HIRO 1

Page 1

PAŹDZIERNIK NR 1 WWW.HIRO.PL

ISSN:368849

ZAŁÓŻ CZAPKĘ SKINIE komiks wulgarny

bmx-em po tokio NOWY IDOL WAMPIR

IZABELA TROJANOWSKA 100 NAGRÓD

do wygrania

wszystko czego dziś chce



INTRO HIRO 1

foto okładka | patrycja toczyńska

przygarnij kropka INFO

wszystko pomiĘdzy

RECENZJE

8 California Stories Uncovered 10 Pepsi Vena Music Festival 13 Warszawski Międzynarodowy

16

Festiwal Filmowy

Izabela Trojanowska

usłyszeliśmy w rozmowie okładkowej bardzo pouczające zdanie. Że jak się jest tym pierwszym, to nie ma przebacz. I że demolka w słusznych celach to takie konieczne minimum. No to trochę naprzestawiamy. HIRO Free to nowa odsłona kultowego HIRO. gdzie te nowości? Hiro free To pierwszy bezpłatny magazyn kulturalny mocny przede wszystkim treścią. To ekskluzywne wywiady. To wyraziste recenzje. To najlepsi autorzy i felietoniści, których nie znajdziesz nigdzie indziej. Co najważniejsze – zupełnie za darmo. Weź sobie. MIEJSCA, W KTÓRYCH JESTEŚMY

22 Wampir jest cool 26 Mad Men. Serial dekady 30 Peter Milligan. Scenarzysta niedoceniony 34 Japońskie subkultury 38 BMX-em po Tokio

46 Muzyka

42

48

Brachaczek i Fochmann

Film 50 Książka / Komiks 51 Teatr

ucho w Gdyni

Koncertowe centrum Trójmiasta. Grają tu rockowe gwiazdy i poczatkujące lokalne zespoły, gitary krzyżują się z hip-hopem i jazzem. Ale Ucho to nie tylko muzyka. Odbywa sie tu także festiwal literacki Słowo w Uchu. Klub muzyczny Ucho mieści się przy ulicy św. Piotra 2.

52 Gry

redaktor naczelna:

Angelika Kucińska angelika.kucinska@hiro.pl redaktor prowadzący:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl KOREKTA:

Ewa Kiedio SKŁAD:

Piotr Dziewulski dziewul@hiro.pl

redakcja strony internetowej:

Filip Sarniak filip@hiro.pl

promocja:

Aleksandra Salecka ola.salecka@hiro.pl REKLAMA:

Krzysztof Grabań kris@hiro.pl Hania Olszewska hania@hiro.pl Michał Szwarga michal.szwarga@hiro.pl

dystrybucja:

Malgorzata Cholewa malgorzata.cholewa@hiro.pl event manager:

Agnieszka Żygadło agnieszka@hiro.pl

PROJEKT MAKIETY MAGAZYNU:

Paweł Brzeziński (Rytm.org // Defuso.com) Współpracownicy:

Piotr W. Bartoszek (foto), Tomek Cegielski (gry, cegla@hiro.pl), Irmina

Dąbrowska, Marcin Kamiński, Michal Karpa, Adam Kruk, Kacper Kwiatkowki (ilustracje) Ewa Leśniewska (stylizacje), Basia Marek (ilustracje), Maciek Piasecki, Artur Pleskot, Bartek Pulcyn, Jakub Rebelka (pasek komiksowy), Anna Serdiukow, Bartosz Sztybor, Patrycja Toczyńska (foto), Agnieszka Wróbel FELIETONIŚCI:

Ryszard Kalisz Artur Pleskot

bastylia w Warszawie

Trochę Paryża w Warszawie. Bastylia to francuska naleśnikarnia mieszcząca się w samym centrum stolicy, przy placu Zbawiciela. Nieduży lokal powiększa się w lecie o uroczy ogródek pod arkadami, z widokiem na kościół Św. Zbawiciela. Naleśniki przyrządzane są tu wedlug oryginalnych przepisów podebranych szefom kuchni paryskich naleśnikarni.

WYDAWCA:

Work Hard sp. z o. o. ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa

WWW.HIRO.PL MYSPACE.COM/HIROMAG e-mail:halo@hiro.pl

ADRES REDAKCJI:

ul.Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel./fax (22) 8909855

Informacje o imprezach ślij tu: kalendarium@hiro.pl






HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Zmyślenia tekst | FILIP SARNIAK

foto | Filip Maniuk

Występowali na Creamfields w Wielkiej Brytanii, ich utwór zamieścił na swojej składance amerykański portal muzyczny. Nieraz gościli w radiu, pojawili się na najważniejszych krajowych festiwalach. ich instrumentalne i długie utwory, zyskały rzeszę fanów. i to tych ostatnich debiut california stories uncovered zaskoczy najbardziej. Stara formuła się wyczerpała. Jak daleko dojadą z nową?

„Krok ku bardziej zwartym formom był świadomy, choć nie było żadnego odgórnego planu, jak ostatecznie mają wyglądać kompozycje. Jesteśmy muzykami, na których nie naciska wytwórnia, więc staraliśmy się pisać utwory bardziej piosenkowe, klasycznie rockowe, z użyciem wokaliz, jednocześnie nie stronią od eksperymentów i zabawy strukturami” – mówi Paweł Plotta, gitarzysta i wokalista zespołu. Wokalista? Do tej pory tczewska California Stories Uncovered nie miała nawet mikrofonu na scenie. Paweł komentuje wcześniejsze, postrockowe oblicze zespołu: „Tamta formuła po prostu się dla nas wyczerpała. Nie mieliśmy ochoty powtarzać znanych nam rozwiązań. Tamten wcześniejszy okres to utwory, które mogły być interpretowane na wiele sposobów, niedopowiedziane. Tworząc debiutancki album, chcieliśmy spróbować czegoś innego. Wydaje się nam, że jest to konkretne od początku do końca, bardziej przejrzyste, co nie znaczy, że ubogie”. na nasze koncerty przychodziło sporo osób, które szukały jakiegoś piątego dna w tym wszystkim. a to jest oszukiwanie samego siebie. i o tym też jest ta płyta

I więcej od wokalisty: „Na nasze koncerty przychodziło czasami sporo osób, które szukały jakiegoś piątego dna w tym wszystkim. A to jest w pewnym sensie oszukiwanie samego siebie. I o tym też jest ta płyta”. To po trochu wyjaśnia, dlaczego zespół zrezygnował z grania przestrzennych, długich i pełnych napięcia utworów. „Confabulations”, a więc zmyślenia, to album o nieporozumieniach między ludźmi. „Każdy z nas mija się często z prawdą. Kłamiemy, konfabulujemy. Czasem

nieświadomie, a czasem jest to działanie intencjonalne” – kontynuuje Paweł. Warstwę muzyczną podsumowuje Mateusz Szymański, gitarzysta: „Zredukowaliśmy częstotliwość używania kilku efektów gitarowych, które były podstawą przestrzennego brzmienia dotychczasowych kompozycji. Surowe brzmienie przynosi nam teraz więcej radości”. Czy taka rewolucja nie pozbawi ich fanów przyzwyczajonych do monumentalnego postrocka? Mateusz: „Jesteśmy ciekawi, jak nasi starzy słuchacze odbiorą tę płytę. Ale też liczymy, że pojawi się nowa publiczność”. Bardzo prawdopodobne. „Confabulations” to płyta z piosenkami i mocą przekonywania nawet najbardziej opornych.

Premiera „Confabulations” – 3.10.09

08

INFO

I



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Pepsi Vena Festival tekst | Adam Kruk

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

W drugi weekend października wszyscy marsz do Łodzi! W mieście Israela Poznańskiego znów będzie głośno, rockowo i tanecznie. SILNA CZOŁÓWKA Korporacje pokazują ludzką twarz. Coca-Cola opanowała Kraków, gdzie sponsoruje Coke Live Music Festival, natomiast Pepsi rozgościło się w Łodzi, gdzie patronuje Venie. Potężny sponsor może wiele (patrz: Heineken), ale dobra impreza broni się tak naprawdę repertuarem. Poprzednia edycja Veny upłynęła pod znakiem gwiazd sporego formatu – Happy Mondays, Primal Scream czy Klaxons. W tym roku brak legend na miarę tych pierwszych, ale za to jest czołówka dzisiejszej brytyjskiej sceny indie. Gdy patrzy się na skład festiwalu Pepsi Vena, można odnieść wrażenie, że artystów zapraszał tygodnik „New Musical Express”, wyrocznia nastoletnich gustów muzycznych na Wyspach. W drugi weekend października w Łodzi usłyszymy bowiem pupilków „NME” – Glasvegas, czyli żywy dowód na wielkość szkockiej sceny muzycznej, którą Belle and Sebastian zapłodnili miłością do muzyki niewyprutej ze znaczenia. Pomimo że zarzuca się im żerowanie na przeszłości, sukces Glasvegas dowodzi także nieśmiertelności Joe Strummera z The Clash – to w niego zapatrzony jest lider młodej grupy. Ich twórczość to także świadectwo potęgi melodii rodem z rzewnych lat 60., która wszechobecna jest w piosenkach zespołu z Glasgow. Radzą sobie z nią bezbłędnie. Kolejna gwiazda tegorocznej Veny, zespół Sons & Daughters także pochodzi ze stolicy Szkocji. Ich łagodne brzdąkanie dostrzegł sam Morrissey i zaprosił ich dwa lata temu do wspólnego koncerto-

wania. Ostatnim z zaproszonych artystów z zagranicy będzie pan kryjący się pod pseudonimem Frankmusik. To jedno z największych odkryć tego roku – młodzieniec ten został już namaszczony przez BBC i „The Guardian” jako wielka nadzieja brytyjskiego popu. Mało? Dostał nawet błogosławieństwo Neila Tennanta z Pet Shop Boys. Właśnie wydał płytę „Complete Me”, która jest zbiorem potencjalnych tanecznych przebojów, mogących stanąć w szranki z radosną twórczością bohatera niedawnego Orange Warsaw Festivalu, Calvina Harissa. POLSKIE NOWE GRANIE Podwładni Elżbiety II nie mają monopolu. Vena to także festiwal młodych talentów z rodzimego podwórka. Skład będzie bardzo silny. Tegoroczna konkursowa dziesiątka nieraz już pokazała, co potrafi, choć wciąż na próżno szukać ich w największych rozgłośniach radiowych i telewizjach. Wystąpią między innymi znani z parkietów nie tylko trójmiejskich klubów (skąd pochodzą) Skinny Patrini. Campowy duet przywiezie do Łodzi swoją mięsistą elektronikę z aroganckim, godnym Peaches wokalem Anny Patrini. Wśród polskich finalistów Veny znalazła się też warszawska Rotofobia – chyba najbardziej znany polski gitarowy zespół bez płyty. Niewykluczone, że w wydaniu albumu wyprzedzą ich, także obecni na Venie, chłopcy z Super Xiu, rockowego odkrycia tego roku. Poza tym w Łodzi zagrają: Ramona Rey, The Boogie Town, Milkshop, St. City Surfers, iLike, Ms. No One oraz Elephant. Razem dziesięciu wykonawców, o których prędzej czy później będzie głośno.

Sons & Daughters

Pepsi Vena Festival 9–11.10.09 Łódź Graj i wygraj wejściówki – str. 15

Galeria Matuki Oryginalnie na ścianie

Matuki to galeria prezentująca wybranych grafików oraz artystów działających na różnych obszarach sztuki, np: digitalart, abstractart, ilustracja, jak również streetart, graffiti, kolaże, komiks oraz techniki własne. Matuki to również sklep internetowy, za pośrednictwem którego możesz kupić najwyższej jakości wydruki cyfrowych grafik, rysunków oraz kolaży foto wyprodukowanych na specjalnie dobranym papierze lub płótnie. Matuki łączy w sobie ofertę prac zarówno w stylu minimalistycznym oraz takim, gdzie detal jest najważniejszy i zdecydowanie karmi zmysły. Wyselekcjonowana, alternatywna kolekcja prac w galerii z czasem będzie się jeszcze powiększać. Wszystkie prace są limitowane i posiadają certyfikat autentyczności nadawany przez twórców. www.matuki.pl

10

INFO

I


Free Form po raz piąty! tekst | Michał Karpa

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Muzyczny Fünfjahresplan wykonany. Przy okazji jubileuszu warszawski Free Form Festival poszerza formułę i zmienia lokalizację. „Mam programów sto, latam po kanałach jak tornado i szukam hip-hopu jak jakiś desperado”. No właśnie – kilka lat temu podczas jednego z takich kalibrowych nocnych tripów telewizyjnych w zacnej Arte trafiłem na koncert francuskiego Birdy Nam Nam. Cztery decki, cztery miksery i 40 swędzących paluchów. Paryski kwartet turntablistów, hołdujący formule McLuhana – „medium (tu: gramofon) is the message” – będzie jedną z gwiazd tegorocznej edycji imprezy.

Niejako osobną sekcję FFF stanowić będą koncerty legend: Karla Bartosa, związanego z Kraftwerk w czasach najważniejszych dokonań grupy (artysta zagra kawałki solowe, ale i rodzynki z repertuaru niemieckiego zespołu, których jest współkompozytorem), oraz pionierów ambientu – The Orb, dzięki którym bezbeatowe pejzaże zagościły między innymi w dubie i housie.

Didżejskich popisów nie zabraknie też podczas show projektu DJ Food – ikony wytwórni Ninja Tune, dzisiaj niestety niebłyszczącej już tak, jak za czasów Matta Blacka i Jonathana More’a, którzy na początku poprzedniej dekady w ramach serii „Jazz Brakes” dostarczali wysokokalorycznych pierwiastków (brejki, loopy i sample) wielu didżejom.

Silną ekipę na tegoroczny festiwal zapowiedzieli Szwedzi – wydający właśnie swój drugi album zespół Little Dragon z liderką Yukimi Nagano (znaną ze świetnego „Keep You Kimi” Hirda) oraz jeden z najświeższych kompozytorskich talentów sceny electro pop – Tommy Sparks. Z kolei brzmienia klubowe będą domeną innych Skandynawów: duńskiego tria WhoMadeWho i Fina, Vladislava Delaya a.k.a. Luomo.

W ramach Freeformowych powrotów pojawi się z kolei grupa Herbaliser – i tym razem grając w pełnym koncertowym składzie. Kto widział ich jazzfunkowo-hiphopowy set w 2005 roku, na pewno nie będzie protestował przeciwko powtórce z rozrywki.

Impreza, która przenosi się z Fabryki Trzciny do Centrum Kultury Koneser, poszerza także swój muzyczny profil – nieobecne do tej pory na FFF brzmienia indie pop/rock w tym roku reprezentować będzie belgijski sekstet Girls In Hawaii.

Jedną z gwiazd tegorocznego festiwalu Free Form będzie londyński duet Herbaliser, znany ze stylowych mariaży hip-hopu, jazzu i funku oraz ścieżki dźwiękowej do filmu „Przekręt” Guya Ritchie’ego

Free Form Festival 16-17.10.09 CK Koneser, Warszawa

IDA WORLD FINAL FINAŁ MISTRZOSTW Świata Dj’ów IDA 2009

IDA World Final to najważniejszy ogólnoświatowy turniej didżejów mający na celu wyłonienie mistrza świata. Do listopada 2009 roku w kilkunastu krajach przeprowadzone zostaną mistrzostwa wyłaniające reprezentantów, którzy w grudniu podczas finału odbywającego się w Krakowie walczyć będą o tytuł mistrzowski. Obok zawodów odbędą się również pokazy didżejskie największych światowych gwiazd, takich jak: DJ Netik (Francja), DJ Eprom (Polska), AKD & Koljeticut (Niemcy), DJ Rob Bankz (Niemcy, mistrz świata IDA ‘08) oraz występ angielskiej gwiazdy MC Illaman. Już niebawem w Hiro do wygrania będą bilety na krakowską imprezę!

Animotion Wraz z nadejściem 19 października zakończy się możliwość nadsyłania prac na studencki konkurs Animotion i rozpocznie się żmudna praca jury, która zaowocować ma 30 października ogłoszeniem zwycięzców. Nadsyłane prace prezentują wysoki poziom i pozwalają wierzyć, że polska animacja utrzyma się w światowej czołówce. Więcej o najlepszych po ogłoszeniu wyników. www.animotion.pl

www.idapoland.org

11

INFO

I


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

nike Sportswear

HIRO PROMUJE

Sport na stylowo. Kontynuacja tradycji marki i nowowczesne, najlepsze wykonanie. Komfort i innowacja. Według takich założeń powstała najnowsza jesienno-zimowa kolekcja Nike Sportstswear, której bazą jest osiem klasycznych, ikonicznych produktów Nike: Air Max, AW77 Hoody, Nike Dunk, Nike Windrunner, Air Force 1, Eugene Track Jacket, Cortez oraz Nike Sportswear Tee. W tym sezonie nadrzędną wartością – sekretem zwycięstwa – Nike jest wierność. Wierność swojej drużynie, wierność własnemu stylowi i przede wszystkim – wierność sobie. Design widzieliście na początku magazynu, ale bluza AW77 to również technologiczny szczyt możliwości. Wytarczy wymienić podstawowe jej cechy: ocieplenie, wodoszczelność, elementy odblaskowe dla bezpieczeństwa, niemechacący się materiał, niekrępujący ruchów kaptur z podpinką. Sprawdźcie w sklepach!

KRAKOWSKA JESIEŃ tekst | Michał Karpa

Po spektakularnym Sacrum Profanum czas na drugi akt sztuki pod tytułem „muzyczna jesień 2009 należy do Krakowa”, czyli kolejną odsłonę festiwalu Unsound, która odbędzie się w dniach 19–25 października.

