfort podróżowania. Tutaj możesz wybrać rower, który ma duszę – dla siebie lub kogoś bliskiego. Pokochaj go, a on zapewni Ci emocje, których nigdy nie zapomnisz. Potrafisz dochować tajemnicy? Dasz radę? Sprawdź: www.getabike.eu oraz facebook.com/GetaBike.eu.
BRYTYJSKI DUET HURTS BĘDZIE GWIAZDĄ CYKLU KONCERTÓW W BROWARZE LECHA W POZNANIU. WYSTĘPY W KAMERALNEJ SCENERII BROWARU ZAPOWIEDZILI TAKŻE ZESPÓŁ MYSLOVITZ ORAZ CZESŁAW MOZIL ZE SWOIM ZESPOŁEM CZESŁAW ŚPIEWA
koncerty w browarze tekst | REDAKCJA
Koncerty w browarze Lecha to wydarzenie wyróżniające się na tegorocznej muzycznej mapie Polski. Specjalnie na tę okazję przestrzeń poznańskiego browaru zmieni się w unikalne miejsce, wypełnione muzyką i artystyczną energią. – Formuła koncertów zaskoczy wszystkich zgromadzonych: nie będzie wydzielonych stref i sektorów, z których zwykle ciężko dostrzec, co się dzieje na scenie. Widzowie będą nie tylko świadkami, ale i uczestnikami prawdziwego spektaklu, mając swoich ulubionych wykonawców niemalże na wyciągnięcie ręki – mówi Aleksandra Zarychta-Kuzalska, kierownik ds. PR marek w Kompanii Piwowarskiej. – Co więcej, wydarzenie nie zakończy się wraz z ostatnim utworem. Nasi goście będą mogli kontynuować dobrą zabawę w jednym z poznańskich klubów. TRZY KONCERTY NA TRZY LETNIE MIESIĄCE Wrześniowy koncert Hurts to niespodzianka
foto | KATARZYNA PAŁETKO, RAFAŁ MILACH, WWW.INFORMATIONHURTS.COM
dla fanów tego duetu, który do Polski miał powrócić nie wcześniej niż pod koniec roku. Muzycy, którzy w Polsce cieszą się niesłabnącą popularnością od czasu wydania swojego debiutanckiego krążka „Happiness”, zagrają niebawem w Poznaniu. Ich występ w Browarze poprzedzą dwa koncerty gwiazd polskiej sceny muzycznej. 13 lipca materiał ze swojego najnowszego i niecierpliwie wyczekiwanego albumu „1.577” zaprezentuje zespół Myslovitz. 3 sierpnia w poznańskim Browarze zamelduje się muzyczna armia Czesława Mozila. Szklane dzwoneczki, rozmaite dęciaki,
akordeony i ukulele to tylko niektóre z instrumentów, na których grają członkowie grupy Czesław Śpiewa. Widzowie koncertów w browarze Lecha mogą spodziewać się muzycznych niespodzianek, w tym nowych aranżacji znanych już utworów. MUZYCY W TWOIM DOMU Bilety na koncerty będzie można zdobyć wyłącznie w konkursie Lecha Premium. Ich liczba jest ograniczona, aby zagwarantować kameralną atmosferę wydarzeń. Strona internetowa akcji już ruszyła, a do sprzedaży trafiły promocyjne opakowania piwa Lech z kodami, które należy zbierać na internetowym koncie. Ci, którym nie uda się wygrać biletów na koncerty, będą je mogli śledzić dzięki relacji na żywo na stronie www.lech.pl. Kamery zainstalowane w Browarze pokażą wszystko to, co będzie się działo na scenie, a nawet poza nią. O tym, jak zdobyć bilety, dowiecie się na: www.lech.pl. Organizatorem akcji jest: Kompania Piwowarska SA, producent piwa Lech Premium.
10 muza
WWW.HIRO.PL
kino letnie
NA MIĘDZYNARODOWYM BIENNALE ARCHITEKTURY W ROTTERDAMIE W 2012 ROKU XXI WIEK OKRZYKNIĘTO EPOKĄ WIELKICH METROPOLII. OCENIA SIĘ, ŻE MIASTA TAKIE JAK SZANGHAJ, SÃO PAULO CZY NOWY JORK ZMIENIAJĄ SIĘ W SWOISTE PAŃSTWA W PAŃSTWACH! WARTO JE POZNAĆ I OSWOIĆ
tekst | REDAKCJA
Dlatego w ramach tegorocznej edycji Kina Letniego w Parku Odkrywców proponujemy filmowy przewodnik po największych światowych aglomeracjach. Co piątek wybieramy się do innego miasta: Buenos Aires, Nowego Jorku, Paryża, Pekinu. Seanse filmowe poprzedzają dyskusje ze specjalistami. Zaproszeni goście pokazują, jakim globalnym tendencjom podlega Warszawa oraz które miasta kreują warte naśladowania wzorce. Spotkania prowadzi Adam Leszczyński, dziennikarz i publicysta („Gazeta Wyborcza”, „Polityka”, „Przekrój”, „Newsweek”, „National Geographic”, „Wiedza i Życie”). 5 lipca, godz. 21.00 „Medianeras”, reż. Gustavo Taretto | 95 min., Argentyna/Hiszpania/Niemcy 2011 Romantyczna opowieść o dwóch introwertykach, poszukujących miłości. Film to również wyjątkowej klasy esej na temat Buenos Aires – jego wyjątkowej, chaotycznej architektury, która w dosłowny sposób wpływa na ludzkie zachowania i emocje. Czy architektura wpływa na nasze emocje? – spotkanie z dr Elżbietą Anną Sekułą, kulturoznawcą i socjologiem ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej 12 lipca, godz. 21.00 „Waydowntown”, reż. Gary Burns | 87 min., Kanada 2000 Czarna komedia przedstawiająca życie przeciętnego pracownika korporacji. Grupa przyjaciół zakłada się o to, kto z nich dłużej wytrzyma bez wychodzenia na zewnątrz, przemieszczając się jedynie przejściami podziemnymi. Jak nie zagubić się w mieście ze stali i szkła? – spotkanie z dr hab. Jackiem Wesołowskim,
12 miejsce
adiunktem w Instytucie Architektury i Urbanistyki Politechniki Łódzkiej.
z dr Joanną Kusiak – doktorantką w Instytucie Socjologii UW.
19 lipca, godz. 21.00 „Nienawiść”, reż. Mathieu Kassovitz | 95 min., Francja 1995 Dzień z życia trzech przyjaciół wychowanych na paryskim przedmieściu – w miejscu pełnym konfliktów i przemocy, podzielonym etniczne i klasowo. Stan wrzenia społecznego, przedstawiony dwadzieścia lat temu, pozostaje wciąż aktualny. Miasto przestrzenią podziałów czy obietnicą wolności? – spotkanie z dr Łukaszem Jurczyszynem, socjologiem, pracownikiem Akademii Humanistycznej w Pułtusku oraz Collegium Civitas.
9 sierpnia, godz. 21.00 „Rower z Pekinu”, reż. Xiaoshuai Wang | 113 min., Chiny, Tajwan 2001 Współczesny Pekin widziany oczami młodego mężczyzny z prowincji. Obraz chińskiego społeczeństwa w trakcie transformacji, funkcjonującego wciąż pomiędzy komunistyczną mentalnością a potrzebami, jakie niesie za sobą współczesny kapitalizm. Jak być produktywnym i nie zwariować? – spotkanie z Joanną Erbel – socjologiem miasta, fotografem, publicystką „Dziennika Opinii”.
26 lipca, godz. 21.00 „Śmietnisko”, reż. Lucy Walker | 90min., Wielka Brytania 2010 Inspirujący dokument o ubogich mieszkańcach Rio de Janeiro. Zapis współpracy artysty Vika Muniza z grupą tzw. „catadores” – zbieraczy śmieci. Dowód na to, że sztuka może mieć realny wpływ na poprawę ludzkiego życia. Jak zaplanować zdrowe miasto? – spotkanie z Grzegorzem Młynarskim – pedagogiem, socjologiem, redaktorem i wydawcą.
16 sierpnia, godz. 21.00 „Tysiąc klownów”, reż. Fred Coe | 118min., USA 1965 Obraz Manhattanu jako imponującej maszyny ludzkiej, w której każdy trybik nastawiony jest na osobisty sukces. Czy głównemu bohaterowi uda się zachować poczucie wolności, godząc się jednocześnie na reguły, jakie wymusza na nim społeczeństwo? Miejski styl życia – moda czy filozofia? – spotkanie z Martyną Obarską – dziennikarką działu kulturalnego kwartalnika „ResPublika Nowa”.
2 sierpnia, godz. 21.00 „Detropia”, reż. Heidi Ewing, Rachel Grady | 90 min., USA 2012 Nagrodzony na festiwalu w Sundance dokument o współczesnym Detroit – symbolicznym mieście czasów kryzysu, z którego masowo emigrują mieszkańcy. Kto odpowiada za przyszłość miast? – spotkanie
23 sierpnia, godz. 21.00 „Śpioch”, reż. Woody Allen | 89min., USA 1973 Slapstickowa podróż do przyszłości – świata bez wielkich miast, zarządzanego przez dyktatora-widmo, po którym pozostał jedynie nos. Gdzie zamieszkamy w przyszłości? – spotkanie z Maciejem Czeredysem – architektem, urbanistą. WWW.HIRO.PL
AKCJA
wszyscy byli odwróceni tekst i foto | MATERIAŁY ORGANIZATORÓW
JEDEN Z NAJWAŻNIEJSZYCH POLSKICH REŻYSERÓW TEATRALNYCH, MICHAŁ ZADARA, INSCENIZUJE KULTOWE OPOWIADANIE MARKA HŁASKI. REŻYSEROWI TOWARZYSZYĆ BĘDZIE ZNAKOMITE GRONO AKTORSKIE. PREMIERA JUŻ W LIPCU W NOWO OTWARTYM MUZEUM HISTORII ŻYDÓW POLSKICH W WARSZAWIE ORAZ JESIENIĄ W TEATRZE NOWYM IM. KAZIMIERZA DEJMKA W ŁODZI Michał Zadara po spektakularnym sukcesie swojej instalacji teatralnej „Hotel Savoy”, którą przygotował z Teatrem Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi, znów współpracuje z łódzkim teatrem! Tym razem nie tylko z aktorami Nowego – Mateuszem Janickim i Michałem Krukiem, ale również z Anną Cieślak, Barbarą Wysocką, Arkadiuszem Brykalskim, Oskarem Hamerskim i Edwardem Linde-Lubaszenką wystawi opowiadanie Marka Hłaski „Wszyscy byli odwróceni”. Hłasko opowiada o polskich Żydach w Izraelu w latach pięćdziesiątych, tworząc fascynujący pejzaż losów ludzi, którzy w epoce po Zagładzie i przy narodzinach nowego państwa starają się poradzić sobie z życiem w zmieniających się warunkach. Pisarz uchwycił doświadczenie ludzi pomiędzy dwoma światami. Bohaterowie tej historii starają się odbudować swoją przestrzeń i samych siebie po zagładzie i po diasporze. „Wszyscy byli odwróceni” to opowieść o lojalności, miłości i samotności. Inscenizacja wykorzystuje system sceniczny, łączący muzykę, wizualizację i aktorów. Aktorzy są także operatorami świateł i instrumentalistami – obsługują całą maszynę inscenizacyjną znajdującą się na scenie. Razem z kompozytorem Janem Duszyńskim (twórcą m.in. muzyki do filmu „Pokłosie”), operatorem Arturem Sienickim (operatorem kamery m.in. przy nagradzanej „Obławie”) i projektantem ubrań Arkadiuszem Ślesińskim, Michał Zadara stworzył sceniczny świat odpowiadający kultowej wizji Marka Hłaski.
14 teatr
Projekt jest koprodukcją Teatru Nowego im. Kazimierza w Łodzi, Centrali (nowej organizacji teatralnej związanej z Fundacją Gospodarki i Administracji Publicznej założonej przez Jerzego Hausnera) oraz Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Premiera spektaklu odbędzie się 18 lipca w Muzeum Historii Żydów Polskich oraz jesienią w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi. Michał Zadara urodził się w 1976 roku w Warszawie. Znany dzięki innowacyjnemu podejściu do polskiej klasyki, konstruowaniu skomplikowanych systemów inscenizacyjnych oraz autorskim spektaklom dotyczącym konkretnego miejsca (np. Hotel Savoy w Łodzi, Muzeum Powstania Warszawskiego, Belweder w Warszawie). Studiował teatr i politykę w Swarthmore College, oceanografię w Woods Hole, reżyserię w Krakowie. Był asystentem lub współpracownikiem Małgorzaty Szczęśniak, Krzysztofa Warlikowskiego, Kazimierza Kutza, Jana Peszka, Armina Petrasa, Roberta Wilsona. Stworzył ponad 30 inscenizacji dramatycznych, operowych oraz multimedialnych m.in. w teatrach: Wybrzeże w Gdańsku, Starym w Krakowie, Współczesnym we Wrocławiu, Narodowym w Warszawie, Współczesnym w Szczecinie, Maxim Gorki w Berlinie, HaBima w Tel Awiwie, Schauspielhaus w Wiedniu; Capitol we Wrocławiu, Collective: Unconscious w Nowym Jorku, Polskim w Bydgoszczy, Operze Wrocławskiej, Operze Narodowej, Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Laureat Paszportu Polityki w 2007 roku. Autor filmów niezależnych i instalacji wideo. W 2012 roku na zamówienie Muzeum Powstania Warszawskiego wykonał mozaikę z 31 tysięcy kamieni upamiętniającą cywilne ofiary Powstania Warszawskiego. Autor felietonów politycznych na www.krytykapolityczna.pl, współinicjator ruchu Obywatele Kultury, gitarzysta zespołu All Stars Dansing Band. W przyszłym sezonie będzie realizował prapremierę nowego dramatu Biljany Srbljanovic w Schauspielhaus w Wiedniu.
afisz 15
MEETING OF STYLES
święto graffiti tekst | ŁUKASZ KUZIOŁA
foto | EMILIA SIWIEC
MEETING OF STYLES TO PRAWDZIWE MIĘDZYNARODOWE ŚWIĘTO GRAFFITI. POCZĄWSZY OD 2002 ROKU ZORGANIZOWANO PONAD 100 EDYCJI NA CAŁYM ŚWIECIE (AMERYKA PÓŁNOCNA I POŁUDNIOWA, EUROPA, AZJA), W KTÓRYCH UCZESTNICZYŁO 25 TYS. ARTYSTÓW PRZY PONAD 150-TYSIĘCZNEJ WIDOWNI Polska odsłona tego legendarnego festiwalu odbędzie się po raz trzeci w Lublinie w dniach 26-28 lipca. W tym roku Lublin odwiedzą writerzy z Czech, Hiszpani, Niemiec, Węgier, Wenezueli czy Brazyli – będzie na co popatrzeć. Oprócz graffiti na ścianach w dniu bonusowym (piątek) zobaczymy instalację w centrum miasta, która pokaże nam, że nie ma granic w tworzeniu graffiti. Wyświetlony będzie także film „Women Are Heroes”. Autorem zarówno filmu, jak i całego projektu jest fotograf i jeden z najsłynniejszych twórców street-artu, ukrywający się pod pseudonimem JR. Z kolei muzykę do filmu stworzył m.in. zespół Massive Attack. Dodatkowo dla fanów sportów odbędzie się turniej GLOBUS Streetball, gdzie ostatnim meczem będzie starcie zwycięzców turnieju z writerami! Po ciężkim sobotnim dniu wszyscy uczestnicy obowiązkowo odwiedzą Kino w Perle, gdzie zobaczymy najnowsze filmy o graffiti. Po seansie wszyscy skierują się do Klubu Dom Kultury, gdzie odbędzie się oficjalne afterparty przy muzyce ekipy Flirtini. Więcej informacji na bieżąco: facebok.com/MeetingOfStylesPoland
16 graffiti
URBAN FORMS
nie tylko dekoracja tekst | REDAKCJA
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
OD TRZECH LAT W ŁODZI ROZWIJA SIĘ INICJATYWA ARTYSTYCZNA FUNDACJI URBAN FORMS, POLEGAJĄCA NA STWORZENIU W CENTRUM MIASTA GALERII WIELKOFORMATOWYCH MURALI. GALERIA URBAN FORMS – BO TAK NAZYWA SIĘ PROJEKT – LICZY W TEJ CHWILI 21 MURALI STWORZONYCH PRZEZ CZOŁOWYCH STREET-ARTYSTÓW Z BRAZYLII, CHILE, AUSTRALII, HISZPANII, FRANCJI, NIEMIEC ORAZ POLSKI. ZAPRASZAMY DO LEKTURY KRÓTKIEGO WYWIADU Z MICHAŁEM BIEŻYŃSKIM, DYREKTOREM ARTYSTYCZNYM CAŁEGO PRZEDSIĘWZIĘCIA Czym są wasze murale dla miasta? W pierwszej kolejności należy zwrócić uwagę na znaczną zmianę i poprawę codziennej estetyki miasta. Zapraszamy do współpracy artystów o międzynarodowej sławie i śmiało można powiedzieć, że są to obecnie najciekawsi, najlepsi wielkoformatowi malarze na świecie. Ich ogromne uliczne obrazy wyraźnie zmieniają „wystrój” danego fragmentu miasta, wprowadzając do niego zupełnie nową jakość. Łódź posiada bardzo dużo kamienic, które mogą być znakomitymi płótnami dla tych artystów. Prace malarskie na elewacjach nasycają miasto wartościową sztuką, przez co przestrzeń miejska staje się atrakcyjniejsza i ciekawsza. Ponadto „naszymi” muralami staramy się również tworzyć interesującą alternatywę dla zalewu wielkoformatowych reklam w przestrzeni miejskiej. Murale w pełni artystyczne, niezwiązane w żaden sposób z przekazami komercyjnymi, w moim przekonaniu stanowią rodzaj oddechu w gąszczu billboardów, banerów i innych ulicznych powierzchni reklamowych. Oprócz estetyki miasta chodzi też o wizerunek miasta na zewnątrz. Posiadając w Łodzi galerię złożoną w tej chwili już z ponad dwudziestu obrazów przy udziale czołowych street-artystów świata, budujemy wizerunek miasta, które jest otwarte na sztukę, które chce się promować przez kulturę. Wydaje mi się, że jedynym kierunkiem dla Łodzi, w którym powinna zmierzać promocja miasta, jest właśnie kultura i sztuka. Jakie jest wasze największe dotychczasowe osiągnięcie? Pod kątem artystycznym, muszę przyznać, to pojawienie się na łódzkiej ścianie obrazu braci Os Gemeos z Brazylii jest z pewnością spełnieniem marzeń. To są światowe legendy, które obecnie nie tworzą już tak często prac na festiwalach. Oni zaczynali malować w 1987 i w tej chwili skupieni są na organizacji swoich wystaw indywidualnych w najważniejszych placówkach artystycznych świata, także tym cenniejsza jest ich wizyta w Łodzi. Os Gemeos to „ojcowie chrzestni” całego nurtu streetartowego, malarze, na pracach których wychowywały się całe pokolenia artystów, absolutne filary tej sztuki, w moim przekonaniu jedni z najważniejszych artystów początku wieku. Patrząc pod kątem organizacyjnym, w ciągu trzech lat udało nam się zorganizować ponad 20 wielkoformatowych obrazów na łódzkich elewacjach, także wydaje mi się, że jest to chyba dosyć solidne tempo rozwoju i mam nadzieję, że ono nie spadnie. Czy organizowane przez was murale mają odnosić się do historii lub klimatu Łodzi, czy mają tylko dekorować miasto? Bardzo istotne jest to, że murale to nie jest tylko sztuka, która ma dekorować. Nie powinno się traktować tego w sposób instrumentalny i myśleć o muralach w kategoriach ładnej, kolorowej, sympatycznej ozdoby na ścianie. Można na ścianie robić wakacyjne widoki z plaży, ale to, co my proponujemy, ma prowokować do zastanowienia. W gąszczu reklam, billboardów nasze murale mają stanowić rodzaj artystycznego oddechu, mają być ciekawą alternatywą dla mieszkańców. Murale mają rozbudowywać wyobraźnię, skłaniać ludzi do chociaż chwilowej zadumy, do własnych interpretacji danych obrazów. Nie możemy obniżać „głębi” i wartości intelektualnej tych prac. Projekty murali to autorskie projekty zaproszonych przez nas artystów.
18 graffiti
DOBRY GATUNEK
l p h op h tekst | NUMER RAZ
foto | ALAN KURC
KIEDY ZACZYNAŁEM SŁUCHAĆ RAPU, POLSKA DOPIERO CO DŹWIGAŁA SIĘ PO PRZEJŚCIACH ZMIANY SYSTEMU. OPRÓCZ TEGO, ŻE ZACZĘŁY POJAWIAĆ SIĘ DOBRZE WYPOSAŻONE SKLEPY SPOŻYWCZE, W KTÓRYCH PACHNIAŁO ZAGRANICĄ TO POJAWIŁY SIĘ PIERWSZE OZNAKI RAPU ZZA WIELKIEJ WODY Nie było to oczywiście dostępne tak jak dzisiaj, ale w tym właśnie tkwiła magia. Niedostępność powodowała mega zajawkę i to sprawiło prawdziwą fascynację tym gatunkiem. Był kolorowy, na wypasie i przede wszystkim zbuntowany, co łączyło mnie mentalnie z buntowniczym podejściem do wad naszego systemu. Hip-hop kiedyś walczył. Miał swoje zasady, prawa i przede wszystkim był niezależny, co bardzo mi odpowiadało, bo wyróżniał się spośród naszego szarego społeczeństwa. Pierwszą osobą, która potrafiła przełożyć go na nasz świat, była Bogna Świątkowska, dziennikarka, która powołała do życia najlepszą audycję rapową w kraju. Był rok 1993 i tego typu muzyki nie było w polskich mediach. Było oczywiście MTV, gdzie emitowano program „Yo! MTV Raps”, ale niestety nie każdy posiadał antenę satelitarną, więc co bogatszy kolega nagrywał na VHS i pożyczał wszystkim w klasie. Miałem wtedy jakieś 15 lat, więc wszystko było wyjątkowe, no i mega amerykańskie. Oprócz tych wszystkich zewnętrznych aspektów rap niósł za sobą o wiele więcej. Niestety mój angielski w tamtych czasach sprowadzał się do najprostszych sformułowań, bo edukacja stawiała na język rosyjski, ale wspomniana już wyżej Bogna wszystko nam tłumaczyła i objaśniała. Najciekawszy okazał się aspekt polityczny i społeczny. Dosłownie rok wcześniej, czyli w roku 1992 w Los Angeles doszło do zamieszek spowodowanych uniewinnieniem czterech białych policjantów oskarżonych o pobicie na śmierć czarnoskórego taksówkarza Rodneya Kinga. Wszystko to było wynikiem dyskryminacji rasowej, której tematyka bardzo mocno przeplatała się w tekstach bardziej zaangażowanych raperów. I tu właśnie pojawia się postać Malcolma X, który w latach 60. przewodził uciemiężonym Afroamerykanom. Realizował swoje wizje dopuszczając się często radykalnych metod. Do dziś dla wielu czarnoskórych młodych ludzi jest przykładem i wzorem do naśladowania. Jego hasła można było usłyszeć miedzy innymi w twórczości zespołu Public Enemy, który jako pierwszy zwrócił moją uwagę. Utwory takie jak „By The Time I Get To Arizona” czy „Can’t Trust It” dawały sporo do myślenia i pogłębiały moje zainteresowanie rapem. De La Soul to kolejny zespół, którym się zajarałem dosłownie i w przenośni. Po przesłuchaniu płyty „De La Soul Is Dead” okazało się, że oprócz walki i buntu rap niesie bardzo pozytywne przesłanie. Kawałki z tej płyty często towarzyszyły mi i moim kumplom na ławce pod blokiem, utożsamialiśmy się z nimi. W tamtym
20 muza
właśnie momencie stwierdziłem, że będę robił rap i to właśnie taki, czyli wesoły i zawsze spoko. Z czasem okazało się, że moja pasja może być także formą zarabiania pieniędzy. Na pewno nie w takiej skali jak w Stanach, chociaż akurat lata 90. – uważane dziś za złote – nie obnosiły się aż tak bardzo z bogactwem. Oczywiście jak wszystko, tak i rap, a z nim cały hip hop ewoluował i ze zwykłej zajawki zamieniał się w coraz większy biznes. Powoli zaczęły zacierać się te najważniejsze dla subkultury zasady i granice. Hip-hop zaczynał się komercjalizować, co dla mnie było nie do pomyślenia. Nie można powiedzieć jednak, że miało to negatywny wpływ na rozwój. Wszystko zaczęło błyszczeć i o rapie zaczęło być naprawdę głośno. W Polsce wyglądało to trochę inaczej, bo jak wiadomo „zawsze byliśmy 100 lat za Murzynami”, jednak z czasem media zaczęły interesować się tą niebezpieczną dla nich subkulturą. Traktowali nas trochę jak jakieś dziwne zjawisko, na którym można zarabiać pieniądze. Korzyści były obopólne. Dziś niejeden polski raper utrzymuje się z muzyki. Nie mówiąc już o Stanach. Najlepszym przykładem jest Jay-Z, który obecnie jest najbogatszym raperem na świecie i zarabia miliony na sprzedaży swoich płyt. Nie licząc dochodów ze sprzedaży ubrań czy współwłasności drużyny koszykarskiej Brooklyn Nets. Jay-Z zaczynał jak większość raperów, czyli od handlu narkotykami. Później po prostu zaczął o tym rapować, a następnie zaczął to sprzedawać i rozprowadzać po całym świecie. Dzisiaj jest częstym gościem u prezydenta USA Baracka Obamy, a jego utalentowana żona Beyoncé jest jedną z największych gwiazd popkultury. Jednym słowem – farciarz. Patrząc na to wszystko z perspektywy tych 20 lat, w życiu nie pomyślałbym nawet, że muzyka w której zakochałem się jako 15-latek, przetrwa, a ja w dalszym ciągu będę jej częścią. Strasznie fajne uczucie. Numer Raz facebook.com/NUMERRAZ.WFD Materiał dostarczony przez: Life Is Music Entertainment facebook.com/LifeIsMusicEntertainment
WWW.HIRO.PL
KOPALNIA HITÓW
summer in the city tekst | JACEK SZYMCZYK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
„SUMMER IN THE CITY” GRUPY THE LOVIN’ SPOONFUL JEST PRAWDOPODOBNIE NAJBARDZIEJ NIETYPOWĄ PIOSENKĄ O LECIE, KTÓRA STAŁA SIĘ WIELKIM WAKACYJNYM PRZEBOJEM. STANDARDOWY LETNI KAWAŁEK TO LUZ I ODDECH, JAKAŚ PRZYJEMNA HISTORYJKA, LEKKIE ROZMARZENIE, TANECZNA NUTA, A WSZYSTKO WYKONANE MIĘKKO I GŁADKO. TU JEST INACZEJ Mądre badania mówią, że mało który miłośnik popowych numerów dokładnie wsłuchuje się w ich słowa. Gdyby wsłuchał się w to, co śpiewa John Sebastian, zrozumiałby, że „Summer in the City” to utwór kontestujący lato w mieście. Wokalista i zarazem autor większości tekstu nie jest zwolennikiem miejsko-letnich doznań: „Hot town, summer in the city/ Back of my neck getting dirty and gritty/ Been down, isn’t it a pity/ Doesn’t seem to be a shadow in the city/ All around, people looking half dead/ Walking on the sidewalk, hotter than a match head”. Skąd taki ostry, nieprzyjemny opis? Pospacerujcie sobie nowojorskim chodnikiem przy nieco szerszej jezdni na początku sierpnia, kiedy słońce niemiłosiernie praży, grzejąc nie tylko z nieba, ale też promieniując od szkła i metalu, a przejeżdżające co rusz samochody wzbijają tumany kurzu. Do tego dochodzi jeszcze zgiełk. Dlatego w środku utworu znalazł się krótki montaż ulicznych odgłosów, zaczynający się klaksonem Volkswagena Beetle, a kończący dudnieniem młota pneumatycznego. Ciekawe jest pochodzenie tych dźwięków. Muzycy nie chodzili na miasto nagrywać je sami. Namierzyli starego radiowca z potężną kolekcją efektów specjalnych, które gromadził przez całe zawodowe życie do oprawiania słuchowisk. Być może znaleźć go pomogła matka Sebastiana, która była radiową scenarzystką. Użycie w piosence takich efektów dźwiękowych było na owe czasy – 1966 rok – imponującą nowinką. Ale to nie jedyne novum zawarte w numerze nowojorskiego zespołu. Uderzeniom w bębny towarzyszy oryginalne echo, uzyskane dzięki nagraniu perkusji na klatce schodowej. Gitarze nadano charakterystyczny sound, podkładając pod struny kawałki gąbki. Unikalne brzmienie dopełniono, żeniąc dźwięki organów Vox Continental i elektromechanicznego piana Hohner Pianet (zagrane przez samego Artiego Schroecka, współpracownika Lizy Minnelli, The Four Seasons i Franka Sinatry). Zgrania tych rarytasów w zgrabną piosenkę dokonał w nowojorskich Columbia Studios mistrz konsolety Roy Halee, wsławiony pracą z duetem Simon & Garfunkel nad albumem „Sounds of Silence”. Jednak nie pełnił on tu roli producenta, bo ta – najważniejsza – funkcja w studyjnej pracy należała w przypadku The Lovin’ Spoonful do Erika Jacobsena, wybitnego zdolniachy, który wiele lat później przypomniał się znakomitymi nagraniami Chrisa Isaaka. Prawda, że niezłe towarzystwo maczało palce w powstawaniu tej niebanalnej piosenki? Wespół z autorami – liderem grupy Johnem Sebastianem, jego bratem Markiem Sebastianem i basistą kapeli Steve’em Boone’em – stworzyło ono utwór nietypowy w karierze grupy. Nie tylko najbardziej eksperymentalny, ale też najbardziej rockowy, bo Sebastian & Co. generalnie grali lżej. Piosenką „Summer in the City” zespół niewątpliwie zaskoczył słuchaczy. Jak się okazało – pozytywnie. Pewnie spodobała im się muzyka i sposób na letnie niedogodności wymyślony przez artystów i kupili w lipcu i sierpniu 1966 roku tyle singli, że kawałek wspiął się na sam szczyt handlowej listy przebojów w Stanach Zjednoczonych. Na końcówce łatwo nie miał, bo musiał konkurować z „Wild Thing” The Troggs. Po dwóch tygodniach jego z kolei strącił z topu „Sunshine Superman” Donovana. Jeszcze tego samego roku można było sobie posłuchać o lecie w mieście w przyjemnym listopadowym (jak ktoś lubi) chłodzie z longplaya – trzeciego w karierze The Lovin’ Spoonful – zatytułowanego „Hums of the Lovin’ Spoonful”. I tu kolejna ciekawostka. Hitowy numer umieszczono jako ostatni. Ale to akurat małe piwo, bo do „Summer in the City” są tylko 24 minuty. Takie nagrywano longplaye.
