ISSN:368849
WRZESIEŃ
NR 26
wszyscy jesteśmy fetyszystami d.a.f. pussy riot YUMI YOSHIYUKI
okładka: foto | łukasz argoth gliszczyński stylizacja | justyna waraczyńska-varma modelka | maria kompf
INTRO
www.hiro.pl e-mail: halo@hiro.pl
Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08 Prezes wydawnictwa: krzysztof grabań kris@hiro.pl
Dyrektor zarządzająca: dominika rokosz dominika.rokosz@hiro.pl
Redaktor naczelny: piotr dobry piotr.dobry@hiro.pl
Dyrektor artystyczny: Łukasz majewski lukasz.majewski@hiro.pl
Promocja, internet: Katarzyna korbuszewska katarzyna.korbuszewska@hiro.pl
W „HIRO” zawsze było pełno pasjonatów wszelakiej maści. Zarówno w redakcji, jak i w samym magazynie. Tym razem wyjątkowo nimi obrodziło – od muzyków, filmowców i performerów po seapunków, drifterów, bronies i gwiazdy japońskiej erotyki. Zastanawiamy się bowiem, dlaczego ktoś namiętnie uprawiający jogging nie wzbudza niczyich podejrzeń, a ktoś, kogo fascynuje dogging, z miejsca uznawany jest za zboczeńca. Dlaczego dorosły facet zbierający znaczki to normals, jakich wielu, a ten sam gościu kolekcjonujący figurki kucyków Pony byłby już obwołany freakiem? Cienka jest granica między pasją a fetyszem… Przy okazji – wbijajcie na nasz facebookowy fan page, gdzie przeżywają renesans konkursy z prawdziwego zdarzenia – segwaye, rowery i inne bajery. Nie tylko dla fetyszystów. Chociaż… może wszyscy nimi jesteśmy?
Reklama: anna pocenta - dyrektor anna.pocenta@hiro.pl
marcelina compel marcelina.compel@hiro.pl
Michał panków
michal.pankow@hiro.pl
Społeczność:
facebook.com/hirofree.fb
24. 32. 42. 44. 48. 50. 56. 60.
d.a.f.: z elvisa też zrzynano pussy riot: co z tą rosją? drifting: jazda bez dubli zjawisko: fetysz niejedno ma imię fuck for forest: miłość poszła w las sztuka: zabić wszystkich polityków ulrich seidl: sztuczny raj pinku eiga: yumi yoshiyuki
Projekt graficzny magazynu marla nowakówna
miejsca, w których jesteśmy:
Współpracownicy: piotrek anuszewski, darek arest, jerzy bartoszewicz, karolina bielawska, jędrzej burszta, andrzej cała, bartosz czartoryski, piotr czerkawski, kamil downarowicz, ewa drab, karolina dryps, małgorzata dumin, jacek dziduszko, marek fall, zdzisław furgał, marcin flint, jakub gałka, piotr gatys, rafał górski, małgorzata halber, michał hernes, aleksander hudzik, kaja klimek, Piotr kowalczyk, łukasz knap, łukasz konatowicz, dawid kornaga, małgorzata krężlewicz-dzieciątek, adam kruk, mateusz kubiak, urszula lipińska, Łukasz Łachecki, piotr metz, krzysztof michalak, sonia miniewicz, jan mirosław, karolina miszczak, maciek piasecki, piotr pluciński, jan prociak, sebastian rerak, dagmara romanowska, marek j. sawicki, weronika siwiec, marta słomka, dorota smela, jacek sobczyński, piotrek szulc, maja ŚWięcicka, filip szałasek, bartosz sztybor, maciej szumny, marek turek, dominika węcławek–––
Lody na patyku Unikalna lodziarnia, która znalazła się na ustach całej Warszawy, to autorska koncepcja trójki przyjaciół, którzy zatęsknili za klasycznymi słodkościami w postaci ręcznie robionych lodów na patyku. Dwupiętrowy lokal przy ulicy Lipowej kusi kolorową witryną z lodami oraz szerokim wyborem ciast i win musujących.
cafe calisia Wyjątkowa klubokawiarnia ulokowana w zielonym sercu Kalisza, tuż koło rzeki Prosny i najpiękniejszych zabytków. Do dyspozycji gości jest Cafe ulokowane wewnątrz budynku oraz klimatyczny taras, który w weekendy zamienia się w scenę dla DJ-ów, twórców happeningów czy teatrów ulicznych. W menu pyszne włoskie kawy i najróżniejsze przekąski.
technokracja
Metza sprzęt tekst | piotr metz
foto | Sonja Orlewicz-Zakrzewska
w trzeciej odsłonie swojego audiofilskiego cyklu nasz czołowy dziennikarz muzyczny prezentuje kultowy magnetofon kasetowy yamaha tc-800
Był rok 1974. Właśnie ograliśmy 2:1 Włochów na piłkarskich Mistrzostwach Świata. A ja nie wierzyłem własnym oczom. W znanym krakowskim antykwariacie na Placu Szczepańskim, obok książek z okresu Młodej Polski, kryminałów Joe Alexa i kompletowanych przeze mnie numerów wielce światowego na polskie realia miesięcznika „Ty i Ja”, schował się magazyn z innej planety. Przywieziony, a może przysłany w paczce żywnościowej z Wielkiej Brytanii – „Hifi News”. Mimo syndromu lizania cukierka przez szybę kupiłem go natychmiast za jakąś paskarską cenę. Kolejny szok czekał mnie na tylnej okładce. Zresztą z odpowiednim tytułem: „You’ve never seen anything like that. And you’ve never heard anything like that”. Całostronicowy kolorowy obrazek przedstawiał urządzenie swoim wyglądem rzeczywiście przypominające raczej nowoczesną rzeźbę, w jaskrawej sprzeczności z obowiązującym japońskim standardem naśladowania wojskowych radiostacji dla prawdziwych macho, z którego wyłamywali się tylko od czasu do czasu Anglicy i Skandynawowie. Tym bardziej podziwiałem decydentów firmy Yamaha, którzy zatrudnili za niemałe z pewnością honorarium słynnego włoskiego designera Mario Belliniego, do tej pory parającego się raczej projektowaniem mebli. Jego niezwykle ergonomiczny projekt pozwalał używać magnetofonu kasetowego model TC-800 w dwóch pozycjach, w tym niezwykle seksownie przechylonej o 45 stopni. Klasyczna graficznie czcionka napisów i dyskretne kolorowe wskaźniki na grafitowo-czarnym tle reszty tworzyły w sumie coś na kształt statku kosmicznego. Dopiero grubo później dowiedziałem się, że Bellini stworzył dla Yamahy równolegle serię
felieton 6
słuchawek, a sam magnetofon występował w kilku mutacjach, w tym z niezwykle elegancką skórzaną torbą i zasilaniem na baterie. Kasety magnetofonowe nie były wówczas traktowane w audiofilskim świecie zbyt poważnie, a urządzenia do ich odtwarzania nawet nie śmiały konkurować z jednym z najbardziej efektownych urządzeń wszech czasów – magnetofonem z taśmą na dużych szpulach. Yamaha i Bellini jako jedni z pierwszych pokazali nowy kierunek, który pozwolił przynajmniej w warunkach domowych przeżyć taśmie w kasecie szpulę o dobrych kilkanaście lat. Sfatygowany już nieco magazyn „Hifi News” przetrwał u mnie w dobrym zdrowiu do dziś. A już po narodzinach eBaya zaczęło się polowanie na marzenia z młodości. Pierwszy egzemplarz przyjechał gdzieś z głębi Wysp Brytyjskich do szalenie ekskluzywnego sklepu w centrum Londynu, w którym tysiące funtów na najnowsze cudeńka od Bang Olufsena wydawali szejkowie podjeżdżający rollsami. Przez chwilę poczułem się ich królem, kiedy obsługa rzuciła wszystko i z wyraźnym uznaniem zajęła się mną – koneserem przedkładającym klasykę nad nuworyszowski przepych. Następne modele kasetowców i słuchawek od Belliniego znajdowałem w różnych miejscach świata. Skórzaną, lekko sfatygowaną torbę w Australii. Oryginalny prospekt pokazujący w szczegółach ergonomiczną maestrię mistrza – w Japonii. Wisienką na torcie jest znajdowanie Yamahy TC-800 sygnowanej na obudowie przez jej projektanta w wydawnictwach poświęconych klasyce designu. I układanie, wierzę, że zgodnie z duchem autora, kolejnych zdobywanych egzemplarzy w niekończącą się instalację – rzeźbę. Na dziś jest ich siedem. „And counting…”.
www.hiro.pl
promomix klub capitol na nowo W nowym sezonie klubowym zapraszamy do Klubu Capitol – przygotowanego na nowo, specjalnie dla stałych i nowych gości. Nowe cykle i moc dodatkowych atrakcji dla klubowiczów – sprawdź na: www.clubcapitol.pl. Rezerwacje: 608 089 671.