Festiwalowy Kraków to nie tylko masowe imprezy, Coke Live Music i Selector. Alternatywę reprezentuje między innymi Unsound, umpreza, która zestawia to, co niezestawialne

Z jednej strony doommetalowa ściana gitar, z drugiej lekkie, ambientowe struktury, zaraz obok przejmująca postklasyczna melancholia, a na dokładkę wywracające trzewia dubstepowe basy – oto zarys dźwiękowej panoramy Unsound. Line-up krakowskiego festiwalu z roku na rok robi coraz większe wrażenie – tylko podczas poprzedniej edycji na jego scenach zagrali Michael Nyman, Ben Frost, Xiu Xiu czy Skream. Również tej jesieni organizatorzy – nieprzerwanie stawiający sobie za cel zestawianie tego, co niezestawialne – zaprosili artystów ze skrajnie odmiennych środowisk. Równoprawny status gwiazd siódmej edycji Unsound mają zarówno zakapturzeni dronemetalowcy z Sunn O))), ambientowy gigant Biosphere, jak też autor jednej z najciekawszych elektronicznych płyt poprzedniego roku, rave’owego tribute albumu „Where Were You In ’92?” – Zomby. Wydarzeniem krakowskiej imprezy będą z pewnością koncerty islandzkiego kompozytora, Jóhanna Jóhannssona, i rzadko pojawiających się na scenie amerykańskich

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

ambient drone’owców z wytwórni Kranky – Stars of the Lid. Tym bardziej, że obu projektom towarzyszyć będzie Sinfonietta Cracovia, która coraz chętniej (o czym przekonuje festiwal Sacrum Profanum) wchodzi w obszar ambitnej elektroniki. Pod żadnym pozorem nie można przegapić dwóch sobotnich wydarzeń: showcase’u wytwórni Bedroom Community (młodzi, utalentowani Nico Muhly i Sam Amidon), połączonego z występem jeszcze młodszej, ale równie zdolnej Austriaczki, Soap & Skin, oraz bloku Bass Mutations, w którym oprócz wspomnianego już Zomby’ego wystąpią mistyczni dubstepowi poeci – Kode 9 i Spaceape. Do tego wszystkiego dojdą – jak co roku zresztą – wykłady, projekcje filmów i panele dyskusyjne.

Unsound Festival 19–25.10.09 Kraków

12

INFO

I


25 LAT WMFF tekst | Anna Serdiukow

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Stefan Laudyn jak nikt inny potrafi podgrzać atmosferę mimo październikowej pluchy i słoty. Wszystko za sprawą organizowanego przez niego Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego – krew pulsuje mocniej, a emocje sięgają zenitu na samą myśl o filmowych atrakcjach czekających na nas w tym roku, między 9 a 18 października. 25. edycja tegorocznego festiwalu to przede wszystkim mocne polskie akcenty. Wojtek Smarzowski, autor rewelacyjnego „Wesela”, pokaże swój najnowszy obraz „Dom zły”, w którym główne role zagrali Arkadiusz Jakubik, Marian Dziędziel, Kinga Preis i Robert Więckiewicz. Robert Gliński zaprezentuje nagrodzony w Karlovych Varach film „Świnki” opowiadający o dziecięcej prostytucji w jednym z przygranicznych miast. Z kolei debiutant Borys Lankosz ujawni tajemniczą historię jednej amerykańskiej monety, która stała się spiritus movens jego pierwszego filmu „Rewers”. Polskie produkcje to również filmy otwarcia i zamknięcia WMFF: na inauguracyjnym pokazie zobaczymy krótkometrażową produkcję Izabeli Plucińskiej, „Esterhazy” – plastelinowym bohaterom głosów użyczyli Maciej Stuhr, Roma Gąsiorowska i Borys Szyc. Filmem żegnającym widzów tegorocznego festiwalu będzie „Zero” Pawła Borowskiego z Marianem Dziędzielem, Kamillą Baar, Rafałem Mohrem i Robertem Więckiewiczem. Polscy twórcy będą również stanowić silną reprezentację w sekcji dokumentu. Tutaj same ważne tytuły: nakręcony w celi więzienia w Wołowie

„Bad Boys. Cela 425” Janusza Mrozowskiego (pokazywany w tym roku w konkursie festiwalu w Cannes), „Kuchenne marzenia” Krzysztofa Umińskiego i Michała Grosza czy wreszcie długo oczekiwany „Witajcie w życiu” – dokument opowiadający o ideologii pracowników firmy Amway. Reżyser obrazu, Henryk Dederko, nakazem sądu przez 12 lat nie mógł rozpowszechniać zrealizowanej przez siebie w 1997 roku produkcji. Dzięki staraniom organizatorów warszawskiego festiwalu wreszcie będziemy mogli zapoznać się z kontrowersyjnym filmem. Tegoroczna edycja to już 25. odsłona warszawskiego festiwalu. A liczba 25 kojarzy się i filmowo, i dobrze, bo z „25. godziną”, obrazem Spike’a Lee. To ważna produkcja z rewelacyjnymi dialogami i jeszcze lepszymi monologami. Grający Monty’ego Edward Norton podczas jednego z nich czterdzieści razy wypowiada słowo „fuck”. A jego inna kwestia: „Szampan dla moich prawdziwych przyjaciół, prawdziwy ból dla fałszywych” zaczerpnięta została od Francisa Bacona. Chętnie pozwolę, by październik upłynął mi w kinie z prawdziwymi przyjaciółmi – prawdziwymi kinomanami. Szampana już chłodzę na gorące – mimo przedzimowej aury – dyskusje po projekcjach.

Festiwalowe seanse odbywać się będa w kinach w centrum Warszawy: Multikinie Złote Tarasy, Kinotece i – po przerwie – w odnowionej Kulturze i w Rejsie. Program WMFF podzielono na pięc seksji konkursowych i trzy niekonkursowe

www.wff.pl


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Dinozaury w Polsce Prekursorzy flanelowej rewolucji sprzed 20 lat zagrają w Polsce. Warszawskim koncertem Mudhoney promują swój ostatni regularny album, „The Lucky Ones”.

Amerykański zespół Mudhoney powstał w Seattle, dokładnie 21 lat temu - na zgliszczach innej lokalnej grupy, Green River

Farciarze? Biorąc pod uwagę, jak skończyły niektóre z grunge’owych legend – na pewno. Bo przetrwali nieliczni. I nawet spośród tych nielicznych tylko jeszcze bardziej nieliczni nie odcinają kuponów od dawnych dokonań. Druga liga przełomu lat 80. i 90. – ale druga wyłącznie w sensie medialnym, nie artystycznym – nie zawodzi. I to niekoniecznie zasługa jedynie szczęścia. Bez ich „Touch Me I’m Sick” nie byłoby niczego. Surowy zgiełk gitar zainspirował przełomową grunge’ową falę, desperacja tytułowego hasła określiła mentalność pokolenia. Piosenka ikona i spektakularny singlowy debiut Mudhoney w barwach ultrawpływowej wytwórni Sub Pop. I wciąż największy piosenkowy sukces zespołu. Wystarczyło, by jeszcze przed nagraniem pierwszej długogrającej płyty pojechać we wspólną trasę koncertową z Sonic Youth.

Choć na przełomie dekad Sub Pop dyktowało warunki i katapultowało wiele rockandrollowych karier, wychowankowie wydawniczego duetu Pavitt/Poneman często szukali szczęścia u bogatych w budżety i możliwości fonograficznych gigantów (kluczowy przypadek Nirvany). Mudhoney całe lata 90. nagrywali dla Reprise, ale po zmianie składu (odszedł basista) marnotrawnie wrócili do wydawcy z Seattle i pod zasłużonymi skrzydłami wypuścili trzy albumy, w tym ten wydany rok temu, „The Lucky Ones”. To płyta targana sentymentem do garażowych początków. Tym lepiej powinno wypaść koncertowe zestawienie nowych kompozycji z hymnami z przeszłości. (ak)

Mudhoney 12.10.09 Proxima, Warszawa

Hej, Lloyd Tak wysoko jeszcze nie byli. Camera Obscura przyjedzie do Polski w szczytowym momencie popularności. Ich album właśnie walczy o miejsce w pierwszej trzydziestce brytyjskich bestsellerów - złoto niezależnych

Podkolanówki, minispódniczki, wystudiowane piruety, słodkie retro w pełni. Nawet jeśli zabraknie odzieżowo-choreograficznych argumentów, to ostatnie przywiozą ze sobą. Wyspecjalizowana w romantycznym indie popie szkocka Camera Obscura 9 października zagra we wrocławskim klubie Firlej. Wymienione w pierwszym zdaniu stylowe gadżety i gesty to oczywiście scenografia wideoklipu do ich przełomowego singla z 2006 roku – „Lloyd, I’m Ready to Be Heartbroken”. Błyskotliwie odpowiedzieli nim na „Are You Ready to Be Heartbroken?” szkockiego barda, Lloyda Cole’a. Hołd dla klasyka to do tej pory ich najbardziej znany utwór, choć alternatywną sławą cieszyli się już znacznie wcześniej. Protegowani Stuarta Murdocha, mózgu avantpopowych Belle and Sebastian, i Johna Peela, superbohatera brytyjskiego radia. Pierwszy wyprodukował ich debiutancki album (1996), drugi zaprosił do udziału w opiniotwórczym cyklu Peel Sessions i umieścił nagranie „Eighties Fan” w swoim corocznym podsumowaniu Festive Fifty. Na imponującej siódmej pozycji. Zresztą piosenka przewinęła się przez kilka innych niezależnych notowań. Mocny start podkręcił apetyty. Z drugim albumem objechali więc już nie tylko Wielką Brytanię, ale też

wypuścili się do odległych Stanów Zjednoczonych. „Lloyd...” to z kolei flagowy punkt wydawnictwa numer trzy – jednocześnie pierwszego odnotowanego na poważnych bestsellerowych listach. Połączeniem nienachalnie ładnych melodii i sentymentalnego śpiewu Tracyanne Campbell kupili nie tylko publiczność, ale i szanowaną wytwórnię. W kwietniu tego roku albumem „My Maudlin Career” Camera Obscura zadebiutowała w prestiżowym katalogu 4AD. Czyli teraz już naprawdę wstyd nie znać. A większy – przegapić ich koncert. (ak) Camera Obscura 9.10.09 Firlej, Wrocław

14

INFO

I


GRAJ I WYGRAJ

KONKURSY

20 Pepsi Vena płyt Music Festival premierowych Natalie Imbruglii,

„Come To Life”, ufundowanych przez Universal Music Polska – SMS o treści: HIRO.2.IMIE NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

komiksów „Skin” Petera Milligana, Brendana McCarthy’ego i Carola Swaina ufundowanych przez Timof Comics (Uwaga! Komiks tylko dla dorosłych) – SMS o treści: HIRO.4 .IMIE NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

premierowych płyt zespołu AIR, „Love 2”, ufundowanych przez EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.3.IMIE NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

10

premierowych płyt zespołu Kings Of Convenience pt. „Declaration of Dependence”, ufundowanych przez EMI Music Polska – SMS o treści: HIRO.5.IMIE NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

30

karnetów na Pepsi Vena Music Festival, podczas którego wystąpią m.in. Glasvegas, Sons & Daughters i Frankmusik (Łódź, Klub Wytwórnia, 9–10.10.; karnet obejmuje wstęp dla jednej osoby na wszystkie piątkowe i sobotnie koncerty) – SMS o treści: HIRO.1.IMIE NAZWISKO pod numer 7238

5

podwójnych zaproszeń na imprezę promocyjną HIRO free. Zagrają: Blatta & Inesha (ITA), Hungry Hungry Models, Qube i Przyjaciele (Warszawa, Klub 55, sobota 24.10., start 22) - SMS o treści: HIRO.7.IMIE NAZWISKO pod numer 7238

Jak wygrywać?

10

książek pt. „Dracula. Nieumarły”, powieści Dacre Stokera i Iana Holta będącej pierwszą oficjalną kontynuacją kultowej książki Brama Stokera ufundowanych przez Społeczny Instytut Wydawniczy Znak - SMS o treści: HIRO.6.IMIE NAZWISKO ADRES ZAMIESZKANIA pod numer 7238

Wyślij SMS-a na nr 7238 w terminie 5 października od godziny 10 do 30 października do godziny 23 (poza konkursem Pepsi Vena Music Festival, w którym SMS-y przyjmujemy do 7 października do godz. 23 i imprezą promocyjną HIRO Free – SMS-y przyjmujemy do 22 października do godz. 23). Koszt jednego SMS-a wynosi 2 zł netto (2,44 zł z VAT). Wygrywają co 30. SMS-y nadesłane na dany kod do momentu wyczerpania puli nagród. Płyty, komiksy i książki wyślemy pocztą na adres podany w zgłoszeniu do konkursu, karnety na Venę będzie można odebrać w Łodzi przed festiwalem, zaproszenia na imprezę – w Warszawie. Szczegóły w SMS-ach zwrotnych. Przykład SMS-a z adresem zamieszkania: HIRO.1.JAN NOWAK UL.PROSTA 1 00-000 WARSZAWA Przykład SMS-a bez adresu zamieszkania: HIRO.1.JAN NOWAK Uwaga! Udział w konkursach jest równoznaczny z akceptacją regulaminu konkursów SMS przeprowadzanych w magazynie HIRO Free. Regulamin dostępny na www.hiro.pl oraz w siedzibie redakcji.


JESTEM SOBĄ

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

i nie kiksnę

MEGAHIRO

tekst | Angelika Kucińska

foto | Patrycja Toczyńska

Wyzwolona i stylowa diwa popowych lat 80. przerywa muzyczne milczenie. Bo wierzy w potrzebę ładnych melodii. Wszystko, czego dziś chce Izabela Trojanowska? Być rodzynkiem. I jeszcze – żeby młodzież ją polubiła.

Kiedyś wystarczyło mieć talent. A dzisiaj są osoby, które mają dużo pieniędzy. Kiepura nie miałby szans

Wraca Pani do regularnego nagrywania po bardzo długiej przerwie. To prawda, pełnej płyty nie było od dawna, choć nie potrafię żyć bez muzyki, więc zdarzało mi się przez te lata nagrywać pojedyncze piosenki, chociażby dla telewizji. A skąd taka potrzeba pełnowymiarowego powrotu? Przymierzam się do nagrania płyty trzeci rok. Ale ciągle to, co miałam na etapie demo, nie było tym, co chciałabym wydać dla ludzi czekających wiernie na moją muzykę, dla fanów. Wciąż mam działające fankluby. I to ci ludzie mnie dopingują i mobilizują. Zaczęłam też brać lekcje śpiewu. Chodzę do Saszy Koraliewa, z którym pracuję nad emisją dźwięku. Sasza głównie masuje struny głosowe. Dzięki tym lekcjom mogę się dziś cieszyć koncertami i czuć pewnie na scenie, bez strachu, że kiksnę, bo takiej opcji nie ma. Ze względu na płytę pracuję nad sobą jeszcze intensywniej, żeby mile słuchacza zaskoczyć. Kto napisał nowe teksty? Większość napisał Wojtek Byrski. Będzie też kilka z tekstami Andrzeja Mogielnickiego, które uzupełnią album. Teksty są dla mnie bardzo istotne, nie tylko ze względu na to, że jestem aktorką. Nie lubię zachwycać się wyłącznie brzmieniem swojego głosu na scenie. Czyli reaktywacja złotego tandemu. Bo te piosenki z lat 80. z tekstami Mogielnickiego i w Pani wykonaniu to najlepszy okres krajowego popu – właśnie pod względem treści. Andrzej jest nieprawdopodobny, potrafi napisać świetne teksty dla bardzo różnych wykonawców, na przykład dla Ireny Santor i Lady Pank. Fantastycznie się mobilizuje, potrafi napisać tekst w pół godziny. Tak na przykład powstały słowa do „Tyle samo prawd, ile kłamstw”. Przyjechałam do studia, wszystko było gotowe poza ta jedną piosenką, poszliśmy wszyscy spać, a wyspany Andrzej rano po prostu przyniósł rano gotowy tekst. Tekst nieprawdopodobnie mądry, z tysiącem słów.

I to wyzwolonych, odważnych słów. To, co Pani robiła w latach 80., to był przecież czysty feminizm. I to się nie zmieniło. Jeżeli czymś zaskoczę przy tej płycie, to jakością. Wciąż jestem sobą. Izabela Trojanowska to ta sama Izabela Trojanowska. Może śpiewam trochę inaczej – bo sama się zmieniłam przez te lata, to jest naturalne. Ale trzymam się tych samych pryncypiów. Ale to hasło: „Izabela Trojanowska to wciąż Izabela Trojanowska” nie jest wcale takie proste w realizacji. Pani musi udowodnić, że jest wokalistką, a nie tylko aktorką. Oczywiście, że tak, mam takie ambicje. Chciałabym, żeby ta młodzież, która myśli, że jestem na przykład tylko aktorką z „Klanu”, polubiła mnie jako wokalistkę. A ci, którzy mnie znali z lat 80., żeby się nie rozczarowali, po prostu. Nie tylko publiczność jest inna, ale zmieniła się też branża. Tak. Kiedyś wystarczyło mieć talent. Ja pochodzę z Olsztyna, z dosyć muzykalnej

27 października Izabela Trojanowska wystąpi w warszawskim Hard Rock Cafe

16

MEGAHIRO

M


Zdjęcie po lewej: Marynarka Stradivarius Sukienka Bershka Rajstopy Gatta Buty Stradivarius

Zdjęcie po prawej: Sukienka Patricia Pepe Naszyjnik Agatha Paris Rajstopy Gatta Buty Stradivarius

rodziny, choć nie aż tak bardzo zamożnej, więc nie było mnie stać, żeby wynająć studio i nagrać jakąś płytę. Po prostu zaśpiewałam, spodobało się, publiczność nie chciała mnie puścić ze sceny i tak się wszystko zaczęło. Nawet ta szalona trema, którą czuję przed każdym koncertem, okazuje się nieuzasadniona. A dzisiaj – nie chcę szastać nazwiskami – są osoby, które mają dużo pieniędzy. Nagrywają jeden dźwięk i z tego dźwięku robi się im piosenkę. Transponują, dokładają jakieś elektroniczne historie i już, gotowe. Kiepura nie miałby dziś szans. Bo przecież zasłynął tym występem na Nowym Świecie, kiedy to stanął na samochodzie i zaśpiewał. Dziś musiałby pójść do „Mam talent” i tam stanąć. Pewnie tak. Zapytałam ostatnio jedną piosenkarkę przed koncertem, dlaczego się nie rozśpiewuje. Powiedziała: „E tam, mam świetny mikrofon”. Można fałszować, już są sposoby. Rządzi elektronika, czyli pieniądz. Kiedy zaczynałam, nie myślałam, żeby zrobić karierę. Na festiwalu w Zielonej Górze wystąpiłam dla babci, bo powiedziała, że chciałaby dożyć mojego występu w telewizji. No to wystąpiłam! Przeszłam eliminacje i dostałam główną nagrodę Kompozytorów Radzieckich z rąk samego Arno Babadżaniana. Tam mnie zauważono i zaproszono do Opola, gdzie wygrałam Debiuty. Tam z kolei zobaczył mnie Wajda i zaprosił na zdjęcia próbne do „Wesela” – partnerował mi w nich Daniel Olbrychski. Tak pięknie mówił wierszem, że postanowiłam zostać aktorką. Dwa lata później byłam już w szkole aktorskiej.