22 muza
WARTO ROZMAWIAĆ
marvano tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK
„Grand Prix” traktuje o narastaniu faszyzmu. Już samo to zagadnienie wymagało dużych przygotowań, a ty postanowiłeś jeszcze dokładnie przyjrzeć się światowi wyścigów samochodowych, ba, przemycić na drugim i trzecim planie wiele detali z międzywojnia. Zbieranie materiałów cię nie wykończyło? Zajęło mi sporo czasu, ale odkryłem, że jest to ta część prac nad nowym albumem, którą bardzo sobie cenię, sprawia mi dużo przyjemności. Zbieram materiały, by poznać jakiś etap w historii, by go wiernie odtworzyć na kartach komiksu. Zacząłem odkładać sobie teksty źródłowe i opracowania jeszcze w chwili, gdy pracowałem nad „Berlinem”. Szperając po antykwariatach, natrafiłem na wiele godnych uwagi książek. Jedna jest szczególnie wciągająca. Dotyczy organizowanego od 1911 roku wyścigu Indianapolis. Traktuje o człowieku, który skonstruował tor tego wyścigu. To niesamowite! Raz mój polski wydawca, Tomek, powiedział mi, że w życiu czytelnika wyróżnić można trzy okresy: zaczyna się od fikcji, potem przechodzisz do książek historycznych, a kończysz wśród biografii. Ja jestem w okresie historycznym.
Ty sam nie dajesz się zaszufladkować jako autor komiksów takich czy innych – robiłeś na przykład science fiction. We wszystkich twoich dziełach przewija się jedno pytanie – o człowieczeństwo i jego granice. To ważne, by stawiać je nieustannie? Ciekawi mnie to. Ciekawi mnie, jak działają ludzie, a w zasadzie to, jak nie działają. Jak się psują, co na to wpływa. A pytania trzeba stawiać, bo mało kto jeszcze myśli, coraz mniej jest refleksji nad własnym działaniem, nad jego efektami. Uważam więc, że to bardzo ważne i fascynujące – obserwować, do czego prowadzi ten brak używania mózgu. Co działo się z tego powodu kiedyś i co może się wydarzyć w przyszłości. O takim wybieganiu wprzód jest trochę „Wieczna wojna”, którą ryso-
24 wywiady
Tak, to bardziej opowieść o nas samych tu i teraz… Dokładnie, to właśnie miałem na myśli. A wszystkie te statki kosmiczne, planety, to jest tylko obudowa, przebranie. Czasem zabawnie jest zrobić SF, a poza tym ta konwencja pozwala często na przerysowanie. Tak zrobiliśmy w „Dallas Barr”, wzięliśmy zjawisko istniejące już w naszej rzeczywistości, opiekę zdrowotną, która pozwala ci kupować młodość, i podkręciliśmy tę sytuację w komiksie. Cała konwencja SF pozwala na stworzenie takiego lustra, w którym mogłaby się przeglądać ludzkość.
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Zarówno twój najnowszy komiks, jak i „Grand Prix” czy „Berlin” należą jednak do gatunku historycznej fikcji. Mnie zadanie napisania zmyślonej historii osadzonej w realiach danej epoki wydaje się być większym wyzwaniem niż napisanie czegoś opartego wyłącznie na faktach. Jak to jest u ciebie? To jest bardziej kłopotliwe, bo musisz wymyślać fabułę pasującą do realiów, ale z drugiej strony czysto historyczne relacje muszą być w 100% zgodne z prawdą; jeśli to tylko 95%, natychmiast powinno wypaść z szufladki „komiks historyczny”.
wałem do scenariusza Haldemana. Dla mnie „Wieczna wojna” to nawet nie jest SF.
W bolidach „Grand Prix” przejrzał się nadciągający totalitaryzm. Trzeba je było jednak najpierw narysować. Znam wielu rysowników, którym odwzorowywanie samochodów, ale też motorów czy koni nastręcza wiele trudności. Największym wyzwaniem były sceny dynamiczne, nie czuję się w tym dobrze, ale akurat samochody wyścigowe rysować lubię. To rzeczywiście nie jest łatwe, ale z drugiej strony w moim komiksie jeżdżą auta z przeszłości. Przypominają raczej pojemniki na kółkach, nie są tak skomplikowane, żadnych skrzydełek, wywietrzniczków, żadnych wydumanych ozdób. Po prostu pojazd i jego numer startowy, jakie to było piękne… A kiedy opowiadasz historię, co jest najtrudniejsze? Trzymanie dobrego rytmu, bo musisz mieć czas, by tak wiele rzeczy wyjaśnić, a jednocześnie musisz zachować emocjonujące tempo. Należy więc znaleźć odpowiednią równowagę między tym, co naprawdę lubisz robić, a tym, co zrobić powinieneś, by komiksy się spodobały. Bo czytelnik nie zawsze za tym nadąża. Sztuka pisania scenariusza to sztuka kompromisów No właśnie, jak to jest z czytelnikami? Masz takiego swojego pierwszego recenzenta, kogoś, kto dostaje komiksy zanim trafią do wydawcy? Tak, jest nim moja córka. Nigdy się nie buntowała przeciw temu, co robiłem, zawsze mi kibicowała. Od najmłodszych lat była bardzo blisko mojej pracy. Wiesz, dzieci lubią komiksy, a jak masz siedem lat i twój tata je robi – no, to jest coś! Ona się w to wciągnęła, czyta w zasadzie wszystko, co wychodzi spod mojej ręki i praktycznie zawsze, gdy czuję, że tkwię na mieliźnie, potrafi mnie z niej wyciągnąć i pokierować we właściwą stronę. Doskonale wie, jak opowiadać historie, choć nie jest twórczynią komiksów. Czasem coś rysuje, ale przede wszystkim pisze, więc rozumie problemy z konstruowaniem fabuły. Pomaga mi znajdować rozwiązania. Jesteśmy bratnimi duszami. Dobrze mieć kogoś takiego w swoim życiu.
WWW.HIRO.PL
dyzmatronik
tekst | KAMIL DOWNAROWICZ
Określacie graną przez siebie muzykę jako „trup-hop”. Możecie wyjaśnić, o co chodzi? Sosen: Jest to oczywiście żartobliwe określenie. Wzięło się stąd, że łączymy w jedną całość hip-hop z trip-hopem, do tego niektóre nasze utwory mają strukturę ambientową, dość poważną, zalatującą trupem… ale skocznym trupem!
Jak doszło do waszej współpracy? Wcześniej zajmowaliście się dość różnymi rzeczami. Artur „Sosen” tworzył muzykę do spektaklów, Maciej „Maciora” był zaś aktywny na polu hiphopowym. S: Poznali nas ze sobą znajomi. Nie pamiętamy już nawet kiedy, pewnie na jakiejś imprezie. Maciej zainteresował się moją muzyką, pytał o szczegóły i stwierdził, że można coś razem podziałać. M: Zawsze poszukiwałem nowych, niestandardowych rzeczy. Eksperymentowałem z muzyką już wcześniej. Napatoczył się Sosen, stwierdziłem, że fajnie gra i łącząc siły możemy stworzyć naprawdę ciekawą, nieszablonową muzykę.
W waszej twórczości można wyczuć sporo autoironii i dystansu do świata. Nie boicie się, że przez to odbiorcy nie potraktują was poważnie? M: Pewnie jest tak, jak mówisz. Ale nie zastanawiamy się nad tym zbytnio. Po prostu robimy to, co czujemy. Brzmi to banalnie, ale tak właśnie jest. Nie podkładamy się pod odbiorcę, nie myślimy o tym, jak zrobić mu dobrze za wszelką cenę. Z drugiej strony wydaje mi się, że brakuje w Polsce artystów, którzy mają dystans do siebie, do tego, co robią i do świata. Warto też pamiętać, że pod warstwą humoru kryje się tutaj głębszy przekaz.
foto | KACPER LIPIŃSKI
Obecnie szukacie managera, który zadba o koncerty i promocję. Zgłaszają się chętni? Macie już kogoś na oku? S: Obecnie prowadzimy rozmowy z dwiema osobami. Powiem ci, że znalezienie managera nie jest wcale łatwym zadaniem. Szukamy kogoś świeżego, ambitnego, z fajnym spojrzeniem na muzykę, na to, co robimy i na branżę. Do tego musi mieć wtyki, żeby organizować nam koncerty. Maciora: Nie chodzi nam o promotora, bo wydaje mi się, że sami sobie radzimy z tym tematem całkiem nieźle. Zależy nam przede wszystkim na graniu jak największej liczby koncertów.
co nam śmieszy i martwi jednocześnie. Tronik – to odwołanie do lat 80. i muzyki elektronicznej, która wtedy królowała, a do której nawiązujemy swoim brzmieniem.
Muszę o to spytać. Skąd nazwa Dyzmatronik i co oznacza? Czy ma coś wspólnego z legendarną postacią Nikodema Dyzmy? S: Nazwa zespołu składa się oczywiście z dwóch członów. Dyzma – wiadomo, odsyła nas do bohatera kultowego serialu. Podobnie jak Nikodem chcemy zrobić oszałamiającą, superszybką karierę! A tak na serio, to patrząc na otaczającą nas rzeczywistość, widzimy dużo postaci tego pokroju wokół siebie,
W tekstach dość barwnie portretujecie swoich rówieśników. Lubicie w ogóle swoje pokolenie? Jak można je pokrótce scharakteryzować? S: Ludzie z naszego pokolenia to już stare byki. Ostatnio spotkałem w parku kumpli z dawnych lat, którzy byli tam z praktycznie dorosłymi już dzieciakami. Okazało się, że np. nie słuchają już muzyki i w ogóle się tym tematem nie interesują. Widać wyraźnie, że jest to pokolenie schodzące, którego czas już minął. M: Patrząc na osoby w moim wieku, jestem lekko przerażony… Nie chcę skończyć z piwem na kanapie przed telewizorem. Nie czuję się częścią mojego pokolenia. Zresztą obaj z dystansu obserwujemy sobie i młodych, i starych. To jest zdrowe podejście, polecam każdemu.
öszibarack
tekst | KAMIL DOWNAROWICZ
Wasza nowa płyta przynosi także nowe brzmienie. Z zespołu odeszła Patrisia, która nadawała ton waszej muzyce. Zaczynacie na nowo? Rzeczywiście, ostatnie wydarzenia i odejście naszej wokalistki sprawiają takie wrażenie. Jednak WWW.HIRO.PL
pewna formuła grania zwyczajnie się nie wyczerpała. Udało nam się jednak wydać nową płytę. Zdecydowaliśmy nagrywać bez wokalu, co zdeterminowało styl oraz nadało specyficzną atmosferę temu krążkowi… Ale to wciąż ten sam zespół…
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Tytuł waszego nowego albumu „12” nawiązuje do formatu płyt winylowych. Jaki jest twój ulubiony nośnik muzyczny? Jesteś „tradycjonalistą” – kupujesz nadal czarne bądź srebrne krążki? Agim Dżejlijli: Uwielbiam celebrować kontakt z muzyką. Dla mnie to zawsze było święto – zobaczenie okładki, wyjęcie jej z opakowania, dokładne jej przestudiowanie. Dzięki temu płyta danego artysty staje się dla mnie dziełem bardziej komplementarnym. Dzisiaj idea albumu wydawanego w taki tradycyjny sposób zanika, nad czym ubolewam. Zwróć uwagę na jeden fakt: płyty winylowe – które najbardziej lubię – nie dawały większych możliwości czasowych dla muzyków. Mogłeś nagrać album, który trwał tyle a tyle. W ten sposób powstał pewien standard wypowiedzi artystycznej. Musiałeś zawrzeć całą swoją muzyczną osobowość w pięćdziesięciu kilku minutach. Z drugiej strony, ciężko nie zauważyć, że wraca moda na płyty winylowe. W fast foodach muzycznych, takich jak np. Media Markt, można znaleźć ich całkiem sporą ilość. Myślę, że doczekamy się powrotu małych butików muzycznych, do którym będą wybierali się melomani. Oczywiście to będzie pewna nisza, ale zdobędzie sobie stałe miejsce w kulturze.
ja postrzegam to raczej w kategoriach kontynuacji działalności Öszibarack. Po rozstaniu z Patrycją zespół miał praktycznie przestać istnieć. Dokonaliśmy głębokiej analizy naszej sytuacji, podsumowaliśmy dotychczasowe osiągnięcia i podyskutowaliśmy, jak widzimy swoją przyszłość. Mieliśmy wątpliwości, czy
Mam wrażenie, że „12” została nagrana w duchu techno/kraut-rock, co odróżnia ją znacznie od waszych pozostałych krążków. Od dawna tkwiła w was potrzeba zmiany brzmienia Öszibarack? Zdecydowanie. Patrycja nie przepadała za techno, z kolei reszta zespołu entuzjastycznie podchodziła do tego gatunku. Zawsze łączył mnie i chłopaków pewien typ myślenia minimalistycznego, skrojonego na wywołanie pewnych reakcji u odbiorców – tak, aby popadali oni w trans, rozluźniali się. Jeśli chodzi o kraut-rock, to wraz z Tomkiem jesteśmy wielkimi fanami dźwięków, które powstawały w Berlinie w latach 70., kiedy Niemcy starali się stworzyć własny muzyczny język w opozycji do dominującego w tamtych czasach rocka z Wysp i USA. Działalność Manuela Goettschinga, wpływy takich zespołów jak Neu! czy Can są na „12” widoczne. Wcześniej nie mogliśmy zawrzeć wszystkich swoich fascynacji w naszej muzyce, ponieważ wokal Patrycji narzucał zespołowi formę piosenkową. Teraz nagraliśmy płytę bardziej empiryczną, atawistyczną w brzmieniu, surową, bez niepotrzebnych udziwnień producenckich. Nagranie „12” zajęło nam pięć dni, ale oczywiście pomysły na kompozycje dojrzewały na przestrzeni ostatniego roku.
wywiady 25
AUDIORIVER W DNIACH 26-28 LIPCA W PŁOCKU JUŻ PO RAZ ÓSMY ODBĘDZIE SIĘ FESTIWAL AUDIORIVER. Z TEJ OKAZJI POPROSILIŚMY ORGANIZATORÓW O WYTYPOWANIE NAJWIĘKSZYCH, ICH ZDANIEM, GWIAZD IMPREZY. NASI DZIENNIKARZE PRZEDSTAWILI ZAŚ SWOJE TYPY
t s u m e e s tekst
KCJA | REDA
RUDIMENTAL LIVE Objawienie ostatnich miesięcy. 29 kwietnia wydali fantastyczną płytę „Home”, a świat oszalał na punkcie singli „Feel The Love”, „Not Giving In” i „Waiting All Night”, które na YouTube obejrzano już – odpowiednio – 22, 10 i 12 milionów razy. Na scenie zobaczymy pełną kapelę oraz muzykę przekraczającą granice między drum & bassem, soulem i hip-hopem.
PAUL KALKBRENNER LIVE Jedna z najbardziej kontrowersyjnych gwiazd na dzisiejszej scenie elektronicznej. Przez lata bożyszcze undergroundu, w 2008 roku zagrał główną rolę w filmie „Berlin Calling”. W 2011 roku przyciągnął największą publiczność w historii Audioriver.
26 muza
ED RUSH O ile podczas koncertów Rudimental czy Dirtyphonics usłyszymy raczej melodyjny drum & bass, tak set Eda Rusha będzie dla fanów bardziej ostrej i mrocznej odmiany tej muzyki. To on jest współodpowiedzialny za stworzenie gatunku zwanego tech-stepem.
JEFF MILLS / RICHIE HAWTIN Dwie niekwestionowane legendy muzyki elektronicznej. Mills wystąpi w piątek, Hawtin w sobotę. Obaj są reprezentantami tzw. drugiej fali Detroit techno, czyli grupy artystów, którzy zdobyli sławę na początku lat 90. To DJ-e, których występów się nie odpuszcza.
GUSGUS LIVE Jedna z ukochanych przez Polaków grup elektronicznych i aż dziwne, że nie było jej w naszym kraju aż od jesieni 2011 roku. Autorzy hitów „David”, „Moss” i bardzo udanej ostatniej płyty „Arabian Horse”.
WWW.HIRO.PL
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Wybór był naprawdę trudny. W pierwszej trójce znaleźli się Dirtyphonics, Ed Rush i Rudimental, jednak jeśli muszę wskazać tylko jedną ekipę – wybieram tych ostatnich. Żywy zespół z pełnym instrumentarium, jaki ma zjawić się na Audioriver w tym roku, wygrywa energią i żywiołowością nawet z najcięższym drum & bassem miksowanym na żywo z sampli, komputerów i płyt. Mimo mojej wielkiej sympatii do wspomnianej wcześniej konkurencji, mam przeczucie, że to właśnie Rudimental zbiorą pod sceną najwięcej publiczności. Z nimi po prostu nie da się nie bawić.
DIRTYPHONICS LIVE Oni także mają świeży debiut albumowy na koncie, ale znani są światu dłużej niż Rudimental, bo ich szalone koncerty uchodzą za wręcz legendarne. Przekonaliśmy się o tym na Audioriver 2009. Po tych Francuzach można spodziewać się absolutnie wszystkiego.
WWW.HIRO.PL
KARIN PARK LIVE W czasach, gdy The Knife poszło w trudno przyswajalną psychodelę, dobrze że jest artystka, która nie dość, że brzmi jak Fever Ray, to jeszcze ma wielki talent do pisania chwytliwych piosenek. Poza tym na scenie Karin Park także występuje z utalentowanym bratem.
SEBASTIAN RERAK
E NASZ ! TYPY
FUNCTION Reprezentantów dobrego techno na Audioriver nie brakuje, ale jeśli mielibyśmy wybierać jednego artystę, który wydał ostatnio najlepszy album, to Dave Sumner aka Function byłby numerem 1. Jego wydana w marcu płyta „Incubation” jest po prostu doskonała.
BARTŁOMIEJ LUZAK
Mr. Oizo bezwstydnie francuził zanim było to w dobrym tonie. Dłubał w tanecznej elektronice, glitchował i porywał się na zgoła awangardowe pomysły, cały czas pozostając cholernie charakterystycznym. Nagrał cztery długograje bez słabych punktów. Przeniósł surrealistyczną zabawę w „wybornego trupa” na grunt electro. Dał światu postać Flat Erika. A poza tym wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać francuski producent muzyki elektronicznej (nawet jeśli nie ma na imię Sebastien).
MR. OIZO Także Francuz, ale tym razem przedstawiciel charakterystycznego dla tego kraju brzmienia electro. Od żółtej laleczki i reklamy Levisa minęło już prawie 15 lat, a ten artysta wciąż jest jednym z guru gatunku.
muza 27
SUPER GIRL & ROMANTIC BOYS
to nie jest retro tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK
28 muza
foto | PAULINA OCHNIO
WWW.HIRO.PL
POJAWILI SIĘ KILKANAŚCIE LAT TEMU I NICZYM WICHER PRZESZLI PRZEZ ŚRODOWISKO MUZYKI ALTERNATYWNEJ. A POTEM ZNIKNĘLI, BY DOPIERO TERAZ WRÓCIĆ I ROZPOCZĄĆ KOLEJNY ROZDZIAŁ. SUPER GIRL & ROMANTIC BOYS OPOWIADAJĄ O TYM, CO BYŁO I JAK BĘDZIE Kiedy pomyśleliście, żeby odkurzyć szyld Super Girl & Romantic Boys? Ewa: W ogóle o tym nie myśleliśmy (śmiech). Kostek: Jeszcze jesienią ubiegłego roku nit z nas niczego takiego nie planował. Tymczasem w okolicach świąt przyszedł do mnie mój wieloletni przyjaciel, perkusista The Leszczers i powiedział, że chce działać w Romantikach, robić nowe numery. Pomyślałem, że może warto spróbować grania z pałkersem, to zawsze coś innego. To chyba dobrze się złożyło, bo teraz wreszcie można było w końcu wydać wasz stary materiał? Kostek: Tak, w ubiegłym roku wygasła feralna umowa, poczuliśmy się jak wypuszczeni z więzienia. Wtedy jeszcze nie kombinowaliśmy nad tym, żeby wreszcie wydać tamte piosenki. Byliśmy tak wkurwieni, że nie zajmowało nam to czasu, woleliśmy robić coś świeżego. „Miłość z tamtych lat” to powrót do tego, co było? Kostek: My nie chcemy do niczego wracać, wystarczy tych comebacków, ale samo wyszło. Zależy nam na wydobyciu z siebie odpowiedniej energii. Ewa: Nigdy nie mieliśmy też tak przemyślanego składu zespołu… Kostek: No i płyta, która teraz wychodzi, to raczej zapieczętowanie pewnego rozdziału. Wydajemy materiał, którego nie wolno nam było wydać przez dekadę. To pokazanie faka kilku osobom. Trochę ludzi zapewne cierpliwie czekało, żeby wasze piosenki usłyszeć na legalnych nośnikach, ale raczej więcej jest takich słuchaczy, którzy usłyszą was teraz po raz pierwszy. To dopingujące? Kostek: Dla mnie to jest ciekawsza sytuacja. Ewa: Aczkolwiek my robimy to przede wszystkim dla siebie, nie chcemy się nikomu podlizywać. Jeśli zatrybi między nami a nową publicznością – to super! Dla nas jednak najistotniejsza jest ta przyjemność z grania razem. Ja to się po prostu na nic nie nastawiam. Chcemy popracować i zobaczymy jak to będzie. Mamy już cztery utwory, które zrobiliśmy w ciągu trzech miesięcy. Kostek: Odczuliśmy przypływ adrenaliny. Nie mieliście takiej myśli, żeby zmienić nieco klimat albo nazwać całość inaczej? Kostek: Nie, bo jeśli chodzi o klimat, to my cały czas mierzymy w ten sam. Ewa: Na pewno da się odczuć zmiany wynikające z wieku, doświadczenia, technologii. Nie robimy teraz rzeczy na kolanie i w biegu – tyle różnic, a tak to cały czas my. Kostek: Tak, fundament, sedno pozostaje to samo, choć brzmienie i kawałki na przestrzeni lat się zmieniały. A czym w takim razie jest wasz fundament? Kostek: New romantic, może post new romantic, ale od szufladek nie jesteśmy my. Śmieję się, że to raczej muzyka lat dwudziestych, a nie osiemdziesiątych. Sam lubię słuchać najróżniejszych rzeczy, od grime’u, przez breakcore, po rzeczy, które grają składy ze wschodu… Ewa: Lubimy mieszać różne rzeczy, chociaż w sumie ja sercem jestem wciąż przy tym, co było grane trzy dekady temu. Zanim się z tego okresu wygrzebię, to pewnie będę już starszą panią, bo gdy wydaje mi się, że już ogarnęłam wszystko, to nagle słyszę jakiś niesamowity zespół, który nagrał może jedną piosenkę czy pół płyty… Kostek: Dla nas to jest stopklatka, ale nie chcemy wracać do tego okresu na takiej zasadzie jak Radio Złote Przeboje, odgrzewania kotletów. Super Girl & Romantic Boys to nie jest retro. Mam wrażenie, że gdy zaczynaliście, wyprzedziliście trend na takie granie. Kostek: Gdy podpisywaliśmy kontrakt, koniunkturę nakręWWW.HIRO.PL
cały dinozaury z lat osiemdziesiątych, które postanowiły wrócić na scenę. Ale my zaczynaliśmy grać już wcześniej, u schyłku lat dziewięćdziesiątych, gdy w modzie było co innego – techno i piguły. Nasza muzyka narodziła się na skłotach, potem dowiedzieliśmy się o tym, że popularny staje się electroclash. Mieszkam teraz w Berlinie i widzę, że coraz więcej młodych ludzi zakłada jakieś zespoły, tu syntezator, tam śpiew, ale to wszystko jest pastisz, zabawa, a my byliśmy zawsze do bólu poważni i nawet jak się bawimy i jesteśmy w amoku, to nie robimy sobie jaj. Ewa: Nie chciałabym też nigdy grać w zespole, który goni za modą. Nigdy jej nie śledziliście? Ewa: Nigdy, toteż zawsze dużym zaskoczeniem jest dla mnie to, że ludzie przychodzą na nasze koncerty. Jestem zdziwiona tym zainteresowaniem niezależnie od tego, czy gramy dla pełnego klubu, czy dla pięciu osób, bo takie koncerty też nam się zdarzały. I były magiczne! Kostek: Często takie występy wypadały o niebo lepiej niż występy przed tysiącami osób (śmiech). Raz graliśmy na jakiejś imprezie, gdzie, jak się śmieję, supportowało nas Blue Cafe. Najgorsze było to, że „względy bezpieczeństwa” sprawiły, że ludzie musieli stać za barierkami z dala od sceny, a najbliżej niej tkwili jacyś przerośnięci ochroniarze. Stoisz na wielkiej scenie, nie widzisz siebie nawzajem. Ludzie chcą was słuchać. Mam wrażenie, że spory wpływ mają na to teksty jakie piszecie. Kostek: Jeśli o to chodzi, to staramy się być wierni ideałom lat 80. Teksty muszą mieć rytm. Dla mnie pod tym względem mistrzem jest Andrzej Mogielnicki, który pisał i dla Urszuli, i dla Trojanowskiej, dla Lady Pank i Dwa plus Jeden. Potrafił znaleźć krótkie a jednocześnie dynamiczne i ostre metafory. To taka tradycja, której próbujemy hołdować. Bo potem to się wszystko już w polskich piosenkach rozmydliło, zasyfiło i zmieniło w nie wiadomo co. Zmieniły się też miejsca, w których zespoły grają. Warszawa może być nie do poznania. Kostek: My trochę tęsknimy za czasami, kiedy nie było takiego klabingu, klubokawiarni, były za to fuksówki na ASP i domy kultury. Graliśmy koncerty w Karuzeli na Jelonkach, na Kole na Deotymy. Grywaliśmy pod Warszawą w Mińsku Mazowieckim, w Milanówku, w Otwocku. To są zajebiste miejsca i teraz ludzie zapomnieli trochę o tych peryferiach, które są najbliższe naszym sercom. Ja lubię posiedzieć na Jelonkach w parku dzikim pod rurą albo spotkać się z kimś pod Mostem Grota Roweckiego, usiąść na murku. Ewa: Jak myślę o tym, gdzie najchętniej zagralibyśmy koncert, to pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to Karuzela. I mam pewność, że coś tam zagramy. I nie chodzi nam też o to, że zamierzamy bojkotować kluby, nie, z przyjemnością będziemy grać i tu, i tam, po prostu przedmieścia i małe miasteczka też potrzebują uwagi. Kostek: Tak, chcemy przywrócić życie w miejscach, które są trochę martwe, bo jest tam więcej przestrzeni dla umysłu. A teraz na świecie wraca taka tendencja, żeby grać właśnie dalej od centrum miasta. W Berlinie najlepsze imprezy i koncerty organizuje się w takich dzielnicach jak Marzahn, na blokach. Zresztą to osiedle jest niezłe, ma opinię nazistowskiego, ale w tej chwili rządzą tam Cyganie, Wietnamczycy i przedstawiciele byłych republik sowieckich. Ja chodzę tam do ruskiej bani i czuję się czasem, jakbym był w Wołgogradzie (śmiech). No właśnie, wiem, że SGRB grali już w najróżniejszych miejscach poza Polską, i na zachodzie, i na wschodzie. Czy teraz planujecie jakieś dalsze trasy? Kostek: Jasne! Z przyjemnością wrócimy na wschód, ale do wszystkiego musimy się jeszcze trochę przygotować, mieć więcej nowego materiału. Jesteśmy na dobrej drodze.
