HIRO 38

Page 1

38

ISSN:368849


JEDNO MARZENIE JUŻ ZA 814 PLN.

BMW SERII 1 W OFERCIE COMFORT LEASE.

Sprawdź na www.radosczjazdy.pl/seria1 Podana kwota to wartość netto. Wysokość miesięcznych rat leasingowych jest przykładowa i została obliczona przy założeniu następujących parametrów: oferta BMW Comfort Lease, opłata wstępna 20%, okres leasingu 36 miesięcy, wartość końcowa 50,32%, średnioroczny deklarowany przebieg 15 000 km, waluta PLN. Niniejsza symulacja nie stanowi oferty w rozumieniu art. 66 Kodeksu cywilnego. BMW Comfort Lease jest oferowany przez BMW Financial Services Polska Sp. z o.o. BMW serii 1 116i: zużycie paliwa w cyklu miejskim: 7,0 l/100 km, pozamiejskim: 4,5 l/100 km, mieszanym: 5,4 l/100 km. Emisja CO2: 125 g/km.

BMW serii 1

www.bmw.pl

Zeskanuj kod i umów się na jazdę probną.

Mniejsza emisja. Większa radość z jazdy.


okładka: foto | SONIA SZÓSTAK stylizacja | KATARZYNA KUREK modelka | KLAUDIA SZAFRAŃSKA / XXANAXX

WWW.HIRO.PL e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08

INTRO

Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: DOMINIKA ROKOSZ dominika.rokosz@hiro.pl

Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY

piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: BEATA CHĘCKA internet@hiro.pl

Reklama: ANNA POCENTA – DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl

DAMIAN JAN BORECKI

Jesień w „HIRO” upływa w nostalgicznym klimacie retro – wracamy do wzornictwa rodem z PRL-u, zaglądamy do barów mlecznych, analizujemy fenomen Lany Del Rey i czekamy na odrzutową deskorolkę obiecaną nam w „Powrocie do przyszłości II”. Udało nam się też namówić na wskroś współczesny młody zespół – elektroniczny Xxanaxx – na sesję w stylistyce vintage. Poza tym duuużo kina, jako że letnie festiwale muzyczne za nami, a jesienne filmowe – przed nami. Po raz pierwszy patronujemy takim imprezom, jak m.in. American Film Festival, Pięć Smaków i Tofifest. Po raz kolejny za to współpracujemy z Fashion Week Poland, więc i modowo sporo się dzieje. A dzieje się pierwszy raz na ponad 100 stronach, więc nic tylko czytać i oglądać!

damian.borecki@hiro.pl

MAGDALENA DUDEK magdalena.dudek@hiro.pl

MAŁGORZATA DYONIZIAK malgorzata.dyoniziak@hiro.pl

Społeczność:

FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl

Współpracownicy: KATE APPELT, JACEK BALIŃSKI, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, BORYS DEJNAROWICZ, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, MARCIN FLINT, SEBASTIAN FRĄCKIEWICZ, MICHAŁ HERNES, JOANNA JAKUBIK, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, URSZULA LIPIŃSKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, PIOTR METZ, SONIA MINIEWICZ, KRZYSZTOF NOWAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, JACEK SOBCZYŃSKI, BARTOSZ SZTYBOR, MACIEJ SZUMNY, TOMASZ TERESA, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, DAMIAN WOJDYNA, MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA, ARTUR ZABORSKI

32. 34. 48. 50. 54. 74. 80. 82.

vitalic: od wstrętu po intymność alunageorge: na granicy dwóch światów design prl: towarzysze wracają bary mleczne: wszyscy jedzą mielonego retrofuturyzm: w oczekiwaniu na odrzutową deskorolkę davide manuli: chrystus o wyglądzie didżeja stephan lacant: gejów swobodne spadanie andrzej chyra: arytmetyka celibatu

SZUKASZ PRACY W FAJNEJ FIRMIE? JESTEŚ MISTRZEM RELACJI MIĘDZYLUDZKICH? UMIESZ SPRZEDAWAĆ?

WYŚLIJ CV NA REKRUTACJA@HIRO.PL




PROMOMIX

MJUD

Nowe miejsce na kulinarnej mapie Warszawy. To, co wyróżnia je na tle innych lokali, to oryginalne i niepowtarzalne wnętrze. Designerskie elementy stworzone z dużą pieczołowitością i precyzją tworzą spójną całość z nazwą kawiarni, która swoją genezę zawdzięcza ulicy na której się mieści – Kubusia Puchatka. Lokalizacja schowana na tyłach Nowego Światu zapewnia spokój i wytchnienie. Zaskakujące menu, w której mocną stroną są lunche, autorskie kanapki i ciasta pieczone na miejscu, to prawdziwy raj dla smakoszy dobrej kuchni. Przysłowiową kropką nad „i” są genialna kawa, herbaty Kusmi Tea oraz mistrzowskie brownie.

METAXA

Grecki trunek stworzony w 1888 r. przez Spyrosa Metaxa. To najłagodniejszy brownspirit pod słońcem – kompozycja winnych destylatów, z których najmłodszy leżakuje w dębowych beczkach przez 3 lata. Podczas destylacji dodawane jest dojrzałe wino Muscat, które powstaje ze starannie dobranych oraz pełnych słońca winogron, pochodzących z wysp Morza Egejskiego. W skład Metaxy w zależności od rodzaju i szczepu wchodzą również: figi, anyż czy lukrecja. Niezależnie od składu i wieku trunku, każdy z nich nosi w sobie ślady śródziemnomorskiego temperamentu oraz żywiołowość, które nadają charakteru mniejszym i większym okazjom do świętowania.

UNIKATOWE MIEJSCE

Od czterech lat Kwadrat to miejsce dla tych, którzy chcą spotkać się z przyjaciółmi w centrum Warszawy i napić się piwa, którego nigdzie indziej nie znajdą. Codziennie zmierzają Wilczą, by na skrzyżowaniu z Poznańską wejść po schodkach i zasiąść przy jednym ze stolików. Przy gwarze rozmów i śmiechów, wybrać jeden z 80 rodzajów piw i spędzić czas najlepiej jak można! To lato będzie dla Kwadratu jeszcze bardziej szczególne, bo po raz pierwszy pojawi się barowy ogródek! Stałym bywalcom Kwadrat kojarzy się ze świetną muzyką, grami i przede wszystkim ciągle zwiększającą się ofertą doborowych piw regionalnych. W lodówkach można znaleźć nawet 80 rodzajów tych trunków! Najliczniej

BOBBI BROWN

Przesuszona po lecie skóra potrzebuje intensywnej pielęgnacji, aby odzyskać promienność i gładkość. Marka Bobbi Brown opracowała unikalne formuły pielęgnacyjne, które przywrócą zmęczonej skórze optymalny poziom nawilżenia i pozwolą uchronić ją przed procesami starzenia. Nawilżające Hydrating Eye Cream oraz Hydrating Face Cream ukoją skórę twarzy i wokół oczu, wygładzając ją. Serum Intensive Skin Suplement i Extra Repair Serum sprawią, że skóra odzyska młodzieńczy, zdrowy wygląd. Ponadto baza zawarta w kosmetykach powoduje, że makijaż jest trwalszy i utrzymuje się przez wiele godzin.

reprezentowaną grupą są polskie piwa regionalne. Szeroki wybór browarów z popularnego olsztyńskiego Kormorana (m.in. Wiśnia, Śliwka, Jabłko w piwie z naturalnymi sokami z owoców, niepasteryzowane Świeże) czy dobrze znane Ciechany to tylko przedsmak tego, co możecie tu znaleźć. Klasyczne piwa z browaru Amber – Koźlak, Pszeniczniak i Grand czy oryginalne w smaku Pinty zdobywające coraz większą rzeszę wielbicieli. Preferujących klasyczne smaki na pewno przekonają propozycje Browaru Południe, Browaru Zamkowego (najczęściej polecane Raciborskie) lub śląskiego Lwówka. Obok polskich piw w lodówkach znajdziecie czeskie Skalaki, Staroprameny i Kozele. Silnie reprezentowane są też ukraińskie browary – Obolony (przebojem jest białe z kolendrą) czy Czernichowskie. Piwna oferta w Kwadracie jest na bieżąco poszerzana, jeśli szukasz czegoś nowego – z dużym prawdopodobieństwem znajdziesz w którejś z kwadratowych lodówek. W Kwadracie możecie również pograć w scrabble, tabu i inne gry planszowe. Organizowane są wernisaże, pokazy filmów, promocje książek oraz imprezy prywatne. Sprawdź Kwadrat na www.kwadrat.waw.pl, na Facebooku: Kwadrat Poznanska, na żywo: Poznańska 7 (wejście od Wilczej).



FASHION ANNISS

Marka stworzona przez Anię Syczewską w 2011 roku. Jesienno-zimowa kolekcja projektantki o nazwie BHP inspirowana jest ubraniami ochronnymi i ostrzegawczymi stosowanymi przy pracach wysokiego ryzyka. Zapraszamy do Anniss Concept Store na ul. Meiselsa 3 w Krakowie oraz na www.anniss.eu.

BERRY & BOUNTY

Firma stawia na pozorny brak wykończeń i jakość materiałów. Używane przez nas dzianiny pochodzą od najlepszych producentów w Polsce, z certyfikatem Oeko-tex i Międzynarodowym Znakiem Bawełny. Kreujemy z pasji do Slow Fashion. Wiecej info na: w w w. b e r r y- b o u n t y. p l oraz na fanpejdżu Berry-Bounty na Facebooku.

SPORTOWE BIŻU O’PLOTKA

Żyjesz aktywnie, do pracy jeździsz na rowerze, nocą śmigasz na longu, a w weekendy pływasz na wake’u? Dla takich osób powstała O’plotka – marka sportowej biżuterii dla ludzi szukających w swoim życiu koloru i energii. Pianki, gumki, sznurki, kauczuk to materiały, z których powstają kolekcje wygodnych bransoletek i naszyjników. Dzięki O’plotce uprawiając sport nie musisz rezygnować z biżuterii. Możesz podkreślić swój styl i dodać koloru do sportowego outfitu, zachowując przy tym swobodę ruchu. Szukaj O’plotki na www.facebook.com/Oplotka.

DEEZEE

Jeden z ulubionych sklepów modowych online Polek. Kochają go blogerki i gwiazdy. Marka wyróżniająca się przystępnymi cenami i oryginalnymi wzorami. Kolekcje DeeZee inspirowane są światowymi trendami, więc jeśli kochasz modę, znajdziesz tu wszystko, czego potrzebujesz. Bo DeeZee to już nie tylko buty, ale także akcesoria: torebki, czapki, biżuteria, okulary, a nawet legginsy czy torby eco z zabawnymi nadrukami. Kolekcja jesienna to focus na buty militarne, bikery czy workery, a także plecaki, które stały się niekwestionowanym hitem tego sezonu. Więcej info na: www.DeeZee.pl oraz profilach na FB i Instagramie.



KONKURS

O R I H T R I H S T Y W O ZAPROJEKTUJ N Wyślij nam swój projekt na adres portfolio@hiro.pl! Więcej info i cała sesja na naszym fanpejdżu na FB



ADIDAS ORIGINALS RETRO-RUNNING

bieg przez dekady! tekst | REDAKCJA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

RETRO-RUNNING TO NIE JEST CHWILOWY TREND, LECZ BOGATE DZIEDZICTWO I STYL PROJEKTOWANIA NAWIĄZUJĄCY DO UBRAŃ I OBUWIA, Z JAKICH KORZYSTALI PROFESJONALNI BIEGACZE KILKANAŚCIE TEMU. WSKRZESZONE PRZEZ ADIDAS ORIGINALS KOLEJNE MODELE RETRO-RUNNINGOWYCH SNEAKERÓW DOSKONALE WPISUJĄ SIĘ W STREETWEAROWY LOOK Styl projektowania nawiązujący do lat 80. i 90. od kilku sezonów podbija miejskie ulice. Adizero Adios 2, ZX 5000 Response, ZXZ ADV oraz Marathon PT to kolejne odsłony sneakerów inspirowanych ponad trzydziestoletnimi tradycjami biegowymi adidas. Powracające od kilku lat modele oczywiście nie mają już zastosowania w profesjonalnym sporcie, ale technologia oraz ówczesny design doskonale wpasowały się w miejską przestrzeń, zyskując kolejnych zwolenników wśród fanów streetwearowej mody. „80, 90, 00”, CZYLI WRACAJĄ MODELE ZXZ ADV, ZX 5000 I ADIZERO Model ZXZ ADV jest wzorowany na legendarnych ZX 500, które zadebiutowały na arenach sportowych w połowie lat 80. Klasyczne oczka, zamsz, odblaskowe paski to cechy charakterystyczne tej dekady. ZXZ ADV dostępne będą w kolekcji jesień-zima 2013 w trzech wariantach kolorystycznych – szarym, niebieskim oraz bordowym, każdy zainspirowany inną dekadą przełomu wieków. ZX 5000 Response to kolejny ożywiony model biegówek wzorowany na dwóch modelach pochodzących z lat 90 – Trial Response oraz ZX 5000. Response Trial dzięki swojej niebywałej stabilności był projektowany z myślą o najbardziej ambitnych zawodnikach. Wraz z doskonałą amortyzacją modelu ZX 5000 tworzonego dla długodystansowców tworzą perfekcyjny mix, który

z całą pewnością sprawdzi się podczas codziennego użytkowania. Lata 90. to czas mocnych kolorów, charakterystycznej siateczki oraz syntetycznych materiałów. Modele występują w trzech odcieniach: czerwonym, szarym oraz czarnym. Adizero Adios 2 to retro-runningowa propozycja na ten sezon inspirowana przełomem wieków. Nową odsłonę modelu, który kilka lat wcześniej święcił triumfy na najważniejszych zawodach rangi światowej, charakteryzuje niebywały komfort i najwyższa jakość użytych materiałów. Kolorystyka utrzymana jest w tonacji szarej, białej i grafitowej. „MARATHON PT”, CZYLI PO 30 LATACH NA STRYCHU… Z modelem Marathon PT jest związana ciekawa historia. Jego prototyp przeleżał ponad 30 lat na strychu domu należącego do jednego z byłych dyrektorów technicznych marki adidas. Zapomniany model został odnaleziony podczas przeprowadzki 90-latka. Dzięki temu odkryciu w kolekcji jesień-zima 2013 pojawiły się wskrzeszone Marathony. Będą one dostępne w trzech wersjach kolorystycznych: Berlin, Chicago i New York, czyli niebieskim szarym oraz grafitowym. Właściwości buta pozwalające kiedyś przemierzać maratony dzisiaj doskonale sprawdzą się na nogach streetwearowych długodystansowców.

12 moda

WWW.HIRO.PL



SZELEŚCIĆ JAK ORTALION

dres spoko jest tekst | KAJA KLIMEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

KRESZ, SZELEST, ORTALION, OLDSKULOWE SPODNIE Z TRZEMA PASKAMI, SZARA BLUZA Z KAPTUREM… DO WYBORU, DO KOLORU, DLA WSZYSTKICH. BO TAK W ŻYCIU, JAK NA EKRANIE, DRES TO ZBROJA ULICZNEGO WOJOWNIKA, A DLA KONTRASTU – CZASEM RÓWNIEŻ MUNDUR FUNKCJONARIUSZA PRAWA. DRES MOŻE BYĆ OSIEDLOWY I GODZIEN SZACUNKU, JAK TEN W RYMACH CHŁOPAKÓW Z MOLESTY, ALE MOŻE TEŻ BYĆ RÓŻOWY I UROCZY. BO DRES TO NIE UBIÓR, TYLKO STAN UMYSŁU GANGSTA DRES Kojarzy się z tymi wszystkimi ekranowymi mafiozami, chłopakami z ferajny i wielopokoleniową rodziną Soprano. Świętej pamięci James Gandolfini zabrał nawet dres Tony’ego z planu i nosił go prywatnie. Nosił go Al Pacino w „Donniem Brasco” (ekranowe lata 70.), a nie dalej jak wczoraj, w „Drive” nosiła go ta łysa miernota na usługach Berniego Rose’a, prawdziwego twardziela o brudnych rękach, lecz, o dziwo, zawsze w eleganckiej koszuli. Dresy nosi też, jak sama nazwa wskazuje, rosyjska „Tracksuit Mafia” z sąsiedztwa, odwieczni przeciwnicy Hawkeye’a w komiksie Matta Fractiona, bro. Taki dres jest przede wszystkim użyteczny. Nie warto też pytać, czemu jest noszony, bo w najlepszym wypadku odpowiedź będzie brzmiała: „Bo tak. A co, problem?”. Choć całe szczęście lekki szelest kreszu może utrudniać ciche nadejście karzącej ręki ulicznej sprawiedliwości, na pewno nie krępuje ruchów. I sprawia, że to nie są zwykłe ruchy – to są „te kocie ruchy”, którymi zajawiał się wannabe gangster Bolec. DRES-ZBROJA To, że żółty dres sprzyja zakrzykowi „ha-dzia!”, udowodnił Bruce Lee w „Grze śmierci”, a nielicznym nieprzekonanym pomogła kopniakiem Czarna Mamba w „Kill Billu”. Nie od dziś wiadomo, że jeśli chcesz w spokoju zasiąść w dresie, najpierw szykuj się do wojny. Założenie dresu to bowiem początek misji, choć może też oznaczać jej koniec (jak dres w kolorze limonki dla bezimiennego bohatera „Limits of Control” Jarmuscha). Ci, którzy w dresie wchodzą na pole bitwy, przy okazji promują sztuki walki i aktywny styl życia. Bo dresowi-zbroi blisko do pierwotnej funkcji dresu – ubioru treningowego, sportowego, joggingowego. Może mieć on jednak przy okazji wymiar mocno metaforyczny. Pozwala zawsze być zwartym i gotowym, podtrzymuje stan podwyższonej czujności. Tak działają dresy Chaza Tenenbuma i jego synków w „Genialnym klanie” Wesa Andersona. Tragedia (tu: katastrofa lotnicza, która zabrała matkę i żonę) może się nie powtórzy, ale jeśli nawet – Chaz, Ari i Uzi czekają w bloku startowym i są 24h/dobę gotowi do ucieczki. DRES Z POLICJI To zastępczy mundur, jak ten, który zakłada Bradley Cooper w „Drugim obliczu”. Żeby nie było zmyłki, jego spodnie z gumką przyozdabia ogromny napis POLICE i policyjna tarcza, a ortalionowa góra synchronizuje się kolory-

14 moda

stycznie. Akcja długaśnego filmu Cianfrance’a toczy się na tym etapie gdzieś w głębokich latach 90., gdzie jeszcze nikogo ten typ ciuchów nie gorszył, a w dresie wypadało wpaść nawet do biura komendanta. Wtedy jeszcze dres nie został uznany (jak AD 2013) za najgorszy modowy wynalazek ostatnich 50 lat (gonią go poduchy w marynarkach i spodnie-marchewki). Dziś, jeśli gliniarz chce założyć dres, musi to zrobić bardziej transparentnie. Bez krzykliwości i tak, by wtopić się w szary tłum. Najlepiej, żeby jego dres był klasyczną szarą bluzą z kapturem, jak ta, którą zawsze (nawet w S03) ma w bagażniku detektyw Stephen Holder w amerykańskim „Dochodzeniu”. Jego bluza przynajmniej trochę chroni przed strugami deszczu zalewającymi najsmutniejsze na świecie Seattle. Szkoda, że nie ochroni przed niczym innym.

DRES FOREVER Granica między relaksem a godzinami pracy w przypadku dresu często się zamazuje, podobnie jak rozróżnienie na strój na świątek, piątek i niedzielę. Dres może być ciuchem codziennym, ale trzeba umieć go nosić. Jeśli wykorzysta się jego potencjał, można osiągnąć wielkie rzeczy. Spójrzmy tylko, proszę ja was, na Bena Afflecka. W „Buntowniku z wyboru” grany przez niego Chuckie Sullivan nosił ortalion, półgolf i złoty łańcuszek. Dziś jego „Argo” ma na koncie Oscara, a on sam zagra Batmana, z tracksuitu wskakując w batsuit. Niezły apgrejd dla chłopaka z sąsiedztwa. Tymczasem Ali G, czy jest in da house, czy nie, nie rozstaje się z dresem kanarkowym (czasem na specjalne okazje zakłada złoty). Silny (filmowy) nosi dres biało-czerwony, jakby to były jego barwy ochronne, a Jennifer Lopez i Paris Hilton do perfekcji opanowały sztukę noszenia różowego dresu z misia. Trochę tandetnie, mogłoby się wydawać. Nic z tego. Po tym jak dres został podciągnięty pod kategorię retro (a co retro, to fajowe), rozpościerają się przed nim perspektywy szerokie. Nie ucieszy się więc Victoria Beckham, która niegdyś zapowiedziała, że nigdy nie założy dresu, bo zbyt kocha modę. Szafiarki donoszą bowiem, że dres właśnie zalicza skok z lumpeksowego boksu „każda rzecz 2 PLN” na poziom haute couture i pojawi się w najnowszych kolekcjach wielkich domów mody. Co było do udowodnienia: dres jest spoko. WWW.HIRO.PL


SOK NA WAGE ZDROWIA * NATURALNIE MĘTNY SOK * TŁOCZONY Z CAŁYCH OWOCÓW LUB WARZYW * BEZ DODATKU CUKRU * NFC – NIE Z KONCENTRATU

www.royal-apple.com info@royal-apple.com


FASHION WEEK POLAND

showroom tekst | REDAKCJA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WYBRALIŚMY 10 PROJEKTANTÓW, U KTÓRYCH NA HASŁO „HIRO” DOSTANIECIE AŻ 20 PROCENT ZNIŻKI W ZAMIAN ZA WRZUCENIE NA FB FOTY Z NASZYM MAGAZYNEM I OTAGOWANIE NAS ORAZ FANPEJDŻA PROJEKTANTA, KTÓREGO CIUCHY CHCECIE KUPIĆ. PROSTE? DO DZIEŁA!

Projekt zainspirowany indywidualnymi działaniami projektantów w obszarze mody. Kolekcja Rat Salad składa się w głównej mierze z ubrań o prostej formie, opartych na bogatych, eksperymentalnych zdobieniach wykonanych ręcznie metodami sitodruku klasycznego i eksperymentalnego z użyciem technik: puff, folia, lakiery, druki 3d.

16 moda

Marka HANGER powstała z potrzeby kreowania mody unikatowej. Projektantki dużą wagę przywiązują do konstrukcji, właściwie głównie na tym skupiają się, tworząc odzież. Dbają, by każdy asortyment miał w sobie „to coś”. HANGER to również BASIC – bluzy, spodnie, marynarki z miłych w dotyku dzianin i z minimalistycznymi nadrukami.

Marka bola od 2009 roku łączy ze sobą modę i sztukę. Unikatowe kolekcje, pojedyncze egzemplarze casualowych ubrań powstają z połączenia najnowszych trendów, starannych konstrukcji oraz materiałów stanowiących grafiki autorskie. Dla osób ceniących wygodę i indywidualność.

Iki Rowk to mieszanka skandynawskiej prostoty, subtelności zawartej w zabawie monochromią z nowoczesnością wielkiego miasta. Dla ludzi dynamicznych, którzy jednak potrafią czasem żyć wolno. Podczas tej edycji Fashion Week Poland odbędzie się premiera dwóch nowych linii marki. WWW.HIRO.PL


Marka Keyce to damsko-męski duet tworzący ubrania streetwearowe. Jesteśmy detalistami, dlatego naszą odzież nazywamy tailor-made. Każdemu elementowi poświęcamy tyle czasu, ile potrzebuje. Staramy się przenieść ideę perfekcyjnego krawiectwa na odzież streetwearową.

Luiza Kimak – projektantka mody. Absolwentka ASP w Łodzi. Marka istnieje od 2012 roku. Realizuje projekty unikatowe, na specjalne okazje oraz na co dzień. Zamierzeniem marki jest budowanie wizerunku osoby silnej, wyrazistej i ceniącej elegancję w niepowtarzalnym wydaniu.

Le GIA to ekskluzywna marka, którą tworzy duet projektantki Sandry Kpodonou oraz współwłaścicielki marki Ewy Kutyby. Marka jest odpowiedzią na zapotrzebowanie kobiet biznesu na niepowtarzalne, eleganckie stroje zarówno do pracy, jak i na spotkania prywatne.

Madox – warszawska marka streetwearowa założona przez Damiana Nowackiego w 2011 roku. Za sprawą charakterystycznych spodni zapinanych na klapę z przodu brand błyskawicznie przedostał się do świadomości fanów polskiej mody. Nietypowe konstrukcje, naturalne tkaniny i żywe kolory to części składowe idei uniseksu.

Założeniem linii Basic by PTASHNIK jest stworzenie ubrań zarówno damskich, męskich, jak i unisex. Kolekcja Basic to przede wszystkim wygodne i bardzo funkcjonalne ubrania o prostych formach dopieszczonych detalem. Kolorystyka ograniczona do bieli, szarości i czerni sprawia, że kolekcja mimo prostoty nabiera charakteru.

Nubee to moda polska z centrum innej perspektywy. Tworzona z potrzeby piękna, wygody i krytyki do samej siebie. Traktowana z dystansem pasuje każdemu, poprawiając komfort życia. Znakiem rozpoznawczym marki jest oversize. Bardzo kobiece projekty mają swoje wyjątkowe nazwy: ciałozakrywacze oraz szyjootulacze.

WWW.HIRO.PL

moda 17


foto | MIRON CHOMACKI / CHOMACKI.COM, produkcja i stylizacja | AGNIESZKA MIERNICKA / AGAMIERNICKA.COM, modelka | PAULINA PAPIERSKA, make-up | KINGA SZEWCZYK, włosy | ALKA DĘBOWSKA







DESKIDANCE SNOW & MUSIC FESTIVAL

będzie zabawa, będzie się działo tekst | REDAKCJA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

W MARCU 2013 DESKIDANCE SNOW & MUSIC FESTIVAL ZAGRZMIAŁ ZE ZDWOJONĄ SIŁĄ. PRZEZ 2 TYGODNIE ODBYŁY SIĘ 2 EDYCJE FESTIWALU, A FRANCUSKI KURORT VAL D’ALLOS STAŁ SIĘ STOLICĄ ŚNIEŻNEJ IMPREZY Kolorowa fala deskidance’erów podbiła alpejskie stoki, a doliny wypełniły się energetycznym bitem muzyków z Polski i zza granicy! Choć pogoda płatała figle, utrudniając czasem prace w namiotowej strefie koncertowej (spadło ponad 1,5 metra śniegu), to boski freeride w świeżym puchu wynagrodził te przejściowe niedogodności. Atrakcji nie brakowało. Zawody i konkursy dostarczały pozytywnej adrenaliny, a koncerty i imprezy w kolorowych namiotach – wybornych wspomnień. Na muzycznej scenie rządzili: król ethno-electro Gooral, porywający duet the KDMS, specjaliści od rapu Łona i Webber oraz niezastąpieni DJ-e, m.in We Have Cookies, Twin Prix, Mat Powell i Slim Boy Pat. Było energetycznie, było głośno i zdecydowanie LEKKO NIE BYŁO! Już dziś planujcie urlop na grudzień, tym razem DESKIDANCE odbędzie się w kultowym Val Thorens! Szczegóły na www.deskidance.eu.

24 sport

WWW.HIRO.PL


Myślisz o zmianie telefonu? Wybierz ten najlepszy – Description: HTC One

HTC One został wybrany najlepszym zaawansowanym smartfonem 2013-2014 roku przez Europejskie Stowarzyszenie Obrazu i Dźwięku – EISA. Nagrodę przyznano za solidną aluminiową obudowę, 4,7-calowy ekran Super LCD Full HD, rewelacyjną jakość przetwarzania obrazu oraz możliwości, jakie oferuje funkcja HTC Zoe. HTC One wyprzedził swoich konkurentów pod względem designu, jakości obrazu oraz dźwięku. W uzasadnieniu przez Jury EISA wyboru smartfonu HTC One możemy przeczytać m.in.: Z modelem One, HTC wprowadziło nowy standard w świecie smartfonów, do którego wszyscy pozostali producenci sprzętu Główny 4-megapikselowy aparat oferuje sensor obrazu o namobilnego będą dążyć w przyszłości. Telefon posiada solidną zwie UltraPixel o znacznie większej wrażliwości na światło. aluminiową obudowę, wykonaną z niezwykłą dbałością o detale, Znajdziemy tu optyczną stabilizację obrazu, tryb makro i HDR, jak i wspaniały ekran Super LCD w rozdzielczości Full HD a także ogromną liczbę funkcji fotograficznych dostępnych o przekątnej 4,7 cala. Urządzenie jest zasilane czterow preinstalowanym HTC Zoe, który jest w stanie uzyskać do rdzeniowym procesorem z 2GB pamięci RAM oraz 32 GB 20 zdjęć z 3-sekundowego materiału filmowego, tworząc pamięci wewnętrznej. Systemem operacyjnym jest Android, z nich żywą galerię Przednie głośniki stereo zostały który działa w oparciu o autorski interfejs użytkownika, CMO Office | Creative Studio Projectzdjęć. | HTC One Version | 4.0 ocenione równie wysoko, co znany już wcześniej system oferujący niepowtarzalne doświadczenia obsługi oraz nowy dźwięku Beats Audio, zapewniając niezrównane wrażenia ekran główny – BlinkFeed, wypełniony spersonalizowanym dźwiękowe. Wszystko to spowodowało, że smartfon HTC strumieniem kanałów informacyjnych, aktualnościami z sieci został określony jako jedyny w swoim rodzaju. społecznościowych, a także zdjęciami i filmami.