Najlepsze i najtańsze sushi na Pradze Południe – na miejscu, jak również na wynos z dostawą do domów i biur. W obrębie dzielnicy Praga Południe dostawa gratis. Lunch w godzinach 12.30-14.30 tylko 19,90 zł. Zestawy sushi od 29 zł. W każdy wtorek kupujesz jeden zestaw, drugi taki sam dostajesz gratis. W swojej ofercie bar posiada zestaw sushi z czekoladą i owocami na słodko – nie tylko dla najmłodszych. Duży wybór alkoholi. Adres: Al. Stanów Zjednoczonych 72, lok 9 na parterze w galerii. Tel.: 662 033 022.
Tylko teraz, tylko u nas masz okazję przejechać się na Segwayu. Dajemy ci okazję do przetestowania tego kosmicznego urządzenia i przejażdżki po W-wie. W pakiecie dostaniesz kurs jazdy, byś nie przytarł sobie nosa, jak Dżordż Dabja Busz. Szczegóły znajdziesz na naszym fan pejdżu na fb!
Hebanowe słuchawki Marka Krüger&Matz wprowadziła do oferty wysokiej jakości słuchawki stworzone z myślą o najbardziej wymagających miłośnikach muzyki. By zapewnić czystość odtwarzanego dźwięku w produktach zastosowano najwyższej jakości magnesy neodymowe, cewki CCAW oraz ultracienkie membrany. Do budowy słuchawek wykorzystano także drewno hebanowe zapewniające doskonałą jakość słuchanej muzyki oraz niepowtarzalny, oryginalny i naturalny wygląd. Słuchawki są kompatybilne z większością elektronicznych urządzeń: iPhone, iPod, mp3, mp4, odtwarzacze CD, telefony komórkowe, komputery itp. Firma oferuje słuchawki nauszne za 229 PLN oraz mieszczące się w kieszeni czy torebce słuchawki douszne w cenie 59 PLN.
promocja www.projekt-r.pl
sprawdź!
Aluminiowa konstrukcja odporna na korozję Brak brudzących części dzięki napędowi kevlarowym paskiem Błyskawiczne składanie i rozkładanie Elegancki robiący wrażenie supernowoczesny dizajn Poręczny kształt po złożeniu: 114/116 x 51 x 23 cm Waga 9,6 kg
hi-tech PROMO muza „na żywo”
TV na kompie
Słuchawki Creative Aurvana Live! zapewniają wrażenie słuchania muzyki „na żywo”, a ponadto są niezwykle lekkie i ekstremalnie wygodne. Zastosowano w nich po raz pierwszy kompozytowe membrany z biocelulozy, a także wypróbowane 40-milimetrowe neodymowe magnesy przetworników. Dzięki temu słuchawki zapewniają krystalicznie czyste brzmienie tonów wysokich oraz wierną reprodukcję dźwięku. Aurvana Live! to strzał w dziesiątkę dla osób poszukujących muzyki „live” najwyższej jakości.
Jeżeli jesteś uzależniony od telewizji i brak pilota pod ręką burzy twoją wewnętrzną harmonię, sięgnij po zestaw do odbioru telewizji cyfrowej Microtuner Cabletech URZ0184 z oprogramowaniem Arcsoft Total Media. Dostaniesz do niego pilota i antenę. Oprogramowanie do tunera pozwala nie tylko oglądać telewizję na kompie, ale także nagrywać programy. Urządzenie jest proste w instalacji i w obsłudze. Microtuner obsługuje wiele popularnych formatów, w tym DVD, VCD, MPEG, mp3. Urządzenie charakteryzuje się dużą czułością na sygnał, niewielkimi rozmiarami oraz bardzo niskim poborem mocy. Dobra wiadomość dla telemaniaków: możesz kupić Microtuner w cenie 75 PLN lub wygrać na profilu facebookowym producenta. Więcej info na: www.cabletech.pl.
myszka miła w dotyku Touch Mouse to mysz wyposażona w panel dotykowy. Reaguje na ruchy jednego, dwóch lub trzech placów, zoptymalizowane do zarządzania oknami: przyciągania, przenoszenia, minimalizowania i maksymalizowania, przechodzenia do przodu i wstecz na stronie internetowej, przechodzenia między zadaniami itd. Jej ergonomiczny kształt doskonale pasuje do dłoni, a dzięki technologii Bluetrack można jej używać na niemal każdej powierzchni. Cena: 249 PLN.
W wolnym tłumaczeniu słowo Etymotic oznacza „wierne odwzorowanie dźwięku”. Słuchawki Etymotic to urządzenia zaprojektowane z myślą o tym, aby chronić słuch użytkownika oraz zapewnić mu sterylnie czysty dźwięk. Produkty Etymotic są używane przez muzyków i inne osoby, które cenią sobie doskonałą jakość dźwięku.
KONKURS Udziel odpowiedzi na pytanie: Dlaczego właśnie Ty chciałbyś/ chciałabyś otrzymać doskonale brzmiące słuchawki Etymotic? Zachęcamy do wykazania się kreatywnością i poczuciem humoru. Zwycięzca konkursu otrzyma zestaw słuchawek Etymotic, model MC5. Pięć kolejnych osób – zestaw firmowych gadżetów. Odpowiedzi należy przesyłać na adres: marketing@isource.pl w terminie do 30.09.2012 r. Regulamin konkursu dostępny jest na www.hiro.pl oraz w siedzibie firmy iSource, ul. Postępu 6, 02-676 Warszawa.
oraz
WWW.FREEFORMFESTIVAL.PL/FACEBOOK
FASHIOn&beauty back to school W sezonie jesień-zima 2012/2013 American Eagle Outfitters wprowadza nową kolekcję Back to School. Materiałem przewodnim kolekcji jest dżins w nowych krojach i kolorach. Kolekcja damska AEO jest kierowana do osób, które nie wyobrażają sobie życia bez dżinsu i wykorzystują go w stylizacjach, aby podkreślić swój charakter. Oprócz odcieni indygo AEO oferuje dżinsowe spodnie, kurtki oraz koszule w delikatnych kolorach, wzorach kwiatowych czy farbowane
ekologiczne odżywki Nowe odżywki do włosów z linii Herbal Care są łagodne dla skóry i przyjazne dla środowiska. Zawierają roślinne składniki z czystych ekologicznie terenów oraz opatentowane kompozycje składników odżywczych i pielęgnacyjnych. Nie zawierają natomiast formaldehydu i parabenów, wyprodukowane bez sztucznych barwników i alkoholu. Wszystko po to, by włosy były zdrowe, jedwabiście miękkie, pełne blasku i energii.
GAP PROMUJE MŁODE TALENTY Twarzami jesiennej kampanii Gap – Shine, są utalentowani muzycy i tancerze. Młodzi ludzie prezentują swoje pasje i zainteresowania oraz eksponują nową kolekcję marki Gap. W kampanii udział biorą muzycy z Avett Brothers i Karmin, tancerz Lil’ Buck, wokalistki Lia Ices i Nicki Bluhm, baletnica Yuan Yuan Tan i muzyk Kaki King. Celem jesiennej kampanii jest odświeżenie zwyczajnego, amerykańskiego stylu i ukazanie go na nowo. Kolekcja „Icon Redefined” przygotowana na tę okazję jest nowoczesną interpretacją klasyki, w której klienci Gap mogą odnaleźć własny, indywidualny styl. Więcej informacji na: www.gapinc.com.
efekt „baby face” Kompleksowy krem BB efekt BABY FACE™ z pigmentami mineralnymi firmy Eveline Cosmetics idealnie wyrównuje koloryt skóry. Maskuje niedoskonałości i przebarwienia, jednocześnie doskonale nawilżając, odżywiając i chroniąc skórę. Łatwo i równomiernie rozprowadza się na skórze, zapewniając jej natychmiastowy efekt BABY FACE™ – doskonale wygładzonej skóry. Odżywcza formuła z bioHYALURON PLUS COMPLEX™, koktajlem witamin (A, C, E, F), kofeiną i proteinami jedwabiu intensywnie i długotrwale nawilża, rozświetla i wygładza cerę.
kultowe biegówki
me-like
Kolekcja Reebok Classics na jesień/zimę 2012 odzwierciedla historię bogatego dziedzictwa marki i jej kultowego stylu. Pod hasłem „It takes a lot to make a classic” marka prezentuje swoje najbardziej znane modele, jak obchodzący w przyszłym sezonie trzydzieste urodziny Classic Leather. Ta kultowa już biegówka z 1983 roku, prekursor buta lifestylowego, wyposażona w cholewkę wykonaną z lekkich materiałów i wysokojakościowej skóry, weszła do kanonu, zapewniając wygodę, wytrzymałość i funkcjonalny design niezbędny dla miejskiego klasyka.
Naszyjniki i bransoletki DailyMe charakteryzują się prostą i delikatną formą, pasującą do T-shirtów, jak i oficjalnych kreacji. Biżuteria me-like to nie tylko symbol krzyża. Obok innych zawieszek pojawił się oryginalny wieszak, który jest niepowtarzalnym symbolem identyfikacji z modą. Kierowany jest do tych, którzy śledzą trendy. me-like chciałby, aby był znakiem rozpoznawczym ludzi kreatywnych, wymagających, zawodowo i sercem związanych z modą. Dodatkowo marka daje szeroką możliwość indywidualnego zaprojektowania biżuterii.Info: www.me-like.pl, 886288000.
drink&food black power! iDEALNE NA LATO! Orzeźwiające mojito – dodaj lód i % :-) oraz seksowne zero sugar – dla wszystkich, którzy kochają dobry smak i liczą kalorie. Sprawdź, jak smakuje prawdziwa moc! Więcej na: www.blackpower.pl. Tak działa BLACK!