nowa pł y t a
GIRLS AGAINST BOYS
kiedyś fanziny, dzisiaj twitter tekst | SEBASTIAN RERAK
mniej ciekawiło nas także, z jakimi spotkamy się reakcjami. Póki co jest nieźle, choć inaczej niż kiedyś. Brzmienie GvsB się nie zmieniło, za to publiczność i owszem. Spora część tej publiczności nie przywiązuje też wagi do całego tego etosu, jaki wiąże się z waszą historią. Wiesz, legenda waszyngtońskiego post-hardcore’u itd. Tak, oczywiście, przy czym GvsB było zawsze dziwnym zespołem. Pochodzimy z Waszyngtonu, ale przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku, a współpracowaliśmy z wytwórnią z Chicago. Ogólnie nieźle rzucało nas po orbicie (śmiech). Współczesne dzieciaki faktycznie nie zawsze kumają skąd i kim jesteśmy. Kiedyś wszystko było jasne – graliśmy dla ludzi, którzy mieli podobny pogląd na muzykę, znali naszą wytwórnię i wiedzieli, czego się spodziewać. Nadal spotykamy weteranów, którzy wciąż przychodzą na koncerty, kupują winyle i zbierają nagrania, ale oni należą chyba do wymierającego gatunku.
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
ZESPÓŁ, KTÓRY PRZERZUCIŁ MOST MIĘDZY WASZYNGTOŃSKIM POST-HARDCORE’EM A CHICAGOWSKIM NOISE’EM, STAJĄC SIĘ W REZULTACIE JEDNYM Z FILARÓW SZEROKO ROZUMIANEJ ALTERNATYWY. DZIŚ BARDZIEJ MEN NIŻ BOYS, DOJRZALI PANOWIE WRACAJĄ PO DŁUGIEJ PRZERWIE, ABY ZNÓW WYEMITOWAĆ TROCHĘ ZDROWEGO HAŁASU. I SĄDZĄC Z TEGO, CO MÓWI GITARZYSTA I WOKALISTA SCOTT MCCLOUD, NASTROJE IM DOPISUJĄ Ostatni album przed rozpadem, „You Can’t Fight What You Can’t See” nagraliście w roku 2002, a więc w momencie kiedy w przemyśle muzycznym wiele zaczęło się zmieniać. Nie masz wrażenia, że po reaktywacji zespołu wkraczacie w inne środowisko? Zdecydowanie tak. Dziś panuje zupełnie odmienny klimat dla zespołów rockowych. Muzyczny underground, taki, jakim rozumieliśmy go kiedyś, jest obecnie zupełnie inaczej odbierany. To dziwne uczucie, ale wracając do czynnego grania, musimy poniekąd nauczyć się wszystkiego od podstaw (śmiech). No i na nowo zjednać sobie publikę. To także mam na myśli. Bardzo intensywnie koncertowaliśmy u schyłku lat 90., ale wtedy wszystko odbywało się w mocno punkowym duchu. Dziś występujemy w innych miejscach, a publiczność stanowią zarówno ludzie pamiętający nas z dawnych czasów, jak i tacy, dla których jesteśmy enigmą. Zabawne, ale wciąż przeżywamy pewne zaskoczenie, kiedy ktoś domaga się utworów, jakich nigdy nie graliśmy na żywo. Myślę, że dzieje się tak dlatego, że z czasem niektórzy po prostu dobrze przetrawili nasze nagrania. Wróciliśmy ponieważ jesteśmy naprawdę dumni z tego, co osiągnęliśmy wcześniej, nie-
30 muza
WWW.HIRO.PL
Podobno zarejestrowaliście jakieś nowe utwory i są widoki na EP-kę jeszcze w tym roku. Zgadza się. W jaki sposób ją wydacie? Prawdopodobnie nie nakładem żadnego labela. Po tym jak Touch & Go przestało wydawać płyty, pewien nasz przyjaciel z firmy założył własną dystrybucję. Najpewniej zajmiemy się tą EP-ką z jego pomocą. Na obecnym etapie działalności wolelibyśmy nie szukać nowego wydawcy i przerabiać wszystko od początku (śmiech). Współpraca z wytwórnią to dodatkowe zobowiązanie, które nie jest nam do niczego potrzebne. Możemy sami zanieść muzykę odbiorcom, co jest ekscytujące i zwyczajnie rozsądne. A poza tym oszczędza czas, energię i pieniądze.
Z drugiej strony takie Touch & Go było marką samą w sobie i rękojmią określonego brzmienia. Odkąd wytwórnie zaczęły tracić na znaczeniu, nie cieszą się już podobną renomą. To prawda, trochę mi tego brakuje. Dorastaliśmy obserwując, jak Touch & Go, Dischord czy Amphetamine Reptile budują swoją markę. Teraz niezależne wytwórnie hołdują bardziej mainstreamowej estetyce. Realia sprzyjają homogenizacji, a muzyka staje się w moim odczuciu zbyt popowa. My zawsze graliśmy głośną, zgrzytliwą muzykę, opartą na post-punku, ale też mającą w brzmieniu jakiś komponent metalowy. Mówię całkiem poważnie, dopiero niedawno uświadomiłem sobie, jak wiele naszych utworów ma pewien podskórny metalowy sznyt (śmiech). Sądzę, że nigdy nie pasowaliśmy do żadnej sceny, staliśmy gdzieś w połowie drogi między Dischordem a Touch & Go. Wspólnie z Fugazi tworzyliście też fundamenty postpunkowej alternatywy. To ciekawe, że Fugazi zawiesiło działalność w tym samym czasie, kiedy GvsB wydało ostatni album. Chyba czasy ogólnie nie sprzyjały tworzeniu takiej muzyki. Rzeczywiście. Nie znam wprawdzie powodów, dla których grania zaprzestało Fugazi, ale nam zaczęło w tamtym czasie dokuczać wrażenie, że wciąż robimy to samo. Nie po to zakładaliśmy zespół, aby powtarzać się, a jeśli nachodzi cię takie poczucie, to jest to bardzo niepokojący sygnał. Czułem, że ten zespół karleje i pora na przerwę, choć wtedy nie sądziłem, że będzie się ona ciągnęła w nieskończoność (śmiech). Poza tym chyba też daliśmy się uwieść magii nowego millenium. Tricky nagrał kiedyś album zatytułowany „Pre-Millenium Tension”. Zbyt wielu muzyków robiło sobie nadzieje związane z tym mitycznym XXI wiekiem. Przyszłość tymczasem nadeszła, nic ciekawego się nie zdarzyło i ekscytacja wyparowała. Pamiętam też recenzję, jaką po jednym z naszych ostatnich koncertów zamieścił „The New York Times”. Padło tam zdanie w stylu: „Girls Against Boys to nadal świetny zespół, ale jego brzmienie nie jest już świeże”. Nam też udzieliło się wtedy poczucie, że nasze wspólne dzieło straciło na aktualności. Co zabawne, gdy dziś słucham „You Can’t Fight What You Can’t See”, to mam wrażenie, że jest w tej płycie coś, czego wcześniej nie zauważałem. Widocznie dzisiaj jest bardziej istotna niż dziesięć lat temu (śmiech). Sądzisz, że musieliście zastanowić się, po co w ogóle gracie? Nie musieliśmy się zastanawiać, taka refleksja pojawiła się sama. W trakcie tej przerwy pozbyliśmy się presji, aby zmieniać swoje brzmienie. Na początku minionej dekady było duże ciśnienie, aby coś modyfikować, a w konsekwencji dostosować się do wymogów rynku. Wszystko musiało być nowe, nowe, nowe – istny kult nowości. Dziś jesteśmy od tego zupełnie wolni, możemy wszystko robić po swojemu i nie staramy się nikomu przypodobać. Jak na oldskulowców, nie obawiacie się też wcale nowych technologii i społecznościowych mediów. Macie nawet konto na Twitterze (śmiech)! Nie ma się czego obawiać, muzyka korzysta dziś także z takich narzędzi. Kiedyś nie było Twittera, Facebooka i YouTube, ale były na przykład fanziny, które krążyły po kraju całkiem efektywnie. Teraz wszystko dzieje się natychmiast, nie trzeba już czekać aż jakiś wywiad pojawi się drukiem, tego samego dnia można znaleźć go w sieci. Trzeba korzystać z możliwości, jakie są pod ręką. To nowe narzędzia dla starych zespołów (śmiech).
WWW.HIRO.PL
RUDIMENTAL
to ma dawać kopa!
32 muza
tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK
NOWE ODKRYCIE SCENY KLUBOWEJ
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Z KESI DRYDENEM Z ZESPOŁU RUDIMENTAL, JEDNEJ Z GWIAZD TEGOROCZNEGO FESTIWALU AUDIORIVER, ROZMAWIAMY O MAGII LONDYNU, MULTIKULTUROWYM DZIECIŃSTWIE I O POMYŚLE JAKI LEŻY U PODSTAW ZESPOŁU ZE SZCZYTÓW BRYTYJSKICH LIST PRZEBOJÓW Wasza muzyka wydaje się być idealna do grania na żywo, czy to było fundamentem przy tworzeniu składu Rudimental? U podstaw tkwiły nasze muzyczne potrzeby. Z jednej strony chcieliśmy wreszcie zrobić wspólnie album, bo wcześniej tylko pracowaliśmy dla innych. Chcieliśmy też zrobić coś z wokalistami, bo mieliśmy już doświadczenie w graniu muzyki instrumentalnej, graniu imprez klubowych. Z drugiej strony marzyło nam się, by zebrać taki skład, który pozwoli nam grać sporo na żywo, bo jednak scena to nasz żywioł. Od początku więc w planie było zderzenie elektroniki robionej na komputerach z żywymi instrumentami. Nie chodziło absolutnie o to, żeby najpierw coś nagrać, pracując z samplerem, a potem kazać muzykom to odtwarzać. Nie – weszliśmy wszyscy razem do studia i postawiliśmy na wymianę energii i doświadczeń. Brytyjska muzyka elektroniczna bywa brudna, ciężka, czasem agresywna, przesycona pesymizmem, ale wy poszliście w zupełnie inną, bardziej pogodną stronę. Nigdy nie wkręciliśmy się w te mroczne klimaty. Pracując nad naszymi nagraniami, staraliśmy się, żeby brzmienie instrumentów nie szło właśnie w tę ponurą stronę. To miało dawać kopa. Sami jesteśmy pozytywnymi ludźmi, lubimy robić dobrą muzykę, także w tym drugim, bardziej duchowym znaczeniu. Chcemy, żeby publiczność pod sceną tańczyła i szalała, a po wszystkim pozostawał dobry nastrój i miłe wspomnienia. A jakie muzyczne wspomnienia wynieśliście z czasów młodości? Dorastaliśmy słuchając przede wszystkim UK Garage i UK Funky, przeżyliśmy złotą erę drum’n’bassu. Słuchaliśmy hip-hopu, pamiętam zresztą do dziś ten moment, kiedy pierwszy raz z głośników poleciała płyta „The Score” Fugeesów, a potem pierwsze solo Lauryn Hill. Potem pojawiła się chęć odkrywania przeszłości, poszukiwanie nagrań Marvina Gaye’a. Dorastaliśmy też w niesamowitym kulturowym tyglu, przez co na co dzień chłonęliśmy dźwięki muzyki z całego świata, którą imigranci, tacy jak nasi bliscy, przywozili ze swych rodzinnych stron. Gdybyś więc pytała o konkretne inspiracje, bardzo trudno byłoby mi uprzywilejować którykolwiek z tych składników. Wszystkie są ważne. Jaki był pierwszy instrument, na którym grałeś? Najpierw zacząłem grać na bębnach i to wydaje się być bardzo naturalny wybór, bo często nauka była połączona z zabawą. Potem, gdy miałem sześć lat, rozpocząłem lekcje nauki gry na pianinie. Do dziś mam przed oczami scenę, w której po raz pierwszy sięgam po książkę z nutami, jej tytuł brzmiał „Book of Rudiments”, zabawne, ale to właśnie ona zainspirowała nas, gdy szukaliśmy nazwy dla naszego zespołu. Rudiment to strzępek, ale w liczbie mnogiej zazwyczaj określa się tym mianem podstawy wiedzy, każdy z nas osobno w tym zespole to taka cząsteczka, dopiero gdy spotykamy się razem, jest solidna podstawa do muzycznych poszukiwań i zabawy. Często wciągacie do tej zabawy wspominanych już przez ciebie wokalistów. Z jednej strony są to gwiazdy takie jak Emeli Sande, z drugiej nowe twarze takie jak John Newman i Ella Eyre. Co zadecydowało o tym, że właśnie ci artyści zaśpiewali na waszym debiutanckim albumie? Z Johnem to jest ciekawa historia, byliśmy kiedyś z chłopakami z zespołu w pubie i John Newman grał tam akurat akustyczny koncert. Bardzo kameralny, ale poruszający. Na tyle, że postanowiliśmy go zaprosić do wspólnych nagrań i okazało się, że w innej, bardziej klubowo-elektronicznej estetyce też doskonale się odnajduje. Jeśli zaś chodzi WWW.HIRO.PL
DISCLOSURE
o śpiewające dziewczyny, najczęściej po prostu przychodziły do studia dogrywać jakieś wokale do cudzych utworów albo pracowały nad swoimi piosenkami. Te, których głos potrafił nas urzec, zapraszaliśmy do współpracy z nami. Z Alexem też spotkaliśmy się, pracując w studio nagraniowym, a Emeli pojawiła się na jednym z naszych koncertów i była tak cudowna, że zgodziła się na współpracę bez mrugnięcia okiem. Dla nas najważniejsza jest właśnie ta naturalność i to, że współpracując z takimi ludźmi, możemy robić muzykę z duszą. Słuchaj, z tego co mówisz wynika, że Londyn wciąż pozostaje miejscem, w którym w zwykłym pubie można wyłowić prawdziwy talent. Tak rzeczywiście jest? Jasne! Londyn wciąż tętni artystycznym życiem, tu jest dobra atmosfera do tego, by poszukiwać, by robic coś nowego i rzucać wyzwania. Faktycznie jest mnóstwo klubów i pubów dających debiutantom szanse na to, by oswajali się z publicznością i zdobywali pierwsze szlify. W Hackney, gdzie mieszka moja rodzina i rodzina Piersa, z którym założyliśmy Rudimental, wciąż pojawiają się nowe twarze, jest ferment i mnóstwo nowych talentów, które tylko czekają na odkrycie. Cieszę się, że to właśnie tu chodziłem do szkoły muzycznej, bo Londyn pozwolił mi uwierzyć, że się da, że można zrobić coś ze swoją muzyką. Wasze piosenki chętnie grano w radiu, mimo że na początku byliście tylko kolejnym szerzej nieznanym zespołem. Czyli w Wielkiej Brytanii to medium wciąż świetnie sprawdza się w roli promotora młodych artystów? Radio wciąż odgrywa olbrzymią rolę w odkrywaniu talentów To doskonały sposób, by dotrzeć do dużej ilości ludzi, bo Brytyjczycy wciąż chętnie słuchają radia. Jest mnóstwo zapaleńców, którzy pracują w rozgłośniach jako didżeje i chce im się po prostu szukać, słuchać i polecać nowe rzeczy. Jesteśmy wdzięczni właśnie takim ludziom za to, że pozostają otwarci i ciekawi. Oczywiście zanim trafiliśmy do normalnych rozgłośni, nasze piosenki grały pirackie radiostacje. To jest dopiero ważne ogniwo w dostarczaniu muzyki ludziom! Wiadomo już, że gdyby nie pirackie radiostacje, kilka ważnych zjawisk muzycznych mogłoby nie wykiełkować. Internet wciąż nie przejął tej roli. I dobrze. Pirackie stacje to cała kultura! Ale wy nie zrezygnowaliście z promowania swojej muzyki za pośrednictwem internetu. Macie swoją stronę, oprócz tego fanpage na Facebooku, każdy z członków zespołu prowadzi Twittera i oczywiście zamieszcza zdjęcia na Instagramie – to ważne, żeby umożliwiać fanom interakcję? Jasne. Dzięki temu możemy pokazywać, co u nas słychać nowego, gdzie jesteśmy i co robimy, możemy przypominać, gdzie będziemy występować, a ci, którzy już słyszeli nasze piosenki albo byli na koncertach, mają miejsce, żeby podzielić się wrażeniami i to jest ekstra. No dobra, skoro już wspominasz o koncertach, to na zakończenie spytam o to, czy występy na żywo takie jak ten, który szykujecie na płocki Audioriver, dają wam pole do popisu, żeby odejść trochę od studyjnych wersji piosenek i poimprowizować? Zawsze! Mając pod ręka instrumenty, trudno się opanować, żeby nie zagrać czegoś inaczej, czasem zaszaleć, tu dodać kilka dźwięków, tam coś przeciągnąć. Zwłaszcza trębacze z naszego składu mają w zwyczaju polecieć w jakieś solówki. Amir grając na gitarze też czasem coś zmieni, chociaż wiadomo, że trzon musi zostać ten sam. Po prostu trzeba pamiętać, że część osób póki co przychodzi usłyszeć to Rudimental, które znają z przebojów, a inni usłyszą nas po raz pierwszy w życiu. I chcemy sprawić frajdę wszystkim.
ZAWIERA SINGLE: Latch feat. Sam Smith
White Noise
feat. AlunaGeorge
You & Me
feat. Eliza Doolittle
DEBIUTANCKI ALBUM
SETTLE
JUŻ W SPRZEDAŻY!
WODECKI
najchętniej odcinałbym kupony tekst | KAMIL DOWNAROWICZ
Czym dzisiaj zajmuje się Zbigniew Wodecki? Najchętniej to odcinałbym kupony od tego, co mi się nagrabiło przez lata… Jednak natłok zajęć i intensywność mojego życia nie pozwala mi na to. Obecnie na przykłąd piszę muzykę do spektaklu „Wesele” wg Wyspiańskiego. Reżyser Krzysztof Jasiński wziął się za inscenizowanie trzech dzieł tego twórcy, które złożą się na tryptyk zamknięty w haśle „Wędrowanie". Poza tym dużo koncertuję – nawet dzisiaj, gdy z panem rozmawiam, jestem w trakcie trasy po całej Polsce. Gram z Filharmonią Gdańską, gram koncerty charytatywne dla dzieciaków, gram po prostu dużo. No i oczywiście w sierpniu czeka mnie bardzo ciężkie przedsięwzięcie w postaci występu na OFF Festivalu wraz z zespołem Mitch & Mitch. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, co tam będzie się działo! Ta niepewność mnie strasznie męczy, ale i ekscytuje. Widzi pan zatem, że jednak trochę tych zajęć mam… Czasami zastanawiam się, po co ja to wszystko robię? Może czas już dać sobie spokój? Ale z drugiej strony, daje mi to wciąż wiele frajdy. No właśnie, niezwykłą frajdą dla publiki OFF Festivalu będzie na pewno pana występ wraz z Macio Morettim. Jak właściwie doszło do realizacji tego projektu? Przed paroma laty zagrałem z Mitch&Mitch koncert w radiowej Trójce. Zgłosili się wtedy do mnie z propozycją wspólnego grania. Nie wiedziałem nawet, kim oni są, myślałem, że Macio to jakiś Anglik. Ale zgodziłem się spotkać z tym dziwnym zespołem. I na własne oczy zobaczyłem, że to bardzo utalentowani ludzie, którzy potrafią w niezwykle niewymuszony sposób bawić się muzyką. Nawet na kimś w moim wieku robiło to wrażenie. To fantastyczni artyści, ale i fantastyczne osobowości. Występ w radiu wspominam bardzo dobrze, chociaż pamiętam, że byłem mocno zestresowany. Grałem na klawiszach, ale do końca nie wiedziałem, czy robię to dobrze, czy spełniam oczekiwania zespołu. Niepewność zniknęła w momencie, kiedy spojrzałem na świetnie bawiących się ludzi. Publika szalała! Zupełnie jak w najlepszych amerykańskich klubach, w których bywałem jakieś 20-30 lat temu. Pomyślałem – chyba czegoś nie wiem o współczesnej muzyce i o życiu. Dlatego kiedy Mitch & Mitch przyszli znowu do mnie, powiedzieli, że uwielbiają moją debiutancką płytę sprzed czterdziestu lat i chcą ją zagrać w całości na OFF Festivalu, to powiedziałem – czemu nie. Macio zaskoczył pana? I to jak! Ja w ogóle zapomniałem o istnieniu swojej pierwszego solowego albumu! Nagrałem go w 1976 roku, od tej daty minęło prawie 40 lat. Zaimponowało mi, że dla Mitch & Mitch to bardzo dobra rzecz, warta odświeżenia i ponownego zaprezentowania. Moja próżność i kabotynizm dały o sobie znać (śmiech). Oddałem więc sprawy w ręce zespołu. Oni przygotowują całą muzykę, ja przyjdę na gotowe i zaśpiewam do przerobionych aranżacji swoich piosenek. Marzy mi się i jestem właściwie pewien, że Macio wyciągnie z mojej twórczości to, czego ja do końca nie potrafiłem, romansując z muzyką pop. Odbywacie już wspólne próby?