Da


GRAFFITI GOES EAST

cegła w fullkolorze tekst | JACEK BALIŃSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

PO NIEMAL DWÓCH LATACH PRACY, PO WIELU LATACH OCZEKIWANIA I PO PONAD DWUDZIESTU LATACH ISTNIENIA TEGO ZJAWISKA W POLSCE – W KOŃCU SIĘ UDAŁO. POD KONIEC WRZEŚNIA WYSZEDŁ ALBUM „GRAFFITI GOES EAST”, CZYLI PIERWSZE TAK OBSZERNE I RZETELNE WYDAWNICTWO O SZTUCE ULICZNEJ NA NASZYM RYNKU. BO CHOĆ CAŁKIEM NIEDAWNO UKAZAŁO SIĘ KILKA POZYCJI O PODOBNEJ TEMATYCE, TO JEDNAK OBIE CZĘŚCI „POLSKIEGO STREET ARTU” ORAZ „GRAFFITI W POLSCE. 1940-2010” AUTORSTWA MARCINA RUTKIEWICZA TRUDNO PORÓWNYWAĆ DO „GGE”… Przede wszystkim dlatego, że nasza książka skupia się tylko na graffiti opartym na liternictwie – wyjaśniają osoby odpowiedzialne za album. Niby to tylko graffiti oparte na liternictwie, ale jednak trochę zdjęć trzeba było przewertować – setki z mniejszych miast i tysiące ze scen takich jak Warszawa czy Gdańsk. Ostateczna selekcja materiałów oparta była o kilka kryteriów: jakość i znaczenie historyczne prac, dorobek i wytrwałość danych malarzy czy ciekawe kadrowanie zdjęć. Łącznie przedstawiono siedemnaście miast – oprócz wcześniej wymienionych także Wrocław, Łódź, Katowice, Poznań czy Białystok. Które było tym najważniejszym? Autorzy twierdzą, że wszystkie sceny były ważne i miały swoje unikalne cechy. Dlatego też żałujemy, że nie udało nam się pokazać jeszcze kilku kolejnych – dodają. Nie udało się – pomimo tego, że publikacja liczy sobie, bagatela, sześćset pięćdziesiąt sześć stron – rzutem na taśmę powiększona z planowanych pięciuset… To prawdziwa cegła w fullkolorze – śmieją się w redakcji. Genezy tytułu „Graffiti Goes East” należy szukać w roku 1997, kiedy dwaj niemieccy writerzy Steak i Kobolt ruszyli z Berlina w kierunku wschodnim, by propagować pozytywne graffiti. Zahaczyli również o Polskę, nawiązując tu kontakty z malarzami między innymi ze stolicy i Szczecina. W kolejnych latach coraz więcej obcokrajowców – zwanych potocznie przez polskich grafficiarzy turystami – przyjeżdżało do nas malować. Teksty części z nich można przeczytać w albumie – nie tylko przytoczonej przed chwilą dwójki, ale również tak uznanych postaci jak Kripoe (Niemcy) czy Honet (Francja). Do wypowiedzi zostały oczywiście zaproszone także polskie legendy pokroju X-mana, Speciala, Szejna czy Krizma. Poza pojedynczymi przypadkami nie było problemów z namówieniem poszczególnych osób do współpracy. A osób tych było naprawdę sporo – przekonują twórcy. Autorzy tekstów o poszczególnych miastach dostali wolną rękę, przez co materiał jest zróżnicowany zarówno pod względem stylistycznym, jak i w zakresie długości tekstów. Książka ma charakter historyczno-wspomnieniowy i w założeniu ma przedstawiać oddzielne historie rozwoju scen w kilkunastu miastach z całej Polski oraz umiejscowić polskie graffiti w kontekście sceny europejskiej. Wzięto tutaj na warsztat prekursorów działających na przełomie lat 80. i 90., niemniej szczególną wagę przywiązano do lat dziewięćdziesiątych, będących kluczowym okresem formowania się większości z tych scen. Redakcja przekonuje, że zależało jej na uchwyceniu narodzin zjawiska i pierwszych inspiracji. Uznaliśmy, że najistotniejsze będzie pokazanie zdjęć z czasów, zanim pojawiły się branżowe magazyny i zanim graffiti opanowało internet, a więc właśnie z lat dziewięćdziesiątych oraz przełomu wieków – dodają autorzy. Graffiti po roku 2000 już nie jest w albumie tak mocno eksponowane, co nie zmienia faktu, że znalazło się tu miejsce także i dla czasów współczesnych. Jakiego odbioru swojej pracy spodziewają się twórcy? Mamy nadzieję, że ukazanie się tej dość ekskluzywnej w swoim formacie (24x30 cm – przyp. JB) i objętości książki przyczyni się do lepszego zrozumienia tego nurtu i jego korzeni w Polsce – tłumaczą. A że obecnie bywa z tym różnie, nie trzeba nikogo przekonywać. Album można kupić w sklepach Not4Toys (Warszawa), Concrete Shop (Gdańsk), Wrongside Shop (Szczecin) i No Names (Wrocław). Dwa pierwsze prowadzą również sprzedaż wysyłkową. Dla fanów graffiti – i nie tylko – pozycja obowiązkowa.

26 zjawisko

Szczecin 1995

Poznań 1998

Sopot 1997 WWW.HIRO.PL



AUTOKRACJA

giulietta tekst | REDAKCJA

ALFA ROMEO WYBRAŁA FRANKFURCKI SALON SAMOCHODOWY IAA 2013 JAKO MIEJSCE MIĘDZYNARODOWEGO DEBIUTU PRASOWEGO GIULIETTY MY 2014, KTÓREJ SPRZEDAŻ ROZPOCZNIE SIĘ W PAŹDZIERNIKU BIEŻĄCEGO ROKU

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Odświeżona stylistycznie, wyposażona w nowe jednostki napędowe i technologie, aby utrzymać swą gwiazdorską rolę, najnowsza Alfa Romeo Giulietta MY 2014 ma szanse przyczynić sie do dalszego sukcesu sprzedaży: od połowy roku 2010 do dzisiaj łączna liczba zamówień z całego świata przekroczyła już 212 tysięcy egzemplarzy. Nowy silnik turbodiesel 2.0 JTDM 2 o mocy 150 KM to istotna nowość w gamie modelowej 2014. System wtryskowy drugiej generacji MultiJet optymalizuje procesy spalania we wszystkich warunkach eksploatacji, powodując jednocześnie spadek poziomu zużycia paliwa i ogólnej głośności pracy silnika. Innym atutem jest zaprojektowany z myślą o ułatwieniu prowadzenia i doskonale zintegrowany z konstrukcją samochodu, innowacyjny system multimedialny Uconnect. Dostępny jest w wersji z 5-calowym ekranem dotykowym lub ekranem 6,5-calowym dla opcji z nawigacją GPS i umożliwia sterowanie urządzeniami multimedialnymi za pomocą komend głosowych. W zależności od aktualnej oferty rynkowej, system Uconnect umożliwia dostęp do wszystkich najważniejszych funkcji – w tym radia analogowego i cyfrowego (DAB) oraz źródeł multimedialnych (odtwarzacze MP3/4, iPod, iPhone, smartfony) za pośrednictwem portu USB lub przyłącza AUX. Jeśli chodzi o wnętrze, uwagę zwracają nowe boczki drzwiowe wraz z klamkami oraz nowe dekoracyjne wstawki konsoli centralnej i tablicy przyrządów. Wszystkie elementy pokryto jednolitym, rysoodpornym lakierem, zachowując homogeniczność kolorystyki i materiałów wykończeniowych. Efektem jest wnętrze najwyższej jakości, które otacza pasażerów atmosferą ciepła i przytulności. Poczucie „pokładowej” wygody i komfortu pogłębiają nowe siedzenia i także nowy design kierownicy. Style, Visibility, Comfort, Lusso, Premium, Business, Sport i QV Sportiva: mnogość dostępnych w zależności od rynku sprzedaży, specjalnych pakietów wyposażenia dla dalszej indywidualizacji twojej Giulietty QV MY 2014. Pakiet Sportiva QV adresowany jest do klienta poszukującego samochodu o ekscytujących osiągach, najlepszym wyposażeniu i wspaniałym wyglądzie. Inspirowany legendą Quadrifoglio Verde zestaw QV Sportiva Pack obejmuje: obniżone zawieszenie, nowego wzoru 18-calowe felgi z lekkiego stopu i ogumienie 225/40, spojlery progowe, wzmocnione hamulce Brembo z czerwonymi zaciskami, przyciemniane klosze świateł głównych i okna tylne typu Privacy. Podobny styl sportowy panuje także w środku, zaakcentowany aluminiową pedalierą, skórzaną kierownica z obszyciem białym (lub czerwonym w parze z siedzeniami skórzanymi), aluminiowymi nakładkami progowymi z logo Quadrifoglio Verde oraz insertem z polerowanego aluminium na desce rozdzielczej. Siedzenia tapicerowane mogą być skórą w kombinacji z Alcantarą lub tylko groszkowaną skórą.

28 moto

WWW.HIRO.PL




reklama HIPNOTYZER.pdf

Polowanie_HIRO.indd 1

1

8/22/13

1:36 PM

2013-08-21 15:10:21


VITALIC

od wstrętu po intymność tekst | MICHAŁ HERNES

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„KOŃCOWA SCENA IMPREZY W «LEGENDZIE KASPARA HAUSERA» JEST NIESAMOWICIE SZALONA, ODJECHANA I SURREALISTYCZNA. W CZASIE JEJ OGLĄDANIA MYŚLISZ SOBIE: «WOW, CO SIĘ TU, KURWA, DZIEJE?»” – OPOWIADA FRANCUSKI DJ I MUZYK, VITALIC Kaspar Hauser to… …ktoś, kogo nie można nie lubić. Odczuwa się w stosunku do niego empatię i trzyma jego stronę, ponieważ jest ofiarą. W jakich okolicznościach po raz pierwszy spotkałeś się z historią o tym gościu? Nigdy nie przeczytałem o nim książki, ale znałem legendę na jego temat. Kiedy Davide Manuli zgłosił się do mnie i opowiedział mi o koncepcji swojego filmu, poszperałem trochę w internecie. Co sprawiło, że postanowiłeś zaangażować się w ten projekt? Fakt, że to odlotowa i interesująca opowieść. Uwielbiam też wcześniejsze filmy tego reżysera. Gdy je oglądasz, tracisz poczucie czasu i nie wiesz, gdzie się znajdujesz. To szalona podróż, która czasem przypomina koszmarny sen albo nawet negatywne konsekwencje narkotykowego tripu. Nie mogę także nie wspomnieć o fantastycznym poczuciu humoru, jakim naszpikowano ten film. Końcowa scena imprezy w „Legendzie Kaspara Hausera” jest niesamowicie szalona, odjechana i surrealistyczna. W czasie jej oglądania myślisz sobie: „Wow, co się tu, kurwa, dzieje?”. To impreza, w której biorą udział trzy osoby: Kaspar, prostytutka i szeryf. Osobiście uważam, że to najlepszy moment tego filmu. To czyste szaleństwo. Byłem na paryskiej premierze tego filmu i ten fragment zszokował widownię. Jak wyglądała praca nad muzyką do tej produkcji? Zauważyłem, że w filmach, które uwielbiam, kluczowe sceny opierają się na konkretnym nastroju. Może być zarówno bardziej kameralny, jak i w klimacie disco. Muzyczny komentarz do tych fragmentów można odnaleźć na wielu płytach. Mój cel sprowadzał się do tego, by operować różnymi uczuciami – od wstrętnych po bardziej intymne. Zależało mi, żeby idealnie dopasować je do konkretnych scen w filmie. W umyśle układałem sobie coś, co czasem trudno opisać, jednak chciałem, by powstała z tego dobra muza. Co sprawiało ci największy problem? Szkoda, że nie było mnie na planie zdjęciowym w Sardynii, ale to bardziej mój kaprys. Czyli zadowolił cię końcowy efekt muzyczny? Kiedy nagrywam album bądź ścieżkę dźwiękową do filmu i potem go odsłuchuję, to często łapię się na tym, że chciałbym coś w nim zmienić. Nigdy nie jestem w pełni zadowolony ze swojej muzyki. Motywuje mnie to do tego, by nieustannie się rozwijać. Sam film odbieram bardzo pozytywnie, a wprowadzenie do niego techno i disco potęguje jego dziwaczność. Twoją muzykę wykorzystano również w hollywoodzkim filmie „Dredd”. Nie widziałem go w całości, a jedynie fragment, w którym pojawia się moja piosenka. Uważam, że to surrealistyczne, bo nie spodziewasz się, że muzyka disco pojawi się pod koniec tego typu filmowej produkcji. Ta scena robi spore wrażenie, także ze względu na to, że jest bardzo krwawa. Nie lubisz takich filmów? Wolę dramaty. Ostatnio obejrzałem „Samotnego mężczyznę”. Podobało

32 muza

mi się też „Między słowami”. Uwielbiam historie, w których zdjęcia odkrywają istotną rolę. Czarują mnie subtelne opowieści o outsiderach, którzy odnajdują się i zakochują w sobie. A muzyka filmowa? Odgrywa istotną rolę w filmach takich reżyserów jak, przykładowo, Quentin Tarantino. Gdyby jej w nich nie było, byłyby uboższe. Jakie jest twoje największe marzenie? Grać muzykę na największych festiwalach i sprawić, by widownia odjechała. Wydaje mi się, że marzy o tym każdy muzyk. Chodzi o coś w klimacie imprezy z filmu „Spring Breakers”? To kompletnie nie mój styl. Nigdy nie interesowały mnie filmy dla nastolatków. W młodości bardziej ciągnęło mnie do dzieł Pedro Almodóvara. Były wówczas powiewem świeżości. Wciąż mam do nich słabość. WWW.HIRO.PL



ALUNAGEORGE

na granicy dwóch światów

tekst | KAMIL DOWNAROWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

BRYTYJSKI DUET ALUNAGEORGE TO JEDEN Z GŁOŚNIEJSZYCH TEGOROCZNYCH DEBIUTÓW. WOKALISTKĘ ALUNĘ FRANCIS I PRODUCENTA GEORGE’A REIDA POŁĄCZYŁA WSPÓLNA FASCYNACJA AMBITNYM POPEM PODSZYTYM SOULOWĄ NUTĄ. TUŻ PRZED OFF FESTIVALEM ROZMAWIALIŚMY Z MĘSKĄ CZĘŚCIĄ ZESPOŁU – GEORGE’EM Jesteście w Polsce już od porannych godzin. Jak pierwsze wrażenia? Może cię to zaskoczy, ale wasz kraj przypomina mi Anglię! Krajobrazy są podobne, ludzie wydają się mieć podobną mentalność, więc czuję się trochę jak w domu. Poza tym ten festiwal jest chyba blisko jakiegoś lotniska, bo cały czas samoloty przemykają nisko po niebie, co jest trochę przerażające! Mieliśmy też okazję skosztować regionalnego piwa i jest ono naprawdę dobre, może nawet wezmę kilka butelek w dalszą trasę. George, nie tęsknisz za graniem indie? W twoim obecnym zespole nie ma zbytnio miejsca na gitary. Dobre pytanie. Cóż, grałem na gitarze od lat. Codziennie. W pewnym momencie nie mogłem patrzeć już na swój instrument. Powiem ci coś zabawnego, na albumie AlunaGeorge miałem umieścić gitarowe wstawki, ale tak spodobała mi się zabawa elektroniką, że zupełnie o tym zapomniałem! Ostatnio grywam także na pianinie i chyba nie tęsknię za gitarą. W przyszłości na pewno powrócę do strunowych instrumentów, ale kiedy to będzie i w jakim projekcie – naprawdę nie mam pojęcia. Którą piosenkę z waszego albumu „Body Music” lubisz grywać najbardziej na koncertach? Moim faworytem jest „You Know You Like It”. Publika doskonale zna ten kawałek i zawsze wszyscy się przy nim doskonale bawią – co działa także na nas. Przyznam, że mam problem z tym, czy określić wasz zespół mianem popu, czy alternatywy. Jak ty to widzisz? Z jednej strony nasze kompozycje mają popową wrażliwość, z drugiej strony zawsze lubiłem dziwne, niekonwencjonalne i „niezbyt przyjemne” dźwięki, które można odnaleźć w naszej twórczości. Popowe w AlunaGeorge jest także to, że melodie, które wymyślamy, można łatwo zapamiętać i później nucić sobie pod nosem… Wydaje mi się więc, że znajdujemy się gdzieś na granicy tych dwóch światów – popu i alternatywy. Ale zdecydowanie różnimy się od zespołów, które promowane są dziś w mediach. Musisz to przyznać. Wasz debiutancki album ukazał się kilka dni temu na rynku. Jak się z tym czujecie?

34 muza

WWW.HIRO.PL


To naprawdę wspaniałe uczucie. Jest to zwieńczenie naszej ciężkiej pracy i spełnienie marzeń. Od zawsze chciałem być muzykiem i nagrywać płyty, więc jestem prawdziwym szczęściarzem. Krytycy i ludzie interesujący się muzyką wypowiadają się o „Body Music” w superlatywach, co nas dodatkowo upewnia w tym, że podążamy właściwą ścieżką. Zauważyłem, że podeszliście do promocji „Body Music” w dość oryginalny sposób. Zaangażowaliście internautów w cyberpodróż po dziesięciu stronach www, na których, po kolei, co godzinę, prezentowaliście swoje utwory. Nowe czasy wymagają nowego podejścia od artystów. Rynek muzyczny to już zupełnie inny krajobraz niż ten, który mogliśmy obserwować kilkanaście lat temu. Dla współczesnych odbiorców ważne są nowe i atrakcyjne formy promowania muzyki. Na pomysł dziesięciu stron internetowych wpadł nasz manager, a nam bardzo ta idea się spodobała. W końcu poznałem Alunę przez internet, w sieci były głośno komentowane nasze poczynania, więc jesteśmy z cyberprzestrzenią związani praktycznie od początku. Była to też pewna forma podziękowania naszym fanom za wsparcie, jakie nam okazali. Ludzie nie zdają sobie nawet sprawy, jak duży wpływ mieli na nas, i jak bardzo nam pomogli.

WWW.HIRO.PL

Na koncertach staracie się używać prawdziwych instrumentów, takich jak bas, perkusja i klawisze. Wygląda na to, że chcecie, by muzyka prezentowana na żywo była w pełni organiczna. Dokładnie tak jest. A powiem ci, że nie jest to wcale łatwe, kiedy większość muzyki tworzysz na komputerze. Musisz się później nieźle nagłowić, jak „przenieść” te dźwięki z laptopa na instrumenty. Ale staramy się to robić. Fajnie jest mieć na scenie całą ekipę ludzi, z którą tworzysz zespół. Nie sprawiałoby nam też frajdy zwykłe stanie za monitorem i wpatrywanie się w niego. Wolimy kontakt z publiką, interakcję z ludźmi. Poznałeś Alunę, kiedy robiłeś remiksy jej poprzedniego zespołu – Toys Like Me. Jak szybko wpadliście na to, że chcecie pracować razem? Była to muzyczna miłość od pierwszego wejrzenia? Rzeczywiście bardzo szybko między nami „zaiskrzyło”. To było naprawdę dziwne uczucie… Wiesz, wbrew pozorom nie jest wcale łatwo znaleźć ludzi, z którymi doskonale rozumiesz się w kwestii wspólnego grania, i wizji, jak ma to dokładnie wyglądać. Z Aluną pracuję mi się świetnie i myślę, że ona odbiera to podobnie.

muza 35


MORCHEEBA

Historia grupy zaczyna się jak jedna z wielu. Impreza, przypadkowe spotkanie, akurat dwóch uzdolnionych braci poszukuje wokalistki do zespołu. Poznają Skye Edwards (naprawdę nazywa się Shirley Klaris Yonavieve Edwards) i z miejsca rekrutują. Kapela oczywiście staje się sławna i osiąga międzynarodowy sukces. Czyli opowieść z serii tych, o których fani czytają w magazynach muzycznych, ale nigdy nie doświadczają na własnej skórze. Niewyobrażalne wydaje się również to, że Skye z muzyką nie miała za wiele do czynienia. Studiowała na London College of Fashion, projektowała i szyła wytworne suknie, a śpiewała tylko hobbystycznie. Pisała też wiersze. Równie dużym uczuciem darzyła boks, w co akurat trudno uwierzyć, słuchając subtelnego „Otherwise”, chwytliwej „Rome Wasn’t Built In A Day” albo lirycznego „Blindfold”. Do wizerunku walecznej i hardej laski bliżej jej na „Who Can You Trust?” (1996), pierwszym krążku grupy. Zespół bowiem nie od razu wypłynął na szerokie wody popu. Na debiucie zaprezentował mroczny trip hop, który w twórczości Morcheeby już nigdy się nie powtórzył. Płyta niepokojąca, cierpka i wymagająca. Nie mogła odnieść sukcesu, za to okazała się ważnym punktem w działalności ambitnych braci Godfrey (Paul i Ross). Mimo że to Edwards od początku przyciąga najwięcej uwagi, to właśnie oni są reżyserami globalnego powodzenia Morcheeby oraz równego artystycznego poziomu. Po odejściu Skye w 2003 roku wszystko mogło się sypnąć (tak naprawdę wokalistka została relegowana z zespołu, Godfreyowie powołali się na muzyczne i osobiste różnice). Ale nie. Łysole szybko się pozbierali i już w 2005 roku nagrali „The Antidote”. Do składu dołączyła Daisy Martey (znana wcześniej z Noonday Underground), która płynnie weszła

36 muza

w buty poprzedniczki. Sama muzyka zaś zyskała nową jakość i niewiele w niej było słychać tęsknoty. Dobrą passę próbowali podtrzymać kombinowanym „Dive Deep”. Romans z Martey potraktowali wyłącznie jako one night stand (o wiele mocniej wydymali niejaką Jody Sternberg, która wypełniła jedynie lukę podczas kilku koncertów). Może zbyt pochopnie, bo zestawienie wielu wokali wypadło co najmniej nierówno. Na płycie zaśpiewali m.in. Judie Tzuke, Manda, Cool Calm Pete oraz Thomas Dybdahl. Co robiła w tym czasie Skye? Nagrywała solowe płyty. Ale nie tylko. W 2004 roku wzięła udział w dwóch charytatywnych projektach: Children in Need, którego pomysłodawcą jest stacja BBC (zbiera pieniądze na rzecz niepełnosprawnych dzieci i młodzieży w Wielkiej Brytanii, od 1980 roku pozyskała 600 mln funtów) oraz Band Aid 20, kontynuacji działalności Boba Geldofa wspierającej kraje trzeciego świata (Skye wraz z Chrisem Martinem, Bono, Dido, Paulem McCartneyem i kilkoma innymi artystami zarejestrowała odświeżoną wersję piosenki „Do They Know It’s Christmas”). Ponadto współpracowała m.in. z Markiem Collinem z Nouvelle Vague, dla którego zaśpiewała covery słynnych filmowych przebojów, w tym „A View To A Kill” grupy Duran Duran. Pojawiła się na tribute albumie Johna Martyna (wykonała utwór „Solid Air”), a także w znanej amerykańskiej rozgłośni KCRW, gdzie dała pamiętny koncert i porwała się na Gorillaz. Miała też okres, w którym opowiadała o swoim życiu prywatnym, o trójce dzieci i pożyciu małżeńskim. W wywiadzie dla internetowego wydania „Daily Mail” zdradziła m.in. zawartość swojej lodówki, w której najwięcej jest ryżowego mleka, owoców, czekolady i… resztek. Można w nim też wyczytać, że ma słabość do sushi, lubi sztuczne rzęsy, a czerwona

WWW.HIRO.PL


najpierw premiera, potem papież tekst | MICHAŁ BANIOWSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

ICH NAZWA TO ZASZYFROWANE OKREŚLENIE MARIHUANY. MIMO TO, A MOŻE WŁAŚNIE DLATEGO, SPRZEDALI SIEDEM MILIONÓW PŁYT. WŁAŚNIE WYDAJĄ NOWY KRĄŻEK, A SEKSOWNYM SINGLEM DOMAGAJĄ SIĘ MIŁOŚCI. MOGĄ BYĆ PEWNI, ŻE JĄ DOSTANĄ. TRUDNO NIE KOCHAĆ MORCHEEBY szminka dodaje jej pewności siebie. Wszystkie te chwile z pewnością wspomina lepiej niż współpracę z wytwórniami. Do Los Angeles przeniosła się tylko ze względu na Atlantic Records i komfortowe warunki nagrywania solowego debiutu. Na kilka miesięcy przed wydaniem „Mind How You Go” dała się jednak skusić mniejszemu labelowi, Korova. Zaraz po ukazaniu się drugiego singla, firma padła. Na ratunek przyszło Cordless Recordings, które również nie spełniło oczekiwań wokalistki (obecnie dla Cordless nagrywa m.in. Plan B). Nasza bohaterka dała sobie więc na wstrzymanie i rozkręciła własny interes, Skyewards Recordings. Zupełnie przypadkowo stała się business woman. Problemy zniknęły i mogła skupić się na pielęgnowaniu kariery. W sumie wydała trzy krążki. Ruszyła też w trasę koncertową. Lecz nie taką zwykłą. Tylko ona i Steve, jej mąż. Show oparte na gitarze akustycznej i okazjonalnie basie. Podróżowali vanem, w którym spali i spędzali większość wolnego czasu. Po każdym koncercie sprzedawali koszulki i płyty. Koczownicze życie trubadura spodobało się Skye na tyle, że chętnie by to powtórzyła. Ale teraz za bardzo nie może, bo od 2010 roku ponownie śpiewa z Morcheebą. Wesołą nowinę obwieściło dociekliwe „New Musical Express”. Od tego czasu Edwards i bracia Godfrey wspólnie nagrali album „Blood Like Lemonade” (początkowo Skye miała zaśpiewać jedynie kilka utworów, ale uparła się, że nagra wszystkie). Paul, producent płyty, podkreśla nią powrót do dobrych czasów zespołu, do „Big Calm” z 1998 roku. Bo prawda jest taka, że historia pierwotnego składu grupy pamięta wiele nie najgorszych momentów. Późniejsze dwa wydawnictwa („Fragments of Freedom” oraz przebojowe „Charango”, oba znalazły się w UK Top 10), występ w roli gościa specjalnego

WWW.HIRO.PL

na V Festival 2003 obok Red Hot Chilli Peppers, Coldplay, Foo Fighters, Ash, PJ Harvey i Queens Of The Stone Age, czy koncert na Trafalgar Square. W Napoli 250 tysięcy fanów śpiewało „Sto lat” dla Skye, zaś na festiwalu w Portugalii 80 tysięcy powtórzyło za nią ruch Travolty, który wykonywała przy „Shallow End”. Cała ekipa miała zaś okazję imprezować w towarzystwie Woody’ego Harrelsona i Alanis Morissette. Pewnie wtedy właśnie wypaliła najwięcej tytularnego zioła. „MOR” to skrót od Middle of the Road” oznaczającego radiowy format, zaś „cheeba” to kolokwialne określenie marihuany. Nie mniejszą bibą będzie występ przed obliczem papieża. Pod koniec roku odbędzie się Specjalna 20. Edycja „Italian Christmas Concert” w Rzymie, na którą Morcheeba otrzymała zaproszenie. Występ odbędzie się z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, na którą zostanie zaaranżowany utwór z solowej kariery Edwards, „Love Show”. Wcześniej jednak wyda nową płytę, „Head Up High”. Premierę przewidziano na 14 października. Na płycie znajdzie się dwanaście kawałków. Seksownym singlem „Gimme Your Love” zespół narobił sporych apetytów. Skye dawno nie była tak zmysłowa i pociągająca, a muzyka Godfreyów tak sensualna. Obrany kierunek wydaje się więc jak najbardziej słuszny. Sami muzycy są z niego zadowoleni i deklarują pełną dumę z ósmego w dyskografii Morcheeby, a szóstego nagranego z Edwards, krążka. Fani już zacierają ręce. Zespół zawsze mógł liczyć na ich niezwykłą przychylność, o czym dobitnie świadczy jedna cyferka – 7 mln. Tyle płyt na całym świecie sprzedała Morcheeba. Po trzyletniej przerwie „Head Up High” zapowiadane jest z prawdziwym namaszczeniem i rysuje się jako najważniejsza premiera tegorocznej jesieni.

muza 37


RETROSEKCJA

granie na nostalgii tekst | KAMIL DOWNAROWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

MODA NA VINTAGE W MUZYCE POP ROZKRĘCAŁA SIĘ NIEŚPIESZNIE, WRĘCZ LENIWIE, I DO PEWNEGO CZASU BYŁA CIĄGIEM LUŹNO POWIĄZANYCH ZE SOBĄ ZJAWISK. DOPIERO POJAWIENIE SIĘ LANY DEL REY WYZNACZYŁO WYRAŹNE RAMY GATUNKOWE, STANOWIĄCE PUNKT ODNIESIENIA ZARÓWNO DLA ARTYSTÓW WDAJĄCYCH SIĘ W ROMANS Z MINIONĄ EPOKĄ, JAK I ODBIORCÓW POSZUKUJĄCYCH WYRAZISTEGO, KOMPLETNEGO I PRZEKONUJĄCEGO STYLU, Z KTÓRYM MOGLIBY SIĘ UTOŻSAMIĆ

38 muza

WWW.HIRO.PL


Zanim Lana została okrzyknięta królową retro i w swoich stylizowanych na lata 50. kreacjach wspięła się zgrabnie na szczyty list przebojów oraz czołówki magazynów modowych, pojawiło się kilka artystek, które przetarły dla niej – nieświadomie – szlaki. Retro look wprowadziła do wyobraźni współczesnego masowego widza MTV Gwen Stefani. Platynowe blond loki, kobiece fasony z początku XX wieku połączone z drapieżnym makijażem i żywą ekspresją dawały ciekawy i intrygujący efekt. Styl ten ograniczał się jednak tylko do fizjonomii piosenkarki – ciężko odnaleźć w kompozycjach No Doubt jakiekolwiek elementy wzorowane na dźwiękach z minionych lat. Klasyczny jazz i soul stanowiły z kolei wyraźny punkt odniesienia dla Amy Winehouse. Była ona wyjątkowo barwnym ptakiem świata muzyki. Natapirowane włosy, grube kreski i oryginalne sukienki. Nie sposób o nich zapomnieć. To była istna rewolucja w showbiznesie i świecie mody. Charyzmatyczna brunetka w otoczeniu ciemnoskórych muzyków przenosiła słuchaczy do dusznych klubów Nowego Orleanu sprzed kilku dobrych dekad. Co prawda artystka bazowała na już niegdyś wyeksploatowanych brzmieniach, ale potrafiła je perfekcyjnie połączyć z modnym R’n’B’ i refleksyjnym, nowym wcieleniem soulu. Jej dość ekstremalny sposób życia, oparty w głównej mierze na konsumpcji alkoholu i narkotyków, jednocześnie fascynował i odstraszał. Stąd – może i na szczęście – nie mieliśmy (poza paroma wyjątkami) jej wiernych naśladowczyń. Hardcorowa pin-up girl to nie do końca bohaterka, którą chcą zostać dziewczyny śledzące trendy z magazynów lifestylowych i blogów z modą.