Szybko stała się Pani pierwszoligową gwiazdą. Jak to wtedy wyglądało? Cudownie, ale też męcząco. Nie miałam pięciu minut dla siebie. Młodzież koczowała na klatce schodowej, śpiewała moje piosenki, co bardziej nerwowi kopali w moje drzwi, żebym im otworzyła. Ale z drugiej strony, cudownie szaleli też na koncertach. A czy był wtedy ktoś, na kim się Pani wzorowała? Bardzo ubolewałam, że tutaj była taka wieś. Miałam to szczęście, że nie odmówiono mi paszportu, więc jeździłam po świecie i widziałam, że można muzykę robić lepiej. Ale też nie znalazłam sobie takiej gwiazdy, którą chciałabym naśladować. Tak jak teraz wszyscy chcą być Madonną – ja kogoś takiego nie miałam. Miałam idola. Trochę innego, ale jego styl bardzo mi się podobał. Mówię o Bryanie Ferrym z Roxy Music... Ferry nie miał szczęścia. Jak to? Brian Eno był zawsze ulubieńcem mediów. Ale kto wygrał ostatecznie? Eno odszedł z Roxy Music, Ferry zwyciężył. Kiedyś poznałam Ferry’ego osobiście. Miał mi nawet napisać piosenkę.

17

MEGAHIRO

M


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Zdjęcie na tej stronie: Marynarka Stradivarius Sukienka Bershka Rajstopy Gatta Buty Stradivarius

Zdjęcie na sąsiedniej stronie: Chusta Pull and Bear Cekinowa marynarka Stradivarius

I? Agencja, która prowadziła wówczas interesy Ferry’ego, już nawet dogadała się z EMI. Wszystko pokrzyżował nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Wydarzyły się dwie rzeczy. Śmierć ojca Ferry’ego i strajk autobusów w Londynie. Wszystko zostało przełożone, po czym EMI i ta agencja nie doszli do porozumienia w innej sprawie. No i już nie było, o czym mówić, zresztą musiałam wrócić do Polski. To był jedyny ruch, jaki kiedykolwiek wykonałam, żeby poznać idola. Żeby spełnić marzenie.

że ludzie na koncercie nie patrzą, bo tak nie jest. I jeśli można im sprawić jakąś wizualną przyjemność, to warto się o to starać. To przecież idealna okazja, żeby się pokazać – swój styl, swój smak. Na koncerty przychodzi mnóstwo ludzi.

Ferry w ogóle słyszał wcześniej Pani muzykę czy to była sytuacja aranżowana wyłącznie przez wytwórnię? Nagrałam kiedyś płytę z zagranicznym producentem, Wallym Brillem, i angielskimi muzykami (chodzi o wypuszczone w 1992 roku „Independence” – przyp. red.). Ta płyta została wydana przez Tripinicular Records w Los Angeles i nawet jedna piosenka trafiła na listę przebojów – co prawda na dziesiąte miejsce, ale to też jest gigantyczny sukces. A Ferry’emu podobało się wydanie. Pudełko rozkładało się na trzy części, w środku była moja figura – na jednej planszy tylko twarz, na kolejnej tylko biust i na ostatniej uda. Bardzo sexy zrobione, ale nie pretensjonalne. Wszystko na czarnym tle, do tego biało-czerwone kwiaty jako nawiązanie do polskości. I to mu się bardzo podobało. Poczekamy, może wyda coś podobnego.

Cenzura odzieżowa! Tak, potem w Sopocie było jeszcze gorzej. Niby powinni mieć już do mnie zaufanie, bo to, co zrobiłam wcześniej w Opolu, koniec końców zadziałało, biorąc pod uwagę recenzje. Ale nie. Chwilę przed festiwalem byłam w Londynie, skąd przywiozłam od ulubionego designera, Terry’ego Muglera, bordową garsonkę z brylantami i poduszkami. Do tego obcisła spódnica do kolanka, szpileczki z lusterkami na obcasie, śliczne... Ubrałam się tak na próbę. Reżyser powiedział mi – przez mikrofon – żebym wyjęła wieszak z marynarki albo zdjęła to coś, co mam na sobie. I musiałam wystąpić w jakiejś sukience, którą mi teściowa dała na bankiet – sukience z jej młodości, z czarnej tafty. Ratowałam ją, czym mogłam. A to był już stan wojenny, sklepy pozamykane, czarno na ulicach. Tylko Grand Hotel tętnił życiem. Garderobiana z Teatru Syrena, która przyjechała ze mną na festiwal, pastą do butów farbowała białą halkę, żebym mogła ją włożyć pod sukienkę i nadać całości rockandrollowy charakter.

Na Panią takie wizualne sytuacje też przecież działają. Cała oprawa towarzysząca muzyce była dla Pani zawsze bardzo ważna. Jeśli ktoś płaci za bilet na koncert, to chciałby na tym koncercie zaspokoić wszystkie swoje zmysły. Nie można udawać,

Ale ten brak dostępu, o którym Pani mówi, w sensie muzycznym finalnie przysłużył się piosenkom. Nie było takiego kopiowania zachodnich gwiazd jak dziś, bo kultura zachodnia nie docierała do Polski z takim natężeniem. I to paradoksalnie dało jej oryginalność także w wymiarze światowym. Tak, w pewnym sensie. Te piosenki są wciąż aktualne, ludzie je pamiętają, znają, śpiewają. I okazuje się, że słuchają też tekstów.

A Pani miała kogoś, kto Pani doradzał wizerunkowo? Dzisiaj pewnie trudno to zrozumieć, bo posiadanie stylisty jest normą. Kiedyś nie było nikogo, a nawet jak ktoś mi doradzał, to lepiej było nie słuchać. Na przykład w Opolu. Po festiwalu pisano, że byłam najlepiej ubraną piosenkarką, chociaż początkowo nie pozwolono mi wyjść na scenę w tym, w czym wystąpiłam. Musiałam użyć wybiegu – na próbie generalnej zaśpiewałam w jakiejś białej sukni, prawie ślubnej...

Pasta do butów na halce to jest zdecydowanie rock and roll. Jak się jest tym pierwszym, to trzeba wyłamywać drzwi. Chociaż czasem boli. Ale było warto.

18

MEGAHIRO

M


JAK SIĘ JEST TYM PIERWSZYM, TO TRZEBA WYŁAMYWAĆ DRZWI. CHOCIAŻ CZASEM BOLI. ALE BYŁO WARTO

19

megahiro

M


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Chusta Pull and Bear Cekinowa marynarka Stradivarius Sukienka Zara Rajstopy Gatta Buty Stradivarius

w pewnym momencie chciałam anonimowości. to zdrowe. dzięki temu jestem sobą

W szczytowym momencie popularności wyjechała Pani za granicę, z premedytacją skazując się na anonimowość. W pewnym momencie chciałam trochę tej anonimowości. Tu rozpoznawalność jest przyjemna, tam przyjemna jest z kolei nierozpoznawalność. Dziś mieszkam trochę w Berlinie, z córką, a trochę w Warszawie, gdzie trzyma mnie serial i muzyka. To jest zdrowe. Dzięki temu ciągle jestem sobą. I co Pani robiła w tym Berlinie, nie będąc gwiazdą? Malowała? Malowałam, czytałam, jeździłam po świecie. A potem wróciła Pani jako polska Alexis, bogata, zepsuta, wyrachowana i zła. No właśnie, do serialu wówczas według scenariusza Ilony Łepkowskiej i w reżyserii Pawła Karpińskiego. Żałuję, że musieliśmy w „Klanie” zrezygnować z kapeluszy. Zawsze zasłaniały mi oczy i odpowiednie ustawienie świateł zajmowało zbyt dużo czasu. Panią często obsadzają w rolach toksycznych postaci. Tak mnie ludzie widzą, zupełnie na kontrze do mojego charakteru. Ale zabiegała Pani, żeby złagodzić bohaterkę z „Klanu”. Ludzie często mylą fikcję z rzeczywistością. Dokuczano mi. Po co wróciłaś, jak jesteś taka zła? Czemu nie lubisz siostry? A do matki tak się nie odzywaj!

Bo widzę, że słuchają. A to jest nawet przyjemniejsze, niż kiedy tańczą. Na przykład „Jestem twoim grzechem” – pięknie słuchają, a to taki numer na zapalniczki. Cieszę się, że koncertuję, bo płytę może nagrać każdy i ta płyta może potem leżeć na półkach w nieskończoność. A po koncertach od razu widać, czy się podobało. A dlaczego na nowy zespół towarzyszący wybrała Pani akurat Mafię? Spodobali mi się, bo są rzetelni. Pracujemy teraz nad tym, żeby technicznie wszystko mieć najlepsze. W Polsce jeszcze pokutuje to powiedzenie, że jakoś to będzie. „Jakoś” mnie nie interesuje. Czyli perfekcjonizm? Tak, na ile to jest oczywiście możliwe. Studiowałam aktorstwo u Henryka Bisty i on zawsze powtarzał: „Jak chcesz zbudować rolę, to musisz się odrzeć z tego, co nabudowałaś przy poprzedniej”. To jest cholernie trudne, ale nauczyłam się tego. I to, o czym powiedziałam wcześniej, jest właśnie takim zauważaniem pewnych rzeczy. Taką pracą. Nie lubię ludzi zachwyconych sobą. Nie lubię bicia piany, to mnie odstrasza.

Zdjęcia: Patrycja Toczyńska / www.pinkpudelstudio.pl Stylizacja: Ewa Leśniewska Makijaż: Edyta Piasecka Fryzury: Sebastian Kazimierczak Produkcja sesji: Aleksandra Salecka i Agnieszka Pleśniak Asystentka sesji / obróbka zdjęć: Patrycja Mic

A serial to nie był trochę obciach? Nie było wahania? Było. Dostałam naraz trzy scenariusze, byłam w kropce. Jeden był nudny, jeden był dla Polsatu, no i ten dla Jedynki. Gryzłam się z tym, myślałam, że dla Polsatu lepiej, tam miałam grać wredną reporterkę. Siedziałam w SPATiF-ie i czytałam te scenariusze. I nagle widzę, że obok siedzi mój były profesor, Henryk Bista. Mówię mu o swoim dylemacie. „Pokaż mi to!”. Wertuje, wertuje, wreszcie mówi: „Klan!”. No ale nie wiadomo było, czy będzie w ogóle, stawaliśmy do przetargu z dwoma innymi serialami. „To nie bierz niczego”. Pewnie, że można było w to nie pójść, telenowela to nie jest ambitne dzieło. Ale dzięki tej roli mogę mieszkać również w Polsce. Wydaje się, że wybrała Pani idealny moment na powrót do regularnego nagrywania. Lata 80. też wracają... Lata 80. wracają cudnie! Widzę tendencję do odchodzenia od muzyki techno. Młodzież potrzebuje ładnych słów i melodii. Ale do estetyki, do wizerunku lat 80. mamy trochę dystans. Te kolory i plastik, i przepych – to nie było kiczowate? Bywało różnie. Bywały koleżanki przesadzone w jedną albo w drugą stronę. Szły we właściwym kierunku, ale nie doszły. A gdzie sobie teraz znajdzie miejsce Izabela Trojanowska? Jasne, że chciałabym się podobać wszystkim, ale to niemożliwe. Jeszcze się taki nie narodził. Zresztą, jeżeli ktoś się podoba wszystkim, to jest przeciętny. Bryan Ferry też podoba się wybrańcom. I ja chciałabym być takim rodzynkiem.

Dziękujemy spółce ArtNorblin sp. z o.o. za udostępnienie na potrzeby sesji terenu przy ul. Żelaznej 51/53 w Warszawie

20

megahiro

M


21

KULTURA

K


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

18 22

zjawisko

K Z


POTWÓR JEZIORA z

MARZEŃ tekst |Maciek Piasecki

ilustracje | BaSIA MAREK

krwiopijca powrócił ze świata umarłych i chce zostać twoim kumplem! Kiedyś bezlitosna bestia, postrach wędrowców, karczmarzy i miłośników filmu, ostatnio potulny wegetarian i notoryczny podrywacz. wampir idolem nastolatków? jak oblicze bladzioszka zmienią najbliższe premiery – książkowej kontynuacji losów drakuli i młodzieżowego filmu „księżyc w nowiu”? „Zostałeś wyssany. Jeśli cię teraz zostawię, umrzesz. Możesz jednak być wiecznie młody. Powiedz tylko, czy chcesz do mnie dołączyć?” – pyta elegancki Lestat w ekranizacji „Wywiadu z wampirem”. W świetle tych słów głupio wypada uwaga, że temat wampiryzmu przeżywa dzisiaj drugą młodość. Bo wampir to produkt o długiej przydatności do spożycia, trzeba go tylko co jakiś czas podlać nowym sosem. Świat zasmakował ostatnio w krwiopijcy typu „chłopak spotyka dziewczynę”. Podany w ten sposób nie straszy już niczym przodkowie z opowieści o zjawach. Wstydzi się swojej natury i chciałby spokojnie żyć wśród ludzi. Już nawet nie rzuca się na niewieście szyje – chyba że ma ochotę je przytulić. „Nie chcę być potworem” – wyjawia przerażająco przystojny Edward z hitowego „Zmierzchu”. Minęły czasy, kiedy upiór straszył spod łóżka – teraz nastoletnie fanki Roberta Pattinsona (odtwórca roli Edwarda) wieszają sobie upiora na ścianie i proszą go o autografy.

Kto by to przewidział, patrząc na szczuropodobnego stwora z niemego filmu „Nosferatu” (rocznik 1922)? Wielki nochal, wystające zęby, pokraczny chód – z takim wampirem niewiele dziewczyn chciałoby się umówić do kina. Ale oswajanie potwora zaczęło się na długo przed „Zmierzchem”, a nawet przed „Nosferatu”. Upiorowi z ludowych podań (który poza gryzieniem żywych nie wykazywał innych zainteresowań, nie mówiąc już o emocjach) ludzkie cechy i uczucia usiłowała nadać literatura romantyzmu – choćby „Poganka” Narcyzy Żmichowskiej, której bohaterka może uchodzić za pierwowzór kobiety wampa. Na dzisiejsze wyobrażenie o wampirze najsilniej wpłynęły jednak nie pisma Poego i Baudelaire’a. To Bram Stoker w „Drakuli” dał wampirowi atrybuty, które dzisiaj potrafi wyliczyć nawet sześciolatek: wstręt do czosnku, brak odbicia w lustrze, wrażliwość na promienie słońca, strach przed krzyżami. Stoker nie stworzył nowego bohatera – ulepkowi z wiejskich podań dodał arystokratyczne pochodzenie i dobre maniery. Wydany właśnie w Polsce „Dracula. Nieumarły” odgrzebuje ikonę – Bram Stoker to prastryjek Dacre Stokera, a kontynuacja powieści powstała na bazie zapisków autora oryginału.

Świat zasmakował ostatnio w krwiopijcy typu „chłopak spotyka dziewczynę”. podany w ten sposób nie straszy już niczym przodkowie z opowieści o zjawach. wstydzi się swojej natury. juŻ nawet nie rzuca się na niewieście szyje

Graj i wygraj książkę „Dracula. Nieumarły” Dacre Stokera i Iana Holta – str. 15

23

zjawisko

Z


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

niejeden potwór próbował już zrzucić wampira z piedestału – ale on jest nieśmiertelny. trudno byłoby sobie wyobrazić zombie i mumię w filmie o miłości

To na motywach „Drakuli” opiera się ekranowy debiut wampira, wspomniany „Nosferatu”. Przez ostatnie stulecie następowało stopniowe ufajnianie potwora. Wampir, wciąż fascynujący swoją mroczną naturą, stawał się coraz bardziej przystępny. W „Straconych chłopcach” („Lost Boys”) wszystko jest niesamowicie cool – terroryzujący okolicę gang wampirów jeździ na motorach, nosi skórzane kurtki i słucha INXS. Podobnie Gary Oldman w ekranizacji powieści Stokera – oziębły, dostojny, zawsze elegancki i uwodzicielski. Z drugiej strony, krwiożerczej zjawie stępiły się nieco kły. Występuje w reklamach okularów przeciwsłonecznych (wampiry oglądające wschód słońca w Ray-Banach?) i programach dla dzieci (Liczyhrabia z „Ulicy Sezamkowej”). W serialu „Buffy: Postrach wampirów” krwiopijcę wtłoczono nawet w estetykę serialu dla nastolatków w stylu „Beverly Hills 90210” albo „Jeziora Marzeń” – stąd już tylko krok do „Zmierzchu”. Wampiry opanowały świat. Aż strach (nomen omen) otwierać lodówkę, bo pewnie jakiś produkt spożywczy z Robertem Pattinsonem na opakowaniu się tam znajdzie. Tylko dlaczego to wampir, a nie inna potwora, wciąż budzi fascynację? Wampirzy mit od początku był przepełnio-

ny erotyzmem. W końcu widok wpijającego się w tętnicę upiora nie różni się tak bardzo od dwojga kochanków w miłosnym uścisku. Nawet odrażający Nosferatu potrafił kusić zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Że seks się sprzedaje, wiadomo nie od dzisiaj. A nieuleczalna choroba (przekleństwo?) wampiryzmu uosabia zarazem fascynujące zło – zakazany owoc i związane z nim wieczne potępienie, w którym Baudelaire widział niegdyś źródło piękna. Nie bez znaczenia jest także arystokratyczny rodowód naszego stwora. Każda dziewczynka chciała kiedyś poślubić księcia w lśniącej zbroi, który dałby jej poczucie wyjątkowości (nawet Bella ze „Zmierzchu” odwraca się od rodziny i przyjaciół, żeby obcować ze światem, którego nie znają jej koleżanki). Przystojny wampir o nienagannych manierach idealnie wpisuje się w to pragnienie. Z kolei aura potęgi i zepsucia otaczająca wampirzyce (choćby te z „Vampirelli” albo słynnego erotyka „Vampyros Lesbos”) nieodparcie przyciąga do nich mężczyzn, gotowych zostać wampirzymi pantoflarzami. Niejeden potwór usiłował już zrzucić wampira z piedestału i przebić osikowym kołkiem – ale on jest nieśmiertelny. Trudno byłoby przecież wyobrazić sobie zombie (którego elokwencja ogranicza się do jęków i pomrukiwań, a cera przypomina zepsuty befsztyk) i mumię występujących jako pierwszoplanowe postaci w filmie o miłości – a stary dobry wampir radzi sobie z tym znakomicie. Teraz musi stoczyć kolejną bitwę o popularność – tym razem z wilkołakiem. W nadchodzącej kontynuacji „Zmierzchu” (polska premiera na początku listopada) kudłate stworzenia odegrają kluczową rolę, a do remake’u „Nastoletniego wilkołaka” już przymierza się MTV. Tylko kto chciałby sobie wieszać nad łóżkiem portret chłopaka z tragiczną fryzurą i nosem psa?