34 muza
„SZCZERZE? WOLĘ, ŻEBY MŁODE POKOLENIE SIĘGAŁO PO CHOPINA, BACHA CZY BEETHOVENA. NIECH POSŁUCHAJĄ TEGO PRZEZ DWA LATA, WYROBIĄ SMAK I GUST. PO CO IM TAKIE MOJE POPOWE PIOSENECZKI?” – PYTA MUZYK, WOKALISTA I KOMPOZYTOR, ALE TAKŻE MISTRZ AUTOIRONII ZBIGNIEW WODECKI, JEDNA Z GWIAZD SIERPNIOWEGO OFF FESTIVALU
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Jeszcze nie. Z niecierpliwością czekam na telefon w tej sprawie. Chcę już bardzo poznać przynajmniej formę, jaką przybierze nas wspólny występ, bo ja naprawdę nie wiem, co to do końca będzie! Znam pewien zarys. Wiem natomiast, że ufam chłopakom w stu procentach, inaczej nie pozwoliłbym im tknąć żadnego mojego kawałka (śmiech). Powiem panu jedno, moja muzyczna osobowość zostanie doszczętnie zniszczona, a na jej gruzach publiczność w Katowicach zobaczy całkiem nowego Wodeckiego. To mogę zagwarantować. Z drugiej strony mam stresa, jak za młodzieńczych lat. Do tego stopnia, że puszczam sobie swój album w samochodzie, praktycznie przez cały czas i odświeżam go w pamięci. Okazało się, że pozapominałem teksty do piosenek! Skończy się na tym, że na scenie będę mieć ściągi. To niesprawiedliwe, Mitchowie są wyluzowani, a mnie zżera trema! Oprócz tego, że jest pan wokalistą, gra pan także na wielu instrumentach. Czy na scenie OFF Festivalu zaprezentuje pan próbkę swoich możliwości? Myślę, że tak. Jestem przede wszystkim skrzypkiem, oprócz tego gram na fortepianie i trąbce. Pewnie dorwę się do jakiegoś instrumentu, chociaż na chwilę. Festiwal Artura Rojka kojarzy się przede wszystkim z muzyką ambitną, niszową. Młodzi ludzie, którzy się tam pojawiają, są dość wymagający, na słowo „pop” reagują alergicznie. Czy nie boi się pan, że nie wpasujecie się z Mitchami w ten klimat? No właśnie o to chodzi. Mam obawy jak cholera. Ale cóż, będę udawał, że ich w ogóle nie mam i czuję się jak najbardziej okej i na miejscu. Zrobię wszystko, by nie dać się skopać i pokazać się z jak najlepszej strony. Dam czadu. Występ Wodecki / Mitch & Mitch może mieć wymiar przełomowy. Być może dzisiejsze młode pokolenie zacznie sięgać do popkulturowego dorobku naszego kraju, który często jest ignorowany lub wyszydzany. Szczerze? Wolę, żeby młode pokolenie sięgało po Chopina, Bacha czy Beethovena. Niech posłuchają sobie tego przez dwa lata, wyrobią smak i gust. Po co im takie moje popowe pioseneczki? Sto pięćdziesiąt lat temu i wcześniej powstawała muzyka najwyższych lotów, nie do przeskoczenia dla nikogo. Trzeba ją po prostu znać i doceniać. A co tam taki Wodecki. Czy słucha pan jakichś dzisiejszych młodych zespołów? Jeżeli tak, to jakich? Nie chce mi się. Jak oglądam telewizję i widzę, jaką promuje się tam muzykę, to aż mnie głowa boli. Ta ciągła pogoń za hitami, za przebojami – nie o to przecież chodzi! Ja w tym nie chcę uczestniczyć, wypisuję się. Jest za dużo dobrej muzyki klasycznej, której jeszcze nie do końca zgłębiłem. Tylko to mnie w tej chwili interesuje. Nie znam na przykład całej twórczości Czajkowskiego i muszę tę zaległość nadrobić. Niech młodzi ludzie słuchają młodych zespołów, ale tych dobrych, niewystawianych na światło reflektorów, a często kryjących się w małych klubach. Niech młodzi szukają, odkrywają, ale z głową. I niech nie zapominają też o genialnych twórcach z minionych epok.
WWW.HIRO.PL
„Niech młodzi ludzie słuchają młodych zespołów, ale tych dobrych, niewystawianych na światło reflektorów, a często kryjących się w małych klubach. Niech młodzi szukają, odkrywają, ale z głową. I niech nie zapominają też o genialnych twórcach z minionych epok.”
POLE DANCE
pole do popisu tekst | INKA ZAJĄC
foto | KASIA MILEWSKA
TO BĘDZIE WYWIAD Z GRUBEJ RURY. O TYM, CZY DA SIĘ ZATAŃCZYĆ NA ZNAKU DROGOWYM, JAK USTAWIĆ SWOJE CIAŁO W POZYCJI FLAGI I PO CO KOMUŚ RURKA NA ŚRODKU SALONU, ROZMAWIAMY Z KASIĄ BIGOS, TANCERKĄ POLE DANCE Nie odkryjemy Ameryki stwierdzeniem, że ludziom taniec na rurze kojarzy się głównie ze striptizem. Ile razy musiałaś odpowiadać na pytanie, czy pracujesz w nocnym klubie? Na szczęście ani razu. Zwykle jest tak, że kiedy kogoś poznaję i mówię, że tańczę pole dance, muszę też od razu wytłumaczyć, co to za taniec – ludzie zwyczajnie nie kojarzą tej nazwy. Wtedy informuję że trenuję taniec na rurze, ale nie ma on nic wspólnego z nocnym klubem. Większość osób natychmiast łapie temat – wiedzą, że jest taki sport, a często nawet okazuje się, że widzieli na YouTube filmiki z pokazów czy zawodów i naprawdę są pod wrażeniem. Fakt, widziałam cię w akcji w jednym z teledysków zespołu My Riot i jestem pełna podziwu dla tego, co wyprawiasz na tej rurce. Takie hardkorowe ewolucje wymagają pewnie jeszcze bardziej hardkorowych treningów? Można tak to ująć. Pole dance wymaga ogromnej siły i ciągłej pracy nad elastycznością ciała. Pewnie nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale moim zdaniem ten styl to w 80 procentach akrobatyka, a tylko w 20 procentach taniec. Tym właśnie różni się od lap dance i go-go. Wystarczy wyobrazić sobie tzw. flagę. W tej figurze unieruchamiam moje ciało w pozycji poziomej, tzn. równolegle do podłogi i trzymam się rurki tylko dłońmi. To naprawdę trudna sprawa. Doskonale wiedzą to chłopaki i dziewczyny trenujący np. street workout. Ale ich jakoś nikt nie pyta, czy tańczą w nocnym klubie… Może dlatego, że oni nie tańczą w sportowym staniku i ultrakrótkich spodenkach. Nie da się inaczej. W ubraniu po prostu nie masz odpowiedniej przyczepności. Okej, przychodzisz na trening i co? Schemat zawsze jest ten sam. Na początek porządna, 20-minutowa rozgrzewka. To arcyważna część, ponieważ w tym sporcie naprawdę nietrudno o kontuzję. Swoją drogą sama przeżyłam już trzy poważne naderwania ścięgien i za każdym razem słyszę od lekarzy, że mam przestać trenować, że z takimi bliznami na ścięgnach nie będę robiła szpagatów. Zawsze udowadniam sobie i im, że to nieprawda – wystarczy mierzyć siły na zamiary i nie spieszyć się ze wszystkim. Po rozgrzewce przychodzi czas na właściwy trening. Początkowo, aby dogrzać ciało, stawiamy na tzw. figury kręcone (bardziej taneczne), czyli te, które robi się w ruchu. Potem przychodzi czas na akrobatykę, czyli figury, które wymagają dużo siły, sprawności, rozciągnięcia
36 sport
i równowagi. Na koniec krótki stretching. Myślę, że nie minę się z prawdą, kiedy powiem, że każdy trening oznacza przekraczanie granic własnego ciała. To ciągła walka. Ale właśnie dzięki temu ten styl daje tak wiele satysfakcji i tak skutecznie uzależnia. Pokazuje ci, ile naprawdę masz w sobie siły. No właśnie, może wyjaśnijmy ludziom, ile siły potrzeba do tego, aby tańczyć pole dance. Ile razy się podciągniesz? Nigdy nie liczyłam, ale wydaje mi się, że całkiem sporo, zwłaszcza jak na kobietę. Zresztą jestem chyba do tego predysponowana. Trenuję dwa i pół roku i od tego czasu moje ciało zmieniło się niewyobrażalnie. Tkankę tłuszczową zastąpiły mięśnie, które same zaskakują mnie jeśli chodzi o ich „kobiece” możliwości. Ostatnio zakochałam się w CrossFicie. Okazuje się, że mimo iż nigdy wcześniej nie trenowałam tej dyscypliny, całkiem nieźle sobie w niej radzę. To wszystko dzięki rurce – pole dance to w zasadzie nieustanna wspinaczka. Podobno tancerki pole dance montują sobie rurki w domach… No pewnie, sama miałam rurkę w salonie. Nawet nie wiesz, jak się cieszyłam, kiedy ją zamontowałam! Jak mała dziewczynka, która dostała na urodziny wymarzonego szczeniaka. W zasadzie to większość dziewczyn, które łapią prawdziwego bakcyla, kupuje sobie rurkę do domu. Chcą ćwiczyć po godzinach i ciągle się doskonalić. Cały czas mówimy o dziewczynach tańczących pole dance. A zdarzyło się, że na twoich zajęciach pojawił się facet? I to nie raz! Na treningi przychodzi coraz więcej chłopaków i muszę zaznaczyć, że – wbrew powszechnemu przekonaniu – nie są to tylko osoby homoseksualne. Czasem wystarczy nieco szerzej otworzyć umysł na nowe rzeczy i zrozumieć, że to świetny trening kształtujący siłę, zręczność, kondycję, koordynację itd. Rurka jest w tym przypadku sportowym atrybutem, takim jak szarfa, piłka czy inne narzędzia akrobatów. Wyzbycie się pewnych zahamowań związanych z zaściankowymi stereotypami przynosi chłopakom tańczącym pole dance wiele korzyści i radości. Myślę, że nie mniej niż kobietom. Wynotowałam sobie kilka nazw waszych figur: strażak, nietoperz, superman, chińska flaga, machine gun… Same je wymyślacie? To jest tak, że kiedy zaczynasz, masz bazę podstawowych figur, które musisz poznać i opanować, by pójść dalej. Ale to, co w tej dyscyplinie jest niesamowite, to fakt, że nowe figury powstają niemal każdego dnia! Wymyślają je zarówno profesjonaliści, którzy szukają nowych rozwiązań, jak i totalni laicy, którzy odkrywają je przypadkiem. Ja takim sposobem stworzyłam figurę, której wcześniej nigdy nie widziałam. Nie będę mówić, jak ją nazwałam, bo mogę obrazić czyjeś uczucia religijne. Pole dance to dziedzina, która jak dla mnie nigdy się nie kończy. Muszę zadać to pytanie: co na twoją pasję twój chłopak? To dziwne pytanie. Zupełnie nie ma z tym problemu. Zresztą czemu miałby mieć? Bardzo mi kibicuje. Tak samo jak moja rodzina, rozumie, że to sportowa pasja. Sam zresztą jest trenerem, więc doskonale wie, czym jest pole dance. Wiesz… Dziś to nie jest już tak, że pole dance jest wciąż taki kontrowersyjny. Zdecydowana większość osób wie i rozumie, że nie ma nic wspólnego z tańcem w nocnym klubie. Problem mają z tym tylko ci najbardziej oporni mentalnie. Ale przestałam się już na nich złościć. To jak walka z wiatrakami. Myślę, że w większości są to osoby pozbawione wyobraźni, może nawet trochę zakompleksione. Tkwią w swoich zamkniętych czterech ścianach umysłu i nie chcą wyjrzeć poza ich granice. I dobra! Zostawmy ich. Niech sobie tam siedzą. Na koniec – przyznaj się, zdarzyło ci się zatańczyć na rurce w warszawskim metrze? Pewnie, że tak. Na znaku drogowym i latarni też. Okej, przyznam ci się do czegoś – kiedy widzę jakiś wyjątkowo ciekawy zamiennik rury – czy to na ulicy, na placu zabaw, czy właśnie w komunikacji miejskiej – wchodzę na niego, żeby zrobić trik i udokumentować to na zdjęciu. Prawdziwe pole dancerki po prostu tak mają, to taka nasza mała obsesja. Kasia Bigos – rocznik 1984, na co dzień dziennikarka, po godzinach trenerka fitness i instruktorka pole dance w szkole OH LALA. O swojej miłości do rurki rozpisuje się na blogu: Mypolelove.blogspot.com
WWW.HIRO.PL
WAKACJE
letnie hity to
e z s w a nie z
kity tekst | PAWEŁ WALIŃSKI
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
WAKACYJNY PRZEBÓJ – WIADOMO – PROSTOTA, DURNOTA, ZIMNY ŁOKIEĆ; WIOCHA PUSZCZA GŁOŚNO Z SAMOCHODU SZAJS WSZELAKI. CHAMSKI CRUISIN’ PO PROMENADACH MIEJSCOWOŚCI WYPOCZYNKOWYCH NIE JEST JEDNAK JEDYNYM MOŻLIWYM SKOJARZENIEM Z WAKACYJNYM HITEM. O LECIE MOŻNA BOWIEM GRAĆ I ŚPIEWAĆ NA POZIOMIE. PONIŻEJ NASZA LISTA NUMERÓW, KTÓRYCH NIE TRZEBA SIĘ WSTYDZIĆ
NANCY SINATRA & LEE HAZLEWOOD „SUMMER WINE” (1966) Wersja pierwsza. Spotykają się. Ona proponuje wino. On korzysta. Kiedy budzi się, nie ma przy sobie portfela. Jej też nie ma. On jest zły. Wersja druga. Spotykają się. Ona smakuje mu jak wino. Jej soki spijałby jak najsłodszą sangrię. Portfela znów nie ma. On nie jest zły, ale tęskni. Trzecia wersja: kawałek mówi o zażywaniu kokainy. No bo przecież każdy kawałek o lasce mówi naprawdę o twardych dragach, tylko niektórzy nie kumają metafory…
38 muza
QUEENS OF THE STONE AGE „FEEL GOOD HIT OF THE SUMMER” (2000) „Nikotyna, valium, vicodin, marijuana, ecstasy, alcohol”. A w refrenie jeszcze koks. I gitara. Reminescencja trzydniowej imprezy, a wedle innej wersji eksperyment socjologiczny, mający sprawdzić, jak media zareagują na tego typu prowokację. Ale nas rudowłosy Josh nie zwiedzie. My wiemy, że ten numer to życiówka. W chórkach z kolei słyszymy Roba Halforda z Judas Priest, który podczas sesji do albumu „Rated R” QOTSA akurat zażywał… wróć! – nagrywał w sąsiednim studiu.
THE DOORS „SUMMER’S ALMOST GONE” (1968) Nagrane jeszcze przed debiutem, a na „Waiting for the Sun” użyte jako zastępstwo za „Celebration of the Lizard” – kawałka na pół albumu, który finalnie został „półkownikiem”. Lato mija. Robiliśmy co robiliśmy, wspomnień mamy moc, ale już niedługo zima i tylko owe wspomnienia nam zostają. Kawałek piękny, ale i irytujący. Bo chłopaki doskonale uchwycili rozerwanie między „jest” a „było”. Wychodzimy z pięknego snu. Niestety. Numer, w kontekście hipisów, mocno proroczy.
SEALS AND CROFTS „SUMMER BREEZE” (1972) W oryginale numer czarował pięknymi harmoniami i dziecięcym pianinkiem. Pojawił się w „Dazed and Confused” (1993) Richarda Linklatera, a później – w zwolnionej, doomowej, pachnącej kacem i wymiętą pościelą wersji Type O’Negative straszył w „I Know What You Did Last Summer” (1997). Absolutnie radio-friendly (w oryginale) wakacyjny hymn totalny. Stąd cała strona wikipedii coverów. Autorom wybaczamy nawet karkołomną stylówę.
WWW.HIRO.PL
BLUE ÖYSTER CULT „THIS AIN’T THE SUMMER OF LOVE” (1975) „To nie Eden/ Nad nami nie ma aniołów/ I rzeczy nie mają się tak jak dotąd/ I to nie jest lato miłości”. Pewnie, że nie jest. Panowie wsiadają na motory, ryk silników wypełnia noc. Nie jadą medytować ani uprawiać tantrycznego seksu. Rockersi jadą wyklepać komuś maskę – i nie chodzi o tematykę motoryzacyjną. Bo coś się zmieniło i już nie kochamy się wszyscy tak jak wcześniej. Nie dziwota. W końcu zaraz będzie punk…
DON HENLEY „BOYS OF SUMMER” (1984) Hit, którym były wokalista The Eagles wybił się na artystyczną niezależność. Jak obok, jeden z pierwszych numerów tak krytycznych wobec hipisowskiego lata miłości. Henley ponoć wpadł na pomysł tekstu, kiedy na autostradzie mijali go podstarzali krawaciarze w Cadillaku z naklejką Grateful Dead. Numer o tym, co się z nami dzieje, kiedy młodość mija, a przychodzi dorosłość. O tym, gdzie znikają młodzieńcze ideały. I tak, chodzi o część ciała.
BEACH BOYS „KOKOMO” (1988) Już myśleliście, że się wam upiecze i Beach Boysów nie będzie? Są. Dwójka kochanków jedzie sobie na Karaiby, na wyspę Kokomo, która – jak mawiają – objawia się tylko tym o czystym sercu. Bo Kokomo jest kilka, ale nie o te chłopakom chodziło. Co para robi na wyspie? A co ma robić? Przywraca do życia hipisowskie ideały. W teledysku z kolei występuje Wujek Jesse Katsopolis z serialu „Pełna chata”, na potrzeby którego Beach Boysi nagrali podówczas koncert. Warto też posłuchać znakomitego covera zatytułowanego „Kosovo”. Dostępny na YouTube.
THE CURE „THE LAST DAY OF SUMMER” (2000) Smitha ponoć rzuciła partnerka, z którą był jeszcze od czasów szkoły średniej. Dlatego nagrał „Bloodflowers” – najsmutniejszą płytę od ponad dekady i zamknięcie trylogii złożonej z „Pornography”, „Disintegration” i jej właśnie. O ile mi wiadomo, związek jednak przetrwał. My z kolei mamy najpiękniejszy chyba numer o ostatnim dniu lata. Tylko podchodzić doń należy z wiarą i naiwnością godną jednorożca, inaczej okaże się nieznośnie przedramatyzowany. Robert, ostatni dzień lata masz co roku…
WWW.HIRO.PL
BRUCE SPRINGSTEEN „GIRLS IN THEIR SUMMER CLOTHES” (2008) Nazywam się Bruce. Mówią na mnie „Boss”, bo uprawiam bossostwo. Na czym polega bossostwo? Ano na tym, że nagrywam prosty popowy numer, wykonuję go po swojemu, czyli nie tylko gadło, ale i duszę zdzieram, śpiewając. I potem biorę za niego dwie nominacje do Grammy, mimo że kawałek jest o d*pie Maryni. To znaczy w sumie kilku Maryń. Takich, co się je widzi w małych knajpkach w jeszcze mniejszych miastach. Kurde, jak one wyglądają w tych letnich ciuchach!
SKIRT: WEEKDAY, SHIRT: HIEN-LI, CAPE: MIRANDA KONSTANTINIDOU, NECKLACE & BRACELET: MIRANDA KONSTANTINIDOU
I don’t care photo | JULIA KIECKSEE /WWW.JULIAKIECKSEE.DE/, photo assistant | RICHARDT SZMIDT, styling | MAUREEN DE COVEN, styling assistant | DOMINIK ODENKIRCHEN, hair & make-up | JOSEPHIN MARTENS @OPTIX, hair & make-up assistant | WENDY VERDIN, model | SARINA NOWAK @PMA MODELS
DRESS, CAPE, JEWELRY & GLASSES: MIRANDA KONSTANTINIDOU
DRESS: MONKI, JEWELRY: MIRANDA KONSTANTINIDOU
SHIRT TRANSPARENT: WEEKDAY, SHIRT WITH LACE: MONKI, SKIRT: HIEN-LI, CAP: MONKI, JEWELRY: MIRANDA KONSTANTINIDOU, SHOES: MONKI, SKATEBOARD: FÄDD
DRESS & JEWELRY: MIRANDA KONSTANTINIDOU
CAP: KENZO, DRESS: MIRANDA KONSTANTINIDOU, NECKLACE & BRACELET: MIRANDA KONSTANTINIDOU, SKATEBOARD: FÄD
SHIRT & SKIRT: DIMITRI, HEELS: MIU MIU, SOCKS: FALKE, JEWELRY: MIRANDA KONSTANTINIDOU
AUTOSTOP
„W TEN SPOSÓB MOŻESZ, BRACIE PRZEJECHAĆ EUROPĘ. GDZIE SZOSY BIAŁA NIĆ, TAM ŚMIAŁO, BRACIE, WYJDŹ. I NIE MARTW SIĘ, CO BĘDZIE POTEM” – ŚPIEWAŁA KARIN STANEK W SWOIM PRZEBOJU „JEDZIEMY AUTOSTOPEM”. OD CZASÓW, GDY TEN UTWÓR BYŁ HITEM, MINĘŁO PÓŁ WIEKU I ZMIENIŁO SIĘ WŁAŚCIWIE WSZYSTKO – DROGI, SAMOCHODY I SAMO NASTAWIENIE ZARÓWNO KIEROWCÓW, JAK I PASAŻERÓW. KTO DZIŚ JEŹDZI STOPEM?
podróż za jeden uśmiech 2.0 tekst | PATRYK CHILEWICZ
AUTOSTOPEM Z KRYMINALISTĄ Wśród starych autostopowych wyg dominuje przekonanie, że kiedyś było lepiej. Kierowcy ufniej podchodzili do osób okupujących przydroża i stopa łapało się bardzo szybko. – Pamiętam, że razem z moim ówczesnym mężem oraz naszym kilkuletnim dzieckiem wybraliśmy się stopem w podróż z Krakowa do Władysławowa – mówi mi dziś prawie pięćdziesięcioletnia Anna ze stolicy królów Polski. Mimo że Anna do partyjnych nigdy nie należała, chętnie korzystała z przywilejów, jakie dawała Karta Autostopowicza. – Zbierało się w niej podpisy kierowców, co świadczyło o tym, że nie jestem żadną złodziejką czy włóczęgą. A najbardziej przyjaznym kierowcom władza sprawiała prezenty – tłumaczy Anna. Dziś autostopowicze nie mają ani Karty, ani zaufania kierowców. Częste
50 wakacje
napady skutecznie zniechęcają osoby w autach do podwożenia nieznajomych. Mimo to duch autostopowicza nie umarł. Wręcz przeciwnie, w dzisiejszym świecie, gdzie na nowo wracamy do ideałów lat 60. i 70., dbamy o ekologię i równomierny rozwój, autostop wydaje się nie tylko tanim i pełnym przygód środkiem komunikacji, ale też alternatywą dla nieekologicznych kolei czy autobusów. Duch autostopowicza przeżył czasy transformacji i dalej kusi młodych. Michał autostopem przemierzył pół Europy. – Ostatnio jechałem nim dwa lata temu z Warszawy do Tuczna, gdzie odbywał się Festiwal Misietupodoba organizowany przez poznańskie ASP – opowiada. Daje też wskazówki: – Wyjeżdżając z dużego miasta najlepiej wybrać docelowy kierunek podróży i łapać pierwszego stopa z drogi wylotowej. Nie liczcie na to, że uda wam się znaleźć podwózkę w centrum.
że nie wyglądaliśmy na dobrych współpasażerów – mówi. Okazało się, że kobieta, która przygarnęła chłopaków, była bardzo zamożną starszą panią zmierzającą właśnie na wakacje do swojej willi w Nicei. Rozmowa kleiła się na tyle dobrze, że Niemka zaproponowała, by para zamieszkała u niej na tydzień. – My robiliśmy jej drobne przysługi, jak mycie okien, a ona dawała nam piękny pokój w apartamencie – tłumaczy mężczyzna. Przygody na stacji miał też Kuba, który parę lat temu utknął na granicy niemiecko-holenderskiej. Gdy w końcu jakiś samochód raczył się zatrzymać, Kuba wraz z koleżanką żwawo weszli do małego auta osobowego, zajmując właściwie całą wolną powierzchnię. – To było niesamowite. Facet za kierownicą był Holendrem, który zupełnie nie umiał mówić po angielsku, a my po holendersku. Porozumiewaliśmy się więc na migi. Niedługo po tym, jak opowiedział nam o swoim rozwodzie, który jest w toku i pokazał w trakcie jazdy albumy rodzinne, wyjął zawiniątko i spytał: „Cocaine?”, po czym nie krępując się specjalnie, wciągnął porządną kreskę. Myśleliśmy, że nie dojedziemy już nigdzie, lecz jakimś cudem bezpiecznie odwiózł nas do punktu docelowego. Autostop to mimo wszystko nie tylko dziwne
opowieści, którymi można dzielić się ze znajomymi przy piwie. Podczas podróży rodzą się również miłości. Sylwia, która trzy lata temu jechała stopem na OFF Festival, spotkała na szosie chłopaka, który również wybierał się do Mysłowic. Ostatecznie zaczęli podróżować razem, a ta podróż trwa do dzisiaj. CZY TRZEBA BAĆ SIĘ AUTOSTOPU? – Nigdy nie bałam się jeździć stopem. Poruszałam się nim mimo wszystko w trochę innych czasach, ale mojemu synowi ciągle zdarza się machać ręką przy szosie i nigdy nie miał dziwnych przygód – deklaruje Anna. Reszta moich rozmówców uważa podobnie – nigdy nic realnie nie zagrażało ich bezpieczeństwu. Autostop był momentami uciążliwy i powodował rozpacz, gdy nikt nie zatrzymywał się kolejną godzinę, lecz każde z nich uważa to za świetną przygodę i doświadczenie. – W momencie, gdy jesteś pod lasem, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, pada ci telefon i masz jedną konserwę, jesteś zdany tylko na siebie. To niezły sprawdzian przetrwania i zdolności przystosowania się do środowiska. Nie tego siedzącego na murku pod modną knajpą, ale naturalnego – deklaruje Michał.
JAK JEŹDZIĆ BE
ZPIECZNIE AUTO STOPEM? 1. Podróżuj w dw ie, trzy osoby. W razie trudnych syt będziesz miał pom uacji ocną dłoń, a pan kierowca nie zas cię niespodziewaną koczy sytuacją. 2. Karimata, śpi wór, namiot, pro wiant, woda – niezbędne rzeczy to każdej wyprawy. Czasami sto kilo można jechać w metrów półtorej godziny, a czasami dwa dni być na to przygo . Warto towanym. 3. Zabierz karton i markery. Na kar tonie napisz sw punkt docelowy ój oraz ogólny kierun ek, w którym zm ierzasz. 4. Nie wdawaj się z kierowcą w ide ologiczne dyskus Rozmawiaj i bąd je. ź miły, lecz nie sta raj się nawrócić poglądy. To nie twó na swoje j przyjaciel, a nie znana osoba, któ ci przysługę. Bądź ra robi miły. 5. Łap stopa w miejscu, gdzie kierowca ma sza zatrzymać się, wię nsę c nie na autost radzie, a przy sta benzynowych, prz cjach ystankach autobu sowych i zajezdnia ch.
ilustracja | MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA
Michał jechał w grupie trzyosobowej. – To maksimum, w jakim można podróżować razem. Po pierwsze, gdy kierowca jedzie przynajmniej z jednym pasażerem, to do auta zmieszczą się maksymalnie trzy osoby. Pamiętajmy też, że większy tłum może wzbudzić nieufność zatrzymujących się – dodaje. Najciekawszą rzeczą w autostopie są przygody, których można doświadczyć na szosie. – W drodze do Tuczna zabrał nas gdzieś za Toruniem tirowiec. Człowiek prosty, ale bardzo miły. W pewnym momencie zaczął nam opowiadać o swoim życiu i okazało się, że przed laty siedział w więzieniu za zepchnięcie z góry, a pochodził z Bieszczad, osoby na wózku inwalidzkim, co skończyło się dla niepełnosprawnego długą hospitalizacją. Po tej opowieści mieliśmy ochotę czym prędzej wyskoczyć z tira – opowiada Michał. Szczęśliwie kierowca nie miał wobec nich złych zamiarów, a żegnając się, podarował im jeszcze butelkę whiskey, której i tak nie mógł pić ze względu na zawód. Michał swoją wyprawę zmieścił w ciągu jednego dnia, choć nie zawsze kierowcy są tak łaskawi dla autostopowiczów. Leszek, czterdziestolatek ze stolicy, początek lat 90. spędził na wędrówce z Polski przez Niemcy na południe Francji. Stało się, że z jednej stacji benzynowej nie mógł się wydostać przez dwa dni. – Razem z moim chłopakiem rozbiliśmy namiot na trawie przed stacją, myliśmy się w umywalce i jedliśmy zupki w proszku z automatu. W końcu przygarnęła nas jakaś Niemka. To było jak cud, bo byliśmy już tak zmęczeni i brudni,
wakacje 51
JCVD
ja wam damme wakacje!