WWW.HIRO.PL

Niejakim przeciwieństwem Winehouse okazały się dwie artystki, które reanimowały bardziej przystępną modę na eleganckie wcielenie lat 50., 60., i 70. To, co wydawało się być zamkniętym już epizodem, zostało przywrócone do życia w pełnej krasie. Pierwsza z nich – Duffy – trafiła do słuchaczy zmęczonych elektroniczną muzyką i poszukujących bardziej organicznego grania. Mówi się, trochę z przesadą, że Walijka wygląda jak Brigitte Bardot, a śpiewa jak Janis Joplin. W ubiorze stawia na absolutną klasykę, nawiązując do ultrakobiecej mody lat 60. Jednak od strony muzycznej nie można doszukać się już takiej wyrazistości. Utwory Duffy to raczej miałki pop, pozbawiony polotu i „tego czegoś”, co decyduje o sukcesie. Dlatego pewnie coraz mniej o piosenkarce słychać. Na topie nadal pozostaje za to Adele, która od początku kariery zachwyca miliony nie tylko charakterystycznym głosem, ale także spójnym, przemyślanym wizerunkiem scenicznym oraz urzekającą charyzmą. Adele stawia na klasykę i prostotę, zarówno w swojej muzyce, jak i wyglądzie. Najbardziej charakterystyczny element jej wizerunku stanowi utapirowana wysoka fryzura. Wyszczupla ona jej twarz oraz figurę, bowiem ciało piosenkarki odbiega znacznie od promowanych przez kulturę masową kanonów piękna. Zawsze wygląda elegancko i z klasą. Podbiła serca szerokiej publiczności swoją pewnością siebie, odwagą i wyczuciem stylu – jednoznacznie kojarzącym się z vintage. Przez krytyków jej muzyka określana jest jako odrębny gatunek muzyczny – heartbroken soul, ale nie sposób rozmawiać o twórczości Amerykanki bez odwołania do tego, co działo się w muzyce rozrywkowej w latach 50. XX wieku. Pop Adele przepełniony jest nostalgią i melancholią – na tych samych fundamentach swój żywy pomnik wzniosła Lana Del Rey. Tylko właściwie po co nam ten cały styl retro? Czy artyści naprawdę nie mają już nic nowego do powiedzenia i czeka nas już tylko postmodernistyczna żonglerka gatunkami i stylami, sięgająca coraz głębiej w przeszłość? Skąd fenomen Lany Del Rey? Odpowiedź wydaje się brzmieć następująco. Ociekające seksem i wulgarne w swoim image’u piosenkarki typu Rihanny czy Nicki Minaj nie trafiają w gusta młodych osób z klasy średniej, które mają nieco większe ambicje, niż pójście na imprezę i upicie się. Lana jest subtelna, tajemnicza, elegancka, zdystansowana i chłodna. Na klimatycznych teledyskach widzimy ją w przestronnych pomieszczeniach, kojarzących się jednoznacznie z wyższą klasą społeczną – czyli tym, o czym zaczynają marzyć młodzi ludzie rozpoczynający karierę w korporacjach. To także tęsknota za minioną epoką, kiedy świat elit i świat pracy był od siebie szczelnie odgrodzony. Do dzisiaj utrzymują się mity na temat życia dawnych bogaczy, o czym przypomina nam sukces filmu „Wielki Gatsby”. Jest to życie wypełnione magią, gdzie sny o szczęściu i sukcesie spełniają się. Jest to w końcu życie dystyngowane, „na poziomie”. Te wszystkie cechy możemy przenieść na cały styl retro. Co innego świat vintage, na którym możemy dokonywać swoich własnych projekcji. Niski głos, przykuwające uwagę rzęsy i pełne, zmysłowe usta. Lana Del Rey jest perfekcyjnie wystylizowana na dziewczynę z sąsiedztwa, której udało się uciec z małego miasteczka i zrobić wielką karierę. To przeżywany na jawie sen o dawnej Ameryce, w której wszystko mogło się zdarzyć i każdy mógł zostać gwiazdą. Zresztą cały zachodni świat był wtedy bardziej stabilny, przewidywalny i bezpieczny dla młodych ludzi. Czy nie o takim właśnie miejscu marzą trochę dwudziestolatkowie okupujący Wall Street oraz greckie i hiszpańskie ulice? Czy styl retro w muzyce to tylko chwilowa moda, czy może pozostanie on już stałym składnikiem popu? Wydaje mi się, że vintage ma w sobie spory potencjał kulturowy, nasiąknięty tak wieloma emocjami, że jeszcze na długo pozostanie z nami. Być może na szczycie nie będzie za parę Lany i Adele, ale w ich miejsce zjawią się nowe artystki rywalizujące ze sobą o miano królowej retro.

Rezyseria

Mika Kaurismaki

Czasami musisz wyruszyc w d a le k a d ro g e , b y d o s t r z e c t o , co n a j b l i z s z e Tw o j e m u s e rc u .

Ty l k o w k i n a c h s t u d y j n y c h od 4 pazdziernika 2013.

muza 45


FURIA FUTRZAKÓW / XXANAXX

futrzaki c oś i tekst | MARCIN FLINT

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

UTWORY „NOC WYSTARCZYĆ MA NA DŁUŻEJ” I „BROKEN HOPE” TO NAJLEPIEJ WYPRODUKOWANA I ZAŚPIEWANA PORCJA POLSKIEJ ELEKTRONIKI, JAKĄ MOGLIŚMY DOSTAĆ MINIONEGO LATA. PRZYGOTOWAŁY JE DWA RÓŻNE DUETY DLA DWÓCH RÓŻNYCH WYTWÓRNI. MY JEDNAK STAWIAMY ICH WOKALISTKI OBOK SIEBIE Do Furii Futrzaków w sposób dość oczywisty przylgnął synthpop i electropop, ale w wypadku XXanaXXu sprawa jest bardziej złożona, pojawiają się terminy takie jak post-chillwave, chill-out, witch house. Lubicie te etykietki? Co o swoich zespołach chciałybyście usłyszeć, gdy dziennikarz je przedstawia? Kinga Miśkiewicz: Etykietki ograniczają, ale pod hasłami synthpop i electropop kryje się muzyka, która mnie najbardziej kręci, więc jeśli tak nas opisują, to cudownie. Od dziennikarza chciałabym usłyszeć: „Tego zespołu nie trzeba państwu przedstawiać – Furia Futrzaków!”. Klaudia Szafrańska: Mi nie przeszkadzają, ponieważ poniekąd tworzymy muzykę oscylującą wokół takich gatunków. Natomiast traktujemy je w XXanaXXie bardziej jako źródło inspiracji, niż ograniczające nas schematy. Jak funkcjonuje duet, w którym młodsza wokalistka współpracuje ze starszym producentem płci męskiej? Zdarzają się próby sił, fochy, protekcjonalny ton? Klaudia: Z Michałem funkcjonujemy bardziej jak rodzeństwo, a on, niczym starszy brat, pomaga mi w wielu rzeczach. Jeżeli chodzi o protekcjonalny ton, to raczej się nie zdarza, Michał dzieli się ze mną doświadczeniem i to nam bardzo pomaga w procesie twórczym. Można powiedzieć, że pod tym względem się kompletujemy. Oczywiście jak w każdym zdrowym rodzeństwie zdarzają się fochy i rzucanie słuchawką, ale jesteśmy zarówno porywczy, jak i ugodowi. Myślę, że najważniejsze jest

to, abyśmy dogadywali się w sferze muzycznej. A to nam chyba wychodzi najlepiej. Kinga: Układ wokalistka plus producent sprawdza się wyśmienicie, zresztą teraz to chyba najpopularniejszy model zespołu. Troje i więcej osób w grupie to często już tłum i zbyt dużo dobrych pomysłów, co oznacza kompromisy i tak dalej. Z Andrzejem dobrze się uzupełniamy, jest chemia. Wiemy, co kto ogarnia mniej więcej. Zdarza się jednak, że ja za bardzo wtrącam się do formy numerów, albo on do moich melodii, i co wtedy się dzieje? Próby sił, fochy, protekcjonalny ton, wszystko jest! Czy zajmując się wciąż niszową u nas muzyką elektroniczną, do tego wydając ją w niezależnych labelach, nie żałujecie ani przez chwilę, że nie robicie czegoś, co odbija się szerszym echem? Klaudia: W żaden sposób nie czuję, że tworzymy muzykę niszową, szczególnie w Polsce, gdzie ten nurt tak prężnie się rozwija. Współpraca z U Know Me Records jest dla mnie nobilitująca. Już po zakończeniu udziału w programie telewizyjnym wiedziałam, że nie chcę podążać komercyjną drogą, zależało mi na robieniu muzyki ambitnej. Kinga: Wiem, że to, co robię, jest dobre, jest takie jak lubię, że sprawia mi to przyjemność. Nie chce mi się już tracić energii na zastanawianie się, dlaczego nie gra nas ta czy inna stacja radiowa. Jak dużą wagę przykładacie do śpiewanego przez siebie tekstu? Czy Kinga wyobraża sobie śpiewanie po angielsku, a Klaudia po polsku? Kinga: Miałam to szczęście, że uczyłam się WWW.HIRO.PL


na p o k u s o j en i e śpiewu od ludzi, dla których tekst w piosence był bardzo ważny. Musiałam nim myśleć i szukać sposobu na zaśpiewanie Osieckiej, Kofty, Przybory tak, jakby to były moje słowa. W Furii Futrzaków pierwsza powstaje muzyka i dopiero do niej szukam słów, które dobrze zabrzmią, a szukam ich niestety długo, bo trudno je znaleźć. Pisanie tekstów po polsku to niełatwe zadanie, szczególnie jeśli już wcześniej powstała melodia, która ogranicza nas przez ilość sylab, akcenty… Co ciekawe, podświadomość podsyła mi najciekawsze rozwiązania gdy prowadzę samochód, więc często na awaryjnych rozglądam się za dyktafonem i potem nagrywam. Niedługo planujemy wydać EP z kilkoma numerami po angielsku, więc jak najbardziej pasuje mi śpiewanie nie tylko po polsku. Klaudia: Naszym marzeniem i poniekąd celem jest zaistnienie nie tylko na polskim rynku muzycznym, ale również poza granicami naszego kraju, dlatego teksty powstają w języku angielskim. Chcę, by teksty, które wykonuję, miały pierwiastek magii, a odkrywanie ich sensu było podróżą i wyzwaniem dla naszego słuchacza. Jesteście atrakcyjnymi kobietami, które potrafią świadomie tym atutem zagrać, ale czy przy okazji koncertu czy dyskusji internetowych nie macie ochoty tupnąć nogą i warknąć: „cholera, skupcie się na tym, jak śpiewam, nie wyglądam”? Kinga: Hmm, nie mam takiego problemu. Jestem bardzo próżna i ilość wszelkich komplementów, które słyszę, nigdy nie będzie wystarczająca. Ludzie wiedzą, jak śpiewam, przyszli dlatego, że chcieli nas posłuchać, nie? Klaudia: Nie zauważam, by ludzie bardziej skupiali się na moim wyglądzie niż na tym, jak śpiewam. Oczywiście wygląd sceniczny jest dla mnie niezwykle ważny, bo dzięki niemu poniekąd mogę wyrażać siebie, swój charakter, ale WWW.HIRO.PL

najważniejszą rzeczą, na którą chciałabym żeby ludzie zwracali uwagę, jest po prostu muzyka. Czerpiecie energię z Warszawy? Czy raczej to wielkie miasto wysysa ją z was? Kinga: Uwielbiam Warszawę, za żadne skarby świata bym się stąd nie wyprowadziła. Tu są ludzie, którzy są dla mnie ważni, są miejsca, które mi się dobrze kojarzą i z którymi mam związane pewne plany. Wszędzie jest blisko. W Warszawie jest mnóstwo klubów, koncertów, wiele opcji na odpoczynek, naładowanie baterii, są przepyszne knajpki i genialne bazary. Wkurzają mnie tylko porozbijane butelki na ścieżkach rowerowych i ceny mieszkań. Klaudia: W taki sam sposób nakręcać może mnie rozpędzone miasto, jak również spokojne miejsca. Warszawa daje mi masę inspiracji i motywów do działania, ale kiedy chcę się wyciszyć, nabrać energii, najlepszym miejscem na to jest mój rodzinny dom w Koninie. Poza tym jestem osobą, która bardzo ceni sobie ognisko domowe, dlatego kiedy tylko mogę, czas spędzam z bliskimi. To oni dostarczają mi najwięcej siły. Obserwujesz scenę pod kątem potencjalnej konkurencji? Słyszałyście już o sobie nawzajem? Klaudia: W innych zespołach doszukuję się bardziej ciekawych muzycznych doznań niż potencjalnych rywali. Praca innych bardzo mnie motywuje do działania, nie wzbudzając przy tym chęci współzawodniczenia. Jeżeli chodzi o Furię Futrzaków, to miałam już okazję ich posłuchać. Mają naprawdę ciekawe brzmienie, a głos wokalistki powala mnie na kolana. Kinga: Nie rozumiem, na czym miałaby polegać konkurencja. Słyszałam jeden kawałek XXanaXXu. Kiedyś. Dziś zalajkowałam ich na Facebooku, więc teraz będę na bieżąco.


xxanaxx vintage foto | SONIA SZÓSTAK, stylizacja | KATARZYNA KUREK, wizaż | AGNIESZKA WOLSZCZYK, modele | KLAUDIA SZAFRAŃSKA, MICHAŁ WASILEWSKI






Specjalne podziękowania dla Impossible Project Space Warsaw


WZORNICTWO PRL

KRYSIA Z NADWAGĄ OPARTA O MEBLOŚCIANKĘ I ŚMIESZNE PROFILE NA FB O POLSKIM PROJEKTOWANIU POWOLI ODCHODZĄ DO LAMUSA. POWRÓT DO WZORNICTWA Z LAT 50. I 60. JUŻ JAKIŚ CZAS TEMU STAŁ SIĘ FAKTEM

towarzysze wracają

Tym razem nie mamy jednak do czynienia jedynie z sentymentem do minionej epoki, ale z prawdziwym odkrywaniem zapomnianego dziedzictwa polskiego wzornictwa. Warszawska wystawa „Rzeczy pospolite” pokazała, że prawdziwe tłumy spragnione są oglądania projektów z PRL-owską metryką, a od oglądania do urządzania własnych mieszkań na dawną modłę już tylko krok. Stąd powrót pod strzechy meblościanek, masywnych kredensów i prostych foteli nakrytych kapami, czy tapet wzorowanych na tych z epoki. Jak każda moda, również i ta budzi spore kontrowersje. Takie a nie inne nawiązania budzą szczególne wątpliwości u tych, którzy osobiście zmierzyli się z komunizmem i wspomnienia o tym okresie chcieliby zakopać jak najgłębiej. Po przeciwnej stronie stoją ich dzieci i wnuki, które odkrywają spuściznę rodzimego designu. Jako jedną z przyczyn mody na PRL-owski design podaje się brak ciekawych wzorców w zachodniej twórczości. W końcu po co polska wersja brytyjskiego projektu, skoro odwołanie do rodzimej tradycji jest dużo bardziej oryginalne. Projektanci sprzed 40 lat zmagali się z brakami materiałów, ci dzisiejsi – z niedoborem pomysłów i zbytnim zapatrzeniem na Zachód. Dla wielu może być prawdziwym szokiem, jak dobrze wzornictwo radziło sobie w uważanych za siermiężne PRL-owskich czasach. Po odwilży 1956 roku wielu młodych artystów i projektantów mogło sprawdzić swoje pomysły w praktyce. W ich projektach widać fascynację dokonaniami Alvara Aalto, Eero Saarinena czy Charlesa i Raya Eamesów. Kolejną ważną inspiracją była sztuka abstrakcyjna, do której nawiązywano tworząc desenie choćby na tkaninach. Narodził się styl zwany często organicznym. Kształty przedmiotów nabrały charakterystycznej miękkości. Ograniczeniem dla kreatywności była niedostępność wielu materiałów, choćby plastiku. Tylko dwóm projektantom: Romanowi Modzelewskiemu (na zdjęciu) i Czesławowi Knothemu udaje się, pod koniec lat 50., wykonać krzesła i fotele z poliestru wzmocnionego szklanym włóknem. Dlatego popularność zdobywa sklejka, którą można łatwo modelować i pozwala tworzyć oryginalne i lekkie sprzęty. Wtedy powstają tak znaczące projekty jak krzesło Muszelka Teresy Kruszewskiej i unikalne meble Jana Kurzątkowskiego. Dużym nowatorstwem odznaczają się również projekty aparatów fotograficznych i telefonów. Obecnie wiele knajp stara się z lepszym lub gorszym skutkiem wpisać w ten

48 design

tekst | JAN PROCIAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

trend, a kubki barowe bez uchwytów i klasyczne szklanki w koszyczkach coraz częściej goszczą na barowych stołach. Czasem, tak jak w przypadku mini-sieci Jadalni Popularnych, najpierw pojawił się pomysł na lokal z polską kuchnią, a stylizacja na dawny bar mleczny wykiełkowała z czasem. Jednak to, co kilka lat temu było oryginalnym pomysłem na przyciągnięcie klientów, dziś jest standardem we wszystkich większych miastach i już dawno utraciło smak nowości. To zmusza do większej kreatywności i kolejnych zmian. Jedni stawiają na dancingi, inni na mini-muzea komunizmu. Jeśli dla kogoś wystrój dawnych jadłodajni to za mało, zawsze może przenocować w krakowskim Communist Hotel, który kusi pokojami stylizowanymi na PRL-owski apartament, schronisko górskie i pokój milicyjny. Sporym zainteresowaniem cieszy się porcelana od producentów z Chodzieży, Ćmielowa i Włocławka. Klasyczne wazony i popielniczki z lat 50. coraz częściej można odnaleźć w ofertach poważanych domów aukcyjnych. Przedmioty z minionych dekad biją cenowe rekordy na targach staroci i aukcjach internetowych. Do tej fascynacji nawiązał artysta Maurycy Gomulicki w wystawie „Porcelandia” w warszawskiej Królikarni. Moda na PRL przestaje być lokalną zajawką. Dobrym przykładem jest kolektyw Fajne Chłopaki, który przez amerykański magazyn „HOW” został uznany za jeden z dziesięciu najciekawszych designerskich zespołów na świecie. Współpracuje on z jedną z najważniejszych marek ostatnich lat – Pan tu nie stał – znaną z humorystycznych nawiązań do przeszłości. Inne marki zanurzone w świecie PRL-u to chociażby Ola Niepsuj i Nioska. Ich śladem idą kolejni. Pytanie, czy mamy do czynienia z trwałą tendencją, czy tylko z sezonową atrakcją, pozostaje otwarte.



BARY MLECZNE

wszyscy jedzą mielonego tekst | PATRYK CHILEWICZ

ilustracja | TOMASZ TERESA

SYMBOLICZNY BYŁ PIERWSZY BAR MLECZNY – OTWARTY W 1896 ROKU NA WARSZAWSKIM NOWYM ŚWIECIE, KTÓRY DZIŚ STANOWI JEDNĄ Z NAJDROŻSZYCH I NAJBARDZIEJ REPREZENTATYWNYCH ULIC W MIEŚCIE. BARY MLECZNE WRACAJĄ – NIE TYLKO NA NOWY ŚWIAT, LECZ TAKŻE DO INNYCH ŚWIATÓW, ZYSKUJĄC NOWYCH KLIENTÓW I PRZESTAJĄC BYĆ OBCIACHEM WIDELCE NA ŁAŃCUCHU Swój złoty okres miały niewątpliwie w czasach PRL. Wtedy bary mleczne nie dość, że oferowały dania z produktów, które czasami trudno było znaleźć na półkach sklepowych, to znajdując się we wszystkich większych miastach stawały się codziennością zarówno studentów, profesorów, osób pracujących w administracji, jak i włóczęgów. To miejsce socjalizowało różne grupy społeczne, było udanym eksperymentem łączącym klasę robotniczą, jak i intelektualistów. Wszyscy pamiętamy kultową scenę z filmu „Miś” Stanisława Barei, gdzie negatywnie przejaskrawiony wizerunek baru tego typu budził śmiech, a nawet zażenowanie. Mimo komediowego wydźwięku tej sceny trudno nie zgodzić się z Bareją w kilku kwestiach – obsługa w barach mlecznych pozostawiała wiele do życzenia, podobnie jak zużyte sztućce, surowy, żeby nie powiedzieć odpychający wystrój, tłok i opary z kuchni, które były na porządku dziennym. Być może nikt nie korzystał z widelców na łańcuchu, lecz kłótnie o zajęte miejsca w godzinach szczytu zdarzały się.

Mimo negatywnego nastawienia większości, część z nich przetrwała trudne lata, wciąż dostając subwencje z budżetu państwa pozwalające na sprzedaż w konkurencyjnie niskich cenach. Dzięki temu ludzie ubodzy czy pojawiający się na początku lat 90. bezdomni mogli zjeść ciepły posiłek za kilka złotych. Przysmaki Azji, Włoch czy Francji z czasem

WIELKOMIEJSKIE SUSHI Transformacja ustroju i zachłyśnięcie się Zachodem spowodowały, że bary mleczne zaczęto zamykać. Polacy dostali hamburgery, chińszczyznę i kebaby, które sprawiły, że z drwiną patrzyliśmy na pierogi ruskie i domowy kompot. Poza tym sam system kapitalistyczny utwierdzał nas w przekonaniu, że im więcej się zarabia, tym więcej trzeba wydawać, a więc jeść w coraz lepszych miejscach, coraz drożej, coraz wystawniej. Chcieliśmy odrzucić wszystko, co wiązało się z poprzednim ustrojem – bary mleczne stały się jednym z jego symboli.

przejadły się Polakom. Czarę ciężkostrawnej goryczy przelał Michał Figurski utyskujący nad swoją sytuacją materialną niepozwalającą na wcinanie surowej ryby. Polacy w końcu zrozumieli, że bary mleczne nie są obciachem, a jedzenie typowo polskie nie oznacza biedy, zacofania czy braku gustu. Wręcz przeciwnie, świadczy o pewnej dojrzałości wyborów.

50 zjawisko

RENESANS SCHABOWEGO Ostatnie lata przyniosły zdecydowany renesans barów mlecznych. Powrót do stylistyki retro odbił

się także na tym, co jemy. Sushi już bardziej śmieszy niż cieszy, kebaby brzydzą, a hamburgery po latach pałaszowania okazały się niezdrowe. Przypomniano sobie w końcu o barach mlecznych oferujących prawdziwy PRL-owski klimat, a nie plastikowe wydmuszki z modnych pijalni wódki. Co więcej – w czasach, gdy zarabiamy coraz mniej, a żywność jest coraz droższa, bary mleczne ze swoimi skrupulatnie, co do grosza wyliczonymi cenami cieszą nasze portfele. Bitwa o stołeczny „Bar Prasowy” dobitnie pokazała, że jesteśmy znudzeni fast foodami z Zachodu i drogimi restauracjami. „Prasowego” broniła młodzież – dwudziesto-, trzydziestokilkulatkowie, którzy nie mają prawa kojarzyć barów mlecznych negatywnie. Wręcz przeciwnie – dla nich to atrakcja, wędrówka w głąb historii lub po prostu smaczne, domowe i tanie jedzenie. Mimo oporu władz „Prasowy” został uratowany i był zwiastunem tego, co miało niedługo się stać. Dziś bary mleczne znów są codziennością. Restauratorzy zrozumieli, że po latach patrzenia na Zachód i jedzenia zgodnie z modą społeczeństwo pragnie wyluzować się przy herbacie i schabowym. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe lokale oferujące proste dania w niskich cenach, a nawet powstała sieciówka, która pod wszystko mówiącym szyldem „Mleczarnia” zrzesza już pięć barów w Warszawie. Te nowe, powstałe niedawno lokale oferują o wiele więcej niż bary pamiętające towarzysza Gierka. Bezpłatny dostęp do internetu, zniżki studenckie, bogate menu i wciąż konkurencyjne ceny sprawiają, że znów jadają w nich różne grupy społeczne – można spotkać zarówno panów w garniturach, jak i modnie ubrane dziewczęta oraz obcokrajowców. Wszyscy jedzą mielonego!

WWW.HIRO.PL


65DAYSOFSTATIC

BLINDEAD

11.10

06.10 CZESŁAW ŚPIEWA

WAX TAILOR

16.11

19.10 SORRY BOYS

OH LAND

20.11 THE YOUNG GODS

22.11 FENECH SOLER

24.11

29.11

MODERAT

02.02 basenbasen w w w. a r t b a s e n . p l

bilety:

TICKETPRO.PL | eventim.pl | MUNO.PL | ebilet.pl | EVENEA.PL

ul. Konopnickiej 6 Warszawa




RETROFUTURYZM

w oczekiwaniu na odrzutową deskorolkę tekst | SEBASTIAN RERAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

GDYBY HOLLYWOODZCY FILMOWCY BYLI JASNOWIDZAMI, TO DZIŚ POWINNIŚMY CIESZYĆ SIĘ LATAJĄCYMI SAMOCHODAMI, ODRZUTOWYMI PLECAKAMI I WAKACJAMI NA KSIĘŻYCU… LUB WALCZYLIBYŚMY O PRZEŻYCIE NA POST-NUKLEARNYM UGORZE BĄDŹ W WIELKIM TOTALNIACKIM WIĘZIENIU. DLACZEGO KINO TAK DŁUGO ZWODZIŁO NAS NIETRAFIONYMI PROGNOZAMI? I Z JAKIEGO POWODU DZIŚ ŻADNA WIZJA PRZYSZŁOŚCI NIE JEST W STANIE UWIEŚĆ ZBIOROWEJ WYOBRAŹNI? W 1911 roku ktoś zapytał Thomasa Edisona, jakie techniczne nowinki mogą zostać wprowadzone za sto lat. Wybitny wynalazca odparł, że wyobraża sobie książkę o grubości pięciu centymetrów zdolną pomieścić czterdzieści tysięcy stron, „małą bibliotekę w jednym tomie”. Entuzjasta powie, że człowiek, który opatentował żarówkę, już wiek temu ekstrapolował powstanie smartfonów i tabletów. Sceptyk uzna, że to wielki pic, bo przecież ani słowem nie wspomniał, że te ustrojstwa tak naprawdę będą służyć tylko do oglądania zdjęć śmiesznych kotów. Tak czy owak, przypuszczenie Edisona wydaje się całkiem trafne w porównaniu do późniejszych o kilka dekad obrazków technologii przyszłości. Gdy masową rozrywką stała się bowiem X Muza, obiecywać zaczęto kinomanom prawdziwe gruszki na Marsie. ZAUTOMATYZOWANA NUKLEARNA IDYLLA Wielki boom fantastyki naukowej rozpoczął się po II wojnie światowej. Za pewien przełom uznać należy premierę filmu „Kierunek Księżyc” w 1950 roku, zwiastującego rychły podbój kosmosu i sławiącego potęgę wynalazczości. Kiedy dziś spojrzy się na popularne SF lat 50., łatwo dostrzec, jak bardzo przesiąknięte jest naiwnym przekonaniem, że technologia rozwiąże wszystkie problemy. Święcie wierzono, że w ciągu kilku dekad doczekamy się maszyn wyręczających człowieka na każdym kroku, samochodów niewymagających kierowcy czy „fototropicznych” domów obracających się w kierunku słońca. Świat przyszłości miał być w pełni zautomatyzowaną, napędzaną energią jądrową idyllą. Podobnych rewelacji nie trzeba było zresztą szukać w kinie. Prasa z epoki informowała na przykład, że do roku 2000 każdy będzie mógł cieszyć się latającym samochodem lub plecakiem odrzutowym, a wszystkie te urządzenia niewyobrażalnie poprawią jakość życia. „Dziewięćdziesięcioletni mężczyzna będzie uważany za młodego, a taki w wieku lat 135 – za dojrzałego” – przewidywał w roku 1955 pewien lekarz. „Dzięki właściwej kuracji hormonalnej nasze kobiety