18 24

zjawisko

K Z


PRZETRWAJĄ NAJFAJNIEJSI

– NASZ RANKING COOL WAMPIRÓW Liczyhrabia („Ulica Sezamkowa”) Ogarnięty arytmomanią (manią liczenia) przystojniak o głosie Beli Lugosiego. Mieszka z bandą przygłupich nietoperzy (czasem je liczy) i kotką Fatatitą (czasem ją liczy). Edward Cullen („Zmierzch”) Wampir, którego możesz zabrać na plażę (w słońcu mieni się jak kryształki Swarovskiego). Wegetarianin. Bohater serii powieści Stephanie Meyer. Niedługo znów zagości na srebrnym ekranie w filmie „Księżyc w nowiu”.

Miriam Blaylock („Zagadka nieśmiertelności”) Wygląda świetnie w skórzanych kombinezonach i rozbija się po klubach z Davidem Bowiem. Czy potrzeba lepszej rekomendacji? David („Straceni chłopcy”) Jeśli bycie liderem gangu motocyklistów to za mały szpan, bycie liderem gangu zmotoryzowanych wampirów powinno wystarczyć. Ma we włosach tyle żelu, że jego fryzury nie zepsułaby trąba powietrzna. Santanico Pandemonium („Od zmierzchu do świtu”) Britney Spears wampirów – tańczy w bikini z białym boa dusicielem na szyi. W przeciwieństwie do popowej gwiazdy nigdy nie była bohaterką obciachowych newsów na Pudelku.

SPOSÓB NA WAMPIRA PORADNIK RANDKOWY

Udało się! Twój wdzięk i osobisty czar załatwiły ci na wieczór spotkanie z płcią przeciwną. Ale uważaj – wampir może czyhać na każdym kroku! Nie musisz się jednak obawiać – w oparciu o rady najznakomitszych ekspertów oraz ludowe tradycje przygotowaliśmy randkowy poradnik, który pozwoli ci w porę wykryć niebezpieczeństwo i wyjść cało z opresji! 1. Zabezpiecz się! Profesor Abraham van Helsing poleca naturalne metody. Najpierw zadbaj o odpowiednią atmosferę w sypialni – łowca wampirów radzi, aby wszystkie otwory w pomieszczeniu (szczególnie ramy okien i futryny) natrzeć starannie czosnkiem. Czosnek to także ulubiony środek Rumunów, którzy polecają zjeść parę ząbków przed wyjściem z domu. Koper, kadzidło, krzyże i pentagramy rysowane pod łóżkiem (najlepiej węglami z kadzielnicy) odpędzą także innych umarlaków oraz czarownice. Jeśli podejrzany randkowicz ucieknie i nie będzie chciał cię więcej widzieć – gratulacje, udało ci się odstraszyć upiora! 2. Poznajcie się bliżej! Tu już będzie trudniej, bo podania wymieniają wiele odmiennych symptomów wampiryzmu. Przez cały wieczór przyglądaj się zębom – gdy zauważysz coś dziwnego (na przykład metal na zębach, jak u wampirów z wierzeń angielskich), uciekaj czym prędzej! Warto udać

się z wybrankiem na kolację: jeśli nie chce nic jeść, tłumacząc to dietą – miej się na baczności, jego dieta najpewniej składa się z krwi podobnych tobie naiwniaków. 3. W chwili zbliżenia... Jeśli widzisz, że randkowicz rozchyla usta i zbliża je do twojej twarzy – masz pewność, że obcujesz z potworem! Zanim wgryzie się w twoją tętnicę, pozbaw go łba przygotowanym wcześniej narzędziem (morawscy chłopi preferowali motyki), zastrzel poświęconą kulą albo przebij serce kołkiem (klatka piersiowa wampira może stawiać opór, w pogotowiu trzymaj młotek). Truchło spal na stosie albo wrzuć do dołu z gaszonym wapnem. Jeśli impreza się przedłużyła, twoim sprzymierzeńcem jest słońce – w parę sekund zamieni potwora w kupkę popiołu. 4. ...i o poranku Gdyby mimo zabezpieczeń randka zakończyła się ssaniem, jeszcze nie wszystko stracone. Najpierw pozbądź się ssacza (patrz wyżej). Jeśli nie pomoże od razu, koniecznie wypij jego krew, wdychaj dym z palonego ciała albo zjedz chleb zagnieciony z popiołem. Nikt nie mówił, że będzie smakowicie!

25

zjawisko

Z


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

CUDOWNE

LATA tekst | IRMINA DĄBROWSKA

Początek lat 60. w Stanach Zjednoczonych to nie tylko beztroska i dobrobyt przedmieść. Mężczyźni walczą o wpływy, popularność i kobiety, a kobiety próbują przetrwać w ich świecie. Don Draper za plecami złotowłosej małżonki romansuje z przedstawicielkami nowojorskiej socjety i artystkami z kręgów beat generation. Najbardziej stylowy, obsypany prestiżowymi nagrodami (podwójne emmy w tym roku) serial telewizyjny ostatnich lat trafnie przełamuje sielskie wyobrażenia o historycznej dekadzie. Poniżej „Mad Men” w kluczowych pojęciach.

foto | lionsgate television

Antykoncepcja. Nowa asystentka Dona Drapera, Peggy, już pierwszego dnia pracy w agencji reklamowej Sterling Cooper (to tu toczy się akcja serialu) dostaje ważne wskazówki od swojej przełożonej, Joan. Nie przejmować się zaawansowaną technologią w biurze (maszyny do pisania). Pokazać trochę więcej nóg. Oraz udać się do lekarza po środki antykoncepcyjne. Najsłynniejszą (oprócz niebieskiej) pigułkę wszech czasów przyniosły nam badania międzynarodowej ekipy specjalistów, które zaczęły się na początku lat 50. Tabletki trafiły do amerykańskich aptek w roku 1960. Wtedy zaczęła się prawdziwa rozpusta!

18 26

telewizja

K T


Bitnicy. Awangardowy amerykański ruch literacko-kulturowy, który zrodził się w latach 50. Jedną z czołowych postaci beat generation był Jack Kerouac, autor pokoleniowego manifestu, czyli powieści „W drodze”. W „Mad Menach” bitnicy stoją w opozycji do bogatych i dobrze ubranych panów z agencji reklamowej, ich środowisko naturalne to nowojorskie kluby. Jeden z niezależnych artystów, kłócąc się o światopogląd z Donem Draperem, pyta: „Jak ty śpisz w nocy?”. Don spokojnie ucina: „Na wielkim łóżku z pieniędzy”.

„mad men”, amerykański serial telewizyjny stworzony przez matthew weinera, pokazuje obyczajowo przełomowy początek lat 60. z perspektywy ikony budującego się właśnie korporacyjnego świata – dyrektora kreatywnego agencji reklamowej. w stanach jesienią ruszyła trzecia seria tasiemca. w polsce „mad menów” można oglądać w stacji fox life

„Garsoniera”. Klasyk Billy’ego Wildera z 1960 roku z Shirley MacLaine i Jackiem Lemmonem. Niezgodny z ówczesną rzeczywistością. Jak twierdzi Joan: młoda biała kobieta nigdy nie byłaby operatorem windy. W Sterling Cooper tę posadę zajmuje oczywiście czarnoskóry mężczyzna. Homoseksualizm. W męskim świecie agencji reklamowej absolutny temat tabu. Otwarcie przyznaje się do niego tylko artysta, który jako wolny strzelec współpracuje z agencją, a do tego pochodzi z zepsutej Europy. Od razu zostaje mu przyznana kategoria dziwaka, a obscenicznym żartom nie ma końca. Grafik Salvatore Romano, żeby ukryć swoją prawdziwą orientację seksualną, bierze nawet ślub z kobietą. Kennedy, Jackie. Od 1960 roku nowa, budząca wiele emocji pierwsza dama USA. Piękna brunetka, żona Johna F. Kennedy’ego, katolickiego senatora z Massachusetts. Jak podsumowują mężczyźni ze Sterling Cooper, kobiety w ich czasach chcą być albo jak Marilyn, albo jak Jackie. Salvatore Romano uważa, że kobiety powinny nie znosić nowej prezydentowej: „Jest jak ich lepiej wyglądająca siostra, która poślubiła bardzo przystojnego senatora, a teraz zamieszka w Białym Domu. Nawet ja jestem zazdrosny!”. Jackie Kennedy to także organiza-

torka słynnej renowacji Białego Domu. Nakręciła dokument „Wycieczka po Białym Domu z panią Kennedy”, w którym opowiedziała o swojej inicjatywie przywrócenia budynkowi dawnej świetności. Obraz śledzą w telewizji wszystkie bohaterki „Mad Menów”. Nixon, Richard. Na początku wolny od kontrowersji polityk republikański, który startował w wyborach prezydenckich w 1960 roku i przegrał potyczkę z Johnem F. Kennedym. W serialowym Sterling Cooper określano go jako człowieka, który do wszystkiego doszedł samodzielną i ciężką pracą. W 1960 roku Richard Nixon poczuł na własnej skórze, jak ważne jest nowe, już prawie masowe medium. W debatach telewizyjnych to Nixon był lepiej przygotowany merytorycznie, ale wyglądał gorzej od Kennedy’ego – pocił się i nie korzystał z makijażu telewizyjnego. To zadecydowało o jego ostatecznej klęsce wyborczej. Papierosy. Lata 60. to raj dla palaczy. Pali się wszędzie, ponieważ jeszcze nie odkryto, że jest to szkodliwe dla zdrowia. Wiedzę tę posiadają tylko koncerny tytoniowe, ustawowy nakaz informowania o zagrożeniu nie wszedł jeszcze w życie. W Sterling Cooper pracownicy palą na ważnych spotkaniach, podczas lunchu, przy biurku. Słodkie jak z obrazka przedmieścia, w których w ciągu dnia królują matki z dziećmi, też są niebieskie od dymu. Palą kobiety w zaawansowanej ciąży, na przykład przyjaciółka żony Dona Drapera, Francine, która zaciąga się ulubionym dymkiem w szóstym miesiącu. Psychoanalityk. Nowa moda wśród żonek z przedmieścia. Draper komentuje: „Doktorzy muszą być zachwyceni tym, że w końcu mają dobre wytłumaczenie, kiedy nie są w stanie postawić diagnozy”.

Perfekcyjnie skrojone garnitury i nudne sukienki? Elegancka garderoba to tylko przykrywka dla bardzo nieeleganckiej branży

19 27

TELEWIZJA KULTURA

K T


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

BOhaterki „mad menów” nie miały lekko. drugie uderzenie feminizmu dopiero miało się roliczyć z patriarchalnym uciskiem. szczęśliwie były juŻ takie, które wiedziały, jak grać, żeby wygrać

Reklama. Przełom lat 50. i 60. to w USA złota era postępu technologicznego, odkryć naukowych i korporacji. Nic więc dziwnego, że akcję serialu osadzono w prężnej agencji reklamowej. W latach 60. reklama święci triumfy, stymuluje sprzedaż, stara się docierać do klienta, pokazuje nową twarz wielkich firm. Zgodnie z tym, co zarzucają Donowi młodzi, niezależni bitnicy, kreuje potrzebę, która tak naprawdę nie istnieje. Starsi i bardziej konserwatywni obywatele krzywią się na takie pomysły zawodowe. Jak mówi ojciec do jednego z accountów: „Trudno zrozumieć pracę, która polega na piciu wina i przesiadywaniu w restauracjach”. Równouprawnienie. Nie istnieje. W Sterling Cooper kobiety to łatwy łup dla mężczyzn, którzy traktują je jako atrakcję między trzema ulubionymi czynnościami: pracą, drinkiem i papierosem. Każda z nowych pracownic jest poddawana brutalnej ocenie. Jeżeli wypadnie pozytywnie, zaraz znajdzie się jakiś łowca. Wstrząśnięta Peggy pyta: „Czemu za każdym razem, kiedy mężczyzna zaprasza cię na lunch, automatycznie zakłada, że to ty będziesz deserem?”. Dziewczyny ocierające łzy upokorzenia i złości w toalecie to częsty widok. Są jednak takie, które potrafią grać do odpowiedniej bramki na męskim boisku. Do nich należy Joan (Christina Hendricks), piękna szefowa administracji i sekretarek w firmie, która wykorzystuje swoje

doświadczenie, powalającą urodę i seksapil. Co innego Peggy – to ona przez swój talent i upór stanie się pierwszym damskim copy writerem w firmie. Nawet przy interesach i wysokim społecznym pochodzeniu kobieta nie ma gwarancji, że zostanie potraktowana z szacunkiem. Draper z jednego spotkania biznesowego wychodzi, trzaskając drzwiami i wrzeszcząc: „Nie pozwolę, żeby kobieta odzywała się do mnie w ten sposób”. Na lepsze traktowanie panie z „Mad Menów” muszą jeszcze trochę poczekać. Dopiero w końcu lat 60. w USA, Wielkiej Brytanii i Niemczech ruszyła tak zwana druga fala feminizmu. Kobiety zaczęły walczyć o równe traktowanie i o faktyczne zmiany społeczne. Śmierć Marilyn Monroe. Monroe to jedno z tych nazwisk, które znają wszyscy. Czołowa seksbomba lat 50. i 60., legenda kina. 5 sierpnia 1962 roku znaleziono ją martwą w jej domu w Los Angeles, popełniła samobójstwo. Jej śmierć spowodowała prawdziwą histerię w Stanach Zjednoczonych, przypominającą tę po samobójczej śmierci Kurta Cobaina, lidera Nirvany, czy po nagłym, niedawnym zgonie Michaela Jacksona. Nawet twarda i niezależna Joan płacze nad Marilyn, twierdząc, że to świat ją zniszczył. Zaskoczonemu Rogerowi Sterlingowi, współwłaścicielowi agencji, tłumaczy, że utrata kogoś tak bliskiego jest bardzo bolesna.

28

TELEWIZJA

T



HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

cieniu

W

tekst | Bartosz Sztybor

ilustracje | maTERIAŁY PROMOCYJNE

Alan Moore, Neil Gaiman, Grant Morrison, Warren Ellis czy Garth Ennis – te nazwiska mówią wiele przeciętnemu polskiemu czytelnikowi komiksów, a niektóre z nich mówią przynajmniej coś także osobom, które historyjek obrazkowych raczej nie czytają. Tego samego nie można natomiast powiedzieć o Peterze Milliganie, który choć bardzo na to zasługuje, nie doczekał się w Polsce (na świecie zresztą też nie) podobnej sławy. czy „Skin” to zmieni? Wulgarny, kontrowersyjny „Skin” to rzecz wyłącznie dla ludzi o mocnych nerwach

W żadnym wypadku nie chodzi o umiejętności, bo jeśli patrzeć przez ich pryzmat, to Milligan nie miałby czego zazdrościć żadnemu (no może poza Moorem) z wywołanych wcześniej. Fakt, że pozostawał i w dalszym ciągu pozostaje w cieniu reszty brytyjskich scenarzystów komiksowych, wynika z czegoś zupełnie innego. Z jego sposobu bycia i charakteru tworzonych przez niego historii. Peter Milligan może i nie był nigdy odludkiem – jednym z tych, którzy mieszkają w chatce nad jeziorem i jedzą surowe jesiotry – ale też nie rozpychał się łokciami, by zdobyć rozgłos. To po prostu spokojny gość, który raczej nie wzbudzał kontrowersji swoją osobą (jak Moore czy Ellis) albo poglądami (Morrison). No i nie przemawiał za nim metroseksualny typ urody (Gaiman). Poza tym Milligan często – szczególnie w początkach swojej kariery – pisał scenariusze, które mimo rozrywkowego tła traktowały o mrocznej naturze człowieka i zadawały pytania o istotę człowieczeństwa. Na dodatek lubił bawić się medium, eksperymentować z narracją i nie wzbraniał się przed ostrymi treściami, co dla niektórych wydawnictw było dyskwalifikujące, a dla masowego czytelnika – przekombinowane. Dlatego też, gdy w końcu lat 80. miała miejsce tak zwana british invasion (masowa współpraca brytyjskich scenarzystów z amerykańskimi wydawnictwami komiksowymi), Milligan musiał ustąpić miejsca w świetle jupiterów wspomnianej wyżej piątce. Co nie znaczy, że odrobina blasku do niego nie dotarła.