NIE WIESZ, CO ROBIĆ LATEM, A MASZ TROCHĘ HAJSU DO SPALENIA? ZAWSZE MOŻESZ ODWIEDZIĆ SUPERATRAKCYJNE LOKACJE Z FILMÓW, W KTÓRYCH PRĘŻYŁY SIĘ MUSKUŁY Z BRUKSELI
tekst | KAJA KLIMEK
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
A miejscówek jest tyle, że lepiej zapytać, gdzie ich właściciel, znany również jako „The Belgian” albo po prostu JCVD, nie był, nie potańczył i nie zrobił paru szpagatów. I gdy tymczasem on w Dubaju szuka lokacji dla swojego najnowszego projektu i – jak zdradza na FB – po cichu liczy na rolę w „Avengers 2”, ty już dziś możesz wybrać się w nostalgiczną wyprawę śladami najpiękniejszych kopnięć Jean-Claude’a Van Damme’a. Więc ha-dzia! i w drogę.
MONAKO (A NA SERIO KALIFORNIA) – „MONACO FOREVER”, 1984 Wyobraźmy sobie, że to dzieje się właśnie w Monako, a nie na polu gdzieś w Kalifornii. Choć JCVD zabawił tu krótko, to niezwykle treściwie, jak na debiut ekranowy przystało. Jako „Gay Karate Man” w stroju sportowym nadjechał znikąd w czerwonym kabriolecie. Miał chyba jedynie podwieźć odzianego w smoking przypadkowego złodzieja diamentów, lecz przy okazji wdał się z nim we flirt i zatrzepotał umalowanymi rzęsami. Później jeszcze przebiegł wzdłuż muru gdzieś w szczerym polu, zrzucił kimono, by zademonstrować światu prężność swych muskułów i epicką rozpiętość kopniaków. Po wizycie w tym słynnym historycznym miejscu, obowiązkowy wieczór w kasynie! W drodze powrotnej można odwiedzić Brukselę i zobaczyć jedyny pomnik JCVD na świecie. Koszty: dojazdy; wypożyczenie czerwonego cabrio; hazard.
HONGKONG, CHINY – „KRWAWY SPORT”, 1988 Maksymalne ryzyko, tylko dla prawdziwych śmiałków. Agent specjalny Frank Dux (postać z reala!) co prawda przetarł szlaki, ale wstęp na pradawny turniej Kumite ukryty przed okiem ciekawskich turystów z Zachodniej Hemisfery nadal może być trudny. Na pewno będzie wymagał oddzielenia chłopców od mężczyzn, zaproszenia od kogoś z chińskiego podziemia, porządnego treningu i rozbicia kilkunastu cegieł. Prawdziwe wyzwanie stanowi jednak… wyjście z ringu o własnych siłach. Nie ma się co dziwić, skoro można tu spotkać samego Bolo Yeunga, postrach wszystkich ringów lat 80. Gwarantowane spektakularne widoki miasta i doskonałe miejsca treningowe w jednym! Koszty: bilet do Hongkongu; najwyższa stawka ubezpieczenia OC i NW; wpisowe do Stowarzyszenia Czarnego Smoka.
52 film
BANGKOK, TAJLANDIA – „KICKBOXER”, 1989 Miasto oferuje całą paletę atrakcji (porównaj: „Tylko Bóg Wybacza” N.W. Refna), lecz znajdzie się tu również coś dla preferujących spokój prowincji. Starożytne budowle i bambusowe gaje to doskonałe tereny treningowe (zwłaszcza Muay Thai), jak i spacerowe. Małe knajpki dysponują zaś znakomitym menu również w zakresie miejscowych trunków oraz szafą grającą, przy której dźwiękach uprzejmi mieszkańcy chętnie dołączą do nas na parkiecie. Szkoda jedynie, że raczej nie spotkamy tu Megan Draper z „Mad Men”, żeby we wspaniałym mashupie na bazie „Zou Bisou” dołączyła do nas na wokalu (sprawdź: „Funny or Die”). Koszty: bilet lotniczy; opatrunki na obite piszczele (ostrożnie z kopaniem w bambus!) i zadrapania w wyniku uderzeń pięści unurzanej w miodzie i szklanych odpryskach; wpisowe na turniej Muay Thai.
WWW.HIRO.PL
KALIFORNIA – „UCIEC, ALE DOKĄD?”, 1993 Kiedy nie wiadomo dokąd uciec, zawsze dobrze wybrać się do Kalifornii. Plaże są tak zwanym „mustem”, ale również lasy sprzyjają biwakowaniu. Zachody słońca, jak wiadomo, są najpiękniejsze na najbardziej zachodnim z możliwych wybrzeży. Drogi są szerokie, jakby stworzone do jazdy na motocyklu, a przyroda jeszcze nie wszędzie zniszczona przez żądnych ziemi i mamony deweloperów. Będąc w pobliżu warto wpaść do stolicy filmu. Nie po to, by szukać tam gwiazdy JCVD w Alei Gwiazd, bo jej tam nie ma… lecz chociażby po to, by odwiedzić dawne dojo Franka Duxa, gdzie w początkach kariery prężyły się muskuły Van Damme’a (adres: Valley Gym przy Magnolia BLVD). Koszty: bilet lotniczy; namiot; motocykl; kurtka skórzana; okulary przeciwsłoneczne.
BUŁGARIA W ROLI ALBANII, BUŁGARIA W ROLI SAMEJ SIEBIE, HONGKONG, NOWY ORLEAN – „NIEZNISZCZALNI 2”, 2012 I ty możesz wybrać się w tę objazdową wycieczkę, w którą ponownie wyruszają starzy, dobrzy, niezniszczalni! Bo na liście uczestników same znajome twarze, nieprzerwanie obecne w kinie akcji i atrakcji co najmniej od lat 80. Oraz Chuck Norris. Spraw organizacyjnych i nie spóźniania się na posiłki przypilnuje Sylvester Stallone, nad bodybuildingiem czuwać będzie Jason Statham, a za bezpieczeństwo górnicze podczas wycieczki do kopalni odpowiada Bruce Willis. JCVD pojawi się w skromnej, acz ważnej roli monsieur Vilaina (podobieństwo nazwiska do anglojęzycznego określenia złoczyńcy nie jest przypadkowe), który zadba o odpowiednią dozę nieoczekiwanych wydarzeń, które trochę wytrącą świat z równowagi. Będą państwo zadowoleni. Koszty: takie jak legendarnych wczasów w Bułgarii. WWW.HIRO.PL
WSZĘDZIE W PRZESZŁOŚCI – „STRAŻNIK CZASU”, 1994 Wiadomo, że Pittsburgh i Vancouver nie fundują takich atrakcji! Liczy się przestrzeń możliwości, jaką oferuje jedyna w swoim rodzaju podróż w czasie. Ale tylko wstecz, bo przecież przyszłość jeszcze nie istnieje. Więc zostaje przeszłość: lata 20. XX wieku i wielki kryzys, na którym możesz spróbować zbić majątek dzięki spekulacji akcjami? Proszę bardzo! 1863 rok, w którym możesz spotkać prawdziwych żołnierzy konfederacji i zastraszywszy, podprowadzić im żołd? Nie ma sprawy! Równoległy 2004 rok, gdzie już możliwe były podróże w czasie, ale fryzury wyglądały nadal jak z 1994? Jasne, że tak! Odpoczywasz i zarabiasz jednocześnie (tylko nie mów nikomu). Twoim przewodnikiem będzie oficer Walker, który na pewno przypomni ci o dwóch zasadach: 1. Nie dzwoń do siebie, bo to groźniejsze niż bomba atomowa. 2. Nie ma nic gorszego niż wspólna wycieczka w czasie z tobą samym w młodszej wersji (Prawo McComba). Koszty: stylizacja fryzjerska i ponadczasowy strój; komiks od Dark Horse jako lektura pomocnicza. Zyski: niewymierne.
SHADALOO, AZJA PD.-WSCH. – „ULICZNY WOJOWNIK”, 1994 Wyjątkowa gratka dla fanów klasycznych gier komputerowych i ich mniej lub bardziej udanych filmowych adaptacji! Dołącz do drużyny pułkownika Guile’a i pomóż mu ocalić Shadaloo (fikcyjne miejsce, lokacja to Bangkok) przed krwiożerczym, okrutnym tyranem generałem M. Bisonem (wspaniały Raul Julia w swojej ostatniej roli – zagrał w filmie, który wybrały jego dzieci). Pomoże ci w tym zastęp mistrzów sztuk walki i przeurocza Kylie Minogue. Wyprawa oferuje niezliczone atrakcje: wybuchy, widowiskowe rejsy wojskową łodzią, pościgi, walka wręcz z grupami zmutowanych genetycznie przeciwników, ostrzeliwanie spektakularnych budynków… Jak obiecuje genereł M. Bison – również dla ciebie to może być zupełnie zwykły wtorek! Koszty: dojazd na miejsce zbiórki; wpisowe; kamizelka kuloodporna i niebieski beret. Pozostałe koszty pokrywa organizacja Allied Nations.
ANTWERPIA, ARLES, NICEA, RZYM – „RYZYKANCI”, 1997 Opcja europejska dla preferujących tanie loty i wczasy kontynentalne, ale z zamiłowaniem tropiących globalne teorie spiskowe. Będzie co zwiedzać i to w doborowym towarzystwie: w wypoczynku na Lazurowym Wybrzeżu towarzyszyć będzie antyterrorysta na urlopie (JCVD), a po Antwerpii w techno-wydaniu oprowadzi sam Dennis Rodman (tu jako Yaz, o imponującej stylówie i wielkim składzie broni). Mickey Rourke, choć nie spojrzy na wybuchy, to chętnie zabierze do nie-tak-znowu wesołego miasteczka i na nie-takie-znowu-letnie kolonie. Nim spotkamy się w samym sercu Rzymu, czyli w majestatycznym Koloseum, przed nami jeszcze moc atrakcji uwielbianych przez wszystkich urlopowiczów: pościgi, strzelaniny i ataki dzikich tygrysów. Koszty: tanie dojazdy (euro-pociąg, tanie loty, autostop); bilet do Koloseum.
NOWY JORK, SYJAM, BANGKOK, MONGOLIA, TYBET… – „THE QUEST”, 1996 To będzie Wyprawa przez duże W, a przy okazji reżyserski debiut samego JCVD przez duże JCVD. To propozycja dla odważnych i dysponujących dużą ilością czasu i energii. Obejmuje wyprawę morską z Nowego Jorku do Azji Południowo-Wschodniej, porwanie przez piratów, odbicie przez „Dobbsa, Lorda Dobbsa” (Roger Moore), pobyt na wyspie i mordercze treningi Muay Thai. Nagrodą dla wytrwałych, którzy zdecydują się na pełny pakiet, będzie obfitująca w atrakcje wyprawa do Zakazanego Miasta w Tybecie i wielki turniej sztuk walki przed międzynarodową publicznością. Gwarantujemy wspaniałe krajobrazy oraz wysokie wygrane! Koszty: żadne. Pakiet zawiera takie atrakcje jak porwanie, praca niewolnicza i obóz treningowy. Reklamacji nie uwzględnia się.
film 53
AMY ADAMS
list miłosny tekst | MICHAŁ HERNES
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
GDYBYM MÓGŁ BYĆ KOBIETĄ JEDEN DZIEŃ, PEWNIE BYŁBYM LOIS LANE… ZAGRANĄ PRZEZ AMY ADAMS. TYLE O DZIENNIKARZACH WIEM, JESTEM JEDNYM Z NICH… Droga Amy, Przeczytałem gdzieś, że uwielbiasz kobiety pracujące w mediach. Cenisz je za spryt i błyskotliwość. Pół żartem, pół serio mówiłaś, że zawsze noszą świetne okulary i spódnice ołówkowe, które ubóstwiasz. Dlatego z przyjemnością przyjęłaś rolę w „Człowieku ze stali”. Nie miało dla Ciebie znaczenia, że pojawienie się na planie tego filmu, zaraz po zagraniu w „Mistrzu” Paula Thomasa Andersona, było dla Ciebie uczuciem nieco surrealistycznym. Szczególnie, że ta rola odbiegała od wszystkich, w które się wcześniej wcielałaś. Była też bardziej wymagająca, niż się spodziewałaś. Mimo to świetnie wywiązałaś się z postawionego przed Tobą zadania. Lois w Twoim wykonaniu to prawdziwa dziennikarka ze stali, której Monika Olejnik mogłaby najwyżej czyścić buty, a Anita Gargas – uczyć się od niej zasad dziennikarskiej etyki. Ta postać jest nie tylko równorzędną partnerką dla Supermana, ale miejscami wręcz kradnie mu show. Gdybym mógł być kobietą jeden dzień, pewnie byłbym Lois Lane… zagraną przez Amy Adams. Tyle o dziennikarzach wiem, jestem jednym z nich. Nie mogę się więc doczekać, jaki będzie dalszy rozwój tej postaci. Zwłaszcza, że komiksowa Lois specjalizuje się w judo i karate. Dla Ciebie świetnym rozwiązaniem mogłaby być krav maga. W komiksie Lane bywała także Superwoman albo nawet Królową Insektów. Nie miałbym nic przeciwko, gdybyś poszła którąś z tych dróg. Co prawda zdaję sobie sprawę z faktu, że nie postrzegasz siebie jako superbohaterkę i dlatego Lois jest zwykłą śmiertelniczką. Rozumiem, że pozwala Ci się to z nią identyfikować, ale wierzę, że zmienisz jeszcze zdanie, traktując to po prostu jako kolejne wyzwanie. Zwłaszcza że kochasz filmy akcji. Naprawdę cieszę się, że to właśnie Tobie powierzono tę rolę. Nie wybaczyłbym Zackowi Snyderowi, gdyby postawił przykładowo na Katie Holmes, jak Christopher Nolan w „Batmanie: Początku”. Swoją drogą, ciekawi mnie, czy pojawiając się niegdyś gościnnie w jednym z odcinków „Tajemnic Smallville”, spodziewałaś się, że historia niejako zatoczy koło. Czasem, patrząc na Twoją grę, odnoszę wrażenie, że jesteś Zaczarowana, ale tak naprawdę to Tobie zdarza się czarować widzów – Twoim talentem, wdziękiem osobistym i naturalnością. Jeśli jakaś dziewczyna kiedykolwiek będzie chciała spełnić moją fantazję – tak jak to miało miejsce w serialu „Przyjaciele” z fantazją o księżniczce Lei – poprosiłbym ją, by przebrała się w eleganckie okulary i spódnicę ołówkową, a następnie poszedłbym z nią… do muzeum lub opery. Nie ukrywam, że swoją rolą w „Wątpliwości” sprawiłaś, że oczarowała mnie postać… zakonnicy. Z wielkim zainteresowaniem czekam na film o Janis Joplin. Kiedy dowiedziałem się, że zagrasz w nim główną rolę, przypomniałem sobie – niczym bohater „Przez ciemne zwierciadło” Philipa Dicka – że impresario tej piosenkarki dawał jej od czasu do czasu tylko po kilkaset dolców, bo ze względu na uzależnienie nie mogła dostawać więcej z tych pieniędzy, które zarabiała. Potem usłyszałem w głowie jej piosenkę „Wszystko jest samotnością” i tym bardziej zapragnąłem zobaczyć tę filmową produkcję. I pomyśleć, że kiedy trzynaście lat temu zagrałaś w „Szkole uwodzenia 2”, wydawało się, że jesteś skazana na występy w młodzieżowych serialach i kiczowatych horrorach pokroju „Psycho Beach Party”. Przełom nastąpił wraz z Twoim wyrazistym występem u boku Leonardo DiCaprio w „Złap mnie, jeśli potrafisz” Stevena Spielberga. Trzy lata później urzekłaś wielu krytyków i widzów rolą w komediodramacie „Świetlik”, za którą nominowano Cię do Oscara. „Wcielając się w tę rolę, miałam poczucie niezależności” – wspominasz. „Nie
54 film
czułam presji związanej z jakimikolwiek konsekwencjami. Nie tylko nie byłam pewna, czy ktokolwiek ten film obejrzy, ale przede wszystkim, czy w ogóle będę kontynuowała swoją przygodę z aktorstwem” – wyznałaś. Na szczęście stało się inaczej i nastąpił progres, bo trudno nazwać inaczej Twój dwukrotny występ u boku takich aktorskich potęg jak Meryl Streep i Philip Seymour Hoffman. Co prawda Oscar czterokrotnie przeszedł Ci koło nosa, ale wierzę, że to tylko kwestia czasu. Tymczasem zdarza Ci się zapominać, kim jesteś i jaka jesteś sławna. „Wciąż wydaje mi się, że jestem biedną dziewczyną z Kolorado, która ma trzy prace, żeby kupić sobie samochód” – wyznajesz. „Ciągle mam taką mentalność i idąc ulicą mogę się zapomnieć, a kiedy ktoś do mnie podejdzie i będę się zastanawiała, skąd go znam, po chwili uświadomię sobie, że przecież się nie znamy” – dodałaś. Wielu dziennikarzy podkreśla, że tę skromność i normalność widać na pierwszy rzut oka, gdy tylko się Ciebie widzi. Dodają, że jesteś otwarta, ciepła i bardziej skoncentrowana na komforcie gościa niż swoim. Zdarza Ci się powiedzieć komuś takiemu, żeby nie siedział w danym miejscu, bo wówczas oślepia go słońce. I jak tu Cię nie kochać? Szczęśliwym zrządzeniem losu, po rolach w „Świetliku” i „Zaczarowanej” nie zaszufladkowano Cię w tego typu filmach. Duża w tym zasługa intuicji znakomitego reżysera, Davida O. Russella, który powiedział Ci, że nie jesteś typem księżniczki i że musicie coś z tym zrobić. Zaangażował więc Cię do roli w kapitalnym filmie „Figther”. Popisowo wcieliłaś się w nim w postać barmanki Charlene. Jeszcze bardziej piorunujący był Twój występ w „Mistrzu” Paula Thomasa Andersona, w którym zagrałaś żonę tytułowego hochsztaplera, Lancastera Doda. Wstrząsająca jest zwłaszcza scena, w czasie której masturbujesz swojego filmowego męża. Opowiadałaś potem, że ten fragment od początku znajdował się w scenariuszu i że to jedna z Twoich ulubionych scen, ponieważ pozwoliła Ci zrozumieć, kim jest Twoja bohaterka. Twoim zdaniem ta scena na długo zapadnie ludziom w pamięć. I prawdopodobnie masz rację. Na koniec tego listu mam do Ciebie małą-wielką prośbę. Jeśli kiedykolwiek powstawanie film o wybitnej polskiej pisarce, Zofii Nałkowskiej, bardzo chciałbym, żebyś zagrała w nim główną rolę. Albo byś wcieliła się w amerykańską pisarkę SF, Alice Sheldon, która tworzyła pod pseudonimem James Tiptree Jr, a w młodości dużo podróżowała po świecie. Później zaciągnęła się do United States Air Force i zaczęła pracować jako analityk w wywiadzie wojskowym. Choć była biseksualna, to w wieku siedemdziesięciu jeden lat popełniła samobójstwo wraz ze swoim śmiertelnie chorym mężem. Uważam, że to rola w sam raz dla Ciebie. O występie u Larsa von Triera nie wspominając. P.S. Proszę się nie przejmować tym listem i tą małą obsesją. Nie mam w sobie aż tyle samozaparcia, jakim zaimponowała mi – grana przez Ciebie – Lois Lane w czasie intensywnych poszukiwań tytułowego bohatera „Człowieka ze stali”. Jednocześnie muszę przyznać, że okładka magazynu „Inteview”, na której uwieczniono Cię wspólnie z grającym Supermana Henrym Cavillem, nie tylko prezentuje się seksownie, tajemniczo i intrygująco, ale przede wszystkim – robi piorunujące wrażenie. Byle tak dalej! Z poważaniem, Michał Hernes WWW.HIRO.PL
WOLVERINE
ma kły, ma pazury tekst | MARCIN FLINT
ilustracja | MATERIAŁY PROMOCYJNE
Zaskakujące jest to, jak bardzo odbiorcy, a za nimi twórcy komiksów i filmów polubili tego akurat członka X-Men. Regeneracja, nadludzko wyostrzone zmysły i wysuwane szpony– początkowo kościane, później z tnącego wszystko adamantu – to ewidentnie przegięte, nużąco mordercze połączenie mutacji i technologii. Wystarczy popatrzeć, jak cała superbohaterska śmietanka trzęsie tyłkami, gdy w pisanym przez Marka Millara („Kick-Ass”, „The Ultimates”) „Wrogu publicznym” pazurzasty gość rozpoczyna na nią polowanie. Zwykle nie ceni się takich mocarzy. Zwłaszcza jeżeli siła nie idzie w parze z przenikliwą inteligencją. I jeśli nad gwiaździsty sztandar przedkładają ojczysty klonowy liść. – Wolverine jest ze wszystkich superherosów najbardziej męski w takim oldschoolowym stylu. Nie nosi żadnej peleryny, majtek na rajstopy, ma za to niezły strój, z fajnym zestawieniem kolorów. To taki twardziel w stylu kanadyjskich drwali, którzy, co wiemy z Monthy Pytona, są fajnymi chłopami. Skłonny do bitki, nieogolony pijaczyna z cygarem i ciętym językiem – tłumaczy fenomen Szymon Holcman z komiksowego wydawnictwa Kultura Gniewu. Coś w tym jest. W „X-Men: Pierwszej klasie”, najlepszym dotąd filmie o tej ekipie, młody Charles Xavier i Magneto rekrutują kolejnych homo superior. Idzie gładko, do czasu, gdy nie trafiają na Howletta. Siedzi w barze i ma dla przybyłych dwa słowa: „Odpieprzcie się”. Ta scena mówi właściwie wszystko. A jednak powstają kolejne komiksy i filmy uzupełniające napęczniałą biografię Rosomaka. Doskonale znamy jego początki. Najciekawiej, bo w malarskim stylu i za pomocą utopionych w ciepłym świetle kadrów przedstawia je „Origin” Kuberta i Jenkinsa. To historia osadzona w Kanadzie, ale tak przerysowana i melodramatyczna, że w duchu krążących po sieci „łotewskich” dowcipów. Młody James Howlett (o żadnych bojowych pseudonimach rzecz jasna nie może być mowy), jest chorowity i trzymany pod kloszem w „zbudowanej na łzach” posiadłości. Matka dawno popadła w obłęd, ojciec to słaby i pochłonięty zarządzaniem majątkiem oraz konfliktem z krwiożerczym dziadkiem typ. Towarzystwem dla dzieciaka jest dwójka służących – Rose i „Pies”, syn alkoholika, z którego wyrośnie potem niesławny Sabretooth, jeden z głównych przeciwników Wolverine’a. Zazdrość prowadzi do rozlewu krwi, stres do aktywności mutacji, mutacja zaś do wygnania. Nie ma tego złego – praca w pełnych wyrzutków kamieniołomach i polowanie w dzikich ostępach czynią z chłopca mężczyznę, ba, wojownika. Jego żołnierski trud nieskończony, na dziesiątki serii i one-shotów rozlany. „Koniec” duetu Castellini/Jenkins zaczyna się po śmierci Sabretootha. Choć zdziwaczały, siwy Logan gada już do siebie, a za sprawą artretyzmu szpony potrafią się mu szpetnie zaklinować, wciąż chce zgłębić swoją przeszłość, odkryć cyniczne posunięcia Weapon X, organizacji, która zafundowała mu amnezję, niewyobrażalny ból i implantowany na żywca, metalowy szkielet. Przy okazji zaś przytrafia się jeden rodzinny interes. Bohater trafia do Japonii. Jednego z ważniejszych dla niego miejsc. Frank Miller („Powrót Mrocznego Rycerza”, „Miasto Grzechu”, „300”) wraz z Chrisem Claremontem pierwszą solową serię Wolverine’a zainicjowali w 1982 roku właśnie tam. W Kraju Kwitnącej Wiśni wytrenowany na maszynę
56 film
ROSOMAK DOSTAŁ TWARZ AUSTRALIJSKIEGO PRZYJEMNIACZKA I OBROŻĘ OD AMERYKAŃSKIEGO PRZEMYSŁU FILMOWEGO. TERAZ PRZYSZEDŁ CZAS NA DAWKĘ KANADYJSKIEJ DZIKOŚCI I JAPOŃSKIEGO OKRUCIEŃSTWA. SNIKT!
do zabijania facet umoralnił się, na powrót uczłowieczył, a nawet ustatkował. Zarówno reżyser gorącego jeszcze „The Wolverine” James Mangold, jak i odtwórca głównej roli Hugh Jackman zgodnie przyznali, że ta osadzona w Nipponie opowieść jest ich ulubioną. To pozwala mieć nadzieję na swoisty renesans, bo zarówno wieńczące trylogię „X-Men: Ostatni bastion”, jak i „X-Men Geneza: Wolverine” jawiły się jako hollywoodzkie rzemiosło bez jakiegokolwiek szacunku dla komiksowej chronologii, przynależnych konkretnym postaciom mutacji, ale też urągające podstawowym zasadom logiki czy budowania napięcia. Logana ratował Jackman, któremu nie tylko niczego nie brakowało, lecz pewnych rzeczy miał wręcz za dużo. Po pierwsze centymetrów – Rosomak liczy ich sobie niemal trzydzieści mniej! Po drugie ogłady, bo studiowanie walk Tysona zmienia obieżyświata i fana musicali w bestię najwyżej w sitcomach. Bez żartów, tym razem Hugh naprawdę ma być furiatem, „najbardziej napędzanym gniewem bohaterem komiksowym, jakiego widzieliście”. Stara dobra wściekłość wzorowana na rolach Eastwooda ma być pierwszą i najważniejszą supermocą. Uwidocznia to zresztą ciało aktora. Pierwszy raz w karierze miał czas przygotować je tak jak chciał, by bardziej przerażało niż kusiło. Resztę załatwią elementy wzięte od Millera i Claremonta: Yakuza, ninja, samuraje. To w końcu nie jest intelektualne dzieło, choć przewijająca się przez cały czas kwestia nieśmiertelności ma mu nadać trochę głębi. Nikt Wolverine’owi na wielkim ekranie umrzeć nie pozwoli, to pewne. Na 2014 zaplanowano „X-Men: Days of Future Past”. Za kamerą znów stoi Bryan Singer, który tchnął w dwie pierwsze części X-Men (zwłaszcza drugą) zaskakująco dużo wizualnego wysmakowania i wrażliwości, de facto pokazał w konwencji efektownego blockbustera uniwersalny traktat o tolerancji. Producentem i współscenarzystą jest Matthew Vaughn odpowiedzialny za „Pierwszą klasę”, gdzie na singerowski high tech odpowiedział bondowską retro-elegancją. Na planie spotkają się dwie obsady. Czyli z jednej strony Patrick Stewart, Ian McKellen, Halle Berry (niestety ciężarna, więc jako Storm walczyć i latać nie będzie), Anna Paquin, z drugiej James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence i Nicholas Hoult, a pomiędzy nimi spajający wszystkie X-filmy Hugh Jackman. Niby dobrze, choć fani opowieści z dymkiem zgrzytali zębami już po tym, kiedy dowiedzieli się, że „The Wolverine” będzie dziać się po „Ostatnim Bastionie”. Jak udźwigną to, co będzie ze spójnością i resztkami komiksowej wierności w fabule zakładającej czterdziestoletnie skoki w czasie? Wiadomo tyle, że Singer udał się na korepetycje do samego twórcy „Terminatora” Jamesa Camerona. Jakby ktoś mnie pytał, fajnie by było pchnąć Logana w przyszłość. Przypominam sobie bowiem, jak kwestię howlettowej emerytury rozegrano w „Old Man Logan” Millara i McNivena. Ta krwista krzyżówka postapokaliptycznego świata z westernowymi postawami i wciągającym komiksem drogi zaczyna się na pustynnej farmie. Rosomak jest głową czteroosobowej rodziny, rolnikiem płacącym czynsz wnuczętom Hulka i zdeklarowanym pacyfistą. Bieda zmusza go do przedarcia się na drugą stronę zrujnowanej, podzielonej przez najsroższych marvelowych bad-assów Ameryki. A jednak szpony i pięści zostawia na sam koniec, cierpliwie tłumiąc w sobie szał. To byłby film!