Niezależność myśli, Wolność formy
oliwa z oliwek
Podążanie własną drogą wyróżnia konkurs Free Form Festival & Grolsch T-shirt 2012 – Design Edition. Młodzi projektanci nadają sztampowemu T-shirtowi nową formę i treść. Najbardziej kreatywny projekt stanie się w październiku koszulką festiwalową. Konkursowi patronuje znana ze wspierania alternatywnego myślenia marka holenderskiego piwa premium – Grolsch. Projekty ocenia jury z Robertem Kupiszem na czele. www.facebook.com/Grolsch.Polska
Firma Oleum Sabinae proponuje oliwę klasyczną o łagodnym wyrafinowanym smaku (do każdej butelki dodawany jest elegancki korek z dozownikiem) lub też o wysublimowanych smakach: pomarańczowym, mandarynkowym, limonkowym, cedrowym, czosnkowym, ziołowym oraz ziołowo-limonkowym. Najwyższej jakości luksusowe oliwy z samego serca Włoch, ze starannie selekcjonowanych ekologicznych oliwek, tłoczone są w tradycyjny sposób w niewielkiej tłoczni oferującej oliwy i inne przetwory najwyższej jakości. Produkt niepowtarzalny na polskim rynku. Do nabycia w sklepie Zielony Żuczek na ul. Wilczej 31 w Warszawie. www.zielonyzuczek.pl
NIEPOWTARZALNY SOK JABŁKOWY Pyshniak to naturalnie mętny sok jabłkowy produkowany z owoców najwyższej jakości bez dodatku wody, cukru i konserwantów, kierowany do zwolenników mody na zdrowie, popularyzatorów ekologii i młodych ludzi świadomych wagi zdrowej diety.
imprezy 37. KRAKOWSKIE REMINISCENCJE TEATRALNE
Tegoroczna edycja KRT odbędzie się w dniach 5-11.10. Tematem przewodnim będzie MIASTO JUTRA: Masa – Maszyna – Marzenie. Wśród artystów zaproszonych na festiwal są m.in. Stelarc, Lisbeth Gruwez, Me and the Machine. Szczegóły na: www.krt-festival.pl.
GALERIA URBAN FORMS 8. WARSZAWSKI FESTIWAL SKRZYŻOWANIE KULTUR We wrześniu po raz ósmy w centrum Warszawy zabrzmi muzyka świata. W tym roku festiwal odbywa się pod hasłem Inspiracje: Orient. W stolicy wystąpią artyści z jedenastu państw – od Azji Środkowej po Daleki Wschód. Specjalny program filmowy przygotowany po raz pierwszy we współpracy z Planete Doc Film Festival dopełni spotkanie z różnymi obliczami Azji. Festiwal potrwa od 23 do 29 września. Info i line-up na: www.festival.warszawa.pl.
Od 24 sierpnia trwa druga edycja projektu miejskiej galerii Fundacji Urban Forms. Przez ponad miesiąc na ścianach pięciu kamienic w Łodzi najwięksi artyści sceny ulicznej będą tworzyć wielkoformatowe murale. Wśród zaproszonych gości pojawią się m.in. brazylijski duet Os Gemeos, Chilijczyk Inti, Hiszpan Aryz oraz dwóch muralistów z Polski. Powstałe 5 murali dołączy do 17 już istniejących, dzięki czemu cała GALERIA URBAN FORMS będzie pod koniec roku liczyła ponad 20 wielkoformatowych malowideł umieszczonych bezpośrednio na zewnętrznych elewacjach budynków w centrum Łodzi. Więcej info na: www.urbanforms.org.
ARS INDEPENDENT Międzynarodowy Festiwal Filmowy Ars Independent odbędzie się w Katowicach w dniach 21-30 września. Na imprezie pokazywane będą filmy, które wyznaczają nowe kierunki w kinematografii, zaskakują podejmowaniem nowych, rzadko eksploatowanych przez innych twórców tematów. Najważniejszym elementem festiwalu jest Konkurs Główny. W tym roku stanie do niego 8 niepokazywanych dotąd w Polsce filmów, m.in.: „Atomic Age” Heleny Klotz, „Salesman” Sebastiena Pilote, „The City of Children” Yorgosa Gkikapeppasa czy „Siberie” Joany Preiss. Gośćmi festiwalu będą Nina Menkes, Thijs Gloger i Phil Mulloy. Info: www.arsindependent.pl.
16 info
www.hiro.pl
HLADINKA, COCHTAN, MLIKO I SNYT – CZESKIE PIWO NA CZTERY SPOSOBY Mówiąc o Czechach, na myśl przychodzą nam kultowe postacie jak Wojak Szwejk, słynni twórcy jak Bohumil Hrabal czy kontrowersyjny rzeźbiarz – David Černý, ale też wyśmienita kuchnia, a przede wszystkim wielowiekowa i bogata kultura piwna. Zgoła odmienna od polskiej. Gdy w Polsce nadmiar piwnej piany w kuflu rzadko odbierany jest pozytywnie, w Czechach biała i gęsta pěna to najlepsza i integralna część złocistego trunku.
Dlatego właśnie powstały cztery zupełnie odmienne sposoby serwowania piwa na czeski sposób – hladinka, cochtan, mliko i snyt – wykorzystywane w najlepszych lokalach przez wyszkolonych barmanów, charakterystyczne dla Pilsner Urquell, ikony czeskiego piwa, która w tym roku obchodzi dokładnie 170. urodziny. Czym różnią się od siebie? O czterech czeskich sposobach serwowania Pilsner Urquell, już dostępnych w wybranych polskich lokalach, opowiada Vojtech Homolka, pracownik browaru w Pilźnie.
Cochtan „Wytrawny sposób lania piwa, oferujący ostrą, niezwykle orzeźwiającą goryczkę, która podkreśla smak wyrazistych potraw”
Piwo praktycznie bez piany. Szczególnie popularne wśród piwoszy, którzy preferują orzeźwiające piwa o wyraźnie wyczuwalnej goryczce. Dzięki wysokiej zawartości CO2 wspaniale orzeźwia i powoduje uczucie sytości. Nadaje się na dłuższe spotkania z piwem, np. w towarzystwie jedzenia, ponieważ optymalne walory smakowe osiąga po 10 minutach od podania. Mliko „W całości złożona z piany specjalność, stworzona aby dodawać piwu Pilsner Urquell odrobinę satysfakcjonującej słodkości” Sposób serwowania, który uwydatnia unikalne cechy piwa Pilsner Urquell, takie jak gęsta, kremowa piana o dominującym słodowym posmaku, przytłumiającym goryczkę. Dzięki wysokiej koncentracji chmielu i słodu, i niskiej koncentracji CO2 piana utrzymuje się przez długi czas, wydobywając ukrytą w Pilsnerze słodycz i pozwalając doświadczyć zupełnie odmiennych wrażeń w porównaniu z tradycyjnie nalanym piwem. Idealne do konsumpcji od razu po podaniu.
Hladinka „Klasyczny sposób serwowania piwa Pilsner Urquell w Czechach, z grubą kremową pianą i pełnym, zbalansowanym smakiem”
Snyt „Obfita piwna czapa, wydobywająca szlachetną goryczkę i aksamitny smak piwa Pilsner Urquell”
Najczęściej wybierane piwo w Czechach, charakteryzujące się optymalnym nasyceniem CO2, idealnie gęstą, kremową pianą o delikatnej powierzchni bez widocznych bąbelków, która na długo zatrzymuje aromat i smak piwa. Hladinka pozwala doświadczyć smaku słodyczy z lekko wyczuwalną goryczką. Podczas picia na ściankach czystego kufla z każdym łykiem tworzą się kółeczka, tzw. odbicia lustra. Po czesku to Hladinka. Idealna na wszystkie okazje.
Piwo z równą objętością piwa i piany, zawierające 200 ml złotego Pilsnera. Wystarczy jeden łyk, aby w pełni docenić jego aksamitny smak i poczuć orzeźwiającą moc goryczki. Ta metoda serwowania piwa jest rekomendowana po otwarciu nowego kega oraz idealna na pożegnanie przed opuszczeniem ukochanego pubu.