30

Komiks

K


Bluzgi i bójki co planszę to tylko fasada. Historia genetycznie zdeformowanego skinheada jest brutalną, ale uniwersalną przypowieścią o szukaniu akceptacji

Zaczynał tradycyjnie, bo od krótkich historyjek publikowanych w różnych magazynach komiksowych. Jego historie – przez większą część lat 80. – można było przeczytać głównie w popularnym „2000 AD”, który był zresztą trampoliną dla wielu brytyjskich artystów. Pod koniec dekady właśnie „2000 AD” wystrzeliło Milligana wprost w objęcia amerykańskiego DC Comics. Składający się z sześciu zeszytów „Skreemer” był czymś w rodzaju futurystycznej (choć utrzymanej w stylu retro) odpowiedzi na „Dawno temu w Ameryce” Sergia Leone. Mimo że tytuł nie stał się wielkim hitem, pokazał Milligana jako ciekawego twórcę i stał się jednym ze zwiastunów czy wręcz przyczynków do powstania nowego – stawiającego na poważniejszą twórczość – imprintu komiksowego. Zanim jednak na dobre zadomowił się w Vertigo (bo to o tym imprincie mowa wyżej), Peter Milligan stworzył jedno ze swoich najsłynniejszych i najważniejszych dzieł. „Skin” to opowieść o młodym skinheadzie, który urodził się z fizycznym defektem (w wyniku mutagennego działania talidomidu podawanego kiedyś kobietom w ciąży). Historia o chorym człowieku próbującym poradzić sobie ze swoim schorzeniem i niepotrafiącym odnaleźć się w społeczeństwie została jednak odrzucona przez brytyjski magazyn „Crisis”. Władze pisma nie dostrzegły w niej krytyki korporacji (szczególnie farmaceutycznych) oraz wszechobecnej reklamy, a także dramatycznego spojrzenia na społeczeństwo wykluczające poza nawias nieprzystosowaną jednostkę. Przyczepiły się za to do wulgarnego języka i – jak to ogólnie zostało ujęte – kontrowersyjnych treści. Dopiero dwa lata później, w 1992 roku, komiks został wydany w Wielkiej Brytanii przez tamtejszy odłam amerykańskiego Tundra Publishing. I choć do dzisiaj „Skin” pozostaje jedną z najlepszych powieści graficznych Milligana, wtedy jednak nie wywołał takich kontrowersji, jakich się wszyscy spodziewali.

HISTORIA O CHORYM CZŁOWIEKU ZOSTAŁA ODRZUCONA PRZEZ MAGAZYN „CRISIS”. WŁADZE PISMA PRZYCZEPIŁY SIĘ DO WULGARNEGO JĘZYKA I – JAK TO OGÓLNIE ZOSTAŁO UJĘTE – KONTROWERSYJNYCH TREŚCI

Czy słusznie – o tym już od października mogą przekonać się polscy czytelnicy. „Skin”, wychodzący nakładem wydawnictwa Timof Comics, będzie zresztą pełnoprawnym debiutem Petera Milligana na naszym rynku. Pełnoprawnym, bo wcześniej (w zamierzchłych latach 90.) dostępne u nas były tylko jego pojedyncze, zeszytowe historie ze świata Batmana. Zresztą Milligan nie zrealizował ich wiele, bo jego flirt z komiksem czysto mainstreamowym nie trwał długo, a przynajmniej wtedy – w latach 90. – skończył się na grze wstępnej. Nie ma jednak czego żałować – chwilę później Peter Milligan związał się na dłużej ze wspomnianym już Vertigo. I były to najlepsze lata w jego karierze.

31

KOMIKS

K


Skin Peter Milligan / Brendan McCarthy Timof Comics 7/10

Palcówki, smrodliwe paluchy, zbieranie wpierdolu i dawanie wpierdolu – w „Skinie” nie ma miejsca na koszulę wpuszczoną w spodnie i przylizane włoski. To komiks pełen ostrych dialogów, które niektórych mogą zniesmaczyć albo nawet całkowicie odrzucić. Jednak ten wulgarny język to tylko fasada, za którą kryje się bezkompromisowa opowieść o zdeformowanym chłopaku szukającym akceptacji. Choć wizualnie „Skin” (mający już prawie dwie dekady) jest momentami paskudnie archaiczny, to w warstwie tekstowej nie zestarzał się nawet odrobinę. Milligan świetnie miesza narrację komiksową z książkową, a fabułę zręcznie prowadzi do szokującego finału. Co najciekawsze, w wielu aspektach ten wiekowy już komiks nadal jest aktualny. Przerażająco aktualny.

46 32

KULTURA Komiks

K


jego flirt z komiksem czysto mainstreamowym nie trwał długo, a przynajmniej wtedy – w latach 90. – skończył się na grze wstępnej

Choć w Vertigo zadebiutował w 1990 roku, dopiero rok 1993 był dla niego przełomowy. Wtedy to premierę miały dwie jego serie, a mianowicie „Enigma” oraz „The Extremist”. Ta pierwsza opowiadała o skrywającym swój homoseksualizm abnegacie, który zaczyna odkrywać swoją osobowość w momencie, gdy w mieście pojawia się grupa superbohaterów. Druga była perwersyjnym thrillerem, w którym Milligan starał się odpowiedzieć na pytanie, jak daleko może posunąć się człowiek i czy każdego można pozbawić czynnika ludzkiego. Tak te, jak i jego kolejne komiksy ze złotego okresu – „Face” o granicach współczesnej sztuki czy dekonstruujący wizerunek amerykańskiej rodziny „The Eaters” – zyskały sobie grono wiernych fanów, lecz nie cieszyły się nadzwyczaj ogromną popularnością. Tę zdobył później, gdy zaczął pisać scenariusze do popularnych serii Marvela. Jego wersje „Spider-Mana” czy „X-Menów”, choć pełne schematów i klisz, nie były pozbawione charakterystycznych dla niego motywów. Mimo czysto komercyjnego ciężaru, Milligan nie rezygnował z opowiadania o problemach ludzkiej tożsamości czy granicach człowieczeństwa. Nie powrócił jednak na szczyty scenariopisarstwa, na które wspiął się w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku. Szkoda tylko, że ta jego wspinaczka – zasługująca zresztą na największe laury – nie została odpowiednio doceniona. Rewelacyjne zabawy formalne, precyzyjne żonglowanie liniami czasowymi czy genialne sposoby prowadzenia narracji najwyraźniej przerastały masowego czytelnika. Czytelnika, który wolał wybrać Moore’a, Gaimana, Morrisona, Ellisa czy Ennisa, a Milligana pozostawił w cieniu. Może jednak u nas – po premierze „Skina” – pójdzie mu lepiej.

Graj i wygraj „Skina” – str. 15

47

KULTURA

K


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Twarze

Tokio tekst | ADAM KRUK

Japońskie maski foto | ADAM KRUK I JOANNA CHRZANOWSKA

Gyaru-o, czyli japońskie dziewczyno-chłopaki

W Tokio obrazy atakują z każdej strony. Biją nie tylko z wszechobecnych ekranów i plakatów, ale ich nośnikiem jest także ludzkie ciało – ta narcystyczna powierzchnia zdolna do odbijania obrazów kultury konsumpcyjnej. Siła wizerunku jest olbrzymia, ale wciąż nie tak silna jak siła tradycji. W domach dalej trzeba zdejmować buty na progu, CHOĆ w dzielnicach takich jak Harajuku czy Shinjuku króluje lans nie z tej ziemi.

Jako że japońskie subkultury zasadniczo różnią się od zachodnich, łatwo można pogubić się wśród subkulturowych kodów zaklętych w hermetyczne znaki. Ta maska ma jednak znaczenie wyłącznie estetyczne. Za irokezem nie kryją się anarchistyczne ideały, a tokijscy emo wcale nie są smutni i nie popełniają samobójstw (w przeciwieństwie do ich przepracowanych ojców albo rzeszy rówieśników cierpiących na chorobę cywilizacyjną zwaną hikikomori, która dla odmiany nie wyraża się żadnym subkulturowym szyfrem). Jest jednak kilka subkultur zasadniczo różnych od tych, z którymi my w Europie stykamy się na co dzień. Oto krótki przegląd.

34

ZJAWISKO

Z


ROCKABILLY DANCERS Ta dziwaczna subkultura została ostatnio nagłośniona przez teledysk do „Nothing to Worry About” Szwedów z Peter Bjorn and John. Wyglądający jak żywcem wyjęci z „Grease” (tylko oczy coś nie te) fani rockabilly spotykają się co niedzielę w Yoyogi Park w tokijskiej dzielnicy Harajuku, która jest bardzo gościnna dla wszelkiego rodzaju przebierańców. Piją piwo, stawiają czuba na głowie (lub wiążą kokardę, jeśli są dziewczętami) i puszczają piosenki z czasów Elvisa. No i tańczą ku uciesze tłumów (raczej obcokrajowców, bo dla Japończyków ich zachowanie jest nieco niezrozumiałe), mając opracowaną pełną choreografię, której nie powstydziłby się średniej klasy musical. Fenomen rockabilly dancers jest malowniczy i wesoły, ale mówi także coś ważnego o japońskiej kulturze. Cierpi ona zarówno na kompleks wyższości (najdoskonalsza technologicznie i kulturowo cywilizacja Wschodu), jak i na kompleks niższości wobec Zachodu, który wyrażany jest właśnie poprzez wszelkiego rodzaju imitacje. Bo jak inaczej traktować działalność tancerzy rockabilly? Bardziej niż z rockandrollowym stylem życia (czczą tylko jego atrybuty, i to te sprzed kilku dekad) do czynienia mamy ze spektaklem, gdzie spontaniczność wypracowana jest długotrwałymi próbami, a niedbały styl outsidera – mozolnie wypieszczony przed lustrem. Największym kuriozum jest zaś fakt, że rockabilly dancers spotykają się w niedziele, bo na co dzień nie różnią się za wiele od typowego japońskiego białego kołnierzyka. GYARU-O Nazwa gyaru-o (dziewczyno-chłopak) powstała w wyniku dodania do słowa „gyaru” – oznaczającego lachona, panienkę – męskiej końcówki -o. Wyszedł dziwaczny twór językowy – dziewczyna rodzaju męskiego. Ale gyaru-o to zjawisko interesujące nie tylko pod względem językowym. Japońscy chłopcy, ofiary mody, byliby na Zachodzie prawdopodobnie wzięci za gejów, i to takich co bardziej przegiętych, a w Polsce na niektóre blokowiska raczej nie powinni się zapuszczać. Noszą bowiem dużo biżuterii, obcisłe ciuchy, nierzadko

opaleniznę godną bóstw spod łóżka solaryjnego, a nad wypielęgnowaną twarzą lśnią im lwie tlenione grzywy. Największą furorę robią ostatnio dumnie obnoszone przez gyaru-o trwałe ondulacje, które tym bardziej – w oczach białych – robią z nich osobników dość zniewieściałych. Lepiej jednak schować kulturowe klisze i uprzedzenia do kieszeni, bo w rzeczywistości co bardziej efektowni gyaru-o to młodzi adepci Jakuzy. A ci, którzy nimi nie są, pozują właśnie na niegrzecznych chłopców. W Shinjuku, tokijskiej dzielnicy czerwonych latarni, zachęcają do płatnego seksu i tam lepiej ich nie fotografować. Kiedy mają wolne, gyaru-o z lubością zabierają swoje gyaru na pobliskie plaże, gdzie wspólnie kąpią się w Pacyfiku, słuchają transowej muzyki, a w nocy zgodnie z japońską tradycją puszczają hanabi (azjatyckie fajerwerki). Wielu z nich wyposażonych jest w szybkie motory, którymi nietrudno skusić łase na gadżety gyaru. Jak się okazuje, w pewnym wieku niegrzeczni chłopcy na motorach pożądani są wszędzie.

Hikikomori to rodzaj depresji stanowiący poważny problem współczesnej japońskiej młodzieży. Nastolatek cierpiący na hikikomori nie chce kontaktować się ze światem inaczej niż za pomocą komputera, rówieśnicy budzą w nim lęk, a każdy kontakt ze światem zewnętrznym odczuwany jest jako ból. Niektórzy nie chodzą nawet do szkoły, a w ekstremalnych przypadkach także potrzeby fizjologiczne załatwiają w swoim pokoju, wystawiając rodzicom tylko pełen nocnik przed drzwi. Hikikomori zaliczane jest do chorób cywilizacyjnych wywołanych przeciążeniem zmysłów wskutek przeludnienia metropolii i multiplikacji bodźców. Szacuje się, że na hikikomori może cierpieć do 10 procent japońskich nastolatków.

Jeśli Elvis zyje, to pewnie w Japonii. Rockabilly dancers to wystylizowani maniacy rock and rolla z czasów Króla

fenomen rockabilly dancers jest malowniczy i wesoły, ale mówi także coś ważnego o japońskiej kulturze. cierpi ona zarówno na kompleks wyższości, jak i na kompleks niższości wobec zachodu

35

ZJAWISKO

Z


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Zagubiony pokemon czy chodząca reklama lampy kwarcowej? Yamamba, hańba Japonii. Ikayama/Flickr.com

wtajemniczeni potrafią podzielić yamamby na kilka odmian. sa więc bamby, czyli ostrzejszy typ mamby rockowej. jest też bardziej zalotny rodzaj zwany romambą, a nawet męska wersja czarownicy, czyli sentaa

YAMAMBA Dziewczyny upodabniające się do potworów z lasu, kotów, maskotek i Dody. Yamamba to jedna z najbardziej ekstremalnych odmian gyaru. Ich znakiem rozpoznawczym jest przesadna opalenizna (nazywane są też ganguro – czarna twarz), wybijający się na jej tle biały makijaż na pandę oraz upodobanie do spódniczek mini, różu i futer. Yamamba oznacza po japońsku „czarownicę z gór” i faktycznie dziewczyny nierzadko przypominają Babę Jagę, która także w tamtejszych bajkach i opowieściach ludowych miała białe, potargane włosy, ciemną skórę i zdolności magiczne. Wtajemniczeni potrafią podzielić yamamby na kilka odmian. Są więc bamby, czyli ostrzejszy typ mamby rockowej. Jest też bardziej zalotny rodzaj zwany romambą (przebrana w koronki lolitka – mamba romantyczna), a nawet męska wersja czarownicy, czyli sentaa. Kilka lat temu była to prawdziwie potężna subkultura, dziś prawdziwe ganguro to już gatunek rzadki, prawie na wymarciu. Ale wciąż mają swoje ulubione miejsca, gdzie przechadzają się, by ludzie je podziwiali. Dawniej opanowały dzielnice Shibuya i Shinjuku, dziś pojedyncze egzemplarze spotkać można głównie przed wejściem do sklepu muzycznego HMV w Shibuyi, gdzie zaopatrują się w płyty z gatunku j-pop (japanese pop) i czytają subkulturową biblię – pismo „Egg”. Problem w tym, że zamiast podziwu najczęściej spotyka je ostracyzm, a większość „normalnego społeczeństwa” nazywa je hańbą Japonii. Słowa te brzmią tym mocniej, że jamamby to przeważnie tylko licealistki, dla których nowa tożsamość stanowi jedynie wyraz poszukiwania własnej. Gdy podrosną, przeistaczają się zazwyczaj w łagodniejsze wersje gyaru lub idą w stronę cosplay.

COSPLAY Cosplay (skrót od „costume players” – czyli dosłownie „bawiących się strojem”) to maniacy zakupów z mekki tekstylnej konsumpcji – dzielnicy Harajuku. O tamtejszych dziewczynach śpiewała już Gwen Stefani, pokazując w teledysku do „What You Waiting For” głównie te, które upodabniają się do wybujałych barokowych dam dworu. Zdarzają się jednak i bardziej oryginalne cosplay, poprzebierane za zwierzęta, zombie, trupy i wiele innych dziwactw. Są i mężczyźni owładnięci żądzą imitowania ulubionych kreskówek. Bo stroje cosplay zazwyczaj mają swoje pierwowzory w japońskiej kulturze obrazkowej, ojczyźnie mangi i anime, gdzie olbrzymia siła wizualnej kreacji jest wprost proporcjonalna do społecznej infantylizacji. Przebieranki, którym poddają się rzesze japońskich nastolatków nie sprzyjają więc może rozwojowi duchowemu i wykuwaniu własnej odrębnej tożsamości, ale stanowią realną obronę przed wtłoczeniem w schematy późniejszych, silnie skodyfikowanych ról społecznych, które japońskie dzieciaki obserwują na co dzień u swoich rodziców. Mocno groteskowym zjawiskiem są Europejki przyjeżdżające do Harajuku i przebierające się za japońskie cosplay. Te nie bronią się już przed niczym i też nic je to nie kosztuje. Może z wyjątkiem majątku wydanego na stroje (choć niektórzy cosplay chlubią się tym, że stroje szyją sobie sami). Subkultura ta obecna jest i u nas – w Toruniu

36

ZJAWISKO

Z


przebieranki, którym poddają się rzesze japońskich nastolatków nie sprzyjają może rozwojowi duchowemu, ale stanowią obronę przed wtłoczeniem w schematy późniejszych ról społecznych, które dzieciaki obserwują u swoich rodziców

odbył się niedawno ogólnopolski zlot costume players. Zasada w gruncie rzeczy, niezależnie od szerokości i długości geograficznej, pozostaje ta sama. Kostiumy, podobnie jak używki czy sen, na całym świecie służą temu, by choć na chwilę uciec od siebie i znaleźć się „w nie swojej skórze”.

37

ZJAWISKO

Z


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

BANZAI tekst | „the Red bulletin”

tłumaczenie | tomek kocoń

BMX

foto | Richie Hopson/Red Bull Photofiles

Tokio to nie tylko dziwnie przebrane nastolatki. dobrą stronę technometropolii oświetlonej neonami pokazuje nam dwóch najlepszych japońskich bmx riderów, „Yanmar” Yamamoto i Yohei „Ucchie Uchino”.

Najświeższe sushi w Tokio znajdziecie w Tsukiji, gdzie targ rybny otwierają o 5 rano i w ciągu godziny zapełnia się on rybakami i sprzedawcami. Ale to nie tylko chaos i rozbestwiony lud. Część targu jest zapełniona malutkimi restauracjami, w których podają właśnie to najświeższe sushi.

38

SPORT

S


Jesteśmy mistrzami Dzięki temu duetowi Japonia współzawodniczy w BMX-owych zawodach na Flatlandzie, gdzie zawodnicy wykonują na swoich rowerach, partnerach tanecznych, wiele skomplikowanych tricków i obrotów, na oczach sędziów i tłumu fanów.

Yanmar (31) jest mistrzem Japonii we flatlandzie (taniec na rowerach) i wzorem dla młodego pokolenia riderów. W zeszłym roku Ucchie (26), jako pierwszy japoński zawodnik, został mistrzem świata w jeździe na BMX-ach

39

SPORT

S


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Electric avenue (elektryczna aleja) Przenosimy się do Akihabara – elektrycznego miasta – gdzie spotykają się maniacy mangi i gier wideo. „Nazywamy takich ludzi OTAKU. super, że mają specjalną dzielnicę poświęconą swojej kulturze” – mówi Ucchie.