54 popkultura

na zawsze zaś pozostaną młode, piękne i kształtne”. Pamiętajmy, lata 50. to – przynajmniej w nadających ton popkulturze Stanach Zjednoczonych – czas ekonomicznego boomu i samonapędzającej się konsumpcji. Nagle przeciętny obywatel mógł sobie pozwolić na samochód, elektroluksa, zmywarkę i radio, a każdego niemal dnia pojawiały się nowe modele elektrycznych zbytków. Nic dziwnego więc, że przyszłość jawiła się słodko, a bodaj najlepszym wyrazicielem ówczesnych nastrojów okazał się kilka lat później animowany serial „Jetsonowie” z całym sztafażem futurystycznych nadziei: domami na teleskopowych nogach, robotyczną służbą domową i jedzeniem w pigułkach. NO FUTURE Urocze sny o przyszłości popsuły się na przełomie dekad. Stephen King wspomina, jak to 4 października 1957 roku siedział akurat na sali kinowej, kiedy dyrektor lokalu trzęsącym się głosem zakomunikował hiobową wieść – Sowieci wystrzeli Sputnika na orbitę. Nagle przeciętny Amerykanin nabrał przekonania, że z wysokości kosmosu sztuczny satelita ciśnie mu na głowę bombę atomową. Wyścig zbrojeń i jego przesilenie w postaci kryzysu kubańskiego jedynie podsyciły katastroficzne nastroje. Fantastyka naukowa zareagowała filmami takimi jak apokaliptyczne „Panika w roku zerowym” (1962) czy pamiętne dzieło Kubricka „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (1964). Zimna wojna przyczyniła się także do powstawania politycznych antyutopii, by wspomnieć „Alphaville” (1965) Godarda i ekranizację „Fahrenheit 451” Raya Bradbury’ego w reżyserii Truffauta (1966). Kiedy zaś okazało się, że zapoczątkowana półtorej dekady wcześniej hiperkonsumpcja wystawia wysoki rachunek środowisku, kino zaczęło zastanawiać się, do czego doprowadzi przeludnienie i wyczerpanie złóż naturalnych, czego wyrazem były takie obrazy jak „Ani źdźbła trawy” (1970) czy „Zielona pożywka” (1973). Kolejne koszmarne przepowiednie pojawiały się z niepokojącą częstotliwością. WWW.HIRO.PL


Kinowy debiut George’a Lucasa „THX 1138” (1971), „Niemy wyścig” (1972) i „Ucieczka Logana” (1974) to przykłady historii bohaterów buntujących się przeciw represyjnemu systemowi przyszłości. Z romantycznym mitem podboju kosmosu rozprawili się zaś na dobre John Carpenter ze swoją „Ciemną gwiazdą” (1974) i wreszcie „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” Ridleya Scotta (1979). Wspomnijmy jeszcze o przybyszu z Antypodów, a więc kinowym przeboju „Mad Max” (1979), w którym Australia ukazana była jako zdewastowana ekologicznie ziemia jałowa opanowana przez chaos i przemoc. Lata 80. także dalekie były od euforii. „Ucieczka z Nowego Jorku” Carpentera (1981), „Blade Runner” Scotta (1982) czy „O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji” Piotra Szulkina (1984) odmalowywały przyszłość w wyjątkowo ciemnych barwach. No future, panie i panowie, czy może raczej no future to live for. KIEDYŚ PRZYSZŁOŚĆ BYŁA LEPSZA Fantastyka długo żyła magią roku 2000, a gdy ten przyszedł i nic się nie zmieniło, dało się słyszeć jedynie westchnienie rozczarowania. Nikt za oknem nie dostrzegł latających taksówek, nie korzystamy z teleportacji, ani nawet – wbrew chociażby „2001: Odysei kosmicznej”– nie doczekaliśmy się powstania choćby jednej księżycowej bazy. Prawdziwy postęp dokonał się tam, gdzie nikt go nie oczekiwał. Nie w skali makro, w postaci wielkich statków kosmicznych, gigantycznych drapaczy chmur czy wind prowadzących wprost do stratosfery, lecz w miejscach, w których jego produkty trudniej być może dostrzec – w sferze komunikacji i mediów, w inżynierii genetycznej, nanotechnologii, biomimetyce. Rzeczywistość wyleczy-ła ludzkość z gigantomanii i sama określiła priorytety. OK, nie mamy poduszkowców na własność, ale mamy „małe biblioteki w jednym tomie”. I tylko śmieszyć po latach mogą takie anachronizmy jak dyskietka 5,25” na pokładzie kosmicznego krążownika w pociesznej polskiej produkcji „Pan Kleks w kosmosie”. Kiedy wszechświat skrywa coraz mniej tajemnic, a rzeczywistość straszy kryzysem ekonomicznym, terroryzmem, przeludnieniem i zmianami klimatycznymi, coraz trudniej wyobrazić nam sobie przyszłość lub po prostu nie chcemy nawet o niej myśleć. Dlatego też fantastyka naukowa przeżuwa dziś jedynie toposy

WWW.HIRO.PL

obecne w niej od czasu, kiedy prysło złudzenie o radosnej techno-utopii. Może stąd również wziął się specyficzny rodzaj nostalgii, czyli neo-stalgia każąca wracać do lukrowanych wizji sprzed sześćdziesięciu lat. Kiedyś wszystko było lepsze, nawet przyszłość. * „Mógłbym podsumować mój strach przed przyszłością w jednym słowie: nuda” – pisał przed laty J.G. Ballard. „Obawiam się tylko tego, że wszystko, co nowe, ekscytujące i ciekawe, już się wydarzyło. Przyszłość będzie tylko szerokim, uległym przedmieściem duszy”. Czy jest więc sens wypatrywać jeszcze tego, co się stanie? Czy w ogóle czeka nas cokolwiek dobrego? Kto wie… Według „Powrotu do przyszłości II” w roku 2015 doczekamy się deskorolek-poduszkowców. Może chociaż raz jakaś obietnica kina SF zostanie spełniona? Do zobaczenia za dwa lata.

popkultura 55


RETROFILMY

KINO POWRACA DO PRZESZŁOŚCI, ABY PRZEBRAĆ AKTORÓW W ŁADNE CIUSZKI I POTAŃCZYĆ W RYTM ZMYSŁOWEGO JAZZU. SERIALE WOLĄ NAD SZKLANECZKĄ WHISKY ROZPRAWIAĆ O CIEMNEJ I GORZKIEJ STRONIE DAWNYCH LAT. A W TYM WSZYSTKIM NIEPRZECIĘTNĄ ROLĘ ODGRYWAJĄ… KOBIETY

przyszłość dojrzana w przeszłości tekst | URSZULA LIPIŃSKA

56 film

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WWW.HIRO.PL


– Przeszłość zawsze mnie inspirowała – mówił Michel Hazanavicius, jeszcze zanim jego „Artysta” sięgnął po największe laury, a galę Oscarów w 2012 roku nazwaną rzewnym powrotem do przeszłości. Dwa lata wcześniej kino zachłystywało się „Avatarem” Jamesa Camerona, w powietrzu wisiało widmo technicznej rewolucji, wiatr zmian wiał od strony 3D. A teraz wygrywał film będący powtórką z rozrywki, doprowadzający kino do jego teatralnych początków i jeszcze – o zgrozo – budujący na tym oszałamiający sukces. ŚWIATY CZARNO-BIAŁE Wątłych fundamentów tego powodzenia dowodzi dalszy ciąg wypowiedzi Hazanaviciusa. Francuski reżyser twierdził w niej, że przeszłość jest charyzmatyczna, ponieważ należy do szalenie filmowych. – Te samochody, garnitury, fryzury, sukienki. One dają niezwykłą przyjemność podczas oglądania filmu, niezwykle pięknie komponując się z lecącym w tle z głośników jazzem i splatając się z powoli płynącym z papierosów dymem. Słowa Hazanaviciusa celnie oddają to, co w znakomitej większości kino uczyniło z daleką przeszłością: sprowadziło ją do ładnego, stylowego obrazka. Uwodzicielskiej atmosfery. Eleganckiej oprawy opowiadanej historii – niemniej prostej niż szereg innych. W przypadku „Artysty” było to odczuwane szczególnie, bo jego czarno-białe kadry idealnie pokrywały się z mentalnością filmu: również czarno-białą, naiwną, przesadnie beztroską. Słabość reaktywacji przeszłości u Hazanaviciusa polegała bowiem na tym, że reaktywował on ją w skali 1:1. Bez pomysłu, po co to właściwie robić. Niewiele ambitniejszym niż „Artysta” tropem podąża niedawny „Wielki Gatsby” Baza Luhrmanna, nie licząc może tego, że australijski twórca ponownie skomplikował sobie zadanie. Skrupulatnie oddając jedną epokę, płynnym ruchem wprowadził do niej elementy z innych, po raz kolejny uzyskując w filmie spójny świat. Niestety, stylistyczna biegłość Luhrmanna nie przydała filmowi dodatkowej głębi, jak jeszcze niedawno miało to miejsce w „Moulin Rouge”. Tam choćby zaśpiewanie piosenek wyciągniętych z czasów innych niż portretowane wprowadzało do fabuły kolejne niuanse, zamieniając miłosną historię w manifest na cześć młodości i wolności. W „Wielkim Gatsbym” nowoczesny soundtrack co najwyżej zdynamizował opowieść. Dodał jej energii. Ale czy tym samym powiązał jej przekaz w jakiś poważniejszy sposób ze współczesnością? PERFEKCYJNA PANI DOMU Nie bez powodu premiera „Wielkiego Gatsby’ego” stała się bardziej podnietą dla kobiecych żurnali niż przyczynkiem do przenikliwej socjologicznej analizy. Stało się tak m.in. także dlatego, że Luhrmann mógł bardziej zdecydowanym ruchem zaakcentować to, o czym przy okazji powrotu do książki F. Scotta Fitzgeralda warto było pogadać: pozycji kobiet w społeczeństwie. Sprowadzając je w swoim filmie do roli ładnego wieszaka na stylowe sukienki, „Wielki Gatsby” nie miał jednak okazji zauważyć wielu wydarzeń, dzięki którym lata dwudzieste minionego wieku mogły zostać pożenione ze współczesną myślą. Był to czas szczególnego wybicia się kobiet na niepodległość. Uzyskały one prawo do głosowania, coraz więcej z nich przestało spełniać się w roli perfekcyjnej pani domu i ruszyło do pracy. Zaczęły prowadzić swobodniejszy styl życia: palić papierosy, pić alkohol, prowadzić samochód. Dopiero za tym mentalnym wyzwoleniem poszło wyzwolenie ubioru – zwiewne sukienki odsłaniające nieco więcej ciała, umiłowanie do sportów i krótko obcięte włosy symbolizujące bunt. „Wielki Gatsby” nawet stylistycznie nadawał się do ukazania tego przełomu. Mężczyźni są w tym filmie doskonale zadbani, skupieni na materialnej stronie życia, delikatni i wrażliwi (poza mężem Daisy, Tomem Buchananem), ale siła kobiet w ich towarzystwie pozostaje jakby niedoszacowana przez reżysera. Zwłaszcza kręcącej się po drugim planie Jordan Baker Luhrmann skrajnie nie wykorzystał, podczas gdy jej książkowy odpowiednik daje całą paletę możliwości do dywagacji. Jordan Baker w ujęciu Fitzgeralda była bowiem postacią w pewnym sensie zawieszoną między płciami i preferencjami. W dziwny sposób zafascynowana Nickiem Carrawayem, jednocześnie niepewna własnych preferencji i z wyglądu wyraźnie męska – muskularna, hołubiąca garniturowe kroje, operująca innym, bardziej bezpośrednim językiem. STYLOWO, ALE NIE KOLOROWO Filmowe retro-powroty są tym bardziej rozczarowujące, że gdy one z przeszłości wyłuskują jedynie to, co płytkie i skojarzeniowe: szyk i powierzchowną gustowność, w tym samym czasie seriale odwołujące się do dawnych lat wędrują raczej tropem… myśli filozofów. Jean Baudillard napisał kiedyś, że retro to nie nostalgiczne odwołanie do dawnych lat, a raczej powrót gorzki i ów czasy demitologizujący. Twórcy telewizyjnych formatów wyraźnie zgodzili się z jego definicją nie tylko czysto teoretycznie. Gdy cofają się w czasie, to nie tylko po to, aby pokazać, że było stylowo. Robią to także po to, aby powiedzieć, że przy okazji wcale nie było tak kolorowo. Serialem, który można byłoby postawić na drugim biegunie względem „Wielkiego Gatsby’ego”, jest „Mildred Pierce” Todda Haynesa. Potężny, blisko sześciogodzinny telewizyjny format, mimo wielu zachwytów, przysłużył się także gorącej dyskusji o tym, jak amerykański reżyser sportretował lata trzydzieste WWW.HIRO.PL

minionego wieku w Ameryce. Bo choć Haynes skrupulatnie oddał wartości, układy społeczne i przypisane płciom role panujące w tamtych czasach, nie ukrywał, że jednocześnie starał się z nich wydobyć współczesny przekaz. Szczególnie często reżyser musiał się spowiadać ze śmiałych scen erotycznych między Mildred i Montym. – Były one istotne dla całokształtu filmu – przekonywał. – Monty to ktoś, kto odkrywa ciało Mildred w sposób, w jaki nigdy nie było ono odkrywane. Dla mnie ujmująca była w tej powieści równowaga w sposobie portretowania seksualnej relacji między bohaterami a tym, jak relacja wpływa na myślenie Mildred o jej pozycji na rynku pracy i roli w społeczeństwie. Ona wie, że klasa i reputacja będą jej w obu przypadkach przeszkadzać, ale w łóżku chowa takie myślenie gdzieś głęboko w głowie. McCain opisał to bardzo szczerze, ujął seksualność bohaterki daleko bardziej odważnie niż pozwalał na to fakt pisania książki w 1945 roku. Nigdy też tak bardzo nie skupiał się na kobiecie, która w innych powieściach jego autorstwa, „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” czy „Podwójne ubezpieczenie” spełnia tak samo stereotypową rolę, jak w późniejszych ekranizacjach tych dzieł. TRZY KOBIETY Bliskość myślenia z „Midred Pierce” można odnaleźć zresztą w innym serialu, „Mad Men”. Mimo że głównym bohaterem tasiemca jest Don Draper, z łatwością można w tym formacie dostrzec drugą, równoległą narrację o kobietach dawnych lat, które żyły obciążone różnymi rolami i wynikającymi z ich przyjęcia konsekwencjami. Joan Harris, Peggy Olson czy Betty Draper – każda z nich reprezentuje inną wizję kobiety uwikłanej w realia, które od naszych, jak się w rozwoju akcji okazuje, różniły się co najwyżej scenografią i kostiumami. No i może jeszcze tym, że na powitanie dnia w korporacji bohaterowie wypijają szklaneczkę mocnej whisky, czego pewnie wielu dzisiejszych korpo-niewolników skrycie im zazdrości. Serial, zawierający wątki autobiograficzne z życia Matthew Weinera, przesiąka cierpkość i realnie odczuwalna atmosfera ucisku. Don Draper wpada w matnię i – co jest wielkim sukcesem „Mad Men – nie tworzy złudzenia, że z tej siatki wymknie się ot tak, po prostu, wraz z napisami końcowymi. Uniwersalność serialu została jednak osiągnięta przy niebywałym zaangażowaniu fabuły w szczegóły realiów i fakt, że losy Drapera nie znają rozróżnienia między prywatnym a politycznym. Wpływają na niego wielkie historyczne wydarzenia, choćby wojna koreańska czy atmosfera wielkich przemian lat 60. minionego wieku z jej zaletami i wadami: rasizmem, niewiernością czy alienacją. Matthew Weiner sam nazwał serial „science fiction dziejącym się w przeszłości”. – Tak jak science fiction używa przyszłości, żeby powiedzieć coś o naszej współczesności, tak ja napisałem „Mad Men”, używając w tym samym celu przeszłości – tłumaczył, dodając, że wszystkie grzechy bohaterów popełniamy także i my. Tylko na co dzień dużo chętniej zamiatamy je pod dywan.

film 57


KLASYKA Z KLASĄ

stylówy z taśmy tekst | MARTA MARCINIAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„BUNTOWNIK BEZ POWODU”, REŻ NICHOLAS RAY, 1955 Wydaje się, że rok 1955 był rokiem triumfu buntowników i złych ludzi. Wtedy wyszedł przecież „Zły” Tyrmanda, który sam paradował po Warszawie w jaskrawożółtych skarpetkach. James Dean jest symbolem nieśmiertelnego połączenia: białego tiszertu i błękitnych dżinsów (model Lee 101 Riders). W „Buntowniku bez powodu”, w niedbale rozpiętej czerwonej kurtce, Dean jest także symbolem kontestacji purytańskiej Ameryki lat 50. Moss Mabry idealnie dobrał prosty outfit, kontrastując go z ówczesną hollywoodzką modą na glamour. Później, jak wiemy, sam Bob Dylan łaził w takiej samej czerwonej kurtce.

„ŚNIADANIE U TIFFANY’EGO”, REŻ. BLAKE EDWARDS, 1961 Mówimy „Holy Golightly” i przed oczami staje nam cudownie krucha i ujmująca Audrey Hepburn z croissantem przed witryną Tiffany’ego. Sukienka, którą ma na sobie wówczas Holy, zaprojektowana przez Huberta de Givenchy rozpoczęła tak zwaną fazę małej czarnej w modzie i została zarazem okrzyknięta najpiękniejszą małą czarną ever. Do tego dochodzi ogromny kapelusz, jasny płaszcz i balerinki, czyli do dziś robiąca wrażenie klasyka stylu.

„GREASE”, REŻ. RANDAL KLEISER, 1978 I nagle wchodzi cała na czarno ubrana, w talii 55, w biodrach 70, ona – Sandy, i mówi „Tell me about it, stud…”. Grease jest takim filmem, który trzeba zobaczyć, po prostu nie ma innego wyjścia. W tej klasyce kina odnajdziemy klasykę mody, przebierania się – od purytańskiego różu i przesłodzonych pasteli po skórzane ramoneski i tapir. On prawdziwy w swojej bezpretensjonalności, ona – klon swojej matki, jak ze zdjęcia na amerykańskiej komodzie. Razem – jak reprezentacja tego, co w modzie lat 50. najważniejsze – kontrasty, oryginalność, przebojowość.

58 moda

OBRAZY W FILMACH SĄ DIALOGIEM Z MODĄ, BITWĄ MIĘDZY STYLISTAMI, PROJEKTANTAMI. WIADOMO, ŻE NIE ONI ODGRYWAJĄ KLUCZOWĄ ROLĘ W KINIE – PRZYKŁADAMI NA PRZESADNE DOPUSZCZENIE ICH DO GŁOSU SĄ TYTUŁY „PLOTKARA”, „SEKS W WIELKIM MIEŚCIE” CZY „DIABEŁ UBIERA SIĘ U PRADY”. HISTORIA W NICH ZOSTAŁA SPROWADZONA DO ŻENUJĄCYCH PRAWD, W KTÓRYCH GDY KOBIETA MA DOŁA, MUSI KUPIĆ SOBIE BLAHNIKI. TUTAJ PRZEDSTAWIAMY FILMY, KTÓRE POZA TYM, ŻE WARTOŚCIOWE, ZNACZĄCO WPŁYNĘŁY NA MODĘ

„DZIKOŚĆ SERCA”, REŻ. DAVID LYNCH, 1990 Davidowi Lynchowi nie można odmówić fantazji i wizyjności – jest w tym mistrzem. Kostiumy do „Dzikości serca” zaprojektowała Amy Stofsky, która stworzyła postaci Luli – dziewczyny w wiecznie za krótkiej sukience lub odblaskowych leginsach, i Sailora – jego słynna „snakeskin jacket” oryginalnie należała do odtwórcy roli – Nicolasa Cage’a. Do tego dochodziła muzyka Presleya, no i słynne „Wicked Game” Chrisa Isaaka. Film zdecydowanie definiujący modę lat 90.

WWW.HIRO.PL


Moc Klasyki - The Power of Classic

„CZŁOWIEK Z MARMURU”, REŻ. ANDRZEJ WAJDA, 1976 Rok 1976 – studentka szkoły filmowej Agnieszka, której pierwowzorem była Agnieszka Osiecka – w tej roli świetna jak zwykle Krystyna Janda – realizuje swój film dyplomowy o byłym bohaterze socjalizmu. „Autorką” kultowego dżinsowego uniformu Krystyny Jandy była Lidia Rzeszewska, twórczyni kostiumów m.in. do „Kroniki wypadków miłosnych” czy „Faraona”. W dżinsowym kostiumie i z workiem na plecach Agnieszka miała być reprezentantką nowego, świadomego pokolenia, a przecież nic nie jest tak nowoczesne i bezkompromisowe jak dżins plus Krystyna Janda. Najlepiej.

„DO WIDZENIA, DO JUTRA”, REŻ. JANUSZ MORGENSTERN, 1960 Debiut reżyserski Janusza Morgensterna zawarł w sobie to, co najciekawsze w późniejszej modzie lat 60. – rozkloszowane sukienki i krótkie włosy obcięte na pazia oraz stylówę na Cybulskiego – okulary oraz dżinsową/skórzaną kurtkę. W roli eterycznej Francuzki – piękna Teresa Tuszyńska, w roli Cybulskiego – Zbigniew Cybulski. Koniecznie do obejrzenia.

„POLOWANIE NA MUCHY”, REŻ. ANDRZEJ WAJDA, 1969 Opowiadanie Janusza Głowackiego pod tym samym tytułem, na podstawie którego Andrzej Wajda nakręcił swój film. Fabuła? Dziewczyna próbuje zmienić za wszelką cenę faceta i myśli, że jej się uda. W roli głównej śliczna Małgorzata Braunek z wielkim uśmiechem i jeszcze większymi okularami. Właśnie w ten sposób w Polsce zostały wylansowane kultowe okulary-muchy. Dodatkową atrakcją jest młodziutki Marek Grechuta na ekranie, również jakoś tam modny w tamtym okresie.

WIDOWISKO FILMOWE

KONCERT Z PROJEKCJĄ FILMÓW O KOSMOSIE NA EKRANIE KINOWYM

25.10.2013 SALA KONGRESOWA PKIN Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus Chór Akademicki Politechniki Warszawskiej W programie: RYSZARD STRAUSS TAKO RZECZE ZARATUSTRA

„OSTATNI DZWONEK”, REŻ. MAGDALENA ŁAZARKIEWICZ, 1989 Przykład naturalności, autentyzmu, bezpretensjonalności, i dowód na to, że grunge’owa moda polegająca na kompletowaniu outfitu na zasadzie „to, co jest, to założę” dominowała w późnych latach 80. Jak to mówił Bogusław Schaeffer: „Normalnie, jeśli chodzi o kostiumy, to jest brudno, bo wszędzie jest brudno”. Dowód na pełną autentyczność i bezkompromisowość – homeless, raczej nie chic.

GUSTAW HOLST PLANETY

Wyrusz w podróż do granic Wszechświata!

www.MocKlasyki.pl SPONSOR

WWW.HIRO.PL

WSPÓŁORGANIZATOR

PARTNER MERYTORYCZNY

PARTNERZY

PATRONI MEDIALNI

PRODUKCJA


granice niestosowności JEANLOUP SIEFF

tekst | MICHAŁ HERNES

foto | JEANLOUP SIEFF

„TO, CO W ŻYCIU JEST NA GRANICY NIESTOSOWNOŚCI, FOTOGRAFICZNIE MOŻE BYĆ BARDZO INSPIRUJĄCE” – MAWIAŁ FRANCUSKI FOTOGRAF POLSKIEGO POCHODZENIA I MIŁOŚNIK KOBIECYCH POŚLADKÓW JEANLOUP SIEFF. O SŁUSZNOŚCI TEJ TEZY ŚWIADCZĄ INTRYGUJĄCE ZDJĘCIA JEGO AUTORSTWA, KTÓRYCH BOHATERAMI SĄ MIĘDZY INNYMI DUET JANE BIRKIN I SERGE GAINSBOURG, A TAKŻE CATHERINE DENEUVE CZY YVES SAINT LAURENT NIC, CO LUDZKIE, NIE JEST MU OBCE Do historii przeszedł zwłaszcza fotograficzny akt z 1971 roku, na którym uwiecznił światowej sławy projektanta mody, Yves Saint Laurenta, będącego nadwrażliwym i depresyjnym homoseksualistą. Przełom polegał na sfotografowaniu nagiego mężczyzny, z jednej strony przypominającego delikatną kobietę, natomiast z drugiej stylizowanego na greckiego boga. Czarno-białe zdjęcie wykonano na minimalistycznym i delikatnie naświetlonym tle, wnikliwie oddając emocje i stan ducha modela. To arcydzieło wyprzedzało swoje czasy. Sieff wypracował rozpoznawalny styl, w nowatorski sposób wykorzystując szerokokątne obiektywy. Przełom polegał na tym, że nie używało się ich wówczas powszechnie w fotografowaniu ludzi. Tymczasem stosowanie tej techniki sprawiało, że zdjęcia francuskiego mistrza charakteryzował senny klimat. Świetnie sprawdzało się to w uwiecznianiu świata mody. Dzięki talentowi i wrażliwości Sieff tworzył zdjęcia zmysłowe i eleganckie, dowodzące wyjątkowego wyczucia linii i światła. Co prawda w Boga nie wierzył, ale uważał, że kobiety mogą być dowodem na jego istnienie. CZŁOWIEK RENESANSU Co ciekawe, Sieffowi marzyła się początkowo praca w kinematografii. Ostatecznie jednak nic z tego nie wyszło. Swojej drogi szukał długo, studiując nie tylko fotografię, ale też dziennikarstwo i literaturę. Kogoś takiego zaszufladkować się nie da, więc mówienie o nim jedynie jako o fotografie specjalizującym się w modzie byłoby nader krzywdzące. Nie można nie wspomnieć o lekko surrealistycznych fotografiach przedstawiających przeróżne krajobrazy. Piękno dostrzegał nawet w rzeczach pozorWWW.HIRO.PL



nie banalnych, na które wiele innych osób prawdopodobnie nie zwróciłoby uwagi. Chodzi przykładowo o genialne w swej prostocie zdjęcie białego ręcznika w hotelu Couronnex Vevey. Na łamach jednej z francuskich gazet Sieff wyznał, że zawsze odczuwa zażenowanie, kiedy ma pisać czy mówić o fotografii. „Wydaje mi się to nieskromne i niepotrzebne. Fotografie robi się do oglądania, tak jak muzykę tworzy się do słuchania (…). Język jest ubogi i mało giętki do wyrażania pewnych uczuć, dlatego maluje się obrazy, komponuje muzykę i nawet – czemu nie? – robi fotografie. […] Dobra fotografia w jednakowym stopniu nie poddaje się tłumaczeniu czy analizie, co piękna sonata, odwołuje się do naszej jaźni, a słowa ją tylko wypaczają” – napisał na łamach „Techniques graphiques”. UKRYTE PIĘKNO… POŚLADKÓW Za ulubiony element kobiecego ciała uznawał… pośladki. „Jest to najbardziej ochraniana część ciała, najbardziej tajemnicza, bo zawsze ukryta” – pisał w jednym z esejów. „Jest to również część ciała najbardziej niepokojąca plastycznie, skomponowana z linii i z obietnic. Jest to część ciągle patrząca w przeszłość, podczas gdy reszta idzie zawsze do przodu. Istnieje wiele różnych pośladków, tak jak różni są ludzie. Istnieją te, które są jedynie funkcjonalne, służą do siedzenia i są zupełnie nieinteresujące – zbyt przypominają twarze swoich właścicieli. Inne znów są neutralne seksualnie, po prostu nudne. Ale istnieją również takie bardzo rzadkie, eleganckie, wręcz arystokratyczne, które nie są funkcjonalne – są wysublimowane jak dzieła

sztuki, są cudem natury” – dodał. Twarz z kolei uważał za maskę, ponieważ w dowolny sposób można ją modelować. Uwiecznianie przez niego ciała są intrygujące, ale nie szokujące. Dyskretne i niezwykłe, bo niezwykle i z pasją ukazywał krzywizny, których czas nie zdążył jeszcze zniszczyć. Mimo ambiwalencji w stosunku do ludzkiej twarzy, stworzył wiele niesamowitych portretów. Pozowali mu chociażby Mia Farrow, Kirk Douglas, Alfred Hitchcock czy François Truffaut. Jednocześnie, pracując dla słynnej agencji Magnum, świetnie sprawdzał się w fotografii reporterskiej, pochylając się nad losami zwykłych ludzi. W 1956 roku sfotografował polskie robotnice pracujące w fabryce samochodów. W bogactwie jego zdjęć, robionych od Rzymu po Hong Kong, wyróżnić należy to ukazujące zakonnicę, która próbuje się przedrzeć przez tłum. Przede wszystkim jednak zapadły mi w pamięci fotografie ukazujące ludzkie szkielety, ubrane w męskie i kobiece stroje. Ta sesja została wykonana w katakumbach w Palermo. W jej czasie Sieff korzystał tylko ze światła z latarki, chociaż panował tam półmrok. Ten zabieg pozwolił mu wydobyć ze swoich modeli to, co go najbardziej zafascynowało, czyli puste oczodoły i pozostałości po ludzkich dłoniach. Bezruch intrygował go również w krajobrazach. Być może dlatego umiłował sobie ziemię – zarówno zasypaną piaskiem, jak i porosłą bujną roślinnością. Można zaryzykować stwierdzenie, że w fotografii nic nie było mu obce.