Na zdravi!
warto rozmawiać
pezet
tekst | andrzej cała
foto | materiały promocyjne
„Radio Pezet” to jaka częstotliwość? Wydaje mi się, że to jest bardzo dobra częstotliwość. Taka, która łączy trochę rzeczy, które nie zawsze mogłem do tej pory usłyszeć w radiu. I one niekoniecznie są takie stricte hiphopowe. Hip-hopu w naszych radiach jest niewiele, chociaż są oczywiście stacje, które go puszczają. Jest mało muzy, która by mnie ciekawiła. Ale „Radio Pezet” też nie jest oparte o tak niszową muzykę, jakiej czasem słucham, a w radiu nie mogę uświadczyć. Kiedy zaczynałeś tworzyć ten album, a to było już spory czas temu, miałeś swoje określone, dość precyzyjne kryteria. Na ile udało ci się zrealizować założenia w pełni, a na ile one w okresie powstawania longplaya się zmieniły? Efekt końcowy oddaje początkowe plany? Prawie w ogóle (śmiech). Lata temu postanowiłem sobie, że nagram album grime’owy. Ostatecznie on taki, broń Boże, nie jest. Ma elementy grime’owe, jest kilka numerów, które mogłyby się o grime ocierać, ale nie jest to grime w wydaniu undergroundowym, chropowatym, takim czysto brytyjskim. To jest trochę bardziej w stylu starszych graczy grime’owych, którzy ewoluowali przez lata i są bardziej komercyjni.
No tak, popatrzmy na Wileya czy Tinchy’ego Strydera, który ostatnio był na zamknięciu Olimpiady. To teraz niemal gwiazdy popu! Właśnie, a kiedyś byli undergroundowi. Problem odbioru tej muzyki jest taki, że każdy twórca od zawsze chciał iść do przodu; ja – chociaż w zupełnie innej skali – również. Nigdy nie miałem intencji, by siedzieć w undergroundzie, jakkolwiek bardzo cenię sobie underground w dobrym wydaniu, w dobrym tego słowa znaczeniu. Ja mogę nagrywać rzeczy bardzo podziemne, wykręcone, zupełnie nieprzeznaczone dla masowego odbiorcy, i często je zresztą robię. W kwestii show, promocji, zabawy, ambicje mam jednak największe i chcę to robić z rozmachem. Aczkolwiek na przykład tacy Roll Deep przesadzili, tego popu jest u nich za dużo. Złego popu. Czy tobie jeszcze zależy, żeby być rozpatrywanym pod kątem artysty hiphopowego, czy też w ogóle te szufladki nie są ważne, bo podpinasz się jedynie pod opcję muzyka tworzącego coś niezależnego? Chciałbym być postrzegany i tak, i tak. Bardzo chcę robić muzykę niezależną, korzystać z nowych brzmień, eksperymentować, ale mam też w planie powrót do korzeni. I dlatego chciałbym być też ciągle nazywany hiphopowcem. Ale dlaczego tak ci na tym zależy? Dla mnie najważniejszym argumentem za tym, żeby ciągle być postrzeganym jako twórca hiphopu, niezależnie od tego, co sobie sądzi część szczególnie młodocianych odbiorców tej muzyki, jest to, że ja czuję się MC, jestem nim, mam od zawsze głód mikrofonu. Moja działka to rapowanie, składanie słów, mogę rapować szybko, wolno, a to
na jakim bicie to robię, jest mniej istotne. Mam też swoje zasługi dla sceny i nie pozwolę się skreślić jako twórca hip-hopu. Niezależnie od tego, że czasem ludzie związani z tą sceną oraz jej fani nie umieją oddzielić swoich zapatrywań na artystę od tego, co on im daje? Tak, niezależnie od tego. Odbiorcy jacy są, każdy widzi. Mam jednak do tego coraz więcej dystansu, coraz starszy jestem, coraz mniej przejmuję się tym, co kto o mnie mówi czy myśli, co bynajmniej nie znaczy, że mam to w dupie. Po prostu umiem sam ocenić, czy to, co robię, jest dobre, czy też nie powinienem się z tym wychylać dalej. Jak to później zostanie odebrane, nie jest w pełni ode mnie zależne. Najważniejsze, że ja jestem firmowanej przez siebie muzyki pewien, jestem do niej w pełny przekonany. Powiedz mi na koniec, kto na dziś dzień jest dla ciebie bohaterem, takim Hiro, kimś, z kim mógłbyś się utożsamiać? A może jest takie zjawisko, może coś cię jakoś szczególnie porwało ostatnio? Gdybyś miał wybierać dla nas okładkę, temat następnego numeru, co by to było? Łoooo, o kurczę… Słuchaj, nie mam Hiro na dziś. Ostatnio najbardziej porwał mnie teledysk Redlight „Get Out My Head”. Jest to kawałek zupełnie nierapowy. A jeśli chodzi o postacie, nie mam na dziś żadnego autorytetu. Być sobą, czerpiąc jak najwięcej z dobrych i ciekawych źródeł? Zawsze, tylko i wyłącznie.
nathalie & the loners tekst | dominika więcławek
foto | julia zofia zakrzewska
Nie spieszyłaś się z wydaniem swojej drugiej płyty, prawda? Nie (śmiech), chociaż tak naprawdę cały czas nad nią pracowałam. To wszystko działo się po prostu gdzieś w tle pozostałych wydarzeń. Bo przecież pół roku po premierze debiutu Nathalie & The Loners wyszedł album Happy Pills (Natalia Fiedorczuk jest tam wokalistką – przyp. red.), graliśmy trasy. Przeprowadziłam się też do nowego miasta, zaczęłam współpracę z Teatrem Powszechnym, gdzie przez półtora roku grałam skomponowaną przez siebie i Adama Byczkowskiego z Kyst muzykę do przedstawienia „Casablanca”. Nowe piosenki powstawały cały czas, problemem było wyłącznie to, kiedy je doszlifować i nagrać. Praca w teatrze zmieniła podejście do tego, jak pracujesz nad autorskim materiałem? Zaczęłam więcej od siebie wymagać. Bardzo nie lubię teatru (śmiech). Gdybym miała wybierać, to o wiele bardziej wolę robić muzykę filmową, więc się polecam. Dzięki często kilkunastogodzinnej, codziennej pracy nabrałam też dużo samodyscypliny. I dystansu. To, co bym wypuściła dwa lata temu, czyli przed podjęciem współpracy, teraz już by nie przeszło mojej selekcji. No właśnie, „Daria” taką selekcję przeszła. Powiedz, na ile pierwsza promująca nowy album piosenka jest reprezentatywna dla całości materiału? Myślę, że bardzo. Przez to, że wszystkie zawarte na krążku utwory musiały przejść test. Po napisaniu piosenek nie zabieram się od razu za ich nagrywanie, czekam kilka tygodni. Jeśli piosenka zostaje mi w głowie i jestem w stanie ją odtworzyć po jakimś czasie, to znaczy, że jest dobra. Tak wybierałam utwory, także i ten. Poza tym wszystkie piosenki z nowej płyty grane były już na koncertach i sprawdziły się na żywo. Co dla ciebie jest innego w tej płycie względem debiutu? Pierwsza płyta powstała szybko, najpierw tygodniowa sesja nagraniowa, potem dwa miesiące produkcji, na którą nie miałam już takiego wpływu. Teraz znacznie więcej pracujemy w studiu, aranżujemy, dopieszczamy, a miks to już tylko doprawienie. I to jest nowość. Staranniej też podchodzę do wszystkiego. Słucham pierwszej płyty i wiem, że wszystko zrobiłabym lepiej. Nowy album Nathalie & The Loners to jedno, ale za kilka miesięcy zadebiutujesz jako matka. Robiłaś jakieś konkretne postanowienia – na przykład, że zaraz po porodzie koniecznie wracasz na scenę albo wręcz przeciwnie – zamykasz się na pół roku w domu i nie chwytasz nawet za gitarę? W zasadzie nie robiłam żadnych postanowień. Myślę, że to będzie tak, jak z powrotem do każdego zawodu, tylko ja mam o tyle łatwiej, że nie mam sztywnych godzin pracy. Nie wyobrażam sobie zamknięcia w domu, skupienia się na „niunianiu” do dziecka. Jestem pewna, że wtedy nie byłoby już kolejnych płyt, to byłby akt kapitulacji i w perspektywie – dobrowolnego wpisania się do szpitala psychiatrycznego. Tego bym nie chciała (śmiech). Na razie idę na żywioł, ciąża dała mi dodatkową motywację, by drugą płytę nagrać, wydać i sensownie wypromować jeszcze przed rozwiązaniem.