40

SPORT

S


Walnij pozę Synonimem japońskiego stylu harajuku – czy to luzaka w markowym zestawie, czy też gościa przebranego za pluszowego misia – jest centrum mody w Tokio, Herzog & de meuron.

Yanmara obserwuje paru kudłatych przyjaciół w Harajuku, dzielnicy, która przyciąga ekscentryków

Wyluzowani jak koty Epicentrum BMX-owego stylu jest Cat Street, na której mieści się kultowy już bmx-owy sklep fourthirty (430). stoi przed nim wiele wolno zaparkowanych rowerów. „W japonii nikt tak naprawdę nie kradnie” – mówi yanmar.

41

SPORT

S


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

biff błyszczy! i to nie tylko cekinami w garderobie. takiego połączenia dobrych piosenek, przemyślanych tekstów i naturalnej koncertowej charyzmy krajowy pop nie widział już dawno. królowa jest tylko jedna?

42

MUZYKA

M


MIŁOŚĆ i

Jesteśmy hipisami

MUZYKA tekst | Angelika Kucińska

foto | Robert Ceranowicz

Przebojowa, ale przewrotna. Absurdalna, ale romantyczna. Taka jest popowa płyta roku, czyli debiutancki album BiFF, projektu powołanego przez znanych między innymi z Pogodna Anię Brachaczek i Hrabiego Fochmanna. Bo oni są z lasu.

O duecie Brachaczek i Fochmann mówiło się już trzy lata temu, a wasza debiutancka płyta ukazuje się dopiero teraz. Dlaczego? Hrabia Fochmann: I trzy lata temu już obiecywaliśmy, że płyta wyjdzie lada moment? Obiecanki cacanki. Ania Brachaczek: Przez te trzy lata graliśmy koncerty, trochę we dwójkę, potem w szerszych składach. I tylko graliście? Nikt nie chciał was wydać? AB: Nie, byliśmy jeszcze na Madagaskarze... HF: Były jakieś propozycje wydania płyty, ale chcieliśmy uzbierać kasę na studio, żebyśmy sami mogli sobie wybrać producenta. Nie chcieliśmy się podpisywać z kimś, kto da nam te pieniądze i będzie wymagał. Do tego trzeba było zgrać terminarze – i z Marcinem Borsem we Wrocławiu, i z chłopakami z Pogodna, którzy mają swoje obowiązki. Raz próby odbywały się na Śląsku, raz w Warszawie, innym razem my się zawijaliśmy i jechaliśmy złapać chłopaków gdzieś na trasie, jak grali koncerty – na przykład w Łodzi. Czyli to nie jest tak, że jesteście duetem, a reszta was tylko wspiera koncertowo. BiFF to regularny zespół? HF: Regularny, pięcioosobowy zespół. Ale nigdy nie odmawiamy i nigdy nie boimy się jechać gdzieś we dwójkę. Graliśmy już w wielu dziwnych miejscach, w dużych i małych salach. AB: Przedwczoraj graliśmy na weselu, w zeszłym roku graliśmy w więzieniu. Jak Johnny Cash. AB: Więzięnie dla kobiet. HF: Nasz znajomy był tam KO-wcem. Chciał, żebyśmy przyjechali. Spoko stary, ale robimy taką akcję, że 14 lutego – bo nam data pasowała między koncertami – i tylko dla oddziału kobiecego. Pojechaliśmy z gitarą akustyczną, mikrofonami... AB: Suknią balową... HF: Wpadło 30 lasek w przedziale wiekowym od 18 do 60 lat, bo pewnie tyle miały te najstarsze babki.

AB: Niektóre w dresach, niektóre w złotych bransoletach. HF: Młode takie klasyczne dresiary, a te starsze jak na starych filmach. A przedwczoraj byliśmy prezentem weselnym dla kolegi, który brał ślub. AB: Daliśmy show na miarę Jerzego Połomskiego. Trochę jest weselna ta wasza muzyka. HF: Jest wesoła, do tańca, proste, krótkie teksty. AB: Pozytywny przekaz. I taka słowiańska – słowiańsko romantyczna. Jak słyszę „Skąd przychodzisz chłopcze”, to widzę Anię w koronkach, falbankach, na polu i we mgle. Takie polskie wichrowe wzgórza. AB: To dobrze, że jednak wycięliśmy perkusję z tego numeru, bo już by się całkiem country zrobiło. To co z tą słowiańskością? To zamierzone? AB: Wiesz co, my nie słuchamy za dużo muzyki. Nie słuchamy nowości. Czasem radia, ale za bardzo nie wiemy, co się dzieje. Nie jesteśmy takimi osobami, które się sugerują czymkolwiek. HF: Nie szukamy inspiracji w nowych płytach, nie wiemy, co jest modne. AB: Czyli muzyka, którą robimy, wynika wyłącznie z tego, co siedzi w nas. Ale też się nigdy nad tym jakoś mocno nie zastanawiałam.

Album BiFF ukazał się 25.09.

Biff, czyli po prostu Brachaczek i fochmann. choć dziś zastrzegają, że są więcej niż duetem, bo poszerzyli skład o kolegów z pogodna, którego częścią kiedyś byli. debiutancki album, „ano” nagrywali pod czujnym producenckim okiem marcina borsa. rok temu z utworem „ślązak” pojawili się na festiwalu w opolu – na koncercie premier

43

MUZYKA

M


HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

Wszyscy wiedzą, że tajemnica sławy tkwi w balonach

może w tej słowiańskości chodzi o to, że biff to ładne piosenki, emocjonalne. ale takie po prostu piszemy, takie nam wychodzą

Może faktycznie jesteśmy słowiańscy? Mój dziadek był Czechem. HF: Moja babcia Austriaczką. I cała teoria runęła. HF: Może w tej słowiańskości chodzi o to, że BiFF to ładne piosenki, emocjonalne. Ale takie po prostu piszemy, takie nam wchodzą. No i nawet teksty macie takie ładnie polskie, wymyślone i ze słowami, których inne zespoły nie używają. AB: Ja, pisząc te teksty, bardzo nie chciałam wymyślić czegoś banalnego. Czego chcesz, dziewczyno, czego chcesz. Jezu, to jest przecież najgorsze. HF: Konstelacje gwiazd, przypływy, odpływy. „Serce nie popiół, popiół nie diament”. Ale to już chyba Masłowska? HF: Nie, to ja to dodałem. Przepraszamy cię Dorotko, że nie wykorzystaliśmy całego twojego wiersza. Mam nagranych kilkadziesiąt minut prób, na których się męczyłem. Fakt, że melodię wymyśliłem od razu, ale im dalej w tekst, tym trudniej było to złamać fajnie z muzyką. A ten wiersz ma z sześć zwrotek, to grubsza opowieść. A skąd się Masłowska wzięła u was? HF: Masłowska sama miała nagrywać płytę i przygotowała parę tekstów pod kątem piosenek. Nasza koleżanka, która mieszkała z Dorotą, pokazała mi „Adelę” i to od razu był strzał. Lubię takie momenty, nie zdarzają się często. Wiele piosenek powstało w trzy minuty. Tylko ten „Ślązak” (pierwszy singiel – przyp. red.), nieszczęście boskie. Można by napisać dramat o tym, jak biedny zespół, który nie ma czasu na pierdoły, musi się męczyć z jedną piosenką kilkanaście tygodni. A jak można robić muzykę, nie słuchając muzyki? HF: Paradoksalnie, właśnie tylko tak można. Poza tym już od paru lat nie ma czegoś takiego jak nowa muzyka. A my mamy tyle rzeczy w głowie, każdy z nas zaliczył jakąś muzyczną edukację, i to w takim wieku, w którym głowa była najbardziej otwarta, najbardziej chłonna.

Mnie ten formatywny okres przypadł na naprawdę fajne rzeczy, bo jak się zaczął grunge, to ja już wtedy przestawałem słuchać. AB: A ja byłam grunge’owcem. Byłam fanką zespołu Pearl Jam i do tej pory mam winylowe płyty. Kurt Cobain mówił, żeby nie słuchać Pearl Jamu, więc ja nie słuchałam. HF: A ja z tych dwóch zespołów, o których mówicie, najbardziej lubię Stone Temple Pilots. Z nowych rzeczy to podobało nam się MGMT i nurt alt. country, te wszystkie Devendry, ale to smutne jest, a my jesteśmy za młodzi na smutek. To z tej młodości taka wesoła płyta? HF: My jesteśmy weseli, lubimy się bawić, lubimy śpiewać. AB: Spotykamy samych miłych ludzi, mamy miłych znajomych. Mieszkamy sobie w lesie. Jak tu pisać smutne piosenki? Co robicie w Tucznie? HF: Mieszkamy w dużym domu, którego właścicielem jest nasz przyjaciel, Bałagan. Jest kilkanaście pokoi, co chwilę ktoś przyjeżdża, znajomi, znajomi znajomych. Ania jest odpowiedzialna za dom, a ja prowadzę bar. Duży ogród, blisko jezioro, warunki wczasowe. AB: Od czasu do czasu robimy koncerty, na które przychodzą też tubylcy... To odcięcie od świata w Tucznie słychać w waszej muzyce? HF: Budzisz się i jest cicho, o 16 przestają jeździć samochody, jest spokój, wszędzie masz 15 minut drogi, nie tracisz czasu jak w Warszawie. Mamy duży dom z pięknym widokiem. Czasem się o tym nie myśli, ale to siedzi w człowieku. Jeziora, lasy, zwierzęta. AB: Potrzebowaliśmy tego, jesteśmy tam szczęśliwi. HF: Miłość i muzyka. Czyli hipisi? HF: Jesteśmy hipisami. Gramy proste piosenki z prostymi akordami, o miłości i zwierzętach, o naszych przyjaciołach. A Ania potem je śpiewa w balowej kiecce i brokatowych majtkach. HF: Trzeba dobrze wyglądać. To nie jest najważniejsze, ale ludzie na pewno zapamiętają kurdupla, który wyszedł na scenę w różowej sukni balowej. AB: Poza tym koncert jest też jakimś rodzajem spektaklu, a nie tylko wyjściem na scenę w dżinsach i podkoszulku. HF: Starzejemy się, już czas godnie wyglądać. AB: A nie zapytasz o Gabę Kulkę, o Marysię Peszek? A niby dlaczego powinnam? AB: Bo pytają nas, czy jesteśmy dla nich zagrożeniem. Ty generalnie jesteś zagrożeniem. AB: Powiem tak: królowa jest jedna. Królowa Żaba.

44

MUZYKA

M



RECENZJE MUZYka

PŁYTY HIRO

HIRO

„Declaration of Dependence”

EMI 8/10 Ulubiony geek ruszył na emigrację, nagrał klubową solówkę, a potem powołał indiedance’owe The Whitest Boy Alive. Przyszłości macierzystego duetu Kings of Convenience przezornie nie komentował. Pięć lat tułaczki po berlińskich parkietach, choć efektowne, na szczęście nie przeprogramowało Erlenda Øye na beaty i eleganckie disco. Niektórych rzeczy się nie zapomina. Nowa, trzecia płyta norweskiego tandemu ukazuje się z zaskoczenia o tyle, że w gorącym momencie – kilka miesięcy po premierze ostatniego Whitest. Czyli nie dość, że geniusz, to jeszcze stachanowiec. Konsekwentnie wierny manifestom niepozornej rewolucji. Do spółki z Erikiem Glambekiem Boe znów przekonuje, że cicho to nowe głośno. „Declaration of Dependence” nie zaskoczy fanów dwóch poprzednich regularnych wydawnictw Kings. Zresztą o fajerwerki tu zawsze chodziło najmniej, a „Declaration...” to płyta dla tych, co pamiętali i tęsknili. Konfesyjna, półakustyczna melodyka, speszone folkowe inspiracje gdzieś w tle, nienachalne, dyskretne. Sentymenty i romanse. Kompozytorska klasa na miarę Paula Simona. To prawda, że teksty z płyty na płytę już nie tak doskonałe, nie tak plastyczne, nie tak inwazyjne – bo minimalnie przegadane i jednoznaczne. Ale wciąż bezpretensjonalne, trafne w smutku, celne w melancholii. Zresztą nie rachunkiem weryfikowalnych wad i zalet stoi ta płyta. Najważniejsze u Kings of Convenience zawsze działo się między wierszami, bo ten chudzielec w za dużych okularach zna magiczne sztuczki. I to dużo. Angelika Kucińska

Monsters of Folk „Monsters of Folk” Matador/Sonic 9/10

Świeże

Kings of Convenience

California Stories Uncovered „Confabulations” Punk Rocker 8/10

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

I z postrocka nie zostało nic? Bez przesady. Debiutancki pełen metraż to co prawda koniec abstrakcji niedopowiedzianych instrumentali, ale tczewska California Stories Uncovered – zespół doskonale znany bywalcom nie tylko offowych festiwali – pozostaje wierna dawnym inspiracjom. Tyle że rozbudowane, wielowątkowe eksplozje tym razem wzmocnili – to prawdziwa rewolucja w ich przypadku – konkretem paranoicznego wokalu i tekstu podporządkowanego ogólnemu konceptowi (bo to płyta o tym, że brzydko się oszukiwać). Minimalne uproszczenie formuły nie jest jednak żadnym skokiem na łatwe przeboje. Bo wspomniany wokal jest genialnie nieradiowy, a całość wciąż wymaga skupienia. Ale też muzyka CSU zyskała dzięki tym paru zabiegom dużo większą zdolność angażowania niż wcześniej. I taka uwaga ogólna: młode polskie gitary dwa lata temu narobiły fikcyjnego zamieszania (wspaniałomyślnie bez nazwisk). Niesmak niespełnionych obietnic tegoroczna jesień rekompensuje dwoma fenomenalnymi debiutami. Hatifnats i CSU właśnie. Angelika Kucińska Conor Oberst, neurotyczny cesarz nowego folku, dalej szuka szczęścia w demokracji. Porzucił Bright Eyes, w Mystic Valley Band hojnie podzielił się splendorem frontmana z resztą składu. Monsters of Folk to skrajny przypadek abdykacji – supergrupa. M. Ward, kluczowa, zresztą wypromowana przez Obersta postać niezależnego singer/ songwritingu. Jim James, lider psychodelicznych My Morning Jacket. I Mike Mogis, prawa ręka Obersta, architekt brzmienia Bright Eyes. Wreszcie polityka dzielenia popłaciła, bo z miksu osobowości i doświadczeń wyszła świeża, zaskakująca i eklektyczna płyta, hołdująca i najnowszemu dorobkowi piosenki autorskiej, i tradycji rock and rolla, tej w wydaniu garaż i tej w wydaniu psycho. Kolaż estetyk i emocji. Elektryzujący. Angelika Kucińska

Hatifnats „Before It Is Too Late” Ampersand Records 9/10 Hatifnats chcieliby podnieść określenie „niemodny” do rangi komplementu. Gdyby to od nich zależało, wszelkie trendy omijałyby ich potężnym łukiem. Kiedy debiutowali dwa lata temu (szerszej publiczności prezentowały się wtedy Muchy i Out of Tune, ale to zespoły z zupełnie innej bajki), nie mieli szansy przewidzieć sukcesu The Pains of Being Pure at Heart, Crystal Stilts czy innych grup otwarcie mówiących o shoegaze’owych inspiracjach. Ale sprowadzanie Hatifnatów jedynie do polskiego odpowiednika zagranicznych wykonawców byłoby niesłychaną zbrodnią, bo warszawiacy mogliby zjeść wspomniane grupy na śniadanie. Gdyby tylko chcieli. Ale zaraz, oni takie swady mają w poważaniu! Grają swoje przepiękne, smutne piosenki (to muzyczne okolice Arcade Fire, ale zagrane z mniejszą pompą i zadęciem), nie zważając na przelotne gusta publiczności. Do tańca się nie nadają, do różańca już bardziej, a najbardziej do spokojnego słuchania w samotności. Maciek Piasecki

46

recenzje

R


Air „Love 2” EMI 6/10 Muse „The Resistance” Warner 7/10 Muse to jeden z bardziej skrajnych zespołów. Wydaje się, że równie dużo osób go nie znosi, co uwielbia. Powód jest prosty – takiej dawki patetyzmu w muzyce nie stosuje chyba żaden ze współczesnych zespołów rockowych. Nowa płyta brytyjskiego tria kontynuuje obrany kierunek. Trzeba jednak pamiętać, że ten element bierze się z wykorzystywania muzyki klasycznej, którą Matthew Bellamy, lider zespołu, cytuje tu w sposób niemal bezpośredni. Klasyczne harmonie czy po prostu umieszczenie całych fragmentów fortepianowych, partii organowych, chórów czy klarnetu – tego jest tu pełno. Tym razem główny autor kompozycji dał upust swoim fascynacjom Prokofiewem, Chopinem, Rachmaninowem czy Griegiem, pozwalając słuchaczowi bawić się z nim w grę w odnajdywanie kolejnych elementów inspirowanych tym czy innym kompozytorem. Nawiązania do klasyki zostały tu przełamane przez tradycyjnie hardrockowe gitary – taki zabieg pozwala sprawnie budować napięcie. Jak mocno obecna jest tu muzyka poważna, mogą też świadczyć trzy ostatnie kompozycje, które układają się w symfonię. Można dać się temu uwieść, ale można i odrzucić. Zwolenników kontrowersyjnej konwencji „The Resistance” nie zawiedzie. Filip Sarniak

Jeden studiował kiedyś matematykę, drugi – architekturę. Na czas nagrywania płyty zamknęli się we własnym studiu w Paryżu i zupełnie odizolowali od zewnętrznego świata. Nic dziwnego, że muzyka Francuzów sprawia wrażenie skrupulatnie wyliczonej do setnego miejsca po przecinku i przemyślanej niczym projekt nowego budynku Franka Gehry’ego. Chyba nawet kawałki Daft Punk są bardziej ludzkie. A utwory z piątej płyty Air w sam raz pasowałyby do filmu o miłości... pod warunkiem, że byłaby to miłość robotów. Ta niewinna „Playground Love” (Miłość z placu zabaw) z soundtracku do filmu Sophii Coppoli należy do przeszłości – czas na miłość 2.0, zapisaną w zero-jedynkowym kodzie i wysłaną czatem na Facebooku. Lubię to. W porównaniu do minimalistycznego, ascetycznego „Pocket Symphony” sprzed dwóch lat chłodniejsze i nieco mroczniejsze wcielenie Air zyskuje na dynamice. Może to zasługa wyrazistej perkusji, może jazzujących zapędów (bardziej Chili Zet niż Tomasz Stańko, ale mniejsza o to) – tak czy inaczej, plus za to, że nie nagrywają od 12 lat tej samej płyty. A że brakuje przeboju na miarę „Sexy Boy”? Stagnacja zabija, spójrzcie na Iana Browna. Maciek Piasecki