WWW.HIRO.PL

foto 59



Paper Memories foto | KOTY 2 / KOTY2.COM, stylizacja | ANIA MICHUŁKA / PORTOBELLO VINTAGE BUTIK, modelka | KLAUDIA JAGODZKA @SPECTO MODELS, make-up | JOLA UZOLNIK & KAMILA PIOTROWICZ, fryzury | KLAUDIUSZ ICIEK / CLAUDIUS HAIR TRESER TEAM, asystentki | RÓŻENA GREY, JUSTYNA MICHALCZAK, KASIA KORZENIOWSKA





pokazy organizowane przez FashionPhilosophy Fashion Week Poland


pan o smutnym spojrzeniu TETSUYA NAKASHIMA

tekst | EWA DRAB

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

KTO ZAADAPTOWAŁ KSIĄŻKĘ O LOLITCE-WIELBICIELCE ROKOKO? NAKASHIMA. KTO WYCZAROWAŁ BAJKOWĄ OPOWIEŚĆ O KOBIECIE TARGANEJ PRZEZ ŻYCIE? NAKASHIMA. I WRESZCIE KTO ZDOBYŁ NOMINACJĘ DO OSCARA ZA MROCZNY DRAMAT O NAUCZYCIELCE MSZCZĄCEJ SIĘ NA UCZNIACH ZA ŚMIERĆ CÓRECZKI? I W TYM PRZYPADKU ODPOWIEDŹ BRZMI – NAKASHIMA. ALE CHOĆ WYDAJE SIĘ, ŻE JEGO FILMY WIĘCEJ DZIELI NIŻ ŁĄCZY, NA HORYZONCIE POJAWIA SIĘ PUNKT WSPÓLNY – KAŻDA Z HISTORII JEST SMUTNĄ REFLEKSJĄ O LUDZIACH PRZEGRANYCH Mimo że nakręcił zaledwie kilka obrazów, zdążył zdobyć nagrody Japońskiej Akademii Filmowej w najważniejszych kategoriach oraz zapracować sobie na porównania do Stanleya Kubricka w japońskich mediach i etykietkę geniusza azjatyckiego kina. Pozytywnej reputacji nie zdołały zniszczyć wpadki repertuarowe i kontrowersje wokół niektórych sygnowanych jego nazwiskiem projektów. Nie ma wątpliwości, że kontrowersje, jak również mieszane uczucia i skrajności to drugie imię reżysera. Ale jak zwykło się mawiać: najważniejsze to nie pozostawać obojętnym publiczności. I faktycznie, twórczość Nakashimy albo łyka się bez większych zastrzeżeń, albo zwraca po dziesięciu minutach od rozpoczęcia seansu. Który współczesny artysta może się pochwalić tym, że wzbudza podobnie intensywne emocje? Za sprawą Festiwalu Pięciu Smaków szalony Nakashima wreszcie przybywa także do Polski. W czasie siódmej edycji wydarzenia zostanie zaprezentowana retrospektywa jego twórczości. Wielbiciele japońskiego kina wiedzą, że czeka ich kinematograficzna rozpusta; reszta powinna przygotować się na mocne uderzenie. Na debiut kinowy Nakashima wybrał skromną historię o nastolatku i jego dysfunkcyjnej rodzinie. „Happy-go-lucky” z 1997 roku nie zrobiło furory, ale trafiło na zagraniczne festiwale, w tym do Toronto. To nieskomplikowana, uniwersalna w przesłaniu opowieść o tym, że nie można się poddawać, nawet jeśli wyznaczone zadanie wydaje się błahe i nieważne. Film nie trafił do dystrybucji kinowej na rynkach zachodnich. Inaczej niż kolejny projekt reżysera, „Kamikadze girls”, pierwszy międzynarodowy hit Nakashimy, po którym został zauważony jako obiecujący reżyser. To ekranizacja książki Novaly Takamoto, od pierwszej minuty zwalająca z nóg kumulacją opalizujących kolorów, kombinacją rozpasanych stylów i ekstrawagancją realizacyjną. Na ekranie oglądamy historię dwóch dziewcząt odstających od swoich przeciętnych rówieśniczek. Momoko wolałaby bowiem urodzić się w osiemnastowiecznej Francji, aby bez wytykania palcami ubierać się w stylu rokoko, rozkoszując się falbankami, wyszywkami, mnóstwem ozdób i ornamentowanymi parasolkami. Wiedzie życie samotniczki na japońskiej prowincji, od czasu do czasu robiąc wypad do tokijskich sklepów, żeby uzupełnić braki w garderobie, i słuchając Straussa. Nie prosząc o to i do końca nie zdając sobie z tego sprawy, nawiązuje przyjaźń z inną dziwaczką. Ichigo jest Yanki, żyjącą na granicy z prawem członkinią babskiego gangu motocyklowego, która jeździ na różowym skuterze, pluje i lubi się bić. Nakashima przerysowuje zachowania i wygląd bohaterów, wykorzystuje retrospekcje, futurospekcje, sekwencje animowane, skróty i streszczenia, aby opowiedzieć o trudnej przyjaźni, w sumie smutnej i przygnębiającej, bo między jednostkami zagubionymi i nieprzystosowanymi. I Momoko, i Ichigo uciekają w określone pasje i style, żeby zaznaczyć swój indywidualizm, ale tak naprawdę mają uniwersalne pragnienia, przypisywane większości. Potrzebują wsparcia innych, jakkolwiek zapalczywie by zaprzeczały. I mimo przyjaźni, która je połączy, zawsze będą w pewien sposób same, bo niezrozumiałe przez otoczenie. W podobne rejony Nakashima zapuszcza się w „Memories of Matsuko”, wielkim przeboju japońskich kin. To barwna, wypełniona po brzegi olśniewającymi

70 film

sekwencjami ekranizacja powieści Muneki Yamady. Film stanowi podkręcony elementami musicalowymi życiorys głównej bohaterki, z którym zapoznaje się jej bratanek, młody i zagubiony chłopak. Losy Matsuko przypominają jazdę na kolorystycznym rollercoasterze, obraz z kalejdoskopu i życiową ruletkę. Nakashima tradycyjnie doprawia niesamowite ujęcia i wizualne fajerwerki dojmującym uczuciem smutku i utraconej szansy, poruszając w ten sposób najbardziej wrażliwe struny rozczarowania życiem. To także dlatego „Memories of Matsuko” dociera do publiczności wywodzącej się z różnych kultur i tła społecznego – bo operuje uniwersalnymi uczuciami i emocjami. Wizji dopełnia wcielająca się w główną rolę Miki Nakatani, nagrodzona za swój występ prestiżową nagrodą Japońskiej Akademii Filmowej. Chociaż „Memories of Matsuko” było wielkim przebojem w Azji, to świat zwrócił na Nakashimę uwagę dopiero przy okazji „Confessions”. Film zapewnił Japonii nominację do Oscara zaledwie dwa lata po zwycięskich „Pożegnaniach”. Pomimo faktu, że filmy Nakashimy nie sprzyjają sympatiom akademii lgnącej do pozytywnych przesłań, nadziei i przezwyciężania trudności, o „Confessions” było bardzo głośno, a krytycy w większości obsypywali reżysera pochwałami. Faktycznie, najsłynniejsze dzieło Nakashimy pozostawia po sobie niezatarte wrażenie. Gdy tylko wciągnie w objęcia zimnych obrazów, nie wypuści do wstrząsającego finału, chociaż chciałoby się uciec od rozpaczy i okrucieństwa, o których sugestywnie opowiada reżyser. Nauczycielka Moriguchi traci w wypadku czteroletnią córeczkę. Ale czy tragedia na pewno była wypadkiem? Kobieta wini dwóch uczniów z klasy, której jest wychowawczynią, dlatego w dniu rozpoczęcia przerwy wiosennej zabiera się za wywarcie swojego odwetu. Jednak trzeba pamiętać, że „Confessions” to nie tradycyjne kino zemsty pokroju koreańskich twórców, Kim Ji-woona i Park Chan-wooka. U Nakashimy mniej jest czynów, dominują tytułowe wyznania, jeszcze intensywniej zaplątując bohaterów i publiczność w lepką sieć emocjonalnych rozterek, psychologicznych brudów i milczącego okrucieństwa. Co więcej, reżyser wybiera klimat psychologicznego thrillera do zastanowienia się nad relacjami rodzice-dziecko i wpływu, jaki dzieciństwo wywiera na kształtowanie się osobowości i systemu wartości. Nie poprzestaje jednak na zdiagnozowaniu samotności i odrzucenia jako źródła agresji w późniejszym życiu. Zauważa, że człowiek jest gotowy posunąć się daleko, jeśli tylko czuje się usprawiedliwiony słusznością swojej sprawy. Chociaż Nakashima zdążył już zaskoczyć widzów każdym możliwym ekranowym dziwactwem i konwencją, wydaje się, że największe dzieła jeszcze przed nim. Praca nad unikalnym stylem, na który składają się wizualne bogactwo i kontrasty obrazów w dynamicznym montażu, w połączeniu z melancholijnymi puentami i refleksją nad człowiekiem i jego relacjami z innymi, wraz z kolejnymi projektami z pewnością przyniesie jeszcze ambitniejsze pomysły. Mówimy w końcu o człowieku, który przebył drogę od „Kamikadze girls” do „Confessions”, od ostentacyjnej fantazji do ponurego spojrzenia w głąb ludzkiej duszy. WWW.HIRO.PL


Konsulat Generalny Rzeczypospolitej PolskĂŹej w Hongkongu


film musi być szczery

KAFKA JAWORSKA

tekst | URSZULA LIPIŃSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

TRZY MIESIĄCE PO NAPISANIU PRACY MAGISTERSKIEJ ZACZĘŁA ROBIĆ NA PROWINCJI FESTIWAL FILMOWY. NIE MA NIC – POZA MIŁOŚCIĄ DO KINA I MNÓSTWEM ENERGII. PRZEZ PONAD DEKADĘ TWORZYŁA FESTIWAL, KTÓRY DZIŚ JEST JEDNYM Z NAJWAŻNIEJSZYCH WYDARZEŃ FILMOWYCH NA MAPIE POLSKI. MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL FILMOWY TOFIFEST CO ROKU GOŚCI U SIEBIE DZIESIĄTKI FILMÓW Z KRAJU I ŚWIATA, A TAKŻE ZNAKOMITYCH ARTYSTÓW. W ROKU, W KTÓRYM KAFKA JAWORSKA ZOSTAŁA UHONOROWANA TYTUŁEM KOBIETA PRZEDSIĘBIORCZA 2013 – NAJWAŻNIEJSZYM WYRÓŻNIENIEM DLA KOBIET BIZNESU W REGIONIE KUJAWSKO-POMORSKIM – ODBĘDZIE SIĘ 11. EDYCJA TOFIFEST Rozpoczęła pani prace nad Międzynarodowym Festiwalem Filmowym Tofifest niemal dekadę temu. Czy te dziesięć lat temu wspierała się pani na czymś konkretnym, wymyślając jego ideę? Najpierw pojawił się spontaniczny zryw i potrzeba kreacji wydarzenia filmowego. Z niemalże radosnym młodzieńczym zapałem mojej grupy przyjaciół powołałam do życia mały festiwal z przewodnią myślą – prezentacji kina niezależnego. Z upływem lat pomysł i sama idea ewoluowały. Wciąż przyświeca mi potrzeba pokazywania kina niezależnego, oczywiście w rozumieniu tego jako pełnej swobody twórczej artysty, jego niezależności koncepcyjnej. Stąd najważniejsze są dla filmy niepokorne, nietendencyjne, takie, którym udaje się przełamać język filmowy i nasze kinowe przyzwyczajenia, no i po prostu dobre. Nie jestem fanką kina wydumanego i silącego się na przysłowiowy artyzm. Film musi być szczery, wtedy dowodzi swej unikatowości. Co przez te wszystkie lata zmieniło się najbardziej w organizacji festiwalu? Jest łatwiej – wraz z faktem, że festiwal ugruntował swoją pozycję? Czy trudniej – bo z roku na rok konkurencja jest większa, wydarzeń filmowych przybywa i coraz ciężej się wyróżnić? Organizacja to harówa tak mentalna, jak fizyczna. Zapewniająca jednak niekończącą się satysfakcję, stąd warta każdego wysiłku i pracy. Konkurencja wśród festiwali jest, ale dotyczy bardziej przestrzeni pozyskiwania funduszy aniżeli widzów. Przynajmniej według mnie. Jak nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o jedno. No, tak było, jest i będzie. Zawsze żartuję, że Tofi nie jest filmowym dinozaurem ani rekinem żarłaczem, czyli festiwalem-molochem, gdzie tydzień człowiek się zastanawia, na co i kiedy pójść do kina. To o tyle fantastyczne, że filmy i goście są tu blisko widzów, przez co atmosfera jest wyjątkowa, coraz rzadziej spotykana na innych festiwalach. Wspomniała pani, że wyjątkowa atmosfera to rzecz coraz rzadziej spotykana na festiwalach. Jak tę atmosferę wykreować i ją przez lata utrzymać? Ma pani jakiś przepis? Naturalność i spontaniczność. Nie wiem, czy to przepis, ale my po prostu tacy jesteśmy i to chyba powoduje, że atmosfera jest tak wyjątkowa. Naszym celem nie jest być trendy i tworzyć sztuczną napuszoną atmosferę wśród ludzi, którzy idą do kina tylko dlatego, że się powinno. Nasz festiwal jest dla tych, którzy kino kochają, przychodzą sami z siebie, bo chcą. Cała ekipa festiwalowa składa się z ludzi młodych, ciekawych świata, kinomanów i wielkich indywidualności. Zatem raz pracuje nam się łatwiej, raz nie. Jednak dzięki zderzeniu tak wielu osobowości, z których większość jest ekstrawertyczna aniżeli introwertyczna, tworzymy festiwal z charakterem tak silnym jak nasza ekipa.

72 film

Program Tofifest składa się z wielu sekcji: On Air. Międzynarodowy Konkurs Filmów Fabularnych, From Poland: Konkurs Polski, Mistrzowie, Zjawiska, sekcja Forward!, a także retrospektywy narodowe. Która z nich jest najtrudniejsza w przygotowaniu? Jakie było największe wyzwanie przy układaniu tegorocznego programu? Za każdym razem wyzwania są te same: by zrobić jak najlepszy festiwal tak pod względem programowym, jak organizacyjnym. Z jednej strony może się wydawać, że doświadczenie tych dziesięciu lat powinno ochłodzić zmysły i spowodować, że festiwal stanie się swego rodzaju przyzwyczajeniem, które nie będzie wzbudzać dodatkowych emocji. A jednak festiwal jest niczym żywy organizm, który żyje, pędzi, wciąż wymaga zaangażowania. A im dłużej się go robi, tym więcej się chce, by było lepiej i lepiej. Jak się w tym labiryncie tak wielu filmów odnaleźć? Podpowie pani swoje osobiste typy i zdradzi, jaki film tegorocznej edycji zrobił na pani największe wrażenie? Ten rok jest wyjątkowo obfity w moje wrażenia filmowe. W zeszłym roku byłam nieco rozczarowana nadesłanymi filmami na nasze konkursy, a mamy trzy, i wciąż poszukiwałam tych jedynych wyjątkowych tytułów. W tym roku otrzymaliśmy dużo zgłoszeń wspaniałych filmów, które pokażemy w programie festiwalu, no i w naszych konkursach. Głupio to brzmi, ale jeśli chcemy być szczerzy już tak zupełnie, to musimy przyznać, że filmów dobrych i bardzo dobrych mamy bardzo dużo, ale tych, o których się pamięta, wspomina i chce raz jeszcze zobaczyć – coraz mniej. A takich właśnie ja szukam. Trochę zaczęliśmy podchodzić do kina nazbyt konsumpcyjnie, a zapominamy o jego magii, która jest jego istotą. Stąd staram się, by filmy pokazywane na festiwalu wyróżniały się jednak z długiej listy ważnych artystycznych filmów. Nie jest to łatwe zadanie. W jakim kierunku chciałaby pani rozwijać festiwal? Jakim wydarzeniem widzi go pani za pięć czy dziesięć lat? Jestem osobą, która nie lubi planować, prognozować. Nasze społeczeństwo z kolei przepada za wyciąganiem daleko idących wniosków na przyszłość. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że mam swoje marzenia, ale nie jest to chłodne planowanie, zwyczajna kalkulacja, co być powinno za pięć czy dziesięć lat. Festiwal to moje dziecko, zatem marzy mi się, by tak za pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat znakomicie się rozwijał, dalej zaskakiwał swym programem i nową publiczność rozkochiwał w kinie. By zachował swą świeżość i kultywował magię kina. By nie dostosowywał się do potrzeb, a pozostał tak indywidualnym bytem, jakim jest obecnie. Marzenia, które może się ziszczą. Zobaczymy. WWW.HIRO.PL



DAVIDE MANULI

chrystus o wyglądzie didżeja tekst | MICHAŁ HERNES

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„MOJĄ PRODUKCJĘ NALEŻY TRAKTOWAĆ JAKO METAFORĘ I MANIFEST. ZAINSPIROWAŁA MNIE KSIĄŻKA RUDOLFA STEINERA, KTÓRY UWAŻAŁ, ŻE HAUSER BYŁ KIMŚ WYJĄTKOWYM, NIEOMAL ŚWIĘTYM. ZALEŻAŁO MI, ŻEBY MÓJ FILM BYŁ WIELOWYMIAROWY. MOŻESZ NIE ZROZUMIEĆ Z NIEGO JEDNEJ RZECZY, ALE JEDNOCZEŚNIE INTRYGUJĄCO ZINTERPRETOWAĆ DZIESIĄTKI INNYCH FRAGMENTÓW I TROPÓW” – OPOWIADA DAVIDE MANULI, REŻYSER „LEGENDY KASPARA HAUSERA”

74 film

WWW.HIRO.PL


Co zaintrygowało cię w legendzie o Kasparze Hauserze? Co prawda şył dwieście lat temu, ale ma w sobie wiele cech o charakterze uniwersalnym i sporo mówi o współczesnych nam ludziach. Zakłamane środowiska burşuazyjne i arystokratyczne torturowały tego młodego człowieka, doprowadzając do jego śmierci. Nikt ich nie powstrzymał ani nie próbował się dowiedzieć, kim jest ten gość i czego chce. Obłudni przedstawiciele społeczeństwa chcieli mu wpoić podstawy matematyki i nauczyć go zasad, które umoşliwiłyby mu funkcjonowanie w świecie. Jego organizm nie wytrzymał tej presji, a na dodatek doskwierała mu epilepsja. To istna wieşa Babel i odnoszę wraşenie, şe podobnie dzieje się teraz. Owszem, technologia niesamowicie się rozwija, ale nie przekłada się to na słuchanie się nawzajem. Postępuje degradacja i dehumanizacja. Zewsząd otacza nas przemoc. „Legendę Kaspara Hausera� naleşy więc traktować jako metaforę i manifest. Zainspirowała mnie ksiąşka Rudolfa Steinera, który uwaşał, şe Hauser był kimś wyjątkowym, nieomal świętym. Zaleşało mi, şeby mój film był wielowymiarowy. Moşesz nie zrozumieć z niego jednej rzeczy, ale jednocześnie intrygująco zinterpretować dziesiątki innych fragmentów i tropów. Chciałem opowiedzieć historię o współczesnym Chrystusie o wyglądzie DJ-a. Twój projekt jest szalony i odwaşny. Istnieje ryzyko, şe ludzie go nie zrozumieją. To prawda. Mój film jest równie dziwny jak jego bohater. Czasami po nakręceniu filmu uświadamiasz sobie, şe nie zrealizowałeś go tak jak pierwotnie chciałeś. W tym przypadku nie tylko udało nam się osiągnąć zamierzony cel, ale nawet zrobić coś lepszego. To wyjątkowa produkcja, która wymaga szczególnej uwagi i skupienia podczas seansu. Poza tym wywołuje u widzów ambiwalentne uczucia. Jedni ją kochają, a inni nienawidzą. Spotkałem się z ludźmi, którym się podobał, ale nie wgłębiali się w jego tematykę. Po prostu traktowali go jako przepiękne doświadczenie. Innym entuzjastom filmu przeszkadzało, şe go nie rozumieją. Zdarza się takşe, şe widzowie przed seansem zaşywają narkotyki. Moim zdaniem niepotrzebnie. Ten film to narkotykowy trip i dodatkowe wspomagacze nie są potrzebne. Poza tym jest techno-westernem. Owszem. Zawiera teş w sobie elementy futurystyczne i awangardowe. To jeden wielki list miłosny zaadresowany do kina. W pewnym sensie puszczam w nim oko do widzów. Pamiętajmy, şe kinomaniacy uwielbiają westerny. Uwaşam, şe ten gatunek ma olbrzymią siłę oddziaływania. Kiedy wprowadzasz do filmu jego elementy, momentalnie przenosisz się do innej rzeczywistości i w pewnym sensie powracasz wspomnieniami do czasów dzieciństwa. Kino ma charakter eskapistyczny, ale nie wszystkie współczesne filmy spełniają tę rolę. Muzyka techno jest istotna w mojej produkcji, poniewaş to kompletne przeciwieństwo westernu. Po raz pierwszy w historii kinematografii miało miejsce równie szalone spotkanie. Za stronę muzyczną odpowiadał Vitalic, który jest prawdziwym awangardzistą. Sam Kaspar Hauser to symbol wolności i sprzeciwu przeciwko totalitaryzmem. Rudolf Steiner powiedział, şe świętym jest ktoś, kto przynosi ludziom wolność.

0LęG]\QDURGRZ\ )HVWLZDO )LOPRZ\ Z 5RWWHUGDP 2ÀFMDOQD 6HOHNFMD

)HVWLZDO )LOPRZ\ $5,=21$ 81'(5*5281' 1DMOHSV]\ (NVSHU\PHQWDOQ\ )LOP

0LęG]\QDURGRZ\ )HVWLZDO )LOPyZ Z *HQHZLH 6SHFMDOQH :\UyůQLHQLH -XU\

)HVWLZDO )LOPRZ\ Z 6DQ )UDQFLVFR 1DJURGD -XU\

9,1&(17 *$//2

/(*(1'$ .$63$5$ +$86(5$ 5HĹŻ\VHULD '$9,'( 0$18/, 0X]\ND '- 9,7$/,&

'R ÀOPX GRãċF]RQ\ EęG]LH WHOHG\VN Å0DãD RG\VHMD¾ UHů -XOLD 5RJRZVND L 0DJGDOHQD =DãęFND .OLS SRZVWDã GR XWZRUX SW Å*ROG¾ SURMHNWX 2ZO &LW\

9,7$/,& OLYH MXĹŻ JUXGQLD :

Nie uwaşasz, şe przydałby się ktoś taki we współczesnym świecie? Oczywiście, przydałoby się, by taki człowiek się pojawił i przeprowadził rewolucję. Przeraşa mnie konsumpcjonizm i bezmyślność współczesnych ludzi, których Kaspar jest totalnym przeciwieństwem. Powinniśmy powiedzieć ludziom nie: „Pieprzcie się!�, tylko: „Zacznijcie myśleć!�. Jak twoim zdaniem wyglądałoby spotkanie Kaspara Hausera z Silvio Berlusconim? (śmiech) Być moşe zachowałby się jak w scenie w moim filmie, w której spotyka księdza w lesie. Prawdopodobnie uşyłby swoich supermocy, şeby sprawić, by Berlusconi zniknął.

WWW.HIRO.PL

IK IMPERIUM

KO B I E T

muza 45


BABAK NAJAFI

móc żyć normalnie tekst | ARTUR ZABORSKI

ilustracja | OLA.DAS

pojęcia tutaj praktycznie nie funkcjonują w odniesieniu do współczesności. Przyjeżdżasz do tego spokojnego, cichego, naprawdę małego miasteczka, i jedyne, co uniemożliwia ci korzystanie z niego, to język. Życie tam było tak inne od tego, którego doświadczyliśmy w Iranie, że musieliśmy zacząć je jeszcze raz od podstaw, od niczego. To było niezwykle inspirujące: codziennie uczyłeś się nowych rzeczy, ale z drugiej strony – było bardzo trudne. Miałem problem z ogarnięciem przyzwyczajeń i obyczajowości. To, co pamiętam z tych dni, to głównie nauka nowego języka. Mnie i mojej siostrze jeszcze jakoś szła, ale moim rodzicom zupełnie nie wychodziła.

W „SZYBKIM CASHU 2” BABAK NAJAFI W KONWENCJI THRILLERA BRUTALNIE ROZPRAWIA SIĘ Z NASZYMI WYOBRAŻENIAMI NA TEMAT SZWECJI. EUROPEJSKIE ELDORADO, ZUPEŁNIE JAK IRAN, Z KTÓREGO TWÓRCA POCHODZI, OKAZUJE SIĘ KRYĆ W SOBIE WIELE CIEMNYCH STRON. ROZMAWIAMY O RÓŻNICACH W JAKOŚCI ŻYCIA MIĘDZY TYMI KRAJAMI, PERSPEKTYWIE EMIGRANTA I POLITYCE MULTIKULTUROWEJ NADBAŁTYCKIEGO „RAJU”

Byłeś bardzo małym chłopcem, gdy rozpoczęła się islamska rewolucja w Iranie. Masz wspomnienia z tego okresu? Tego się nie da zapomnieć. Najbardziej utkwiły mi w głowie różnice w postrzeganiu tego tematu. Rodzina ze strony ojca mówiła, że to coś pozytywnego, zaś ze strony matki odwrotnie, że idą gorsze czasy, co wynikało z tego, że byli rojalistami. Dla mnie, dziecka, to był ekscytujący czas. Wprowadzono godzinę policyjną, nie można było wychodzić z domu po 21. Za dnia graliśmy w piłkę pośród wybuchów i strzałów, nocami wychodziliśmy na dachy domów, gdzie obserwowaliśmy, co dzieje się na ulicach. W młodości oglądałeś sporo filmów. To był sposób na odreagowanie wydarzeń z rzeczywistości? Trwała wojna, więc trudno było w tamtym czasie chodzić do kina, ale garnąłem do filmów, kiedy tylko było to możliwe. Wszyscy mieliśmy tylko jedno zbiorowe marzenie: móc normalnie żyć. Wiele osób opuściło kraj w tych czasach, przede wszystkim ci, którzy mieli polityczne oraz finansowe kłopoty z nowym rządem. W przypadku mojej rodziny o emigracji zadecydowały oba te powody. Szansa na to, że będzie się mieszkało tam, gdzie jest bardziej spokojnie, była poniekąd wizją wyniesioną z filmów. Nie pozostała ona bez wpływu także na moją twórczość. Przyjechałeś do Szwecji w połowie lat 80. Dla jedenastoletniego chłopca to musiał być ogromny szok. Gdy byłem mały, nie wiedziałem, że miasto, w którym mieszkam w Iranie, jest tak wielkie. W porównaniu z nim populacje szwedzkich miast są niezwykłe małe, to było pierwsze zdziwienie. Szwedzi dorastają w miejscu, gdzie nie doświadcza się rewolucji ani wojny – to było kolejne zaskoczenie, że te

76 film

W „Szybkim cashu 2” oglądamy dzisiejszą Szwecję. Jakie są największe różnice od czasów, gdy się tu sprowadziłeś? Podstawowa różnica jest taka, że wtedy imigracja była nowa. Ludzie mieszkali tutaj i nie mogli się nadziwić, że ktoś mówi z innym akcentem niż oni. Teraz nikt już nie zwraca na to kompletnie żadnej uwagi. Dziś nikt ci się nie przygląda, jesteś anonimowy. I to nie tylko w dużych miastach, także w tych mniejszych możesz czuć się zupełnie swobodnie. Czułeś presję, żeby zrobić film z perspektywy imigranta? Musiałem znaleźć moją własną ścieżkę, żeby móc ruszyć do przodu. Poznałem język, wrosłem w tę tkankę, ale nie jestem Szwedem i nie powinienem udawać, że jest inaczej. W Szwecji czujesz się zmuszony, żeby coś osiągnąć. Moim sposobem były filmy, dlatego w „Szybkim cashu 2” próba osiągnięcia czegoś jest determinująca dla bohaterów. Poza tym nie zmieniła się jedna rzecz, która wciąż przypomina mi, że jestem imigrantem: tu jest cholernie zimno (śmiech). Wydaje mi się, że tym filmem trochę utarłeś nosa polityce multikulturowej Szwecji. W filmie pokazuję przedstawicieli kilku różnych kultur. Bohaterowie parają się prostą pracą i często właśnie tak są postrzegani: jako osoby bez wykształcenia, które gotowe są chwycić się jakiegokolwiek zajęcia, byle tylko nie wracać do swojego kraju. Jest dobrze, kiedy się nie wychylają, bo kiedy próbują walczyć o swoje… …są odbierani jako kryminaliści lub terroryści. Tych pierwszych pokazałeś zresztą w „Szybkim cashu 2”. To jest właśnie to napięcie pomiędzy popularnym w Szwecji, skrajnym myśleniem. Z jednej strony – neofaszyści, którzy krzyczą: oni wszyscy są dokładnie takimi samymi terrorystami, z drugiej – rząd i jego poprawność polityczna, która z kolei mówi: zobaczcie, oni tak ciężko pracują, są tacy biedni. Zatem imigranci to nowa klasa robotnicza Szwecji? To przede wszystkim członkowie społeczeństwa, którzy mają prawo osiągać to, co autochtoni. To, że oddałem ich frustrację przez nieudany awans społeczny z nizin, nie oznacza, że odmawiam im do tego prawa. Jednak mój film rządzi się regułami gatunku. Kino gatunkowe jest ostatnio popularne wśród irańskich twórców, choćby w wybitnej twórczości Asghara Farhadiego. Jednak cechą nadrzędną jest realizm mistrza Jafara Panahiego. Nie kusi cię, żeby stać się częścią tej irańskiej złotej fali? To podchwytliwe pytanie. Widzę dużo dobrego w tym, co dzieje się w kinematografii irańskiej, ale cały czas pamiętam, jakie są koszty kręcenia tam. Oczywiście, w pełni się z tobą zgadzam, że reżyserzy, których wymieniłeś, to dziś śmietanka światowego kina. Jednak ich dzieła powstają pod presją, w sztywnym systemie. Nie umiem odpowiedzieć, czy zgodziłbym się na tworzenie tam za cenę wolności twórczej. WWW.HIRO.PL



SAM ROCKWELL

przeraża mnie życie w sieci tekst | PIOTR CZERKAWSKI

ilustracja | MO MULARCZYK

„MOŻE BRZMIĘ TERAZ JAK ZGORZKNIAŁY STARZEC, ALE TENDENCJA PRZENOSZENIA SWOJEGO ŻYCIA DO SIECI WYDAJE MI SIĘ ZUPEŁNIE SZALONA. NIE MAM POJĘCIA, DO CZEGO DOPROWADZI I – PRAWDĘ MÓWIĄC – TROCHĘ SIĘ TEGO BOJĘ”, WYZNAJE SAM ROCKWELL, KTÓREGO OBECNIE MOŻEMY OGLĄDAĆ NA EKRANACH KIN W INSPIROWANEJ FILMAMI JOHNA HUGHESA KOMEDII „NAJLEPSZE NAJGORSZE WAKACJE” Podczas seansu „Najlepszych najgorszych wakacji” odniosłem wrażenie, że oglądam bardziej pogodną wersję słynnego „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a. Czy zgodziłbyś się z taką interpretacją? „Spring Breakers” to, rzecz jasna, zupełnie inny film. Można powiedzieć, że twórcy „Najlepszych najgorszych…” i Harmony Korine przedstawili na ekranie awers i rewers tego samego, fundamentalnego dla amerykańskiej kultury mitu młodości. Sytuacja współczesnych nastolatków bardzo wiele mówi nam przecież o ogólnej kondycji kraju i jego perspektywach na przyszłość. Od momentu, gdy sam byłeś nastolatkiem, minęło już trochę czasu. Czy warunki, w jakich dorastałeś, bardzo różnią się od dzisiejszej sytuacji młodych ludzi? Z całą pewnością. Najważniejsza różnica, która przychodzi mi teraz do głowy dotyczy roli technologii w naszym życiu. Ja i moi rówieśnicy mieliśmy, oczywiście, swoje gadżety, ale nie odgrywały one tak wielkiej roli we wzajemnej komunikacji. Nikt nie pomyślałby wówczas, że zamiast spotkania twarzą w twarz wystarczyłaby nam wspólna sesja na Facebooku czy Skypie. Może brzmię teraz jak zgorzkniały starzec, ale tendencja przenoszenia swojego życia do sieci wydaje mi się zupełnie szalona. Nie mam pojęcia, do czego doprowadzi i – prawdę mówiąc – trochę się tego boję. Owen grany przez ciebie w „Najlepszych najgorszych…” jest dla głównego bohatera prawdziwym mentorem i wzorem do naśladowania. Czy miałeś okazję spotkać kogoś podobnego, gdy byłeś w jego wieku? Jako młody człowiek miałem dużo szczęścia, bo znalazłem w swoim otoczeniu naprawdę wiele osób, które pomogły mi wybrać właściwą drogę. Cieszę się, że mogę zaliczyć do tego grona także mojego ojca. Czy jako początkujący aktor miałeś także idoli zawodowych? Nie będę w tym względzie oryginalny. Wychodziłem z założenia, że najwięcej nauczę się, gdy będę podpatrywał aktorów z absolutnie najwyższej półki. Dlatego właśnie godzinami mogłem oglądać filmy z Robertem De Niro i Dustinem Hoffmanem. Twórcy „Najlepszych najgorszych…” wspominają w wywiadach, że podczas pracy inspirowali się młodzieżowymi filmami Johna Hughesa. Czy jego kino wydaje się bliskie również tobie? Oczywiście, bardzo je lubię. Jako dzieciak przeżywałem jednak największe emocje podczas oglądania hollywoodzkich filmów z lat 70. Do dziś uważam zresztą ten okres za najlepszy w naszej kinematografii. Moje ulubione filmy z dzieciństwa to „Łowca jeleni” i „Lot nad kukułczym gniazdem”.