gramofomania
you know my steez tekst | piotrek „steez” szulc foto | przemek chudkiewicz
22 muza
W latach 70. karierę robiło ukute przez futurologa Alvina Tofflera pojęcie przeładowania informacją (information overload). W książce zatytułowanej „Future shock” Toffler przekonywał, że nadeszły szczególne czasy – już wtedy jedno wydanie gazety dostarczało tyle informacji, ile nasi dziadkowie przyjmowali przez miesiąc, i tyle, ile tysiąc lat temu człowiek przyjmował przez całe życie… Zalewani wiadomościami ze świata, stopniowo chłonęliśmy coraz więcej, poznając zaledwie szczątkowo tematy, podrzucane co i rusz przez najrozmaitsze źródła. Dzisiaj – w dobie e-maila, Facebooka, Twittera, feedu RSS i wreszcie ukochanych, coraz łatwiej dostępnych smartfonów, bez których wielu czuje się jak bez ręki – hasło information overload nabrało nowego wymiaru. Także w sferze muzyki. W latach 90. sampler Akai MPC, komputer dedykowany do tworzenia muzyki w oparciu o gotowe próbki, był nieosiągalnym obiektem westchnień niejednego nastolatka zafascynowanego muzyką rap i kosztował fortunę. Dzisiaj w podobnym sprzęcie można przebierać, nie kosztuje on więcej niż tydzień wakacji nad polskim morzem i dostarczany jest przez kuriera prosto pod nasze drzwi. Za produkcję muzyczną może się zabrać dosłownie każdy, tworzy się więc dużo, tanio i szybko. Dystrybucja w sieci pozwala uniezależnić się od wydawcy, a portale społecznościowe są doskonałym narzędziem promocji. Liczby mówią same za siebie: według różnych źródeł w Stanach Zjednoczonych powstaje rocznie od 70 do 100 tysięcy albumów, a w Wielkiej Brytanii liczba ta sięga ok. 30 tysięcy. I fajnie. Problem polega na tym, że zaledwie mały odsetek tych albumów sprzedaje się na poziomie tysiąca i więcej egzemplarzy. Ponad 90 procent tej twórczości trafia na internetowy śmietnik – jak na ironię powstały w wyniku tego samego postępu technologicznego, który umożliwił jej zaistnieć. Sukces ponadczasowych klasyków z lat 70. i 80. jest dziś praktycznie nie do powtórzenia, bo tempo powstawania nowej muzyki dramatycznie skróciło życie utworów. Kawałek, który ma pół roku, to już staroć, za kolejne sześć miesięcy nikt nie będzie o nim pamiętał. Życie singla rzuconego w sieć można zmierzyć w oparciu o „cytowanie” na Facebooku i kilkudziesięciu blogach. Te rzeczy nie mają po prostu czasu nabrać rozpędu. Muzyki przez duże M również powstaje coraz więcej, ale często ginie ona w strumieniu danych, niemożliwa do wyłowienia. Dziesięć lat temu przesłuchanie singla pozwalało ludziom nabrać zdania o płycie. Dzisiaj 30-sekundowy snippet na soundcloud wystarczy wielu, żeby nabrać zdania o artyście. W końcu osobie intensywnie śledzącej to, co się dzieje na rynku muzycznym, trafia się kilkadziesiąt takich próbek dziennie. Pamiętam, gdy kilka lat temu samplowałem zestaw kilkuset płyt mojego ojca,
pieczołowicie zbierany w czasach, gdy zdobycie wielu perełek było nie lada wyzwaniem. Dziś za sprawą blogów jestem w stanie skompletować go w dwie doby i wgrać na iPoda w 30 min. Dewaluuje to tę kolekcję? Nie, jeśli weźmiemy pod uwagę, ile wysiłku i muzycznej erudycji kosztowało jej zbudowanie. Z drugiej strony dziś przeciętny małolat ma na dysku tyle samo albumów. Idąc tym tropem, stanie w końcu przed fatalnym problemem: będzie miał tyle muzyki, że nie będzie jej już w stanie w całości przesłuchać do końca życia. Słuchacz muzyki powoli zmienia się w jej kolekcjonera. Sam w ciągu ostatnich 2 tygodni skasowałem ze swojego dysku około 1,5 tysiąca utworów, bo gubiłem się już we własnych crate’ach – folde-rach będących cyfrowym odpowiednikiem niegdysiejszych skrzynek z płytami. Dwugodzinny set składa się z około 40-60 utworów. Gdy w każdym folderze odpowiadającym innemu gatunkowi znajduje się tysiąc i więcej kawałków, selekcja on the fly staje się sporym wyzwaniem. W pewnym momencie człowiek nie jest nawet w stanie spamiętać tego, co kryje się w jego własnej kolekcji. Z tego co słyszę od znajomych DJ-ów, i tak nieźle sobie radzę ze swoją. Wielu z nich podjęło się po prostu stworzenia nowego repertuaru, gdyż tak obrośli w bezużyteczne pliki mp3, że dłużej trwałoby odgruzowywanie starego. Jako DJ ubolewam nad zamknięciem cyfrowego oddziału sklepu Turntablelab, który swoim klientom oferował tylko starannie przeselekcjonowane wydawnictwa, opatrzone zgrabnym komentarzem. W końcu największym wyzwaniem jest dzisiaj dotarcie do rzeczy wartościowych w sensownym tempie. Z drugiej strony to wszystko to tylko efekty uboczne wspaniałej różnorodności, jaką oferuje rzeczywistość 2.0. Trzeba po prostu nauczyć się z niej czerpać: tak, żeby zaspokoić pragnienie, ale się nie zachłysnąć. Na koniec więc polecam wam kilka blogów i miejsc w sieci, gdzie zaglądam regularnie: hiphopdx.com, tropicalbass.com, discobelle.net, pitchfork.com, diggin.pl, lineout.pl, whopwhop.pl. Żeby śledzić swoich ulubionych artystów warto zainstalować aplikację soundcloud player, która działa podobnie do zwykłego mp3 playera, ale w oparciu o muzykę wybranych przez nas producentów i DJ-ów, którą zasysa z internetu. Możecie też kontaktować się ze mną poprzez www.steez83.com oraz mój profil facebookowy.
www.hiro.pl
d.a.f.
z elvisa też zrzynano tekst | sebastian rerak
foto | materiaŁy promocyjnee
D.A.F., czyli Deutsch Amerikanische Freundschaft. Klasyczny duet z cyklu „jeden daje głos, drugi obsługuje wszystko i jeszcze więcej”. W latach 80. ta düsseldorfska formacja wkładała kij w mrowisko społecznych niepokojów, ubierając swój prowokujący przekaz w formę… no właśnie, nowej fali? electropunka? EBM? proto-techno? D.A.F. inspirowało wszystkich, samemu będąc cichym bohaterem emancypującego się klubowego obiegu wszelkich możliwych freaków. Teraz powraca w nowej epoce i z równie nowym nastawieniem. rozmawiamy z wokalistą duetu, Gabim Delgado Lópezem
24 muza
www.hiro.pl
Poprzednia reaktywacja D.A.F. miała miejsce w momencie, gdy Wujek Sam zrzucał bomby na Irak i Afganistan. Teraz wracacie raz jeszcze, a na Bliskim Wschodzie znów wrze. D.A.F. jako system wczesnego ostrzegania przed problemami na świecie? Teraz, gdy o tym mówisz, myślę, że jest coś na rzeczy. Uaktywniamy się w momentach przełomowych. Generalnie chyba większość ludzi widzi, co się dzieje i potrafi wyciągnąć z tego wnioski. Chociaż z drugiej strony… Może zanadto się łudzę (śmiech). Rzeczywistość dookoła jest inspirująca? Oczywiście! Dwa najważniejsze źródła moich inspiracji, czyli polityka i seks, nie wyczerpią się nigdy. Nie ma nic ważniejszego na świecie (śmiech). Polityka przestaje być drażliwym tematem. Nadal jest jednak wiele innych tematów tabu. Jątrzenie społeczeństwa nie jest wcale takie trudne. Trzydzieści lat temu polityka uchodziła za nietykalną, podczas gdy sfera obyczajowa traktowana była na większym luzie. Mam wrażenie, że teraz jest dokładnie na odwrót. Czasy się zmieniają, a wraz z nimi pojawiają się nowe tabu. A wy jesteście gotowi się z nimi zmierzyć? Wiele się nie zmieniliśmy, nadal mamy w sercach potrzebę prowokacji. W codziennym życiu też się zresztą ujawnia (śmiech). Czas pokazał jak profetyczna była wasza muzyka w latach 80. Antycypowaliście EBM, electroclash, a John Peel obwołał was ojcami chrzestnymi techno. Słysząc młodszych wykonawców, nigdy nie myślałeś: „Do diabła, powinni nam płacić tantiemy”? Nie, nie (śmiech). Jesteśmy bardzo dumni z wpływu, jaki wywarliśmy na muzykę elektroniczną. Wiadomo, że tworząc nowe jakości, podaje się też innym pewien wzorzec do naśladowania. Cieszy mnie niezmiernie, że D.A.F. wpłynęło na ludzi z bardzo wielu różnych środowisk – techno, punk, EBM, goth… Jednych inspirowaliśmy, a inni po prostu nas kopiowali. To normalne zjawisko, w końcu z Elvisa i Beatlesów też zrzynano na potęgę (śmiech). W sumie i tak mnie to nie obchodzi, bo nie uznaję praw autorskich. Jestem zwolennikiem Copyleft. Wolna sztuka! À propos wolności – nagrania możecie teraz wydawać własnym sumptem. Sytuacja bardziej komfortowa od pracy z wytwórnią płytową? Tak. Nawet jednak pracując w przeszłości z innymi wydawcami, zawsze zastrzegaliśmy sobie pełną artystyczną kontrolę nad każdym aspektem pracy. Nie podpisałbym kontraktu z kimś, kto próbowałby ingerować w muzykę czy moje teksty. Faktem jest jednak, że obecne realia stwarzają artystom nieograniczone możliwości dzielenia się swoimi pomysłami ze światem. Nie potrzebujesz menedżera ani dystrybutora, wystarczy idea i tę jesteś w stanie przekazać bezpośrednio wszystkim zainteresowanym. Nie wydaje ci się, że dawni pionierzy muzyki elektronicznej często stają się z czasem rozdarci