Yo La Tengo „Popular Songs” Matador/Sonic 4/10

Cheese People „Cheese People” Snegiri Music 7/10 Kiedy najważniejsze magazyny muzyczne wychwalały pod niebiosa brookliński Chairlift, w rosyjskiej Samarze (kto pamięta samochód marki Łada Samara?) wyrosła równie dobra grupa stosująca podobną formułę. Wartością dodaną jest słowiański rodowód. Są tu jednak podobnie zabawne i niegłupie teksty, przebojowy rytm krzyżujący funky z elektroniką oraz liderka z charyzmą. Cheese People dowodzi Olya Chubarova, która – odmawiając prężenia się na siłę do nieakceptowanych kanonów – śpiewa z manierą myszy głodnej sera. Nie wygląda jak Beyonce (woli nosić wyciągnięte T-shirty), ale osiąga efekt godny Blondie. Głośno robi się już o nich w Londynie, gdzie koncertują, a w Japonii ich album sprzedaje się świetnie. Nie szkodzi, że ich płyty nikt jeszcze w Polsce nie wydał. Debiutanckiego wydawnictwa chluby rosyjskiego niezalu posłuchać można spokojnie na last.fm. Adam Kruk

Tytuł nowej płyty Yo La Tengo jest podwójnie ironiczny. Po pierwsze, materiał zamieszczony na „Popular Songs” ma małe szanse stać się popularnym. Po drugie, niektóre utwory wręcz nie przypominają piosenek, tylko jazzowe jamowanie. Wymowny jest natomiast tytuł ostatniej pozycji na płycie – „And the Glitter is Gone”. Zespół z New Jersey oszczędza nam bowiem blasku fajerwerków. To raczej rzetelna porcja muzycznego rzemiosła bez mamienia słuchacza błyskotkami. I to się chwali. Yo La Tengo to jeszcze nie legenda, ale już gwarancja jakości. Zasłużona i ceniona grupa z 25-letnim stażem, o której – podobnie jak o Sonic Youth – nie wypada powiedzieć złego słowa. Krytycy muzyczni będą więc wynosić ich pod niebiosa i piać, że to dojrzały rock, przemyślany, wirtuozerski. A i psychodelii sporo, i nastrój nieziemski. Wszystko prawda. Ale oprócz tego „Popular Songs” wydziela dość duszący zapach nudy. I chociaż to zapach, w którym przyjemnie można się zagrzebać, odpocząć i znaleźć piękno przy przygaszonym świetle, po pewnym czasie masz ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza. A tego już od Yo La Tengo AD 2009 nie dostaniesz. adam kruk

pixies

„Minotaur. Deluxe Edition” 4AD 7/10

Stoi przede mną monolit niczym z „Odysei Kosmicznej 2001” Kubricka. Waży to chyba z 15 kilo i robi przytłaczające wrażenie, ale stylizowana litera „P” na froncie nęci do otwarcia skrzyni. W środku masa smakowitych kąsków (płyty DVD, książka, wysokiej jakości reprodukcje okładek...), ale za danie główne robi pięć studyjnych albumów zespołu, bez którego Kurt Cobain byłby tylko brudnym ćpunem w swetrze. Wszyscy kochają Pixies: zachwyca się nimi David Bowie, Bono zalicza ich do „największych zespołów Ameryki” (chociaż on akurat kocha cały świat), a setki młodziaków z gitarami wymieniają jako swoją główną inspirację. Paradoks polega na tym, że kiedy 20 lat temu płyta „Doolittle” miała swoją premierę, mało kto zwrócił na nią uwagę. Garstka recenzentów rozpływała się nad kawałkami pokroju „Debaser” czy „Monkey Gone to Heaven”, ale szersza publika i tak wolała albumy rockmanów z natapirowanymi kudłami („Appetite for Destruction” i „Lies” Gunsów wciąż sprzedawały się znakomicie, do tego za chwilę miał się ukazać świetny „Dr. Feelgood” Mötley Crue). Pixies rozwiązali się jeszcze przed boomem na alternatywę w rodzaju Nirvany, więc na ówczesne listy przebojów też się nie załapali. Nieliczna grupa fanów, która jednak zdecydowała się kupić ich płyty, później założyła takie grupy jak Blur czy Radiohead. Gdyby więc nie Pixies w muzyce lat 90. wiałoby straszliwą nudą (pomijając Spice Girls). Nie znać tych nagrań to grzech – ale „Minotaur” to raczej gratka dla największych fanów, bo drogi niemiłosiernie. Ci z niewystarczającym kieszonkowym niech biegną do sklepu przynajmniej po „Doolittle”! Maciek Piasecki

47

recenzje

R


RECENZJE FILM

HIRO FILMY HIRO

Świeże

Mniejsze zło

reż. Janusz Morgenstern Premiera: 23 października 10/10 Dziewięć lat po nakręceniu „Żółtego szalika” Janusz Morgenstern powrócił za kamerę. 87-letni reżyser udowadnia, że wciąż wie, jak robić wielkie filmy, i że nic nie stracił ze swojej artystycznej wrażliwości. „Mniejsze zło” – luźna ekranizacja powieści Janusza Andermana „Cały czas” (nominacja do nagrody Nike w 2007 roku) – opowiada o pisarzu, który nigdy nie napisał żadnej książki, a popularność zdobył, podpisując się chętnie pod cudzymi dziełami. Akcja filmu toczy się na początku lat 80. Tłem dla perypetii głównego bohatera są wydarzenia polityczne z tego okresu: działalność opozycyjna, podpisanie Porozumień Sierpniowych oraz stan wojenny. Krytycy od lat narzekali, że polscy reżyserzy nie są w stanie nakręcić filmu opowiadającego o naszej najnowszej historii. Na wysokości zadania stanął dopiero Janusz Morgenstern, ale jego „Mniejsze zło” nie jest obrazem, jakiego większość by się spodziewała. Zamiast snuć heroiczną opowieść o odwadze

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

i niezłomności w walce z komuną, bohaterem swojego filmu uczynił tchórza, konformistę i złodzieja, który jedynie przypadkiem zostaje bohaterem opozycji. Morgenstern przewrotnie zmierzył się z legendą Solidarności. W czasach, kiedy wszyscy chętnie podkreślają swoje zasługi w działalności opozycyjnej, pokazał, że tak naprawdę można było jedynie lawirować i mataczyć – i tak zdobyć uznanie i poklask. Reżyser stara się jednak usprawiedliwić swojego bohatera. Pokazuje, że nie był jedyny, bo w podobny sposób „karierę” zrobił już jego ojciec. „Mniejsze zło” zwraca uwagę nie tylko tematyką, ale również kreacjami aktorskimi. Lesław Żurek świetnie poradził sobie z rolą głównego bohatera, a Janusz Gajos i Anna Romantowska jako jego rodzice stworzyli na ekranie duet, którego długo nie zapomnimy. Marcin Kamiński / Plejada.pl

GRANICE MIŁOŚCI

reż. Guillermo Arriaga Premiera: 23 października 8/10 Guillermo Arriaga, autor scenariuszy do „21 gramów” i „Babel”, debiutuje jako reżyser i udowadnia, że czuje puls wielowątkowej historii jak nikt inny. Tym razem odważnie wchodzi w świat kobiet i stawia w opozycji seksualność dopiero budzącą się do życia i tę już przemijającą. Gina (rewelacyjna Kim Basinger) przeżywa ostatnie wielkie uniesienie, wbrew rodzinie, okolicznościom i przede wszystkim – wbrew sobie. Jednak jej romans z Nickiem to nie przelotna znajomość – po przebytej mastektomii Gina odnajduje w tym sekretnym związku coś, co straciła. O podwójnym życiu matki dowiaduje się jej córka, Mariana (Jennifer Lawrence). Bunt, niezgoda, próba ukarania matki naznaczają bohaterów piętnem antycznego niemal dramatu. Prowadzona równolegle historia Sylvii (doskonała Charlize Theron) stanowi klucz do zagadki – czy przewinienia rodziców powinny mieć wpływ na życie ich dzieci? Sylvia próbuje coś odpokutować, nie znajduje jednak ukojenia. Arriaga perfekcyjnie zazębia równolegle prowadzone filmowe nowele. Pięknej i mądrej, ale nie nazbyt sentymentalnej historii na szczęście nie obarcza niepotrzebną puentą. Każe się zmierzyć widzowi z brakiem jasnych odpowiedzi. Czy stanowimy osobne rozdziały w wielopokoleniowej strukturze, czy może raczej jesteśmy jedynie ciągiem dalszym opowieści, która swój początek bierze w czyichś decyzjach sprzed lat? Anna Serdiukow

48

RECENZJE

R


Odlot

reż. Pete Docter Premiera: 16 października 6/10 Pierwsza trójwymiarowa kreskówka wyprodukowana wspólnie przez Disneya i Pixara otworzyła tegoroczny festiwal w Cannes, zasypując Lazurowe Wybrzeże tysiącami kolorowych baloników. Opowieść o żądnym przygód emerycie szturmem zdobyła serca amerykańskich widzów, zatriumfowała na azjatyckich rynkach i wreszcie pojawia się na europejskich ekranach. Zmęczony życiem i natrętnymi sąsiadami Carl Fredricksen postanawia spełnić marzenie swej zmarłej przed laty żony i odnaleźć mityczną krainę leżącą gdzieś w amazońskiej dżungli. Swoją niewielką chatkę zaprzęga w tysiące balonów i wyrusza na południe, by w głuszy dokończyć żywota. Niestety, misternie ułożony plan krzyżuje mu pewien nieznośny, nadgorliwy, ośmioletni harcerz. Cyfrowo wygenerowana głębia została wykorzystana nie po to, by widza straszyć, lecz przede wszystkim – by ukazać piękno i różnorodność barw. „Odlot” to technologiczny majstersztyk. Samej opowieści brakuje jednak atutów poprzednich dokonań wspomnianego wyżej producenckiego duetu: pomysłowości i świeżości „Potworów i spółki”, emocji „Gdzie jest Nemo?” czy humoru „Toy Story” i „Dawno temu w trawie”.

Notorious

reż. George Tillman Jr. Premiera: 23 października 6/10 American dream się opłaca. Filmowa biografia Notoriousa B.I.G., zamordowanego w niejasnych okolicznościach największego rapera w dziejach Wschodniego Wybrzeża, zarobiła trochę ponad 40 milionów dolarów. Mimo, a może właśnie dlatego, że brnie w lukrowane hollywoodzkie banały. Biedny chłopak z Brooklynu, który diluje, żeby mieć na najki, chwilę później przekuje brudne doświadczenia gangsterskiego podwórka w złote przeboje. Ale skończy źle, bo narkotyki, chętne piosenkareczki i generalny dramat. Historia pęka od tanich wzruszeń dla nikogo, twórcy arogancko nie tłumaczą kluczowych wątków (konflikt między wybrzeżami) i koniec końców wychodzi z tego kolorowa bajka z bełkotliwym, tragicznym finałem. Plus za soundtrack. Angelika Kucińska

Bartek Pulcyn

Zero

reż. Paweł Borowski Premiera: 23 października 7/10 Paweł Borowski, autor krótkometrażowych filmów „Love Gamestation” i „Kocham cię” oraz rubryki „Druga strona ekranu” w „Co jest grane”, zadebiutował wreszcie na dużym ekranie. Jego „Zero” to jedna z najbardziej tajemniczych rodzimych produkcji ostatnich lat. Niestety, nie do końca udana. „Zero” to film o anonimowych mieszkańcach anonimowego miasta, w tym biznesmena, jego żony, sprzedającego swoje ciało nastolatka oraz rodziny walczącej o życie swojego dziecka. Ich losy splatają się, tworząc barwną, choć mało odkrywczą mozaikę. Kamera towarzyszy kolejnym bohaterom, sprawnie wprowadzając do rozwijającej się historii nowe wątki i postacie. Problem w tym, że ta misterna, precyzyjna kompozycja pozbawiona jest puenty. Opowieść kończy się równie nagle, jak się zaczęła i choć wszystkie wątki są domknięte, to nie bardzo wiadomo, co ma z tego wynikać. Borowski chciał stworzyć portret naszych czasów, ale w opowiadaniu o zapracowanych biznesmenach niemających czasu dla swoich rodzin albo niemogących mieć dzieci mężczyznach, którzy szukają zapomnienia w kieliszku, nie ma niczego odkrywczego. Marcin Kamiński / Plejada.pl

POLICJANCI Z MIAMI

Reż. Paul Michael Glaser, 8/10

Abel Ferrara, Don Johnson, Edward James Olmos

Różowe flamingi, słoneczna atmosfera plaż Florydy oraz rozłożyste cadillaki – w takim entourage’u nie tylko ja, ale i miliony Amerykanów wyobrażają sobie emerycką przyszłość. Jednak gdy dołożymy do tego obrazka pędzące motorówki, dziewczyny w bikini oraz rozpoznawalny motyw muzyczny Jana Hammera, otrzymamy wspomnienie narkotykowych karteli i ciemnych dzielnic Miami, czyli czołówkę jednej z najważniejszych produkcji telewizyjnych. To ten rewers właśnie stał się wizytówką flagowego serialu lat 80. – „Policjantów z Miami”. Co zadecydowało o sukcesie? Przede wszystkim rzadko wcześniej stosowana metoda kręcenia z ręki oraz inspirowane życiem filmowe historie. W Miami krzyżowały się drogi nielegalnych imigrantów z Kuby, białe kokainowe ścieżki, namiętne, szybkie romanse i jeszcze szybsze zgony – to wszystko znalazło odzwierciedlenie w życiorysach dwóch bohaterów policyjnej obyczajówki. Don Johnson jako James „Sonny” Crockett i Philip Michael Thomas jako Ricardo „Rico”

DVD HIRO

Tubbs stworzyli wzorzec amerykańskiego gliniarza – prawdziwego twardziela z poharatanym życiem osobistym. O powodzeniu serialu zadecydował również sztafaż przyszłych gwiazd kina obsadzonych w rolach epizodycznych: Julii Roberts, Bruce’a Willisa, Viggo Mortensena Heleny Bonham Carter. Co więcej – ścieżka dźwiękowa to jedna z najlepszych kiedykolwiek stworzonych kompilacji muzycznych. Nieraz patrząc na smagane wiatrem złociste kosmyki Dona Johnsona, buczałam w poduszkę przy dźwiękach Suicidal Tendencies, Simply Red, Depeche Mode, Frankie Goes to Hollywood, Aerosmith czy INXS. Cóż, dziś nikt już nie nosi takich marynarek, nie ma takiego podejścia do kobiet, a biały mokasyn na gołej męskiej stopie tchnie tanim banałem. Sonny, wróć! Anna Serdiukow

49

RECENZJE

R


RECENZJE KOMIks I KSIĄŻKA

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO książka komiks

HIRO

Podwójne uderzenie Polaków Karol „KRL” Kalinowski „Łauma” Kultura Gniewu 7/10 Przemysław „Surpiko” Surma „Hmmarlowe i niedole Julitty” Kultura Gniewu 7/10 W przeciwieństwie do spadających jesienią liści i zwierząt szykujących się powoli do snu zimowego, komiks polski budzi się w tym samym czasie do życia. Ten jakże nieudolny w swojej poetyckości wstęp miał na celu wyłącznie (oczywiście poza zażenowaniem czytelników) poinformowanie, że w październiku szykuje się prawdziwa inwazja rodzimych historii obrazkowych. Spośród dość licznej grupy premier warto się jednak bliżej przyjrzeć przede wszystkim dwóm tytułom. „Łauma” Karola Kalinowskiego to obyczajowa opowieść o małej dziewczynce, która wraz z rodzicami jedzie w odwiedziny do babci mieszkającej w małej wiosce na Suwalszczyź-

nie. Autor jednak już na pierwszych stronach wywraca wszystko do góry nogami, a na pozór realistyczna historia przemienia się w polską odpowiedź na „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. I choć tutaj także oglądamy akcję z perspektywy niewinnej Dorotki, to zamiast Blaszanego Drwala czy Tchórzliwego Lwa dostajemy galerię postaci z regionalnych legend. Kalinowski świetnie buduje atmosferę pięknymi i uderzającymi swoją precyzją rysunkami, a niekiedy także zaskakuje niespodziewanym zwrotem akcji. Szkoda tylko, że pod koniec zbytnio przyspiesza akcję, przez co w finale do komiksu wkrada się chaos, a trochę też ulatniają się emocje. Świetne rysunki są także mocną stroną parodiującego kryminały komiksu „Hmmarlowe i niedole Julitty” Przemysława „Surpiko” Surmy. Zresztą nie tylko one, bo forma – jako całokształt – robi tu ogromne wrażenie. Surma prawie całkowicie rezygnuje z klasycznych kadrów, jednocześnie trzymając wszystko w ryzach świetnie zakomponowanymi planszami, a do tego cudownie bawi się dialogowymi dymkami i innymi elementami graficznymi. Sama historia też dostarcza rozrywki, choć po skończonej lekturze ciężko mówić o konkretnej fabule, a prędzej o zbiorze sympatycznych dowcipów. Nie zmienia to jednak faktu, że mimo paru niedoskonałości Kalinowski i Surma zdecydowanie wyróżniają się ze swoimi komiksami na rodzimym rynku. Bartosz Sztybor