WWW.HIRO.PL
BAUMBACH
noah be tekst | PIOTR CZERKAWSKI
NOAHA BAUMBACHA NIE DA SIĘ NIE LUBIĆ. NIETUZINKOWA OSOBOWOŚĆ REŻYSERA ZAINSPIROWAŁA NIEGDYŚ CZŁONKÓW JEDNEGO Z NAJBARDZIEJ ZNANYCH INDIE-FOLKOWYCH ZESPOŁÓW W WIELKIEJ BRYTANII DO PRZYJĘCIA NAZWY NOAH AND THE WAVES. SAM TWÓRCA „WALKI ŻYWIOŁÓW” POSZEDŁ NATOMIAST O KROK DALEJ I NADAŁ SYNOWI EKSCENTRYCZNE IMIĘ ROHMER TYLKO PO TO, BY ODDAĆ HOŁD SŁYNNEMU FRANCUSKIEMU FILMOWCOWI W trakcie swej owocnej kariery Baumbach dał się poznać jako dobry kumpel Petera Bogdanovicha i Wesa Andersona, a przez Todda Solondza został nazwany „nadzieją amerykańskiego kina niezależnego”. Mimo równie silnych rekomendacji, ogromny talent reżysera wciąż nie doczekał się jeszcze proporcjonalnego uznania. Choć Baumbach uchodzi za pupila amerykańskiej krytyki, może tylko pomarzyć o komforcie pracy właściwym wielu jego mniej zdolnym kolegom. Powstanie niemal każdego filmu twórcy „Zazdrośnika” wisi na włosku ze względu na problemy finansowe. Kłopoty ze skompletowaniem budżetu opóźniły zdjęcia do wybitnej „Walki żywiołów” o cztery lata. Niedługo później poważnie zagrożoną realizację „Greenberga” uratowało dopiero zaangażowanie Bena Stillera. Nieufność producentów wobec artysty formatu Baumbacha pozostaje trudna do wytłumaczenia. Twórca „Margot jedzie na ślub” wielokrotnie udowadniał przecież, że dysponuje znakomitym rozpoznaniem swojej epoki. Kino Baumbacha stanowi wiarygodną kronikę czasów opóźniającego się dojrzewania. W niemal każdym swoim filmie reżyser opowiada o inteligentnych neurotykach, którzy z poczuciem dezorientacji i bezsilności zastygają na życiowym rozdrożu. ZAGINIONY BRAT TRUFFAUTA Choć Baumbach doskonale wyczuwa puls współczesności, bardziej komfortowo czułby się zapewne w złotych czasach kina autorskiego. Twórca „Walki żywiołów” przypomina zaginionego brata Francoisa Truffauta czy Jean-Luca Godarda. Amerykański reżyser sprawia wrażenie ostatniego kapłana zapomnianego kultu kinofilii. Baumbach potrzebuje filmów jak powietrza i każdorazowo wypełnia autorskie wizje finezyjnymi nawiązaniami do ulubionych klasyków. Wzorem mistrzów Nowej Fali, twórca „Greenberga” lubi powtarzać, że najsilniejszej inspiracji dostarcza mu codzienne życie. Baumbach często zamieszcza w fabułach wątki autobiograficzne, a w kolejnych filmach chętnie obsadza aktualne życiowe partnerki. Jednym z najważniejszych bohaterów nieodmiennie pozostaje dla Baumbacha także ukochane miasto – Nowy Jork. Przyszły twórca „Walki żywiołów” od urodzenia wydawał się skazany na kino. Rodzice Noaha parali się krytyką filmową i zapewnili synowi wychowanie w odpowiednio intelektualnej atmosferze. Po dziś dzień reżyser osadza akcję kolejnych fabuł w dobrze znanym sobie środowisku wielkomiejskiej burżuazji. Bohaterami filmów Baumbacha niemal zawsze pozostają osoby związane z profesjami artystycznymi: ambitni scenarzyści, aspirujący pisarze, utalentowane tancerki. Ludzie tego pokroju nie muszą się martwić o niezapłacone rachunki, a wolne chwile spędzają na rozmowach o powieściach Francisa Scotta Fitzgeralda. W filmach twórcy „Greenberga” podobne dyskusje nigdy nie przypominają jednak czczej, pretensjonalnej gadaniny. Baumbachowski dialog, urastający do rangi jednego z najważniejszych elementów kolejnych fabuł, zawsze pozostaje soczysty, elokwentny i zabarwiony mistrzowską ironią. Także dzięki niemu filmy twórcy „Frances Ha” wyglądają jakby specjalnie dla nich wymyślono określenie „komediodramat”.
58 film
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
RODZINNE KATAKLIZMY Uznanie przyniósł Baumbachowi już debiutancki – zrealizowany w 1995 roku – film „Kicking and Screaming”. Młodemu twórcy udało się stworzyć na ekranie wiarygodny portret grupy studentów, którzy nie potrafią odnaleźć się w dorosłym życiu. Współczesna, nowojorska wariacja na temat „Wałkoni” Felliniego na zawsze określiła już tragikomiczną tonację twórczości reżysera i zdefiniowała typowo Baumbachowskiego bohatera. Opowieści o outsiderach, którzy jednocześnie pragną życiowego przełomu i boją się jego konsekwencji stanowiły kluczowe tematy kolejnych filmów reżysera – „Zazdrośnika” oraz „Imprezy za imprezą”. Prawdziwą eksplozję talentu Baumbacha przyniosła jednak dopiero „Walka żywiołów”. Film o serii emocjonalnych kataklizmów niszczących idyllę nowojorskiej rodziny wyraźnie odwoływał się do przeżyć samego reżysera. W „Walce żywiołów” Baumbach ożywił po prostu własne wspomnienia związane z rozwodem rodziców. Przy okazji – w tonacji rubasznego żydowskiego humoru rodem z „Kompleksu Portnoya” – reżyser mistrzowsko opisał paradoksy wieku dojrzewania. Wzbudzający wyraźną sympatię Baumbacha młodzi bohaterowie chwilami zachowują się może jeszcze dość infantylnie, ale pozostają również obdarzeni zadziwiającą przenikliwością. Chłopcy bez trudu potrafią zdemaskować obecny w postawie ich rodziców fałsz. W jednej z kluczowych scen filmu młodszy syn doskonale parodiuje hipokryzję matki i ojca, gdy w szkolnym konkursie muzycznym decyduje się splagiatować samego Rogera Watersa. W SZPONACH NEUROZY Jedną z najważniejszych przyczyn rozwodu bohaterów Baumbach upatruje w żywionej przez mężczyznę zazdrości. Niechlubna cecha prowadzi do rozkładu więzi między ludźmi także w innych filmach reżysera. W „Margot jedzie na ślub” właśnie zazdrość skłania tytułową bohaterkę do powstrzymania siostry od ślubu z zakochanym w niej mężczyzną. „Margot…”, choć bez wątpienia udana, nie ma w sobie świeżości „Walki żywiołów”. To samo należałoby powiedzieć także o „Greenbergu”. Opowieść o wypalonym emocjonalnie czterdziestolatku zdawała się oddawać kondycję psychiczną samego Baumbacha. Kilka miesięcy po premierze reżyser zakończył długoletni związek z – obsadzoną zresztą w „Greenbergu” – Jennifer Jason Leigh. Za sprawą tego samego filmu w świecie Baumbacha pojawiła się jednak nowa muza – Greta Gerwig. Wschodząca gwiazda amerykańskiego kina niezależnego wcieliła się w rolę zagubionej, lecz pełnej wdzięku dziewczyny, która przynosi głównemu bohaterowi nadzieję na odmianę niekorzystnego losu. TWÓRCZY PĘD Bardzo podobną rolę Gerwig odegrała także w życiu samego Baumbacha. Aktorka i reżyser zostali parą, a trzy lata po „Greenbergu” wspólnym wysiłkiem zrealizowali „Frances Ha”. Choć wydawało się to niemożliwe, nowy film co najmniej dorównuje klasie „Walki żywiołów”. „Frances Ha” przypomina poetycki, choć pozbawiony egzaltacji, chwilami niezwykle zabawny list miłosny. W filmie Baumbacha na powrót daje się dostrzec – nieobecną od dłuższego czasu w świecie reżysera – twórczą werwę. Charakteryzująca „Frances Ha” energia chwilami rozsadza wręcz kinowy ekran. Duża w tym zasługa Gerwig, która perfekcyjnie oddaje dynamiczny rytm życia swojej bohaterki. Znajdująca się w wiecznym pośpiechu Frances właściwie nie chodzi, lecz mknie przez nowojorskie ulice w rytm – zapożyczonych z filmów Francoisa Truffauta – urokliwych kompozycji Georgesa Delerue. Tempo Frances udzieliło się także samym twórcom. Noah i Greta rozpoczęli już pracę nad nieformalną kontynuacją filmu, a co jakiś czas w wywiadach dzielą się informacjami na temat kolejnych wspólnych projektów. Strach pomyśleć dokąd dotrze ta dwójka, gdy rozpędzi się już na dobre.
WWW.HIRO.PL
ANDREAS KOEFOED
raj utracony tekst | MICHAŁ HERNES
foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE
„TRUDNO ZROBIĆ FILM O LUDZIACH PRZEWRAŻLIWIONYCH NA PUNKCIE SWOJEGO WYGLĄDU I SWOICH ZACHOWAŃ, ACZKOLWIEK CZUŁEM, ŻE I TAK MAM SPORO WOLNOŚCI” – O WSPÓŁPRACY Z ZESPOŁEM EFTERKLANG PRZY DOKUMENCIE „DUCH PIRAMIDY” OPOWIADA REŻYSER ANDREAS KOEFOED kręciłem. Jeżeli zaś chodzi o Aleksandra, to czasem prosiliśmy go, by poszedł do łóżka albo umył zęby. Generalnie przez cały czas zachowywał się naturalnie i był sobą. A czy członkowie zespołu reżyserowali ciebie? Pytam, bo czasem muzycy bywają kapryśni i chcą, by pokazywać ich jak najlepiej. Jako pomysłodawcy i producenci tego projektu czuli się jego właścicielami. Zależało im, aby muzyka brzmiała w nim bardzo dobrze, bo to w końcu film muzyczny. Gdy zrobili coś źle, trzeba to było wyciąć. Trudno zrobić film o ludziach przewrażliwionych na punkcie swojego wyglądu i swoich zachowań, aczkolwiek czułem, że i tak mam sporo wolności. Nie stanowiło więc to dla mnie większego problemu. Plusem było natomiast to, że skoro muzycy z Efterklang nagrywali dźwięki w wysokiej jakości, to mogłem potem z nich korzystać w czasie montażu. Dzięki temu dźwięk nie stanowił dla mnie problemu. A dzięki Aleksandrowi ta historia stała się bardziej uniwersalna i ciekawsza. Szczególnie, że to miejsce jest tak wyjałowione, że w pół dnia jesteś w stanie zobaczyć tam wszystko. Dlatego nie planuję zbyt szybko wrócić do Piramidy. Może za jakieś dziesięć lat, ale nie wcześniej. Nie zmienia to faktu, że bardzo chcę dalej współpracować z Efterklang. Byłoby idealnie, gdyby skomponowali muzykę do kolejnego mojego filmu. Aktualnie pracuję nad teledyskiem do jednej z ich piosenek. Pojawi się w nim Aleksander, ale w scenerii nakręconej w Rosji, a nie w Piramidzie. Uchwyciłem go filmującego swoją rodzinę. Jest lato, dzieci bawią się na polu, są też babcie. W zwolnionym tempie pokazuję piękno i zieleń tamtego miejsca. Ta opowieść o dojrzewaniu idealnie pasuje do muzyki tego zespołu.
Skąd wziął się pomysł na film „Duch Piramidy”? Traktuje on o zespole Efterklang i wyprawie tych muzyków do miasteczka Piramida, gdzie szukali nowych dźwięków, żeby wykorzystać je przy tworzeniu muzyki. Robili to, przykładowo, uderzając w różne powierzchnie. Pewnego dnia spotkałem tam ciekawego człowieka o imieniu Aleksander. Przyjechał akurat odwiedzić miejsce swojego urodzenia. Wpadłem więc na pomysł, że idealnie nadaje się na narratora mojej historii. Żył w tym mieście przez 30 lat, kiedy jeszcze tętniło życiem. To dla niego trochę utracony raj, będący dziś miastem-widmem. Jak układała ci się współpraca z zespołem Efterklang? Jego członkowie są mniej więcej w moim wieku, a karierę muzyczną rozpoczęli dziesięć lat temu. Od początku byłem wielkim fanem ich twórczości. Niektóre ich piosenki wykorzystywałem w swoich wcześniejszych filmach. Gdy zaproponowali mi współpracę i wspólny wyjazd, nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Gdybym w filmie skoncentrował się tylko na nich, czułbym jednak niedosyt. To by mogło wystarczyć do materiałów o zespole na DVD, ale nie do filmu dokumentalnego.
Zrobienie jakiego filmu aktualnie ci się marzy? Od trzech lat pracuję nad projektem o duńskim aktywiście, który chce uczynić świat lepszym. Jednocześnie jest kryminalistą. W wieku 19 lat obrabował bank i wysłał pieniądze do pewnej organizacji w Indiach. Mając 32 lata, przetransportował w samolocie broń do Indii. Chciał pomóc lokalnej społeczności w walce z komunistami, ale przekazał broń niewłaściwym ludziom. W samolocie było pięciu rosyjskich członków załogi, którzy nie wiedzieli, w co się wpakowali, i brytyjski agent z MI5. Kiedy wylądowali w Bombaju, Duńczyk uciekł i wrócił do swojej ojczyzny, a reszta została złapana i na osiem lat trafiła do więzienia. Kręcę dokument o tym wydarzeniu. Oprę go na wywiadach z Duńczykiem i Anglikiem. Potem dokonamy rekonstrukcji tego, co miało miejsce w samolocie. Rząd Indii naciska na duński rząd, by dokonano ekstradycji Duńczyka. Chcą go skazać na karę śmierci, tymczasem on obecnie prowadzi normalne życie i ma rodzinę. Anglik chce się natomiast dowiedzieć, który brytyjski agent go zdradził. Chciałbym, by ten dokument był równie ekscytujący jak thriller. Problem polega na tym, że ludzi nie interesują filmy dokumentalne. W Danii na taką produkcję może pójść najwyżej dwadzieścia tysięcy osób, podczas gdy produkcje fabularne mogą liczyć na około półmilionową widownię. Dlatego swój projekt będę chciał promować jako szaloną historię.
Miałeś szczęście, że trafiłeś na Aleksandra. To prawda. Chodziło o to, by znaleźć bramę do duszy Piramidy, a nie tylko sportretować wyludnioną mieścinę. Zależało nam na większej głębi.
A to idealny materiał na hollywoodzki film. Dokładnie, nadawałby się do tego idealnie. Najpierw chcę jednak zrobić film dokumentalny. Co będzie potem, zobaczymy. Problem polega na tym, że z duńskich filmowców w Hollywood udało się póki co tylko Nicholasowi Windingowi Refnowi.
Sugerowałeś bohaterom w czasie zdjęć, co mają robić albo gdzie się udać? Kilka razy poprosiłem ludzi z Efterklang, żeby byli w pobliżu, gdy akurat coś
Rozmowa miała miejsce w czasie wrocławskiej edycji festiwalu Planete Plus Doc, gdzie zespół Efterklang dał koncert przy klubie festiwalowym Niskie Łąki.
60 film
WWW.HIRO.PL
ANDREW BUJALSKI
humor jest nieśmiertelny tekst | PIOTR CZERKAWSKI
ilustracja | OLA.DAS
FILMEM OTWARCIA 13. MIĘDZYNARODOWEGO FESTIWALU FILMOWEGO T-MOBILE NOWE HORYZONTY BĘDZIE „COMPUTER CHESS”, W KTÓRYM REŻYSER O POLSKO BRZMIĄCYM NAZWISKU ZABIERA NAS W NOSTALGICZNĄ PODRÓŻ DO POCZĄTKÓW KASET WIDEO W „Computer Chess” doceniam przede wszystkim konsekwencję, z jaką łączysz formę i treść. Czarno-biały obraz i lekko absurdalne dialogi nie pozostawiają wątpliwości. Zrealizowałeś autystyczny film o autystycznych bohaterach. Wszystko zaczęło się od impulsu, który skłonił mnie do pracy na starych, wycofanych już z użycia kamerach. Potem zastanawiałem się długo nad historią najlepiej pasującą do takiego pomysłu. Doszedłem do wniosku, że powinienem w jakiś sposób powiązać fabułę ze światem techniki. Turniej komputerowych szachów i jego specyficzni uczestnicy wydali mi się pod tym względem zdecydowanie najbardziej interesujący. Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że „Computer Chess” znacząco różni się od twoich dotychczasowych filmów? Staram się, by każdy mój film był inny od poprzednich. Niestety, ludzie mówią mi, że opowiadam ciągle o tym samym. Twoja uwaga wskazuje jednak, że może tym razem wreszcie udało się osiągnąć cel! Z całą pewnością po raz pierwszy w karierze zdecydowałeś się osadzić swoją historię w przeszłości. Czy właśnie ta decyzja miała decydujący wpływ na kształt fabuły? Nie zależało mi na tym, by po prostu wskrzesić na ekranie minione czasy. To byłoby puste i efekciarskie. Wolałem raczej zbudować pomost między przeszłością a teraźniejszością, w której kontynuujemy proces uzależniania naszego życia od techniki. Jestem zresztą silnie przekonany, że – chcąc nie chcąc – jako artysta zawsze opowiadasz o dniu dzisiejszym. Nawet jeśli kręcisz film historyczny albo science fiction, ekranowy świat będzie prawdopodobnie stanowić odbicie rzeczywistości, która otacza cię na co dzień. Dlaczego jednak zdecydowałeś się opowiedzieć akurat o przełomie lat 70. i 80.? Byłem wówczas bardzo małym dzieckiem i zacząłem zastanawiać się nad tym, jaki wpływ te dziwne czasy mogły wywrzeć na moją osobowość. W latach 60. Wszyscy chcieli być przecież hipisami, dekadę później gładko wkroczyli w erę disco. A lata 80.? Ni stąd, ni z owąd ludzie zamknęli się nagle w pokojach i wlepili wzrok w ekrany komputerów. Okres przejściowy między tak wyrazistymi przemianami musiał być naprawdę fascynujący! Mimo wszelkich różnic, „Computer Chess” łączy z twoimi poprzednimi filmami ten sam rodzaj poczucia humoru. Nie umiałbym uwolnić się od niego, nawet gdybym chciał. Pamiętam, że
62 film
niedawno obejrzałem „Miłość” Hanekego. Uważam, że to świetny film, ale nie mogłem w pełni utożsamić się z tą wizją świata właśnie dlatego, że nie było w niej ani odrobiny humoru. Zaręczam, że gdyby przyszedł do mnie producent z walizką dolarów i powiedział: „Zrób film w stylu Michaela Hanekego!”, absolutnie nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać. Która z wielkich tradycji amerykańskiego humoru wydaje ci się bliższa – ta uosabiana przez Charliego Chaplina czy braci Marx? Trudne pytanie. Najchętniej odpowiedziałbym, że uwielbiam ich jednakowo, ale chyba jednak postawię na Groucha i spółkę. Wiele osób próbuje imitować styl Chaplina, ale czy ktoś odważyłby się nakręcić film à la bracia Marx? Nie sądzę. To, że byli tak cholernie dobrzy, w dużej mierze wynika z faktu, że zanim weszli na plan filmowy, przez kilkadziesiąt lat mogli szlifować swoje umiejętności na scenie. W dzisiejszym świecie nikt nie dałby im na to czasu. Pewnie dlatego komicy zdobywają sławę i chwilę później ją tracą, a kino braci Marx w ogóle się nie starzeje. Może to właściwość nie tylko braci Marx, ale całej amerykańskiej klasyki? Ciężko powiedzieć. Czasem oglądasz film z 1942 roku i wiesz, że w swoim czasie był on arcydziełem, ale dziś po prostu nie przystaje do rzeczywistości, podczas gdy inne dzieła powstałe w tym samym czasie w ogóle nie mają tego problemu. Być może to kwestia naszej mentalności i tego, że niektóre jej obszary ulegają przemianom szybciej niż inne. Odnoszę wrażenie, że genialny humor ma duże szanse, by pozostać nieśmiertelnym. Twoje nazwisko brzmi jak typowo polskie. Jak dużo wiesz o pochodzeniu swojej rodziny? Przodkowie mojego ojca byli Polakami, którzy w pewnym momencie wyemigrowali do Chicago, a więc najbardziej polskiego miasta w Stanach Zjednoczonych. Dziś Chicago coraz bardziej różnicuje się już etnicznie, ale wciąż można znaleźć tam wiele sklepów z szyldami w języku polskim. Czy pochodzenie przodków ma jeszcze jakikolwiek wpływ na twoje życie? Na pewno było ono bardzo istotne dla mojej babci, która całkiem dobrze mówiła po polsku i kilka razy odwiedziła wasz kraj. Ojciec zna po polsku jeszcze kilka słów, a ja, niestety, nie mówię w tym języku już w ogóle. Kilka lat temu odwiedziłem jednak Polskę w ramach festiwalu Nowe Horyzonty. Po raz pierwszy dowiedziałem się wtedy, że moje nazwisko oryginalnie powinno czytać się z „j” w środku.