pomiędzy swoje dawne brzmienie a potrzebę innowacji? Jak D.A.F. rozwiązuje ten dylemat? Lepiej iść z premedytacją w retro czy oswoić się z nowymi środkami? Zdecydowanie opcja numer dwa. Nie mamy żadnych sentymentów, nie kierujemy się nostalgią. Kluczowa zawsze pozostanie idea. Możesz ją wyrazić przy pomocy megazaawansowanej technologii, analogowego sprzętu albo i nawet stukając łyżeczką w szklankę – wybór środków jest już dalece mniej istotny. Istotą muzyki jest komunikacja twórcy z odbiorcą, a do jej nawiązania służyć może dosłownie wszystko. We wczesnych latach 80. tworzyliście taneczne dźwięki, którym nie brakowało eksperymentatorskiego zacięcia. Teraz sporo ciekawych rzeczy także dzieje się w muzyce tanecznej… To fakt, historia zatoczyła koło. Tak już dzieje się naturalną koleją rzeczy – pewne zjawiska w muzyce, sztuce czy modzie są skazane na wieczne przetwarzanie i powrót w zmodyfikowanej formie. Myślę, że w latach 80. muzyka miała o wiele większą siłę oddziaływania, niż dzisiaj. Jako nastolatek całe kieszonkowe wydawałem na nowe single. Teraz dzieciaki prędzej zainwestują w dizajnerskie dżinsy, kolejne modele iPhone’a czy gry wideo, niż w płyty. W porządku, nie zamierzam ich krytykować, niemniej jeszcze dwadzieścia-trzydzieści lat temu kultura młodzieżowa nierozerwalnie związana była z muzyką. Dzisiaj każdy małolat ma do dyspozycji cały wachlarz rozmaitych mediów, poprzez które może się wyrazić i to jest moim zdaniem różnica, z którą musimy się pogodzić. Dla młodego człowieka nowa aplikacja na komórkę często okazuje się ważniejsza od muzyki. D.A.F. trafia więc w ogóle do młodego pokolenia? Trafia, bo 90% publiki na koncertach stanowią dzieciaki. Części z nich nie było jeszcze na świecie, gdy nagrywaliśmy pierwsze płyty (śmiech). Nadal wspiera nas sporo starych załogantów, ale zdecydowaną przewagę mają młodziaki, dopiero odkrywające D.A.F. Można liczyć na nowe nagrania? Tak, tak, już na początku września zaczynamy nagrywać duży album! Jakieś szczegóły? Za wcześnie na nie (śmiech). Jak przystało na prawdziwych artystów, niczego nie zakładamy z góry. Wszystko wyklaruje się więc w toku pracy. Termin sesji jest już ustalony, jedziemy do Hiszpanii i działamy. Premiera powinna się odbyć zaraz po nowym roku. A co z dawnym mottem D.A.F., „Verschwende deine Jugend” (zmarnuj swoją młodość)? Okazało się słuszne? Jak najbardziej. Zmarnować młodość znaczy wykorzystać swoją energię. Mnie zapewnił to zespół. Muzyka, taniec, intensywne życie, robienie czego się chce… Nie zamieniłbym tego na nic.
livki
wiele żab przed królewiczem tekst | dominika węcławek
foto | materiaŁy promocyjnee
Olivia Anna Livki w ubiegłym roku zrobiła furorę na scenie niezależnej, tak swoimi szalonymi pomysłami na brzmienie, jak i na wygląd. Teraz ma szansę zawojować cały rynek – jej debiutancki album „The Name Of This Girl Is…” właśnie ukazuje się w oficjalnym obiegu Na scenie wyglądasz dziko, w życiu jesteś taka sama? Myślę, że tak, ale tylko czasami. Po prostu nie wydaje mi się, żeby jakiegokolwiek człowieka można było jednoznacznie określić. Kostiumy, w których występujesz, też są barwne, krzykliwe. Co sprawiło, że postanowiłaś przystroić się w piórka? Dopóki nie zaczęłam występować na żywo ze swoim materiałem, nie myślałam o tym, jak miałabym wyglądać na scenie. Początkowo więc wyglądałam dosyć „normalnie”, co dziś trudno sobie wyobrazić. Z czasem za charakterystycznym, jaskrawym, przerysowanym i stanowiącym efekt kreatywnej pracy brzmieniem
26 muza
poszła też wizualna strona moich występów. Zaczęłam dopracowywać także i to. Myślę, że wpływ na moje zachowanie i wygląd na scenie wywarła muzyka afrykańska, indyjska, indonezyjska, także arabska, bo jako dziecko mieszkałam między innymi w Emiratach Arabskich. Ty chyba w ogóle jako dziecko żyłaś na walizkach, prawda? Tak, przemieszczałam się dużo, co parę lat zmienialiśmy adres. Nawet kiedy już zamieszkaliśmy w Schwarzwaldzie, to szkoła była w innej miejscowości niż dom… Masz więc solidną zaprawę przed długimi trasami koncertowymi. www.hiro.pl
Zgadza się. Przez to, że dzieciństwo spędziłam w hotelach, zawsze czuje się w nich jak w domu. Życie w drodze jest dla mnie naturalne, nie znam po prostu niczego innego, nie mam takiego jednego miejsca, w którym są wszyscy ludzie, których kocham. Wszystko, co kocham, jest ze mną. W swoim pokoju mam walizkę, a w niej kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Aby wyjechać, potrzebuję tylko kilku minut, by dopakować to, czego używam na co dzień, i jestem gotowa! Dla mnie to normalka. A jak było z muzycznymi inspiracjami, czego słuchali twoi rodzice, co towarzyszyło ci w pierwszych latach życia? Chociaż moja mama całe życie pracowała na scenie, w naszym domu niemal nie było muzyki. Moja mama jest bardziej szołmenką niż muzykiem, natomiast ojciec jest inżynierem, kompletnie bez słuchu (śmiech). Myślę, że to, że nie było wokół mnie tej muzycznej rodziny i środowiska artystów, miało na mnie dobry wpływ o tyle, że mogłam znaleźć własną drogę i siebie, nie było mi nic narzucane. Często widzę, że ludzie w moim wieku czują presję otoczenia na to jak mają nie grać, jak nie powinni brzmieć, czego nie mogą słuchać. Ja wychowywałam się nawet na takiej wsi, gdzie nikt nie miał zainteresowań kulturalnych, więc wszystkie dźwięki brały się ze sklepu z płytami… Pamiętasz w takim razie pierwsze świadome muzyczne fascynacje? Jako mała dziewczynka śpiewałam piosenki Abby i Whitney Houston, pierwsze świadome spotkania były z muzyką afroamerykańską, od Arethy Franklin po Dr. Dre. Do dziś mam do niego stosunek bardzo sentymentalny, to były takie czasy, że Dr. Dre był ważny, wyszła płyta „All Eyez on Me” 2Paka, istniał Wu Tang Clan, a Ol’ Dirty Bastard żył. I to wszystko na wsi, tam gdzie nikt w zasadzie nie miał pojęcia, co to hip-hop, co to R&B. Kiedy miałam 13 lat, nadszedł przełom, zaczęłam odkrywać Beatlesów, Stonesów, Kate Bush, Velvet Underground, potem przyszedł czas słuchania Sonic Youth. Każda z tych faz zostawiała coś. Na dziś najbliższy stosunek mam do muzyki afroamerykańskiej. A po gitarę basową sięgnęłaś dzięki Kim Gordon? Nie, w zasadzie na początku nie wiedziałam nawet, kto gra na czym, moim dojściem do Sonic Youth był bardziej głos Kim, ekspresja. Gry na basie uczyłaś się ze słuchu? To było tak, że gdy tylko odkryłam, że chciałabym grać na gitarze basowej i sięgnęłam po ten instrument, naturalnie poczułam, jak mam to robić. Na palcach jednej ręki mogę policzyć lekcje, na których byłam. Jak już tylko złapałam podstawy, pisanie piosenek i śpiew przyszły do mnie same. No właśnie, piszesz teksty, ale nie ma w nich motylków, serduszek, ptaszków… Może dlatego, że w moim życiu tego nie było. Ja wierzę, że są ludzie, którzy mieli życie pełne sielanki, ja nie… No wiesz? „Dorastała w Schwarzwaldzie” brzmi jak z bajki… A było przerażająco. Piekło to jest to miejsce,
w którym czujemy się najbardziej samotni i niezrozumiani. Dla Arcade Fire piekło to przedmieścia, dla innych będzie to getto w Nowym Jorku, a dla mnie piekiełkiem był Schwarzwald. Owszem, jest tam pięknie… na urlop (śmiech). Tło powstawania twoich tekstów to jedno, ale cały album „The Name Of This Girl Is…” opowiada pewną historię. Piosenki od początku układały ci się w spójną całość? Zwykle zaczynam od jakiegoś zdania. „Tel Aviv” powstało od słów „Satan is 33 and lives in Tel Aviv” – to powiedział jeden z sąsiadów mojej matce. Zapytałam się, czy może on wie pod jakim adresem, ale niestety nie wiedział. Zapamiętałam to zdanie i wokół niego narosła cała piosenka. Ja zwykle zaczynam od różnych nonsensów, które potem dopiero nabierają sensu, pojawia się wokół nich melodia. Można to nazwać strumieniem świadomości, dla mnie to bardzo naturalna droga. I co więcej, ja nie mam takich tekstów, które istniałyby bez muzyki, tak jak nie mam w swoim dorobku utworów, które istniałyby bez tekstu. U mnie wszystko się ze sobą łączy. Jesteś straszną samosią – sama sobie wszystko piszesz, komponujesz, sama to wydałaś we własnej wytwórni. Lubisz to uczucie, że wszystko jest twoim dziełem? I tak, i nie. Z jednej strony to jest bardzo wycieńczający fizycznie i psychicznie proces, bo nie ma po prostu kogoś, od kogo odbijałyby się moje pomysły. Drugiej głowy, która patrzy na moją pracę obiektywnie. Z drugiej strony jest ogromna satysfakcja w chwili, gdy zdajesz sobie sprawę, że potrafisz ogarnąć taki ogrom spraw, szczególnie gdy jesteś dziewczyną żyjącą w społeczeństwie, które z góry zakłada, że kobiety nie potrafią pewnych rzeczy zrobić. Ja często musiałam różne rzeczy udowadniać. Dla mnie ta płyta była takim świadectwem, ale takie rzeczy można zrobić tylko raz w życiu! Teraz twój debiut ukazuje się po raz drugi, tym razem już w oficjalnym obiegu, przy wsparciu dużej wytwórni. Nie bałaś się utraty niezależności? Ucieszyłam się przede wszystkim, że znalazł się ktoś, kto zgodził się na moje warunki, bo jak to się mówi, pocałowałam wiele żab zanim znalazłam królewicza (śmiech). No dobrze, ty dyktowałaś warunki, ale czy miałaś przy okazji pokusy, by pomajstrować trochę przy tych nagranych już przecież kilkanaście miesięcy temu piosenkach? Zawsze jest pokusa, zwłaszcza kiedy od początku miało się ograniczone środki. Pojawiają się jakieś techniczne rzeczy, które by człowiek poprawił. Z drugiej strony sama to finansuję, postanowiłam więc, że zamiast poprawiać stare piosenki, dołożę nowe. Myślisz już o następnej płycie? Mam w głowie pomysły, rodzą się nowe piosenki, wiem już, jaki będzie tytuł i nawet mam pomysł na wygląd okładki, ale to jeszcze musi potrwać. Póki co przecież nawet temat „The Name Of This Girl Is…” jest wciąż otwarty!