Życie w obrazkach

Flesz

Egmont 10/10

WAB 2/10 Bardzo długi ten flesz. Patchworkowe wykorzystanie wypowiedzi bezimiennych bohaterek może i czyta się szybko – tak jak szybko ogląda się „Teleexpress” – jednak po „Teleexpressie” przynajmniej końcowy żart Macieja Orłosia rekompensuje ziejącą z telewizora nudę. W najnowszej książce Hanny Samson nie jest śmiesznie. Grupa anonimowych kobiet uczestniczy w badaniach fokusowych. Rozmawiają o nowo powstałym magazynie dla pań – oceniają zawartość, poziom artykułów, zdjęcia, wywiady z gwiazdami. Niby punktem wyjścia jest ocena gazety, ale tak naprawdę najwięcej mamy się dowiedzieć o bohaterkach wydarzenia, ich problemach, emocjach, obserwacjach. Taki pretekst dla stworzenia portretu współczesnych kobiet. Cóż, podjęte w książce tematy dotykają codzienności, mówią o zmaganiach z głupim szefem, nieudanym życiu rodzinnym, wyrodnych dzieciach, nieczułych partnerach, braku pieniędzy, przede wszystkim jednak sprowadzają się do jednego – niezaspokojenia seksualnego. Z facetami jest źle, bez nich jednak jeszcze gorzej. Eureka! Czy naprawdę w życiu kobiety wszystko sprowadza się do jednej dźwigni? Na szczęście Simone de Beauvoir zmarła w 1986 roku, więc w 2009 nie może umrzeć ze śmiechu. Anna Serdiukow

Will Eisner

„Życie w obrazkach” to już czwarty tytuł Willa Eisnera, który ukazał się kolekcji „Mistrzowie komiksu” wydawnictwa Egmont. To album wyjątkowy, ponieważ powstał w oparciu o wydarzenia z życia samego autora. Will Eisner jest legendą światowego komiksu. Tworzyć zaczął jeszcze w czasach Wielkiego Kryzysu i rysował praktycznie aż do samej śmierci w 2005 roku. Album „Życie w obrazkach” składa się z pięciu historii napisanych w latach 1985-2003, tworzących wyjątkową autobiografię mistrza. Eisner opowiada w nich o nastrojach, jakie towarzyszyły mu, kiedy przeszedł na emeryturę i przeprowadził się na Florydę („Zmierzch w mieście”), początkach kariery („Marzyciel”) oraz własnej rodzinie („W środek burzy”, „Cel gry”). Album zamyka krótka, zaledwie czterostronicowa przypowieść „Dzień, w którym zostałem profesjonalistą”, będąca przesłaniem dla wszystkich początkujących artystów – by nie przejmowali się opiniami innych i konsekwentnie dążyli do realizacji marzeń. Graficznie „Życie w obrazkach” to majstersztyk. Charakterystyczna kreska Eisnera w połączeniu ze swobodą, z jaką autor podchodzi do tworzenia kadrów, są ucztą dla oczu i wciąż wzorem do naśladowania dla wielu, nawet doświadczonych, twórców komiksów. Marcin Kamiński / Plejada.pl

Hanna Samson

50

RECENZJE

R


RECENZJE teatr ŚLUBY PANIEŃSKIE

Reż. Jan Englert 7/10

HIRO TEATR

HIRO tekst |anna serdiukow

Zanim filmowa wersja „Ślubów panieńskich” Filipa Bajona ujrzy światło dzienne, warto przypomnieć sobie dzieło Aleksandra Fredry, idąc na spektakl Jana Englerta. Zrobiony ze smakiem, doborową obsadą (Halina Skoczyńska, Patrycja Soliman, Kamilla Baar, Jan Englert, Marcin Hycnar) w świetnych kostiumach i z zachwycającą scenografią. Fakt, nieco po bożemu – rzetelnie, porządnie, miejscami wręcz podręcznikowo. Na szczęście uczucie siedzenia na lekcji języka polskiego zostaje przełamane przez unoszącą się w powietrzu erotyczną aurę i miłosną intrygę. Jest coś przewrotnego w spektaklu Jana Englerta – niewinność obydwu panien, Klary i Anieli, w kontekście ich rodzącej się kobiecości została nakreślona bardzo subtelnymi środkami. Budząca się do życia seksualność młodych kobiet pokazana jest tutaj często za pomocą symbolicznego gestu (Aniela jedząca maliny – co widać na załączonym obrazku). Bohaterki to niby jeszcze pensjonarki, a już wyćwiczone kokietki, figlarne okrutnice. Szczególnie Kamilla Barr jako Klara daje popis, a w zasadzie przepis na to, jak być młodą kobietą, wykorzystywać swoje atuty i wodzić mężczyzn za nos. Panienki obiecują sobie, że nigdy nie wyjdą za mąż – nie będą niewolnicami mężczyzn nawet w imię miłości. Pobożne życzenia! Flirty z Gustawem i Albinem pozbawiają dziewczęta rezonu. Szkoda – Klara to jedna z ciekawszych postaci kobiecych polskiej literatury, niezależna, starająca się zachować wolność pośród XIX-wiecznych konwenansów i wyobrażeń o miłości. Ukończone w 1832 roku dzieło Aleksander Fredro początkowo chciał nazwać „Nienawiść mężczyzn”. W rezultacie zwyciężył tytuł „Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca”. Pełna nostalgii opowieść ma kolor sepii. Niczym pocztówka z przeszłości przypomina o tym, czym jest młodość, naiwność, pierwsze silne uczucie. Tęsknotę za tym udało się zawrzeć twórcom spektaklu w Teatrze Narodowym. „Śluby panieńskie” inspirują do flirtów, zabaw z owocami i okrucieństwa wobec mężczyzn. A to zawsze nastraja optymistycznie. Śluby panieńskie, sala Bogusławskiego, Teatr Narodowy 10.10. godz. 19.00 i 11.10. godz. 19.00

FESTIWAL SPOTKANIE TEATRÓW NARODOWYCH 2009

Teatr Narodowy Warszawa 2.10.–20.11.

Międzynarodowy festiwal Spotkanie Teatrów Narodowych odbędzie się na przełomie października i listopada. Oprócz sześciu wybranych europejskich spektakli wydarzeniu będą towarzyszyć rozmowy z twórcami, wykłady i projekcje. Zorganizowane zostanie również międzynarodowe sympozjum, którego tematem będą zadania europejskich scen narodowych XXI wieku. Zobaczymy następujące przedstawienia: „Ożenek” (Rosja), „Don Juan” (Bułgaria), „Podział południa” (Francja), „Kobieta Diabeł” (Austria) oraz „Trylogia letniskowa” (Włochy). Przegląd sztuk z różnych narodowych scen z ważnych europejskich teatrów skłoni nie tylko do refleksji nad rolą teatru narodowego jako placówki kulturalnej – będzie wspaniałą okazją do tego, by zapoznać się z ważnymi propozycjami kultury i zastanowić nad europejską tradycją teatralną.

MARIUSZ DRĘŻEK Aktor opowiada o musicalu „Bagdad Cafe” w reżyserii Krystyny Jandy (premiera: 26 września w Teatrze Polonia): „Bagdad Cafe” to historia dwóch kobiet, które poznają się w tytułowym miejscu, gdzieś na pustyni, w ważnych dla siebie momentach życia. To musical liryczny – mówiący o kobietach i ich mocowaniu się z materią życia. Jasmin przypadkowo trafia do Bagdad Cafe – dziwnego baru i motelu. Na początku nie będzie mogła porozumieć się z Brendą, jednak z czasem ich konflikt przerodzi się w przyjaźń. „Bagdad Cafe” to historia o wymiarze uniwersalnym. W tym miejscu krzyżują się drogi wielu różnych postaci. Na tym polega magia baru – to malowniczy obiekt tak dla teatru, jak i dla filmu, można bowiem pokazać interesującą galerię postaci. Ja gram policjanta fajtłapę. Mój bohater jest pocieszny, wymyśliłem sobie, że skonstruuję swoją postać w slapstickowej konwencji. Arni będzie się jąkał. Będzie słabo zorganizowanym człowiekiem, niemogącym dojść do ładu nie tylko z poprawnym mówieniem, ale i z życiem. W przypadku musicalu można sobie pozwolić na użycie dużej formy aktorskiej, nakreślić postać poprzez zabiegi groteskowe. Dla widza to jest świetna rozrywka teatralna, przede wszystkim bardzo atrakcyjna wizualnie.

51

RECENZJE

R


RECENZJE Gry

GRY HIRO

HIRO MAGAZYN | WWW.HIRO.PL

HIRO

Batman: Arkham Asylum

tekst |Tomek Cegielski

Xbox 360, PS3, PC

9/10

W nowej odsłonie przygód Batmana przenosimy się do tytułowego Arkham Asylum – szpitala psychiatrycznego dla przestępców, znajdującego się na odizolowanej wyspie znanego Gotham City. Placówka ta już dawno przestała jednak pełnić jakiekolwiek funkcje terapeutyczne, a stała się placem zabaw dla Jokera. Jako Batman zostajemy rzuceni w środek tego Jokerowego piekiełka, gdzie przyjdzie nam się zmierzyć z szeregiem zróżnicowanych przeciwników oraz z lękami głównego bohatera. „B:AA” to hybryda skradanki, bijatyki i gry detektywistycznej zaserwowana w bardzo mrocznym klimacie, który towarzyszył również ostatniej ekranizacji przygód człowieka nietoperza. W pokonywaniu kolejnych oprychów i potworów pomoże nam wachlarz gadżetów, w które zostaliśmy wyposażeni: są to różnego rodzaju substancje wybuchające, charakterystyczny bumerang w kształcie nietoperza itd. Przeciwników możemy pokonywać albo z głową, po cichu, używając wspomnianych akcesoriów, albo też pięścią po staropolsku, szybko klepiąc w przyciski. System walki jest dosyć monotonny, ale za to niezwykle widowiskowy, a wytrzymałość postaci bardzo ograniczona. Główną zaletą wariatkowa, w którym będziemy się poruszać, jest to, że cały czas zaskakuje nas czymś nowym: nieodkrytym tunelem, kolejną zagadką poboczną, przeciwnikiem, z którym nie trzeba walczyć, żeby go pokonać... Sprawia to, że gra jest bardzo różnorodna i się nie nudzi, raz rozwiązujemy zagadkę, prowadząc coś na kształt śledztwa, raz skaczemy po platformach, raz obijamy komuś maskę, a jeszcze innym razem zakradamy się do wroga. Przejście głównego wątku gry zajmuje nieco poniżej dziesięciu godzin, natomiast wyciśnięcie z gry wszystkich soków i ukończenie wszystkich dodatkowych misji może zająć nawet drugie tyle. W nowego Batmana gra się świetnie za sprawą wszechobecnego filmowego klimatu, żywotności oraz bardzo dobrej oprawy audiowizualnej. Obowiązkowa pozycja nie tylko dla fanów pana z jamnikiem na klacie.

Świeże

Eidos

Assassin’s Creed Altair’s Chronicles Gameloft

iPhone, DualScreen

7/10

„Assassin’s Creed” doczekał się swojej konwersji na konsole przenośne. „Altair’s Chronicles” jest prequelem wersji z konsol stacjonarnych. Akcja również rozgrywa się w Jeruzalem w XII wieku i też opiera się na eliminowaniu kolejnych ofiar przez zabójcę, Altaira. Oczywiście możliwości sprzętowe małych konsolek nie pozwoliły na grę w stylu free roaming (swobodne zmiany lokacji), co było esencją grywalności pierwowzoru. Poruszamy się więc po wyznaczonym torze, omijając kolejne pułapki i zabijając kolejnych strażników. Wraz z postępem w grze zdobywamy nowe umiejętności i przedmioty. Śmierdzi sztampą, ale trudno jej tu chyba było uniknąć. Mimo to gra jest wciągająca, choć za sprawą niewygodnego sterowania momentami potrafi frustrować. Ciekawa propozycja dla posiadaczy iPhone’ów – właścicieli DualScreenów muszę jednak odesłać do konkurencyjnych tytułów, których na DS-ie nie brakuje.

DiRT 2 Codemasters

PS3, Xbox360, WII, PC

8/10

„DiRT 2” to już druga gra wyścigowa wydana przez Codemasters po śmierci Colina McRae, który do tej pory promował ich produkty swoim nazwiskiem. W pierwszej odsłonie „DiRT-a” „mistrzowie kodu” odeszli od koncepcji robienia gry skupionej jedynie na wyścigach WRC, dając graczowi możliwość ścigania się w różnych trybach i różnymi autami. „DiRT 2” to nic innego jak kontynuacja tych założeń, jeszcze więcej trybów, jeszcze większa różnorodność pojazdów i jeszcze więcej zabawy. Oprócz klasycznego Rally Corsa, mamy tu możliwość ścigania się z przeciwnikami po ulicach miasta, przejazd przez serię bramek, wyścigi samochodami terenowymi, pojedynki jeden na jednego itd. Samochodów nie ma zbyt wiele, ale są zupełnie różne, od Nissana 350z aż po Hammera 3. Nie ma również możliwości modyfikowania fury, co z pewnością zawiedzie fanów dobierania felg i spoilerów. Na plus trzeba zaliczyć świetnie zrealizowany widok z kokpitu oraz interakcje z otoczeniem. Woda chlapiąca nam na szybę czy zniszczalne przeszkody terenowe robią wrażenie. Minusem gry jest jednak oczywiście model jazdy, ten pozostał daleki od symulacji, ale dzięki temu jest intuicyjny, łatwo go opanować i cieszyć się grą. Reasumując, „DiRT 2” jest bardzo widowiskowym i miodnym tytułem, którego trudno nie polecić wszystkim fanom wyjących silników.

52

recenzje

R


ilustracje |kacper kwiatkowski

tekst |ryszard kalisz

Prawda postpolityce w

Prawda odgrywa w życiu najważniejszą rolę. Często jednak zdarza się, że wiele osób uważa się za prawdomówne, ale ich prawdy to różnice wynikające ze sposobu postrzegania. To nie jest prawda, to jest ocena. Mówiąc o prawdzie, mam na myśli prawdę arystotelesowską, czyli słowa, które oddają rzeczywistość.

Ryszard Kalisz – adwokat, poseł, były minister. Nasz łącznik z poważnym światem

Tego rodzaju działanie polityczne nastawione tylko na wizerunek, odbiór, a nie na faktyczne działanie to jest postpolityka – rozprzestrzeniająca się epidemia. Dotarła też do Polski. Nie rozwiązuje żadnych problemów, a niszczy politykę. Postpolityka nie zawiera w sobie żadnych wartości ideowych. To jest cyniczna gra emocjami.

W polityce słowa padają szybko, za szybko, trwa debata, a w zasadzie trwa spór przeistaczający się w kłótnię. W tych kłótniach chodzi często tylko o wizerunek, o to, jak odbierają to widzowie lub czytelnicy. Ważne są słupki poparcia, a nie prawdziwe działanie zmieniające rzeczywistość.

tekst |artur pleskot

Konferencje prasowe przeistaczające się w miniprzedstawienia z wyszukanymi gadżetami – bez treści, ale za to pełne epitetów pod adresem konkurentów politycznych. Taka debata ad personam zajmująca się tylko wyglądem lub skłonnościami trwa godzinami. Jest w gruncie rzeczy prosta. Jaki kto jest, każdy widzi. Określenia są mnożone: pijak, rozpustnik, zły, niedobry, a do tego można go było zobaczyć w piątek w klubie gejowskim.

Postpolityka nie operuje prawdą arystotelesowską. Jest wyrafinowaną grą w sferze public relation. Jestem jednak przekonany, że wy doskonale to czujecie. W całym tym zgiełku niezwykle ważne dla samego siebie jest oddzielenie prawdy od kłamstwa – polityki od postpolityki.

Prawda ekranu

„Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej” – pisał Marcin Świetlicki. Coś jest na rzeczy. Jedni z rozrzewnieniem wspominają PRL, a ja wzdycham na myśl o latach 90. XX wieku i poziomie ówczesnej kultury masowej.

alternatywno-anarchistyczny program „Alternativi”, w którym prezentowano zespoły takie jak Dezerter, Apatia czy Mikrofony Kaniony. Pokazywano, jak można za pomocą coca-coli czyścić ubikację czy też jak odrzucić chodzenie na rzecz czołgania się (naprawdę dziwne). To była dobra edukacja.

Oglądając dziś telewizję, nie mogę wyjść z podziwu, jaką mizerią i żałosną treścią są karmieni widzowie. Te wszystkie telenowele, programy rozrywkowe typu „Kocham Polskę” wywołują u mnie torsje. Cofam się więc w myślach do lat 90., czasów swojego dzieciństwa, i przypominam sobie, co oferowała wówczas telewizja publiczna czy też raczkujące stacje prywatne. Na publicznej Jedynce po szkole można było obejrzeć

Po godzinie 17, jeśli się nie mylę, nadawano „Latający Cyrk Monty Pythona”. Wieczorami emitowano ambitne kino w cyklu „100 filmów na stulecie kina”. Czy ktoś teraz wyobraża sobie oglądanie „Czasu apokalipsy” po „Wiadomościach”? Chyba że puści sobie na DVD. Jednak najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że tak wywrotowa i progresywna telewizja funkcjonowała za czasów prawicowego zarządu TVP – tak

Artur Pleskot – nasz ekspert od kina klasy B, wie wszystko o zdegenerowanych filmowcach i pamięta dobre czasy telewizji

Postpolitykę w sobie właściwy sposób kreują media elektroniczne, a szczególnie całodobowe programy informacyjne. Dla zapełnienia programu do maksimum eksploatują wzajemne oceny – co który polityk o innym powiedział i jak ten drugi się odwinął. Rozmowy polityków są często tak moderowane przez dziennikarzy, żeby doprowadzić do zwarcia personalnego. W kreacji postpolityki wielką rolę odgrywają tabloidy, stosując proste chwyty populistyczne – niestety, często skuteczne.

zwanych pampersów Walendziaka. Ostatnio w TVP rządziły na przemian lewica i prawica, a z misyjnością było tak samo. Źle. Wśród prywatnych stacji telewizyjnych największe emocje wzbudzał Top Canal. Działał niby krótko, bo wystartował w roku 1992 i zniknął dwa lata później, ale i tak spustoszenie, jakiego dokonał w umysłach moim i moich kolegów, jest wielkie i nieodwracalne. Nawet dzienna ramówka była bogata w horrory („Martwe zło”, „The Supernaturals”) i filmy kung-fu. Można było oglądać horrory w dzień! A filmy emitowano nielegalnie z taśm VHS. Top Canale wróć! Ale nie, to se ne vrati. Teraz tandeta i pieniądz w cenie. W sumie zawsze były...

53

FELIETON

F





Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.