78 film

Jednym z powodów twojej sławy jest postawa, która zakłada częste wcielanie się w bohaterów zaskakujących i nieobliczalnych. W związku z tym ciekaw jestem, jaka była najdziwniejsza propozycja zawodowa, którą otrzymałeś? Cholera, było tego całkiem sporo, naprawdę trudno mi wyróżnić jedną z nich. Niegdyś nie miałem nawet świadomości, że ludzie z branży filmowej mogą wpadać na równie szalone pomysły i do tego uważać, że właśnie ja będę mógł pomóc w ich realizacji! Najbardziej zaskakującym doświadczeniem była dla mnie chyba jednak praca przy „Niebezpiecznym umyśle”. Mało kto wierzył, że tak oryginalny pomysł będzie w stanie odnieść jakikolwiek sukces. A jednak nam się udało, a rola, którą zagrałem, okazała się przełomowa w mojej karierze. Właśnie za takie niespodzianki chyba najbardziej kocham kino. WWW.HIRO.PL



STEPHAN LACANT

gejów swobodne spadanie tekst | ARTUR ZABORSKI

CZAS EMANCYPOWANIA MNIEJSZOŚCI SEKSUALNYCH PRZEZ KINO NALEŻY UZNAĆ ZA PRZESZŁY. „SIŁA PRZYCIĄGANIA” JEST TEGO KOLEJNYM DOWODEM. REŻYSERA FILMU ZAPYTALIŚMY, DLACZEGO HOMOFOBY CIERPIĄ PRZEZ HOMOFOBIĘ, CZEMU GEJE W FILMACH SĄ URODZIWI I CO ŁĄCZY JEGO FILM Z „TAJEMNICĄ BROKEBACK MOUNTAIN” Dla mniejszości seksualnych w Polsce Niemcy wydają się krajem o szerokiej tolerancji. Twój film pokazuje, że jest inaczej. Nie wiem, jak poważny jest problem homofobii w Polsce, ale w Niemczech wciąż występuje i to nie tylko w miejscach silnie zmaskulinizowanych, jak policja, armia czy stadion piłkarski. W czasie trzech lat prac nad scenariuszem cały czas prowadziliśmy badania wśród policjantów, z których wyszło, że nasze „liberalne europejskie środowisko” wcale nie jest takie liberalne, kiedy chodzi o kwestię homoseksualizmu. Zresztą ostatnie wydarzenia we Francji pokazały, że to niezwykle aktualny problem nawet w centrum zachodniej Europy. Jednak z twojego filmu nie wynika, że tylko homoseksualiści są ofiarami homofobii, ale też… homofoby. Wszyscy są ofiarami tego problemu. Życie moich bohaterów jest połączone, siedzą w tej samej łodzi. Kiedy ta idzie na dno, wspólnie się pogrążają. Jednak w finale główne postaci dramatu, a więc Marc, Key i Bettina, decydują się podjąć decyzję, która pomoże im rozwiązać problem. Marka i Keya grają urodziwi aktorzy. To dość symptomatyczne dla kina gejowskiego, że utwierdza wizerunek homoseksualisty jako pięknisia. Nigdy o tym tak nie myślałem (śmiech). Nie obsadziłem aktorów ze względu na ich warunki fizyczne. Od początku wiedziałem, że ciężar „Siły przyciągania” spocznie na ich barkach, dlatego castingi trwały bardzo długo. Kiedy podjęliśmy decyzję o angażu Hanno Kofflera, naprawdę długo próbowaliśmy znaleźć odpowiednią dla niego konfigurację. Razem z producentem byliśmy pewni, że Max i Katharina w roli Kaya i Bettiny tworzą tę najlepszą. Swoją drogą to zabawne, że dałeś Kayowi na nazwisko „anioł” (Engel – przyp. AZ). Właściwie bliżej mu do diabła – uwodzi Marca, wprowadza zamęt w jego poukładane życie. A gdyby Kay był kobietą, też byś tak powiedział? Bez żachnięcia. Nie wydaje mi się, żeby był diabelską figurą. Jego motywacją jest miłość. Zakochuje się w Marku, ale na początku pozostawia mu swobodę i przestrzeń. Dopiero po pewnym czasie nie wytrzymuje i próbuje ją zagarnąć dla siebie. Bardziej rozpatruję Kaya jako katalizator Marka. Dzięki niemu Marc zbliża się do prawdziwego siebie. Chociaż bardzo dużo traci w trakcie tego procesu, na końcu jednak wiele zyskuje – wewnętrzną wolność. Uważam, że wewnętrzne dojrzewanie to jeden z najbardziej kosztownych procesów, nie tylko w filmach,

80 film

ilustracja | MO MULARCZYK

ale przede wszystkim w życiu. Tytuł filmu (w oryginale to „Swobodne spadanie” – przyp. AZ) zawiera w sobie tę podróż, w którą wyrusza protagonista. Spada bardzo nisko, ale zdobywa coś niezwykle cennego – właśnie wolność. W ubiegłym roku mogliśmy oglądać inny niemiecki film – „Żniwa” Benjamina Cantu, podejmujący podobną problematykę wewnętrznego dojrzewania do stawienia czoła pożądaniu, ale ani tamten, ani twój film nie wydaje mi się kinem emancypacyjnym. Rzeczywiście, ale to pojedynczy przypadek – nie wydaje mi się, żeby Niemcy interesowali się tym tematem bardziej od filmowców w innych krajach. Dla mnie najważniejsze było to, żeby pozbyć się tego okropnego rozróżnienia na homo- i heteroseksualistów. Dla mnie to przede wszystkim historia miłosna. Mój bohater zakochuje się w drugiej osobie – czy to mężczyzna, czy kobieta, to akurat mało ważne. Tymczasem dziennikarze i krytycy robią z „Siły przyciągania” niemiecką „Tajemnicę Brokeback Mountain”. Nie, to zły trop. Jeśli ten film miał na nas wpływ, to nieświadomy, jak wiele innych rzeczy. Poza tym „Siła…” różni się od obrazu Anga Lee. Nasz to historia klasycznego trójkąta: uczucia Marca do Bettiny i do Keya są tak samo ważne. Jest rozdarty pomiędzy dwoma światami: dobrze sytuowanym życiem rodzinnym oraz budzącymi się uczuciami do jego kolegi. Poza tym „Siła przyciągania” radzi sobie o wiele szerzej i szczerzej z fizyczną i psychiczną stroną związku pomiędzy dwoma mężczyznami. Najważniejsza różnica między tymi dwoma filmami jest jednak taka, że umiejscowiliśmy akcję naszego w teraźniejszości. Myślę, że publiczność ma o wiele większy dystans do kowbojów żyjących w latach 60. i 70., niż do historii, która rozgrywa się tu i teraz. A jak ustosunkowują się do niego policjanci, w których środowisku rozgrywa się akcja filmu? Rozmawiałem z wieloma mundurowymi, którzy obejrzeli film, i w większości przypadków przypadł im do gustu. Na pewno każdy z nich zwrócił uwagę na to, że film jest niezwykle realistyczny. Myślę, że wynika to właśnie z naszych badań. W trakcie prac nad filmem rozmawialiśmy z wieloma wyautowanymi i nie wyautowanymi policjantami. Poza tym Karsten Dahlem, współscenarzysta filmu, spędził w młodości dwa lata w szkole policyjnej. Mieliśmy więc mnóstwo autentycznych wspomnień i doświadczeń do wykorzystania w scenariuszu. Twój film był pokazywany w Berlinie razem z obrazem Małgośki Szumowskiej „W imię…”, który jeszcze przed premierą w polskich kinach wywołał burzliwą dyskusję. Emocjonalny odbiór towarzyszy też „Sile przyciągania”? Zdecydowanie. Podczas tournée po Niemczech, kiedy spotykaliśmy się z publicznością po pokazach, dyskusje były naprawdę burzliwe. Ale podobnie było też w Nowym Jorku czy Madrycie. Z kolei w Niemczech publikowano nie tylko recenzje, ale też szerokie, kontekstowe artykuły. Czyli jednak film może zmienić podejście i myślenie ludzi? Mam nadzieję. Ale nie chcę robić filmów moralizatorskich. To też jeden z powodów, dla których zdecydowaliśmy się na otwarte zakończenie. Dopisanie końca do tej historii zostawiam publiczności. WWW.HIRO.PL




ANDRZEJ CHYRA

arytmetyka celibatu tekst | MICHAŁ HERNES

ZNAKOMITY POLSKI AKTOR, ANDRZEJ CHYRA, ZAGRAŁ GŁÓWNĄ ROLĘ WE WZBUDZAJĄCYM MIESZANE UCZUCIA FILMIE „W IMIĘ…” MAŁGORZATY SZUMOWSKIEJ. WCIELIŁ SIĘ W NIM KSIĘDZA ZMAGAJĄCEGO SIĘ Z POKUSAMI I WŁASNYMI DEMONAMI. JAKKOLWIEK SAM FILM JEST NIERÓWNY I TRĄCI PUBLICYSTYKĄ, TO NIE MOŻNA MIEĆ ZASTRZEŻEŃ DO ROLI CHYRY, KTÓRY WZNIÓSŁ SIĘ NA WYŻYNY SWOICH AKTORSKICH MOŻLIWOŚCI. „W IMIĘ…” MOŻNA OGLĄDAĆ W KINACH OD 20 WRZEŚNIA Na początek chciałbym nawiązać do wypowiedzi kontrowersyjnego francuskiego pisarza Michela Houellebecqa, który powiedział, że „gdyby Kościół katolicki uznał akt seksualny za święty i pobożny, bez ustalenia wewnętrznych warunków jego przeżywania, to osiągnąłby wielki sukces we współczesnym świecie”. Jakie jest pańskie zdanie na temat słów autora „Cząstek elementarnych”? Faktycznie odnoszę wrażenie, że Kościół nie podąża za zmianami w ludzkiej mentalności. Gdyby takie zmiany nastąpiły, mógłby zyskać wielu nowych wyznawców, ponieważ ludzie przestaliby się czuć winni, robiąc najnormalniejszą rzecz na świecie. Tymczasem władze kościelne pozostają przy swoich dogmatach, które powodują, że ta instytucja nie nadąża za współczesną wrażliwością. Dyskusje toczące się wokół celibatu czy stosowania antykoncepcji pokazują, że ludzie Kościoła zabarykadowali się w ideologicznych i mentalnych twierdzach. W Polsce wciąż nie brakuje zwolenników takiego stanu rzeczy, chociaż nie jest ich aż tak dużo, jak życzyłby sobie tego sam Kościół. Co prawda tacy ludzie bardzo głośno krzyczą, jednak coś mi mówi, że jest ich coraz mniej. I właśnie z tego powodu muszą krzyczeć głośniej i głośniej. Spójrzmy na taki, wydawałoby się, z gruntu katolicki kraj jak Hiszpania. Nagle okazuje się, że panujący w niej ustrój zezwala homoseksualistom na zawieranie związków małżeńskich. Nawet w takich bastionach katolicyzmu wszystko się rozpada. Wnikliwy prowokator Michel Houellebecq, na którego się powołuję, dodał w swojej wypowiedzi, że „gdyby uznać seksualność za sakralną, rytualną i mistyczną, byłoby to dla ludzi równoznaczne ze szczęściem na najprostszym poziomie”. Myślę, że seksualność jako forma istnienia i ekspresji jest najbardziej naturalną formą istnienia człowieka. Jednocześnie wiadomo, że każda kultura próbuje ją inaczej okiełznać. Poza tym nie może nam przesłaniać wszystkiego. Nie możemy kierować się tylko popędem seksualnym i traktować go jako sprawę nadrzędną. Patrząc na to zdroworozsądkowo, uważam, że nigdy nie dojdzie do sytuacji, w której wszystko utonie w seksie. Stosunek do seksu to jedna z wielu niezałatwionych spraw Kościoła, który tkwi w dogmatach

WWW.HIRO.PL

ilustracja | KAROL BANACH

osadzonych w zupełnie innych czasach. Osobiście nie jestem związany z Kościołem, aczkolwiek wśród moich znajomych są osoby wierzące. Wydaje mi się, że nie mają świadomości, że tak naprawdę znajdują się obok Kościoła, ponieważ nie traktują seksu tylko jako formy prokreacji. Sądzę, że takie konserwatywne podejście cechuje obecnie bardzo niewiele osób. Rodzi to pewną formę zakłamania wynikającego z dziwnej wewnętrznej sprzeczności. Wiąże się ona z tym, co ludzie sobie wyobrażają, traktując Kościół jako swego rodzaju duchowe zabezpieczenie. Nie mam nic przeciwko temu, że idąc do niego i spowiadając się, czują się lepiej. Nie zmienia to faktu, że ludzie grzeszyli, grzeszą i będą grzeszyć. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że robią to coraz częściej. Powrócę raz jeszcze do Houellebecqa, nawiązując do filmu „W imię…”: „mężczyźni nie mówią szczerze, co im leży na sercu, ale na szczęście jest alkohol, który rozwiązuje języki”. Te słowa stanowią dobry komentarz do filmowej sceny, w czasie której grany przez pana bohater rozmawia przez Skype ze swoją siostrą. Nie mieszałbym ludzkiej zaściankowości z alkoholem. Alkohol czasem otwiera usta szczerze, a czasem fałszywie. To osobny temat, którego nie wiązałbym z Kościołem. W filmie Małgorzaty Szumowskiej jest jednak taka scena. To prawda, ale wynika z zupełnego innego uwarunkowania psychologicznego, a nawet fizjologicznego. Chodzi o to, że alkohol przełamuje pewne bariery, które w nas są. Mimo to nie zawsze jest źródłem prawdy o danym człowieku. Raz sprawia, że coś z siebie wyrzucamy, a innym razem powoduje, że robimy coś, czego normalnie byśmy nie zrobili. W porządku, aczkolwiek mówiąc o problemach Kościoła, wspomina się nie tylko o celibacie i antykoncepcji, ale również o alkoholizmie. Tak, ale to się wiąże z zupełnie innymi historiami. Celibat wynika z dogmatów, natomiast alkohol jest zupełnie inną substancją. Słyszałem opinie, że w Polsce nie zniesie się celibatu z przyczyn… ekonomicznych. Proszę sobie wyobrazić, że ksiądz ma rodzinę. Zastanówmy się, co się dzieje, gdy umiera. Kto się w tym momencie zaopiekuje jego żoną i dziećmi, i gdzie zamieszkają? Kościoła na to nie stać. Być może. I chyba właśnie z takiej kalkulacji celibat się narodził. Nie wynikało to jedynie z myślenia w kategoriach ideologicznych. Na pewno stała za tym jakaś arytmetyka. Kościół próbuje pozostać instytucją istniejącą bardzo silnie obok państwa. Tak silnych instytucji kościelnych już na świecie prawdopodobnie nie ma, chociaż nie wiem, jak funkcjonują one w Irlandii, Hiszpanii czy w krajach Ameryki Łacińskiej. Gdyby Kościół myślał w kategoriach merkantylnych, byłoby to kompletnym zakłamaniem, świadczącym o jego konserwatyzmie. Kiedy czytam, że papież Franciszek nawołuje do przeprowadzenia rebelii w Kościele, to odnoszę wrażenie, że Polska jest na to kompletnie nieprzygotowana. U nas wciąż Kościół jest prawdziwym imperium, i wydaje mi się, że jego przedstawiciele będą mocno kontestowali działania Franciszka.

film 83


CHLOË SEVIGNY

szlachetna skandalistka tekst | PIOTR CZERKAWSKI

foto | TOMBOY

CHLOË SEVIGNY TO PRAWDZIWA ARYSTOKRATKA AMERYKAŃSKIEGO ART HOUSE’U. SWE ORYGINALNE NAZWISKO AKTORKA ZAWDZIĘCZA JEDNEMU Z PRZODKÓW – FRANCUSKIEMU SZLACHCICOWI. TRUDNO JEDNAK OPRZEĆ SIĘ WRAŻENIU, ŻE POKREWIEŃSTWO MENTALNE ŁĄCZY SEVIGNY PRZEDE WSZYSTKIM Z MARKIZEM DE SADE Gwiazda „Gummo” od lat słynie z odwagi w doborze kontrowersyjnych ról i w odgrywaniu śmiałych obyczajowo scen. Żywiołem aktorki pozostaje jednak nie tylko skandal. Sevigny zgrabnie łączy pęd do zatracenia z inteligenckim sznytem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że po powrocie z całonocnej imprezy siada w fotelu, by obejrzeć ulubioną „Noc myśliwego” bądź wsłuchać się w posępne ballady Morriseya. Wysokie ambicje gwiazdy „Dogville” potwierdza rzut oka na jej filmografię. W swojej karierze aktorka miała już okazję pracować z Woodym Allenem, Jimem Jarmuschem i Davidem Fincherem. Nazwisko Sevigny od lat można traktować jako gwarancję jakości przedsięwzięcia. Nic dziwnego, że najnowszy film z udziałem artystki – „The Wait” – reklamowany jest jako jedno z najważniejszych wydarzeń nadchodzącego American Film Festival. Zanim przyszła gwiazda trafiła przed kamerę, robiła imponującą karierę jako modelka. W krótkim czasie zaczęła pojawiać się na okładkach coraz większej liczby czasopism. W 1993 roku jeden z autorów „New Yorkera” nazwał 19-letnią piękność „jedną z najfajniejszych dziewczyn na świecie”. To wszystko nie miało jednak znaczenia dla jej debiutu w świecie kina. Odkrywca talentu Sevigny, Harmony Korine, nie zwykł przeglądać ekskluzywnych żurnali. Początkujący scenarzysta zauważył swą przyszłą muzę w nowojorskim skateparku, w którym modelka upijała się i narkotyzowała wraz z kumplami.Sevigny idealnie nadawała się na gwiazdę „Dzieciaków” – filmu ze scenariuszem Korine’a – wyreżyserowanym przez doświadczonego Larry’ego Clarka. Inspirowana częściowo faktami z życia samej aktorki opowieść o zbuntowanej młodzieży stanowiła mocne otwarcie kariery. Sevigny potwierdziła talent zademonstrowany w „Dzieciakach” i wystąpiła w dwóch filmach wyreżyserowanych przez samego Korine’a – „Gummo” oraz „Julienie Donkey-Boyu”. W międzyczasie para na gruncie zawodowym zaczęła spotykać się także w życiu prywatnym. Związek rozpadł się jednak pod koniec lat 90. z inicjatywy aktorki, która z coraz większym trudem tolerowała narkotykowe odloty partnera. Młoda aktorka wciąż wykazywała jednak tendencję do łączenia życia osobistego i zawodowego. Wprost z ramion twórcy „Gummo” trafiła w objęcia nieobliczalnego Vincenta Gallo. Efekt pracy tych dwojga przebił wszystko, na co aktorka odważyła się do tej pory wspólnie z Korine’em. Film „Brown Bunny” wywołał jeden z największych skandali w historii festiwalu w Cannes. Poszło przede wszystkim o scenę, w której Sevigny wraz z Gallo uprawiają przed kamerą niesymulowany seks oralny. Pytana później o te doświadczenia aktorka rzucała z nonszalancją: „Jeśli nie stawiasz przed sobą wyzwań i nie podejmujesz ryzyka, to po co miałabyś być artystką?”. Podobne wyznania może i zamknęły usta krytykom, ale z pewnością nadwyrężyły zaufanie producentów. Sevigny coraz rzadziej otrzymuje ciekawe propozycje od filmowców. Ze swoją reputacją znacznie bardziej pasuje do odważniejszego i mniej zaściankowego świata seriali. W „American Horror Story” aktorka wcieliła się w nimfomankę, w „Hit and Miss” zagrała transseksualną zabójczynię, a w „Trzech na jednego” – uczestniczkę uczuciowego czworokąta. Od czasu do czasu po gwiazdę „Dzieciaków” wciąż upomina się także kino. Wspomniany już „The Wait” należy do – rzadko kojarzonego z osobą Sevigny – gatunku horroru. Mogłoby się wydawać, że doświadczona aktorka spróbowała na ekranie już wszystkiego. Z każdą kolejną rolą gwiazda „Gummo” udowadnia jednak, że potrafi zaskoczyć nas jeszcze bardziej.

84 film

WWW.HIRO.PL



ALUNAGEORGE

BODY MUSIC ISLAND 6/10

Oczekiwania wobec duetu napiętnowanego łatką jednych z największych muzycznych nadziei roku 2013 wg BBC były ogromne. Słuchając ich debiutanckiego krążka „Body Music”, ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy spełnili pokładane w nich nadzieje. To zależy, czy chcieliśmy usłyszeć ciekawe połączenie słodkiego popu i R&B z delikatną stylizacją na brzmienia garage i 2-step, takie jak w „Outlines”, „You Know You Like It”, „Attracting Flies” lub „Lost&Found”, czy nie do końca brzmieniowo przemyślane, momentami przekombinowane utwory w stylu „Best Be Believing”, „Superstar”, „Bad Idea” lub „Your Drums”. Spadkobiercy fejmu największego hitu duetu Disclosure mają aspiracje, by zawojować światowe listy przebojów. Pomóc może w tym cukierkowy, przesłodzony chwilami wokal Aluny oraz, co trzeba przyznać, eleganckie i dobrze wyprodukowane, lecz niewymagające rozwiniętych umiejętności percepcyjnych aranżacje od George’a. Szkoda, że najfajniejsze smaczki znajdziemy na wersji deluxe albumu. Taka ironia. DAMIAN WOJDYNA

ESatMZ

BABYSHAMBLES ANDY KAUFMAN DAVID LYNCH

EDWARD SHARPE AND THE MAGNETIC ZEROS

SEQUEL TO THE PREQUEL

VAGRANT/ROUGH TRADE 7/10

Nazwę wzięli od dziwacznej mesjanistycznej postaci – bohatera nowelki wokalisty zespołu, Alexa Eberta. Rzeczony Edward Sharpe schodzi na Ziemię, by uleczyć i zbawić ludzkość. Tyle że ciężko taki cel zrealizować, kiedy wokół dziewczyny, kiedy romanse… Urocze, prawda? ESatMZ poruszają się właśnie w takiej stylistyce – sowizdrzalskiej, niepoprawnie optymistycznej, a jednocześnie bardzo… przećpanej. Bo ich „trójeczka” bardziej może nawet niż poprzednie płyty, czerpie z dorobku niegrzecznych lat 60. i 70. Słychać to co chwila. Tu beatlesowska harmonia, tam chórek jak z Beach Boys, a za rogiem rockowa dezynwoltura Stonesów. Wszystkie numery mają fajnie rozjammowaną, niedomkniętą strukturę, przez co tym bardziej zdaje się, że oto nie płyty z 2013 roku słuchamy, ale bierzemy udział w jakiejś hippisowskiej imprezie na plaży, gdzie kolorowe drinki, wolna miłość i kilka rzeczy, co to u nas ich nie wolno. Podróż w czasie. Udana. PAWEŁ WALIŃSKI

86 recenzje

COLUMBIA 6/10

Zaskakujące w nowej płycie Babyshambles jest to, że w ogóle powstała i że jest całkiem przyzwoita. Zespół założony przez Pete’a Doherty’ego po (pierwszym) rozstaniu z The Libertines ostatnią studyjną płytę nagrał sześć lat temu. W przeciągu tych lat frontman zajmował się głównie trafianiem do więzienia za posiadanie narkotyków i wychodzeniem z niego. Już wcześniej zresztą Doherty był bardziej promującym destrukcyjny tryb życia celebrytą niż twórcą dobrego rock’n’rolla. „Sequel to the Prequel” to chyba jego najlepsza płyta od czasów bardzo dobrego debiutu The Libertines sprzed 11 lat. Otwierający płytę pistolsowski „Fireman” sugeruje, że przez dekadę lider Babyshambles nie poszerzył ani trochę swoich muzycznych horyzontów. To może nie do końca prawda, ale „Sequel” to bardzo konserwatywny album, który mogliby nagrać muzycy praktycznie zupełnie nieświadomi muzyki z ostatnich 30 lat. Jest retro do tego stopnia, że zespół wręcz cytuje Boba Dylana („I Want You” w „Fall From Grace”) i The Kinks („Waterloo Sunset” w „Seven Shades of Nothing”). Schabowy, ale solidny. ŁUKASZ KONATOWICZ

ANDY AND HIS GRANDMOTHER DRAG CITY 8/10

Nieżyjący od prawie 30 lat komik przeszedł do historii popkultury jako wybitna postać telewizji, w której rozśmieszał, denerwował i wprawiał w zakłopotanie rzesze amerykańskich widzów. Mało kto jednak wie o tym, że Kaufman komponował także własne utwory i niemal wszędzie zabierał ze sobą dyktafon, aby rejestrować swoje codzienne, nietuzinkowe życie. Dzisiaj mamy okazję zapoznać się nagraniami Andy’ego sporządzonymi między 1977 a 1979 rokiem. R.E.M. nazwali go „człowiekiem z księżyca” i ciężko nie przyznać im racji. Nie każdy bowiem Ziemianin zaprasza prostytutki na randki, krzyczy na policjantów i wdaje się w absurdalne dyskusje ze swoją babcią. Przezabawne dialogi uzupełniane są porcją awangardowej muzyki, którą ciężko jakkolwiek sklasyfikować – trzeba to po prostu usłyszeć. Obcowanie z ekscentrycznym umysłem Kaufmana jest doprawdy frapujące i polecam tę płytę każdemu, kto lubi artystyczne i intelektualne wyzwania. KAMIL DOWNAROWICZ

THE BIG DREAM SUNDAY BEST 6/10

Minęło 7 lat, odkąd ostatnio widziałem film Davida Lyncha w kinie. Nagranie kolejnej płyty zajęło mu za to dokładnie półtora roku od premiery „Crazy Clown Time”, którą z czystym sumieniem umieściłbym w pierwszej piątce moich ulubionych albumów z tamtego okresu. Uwielbiam mroczny i tajemniczy klimat twórczości reżysera „Miasteczka Twin Peaks” i muszę przyznać, że odpowiada mi on również w swojej odsłonie audio. „The Big Dream” nie jest już może tak wielkim zaskoczeniem jak płyta z 2011 roku, jednak Lynch wciąż urzeka swoim wyczuciem do grania emocjami i budowania niezwykłego klimatu. Tym razem spod syntetycznych brzmień wyłaniają się silne inspiracje bluesem, natomiast elektronika na płycie jest zdecydowanie bardziej retro niż w przypadku „CCT”. Albumy są jednak do siebie zbliżone jeśli chodzi o klimat niepokoju i dekadencji, co właściwie trudno poczytywać za wadę, bo przecież właśnie za to fani Lyncha pokochali jego filmy. Mam jednak nadzieję, że kolejna płyta nie będzie równie schematyczna. BARTŁOMIEJ LUZAK WWW.HIRO.PL