KLASYCZNE KOOPERACJE Reebok Classics to po prostu miejski klasyk. Nie tylko dzięki swojej historii, ponadczasowemu lookowi czy byciu wyborem numer 1 dla Mike Skinnera i Ricka Rossa. Także dlatego, że Reebok od początku swojej działalności mocno wspiera młodych muzyków – od tej jesieni w ramach nowego, wyjątkowego projektu także w Polsce. Reebok Classic Trax, bo o tym projekcie mowa, będzie w 100% polskim labelem, prezentującym unikalne kooperacje między artystami z różnych muzycznych światów, w klasycznych, ponadczasowych aranżacjach. Platforma Reeboka ma za zadanie umożliwić współpracę właśnie tych najbardziej utalentowanych beatmakerów z już uznanymi, doświadczonymi artystami, bez względu na szkoły jakie reprezentują i ponad gatunkowymi podziałami. Premierowy utwór dla Reebok Classic Trax wydadzą Natalia i Paulina Przybysz – gwiazdy zespółu Sistars, i Hush Hush Pony – trzech przebojowych, inspirujących się brudnym stylem Londynu DJ-ów i producentów z Wrocławia. „Reebok Classic Trax traktuję jako coś ciekawego wizerunkowo, modowo, i jako wyzwanie muzyczne. To fajnie, że Reebok staje się mecenasem naszej popkulturowej sztuki” – mówi Natalia. Michał z Hush Hush Pony dodaje: „Dla nas jest to coś nowego, kolejny etap jeśli chodzi o produkcję muzyki – do tej pory wszystkie wokale w naszych trackach były samplowane, a teraz będziemy mieli szansę współpracować z prawdziwymi wokalistkami, i to od razu tej klasy co Natalia i Paulina”. Każdemu kolejnemu wydawnictwu Classic Trax towarzyszyć będzie konkurs na remix, dzięki specjalnej aplikacji na facebooku dostępny dla każdego, kogo pasją jest muzyka i kto, tak jak ambasadorzy Reeboka – Swizz Beats czy Tyga – dzielą filozofię „classic”. Więcej już wkrótce na: facebook.com/ReebokClassics
peaches
bez akceptu dla zaścianka tekst | michał hernes
foto | shervin lainez
„Paradoksalnie wcale nie uważam się za osobę kontrowersyjną. Podobnie rzecz się ma z Johnem Watersem czy Toddem Solondzem. Tu nie chodzi o szokowanie dla szokowania, ale o mówienie o tym, co się aktualnie dzieje na świecie” – przekonuje kontrowersyjna piosenkarka Peaches, która odważnie i prowokująco podejmuje w swojej twórczości tematykę związaną z seksualnością i płcią Ponoć uwielbiasz filmy Johna Watersa… Tak, to jeden z najwspanialszych światowych reżyserów. Podobają mi się zwłaszcza jego wczesne dzieła. Uwielbiam sposób, w jaki wiele rzeczy robił w nich spontanicznie. Nie mam na myśli braku scenariusza, bo starannie go przygotowywano, tylko raczej ucieczki przed policją w sytuacji, gdy kręcili daną scenę w danym miejscu, nie posiadając odpowiednich papierów i zgody. Wynikało to z braku funduszy, ale jednocześnie budowało nastrój emocjonującej przygody. Waters angażuje do swoich produkcji naturszczyków, kreując w ten sposób nowy typ ikon, które zawsze będziemy kochali. Z jego filmów najbardziej lubię „Beksę”. Nie ukrywam, że jestem fanką musicali i cieszę się, że on także ma do nich słabość. Przeważnie są one wesołe i pozytywne, przez co strasznie mnie drażnią, tymczasem wszystkie filmy twórcy „Różowych flamingów” mają wywrotowy charakter. Kiedy miałam jakieś dwanaście lat, poszłam do kina na dwa zupełnie różne filmy: „Grease” i „Polyester”. Do dziś mam w pamięci klimat tej ostatniej produkcji, będącej bodaj pierwszym zapachowym filmem w historii kina. Sama wyreżyserowałam natomiast musical pod tytułem „Peaches Does Herself”, w którym umieściłam 22. moje piosenki. Zależało mi, żeby ta mistyczna autobiografia była przeciwieństwem musicali Jukebox, które polegają na tym, że bierze się piosenki jakiegoś zespołu, przykładowo Queen, i przerabia je na żenujący spektakl, dodając do niego dialogi i fabułę. Doszłam do wniosku, że wolę, by muzyka mówiła sama za
30 muza
siebie. Zależało mi na stworzeniu elektronicznej rock opery. Niedawno przerobiliśmy ją na film. Rozumiem, że to coś w klimacie „Rocky Horror Picture Show”? Dokładnie, chociaż uważam, że poszliśmy o krok dalej niż twórcy tego kultowego dzieła. Odwołuję się w nim do wielu innych ważnych dla mnie musicali, chociażby „Tommy”. Naszym celem było opowiedzenie o transseksualizmie w bardziej ekstremalny i wywrotowy sposób. Można u nas zobaczyć 70-letnią transseksualną komediantkę-striptizerkę. To naprawdę szalona rzecz i cieszę się, że powstała jej filmowa wersja. Ogólnie jestem kinomanką i mam hopla na punkcie dzieł Romana Polańskiego, Johna Cassavetesa czy Mike’a Leigh. Arcydziełem są „Nadzy” tego ostatniego, ubóstwiam też „Girl Town”. Cenię sobie w kinie historie zainspirowane autentycznymi wydarzeniami: notatką w prasie, czyimiś wspomnieniami czy wypowiedziami. W Stanach zbliżają się wybory prezydenckie. W przeszłości w swojej twórczości jasno dałaś do zrozumienia, że nie popierasz George’a W. Busha. A czy twoim zdaniem Barack Obama zostanie prezydentem na kolejną kadencję? Nie, ponieważ uważam, że biedak ma związane ręce i nic nie wskóra. Tragedią byłoby natomiast, gdyby wybory wygrał Mitt Romney. A skoro już mówimy o polityce, wiesz dlaczego Polska jest spoko? Bo macie w sejmie pierwszego transseksualnego polityka, Annę Grodzką. To zaskakujące,
że nastąpiło to w twoim kraju, ale tym większy szacunek. Uważam, że religia nie powinna nam niczego dyktować. Nie mam nic przeciwko dobroci płynącej z religijności, ale nie akceptuję jej zaściankowości. Niedawno przeczytałam dużo o zdjęciach robionych w sekrecie przez kobiety w Libanie. To temat tabu nawet w ich rodzinach. W znajdującej się niedaleko Rosji nie wolno zaś publicznie rozmawiać o homoseksualizmie. Feministki z Pussy Riot przebywają w więzieniu, chciałabym więc zaapelować o to, żeby je uwolniono, bo to absurd. Sama stworzyłam album pod tytułem „Fatherfucker”, gdyż doszłam do wniosku, że skoro mówi się „motherfucker”, to czemu nie zrobić tego przeciwieństwa? Stąd tekst piosenki: „Shake your tits (…) shake your dick”. Wiele piosenek traktuje o kręceniu cyckami lub tyłkiem, ale żadna wcześniejsza nie opowiadała o kręceniu fiutem. Doszłam do wniosku, że trzeba zmienić ten stan rzeczy. Paradoksalnie wcale nie uważam się za osobę kontrowersyjną. Podobnie rzecz się ma z Johnem Watersem czy Toddem Solondzem. Tu nie chodzi o szokowanie dla szokowania, ale o mówienie o tym, co się aktualnie dzieje na świecie. Mam na myśli opozycję w stosunku do przesłodzonych i skomercjalizowanych hollywoodzkich produkcji. Przykładowo „Avatar” nie mówi absolutnie nic o współczesności. Nie rozumiem, jak można było wydać tyle pieniędzy na takie gówno. Mimo to, gdy któraś z moich szalonych piosenek trafia do jakiegoś serialu albo filmu, chociażby „Brzyduli Betty” czy „CSI”, uważam to za swój wielki i przewrotny sukces. www.hiro.pl