WWW.HIRO.PL
THE FLAMING LIPS
THE TERROR WARNER 10/10
„The Terror” to płyta, którą trudno opisać słowami. Nowy album The Flaming Lips to postapokaliptyczny soundtrack, który sprawił, że ponownie sięgnąłem po „Możliwość Wyspy” Michaella Houellebecqa, przenosząc się w depresyjny świat nieznający miłości jako realnego uczucia, które może towarzyszyć człowiekowi. Płyta jako concept album jest całkowicie spójna i kompletna. Mimo skrajnie nostalgicznego klimatu, album ma w sobie magię, która już po pierwszych utworach nie pozwala przestać go słuchać. Hipnotyzuje, wprowadza w trans i wycisza. Trudno słuchać płyty wybiórczo, o czym zespół doskonale wiedział, udostępniając album w serwisie iTunes oraz Spotify w wersji jednego 55-minutowego tracku. Całości towarzyszy uczucie duchowego niepokoju, który mimo przytłaczających momentami dźwięków syntezatorów i przeniesionych nierzadko na drugi plan wokali wwierca się w głębokie zakamarki głowy słuchacza, chcąc wybrzmiewać tam jak najdłużej. Mimo że Coyne i spółka podobno zamknęli już narkotykowy rozdział swojej kariery, najwyraźniej kwasowa podróż nie zakończyła się jeszcze w ich muzycznej świadomości. A w połączeniu z okrutną wizją świata nieznającego miłości otrzymaliśmy naprawdę mocne i przytłaczające dzieło. BARTŁOMIEJ LUZAK
PRIMAL SCREAM
MORE LIGHT
FIRST INTERNATIONAL 8/10 Rock’n’roll to nie jest komunikacja miejska. Nikt nie daje ulgi albo, co gorsza, taryfy ulgowej za status emeryta czy litry honorowo oddanej krwi. Dlatego Primal Scream zebrali należnego dissy, gdy puszczali w obieg takie koszmary jak „Riot City Blues”. Dziesiąty album Szkotów to jednak zupełnie inna sprawa. Zaangażowali do współpracy Davida Holmesa i nagrali longplay-superprodukcję. Przebrzydle długi, z aranżami ociekającymi bogactwem, stanowiący niejako przejażdżkę po całej dyskografii. „More Light” to w dużej części klasyczne, psychodeliczne granie plus sporo rockowej konswerwy, stanowiącej wyraz adoracji najświętszych Rolling Stonesów. Primal Scream odwołują się do bluesa i soulu, album zamykają gospel „It’s All Right, It’s OK” („Movin’ on Up” 22 lata później), wcześniej dając również kilka agresywnych numerów, jak „2013” czy „Culturecide”. Nie jest to materiał bez skazy, bo w samym środku dynamika spada i pojawia się kilka zbędnych numerów, ale mimo wszystko ta muzyka w pięknym stylu wpycha się do podręczników. MAREK FALL
64 recenzje
MORRISSEY KILL UNCLE HMV 8/10
Każdy z nas ma czasami ochotę odbyć podróż w przeszłość i odświeżyć sobie album, który od lat kurzy się gdzieś w zakamarkach pamięci. Dobrą okazją do tego są reedycje, które pozwalają zarówno przypomnieć sobie zapomniane tytuły, jak i spojrzeć na nie w nowym świetle. Nie inaczej jest z „Kill Uncle”. Płyta wydana była pierwotnie w 1991 roku i zdobyła sobie spore uznanie zarówno wśród krytyków, jak i publiczności. Dzisiaj wydawnictwo to powraca w nowej szacie graficznej, w wersji zremasterowanej, jako podwójny CD oraz na winylu. Do oryginalnej zawartości krążka dodane zostały trzy utwory: „Pashernate Love” (b-side singla „You’re The One For Me, Fatty”, „East West” (b-side singla „Ouija Board, Ouija Board”) oraz niepublikowana dotąd, nagrana „na żywo” w studiu wersja utworu „There’s a Place in Hell For Me and My Friends”. Jeśli jeszcze nie zrozumieliście fenomenu Morrisseya, koniecznie powinniście sięgnąć po ten tytuł. Zniewalający głos eks-frontmana The Smiths wtopiony w piękne gitarowe dźwięki działa jak narkotyk. Uwaga, łatwo można się uzależnić. KAMIL DOWNAROWICZ
DJ CZARNY /TAS
ŁAGODNA PIANKA
TIME TO BUILD
NAJMNIEJSZE PRZEBOJE
Singiel „Passion, music, hip-hop” DJ-a Czarnego i Tasa sprzed trzech lat był bardzo mocnym strzałem – szkoda tylko, że na jego tle inne utwory z płyty o tym samym tytule wypadały blado. Bogatsi w doświadczenie i miano wicemistrzów świata DJ-ów IDA 2011, panowie powrócili niedawno z albumem „Time To Build”. Tym razem to już nie doskonały singiel i niezła reszta, a bardzo dobre single i równie udana reszta. Jest to materiał niezwykle przemyślany i eklektyczny, którego hip-hop jest fundamentem, a zarazem jedynie punktem wyjścia do eksperymentów z innymi gatunkami. Soczyste produkcje spod znaku ATCQ i The Pharcyde niezauważalnie przeplatają się z delikatnym soulem („Dreaming At The Surface” ze świetnym AB) i wykręconym drum’n’bassem. Stopniowo budowany nastrój i bogate aranżacje każą z niecierpliwością czekać na każdy kolejny dźwięk, a gdy perkusje, sample i elektronika spotykają się z odpowiednią oprawą turntablistyczną i pomocą studyjnych muzyków, te dźwięki muszą być dobre. Must listen. JACEK BALIŃSKI
Łagodna Pianka to sympatyczny i bezpretensjonalny zespół, którego głównymi atutami jest to, że jest sympatyczny i bezpretensjonalny. Ich debiutancki album „Najmniejsze przeboje” zapowiada to już tytułem i okładką. Pianka jakby na wejściu zastrzega, że chce grać fajne chłopackie piosenki o wspomnieniach z dzieciństwa i nie ma żadnych większych aspiracji. Trudno tak ujmująco bezpretensjonalny album krytykować, nie wychodząc na zblazowanego malkontenta, ale niestety zupełnie mi się nie chce wracać do „Najmniejszych przebojów”. Singiel „Łagodną pianką” wydał mi się całkiem przyjemny, ale mało porywający, a lepszych kawałków tu nie ma. Podkarpacki kwartet gra w dużej mierze tak, jak parę lat temu grały liczne polskie zespoły zafascynowane Franz Ferdinand i Bloc Party, chociaż odrobinę fajniej niż większość z nich. To nie jest zła muzyka, ona po prostu nie jest szczególnie ciekawa. Zapytałem kolegę, co myśli o Łagodnej Piance i odpowiedział: „Nic”. I to najlepsze podsumowanie. ŁUKASZ KONATOWICZ
SELF-RELEASED 8/10
WYTWÓRNIA KRAJOWA 5/10
WWW.HIRO.PL
BLACK SABBATH 13
VERTIGO 8/10 No nieźle, pierwszy od 35 lat studyjny long Sabbath z Ozzym na wokalu i Geezerem na basie. Iommi, zwycięski w walce z chłoniakiem, znów obraca gitarą jak nikt inny, a do dopełnienia kanonicznego składu zabrakło tylko Billa Warda, którego z dala od studia zatrzymały jakieś ezoteryczne zobowiązania natury biznesowej. Gościnnie na perkusji mamy więc młodszego od reszty o dwa pokolenia Brada Wilka, a za suwakami rozsiadł się nie kto inny jak Rick Rubin. Trzynastka nie mogła się więc starszym panom nie udać. Ciężkie brzmienie, wolne tempa, maniacki głos Osbourne’a i przewrotne, podśmierdujące siarką teksty. Pięknie wykuty kawał proto-doommetalowego rzemiosła, podany z takim brzmieniem, że niemal słychać jak palce Butlera przesuwają się na strunach jego nisko strojonego basowego buldożera. Rubin powiedział ponoć, że gdyby „13” ukazało się w 1972 roku, to wszystkim by się podobało. A tymczasem mamy rok 2013 i płytę na tyle dobrą, że szatan sra z radości. Moc! SEBASTIAN RERAK
MAC MILLER
THE BARTENDERS
WATCHING MOVIES WITH THE SOUND OFF
SZUMNA SESSIONS
Po debiutanckim „Blue Suede Park” Macowi Millerowi zgadzał się wyłącznie hajs. Irytująco pusty ulubieniec białych akademików stał się branżowym chłopcem do bicia. I może dobrze, bo reakcją była wytężona praca nad własną karierą. Teraz raper ma kilka doskonale opanowanych flow, choć dominuje flegmatyczny bliski Curren$y’emu styl o wyraźnej ziołowej proweniencji. Płynne nawijki trafiają na dobre, często niedostrojone, paranoiczne, przestrzenne bity autorstwa m.in. FlyLo, Pharella, Clamsa Casino. Dzięki temu „Watching Movies with the Sound Off” nieźle słucha się w całości. Album rozkwita w środkowej części, gdzie klimatyczne podkłady nie są przesadnie rozmyte, zaś zblazowanemu, nakarmionemu filmami gówniarzowi zdarza się powiedzieć coś więcej niż to, że chciałby Narnii na GPS-ie i Rihanny w łóżku. Gdyby utrzymać poziom „I Am Who I Am”, wspaniałego „Objects in the Mirror” czy nagranego z Action Bronsonem „Red Dot Music”, byłby kandydat do hiphopowej płyty roku. MARCIN FLINT
Lider pewnego hołubionego polskiego zespołu ska wyznał, że gdyby ktoś puścił mu Skatalites w czasach, kiedy interesowały go tylko niemieckie orkiestry typu No Sports, to odparłby, że nie lubi jazzu. Fakt faktem, polscy wykonawcy zbyt długo czerpali inspiracje z niemieckiej karczmy piwnej, w najlepszym zaś wypadku od angielskich chuliganów. Dużo czasu musiało więc upłynąć zanim pojawiła się płyta sięgająca do korzeni gatunku. Stołecznym The Bartenders najbliższa jest wibracja jamajskiego ska lat 60., przesiąknięta pulsacją rocksteady i jazzowo-swingowym duchem. Stylowe frazy pianina, ekspresyjne riffy dęciaków, dużo świetnych melodii. Ubarwieniu całości dobrze robią dwa elektroniczne remiksy, 2 Tone’owy przeboik „Przeżyć w tej dżungli” z udziałem Dużego Pe oraz komedowa „Kattorna” w bujającej wersji. Quo vadis, Pol-ska? Najwidoczniej we właściwym kierunku. SEBASTIAN RERAK
ROSTRUM 7/10
FONOGRAFIKA 7/10
WAMPIRE
ZAGINIONY
GHOST
CURIOSITY
CZERWONE SAMOCHODY I BIAŁE DZIEWCZYNY
INFESTISSUMAM
Już sam tytuł płyty może zniechęcać. Zwiastuje, że będziemy mieli do czynienia z materiałem s kupi ony m na hedonistycznomaterialistycznym podejściu do życia oraz miałkich opowieściach o „hajsie, dupach i drogich furach”. Błąd. Zaginiony ma niepospolity dar narracyjny, i choć tytułowe samochody i dziewczyny przewijają się niemal we wszystkich kawałkach, to są tu raczej tłem niż pierwszym planem. Historie wciągają i pobudzają wyobraźnię, jednocześnie będąc tylko scenerią dla głównej myśli. Oszałamia umiejętność uchwycenia istoty rzeczy za pomocą prostych, balansujących na granicy dobrego smaku sformułowań – pod tym względem najbardziej rzuca się w uszy refren utworu „Drzwi do jego fury”. Muzycznie jest nienachalnie, umiejętne połączenie elektroniki z samplingiem dobrze komponuje się z treścią utworów. I choć solowy debiut rapera ze Streetworkerz raczej nie zagości na liście bestsellerów, to już teraz mogę zakwalifikować go do najlepszych rapowych płyt tego roku. MACIEJ STĘPOWSKI
D o w c i p . Opowiedziany drugi raz, ale nadal dobry. Szwedzi z Ghost grają, jakby chcieli być satanistycznym Blue Öyster Cult alb o h e c o w ą wersją Mercyful Fate. Przebieraja się za mnichów, a wokalista – Papa Emeritus II, scenicznie ustrojony na kardynała – śpiewa jak King Diamond w niższych rejestrach i podobnie szepcze. Hammondy śmigają, gitarki zacinają jak w Purplach, czarują fajne stonerowe pasaże, a rytmy nierzadko ocierają się o wesele. Jasne, że to nie jest sztuka. Jasne, że to żadne nowe otwarcie, bo co w tych gatunkach jeszcze do otwarcia? Fakt, że Ghost to fun pop dla tych, co wyrośli na metalu albo – nie daj Szatanie! – nadal metalowcami są. Albo dla każdego, kto lubi zabawnego rocka czerpiącego z fajnych źródeł. Tym bardziej że melodie rozhulane, a wszystko ma wydźwięk mocno easy-listeningowy. Polecam szczególnie do wieczornych letnich spacerów na piwo i dziewice. PAWEŁ WALIŃSKI
POLIVINYL 7/10
Wa mp ire id ą d rog ą , którą parę sezonów temu przetarł Ariel Pink. A że duet zęby (kły?) zgryzł na podz i e m n e j synth-scenie Portland, d od a jcie sob ie jed no d o drugiego. B r z m i e n ia t o c e l o w o s ł a b o wyp rod ukowa ne, pr z esi ą k ni ę t e e j t i s a m i , na iwne, cukierkow e , z t a k i m p a s t i s z o wym mrokiem, ja ki dz iś je s t r za d k o ś c i ą . Al e hecne to niesamow i c i e , b o m e l o d i e a ż rwą cz łowieka do t ań c a . D o t e go ma my p oka ź ną il ość psy c h o c uk i e r k o w yc h g ita r, p rz esz ka d z a j ek , g wi zd y i ś w i s t y. N a tej p łycie wsz ystk o c ie s zy. O d p o c zą tku d o końca jest absolu t ni e g e n i a l ni e r oz ra d owa na , p a nuj e peł e n b ur d e l , n o nsz a l a ncja . C oś ja kby K r a f t we r k s p o t k a ł S p ectora , wrz ucil i k w asa , w ywa l i l i k r o wę na łeb i p osz l i d o st u dia . J e d n o r o ż c e , p lusz owe nietop erz e, piór n ik w k s z t a ł c i e t r umny, sz tucz ne kły, r óż o w y b ł y s zc z yk . N a r az . N iemoż l iwe? Oj, m oż l iw e wł a ś ni e . PAWEŁ WALIŃSKI
WWW.HIRO.PL
KOKA BEATS 8/10
REPUBLIC RECORDS 7/10
recenzje 65
FRANCES HA REŻ. NOAH BAUMBACH
PREMIERA: 19 LIPCA 10/10
„Frances Ha” ogląda się jak odcinek serialu „Dziewczyny” zrealizowany przez twórcę pokroju Erica Rohmera. Nowy film Noaha Baumbacha ma w sobie charakterystyczny dla kina francuskiej Nowej Fali wdzięk, wyrafinowany styl i celność psychologicznych obserwacji. Zarazem jednak dzieło twórcy „Greenberga” stanowi coś więcej niż tylko nostalgiczny spacer po sklepie z kinowymi antykami. Amerykański reżyser udowadnia, że nowofalowa stylistyka potrafi doskonale współgrać z otaczającą nas dziś rzeczywistością. Konieczność wzmagania się ze zbyt dynamicznym tempem życia i postępującą kruchością relacji międzyludzkich czyni bohaterkę wiarygodną i godną sympatii. Frances staje się kimś pomiędzy ideałem wyjętym wprost z naszych marzeń a zwyczajną dziewczyną z naprzeciwka. Umiejętnie ograne napięcie między tymi dwiema skrajnościami decyduje nie tylko o wyjątkowości bohaterki, ale i klasie doskonałego filmu Baumbacha. PIOTR CZERKAWSKI
CZŁOWIEK ZE STALI
ILUZJA
REŻ. ZACK SNYDER
REŻ. LOUIS LETERRIER
PREMIERA: 21 CZERWCA 7/10
PREMIERA: 28 CZERWCA 7/10
Film Snydera wpisuje się w tendencję „uczłowieczania” superbohaterów. Mniej tu legendy podszytej wielką niewiadomą, więcej wewnętrznych konfliktów i drogi rozwoju bohatera do stania się postacią-symbolem. Nie oznacza to oczywiście, że mamy do czynienia z dramatem psychologicznym. „Człowiek ze stali” nie ucieka od etykietki kina rozrywkowego, ozdobionego efektami specjalnymi i obficie płynącym z ekranu patosem. Wybierając się na historię walki Supermana z zagrażającym Ziemi i ludzkości generałem Zodem, nie sposób nie liczyć na sceny destrukcji i klasyczny romans w tle. Wszystko to dostajemy. Snyderowi udało się dodatkowo świetnie wkomponować sceny retrospekcji z dzieciństwa i młodości bohatera. Gdyby nie zbędne 3D i nieco przydługi metraż (liczne zmagania i bitwy mogą jednak nużyć chaotycznością i powtarzalnością), kolejna odsłona przygód komiksowej legendy byłaby w stu procentach czystą rozrywką. JOANNA JAKUBIK
Czwórka głównych bohaterów w filmie Leterriera trudni się prestidigitatorstwem, łącząc tradycyjne formy kuglarstwa z najnowszymi zdobyczami techniki. Zręczność palców uzupełniona o znajomość informatycznych kruczków tworzy z nich Robin Hoodów na miarę naszych czasów. Bo oni oszukują system, ale w imię wspólnego dobra. Ich celem stają się bank, firma ubezpieczeniowa i korporacja, a więc symbole niedawnego kryzysu. Wykradzioną zawartością sejfów obdzielają tych, którzy na nieczystych zagrywkach gigantów ucierpieli najbardziej, przez co niczym Bonnie i Clyde zyskują społeczny poklask i prestiż. „Iluzja” sprawdza się więc w dwóch funkcjach – rozrywkowej i kompensacyjnej. Chociaż w każdej z nich próbuje mydlić widzom oczy, to przecież uprawnia ją do tego temat, który podejmuje. Tylko czy przy takim nastawieniu pójście na ten film do kina nie zadziała na zbuntowanych widzów uspokajająco, zniechęcając ich do upomnienia się o swoje choćby na ulicach? ARTUR ZABORSKI
66 recenzje
WWW.HIRO.PL
W CIENIU REŻ. DAVID ONDRICEK PREMIERA: 21 CZERWCA 8/10
Kto wrobił niewinnych, czyli czeskie kino spod znaku noir. Takiego Ondricka jeszcze nie znaliście. Praga, rok 1953. Sprawa skradzionej biżuterii znalezionej w żydowskiej gminie wyznaniowej staje się obsesją kapitana policji. Sprowadzony do pomocy niemiecki major, który przejmuje śledztwo, zamieszkuje tuż obok niego, a komunistyczne tajne służby toczą polityczną rozgrywkę, sterując zarazem oboma śledczymi. Ondricek opowiada lokalną historię dla międzynarodowego widza. Da się w filmie wyczuć trochę atmosfery z książek Marka Krajewskiego, aczkolwiek poziom krwi i seksu jest na zdecydowanie niższym pułapie. Trudno się zresztą temu dziwić – film jest dedykowany bohaterom komunistycznych lat 50. i reżyser raczej nie mógł sobie pozwolić na zrobienie z niego zwykłej historii typu pif-paf i cmok-cmok. Niespieszne tempo i parę dających się przewidzieć klisz mogą niektórych zniechęcić, ale pod względem historii kryminalnej „W cieniu” wypada naprawdę dobrze. Nie jest może „Sokołem maltańskim”, niemniej stylistycznie dopasowuje się do tego, co w kinie noir najlepsze, czyli klimatu. No i kto by się spodziewał, że Wałbrzych tak dobrze będzie udawał Pragę. RADOSŁAW SPIAK
KONIEC CZASU REŻ. PETER METTLER PREMIERA: 21 CZERWCA 6/10
Wykonajcie następujące ćwiczenie – wypowiedzcie na głos zdanie: „Czytam tę recenzję TERAZ”. A potem je powtórzcie. Nie macie wrażenia, że za każdym razem, gdy tak robicie, słowo „teraz” już nie jest aktualne? Nic dziwnego. Aby zrozumieć pojęcie czasu, Mettler zagłębia się w swoim nowym filmie po części do nauki, po części do metafizyki. Do konkretnych wniosków jednak nie dochodzi, bo i dojść nie może. Percepcja czasu jest tak abstrakcyjna, że choćby cofnął się do Wielkiego Wybuchu, nie byłby w stanie tego zrobić. Robi jednak za to co innego. Pozwala spojrzeć na czas z różnych perspektyw. Dla jednych postaci wypowiadających się w filmie jest on równoznaczny z przestrzenią, dla innych jest powtarzalnym procesem, dla jeszcze innych nie ma go w ogóle. Wizualny aspekt filmu stoi u Mettlera na wysokim poziomie – mogą nasunąć się porównania z „Drzewem życia” Malicka. Matka Mettlera wypowiada w filmie zdanie: „Im człowiek starszy, tym czas szybciej płynie”. Zastanówcie się, czy chcecie poświęcić dwie godziny życia na to, by dowiedzieć się, że tak naprawdę być może wcale ich nie poświęciliście. RADOSŁAW SPIAK WWW.HIRO.PL
/kinonaobcasach
tekst
SZNINKIEL
| BARTOSZ SZTYBOR
scen.: Jean Van Hamme rys.: Grzegorz Rosiński wyd.: Egmont 10/10
Zastanawiam się, czy Egmont co jakieś dwa lata wypuszcza na rynek nowe wydanie „Szninkla” dla ludzi, którzy znają go z młodości, czy może dla nowych, nieopierzonych i nieuświadomionych jeszcze czytelników. Bo to bez wątpienia klasyk, więc czy stary, czy młody – powinien go mieć w swojej bibliotece. Ale też patrząc na niego z dzisiejszej perspektywy i wyzbywając się tych wszystkich emocji sprzed parunastu lat, to komiks z wadami. Są tu i klisze scenariuszowe, i rysunek Rosińskiego aż tak nie powala, i niektóre sceny nie robią takiego wrażenia jak dawniej (oczywiście po wyzbyciu się tych wszystkich emocji). Czy mając więc na półkach sporo komiksów lepszych, „Szninkiel” będzie w stanie dać nowemu czytelnikowi to, co dał młodemu chłopcu, który – ukrywając się przed mamą – przeglądał z wypiekami na twarzy kultową scenę seksu? Pewnie nie, bo dzisiejszy młody chłopiec już dawno temu widział cipkę Sashy Grey na xhamster.com, a fantastyki nauczył się na ekranizacji „Władcy Pierścieni”. Ale to w dalszym ciągu bardzo dobry komiks, owszem, niepozbawiony wad, ale będący świeżym spojrzeniem na gatunek fantasy. Dla nowicjusza będzie to więc miły czas z klasykiem, a dla mnie (i pewnie dla wielu innych) będzie to bardzo ważny kawałek nie tylko historii komiksu, ale i dzieciństwa. Stąd taka ocena. Bo się wzruszyłem.
znajdziesz na:
CHRUPEK I MIĘTUS – DZIKIE ZWIERZĘTA scen. i rys.: Delphine Bournay wyd.: Dwie Siostry 8/10
Już nie będę oszukiwał, popisywał się i prężył hipsterski gust, że ja to niby tylko czytam komiksy dla dorosłych, takie zaangażowane, czarno-białe, czyli tak artystyczne, że ja nie mogę i w ogóle o ja cię. Żart. Tak naprawdę, to lubię wszystko, co dobre, więc i obok „Chrupka i Miętusa” nie mogłem przejść obojętnie. Dwie Siostry to wydawnictwo, które specjalizuje się w ilustrowanych książkach dla dzieci, ale jeden z ich ostatnich albumów to ukłon w stronę historii obrazkowych. Przygody Chrupka i Miętusa to bowiem komiks nie do końca klasyczny, bo pozbawiony kadrów, ale trzymający się ram gatunku. Zresztą ta jego nieklasyczność jest jednocześnie jedną z większych zalet, bo brak ramek dodaje całości oddechu, a przyporządkowanie jednego koloru do kwestii dialogowych danej postaci to formalny strzał w dziesiątkę. Komiks zawiera trzy sympatyczne epizody z życia głównych bohaterów, które przypadną do gustu młodemu czytelnikowi, ale i bez wątpienia spodobają się dojrzałemu.
NOWOŻEŃCY
scen.: Thomas Ott, Tab Murphy, Thomas Jane rys.: Thomas Ott wyd.: Kultura Gniewu 8/10
Najpierw był film „Mroczna kraina”, skromny, a jednocześnie bardzo ciekawy debiut reżyserski Thomasa Jane’a. Później scenariusz filmowy Taba Murphy’ego wziął na warsztat Thomas Ott, czyli niepokonany mistrz niemego komiksu grozy. Tak powstali „Nowożeńcy” (co ciekawe tak film, jak i komiks w oryginale nazywają się tak samo – „Dark Country”), czyli na pozór obrazkowa adaptacja wcześniejszego filmu, a w rzeczywistości wizja Jane’a i Murphy’ego przefiltrowana przez wizję Otta. Historie więc różnią się trochę od siebie (choćby tym, że wersja filmowa jest znacznie bardziej rozgadana – nie mylić z przegadaną), ale atmosfera i sama idea całości pozostały niezmienione. I dobrze, bo właśnie klimat i punkt wyjścia tej zrealizowanej podwójnie opowieści są jej największymi atutami. „Nowożeńcy” to przewrotny komiks pełen mroku i czarnego humoru, który zachwyci każdego miłośnika genialnych „Opowieści z krypty” czy „Strefy mroku”. Zaczyna się od prostej historii o podróży poślubnej, która przeradza się w lawinę nieprzewidywalnych zdarzeń, a te niczym domino prowokują kolejne zaskakujące sytuacje, by w finale zaskoczyć wszystkich przewrotnym zakończeniem. Gęsta, pełna zwrotów akcji fabuła w połączeniu z rewelacyjną kreską Thomasa Otta sprawia, że od pierwszej do ostatniej strony na szyi odbiorcy coraz mocniej będzie się zaciskała pętla napięcia. I wcale nie odpuści po przeczytaniu „Nowożeńców”. WWW.HIRO.PL
tekst | JĘDRZEJ BURSZTA
PROBLEMSKI HOTEL
Dimitri Verhulst
Claroscuro 8/10 Autor sprostał ambitnemu zadaniu: opowiedzieć o losie imigrantów szczerze, ale bez patosu, z wyczuciem i empatią, ale nie wchodząc w niewdzięczną rolę moralizatora. „Problemski Hotel” belgijskiego dziennikarza Dimitra Verhulsta to sfabularyzowany reportaż o egzystencji w ciągłym napięciu i podporządkowaniu instytucjom, które decydują o życiu bądź śmierci. Przedstawiając losy kilku uchodźców różnej narodowości uwięzionych w piekle biurokracji i rasizmu, Verhulst skupia się na eksponowaniu brutalności przesączającej się z każdej strony; okrucieństwo polityki zagranicznej miesza się z krótkowzrocznością wszelkich humanitarnych misji, a zachodnio-europejska tolerancja okazuje się być niewiele warta w momencie, w której obcy stoi u naszych bram. Bohaterowie „Problemskiego Hotelu” przypominają więźniów przetrzymywanych siłą w izolacji. Surowe reguły życia przekładają się na relacje pomiędzy uchodźcami, a prawo rządzące społecznością zamieszkującą ośrodek nie ma wiele wspólnego z opiewanym w broszurach poszanowaniem równości i sprawiedliwości danej każdemu człowiekowi. Verhulst pisze z zaangażowaniem, oświetlając różne poziomy banalności zła – to książka nad wyraz brutalna, ale przy tym zabarwiona czarnym humorem, niepozostawiająca jednak cienia nadziei ani wiary w ludzkość.
PRZEDKSIĘŻYCOWI II
Anna Kańtoch Powergraph 7/10
Kontynuacja cenionej wśród fantastów powieści z 2009 roku. „Przedksiężycowi” Anny Kańtoch prezentują oryginalną wizję społeczeństwa trzymanego w ryzach przez obsesję perfekcyjności, czy to cielesnej, czy też umysłowej. W mieście Lunapolis co kilka lat mają miejsce Skoki, przeprowadzana przez tajemniczych ni to bogów, ni obcych selekcja mieszkańców; ci niewystarczająco utalentowani – albo niewystarczająco majętni, by móc zainwestować w kosztowne genozmiany – zostają uwięzieni w jednej z wersji miasta z przeszłości, skazani tym samym na powolny rozkład i wegetację w murszejących ruinach. Powieść Kańtoch zgrabnie łączy formułę fantastyki rozrywkowej z ciekawie skonstruowanym tłem, w którym można doszukać się krytyki wielu aspektów współczesności. Jak to w science fiction często bywa, rzecz dotyczy w większym stopniu naszej kultury aniżeli wyimaginowanej futurystycznej dystopii. „Przedksiężycowych” czyta się z przyjemnością, bo oprócz intrygującego pomysłu autorka wykazuje też talent do prowadzenia akcji w kilku równolegle toczących się wątkach. Dobra polska fantastyka, która nie odcina kuponów ani nie powtarza wytartych anglosaskich schematów.
DAVID BOWIE: BIOGRAFIA
Marc Spitz
Dobre Historie 10/10 „Czy David Bowie umiera?”, pytali w swoim singlu z 2011 roku The Flaming Lips, odnosząc się do krążących od lat plotek o słabym zdrowiu Kameleona. Marc Spitz, autor znakomitej biografii Bowiego, nie mógł sobie wymarzyć lepszej reklamy niż niespodziewany powrót artysty z nowym krążkiem „The Next Day”, za sprawą którego na nowo wybuchła Bowiemania. Książka Spitza to świetnie skonstruowana, wypełniona masą smaczków i anegdot opowieść o ewolucji Davida Bowiego. Autor traktuje brytyjskiego muzyka nie tyle jako barwną osobowość muzyki popularnej, ale osobny fenomen, człowieka-instytucję, który od kilkudziesięciu lat nie przestaje zaskakiwać. „David Bowie: Biografia” zadowoli najzagorzalszych fanów Thin White Duke’a – pełno w niej odniesień do historii powstawania najważniejszych albumów, współpracy z innymi artystami (Lou Reed, Iggy Pop) oraz, czego nie mogło przecież zabraknąć, solidnej dawki pikanterii, w tym szczegółowo opisane rockandrollowe ekscesy i przeróżne kontrowersje, które przydarzyły się kosmicie po drodze. Solidna dziennikarska robota, ale co istotniejsze, na pewno nie ostateczna biografia Bowiego, któremu na szczęście najwyraźniej znudziła się tweedowa marynarka i dostatnia emerytura przy kominku.