WASHED OUT PARACOSM SUB POP 7/10

Ernest Greene obok Neon Indian i Toro Y Moi na przełomie dekad definiował chillwave. Stworzona przez niego estetyka, na którą składa się mnóstwo nostalgii, trochę dyskoteki, odniesienia do electropopu z lat 80., „niskobudżetowość”, sampling, syntezatory i neurotyczne wokale, jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej sensualnych, jakie powstały w XXI wieku. Washed Out skutecznie wypełniło na scenie wyrwę po Air w kategorii „cuddling music”. Jest lepsze niż tabletki uspokajające i niedzielne poranki. Mimo udanego debiutu sprzed dwóch lat, wciąż mam jednak wrażenie, że potencjał nie został do końca wykorzystany, a siłą Washed Out pozostaje nie treść, lecz forma. „Paracosm” to potwierdza, choć jak słusznie zauważył recenzent Pitchforka, ukazuje już Greene’a bardziej jako kompozytora niż producenta. Materiał bardziej zwarty niż dotychczas, świadczący w pewnym sensie o wyścigu z M83, do tego napędzany genialnym singlem „It All Feels Right” (Air plus The Go! Team) i brzmiący pięknie jak zwykle, ale brakuje tego fatality, które ostatecznie posyłałoby na deski. MAREK FALL

IWRESTLEDA -BEARONCE

SIWERS

IKONIKA

BEZ CEREGIELI

AEROTROPOLIS

Większość hip-hopowych płyt jest u nas zapowiadana albo jako „coś zupełnie nowego”, albo jako „powrót do klasyki”. W obu przypadkach to raczej wymysł speców od promocji – ale nie w przypadku najnowszego albumu Siwersa. „Bez Ceregieli” to niemal godzinna podróż do lat dziewięćdziesiątych – już pierwszy singiel „Trafiam” ociekał brudnym brzmieniem à la D.I.T.C. A potężny posse-cut „Egzekucyjny pluton”? Coś jak sequel „Da Graveyard” z debiutu Big L-a. Hipnotyzujące „Zrób tak” i „Bez talentu”? Q-Tip by przyklasnął. „Mnie to jara” z niszczącym stylówą Rufuzem? Oj, DMX by nie pogardził… Taką wyliczankę można zrobić od góry do dołu tracklisty. Znalazło się na niej miejsce tak na soczyste bangery („Jest pięknie dziś”) i osiedlowe hymny („Osiedloowa”), jak na refleksyjne „Może kiedyś” czy naprawdę poruszające „Złamane sny (44 wersy)”. Technicznie nienaganna, gęsta od rymów nawijka Siwersa jak ulał pasuje do tych korzennych bitów – też zresztą jego dzieła. Kawał dobrej roboty prosto z ulic Warszawy. JACEK BALIŃSKI

Księżniczka basowych brzmień powraca z drugim krążkiem. Po świetnie przyjętym debiucie „Contact, Want, Love, Have”, który krytycy określili mianem post-dubstepu, Ikonika konsekwentnie umacnia swoją pozycję na scenie klubowej. W ciągu trzech lata dzielących oba krążki artystka okrzepła i skonkretyzowała swoją wizję muzyki. Na drugim albumie postawiła na oldschoolowe brzmienie syntezatorów, które budzą skojarzenia z soundtrackami do filmów Johna Carpentera. Oscylując między mrokiem („Manchego”) a zdecydowanie cieplejszymi brzmieniami („Mr Cake”) tworzy muzykę, która umiejętnie łączy wątki retro z futuro. „Aerotropolis” zachwyca zarówno klimatem, jak i kryształową produkcją, i tylko szkoda, że nie ma na tej płycie więcej takich tracków jak „Beach Mode (Keep It Simple)”, który wokalnie wspomaga Jessy Lanza. Przy odpowiedniej promocji to mógłby być hit mijających wakacji, a tak dostajemy „tylko” kolejną perełkę dla wiernych fanów Hyberdub. W ostateczności dobre i to. JAN PROCIAK

APTAUN 9/10

HARY X FUNK MONSTER

HYPERDUB 7/10

THUNDERCAT APOCALYPSE

LATE FOR NOTHING

MEGA

BRAINFEEDER 6/10

„Panie, co te warioty wyprawiajo?!” – chciałoby się zapytać, ale raczej nie tym razem. Trzeci album Iwrestledabearonce to najb a r d z i e j p o wściągl i w e dzieło świrów z Luizjany, którzy wprawdzie wciąż tłuką swój własny post-death-math-grind-tech-core, ale chyba zdążyli już wykupić lekarstwa zapisane im przez lekarza. Na „Late for Nothing” mamy moc trzęsących ziemią breakdownów, polirytmicznych wygibasów i granych pod włos riffów, jednak bez tych radykalnych kontrastów i stylistycznej woltyżerki, jakimi kiedyś popisywał się zespół. Nowa wokalistka, Courtney LaPlante zaśpiewa czasem ładnie, to znów ryknie growlem jak wielkie chłopisko, podczas gdy jej koledzy uwijają się jak mrówki w gęstwinie dźwięków. Muza po linii Dillinger Escape Plan i Meshuggah, tyle że doprawiona sztubackim humorem i zaadaptowana na potrzeby pokolenia iPhone’a. A najlepsze jaja to, że w jednym z utworów solówkę zagrał mistrz galaktyki w onanizmie gitarowym, Steve Vai. SEBASTIAN RERAK

Tak się złożyło, że mamy obecnie w Polsce dwóch raperów o ksywce Hary. Pierwszy jest podopiecznym Zeusa, co stawia go w dobrej sytuacji promocyjnej, drugi zaś stara się walczyć o uwagę słuchaczy tytaniczną pracą, wydając już drugi album w 2013 roku. Po „Jeśli my tego nie zniszczymy, nikt tego nie zniszczy” przyszedł czas na „Mega”, nieco dojrzalszą płytę stworzoną w dość luźnej współpracy z Funk Monsterem, obracającym się przede wszystkim w westcoastowych brzmieniach. Tarnowski raper nie chce kombinować – stara się wyeksponować to, co u niego najlepsze: ucho do bardzo różnorodnych bitów (znajdziemy tu zarówno rasowy g-funk, jak i newschool), charakterystyczną manierę w głosie, całkiem przyzwoity śpiew i całą masę przemyśleń na temat relacji damsko-męskich. Gdy dodamy do tego dobre gościnne zwrotki, wśród których najbardziej interesującą zaserwował Emen w „Kliszach”, dostajemy obraz krążka, którego można posłuchać bez bólu zębów i jeszcze znaleźć w nim coś dla siebie. I tak właśnie jest. KRZYSZTOF NOWAK

Skoro nam się nowa muzyka bitowa oraz alternatywny soul tak pięknie rozpędziły, naturalną sprawą jest poszukiwanie kogoś, kto pozwoli tendencję wzrostową utrzymać. Wsławiony współpracą z Flying Lotusem basista Thundercat wydaje się tu idealny, przynajmniej w teorii. Produkcje pulsują, trochę bulgoczą. Elektronika je wyprażyła, kropla jazzu impregnowała, ładniutkie wokale zdecydowanie zwiększyły pole rażenia całości. Całkiem to przyjemne, szkoda tylko, że zabiegi aranżacyjne i realizacyjne muszą kryć obłość numerów. Wizytówką „Apocalypse” nie jest niestety psychodeliczny funk „Oh Sheit It’s X” czy zakończone dawką porywającego bębnienia „Lotus and the Jondy”, prędzej już mdłe, rozsypane „Tron Song”. Thundercat chciałby stanąć obok FlyLo czy Sa-Ra, ale w odróżnieniu od wyżej wymienionych „nie ma jaj i trochę brak mu łupieżu”. Ten cytat z Kur śmiało można zresztą w tym wypadku kontynuować: „Tak czy siak, nieistotne, ludożerka nie pokuma nic, a krytyk zasnął”. MARCIN FLINT

CARPARK 7/10

WWW.HIRO.PL

NIEZALEŻNE 7/10

recenzje 87


ŻYCIE ADELI: ROZDZIAŁ 1 I 2 REŻ. ABDELLATIF KECHICHE

PREMIERA: 18 PAŹDZIERNIKA 8/10

Fascynacja, uwiedzenie, upojenie, ekstaza, proza, zazdrość, wściekłość, rozpad, tęsknota. Miłość dwóch dziewczyn w wielu fragmentach, życie Adeli w dwóch rozdziałach. Koniec pierwszego i początek drugiego nie łatwo uchwycić. Po prostu nagle uczucie przestaje być ogniem, zaczyna być codziennością. Mijaniem się w korytarzu, jedzeniem obiadu w milczeniu, dostrzeganiem innych ludzi na ulicach. Pozostaje mgliste wspomnienie. Adela (Adele Exarchopoulos) i Emma (Lea Seydoux) są ze sobą od czasów nastoletniej fascynacji, pierwszych erotycznych doświadczeń, od momentu, gdy nie wszystko potrafiły jeszcze nazwać i nazywać wcale nie chciały. Docierają wspólnie do chwili, gdy czują, że nic już ich nie łączy. Nic poza tym coraz bardziej zacierającym się w pamięci śladem miłości. Bolesnym i wciąż odżywającym w głowie Adeli, samotnej w życiu, samotnej w swojej tęsknocie. Niepewnej, czy nie da się odbudować tego, co kiedyś było między nią a Emmą. Czy da się ciągnąć rozdział drugi, czy już wypada przejść do trzeciego? URSZULA LIPIŃSKA

LEGENDA KASPARA HAUSERA

WAŁĘSA. CZŁOWIEK Z NADZIEI

REŻ. DAVIDE MANULI

REŻ. ANDRZEJ WAJDA

PREMIERA: 4 PAŹDZIERNIKA 7/10

PREMIERA: 4 PAŹDZIERNIKA 7/10

Ekscentryczny i psychodeliczny film Davide Manuliego jest jedną z tych produkcji, które trudno opisać. To po prostu trzeba zobaczyć, chociaż zapewne nie wszystkim przypadnie do gustu. Wszak mowa o szalonym apokaliptycznym technowesternie, który pozostawia szerokie pole do interpretacji. Jego hermetyczność nie wszystkich musi przekonać, ale ci, którzy wczują się w ten transowy klimat, powinni być usatysfakcjonowani. Atutem „Legendy Kaspara Hausera” są intrygujące role Sylvii Calderoni i Vincenta Gallo, a przede wszystkim znakomita muzyka francuskiego DJ-a, Vitalica. Za ich sprawą można o tym filmie powiedzieć: „Cóż za piękna katastrofa!”. Co prawda oniryczna i chaotyczna narracja może być miejscami irytująca, ale tak naprawdę liczy się niepowtarzalny i intrygujący klimat. To czarno-biały mały-wielki film do kontemplowania i namysłu nad kondycją i miałkością naszej cywilizacji. Jego reżyser przekonuje, że wszyscy jesteśmy Kasparami Hauserami. MICHAŁ HERNES

Trwogą napawał pomysł na ten film od samego początku. Obaw było wiele i większość z nich seans „Wałęsy. Człowieka z nadziei” rozwiewa. Nie ma pomnika, jest facet z krwi i kości, ze słabościami, prymitywizmem, którego ślepe szczęście uczyniło tym, kim go podręczniki do historii zapamiętają. Jest człowiek wielkiej determinacji i siły, który walcząc o dobro dla siebie, zauważył, że może powalczyć o coś także dla innych. Jest Danuta, ukazana w jednakowym stopniu jako współtwórczyni mitu Wałęsy i jego ofiara. Wiele tego dobrego wydaje się zasługą błyskotliwego scenariusza pióra Janusza Głowackiego, który pozwala filmowi Wajdy wypracować dystans wobec swojego bohatera. Pozwala trochę go obśmiać. Pozwala pokazać niejednoznaczność jego sukcesu. Dotkliwie brak w „Wałęsie. Człowieku z nadziei” jedynie jednego: dostrzeżenia, że dziś, z perspektywy czasu, triumf Lecha ma gorzki smak i jest zjawiskiem dużo bogatszym niż ten film raczy go przedstawiać. URSZULA LIPIŃSKA

88 recenzje

WWW.HIRO.PL


GRAWITACJA REŻ.: ALFONSO CUARÓN PREMIERA: 11 PAŹDZIERNIKA 7/10

Intymna superprodukcja – coś takiego mógł wymyślić tylko Alfonso Cuarón, człowiek, który zasłynął „I twoją matkę też” i nie miał problemu z odnalezieniem się w konwencji widowiska z serii o Harrym Potterze. Jego „Grawitacja” oddycha spektakularnością, fruwa swobodnie w oszałamiającym kosmosie, uwagę przykuwa jednak do emocji. Dr Ryan Stone w wyniku nieszczęśliwego wypadku zostaje uwięziona na orbicie. Godziny jej życia są policzone, ratunek wydaje się nie nadciągać z żadnej strony, a kosmos – dotychczas fascynujący – staje się cmentarzyskiem z niebezpieczeństwem czającym się w każdym zakamarku. Zionącą pustką przestrzeń Cuarón uczynił w swoim filmie zarazem tłem i bohaterem dla pełnej napięcia historii, za jednym zamachem udowadniając wiele rzeczy. To, że można rozegrać świetny film z udziałem jednej średniej aktorki i dobrego aktora. To, że półtorej godziny fruwania po orbicie może powiedzieć więcej o wartości życia niż niejeden grzejący serca dramat. To, że film może być trójwymiarowy na dwa sposoby: wizualny i emocjonalny. URSZULA LIPIŃSKA

RAJ: NADZIEJA REŻ. ULRICH SEIDL

PREMIERA: 20 WRZEŚNIA 8/10 „Raj: nadzieja” to najmniej angażujący emocjonalnie, ale za to najbardziej samoświadomy i autoironiczny z filmów Ulricha Seidla. W trakcie opowiadania o dwuznacznej relacji między otyłą nastolatką i jej podstarzałym lekarzem austriacki mistrz nieustannie myli tropy i podsuwa fałszywe sugestie. Zapowiedź obyczajowego skandalu i tabloidowej prowokacji nie zostaje jednak spełniona, a jej cel ogranicza się do wykpienia napędzającej widza żądzy sensacji. Seidl daje w „Nadziei” – rzadkie dla siebie – świadectwo wyrozumiałości wobec głównej bohaterki. Popełniane przez nią błędy tłumaczy nie perfidią i wyrachowaniem, lecz młodzieńczą egzaltacją. Pozorna łagodność spojrzenia bynajmniej nie odbiera jednak filmowi charakterystycznej dla Seidla drapieżności. „Nadzieja” wciąż pozostaje posępnym portretem rozkwitającej jednostki przytłoczonej przez oczekiwania społeczne i presję popkulturowych wzorców. Niewinność jeszcze nigdy nie była tak perwersyjna. PIOTR CZERKAWSKI


tekst

A Warner Music Group Company

LINCOLN 3

| BARTOSZ SZTYBOR

scen.: Olivier Jouvray; rys.: Jerome Jouvray wyd.: Mroja Press 9/10

Lubię przełom września i października. Bardzo. Nie dlatego, że dzień zaczyna być coraz krótszy, knajpy zwijają ogródki, a palenie staje się upierdliwością, nie przywilejem. Lubię ten czas, bo wtedy – już od trzech lat – Mroja Press wydaje kolejny tom z przygodami najbardziej rozleniwionego, nieposłusznego, zdziwczonego (od dziwek, nie od dziwactw) i rozpitego kowboja w historii Dzikiego Zachodu. „Lincoln” to obecnie najlepsza seria komiksowa na polskim rynku. Tak, tak, najlepsza – piszę to z całkowitą świadomością i „HWDThorgalowi” na ustach. Świetnie napisana, równie dobrze narysowana, a przy tym niezwykle zabawna, pełna znakomitych scen akcji, ale też bardzo dobrych dialogów, w których poza dowcipem jest miejsce na inteligentne przesłanie. To wszystko wyostrza się jeszcze bardziej właśnie w najnowszym tomie przygód obwiesia w kapeluszu. Wszystko przez miłość, bo wiadomo, że wszystko i zawsze dzieje się przez miłość. Główny bohater zostaje trafiony strzałą Amora, przez co wychodzi trochę ze swojego charakteru i dostarcza czytelnikom wrażeń, których w poprzednich albumach serii nie mieli. Wielka w tym zasługa twórców, którzy mimo nowych bodźców, mimo pokazania Lincolna w innym świetle, nie stracili swojej postaci, a przede wszystkim – za co wielkie brawa – ją wzmocnili. „Lincoln 3” dokonuje więc rzeczy na pozór niemożliwej. Serię piekielnie dobrą, wręcz znakomitą, wprowadza na wyższy poziom znakomitości.

DETEKTYW MIŚ ZBYŚ NA TROPIE: LIS, ULE I MIODOWE KULE Nowy album

Babyshambles Sequel To The Prequel

Najbardziej dojrzałe i wielowymiarowe osiągnięcie w historii grupy

scen.: Maciej Jasiński; rys.: Piotr Nowacki wyd.: Kultura Gniewu 7/10

Piotr Nowacki znowu w natarciu. Aktualnie najlepszy twórca komiksów dziecięcych wydaje kolejny album, tym razem do scenariusza Macieja Jasińskiego i z kolorami Norberta Rybarczyka. Pierwsza część „Detektywa Misia Zbysia na tropie” (kolejne części w planach) to przygodowo-kryminalna historyjka dla najmłodszych. Klasyczny chandlerowski detektyw został tu przefiltrowany przez bajkowy klimat, a skomplikowana intryga uproszczona do percepcji trzylatka. Mamy więc bardzo prostą opowieść o złodzieju miodu, którego dwójka głównych bohaterów (Miś Zbyś i Borsuk Mruk) ma szybko odnaleźć. Sama zagadka i narracja są bardzo uproszczone, a główni bohaterowie zmierzają jak po sznurku do rozwiązania intrygi. Jest to jednak zrozumiałe, bo komiks skierowany jest – a przynajmniej sprawia takie wrażenie – do dzieci w wieku przedszkolnym. Sam jednak zastanawiam się czy w erze porąbanych kreskówek z Cartoon Network, czy książeczek dla dzieci o kreciku z kupą na głowie, taki „Detektyw Miś Zbyś na tropie” ma rację bytu. Wierzę, że tak, i że komiks ten stanie się ulubioną „lekturą” dzieci, które czytać jeszcze nie potrafią.

NALEŚNIKI Z JAGODAMI

Premiera 2 września 2013

scen. i rys.: Szaweł Płóciennik wyd.: Publikacje Kreatywne 7/10

Szaweł Płóciennik to człowiek wielu talentów, gość, który z każdym kolejnym pomysłem szuka też najlepszej dla niego formy. Maluje obrazy, ma zespół muzyczny, gra solo i oczywiście (oczywiście nie dlatego, że to obowiązek, ale dlatego, że jesteśmy – helou?! – w takim a nie innym dziale) robi komiksy. Zresztą i w komiksach szuka różnych form. Każda z jego kolejnych publikacji to inny styl opowiadania, któremu towarzyszy inny styl rysunku. „Naleśniki z jagodami” to więc kolejny eksperyment formalny autora, komiks bez słów, z teoretycznie szkicowym rysunkiem i świecowym (od kredek świecowych) kolorem. Wszystko po to, by forma idealnie współgrała z treścią. Bo współgra idealnie. Płóciennik zrobił komiks dla dzieci, ale nie nowoczesny, z szalonymi postaciami i kosmicznymi przygodami, a klasyczny, może nawet staroszkolny, obyczajowy i względnie (bo nie do końca) realistyczny. To trochę taka nostalgiczna opowiastka z wakacji (nie mylić z „Pamiętnikami z wakacji”), w której trójka młodych chłopaków przeżywa małą-wielką przygodę. Małą, bo chodzi o zwykłe pójście po zakupy, ale wielką, bo fantazja chłopaków sprawia, że każda drobnostka na ich drodze rośnie do rangi gigantycznego wydarzenia. „Naleśniki z jagodami” to bardzo ciepły komiks, który mimo paru niedociągnięć (jak niekiedy nieśmieszne gagi) jest miłym powiewem przyjemnej nostalgii. WWW.HIRO.PL


tekst | JĘDRZEJ BURSZTA

DOSTATEK

Michael Crummey

wyd.: Wiatr od morza 8/10 Powieść z nurtu realizmu magicznego, z którym niekoniecznie kojarzy się literatura kanadyjska. Pochodzący z Nowej Fundlandii Crummey przedstawia w „Dostatku” sagę dwóch irlandzkich rodzin zamieszkujących niegościnne wybrzeże wyspy. Na przestrzeni lat rody Devine’ów oraz Sellersów łączą różne prywatne zatargi, przez lata skrywane romanse i niewyjaśnione sekrety, których źródła upatrywać można w pojawieniu się tajemniczego Judy – bladoskórego niemowy, który pewnego dnia zostaje odnaleziony we wnętrzu martwego wieloryba. Nowofundlandzki Jonasz staje się mimowolnym punktem zaczepienia dla rozłożonej na wiele lat i pokoleń historii, która ukazuje ciężkie życie ubogich rybaków, podzielonych między sobą nie tylko przez krewkie charaktery, ale i spory religijne. W „Dostatku” silna podbudowa obyczajowa przenika się z oniryczną rzeczywistością wysnutą z miejscowych legend; trochę jak u Márqueza, symbolicznego patrona prozy Crummeya, to, co magiczne, w krzywym zwierciadle odbija znacznie mniej pociągającą codzienność, nadając pokręconym losom wyspiarzy dodatkowego smaku nierzeczywistości. „Dostatek” nie zbacza jednak z głównego narracyjnego szlaku: to pięknie napisana opowieść o prawdziwych ludziach, a nie papierowych bytach, a przy okazji intrygująca wyprawa do historycznego serca Nowej Fundlandii.

STATEK ŚMIERCI

Yrsa Sigurdardóttir wyd.: MUZA SA 6/10

Kryminały skandynawskich autorów od kilku lat robią na polskim rynku furorę. Zasłużenie, bo pisarze z Północy potrafią w fabułę rasowo kryminalną wpleść niezwykle wysublimowane rozważania o stanie współczesnego społeczeństwa, przez co ich powieści nabierają ciężaru antropologicznego – złapanie mordercy to niekoniecznie sedno sprawy. Pochodząca z Islandii Yrsa Sigurdardóttir, z wykształcenia inżynier budowlany, zyskała rozgłos świetną serią thrillerów o prawniczce Thorze, która w najnowszym tomie poszukuje siódemki pasażerów zaginionych na feralnym rejsie. Powieść ma też ambicję, żeby trochę postraszyć czytelnika, stąd też rozdziały dokumentujące wydarzenia rozgrywające się na luksusowym jachcie ubarwione są horrorowym repertuarem – trzeszczenia pokładu, dziwne dźwięki dochodzące z pustych kabin, znikające ciała i uporczywe koszmary senne. „Statek śmierci” pozostaje jednak pierwszorzędnym kryminałem, a prawniczka Thora podąża śladem realnych przestępców; najwięcej poszlak odnajduje zaś w… nudnych papierach: umowach, dokumentacjach, ubezpieczeniach. Świetnie skonstruowana, trzymająca w napięciu i do końca myląca tropy powieść – a przy tym dojmująco pesymistyczna, będąca dowodem na to, że spośród skandynawskich państw to Islandii należy się miano krainy najmroczniejszej.

WURT

Jeff Noon wyd.: MAG 9/10

Jubileuszowa reedycja z okazji dwudziestolecia wydania. „Wurt” to psychodeliczna powieść science fiction, która od pierwszych stron porzuca jakiekolwiek pretensje do prozy realistycznej (a przynajmniej podlegającej zasadom nauki), zamiast tego wciągając w bogaty, halucynogenny wieloświat alternatywnej wizji Manchesteru. Grupa bohaterów zgromadzona wokół Skryby poszukuje jego zaginionej siostro-kochanki, wspomagając się tytułowym wurtem – występującym w formie wielokolorowych piórek narkotykiem, który po zaaplikowaniu przenosi członków gangu do odmiennej, wirtualnej rzeczywistości. Naturalnie, granica pomiędzy prawdą a fałszem szybko staje się umowna, a autor bezlitośnie pogłębia schizoidalne odjazdy swoich postaci, wprowadzając jedną tajemnicę za drugą i ciągle mieszając szyki poszukiwaczom. „Wurt” Jeffa Noona to propozycja dla miłośników odjechanej, surrealistycznej fantastyki, która nie gubi jednak po drodze sensownej fabuły, pozycja słusznie zaliczana w poczet współczesnej klasyki gatunku. Miłośnicy Williama Gibsona też będą zachwyceni.

WWW.HIRO.PL


LARIAN STUDIOS PC 8/10

Nowy album

GOLDFRAPP SAINTS ROW IV Tales Of Us Nowa, liryczna odsłona grupy. Wszystkie piosenki (oprócz jednej) opowiadają historie w pierwszej osobie, wspólnie układając się w opowieść o niełatwej miłości, niepewności, halucynacjach, baśniach, współczesnym folklorze i odkupieniu. Poetyckie i pełne delikatności brzmienie, będące czymś całkowicie nowym w muzyce Goldfrapp, już spotkało się z pozytywną opinią krytyków muzycznych – magazyny Mojo i Q przyznały płycie po cztery gwiazdki.

DEEP SILVER PC, PS3, X360 8/10

„Magiczny” – magazyn Q

Już w sprzedaży

THE BUREAU: XCOM DECLASSIFIED 2K GAMES PC, PS3, X360 7/10

A Warner Music Group company

Najnowsza gra niewielkiego belgijskiego studia Larian łączy w sobie kilka gatunków. Akcja toczy się w świecie, w którym magia spotyka się z technologią. Wcielamy się w rolę księcia, w którego żyłach płynie smocza krew, walczącego ze złym rodzeństwem o tron po śmierci króla. Rozgrywka opiera się na wznoszeniu budowli, produkcji wojsk i rozmieszczaniu ich w poszczególnych prowincjach na mapie świata, co realizowane jest w systemie turowym, a także na podejmowaniu politycznych i ekonomicznych decyzji. Robimy to na podstawie próśb i sugestii możnych, reprezentujących interesy pięciu zamieszkujących królestwo ras: nieumarłych, elfów, krasnoludów, jaszczuroludzi oraz chochlików. Twórcy wykazali się poczuciem humoru, a spory, które musi rozwiązywać bohater, nawiązują do naszego świata – np. elfy domagają się dopuszczenia małżeństw homoseksualnych i legalizacji „zioła do palenia, które uśmierza ból”. Ważnym elementem gry są również spektakularne, strategiczne bitwy, w czasie rzeczywistym. Poza dowodzeniem różnorakimi jednostkami możemy również przemienić się w smoka i latając, razić wojska przeciwników ogniem i magią. Bitwy można rozgrywać również w trybie rozgrywki wieloosobowej przez internet. „Dragon Commander” to świetna propozycja dla wszystkich fanów strategii.

Seria „Saints Row” konkurowała początkowo z „Grand Theft Auto”, by z czasem wyrobić własny, totalnie absurdalny klimat, połączony z przyjemną rozgrywką, oferującą graczowi maksymalną swobodę. Nie inaczej jest w przypadku części czwartej, która została stworzona w myśl zasady „więcej i lepiej”. W grze wcielamy się w rolę przywódcy tytułowego gangu Świętych, który zostaje mianowany prezydentem USA. Niestety, bohater nie może zbyt długo nacieszyć się piastowaną funkcją, bowiem kraj zostaje najechany przez kosmitów, a on sam trafia do więzienia w postaci komputerowej symulacji miasta. Do dyspozycji gracza zostaje oddana duża metropolia, w której rozegrać możemy wiele różnorodnych misji, opartych nierzadko na totalnie zwariowanych koncepcjach. Warto dodać, że twórcy bardzo często nawiązują przy tym do kinematografii oraz innych gier wideo. Tradycyjnie, swojego bohatera lub bohaterkę możemy dowolnie spersonalizować, począwszy od precyzyjnego określenia cech wyglądu, kończąc na dziesiątkach dostępnych ubrań i tatuaży. Nowością są natomiast nadprzyrodzone moce, takie jak np. superszybki bieg. W grze zaimplementowano również opcję kooperacyjnego przechodzenia kampanii przez internet. Jeśli w grach lubicie swobodę i humor, nie zawiedziecie się na „Saints Row IV”.