WWW.HIRO.PL
THE LAST OF US SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS3 10/10
tekst | JERZY BARTOSZEWICZ
Bluetune-SOLO to przenośny głośnik Bluetooth. Idealny dla studentów, młodzieży, jak i również dla dorosłych! Dzięki swoim niewielkim gabarytom możesz ustawić go, gdzie tylko zechcesz i cieszyć się ulubioną muzyką! Bluetune-SOLO posiada system X-bass, który opracowany jest w opatentowanej technologii PO-bass. Technologia ta pozwala osiągnąć głęboki bass w stosunkowo małym urządzeniu. Wbudowana bateria litowo-jonowa zapewni trwałe użytkowanie do 8 godzin. Bluetune-SOLO posiada zintegrowany mikrofon umożliwiający prowadzenie rozmowy i traktowanie głośnika jako zestawu głośnomówiącego. To niewielkie urządzenie, które możesz zabrać ze sobą, gdzie tylko zapragniesz. Pozwala osiągnąć maksymalny poziom głośności przy zachowaniu najwyższej jakości dźwięku, niespotykanej w urządzeniach tej wielkości. Wykorzystaj je również jako zestaw głośnomówiący w domu, samochodzie lub biurze.
Odwiedź nas na www.divoom.pl, polub nas na Facebooku: Divoom Poland lub spotkajmy się na Audioriver
Maczużnik to rodzaj grzyba, którego wszystkie gatunki są pasożytami, w większości przypadków żerującymi na bezkręgowcach. Jego unikalną cechą jest wpływanie na zachowanie żywiciela, który wspina się na roślinność, by rozrastająca się grzybnia, zastępująca stopniowo zaatakowane tkanki, wytworzyła ostatecznie owocnik i zainfekowała kolejne ofiary, rozpylając z góry zarodniki. Na szczęście grzyb ten jest całkowicie niegroźny dla człowieka. W grze „The Last of Us”, stworzonej przez kalifornijskie studio Naughty Dog na konsolę PlayStation 3, jest jednak inaczej. Na świecie pojawił się gatunek maczużnika atakujący ludzi, zamieniając ich w krwiożercze zombie, rozsiewające zarodniki. Akcja gry toczy się 20 lat po wybuchu epidemii, która doprowadziła do upadku cywilizacji. Pozostałości społeczeństwa żyją w niewielkich strefach kwarantanny, zarządzanych przez wojsko, w których obowiązują twarde zasady. W ruinach miast i miasteczek czają się zarażeni, a po bezdrożach grasują bandyci, gotowi zabić za resztki jedzenia, parę niezniszczonych butów lub po prostu dla zabawy. Głównym bohaterem gry jest 40-letni Joel, cyniczny realista, którego świat zawalił się na skutek epidemii, przemierzający Stany Zjednoczone wraz z energiczną 14-letnią Ellie, która nigdy nie miała szansy zaznać życia wolnego od zagrożenia ze strony zarażonych śmiercionośnym grzybem. „The Last of Us” wyraźnie inspirowane jest kultową powieścią „Droga” Cormaca McCarthy’ego. To historia wędrówki przez postapokaliptyczny świat, której towarzyszy podróż w głąb ludzkiej natury i uczuć. Prezentowaną z perspektywy trzeciej osoby rozgrywkę w „TLoU” najłatwiej określić jako połączenie akcji z walką o przetrwanie. W razie starć z bandytami najlepszą taktyką jest eliminowanie wrogów po cichu, zachodząc ich od tyłu. Gdy napotykamy zarażonych, nierzadko najlepszym wyjściem jest natomiast przekradnięcie się i unikanie potworów. W świecie gry zasoby są bardzo ograniczone. Brakuje amunicji i lekarstw, więc Joel zmuszony jest improwizować, zbierając w plecaku różne przedmioty codziennego użytku i tworząc z nich śmiercionośne narzędzia. Dla przykładu, przy
pomocy taśmy i ostrza możemy wzbogacić dowolną rurę lub pałkę o ostry szpikulec lub też skonstruować prymitywny nóż, służący również jako wytrych. Szmaty i alkohol służą natomiast do produkcji odkażających bandaży i koktajli Mołotowa. Poza ciekawą, zmuszającą do kombinowania rozgrywką, wielkim plusem gry jest niezwykle realistyczny świat. „The Last of Us” to gra inspirowana literaturą i kinem drogi – w trakcie gry zwiedzamy różne rejony Stanów, od ruin wielkich miast po typowe amerykańskie przedmieścia czy leśne tereny z domkami letniskowymi. Warto dodać, że wydawca zadbał o pełną, profesjonalną polonizację – świetnie sprawdził się zwłaszcza Krzysztof Banaszyk, który wcielił się w rolę Joela. Twórcy gry zapewnili natomiast fenomenalną oprawę graficzną, wykorzystując w pełni moc konsoli Sony – to zdecydowanie jedna z najładniej wyglądających produkcji tej generacji. Największe wrażenie robią rozległe lokacje, pełne najdrobniejszych szczegółów. Myszkując w opuszczonych domach, natrafiamy na porzucony w pośpiechu dobytek, mogąc się tylko domyślać, że w pokoju obklejonym plakatami filmów akcji musiał mieszkać kiedyś nastolatek, a pluszowy miś, leżący na podłodze w niewielkim pokoiku obok, musiał należeć do jego młodszego brata lub siostry. Czy rodzinie udało się uciec i przeżyć? Gdzie się teraz znajdują? Grając, ciężko się pozbyć z głowy takich pytań. Żadna inna gra w historii elektronicznej rozrywki tak sugestywnie nie oddaje klimatu postapokalipsy. Tryb dla pojedynczego gracza w „The Last of Us” zapewnia ponad 15 godzin niesamowitej, zapadającej w pamięć, nieco dołującej podróży. To zgrabna, interaktywna opowieść ze świetnym, mocnym i wstrząsającym otwarciem, wieloma dramatycznymi zwrotami akcji i godnym zakończeniem. Na deser pozostaje jeszcze tryb rozgrywki wieloosobowej przez internet, w którym uczestniczymy w zmaganiach dwóch zwalczających się frakcji, rywalizujących o cenne zasoby. Dzieło studia Naughty Dog jest zdecydowanie jednym z najmocniejszych pretendentów do tytułu Gry Roku i pokazuje, że gry wideo to nie tylko prosta rozrywka.
ORAZ
Uwierz, a zobaczysz W KINACH OD 28 CZERWCA
I
PETER METTLER
fotografia jak stan zakochania tekst | MICHAŁ HERNES, JUSTYNA SURMA
foto | PETER METTLER
„OPERUJĘ OBRAZAMI, KTÓRYCH ZNACZENIE MOŻNA INTERPRETOWAĆ NA RÓŻNE SPOSOBY. ZALEŻY MI NA TYM, BYŚ NIE BYŁ PEWIEN, JAK JE ODCZYTAĆ I ZASTANAWIAŁ SIĘ, CO PRZEDSTAWIAJĄ” – MÓWI REŻYSER, FOTOGRAF I MUZYK PETER METTLER
Jesteś reżyserem filmowym, ale twoją wielką pasją jest też fotografia. Tak, zajmuję się nią od bardzo dawna. Tworzyć filmy zacząłem w wieku szesnastu lat. W szkole średniej nie za bardzo miałem czas, by się na tym skupić, więc skoncentrowałem się na robieniu zdjęć. Uwielbiałem też grać na pianinie. Wciąż fotografuję i zdjęcia pełnią dla mnie funkcję dziennika. Zdarza się, że wybieram kilka z nich i prezentuję je w galerii. To jednak tylko hobby; rodzaj odskocznia od kręcenia filmów, które jest dla mnie najważniejsze. Co jest dla ciebie najistotniejsze w fotografowaniu? Absolutnie wszystko. Porównałbym to do stanu zakochania i zachwytu nad światem. Jednocześnie nie zmuszam się do organizowania wystaw swoich prac, tak jak to robią inni i jak zapewne robić się powinno. Takiej wystawie przeważnie towarzyszy motyw przewodni. Analogicznie filmy często koncentrują się wokół jednego głównego wątku. Nie traktuję fotografii w ten sposób. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle. Izoluję się od tego i nie obchodzi mnie to. Dla porównania, przed rozpoczęciem prac nad filmem dużo myślę o jego koncepcji i strategii tworzenia danego dzieła. Fotografia jest bardziej przypadkowa, a film – uporządkowany. W filmie wszystko sprowadza się do selekcji, chociaż przyznaję, że dopóki nie wezmę się za montaż, to nie mam pojęcia, jak będzie wyglądał efekt końcowy. Intrygujące są zdjęcia, które zrobiłeś w Chinach. Przedstawiają chociażby graffiti na tle zniszczonych budynków. Powstały w trakcie prac nad filmem „Sfabrykowany krajobraz”. Uwiecznione przeze mnie miasto było niszczone i wysiedlane, żeby podnieść poziom wody. To niejako obrazy z przyszłości, które pokazują, jak pięknie to miejsce będzie wyglądało pod wodą, kiedy zakończy się proces jego erozji. Co cię ujmuje w uwiecznianiu martwej natury, chociażby kanadyjskich jezior? Kocham przebywać na świeżym powietrzu. Jako mieszkaniec Toronto wychowywałem się we wspaniałych warunkach, gdzie wystarczy wsiąść do samochodu, wyruszyć w trasę i po dwóch godzinach podróży znaleźć się pośród cudownych jezior. Ta koncepcja wzięła się właśnie z tego sentymentu. W pierwszych scenach mojego filmu dokumentalnego „Hazard, bogowie i LSD” jest długie ujęcie z jeziorami w roli głównej. Dla mnie to jedno z najukochańszych miejsc na świecie. Czasem lubię po prostu sobie pospacerować, nie mając w ręce aparatu fotograficznego czy kamery. Dzięki temu czuję więź z naturą. Prezentujesz staroświeckie podejście do życia i pracy. Dla wielu ludzi oglądanie twoich filmów, takich jak choćby „Koniec czasu”, może być sporym wyzwaniem. Należy je traktować jako bardzo subiektywne przeżycie. Nie prowadzę widzów za rękę, tylko prezentuję im pewne koncepcje, z którymi sami muszą się skonfrontować. Nie wszyscy czują się z tym komfortowo. Dlatego właśnie lubię pokazywać moje filmy i stykać się z przeróżnymi reakcjami.
72 foto
WWW.HIRO.PL
Nie przeszkadza ci, kiedy czasami ludzie krytykują twoje dzieła albo narzekają, że są zbyt długie? Nie, ponieważ sporo osób ma inne zdanie na ten temat. Paradoksalnie wolę wzbudzać ambiwalentne uczucia, niż satysfakcjonować wszystkich. To drugie byłoby pójściem na łatwiznę. Wiem, jak zrealizować film bardziej przystępny do oglądania, ale nie uważam tego za właściwy wybór. Patrząc na powolne tempo i kompozycję „Końca czasu”, może nasunąć się skojarzenie z „Drzewem życia” Terrence’a Malicka. Co ciekawe, obejrzałem go w czasie montowania filmu, do którego go porównałeś. Niektóre podobieństwa mnie zszokowały, ale jest też sporo różnic. Co prawda są pokrewieństwa w warstwie wizualnej czy w pewnych koncepcjach, jednakże Malick dołożył do tego rozbudowany wątek rodzinnej tragedii. Jego dzieło jest także przepełnione symboliką, a osobiście nie pracuję w ten sposób. Operuję obrazami, których znaczenie można interpretować na różne sposoby. Zależy mi na tym, byś nie był pewien, jak je odczytać i zastanawiał się, co przedstawiają. Jedna z najpiękniejszych scen „Końca czasu” ma miejsce na szczycie góry, kiedy widać tam tęczę. Nakręciłem ją na Hawajach. W tym fragmencie można nawet dostrzec mój cień. To rodzaj autoportretu? Celem było puszczenie oka do widza. Pokazuję, że to tylko film, w którym przedstawiam własny punkt widzenia. Mam na myśli subiektywne doświadczenie. W filmie pokazuję również montażownię. Specjalizujesz się też w wydarzeniach z pogranicza muzyki, filmu i sztuk wizualnych, pracując nad improwizowanym dialogiem między obrazem a dźwiękiem. Skąd ten pomysł? Dwadzieścia lat temu grałem z zespołem muzycznym i miksowaliśmy nagrania z różnych kaset wideo. Improwizowaliśmy przy użyciu instrumentów. Po zrealizowaniu „Hazardu, bogów i LSD” chciałem zrobić to samo, ale wzbogacone o obrazy. Zwłaszcza że miałem wiele przepięknych scen, których nie wykorzystałem w filmie. Do współpracy zaangażowałem multiinstrumentalistę Freda Fritha. Siedem lat temu poznałem programistę, który pomógł mi w stworzeniu programu komputerowego. Dzięki temu programowi miksuję ze sobą zdjęcia, klipy i fragmenty moich filmów. Nie wiem, w jakim kierunku to wszystko pójdzie, ale wydaje mi się, że obserwujemy coś wyjątkowego. Rozmawia miała miejsce w czasie wrocławskiej edycji festiwalu Planete Plus Doc.
WWW.HIRO.PL
foto 49
DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
wakacy jne demony tekst | DAWID KORNAGA
CZAS KANIKUŁY SPRZYJA SZALEŃSTWOM NASZYCH PRYWATNYCH DEMONÓW. NIEBEZPIECZEŃSTWA CZAJĄ SIĘ DOSŁOWNIE NA KAŻDYM KROKU. NAJGORSZY ZAŚ JEST DEMON PROCENTÓW. KAŻDEMU WIĘC PRZYDA SIĘ PARĘ EGZORCYZMÓW Demon Procentów objawia się w trzech pomniejszych: Piwny, Winny i Wódczany. Na co dzień to niezmiernie przyjazne czorty, akceptowane praktycznie na całym świecie. Nawet tam, gdzie jara się na legalu hasz, jednocześnie zabraniając ich kultu pod karą dotkliwej chłosty, bezpretensjonalnego ukamienowania czy srogiej irytacji samego Allaha. A przecież od tysiącleci wiadomo, że bez alkobiesów nie może odbyć się żadna poważna impreza, począwszy od urodzin, skończywszy na pogrzebie. Szczególnie jednym towarzyszą prawie bez ustanku; owi opętani do dna butelki nazywani są alkoholikami i mają małe szanse na wypędzenie Złego z gardzieli swoich. Zazwyczaj jednak Demon Procentów okazyjnie wchodzi w nasze ciała, dokazując solidnie i zgodnie ze swoimi właściwościami. Jest nam wówczas niezmiernie miło, beztrosko, swobodnie. Kiedy nas opuszcza, pozostaje po nim smutek i spustoszona wątroba; pojawia się stan przygnębienia zwany z kolei kacem. Tak więc z Demonem Procentów da radę żyć pod warunkiem regularnych egzorcyzmów prohibicji. W przeciwnym razie może wejść na stałe, duszyczkę przekręcić i rozgościć się do rychłego końca opętanego delikwenta. Niestety, wakacje wyjątkowo sprzyjają aktywności Piwnego, Winnego i Wódczanego. Udowodnili wielokrotnie, że jak mus, potrafią wykazać się zaskakującą kreatywnością, niby niewinnie się przyczajają, tworząc sugestywnie pozory epickiej zabawy, „wszystko jest dla ludzi”, głoszą ustami zdeklarowanych alkolubów, aby ostatecznie do-
cisnąć tak, że nawet ucieczka do Rygi nie pomoże. Jak Polska długa i szeroka, Piwny, Winny i Wódczany, nieposkromione przez pozarządowe organizacje do zwalczania problemów procentowych, ciągną tam, gdzie coś się dzieje. Umilają godziny odpoczynku strudzonym pątnikom w drodze do Częstochowy. Prowadzą na manowce traktorzystów po całym dniu sieczki żniwnej. Towarzyszą wiernie posłom i senatorom podczas przerwy w debatowaniu nad rozwojem gospodarczym i kulturowym Rzeczpospolitej. Czując zapach ledwo co rozpalonego grilla, lądują na stole pod postacią niezbędnej popitki. Nie dzielą ludzi na lepszych czy gorszych, nie podniecają się gwarem miasta i ciszą wsi, nie wiedzą, co to „czas spać” albo „po pijaku się nie jeździ”. Elastyczni w zaspakajaniu pragnień, przemienią się w każdy rodzaj ukojenia. Ktoś powie: no i co z tego? Wiadomo, że tak było, jest i będzie. Nie unikniemy tego. Warto jednak poznać demony bliżej. Ich lajfstajl. Ich niebezpieczne właściwości, przed którymi możesz się chronić i uczynić swoje wakacje udanymi, tzn. częściej zobaczysz morze, rzadko zaś muszlę klozetową. Zamienisz się w chojraka, po prostu dasz radę podczas tych wszystkich posiedzeń do czwartej nad ranem. Wbrew pozorom, najbardziej niebezpieczny jest Piwny. Może dlatego, że nie powala od razu. Sprawia wrażenie boksera wagi muszej. Popierany żarliwymi reklamami browarów, wydaje się ujarzmiony, taki nasz, żaden tam charczący bies, raczej przyjaźnie merdający pies. Przyjaciel fanów sportu, muzyki, grilla. Wszedł nawet w żargon rolniczy pod postacią ogródków piwnych. Ogródków! Prawda, że brzmi to lekko, rekreacyjnie? Piwny opętuje niewinnie, ot, jeszcze jedno piwko i jeszcze jedno. Nieoczekiwanie siada ci libido. W pewnym momencie nie wiesz, jak się nazywasz i gdzie jesteś. Pęka ci pęcherz i zamiast na plaży leżysz na oddziale intensywnej terapii. Winny jest winny najstraszliwszym kacom na świecie. Poparty nawiązaniem do antycznych bachanaliów, odgrywa rolę kogoś szlachetnego. Mecenasa rozmów na poziomie. To on rozwiązuje języki największym milczkom. Buduje oryginalne frazy oraz zdania podrzędnie złożone w ustach ostatnich prostaczków. Urozmaica wieczerze, choćby i te ostatnie. Ma klasę i wrodzoną kulturkę. Co z tego, skoro opętani przez niego czują, że ich głowy nie należą już do nich! Żyć się im odechciewa. Dreszcz ciało przeszywa, a najbardziej romantyczna kolacja przy marinie należy do antyku. Winnemu nie można ufać, wierząc w jego zapewnienia o najlepszym smaku, więc hulaj przełyku! Uchronić cię może
foto | JOANNA KORNAGA
jedynie skromność. I wysoka cena za 0,75 l. Pora na Wódczanego. Mówią, że opętuje bez reszty. Jakbyś zapłacił więcej, a sprzedawca zignorował bezczelnie różnicę między wartością banknotu a sumą ci należną. Bo taki właśnie jest Wódczany, demon totalny. Podobno okiełznany w różnych przekąskowniach. Śledzikiem i tatarem przekabacony. Bez różnicy rozmakowuje się w mężczyznach i kobietach. Tym pierwszym dodaje odwagi, wigoru i siły; łamiąc sobie zęby o kant stołu, w ogóle tego nie czują. Tym drugim rozmiększa serca. I dalsze, strategiczne dla tych pierwszych części ciała. Wbrew temu Wódczany niekoniecznie zalicza się do ambasadorów miłości. Kocha destrukcję, obiecując na początku witalność Supermena. Niemożliwe czyni możliwym, dlatego nie dziwią informacje o opętanych przez niego śmiałkach, którzy mierzyli się bez sukcesu z przepłynięciem kraulem Zatoki Gdańskiej czy nocną wyprawą na szczyt Giewontu bez latarki i na boso. Czy z powyższej analizy wpływu demonów wynika smutny wniosek, że najlepiej ich unikać, wybierając piekło abstynencji? Grillowaną kiełbasę popijać soczkiem bez cukru? Pizzę oranżadą? Galaretę setą… wody? Że nie wiadomo jakbyś uważał, alkobiesy i tak zamieszają i swoje odbiorą. A te całe egzorcyzmy mają wartość zużytej rolki papieru toaletowego. Jako ten, co z Demonem Procentów za pan brat chodzi, sztamę wielokrotnie przeb(p)ija z każdym z jego objawień, cierpiąc dzielnie za co najmniej połowę generacji, by ominął ją gniew alkobiesów, stwierdzam autorytatywnie: nie lękajcie się. Miejcie świadomość czyhających niebezpieczeństw, lecz hardo mierzcie się z Piwnym, Winnym, Wódczanym. Na riwierze, w all inclusive, na murku, bez znaczenia, siłujcie się z nimi. Pod jednym warunkiem. Zaraz z końcem wakacji obowiązkowa przerwa. Inaczej – stanie się jak powyżej. To nie misie przytulanki. Uśmiech hipstera. Nowy numer „HIRO”, czyli same przyjemności. To groźne alkobiesy, co zawsze wyciągają łapska po zapłatę za rausz, którym cię obdarowują. A w rzeczywistości sprzedają po spekulacyjnej cenie mordęgi. OK, czas dać się opętać na parę godzin Winnemu. Witajcie wakacje i nasze demoniątka!
DAWID KORNAGA – PROZAIK, AUTOR OPOWIADAŃ I POWIEŚCI, M.IN. „GANGRENY”, „SINGLI+” I „CIĘĆ”. STYPENDYSTA MIĘDZYNARODOWEGO PROGRAMU LITERACKIEGO DAGNY ORAZ INSTYTUTU GOETHEGO. POSZUKIWACZ I INICJATOR FABUŁ. UZALEŻNIONY OD MIEJSKIEGO HAŁASU. MIESZKA W WARSZAWIE.
74 felieton
WWW.HIRO.PL
MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
nowe auto i stare złomy tekst i foto | MACIEJ SZUMNY
JEDNĄ Z NAJWIĘKSZYCH PRZYJEMNOŚCI JEST DLA MNIE WYOBRAŻANIE SOBIE, ŻE KUPUJĘ NOWY SAMOCHÓD. CAŁE GODZINY MOGĘ SPĘDZIĆ, ZACZYTUJĄC SIĘ W PRASIE MOTORYZACYJNEJ, PORÓWNUJĄC TABELE CEN I WYPOSAŻENIA. UWIELBIAM USTALAĆ SOBIE LIMITY, ŻE NA PRZYKŁAD MAM TYLE A TYLE PIENIĘDZY, I DOKONYWAĆ NAJLEPSZEGO POTENCJALNEGO WYBORU W OKREŚLONEJ KWOCIE. CZASEM WCIELAM SIĘ W PODSTARZAŁEGO PLAYBOYA, INNYM RAZEM W OJCA CZWÓRKI DZIECI, ALBO PO PROSTU WYBIERAM SAMOCHÓD, KTÓRY NAJBARDZIEJ BĘDZIE ODPOWIADAŁ MOIM WYMAGANIOM. JEDNYM Z TAKICH WYMAGAŃ MOŻE BYĆ WPĘDZENIE W ZAWIŚĆ PIOTRKA, KTÓRY NA CO DZIEŃ JEŹDZI PORSCHE
Nie można jednak całego życia spędzić na marzeniach i w świecie wyobraźni, toteż czasem nadchodzi ta wyczekana chwila, kiedy rzeczywiście staję przed wyborem nowego pojazdu. Z Afryki przenoszę się do Ameryki i właśnie tam będę szukał nowego auta. Przede wszystkim nie mogę zrozumieć fenomenu, że samochody wyprodukowane w Europie i sprzedawane w Stanach Zjednoczonych są tam tańsze niż między Uralem a Atlantykiem, pomimo że trzeba przecież doliczyć koszty transportu. Gdybym się nie pilnował, kupiłbym pewnie z dziesięć różnych europejskich modeli, bo to taka promocja! Patrząc na te ceny, osiągam ekstazę, jakbym kilkanaście lat temu oglądał gazetkę z nieodżałowanego Żanta. Jako że lubię robić dygresje, w tejże oto chwili zwierzę się z jednego z największych wstydów mojego życia: pewnego razu koleżanka ze studiów zaciągnęła mnie na zakupy do rzeczonego Żanta właśnie. To była moja pierwsza wizyta w mega-hiper-ultra-markecie i nie znałem jeszcze panujących tam zwyczajów. Taki zagubiony chłopiec ze Śródmieścia. Dlatego kiedy zauważyłem panią pchającą pusty koszyk po odejściu od kasy, zapytałem uprzejmie, czy mogę ów koszyk przejąć. Pani na to do mnie: „Złotóweczkę, poproszę!”. Ja zdębiałem i zacząłem wykrzykiwać, że co ona sobie wyobraża, żeby brać ode mnie pieniądze za koszyk. Do głowy mi nie przyszło, że ta niewinna kobieta włożyła wcześniej złotóweczkę do szparki w koszyczku, żeby go odczepić. Ale
76 felieton
obciach! Jeśli Pani to teraz czyta, jeszcze raz proszę o wybaczenie. Natomiast wracając do tematu kupowania samochodu, oczywiście że nie stać mnie na żadne gwiazdy, szachownice czy cztery kółka na masce. Potrzebuję czterech kółek, które będą wozić, a nie zdobić. Może to być nawet minivan, bo zapakuję tam i psy, i zakupy z Ikei, jeździ się tym całkiem wygodnie w tempie autostradowym, a kiedy w końcu wszyscy zaczną mnie odwiedzać, będzie miejsce dla gości, ich pociech oraz niezliczonej liczby walizek. Pojemny SUV też nie byłby jednak najgorszym wyborem. Wytypowałem kilka marek i modeli i postanowiłem skontaktować się z dealerami, aby zrobić wstępny rekonesans i zorientować się, co mogą mi zaoferować. Liczyłem na typowo amerykański wysoki poziom obsługi i pełen profesjonalizm. I jak często bywa, bardzo się rozczarowałem. Jeden z dealerów przesłał mi ceny z oficjalnej strony internetowej. Tam i tak sprawdziłem sobie sam wszystko wcześniej, a wiadomo przecież, że nikt nie płaci według cennika, a każdy sprzedawca ustala własne rabaty. Dodatkowo pomylił dwa modele samochodów i w ten sposób wykazał się niebywałą wprost ignorancją. Z nerwów nie mogłem spać dwie noce. Inny znowu stwierdził, że nic mi nie będzie wysyłał, a porozmawiamy dopiero jak się u niego zjawię. Po czym zapchał mi skrzynkę mailową niebywałą ilością spamu. Tylko jeden dealer samochodów, i zaznaczę, że była to kobieta, zadał mi szereg dodatkowych pytań, aby wybrać dla mnie najlepszą ofertę, przesłał mi porównanie poziomów wyposażenia, abym wskazał wersję, która najbardziej mnie interesuje, przygotował kompleksową ofertę cenową w kilku wariantach finansowania, a przede wszystkim wykazał się kulturą i sprawił, że poczułem się potraktowany wyjątkowo. I chociaż reprezentuje markę, która nie była na pierwszym miejscu mojej listy marzeń, teraz właśnie tam trafiła. Zanim jednak dokonam wyboru, odbędę kilka jazd testowych. Kupowanie samochodu bez uprzedniej przejażdżki, to jak pójście do ołtarza nie zaznawszy nigdy wcześniej grzechu seksu przedmałżeńskiego. Na koniec pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o moim nowym HIRO – autorze portalu „złomnik”. Za wiedzę, pióro i dowcip należy mu się pomnik. MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA.
WWW.HIRO.PL