Produkcja stanowi połączenie trzecioosobowej strzelaniny oraz taktycznych elementów znanych z gier strategicznych z serii „UFO”. Akcja toczy się w 1962 roku. W środku zimnej wojny Stany Zjednoczone zostają zaatakowane przez nieznanych sprawców. Pada łączność. Znikają ludzie. CIA traci kontakt z prezydentem. W zaistniałej sytuacji w trybie natychmiastowym zostaje oddany do użytku supertajny podziemny kompleks wojskowy, gdzie rozpoczyna działalność agencja XCOM, której celem jest przeciwdziałanie atakowi. Okazuje się jednak, że za sprawą nie stoi ZSSR, a ludzkość została zaatakowana przez przybyszów z kosmosu. Zadaniem agenta Williama Cartera – w którego wcielamy się w grze – jest poznanie zamiarów najeźdźców i powstrzymanie inwazji. Rozgrywka składa się z misji wykonywanych na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Każda ma konkretny cel, np. uratowanie naukowca, który pomoże badać pozyskane technologie obcych, ale najważniejszym aspektem jest walka, oparta na wykorzystaniu systemu osłon oraz komend, które możemy wydawać dwóm towarzyszącym nam agentom. Atutem gry jest świetny design lokacji i wyposażenia postaci (retrofuturyzm) oraz klimat przywodzący na myśl „Z archiwum X”. Na minus należy jednak zaliczyć bardzo dużą liniowość rozgrywki.

tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

DIVINITY: DRAGON COMMANDER


KLUB

ŚWIATA KOMIKSU

www.swiatkomiksu.pl

Komiks polecają:

ARCYDZIEŁO ŚWIATOWEGO KOMIKSU

SKĄD PRZYBYLI STRAŻNICY

© DC COMICS 2013

PRZEDSTAWIA

PREMIERA: 9 WRZEŚNIA 2013 Reklama Watchmen Hiro.indd 1

8/7/13 1:26:35 PM


NEWSGAMES

w służbie prawdy tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

PRZEZ DŁUGIE LATA GRY WIDEO POSTRZEGANE BYŁY GŁÓWNIE JAKO PRYMITYWNA ROZRYWKA, POZOSTAJĄCA W TYLE ZA LITERATURĄ CZY KINEMATOGRAFIĄ. ZE WZGLĘDU NA INTERAKTYWNOŚĆ I ANGAŻOWANIE GRACZA CZĘSTO PRZYPISYWANO IM NEGATYWNY WPŁYW NA ODBIORCÓW. CO CIEKAWE, OD POCZĄTKU NAJBARDZIEJ ATAKUJĄCYM GRY MEDIUM POZOSTAJE TELEWIZJA, NIEGDYŚ POWSZECHNIE KRYTYKOWANA ZA OGŁUPIANIE SPOŁECZEŃSTW I ODCIĄGANIE LUDZI OD CZYTANIA PRASY. TERAZ JEST JEDNAK INACZEJ…

Gry wideo stały się najprężniej rozwijającą gałęzią branży rozrywkowej, a popularność garażowych, niezależnych produkcji doprowadziła do olbrzymiej różnorodności gatunku, formy i treści. Coraz częściej pojawiają się głosy, że poszczególne produkcje można już postrzegać nie jako efekt pracy rzemieślnika, tylko dzieła sztuki. W międzyczasie wytworzył się również zupełnie odwrotny nurt. Serious games, czyli gry, w których rozrywka stanowi jedynie dodatek do konkretnej użytkowej funkcji, wykorzystywane w reklamie, edukacji, badaniach naukowych, czy w wojsku. Najbardziej interesującym podgatunkiem serious games są jednak tzw. newsgames – wirtualna, interaktywna publicystyka, której celem jest zwracanie uwagi opinii publicznej na ważne lub kontrowersyjne tematy. Ze względu na swój charakter, czyli dopasowanie do aktualnych wydarzeń, newsgames są często nieskomplikowane, przez co przypominają gry z lat 70. i 80., a można w nie zagrać za darmo w internecie. Dla twórców liczy się bowiem dotarcie do jak największej liczby odbiorców oraz skłonienie graczy do zastanowienia nad konkretnym zagadnieniem. Za wydarzenie, które było impulsem do narodzin gatunku, uważa się atak terrorystyczny na wieże World Trade Center 11 września 2001 roku. Nazwę newsgames oraz charakterystykę gatunku wymyślił Gonzalo Frasca, pracownik Centrum Badania Gier Komputerowych działającego przy Uniwersytecie Technologii Informacyjnych w Kopenhadze, będący jednym z pionierów współczesnej ludologii, czyli badania gier. Założył on wówczas studio Newsgaming.com, którego pierwszą produkcją była gra „September 12th”. Poruszała ona tematykę amerykańskiego odwetu w Afganistanie za atak na WTC, zaś jej celem było uświadomienie odbiorcom, że przemoc zawsze rodzi przemoc. Gracz wciela się w rolę strzelca, którego zadaniem jest zastrzelenie terrorystów ukrywających się w tłumie przechodniów spacerujących w afgańskim miasteczku. Gra skonstruowana była tak, by nie dało się zabić wrogów bez ofiar wśród cywili oraz zniszczeń okolicznych budynków. Wraz z przebiegiem rozgrywki przechodnie zaczynają opłakiwać zmarłych, z rozpaczy zasilając szeregi terrorystów. W ciągu miesiąca od premiery „September 12th” w grę zagrało ponad

94 gry

sto tysięcy internautów. Drugą i niestety ostatnią produkcją studia Newsgaming.com była natomiast gra „MADRID” wydana w 2004 po zamachu w Madrycie. W tym przypadku celem twórców nie było jednak zmuszanie gracza do zastanawiania się nad problemem – rozgrywka polegała na zapalaniu świeczek w dłoniach widniejących na ekranie ludzi, zaś całość była po prostu formą hołdu i okazją do zadumy nad tragedią, która dotknęła Hiszpanię. Drugim najważniejszym twórcą gatunku newsgames i jednocześnie badaczem elektronicznej rozrywki jest Ian Bogost, profesor z Georgia Institute of Technology, założyciel studia Persuasive Games. Jest on również twórcą terminu persuasive games (gry perswazyjne), którym to określa produkcje nastawione na silne odwoływanie się do emocji gracza. Zaliczają się do nich również newsgames, które powstają w studiu założonym przez Iana Bogosta do dziś. Jedną z najsłynniejszych produkcji Persuasive Games jest symulator zarządzania kontrolą bagaży na lotnisku zatytułowany „The Arcade Wire: Airport Security”. Gra stanowiła odpowiedź na zaostrzenie przepisów w 2006 roku, zaś zadaniem gracza było rekwirowanie zakazanych przedmiotów, których lista bardzo szybko narastała. Warto dodać, że w 2007 roku studio podpisało umowę z „New York Timesem”, w wyniku której tworzone przez nie gry typu newsgames pojawiają się na stronie dziennika na równi z publicystyką. Amerykański dziennik zaangażował się w temat dziennikarstwa realizowanego poprzez gry na tyle, że od kilku lat współorganizuje hackatony (imprezy polegające na wspólnym programowaniu), których celem jest tworzenie właśnie przemawiających do społeczeństwa newsgames. Tych pojawia się coraz więcej i poruszają najróżniejsze tematy – od walki z chorobami począwszy, kończąc na problemach zwalczania przestępczości narkotykowej. Biorąc pod uwagę, że gatunkiem zainteresował się jeden z największych amerykańskich dzienników, można śmiało stwierdzić, że za sprawą newsgames powoli dokonuje się w publicystyce mała rewolucja. Ludzie mają dość biernego odbierania informacji, zaś gry zachęcają ich do działania i zainteresowania się tematem głębiej. Jak widać, elektroniczna rozgrywka nie musi być nawet sztuką, by stać się czymś więcej. I być może dlatego tak bardzo nie lubią ich gadające głowy, spoglądające na nas z ekranów telewizorów. WWW.HIRO.PL


JUSTIN

TIMBERLAKE GEMMA

ARTERTON ORAZ

BEN

AFFLECK GRAS Z. A LB O P R ZEG RY WA S Z.

ŚLEPY T RAF www.slepytraf.pl

W KINACH OD 18 PAŹDZIERNIKA PROPERTY OF FOX. PROMOTIONAL USE ONLY. SALE, DUPLICATION OR OTHER TRANSFER OF THIS MATERIAL IS STRICTLY PROHIBITED.


DETROIT

upadek olbrzyma tekst | KAROLINA BŁASZKIEWICZ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

KIEDYŚ DRUGIE NAJBOGATSZE MIASTO USA, POTĘGA MOTORYZACJI I KOPALNIA MUZYCZNYCH TALENTÓW. DZISIAJ STOLICA PRZESTĘPCZOŚCI, GDZIE MIESZKANIE MOŻNA KUPIĆ NAWET ZA KILKA DOLARÓW. DETROIT Z TELEDYSKÓW EMINEMA I OSCAROWEGO „SUGAR MANA” OGŁOSIŁO BANKRUCTWO. JAKIE PONIESIE KONSEKWENCJE? OD MOTOR CITY DO GHOST TOWN Miasto niegdyś hołubione za przyjmowanie niewolników i emigrantów miało być olbrzymem. Założone przez niejakiego, nomen omen, Cadillaca, dążyło do wypełnienia swojego przeznaczenia. Fabryki Forda, Chryslera i General Motors wprawiły Detroit w ruch – dosłownie. Kiedy ogląda się filmy z lat 50., można odnieść wrażenie, że jedynym celem tego miasta był właśnie ruch. A wokół niego kręciło się wszystko. Powstały więc szerokie drogie i autostrady, reklamowane jako te, którymi mieszkańcy łatwo dostaną się do pracy. Nikt nie zawracał sobie głowy, że trudniej już było przy nich mieszkać. Hałas łagodziły dźwięki płynące z legendarnej wytwórni Berry’ego Gordy’ego. Motown – skrót od nazwy Motor Town – wpłynęła na gust Amerykanów i Europejczyków, szlifując takie diamenty muzyki jak Michael Jackson (wówczas członka The Jackson 5), Marvin Gaye czy Diana Ross. W mieście, gdzie większość stanowią Afroamerykanie, miało to ogromne znaczenie. Przyszłość pokazała jednak, że będzie pierwszą rysą na idealnym obrazie dawnego ośrodka abolicjonizmu. W 1967 roku rozpętało się tam prawdziwe piekło – zamieszki na tle rasowym tłumione przez Gwardię Narodową trwały 5 dni, zabijając kilkadziesiąt osób. Na tym tragedia miasta się nie skończyła: upadały wielkie fabryki, a biała ludność ze strachu opuszczała centra. Pół wieku później Detroit przypomina pustynię. Przestrzeń niegdyś eksplorowana, tętniące życiem drogi, przepełnione parkingi to przeszłość. Ludność zamieszkuje dwie trzecie tego, co pozostało – reszta świeci pustkami, a raczej straszy i przygnębia. Nie ma już łagodnej muzyki Motown, jest odgłos przeładowywanej broni. Nie wszystkich to jednak przeraziło. DETROIT ŻYJE / DETROIT GINIE Najpierw byli artyści. W pustce znaleźli coś inspirującego. Wynajmowali zrujnowane mieszkania i w nich tworzyli. Swoim przybyciem zaktywizowali lokalnych społeczników. W dokumencie „Detroit Lives” przekonywali, że jeśli znajdziesz się na dnie, możesz już się tylko od niego odbić. Po mieście widzów oprowadza Johnny Knoxville, pokazując swoje nieznane dotąd oblicze, jakby chciał podkreślić, że Detroit także je ma. Pojawiła się bowiem szansa na

96 zjawisko

odrodzenie – artyści, dizajnerzy, muzycy i przedsiębiorcy chcieli wpłynąć na miejsce, w którym żyją. Opustoszałe fabryki zmieniły się w siedziby makroi mikroprzedsiębiorstw. Powoli powstawały projekty rewitalizacyjne, w których ważną rolę miały odgrywać kultura i ekologia. Jeden z aktywistów, Tommy Barlow, żywił przekonanie, że nie ma raczej już podobnego miejsca, gdzie ludzkie możliwości mogą być tak realizowane. Ta wiara jednak została mocno nadszarpnięta, bo Detroit przyciągając podobnych mu, ściągnęło na siebie kłopoty w postaci gentryfikacji. Przekształcanie poprzemysłowej dzielnicy w obszar przeznaczony dla klasy średniej nie budzi entuzjazmu zwykłych obywateli. Do miasta za aktywistami przybywali ludzie, którzy w ruinach wywęszyli interes. Kupowali ledwo stojące budynki, remontowali je, płacąc przy tym małe podatki, a później sprzedawali z dużym zyskiem. Chcieli w ten sposób powtórzyć sukces Williamsburga, niegdyś żydowskiej dzielnicy Nowego Jorku, później artystycznej mekki, choć dziś bardziej żyły złota dla przedsiębiorstw. Porównanie z nim nie było jednak trafione, bo gentryfikacja w Detroit nie jest typowa – nie obejmuje jednej dzielnicy, ale wiele i to przypominających wysepki na oceanie. Jakiekolwiek gentryfikatorzy mieli intencje, stracili poparcie mieszkańców, którzy narzekają już nie na to, że wszyscy wyjeżdżają, ale że wprowadzają się nowi. Nowi, którzy – chcąc, nie chcąc – odbierają im domy. Emocje wzięły górę. Zaczęło się wybijanie okien i podpalanie nowo zajętych budynków. Źródłem problemu nie było jednak bezprawne wchodzenie w czyjąś przestrzeń, ale brak komunikacji. Nikt nie kwapił się do prowadzenia rozmów z mieszkańcami, bo nie załatałyby one rosnącej dziury w budżecie. Nie jest tajemnicą, że w Detroit stopa bezrobocia od dawna przekraczała średnią krajową. Do tego wyludnianie miasta przez klasę średnią ciągnęło za sobą wyższe świadczenia społeczne, a pieniędzy nie przybywało. Władze stać na zatrudnienie 10 tysięcy osób, co w 700-tysięcznym mieście wydaje się niesmacznym żartem. Bezrobotni musieli zaciągać pożyczki, których nie mogli spłacić, więc banki zajęły ich domy. Dzisiaj takich domów jest 100 tysięcy. Oliwy do ognia dolewa fakt, że oficjele też mają swoje za uszami – jeden z byłych burmistrzów, Qwame Kilpatrick WWW.HIRO.PL


został skazany przez sąd za korupcję i defraudację środków publicznych. O tym, że miasto ogłosi bankructwo, prasa pisała już od kilku lat. Kwiecień 2013 roku miał być ostatnim miesiącem chwiejącego się, ale wciąż olbrzyma. Upadek nastąpił trzy miesiące później – Detroit dobiły zbyt duże wydatki i branie kredytów na pokrycie długów. Rządzący muszą teraz dokonać kolosalnych zmian, żeby spłacić 18,5 miliarda dolarów Ameryce. Plan ratunkowy oznaczałby budowę hali hokejowej, nowej kolei i dróg, chociaż nie wiadomo, kto będzie z tego korzystać. Szykują się też cięcia – Detroit oszczędzi nawet na emeryturach. Czyżby oznaczało to, że miasto umarło? Niekoniecznie. ZIELONA DROGA DO ODRODZENIA Phillip Laurie, reżyser filmu „After the Factory”: Tu są najgorsze w kraju szkoły publiczne, ludzie nie wierzą w nic, ale pulsujące w wielu miejscach inicjatywy dają kopa, zarażają optymizmem. Dla wielu ludzi sam fakt mieszkania w Detroit staje się „sprawą", której się poświęcają. Zaletą miasta tak zdegenerowanego jest to, że można je tworzyć w zasadzie od zera. Jego słowa znajdują potwierdzenie – mieszkańcy nie są bezradni i pokazują to nawet ozdabiając zrujnowane domy kwiatami. Większe wrażenie robią jednak pola uprawne między fabrykami. Oddolna inicjatywa miejskiego rolnictwa zwraca uwagę świata, szczególnie teraz, gdy miasto oficjalnie zbankrutowało. Niemałym zaskoczeniem jest, że całe społeczności uczą się uprawiania ziemi. Nie potrzebują do tego pieniędzy, bo nasiona i przyrządy otrzymują za darmo. W ten sposób piaszczyste tereny Detroit zmieniają się w farmy. Dzisiaj ich liczba wynosi niemal 1400, co ma szczególne znaczenie społeczne – bezrobotni i najczęściej niepiśmienni mieszkańcy odzyskują poczucie własnej wartości. Z drugiej strony są wykształceni młodzi, którzy w miejskim rolnictwie odkryli samowystarczalność. Mówi się, że Detroit staje się mekką urban agriculture, co przyciąga ludzi spoza Michigan, szukających alternatywnego stylu życia. W upadającym mieście widzą początek ewolucji całego kraju. Detroitczycy im wtórują, mówiąc z przekonaniem: „Mamy w sobie siłę, aby stworzyć nowy świat” – nawet po upadku olbrzyma.

WWW.HIRO.PL

zjawisko 97


DAWID VS. GOLIAT o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem

poniatówka everywhere

tekst i foto | DAWID KORNAGA

NIE LUBIĘ SPĘDZAĆ WAKACJI W KRAJU. NIE PRZEZ IGNORANCJĘ CZY NIEUKRYWANĄ NIECHĘĆ DO ODGŁOSU BUDZĄCYCH SPRAWIEDLIWIE LUD WIERZĄCY I NIEWIERZĄCY DZWONÓW KOŚCIELNYCH. NIE. PO PROSTU NA CO DZIEŃ MAM WRĘCZ PRZESYT NASZEGO UKOCHANEGO SZELESZCZĄCO-SYCZĄCEGO JĘZYKA, WIĘC GDY MOGĘ BYĆ GDZIE INDZIEJ, TO JESTEM Taki lifestylowy eskapizm nie ma w sobie niczego złego. Ot, gdziekolwiek, byle daleko od Polski. Od Sopotu, Zakopanego, Krakowa. Miast ukochanych i znienawidzonych. Bo to, bo tamto. Na każde miejsce zawsze znajdzie się paragraf oskarżeń i słusznie uzasadnionych hejtów. Dobrze ponarzekać. Dobrze też pojechać gdzie indziej, za granicę, do ludów obco brzmiących, z umlautami i innymi udziwnionymi znakami diakrytycznymi. Dobrze doznać tam paru upokorzeń, by potem wrócić do siebie i docenić po chłopsku, co się ma na co dzień. Więc w miarę możliwości tak właśnie robię – bez marudzenia i zakamuflowanych pretensji. Jednak Polska jako taka, co by nie mówić, jest pełna wyjątkowych atrakcji. Dokładnie tak – tekst jak z jakiegoś folderu reklamowego dla nierozgarniętych wycieczkowiczów z krajów dalekiego Wschodu. Naturalnie, są Polski różne. Minipolski. Na przykład dla stołecznych utracjuszy i posthipsterów Ta-Właściwa-Polska umiejscowiona jest na Placu Zbawiciela. Plan B i Charlotte stanowią nabrzeże przyjemności, Warszawska i co na jej linii – góry innych, równie miłych doznań. Uczeni w miejskich trendach twierdzą, że to już passé, że centrum przeniosło się na tzw. Poniatówkę, plażę po praskiej stronie przy moście Poniatowskiego. Poczekajmy, kiedy zelży upał, a ci, co teraz udzielają się w Temacie Rzeka, walcząc z komarami i muszkami, pełni pokory wrócą tam, gdzie jest gdzie się ukryć przed deszczem, mrozem i wichrem.

Żarłoki, gaduły i bogacze przesiadują w Polsce warszawskiej na Poznańskiej, w Bejrucie, Krakenie, Tel Awiwie. Lansiarze pozujący na mieszkańców berlińskiej Prenzlauer Berg odchudzają portfele i testują skuteczność PayPassów i PayWaveów w lokalach na Powiślu… Każde większe miasto ma takie lokalizacje, w których zawsze coś się dzieje i bynajmniej nie są to mordobicia oraz utarczki słowne między kibicami rywalizujących drużyn. Polska jest więc pełna wyjątkowych atrakcji, które i mnie pociągają, bo nie zawsze chce się wydać parę paczek na wylot tam czy tu, nie mówiąc o lotniskowej mordędze, opóźnionych samolotach, dłużących się odprawach, ciężkich bagażach. I czasie. Co więc? Więc tyłek w troki, prosto na fotel w Polskim Busie lub własnym pojeździe zmechanizowanym i wio, tam, gdzie kolejna odsłona Polski z lokalną Poniatówką. Niestety, jest jedno ale. Zamiast wyjechać w ucieszny zakątek, gdzie morza szum, ptaków śpiew, o pływających majestatycznie łabędziach nie mówiąc, gdzie cisza, spokój, afirmacja jestestwa, mnie ciągnie tam, gdzie emocje drzemać nie lubią, zamiast morza szumu odgłos spływającego z butelki do kieliszka wina, piwa, wódki, ptaki zastąpione przez klaksony, gwar gawiedzi, cisza skanselowana, spokój może po trzeciej nad ranem, o ile! Afirmacja dziania się, słowem, ni chwili, by odetchnąć, odpocząć od nie wiadomo czego i dlaczego. Szatan gorączki opanowuje mnie od stóp do głowy. Ale właśnie tu, w Polsce. Też tak macie? A może jednak spokojniej, bardziej wysublimowanie, daleko od ludzi, w ustroniu,

w toi-toi, gdzieś tam, gdzie wzrok nie sięga, a jak sięga, to ledwo, ledwo. Pierwszy przykład dosłownie z brzegu. Ostróda. Bo nie potrafię jechać na zadupie. Kilka razy byłem, to się sparzyłem. Giżycko, Mikołajki, w sumie metropolie żeglarskie, jest gdzie zjeść, napić się, zobaczyć, co nowego w świecie mazurskim. Ale już Mrągowo, nuda, bracie. Raz do roku kilkuset szaleńców bawi się w naśladowanie countrymenów, kowbojów i Winnetou. Ich sprawa. Kto nie w tym, ziewa. Chodzi i ziewa z nudów, szukając nadaremno swojej małej prywatnej Poniatówki. Największy koszmar mazurskiej włóczęgi: Bęsia, ośrodek wypoczynkowy nad jeziorem Bęskim. Tam, gdzie diabeł zaprasza do łóżka, komary mają dwa metry, a gęsi chodzą na luzaku po Bęsi. Miejsce idealne dla miłośników wymęczonego eskapizmu. Rodzinek, które nie znają dobrze języka polskiego, więc nigdzie nie wyjadą, chyba że tu, do siebie, gdzie nie będą czuły się zagrożone przez obcych, obcobrzmiących i wyglądających. Niechciana Mekka kolonistów i obozowiczów, którzy dają zarabiać okolicznym sklepikom z piwem i paluszkami drugiej świeżości. Dla takich jak ja, miejskich pątników – archetyp koszmaru wakacyjnego. Rozumiem, szanuję, dziękuję, więcej nie skorzystam. Więc poszukiwania, że jeśli coś się dzieje, to gdzie? No gdzie? Wywiad donosi, Ostróda. W życiu bym nie pomyślał. Ryzyko przez weekend, najwyżej trudno, będzie płacz i dopijanie ciepłego, limonowego radlera w ramach ugłaskania obrażonego egotyzmu. Jakie zdziwienie po wylądowaniu. Deptak przy jeziorze Drwęckim. Restauracje, lodziarnie, fontanny, hotele, ławki, rzeźby, murale, kosze na śmieci. Wypożyczalnia sprzętu wodnego. Ścieżka rowerowa. Marina. Usta otwarte, oczy wpatrzone. Samorząd idealnie wykorzystał unijne dotacje. Burmistrz ma zapewnione cztery kadencje do przodu. Nie ma jak za co się zabrać, tyle atrakcji. Ledwo obiad, już to, już tamto. Nogi bolą od chodzenia. Ostróda, Ostróda, tu nie spotka cię nuda, nucę po paru rozwesalaczach egzystencjalnych. Poniatówka na dobre rozkręca się pod wieczór. Tak rozkręca, że wielu okolicznych czilałtuje się z widokiem na fale. Jeden się zatacza, drugi śpi, trzeci pływa. Klub Inferno otwiera swoje wrota. Nie, tam nie pójdziemy, tam diabeł bez ostrzeżenia wali po twarzy przyjezdnym, co widać przed wejściem, gdzie koczuje sześciu (sic!) ochroniarzy, kasując dziesiątaka za wjazd. Ostróda, mazurska Poniatówka. Łabędzie już śpią, weekendowi turyści zaczynają swój fun. Dwumetrowe komary gotują się do łowów. Świetnie!

DAWID KORNAGA – PROZAIK, AUTOR OPOWIADAŃ I POWIEŚCI, M.IN. „GANGRENY”, „SINGLI+” I „CIĘĆ”. STYPENDYSTA MIĘDZYNARODOWEGO PROGRAMU LITERACKIEGO DAGNY ORAZ INSTYTUTU GOETHEGO. POSZUKIWACZ I INICJATOR FABUŁ. UZALEŻNIONY OD MIEJSKIEGO HAŁASU. MIESZKA W WARSZAWIE.

98 felieton

WWW.HIRO.PL



MOJE HIRO czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić

tylko wyglądam jak kibol tekst i foto | MACIEJ SZUMNY

PRZEZ OSTATNIE DWA LATA, A WIĘC KIEDY JUŻ WIEDZIAŁEM, ŻE PRZENIOSĘ SIĘ Z AFRYKI DO AMERYKI, ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY MIEJSCOWY STYL ŻYCIA DOPROWADZAŁ MNIE DO SZAŁU, POCIESZAŁEM SIĘ, ŻE WKRÓTCE POWRÓCĘ DO „CYWILIZACJI”. TAM, GDZIE NIKT NIE WYŁĄCZA PRĄDU, INTERNET DZIAŁA SZYBKO, W SKLEPACH JEST MASŁO I TO W STU RODZAJACH, WSZYSCY SIĘ UŚMIECHAJĄ I PAKUJĄ RZECZY DO SIATEK, KIEROWCY PRZESTRZEGAJĄ PRZEPISÓW, TAKSÓWKI NIE WJEŻDŻAJĄ W CIEBIE NA CZOŁOWE, NIKT NIE PORZUCA PSÓW NA ULICY, PORTUGALSCY PODSTARZALI TURYŚCI NIE WKŁADAJĄ NASTOLATKOM RĄK W MAJTKI I NIKT NIE MYJE MOJEGO SAMOCHODU BEZ PYTANIA, ŻĄDAJĄC ZAPŁATY Samo pakowanie przebiegło nadzwyczaj sprawnie, chociaż kilkakrotnie okazało się, że kiedy myśleliśmy, że już wszystko zostało upchnięte w pudła, nagle, ni stąd, ni zowąd, pukała do drzwi jakaś komoda wypełniona po brzegi starymi majtkami albo koszulkami. I weź takiej wytłumacz, że te stare gacie to może sobie najwyżej do szuflady wsadzić. Radość z wyjazdu rozcieńczałem łzami, kiedy podczas kolejnych imprez pożegnalnych znowu to inna osoba zwierzała mi się, jak bardzo będzie tęsknić i jak bardzo zmieniłem rzeczywistość przez te trzy lata na Wyspach Zielonego Przylądka. Mam nadzieję, że to nie tylko słowa, bo naprawdę się starałem. Toasty za naszą przyszłość wznosili m.in. Pani Ambasador USA i Pan Ambasador Francji, ale najmilsza była impreza, którą zorganizowali dla nas Ochroniarze. Z wieloma z nich udało mi się zaprzyjaźnić, i byliśmy jedynymi „Amerykanami” (piszę w cudzysłowie, bo przecież mam polski paszport), którzy zadali sobie trud, żeby zapamiętać ich imiona. I miło jest, że co i raz pytają się na fejsie, jak nam się żyje za oceanem. Psy wysłaliśmy bezpośrednim lotem do Bostonu, a sami musieliśmy lecieć oficjalnym przewoźnikiem przez Europę. Wybraliśmy trasę przez Niemcy, bo Lufthansie można zawsze ufać. Zawsze, ale nie tym razem: kiedy dolecieliśmy do Monachium, okazało się, że lot będzie opóźniony o dwie godziny, z przyczyn technicznych. Trudno, najwyżej nie zjem na miejscu kolacji. Z dwóch godzin zrobiło się najpierw pięć, aż w końcu lot został odwołany i przeniesiony na następny dzień. Wszelkie informacje na temat zmian miałem z pierwszej ręki, i to zanim zostały ogłoszone, ponieważ zamiast wydzierać się na laski z centrum obsługi klienta, postanowiłem się do nich uśmiechać, współczuć, że muszą użerać się z kilkoma setkami niezadowolonych klientów i epatować empatią za ich trudny los, gdy muszą świecić oczami, a przecież same nie zepsuły tej niedziałającej lampki w samolocie! Następnego dnia rano, być może przez nowo zawiązane przyjaźnie, okazało się, że zostaliśmy przeniesieni do klasy biznes. I po prawie dziesięciu godzinach

100 felieton

bycia rozpieszczanymi w każdy możliwy sposób, złego słowa nie powiem na Lufthansę. Nawet jeśli czasem się spóźni. I kiedy w końcu stanęliśmy na terenie, gdzie wszystko w końcu miało mieć sens, w hotelu okazało się, że zgubili przesyłkę, która miała na nas oczekiwać, a w której był klucz i wszystkie dokumenty do naszego nowego samochodu, zakupionego wcześniej od innego dyplomaty, który kilka dni wcześniej wyleciał już do Ułan Bator. W związku z tym, aby odebrać nasze psy z New Jersey, gdzie czekały na nas z moją przyjaciółką, musieliśmy wynająć samochód. Zarezerwowaliśmy minivana, aby mieć miejsce na wszystkie klatki i klamoty. Następnego dnia, dziesięć minut po czasie, kiedy samochód miał już być podstawiony, odebraliśmy telefon, że niestety nie mają minivana i czy może być suv. Oesu, może. Dobrze, będą za piętnaście minut. Po półtorej godzinie czekania chcieliśmy już jechać do innej firmy wypożyczającej samochody, gdy w końcu pojawił się kierowca w fordzie edge. Ale żeby podpisać dokumentym, musimy jeszcze poczekać, bo manager jest zajęty. I wtedy zatęskniliśmy za Afryką. Najważniejsze, że psy są teraz z nami i ganiają wiewiórki, których nigdy wcześniej nie widziały. Specjaliści włamali się do naszego nowego samochodu przy pomocy balonika i prętu, i na szczęście w schowku był drugi klucz. Nie możemy jednak jeszcze zarejestrować wozidła, bo czekamy na nowe dokumenty, które krążą pomiędzy Stanami a Mongolią, toteż udaję, że jestem z Teksasu. Tak, mam kowbojki i kapelusz. I głupio mi, że kiedyś przeszkadzały mi napisy po hiszpańsku w miejscach użyteczności publicznej. Bo przez takie zachowanie niczym nie różniłem się od „kibiców” Ruchu Chorzów.

MACIEJ „EBO” SZUMNY – BLOGER I POETA, WIELBICIEL STARYCH CITROËNÓW. WCZEŚNIEJ ZWIĄZANY Z MARKAMI NIKE ORAZ REEBOK, DOPROWADZIŁ DO ROZKWITU KULTURY SNEAKERS W POLSCE. AKTUALNIE MIESZKA NA WYSPACH ZIELONEGO PRZYLĄDKA.

WWW.HIRO.PL






Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.