pussy riot
co z tą rosją? tekst | kamil downarowicz
foto | igor mukhin
Ile czasu potrzeba, aby wylądować na dwa lata w rosyjskich łagrach? Dokładnie czterdziestu sekund. Tyle właśnie trwało nagrywanie jednej sceny teledysku, do piosenki Pussy Riot „Bogurodzico, przegoń Putina” w moskiewskiej katedrze Chrystusa Zbawiciela. Chyba nikt nie spodziewał się tak dotkliwej kary, jaka spotkała punkrockowe feministki… Angry girls! Zespół Pussy Riot został powołany do życia w 2010 roku, tuż po zapowiedzi Władimira Putina o powrocie do prezydentury. Grupa urodziwych studentek kierunków humanistycznych od samego początku wywoływała spore kontrowersje i zwróciła na siebie uwagę mainstreamowych mediów. Przebrane w kolorowe kominiarki i równie barwne stroje, zamieniały swoje koncerty w niekonwencjonalne happeningi polityczne. Grały na placu Czerwonym, na dachach trolejbusów, na stacjach metra i w ekskluzywnych butikach przeznaczonych dla bogatych Rosjan. W rytm dwuminutowych, prostych i głośnych punkowych kawałków wykrzykiwały do mikrofonu hasła feministyczne, antykapitalistyczne i antyputinowskie. Bez owijania w bawełnę i z grubej rury – tak żeby nikt nie miał wątpliwości o co im chodzi. Odwołując się do ruchu Riot Grrrl! prowokowały społeczeństwo i władzę. Marzyła im się demokracja w stylu skandynawskim oraz wyplenienie z Rosji wszelkiej dyskryminacji, rasizmu i szowinizmu. 21 lutego 2011 to data, która na zawsze zapisze się w historii zespołu, ale także w historii całej Rosji. Niczego niespodziewający się wierni, którzy przebywali tego dnia w Cerkwii Chrystusa Zbawiciela w Moskwie, ujrzeli nagle grupę trzech zamaskowanych kobiet tańczących i klękających w bogobojnym geście przy ołtarzu cerkiewnym. Pussy Riot zaśpiewały „Punkową pieśń modlitewną”, w której pojawiły się słowa: „Bogurodzico, przegoń Putina” i „czarna sutanna, złote naramienniki, wszyscy parafianie pełzną do pokłonów”. Dla władz
32 muza
świeckich i kościelnych był to idealny pretekst do rozprawienia się z zespołem, który już w przeszłości zachodził im za skórę. W niedługim czasie Nadieżda Tołokonnikowa (nieformalna liderka grupy), Jekaterina Samucewicz oraz Maria Aliochina trafiły do aresztu. Oskarżono je o „brutalne naruszanie porządku publicznego”, a także o „obrazę uczuć religijnych” (co ciekawe, w rosyjskim kodeksie karnym nie ma zdania o tego rodzaju przestępstwach!). 17 sierpnia skazano je na dwa lata łagrów. Free Pussy Riot! Putin dał jasno do zrozumienia, że ten, kto z nim zadziera, nie skończy dobrze. Pisarze do piór, studenci do nauki, a muzycy do piosenek o miłości i zwierzątkach. Wszystko miało pójść pięknie i gładko. Ale nie poszło. Sprawa zyskała wymiar międzynarodowy, co przerosło władze rosyjskie. Za dziewczynami wstawiły się największe organizacje broniące praw człowieka, z Amnesty International na czele. Björk, Madonna, Peaches i Paul McCartney wyrazili solidarność z uwięzionymi, o czym z wielką chęcią pisała prasa od Warszawy po Waszyngton. Pussy Riot stały się symbolem walki z putinowskim państwem bezprawia. Rosja dawno nie miała tak czarnego piaru i zszarganej opinii. Popkultura przyjęła Rosjanki z otwartymi ramionami. Rosyjskie media obwołały je współczesnymi ikonami seksu, a ukraińska edycja „Playboya” zaprosiła je do udziału w rozbieranej sesji. W internetowych sklepach można dziś kupić koszulki i gadżety z podobiznami dziewcząt. Michael Idov,
redaktor rosyjskiej edycji popularnego magazynu „GQ”, powiedział: „Pussy Riot to wspaniała marka – mają bardzo fascynującą historię i łatwo powtarzalny wygląd oraz, nie oszukujmy się, wielką nazwę zespołu”. W dniu, w którym na ławie oskarżonych usiadły trzy wykształcone, młode i piękne dziewczyny, świat wstrzymał oddech. Facebook wprost wrzał. Wyczuwało się atmosferę podobną do tej z czasów walki z ACTA. W Paryżu, Berlinie, Londynie, Warszawie i wielu innych krajach odbyły się happeningi na rzecz zamaskowanych buntowniczek. Slogan „Free Pussy Riot” stał się jednym z najbardziej modnych wakacyjnych haseł. Zamaskowane twarze można było zauważyć na ulicach miast i wielu facebookowych profilach. Znane aktywistki z Femen na znak protestu przeciwko uwięzieniu swoich rosyjskich koleżanek ścięły duży drewniany krzyż, a we Wrocławiu pomnik hrabiego Fredro został przystrojony kolorową kominiarką i wielkim banerem z napisem – jakżeby inaczej – „Free Pusy Riot”. Punk’s not dead! W Polsce zapomnieliśmy już nieco o tym, jak wielką, polityczną siłę potrafi mieć w sobie muzyka. Dziś jeździmy na festiwale typu Open’er, szukając raczej dobrej zabawy i okazji do potańczenia, niż do wykrzykiwania wywrotowych haseł. Jednak rzeczywistość w Rosji jest zgoła inna i muzyka okazuje się tam wciąż niebezpiecznym narzędziem w rękach artystów. Punk rock nie jest wcale martwy i – co ważniejsze – wciąż jest potrzebny światu.
www.hiro.pl
bez wstydu foto | łukasz argoth gliszczyński make up | arleta molata
stylizacja | JUSTYNA WARACZYŃSKA-VARMA
asystent | TOMASZ MIKSA
retusz | karolina kumorek
modelka | MARIA KOMPF
t-shirt
best ciuch ever tekst | jan prociak
foto | materiały promocyjne
Zakładając ulubiony T-shirt, stajecie się częścią ponad stuletniej historii. Ciuch, który dziś wydaje się oczywistą podstawą ubioru, musiał przebyć długą drogę zanim stał się nośnikiem ironicznych haseł i subkulturowym wyróżnikiem Wojenne zasługi Początki popularnych koszulek skrywają mroki historii. Pewne jest, że stworzony jako rodzaj bielizny nie przyjął się początkowo w Stanach Zjednoczonych. Swój triumfalny pochód rozpoczął na Starym Kontynencie, kiedy amerykańska firma Hanes Knitting Company wypuściła w 1901 roku nowy ubiór na rynki europejskie. Firma istnieje do dziś pod nazwą Hanes i jest jednym z potentatów na odzieżowym rynku, z roczną sprzedażą przekraczającą 2 mld dolarów rocznie. Zanim do tego doszło, T-shirty podbiły armię. W czasie I wojny światowej amerykańscy piloci zauważyli, że bielizna używana przez ich europejskich kolegów jest dużo wygodniejsza niż popularne w stanach śpiochy, czyli koszulko-majtki z guzikami z przodu. Decyzją amerykańskiego dowództwa dodano ściągacz wokół wycięcia na szyi oraz rękawki i w ten sposób podkoszulki zyskały dzisiejszy kształt. Gwiazdorskie zasługi Już w latach 20. słowo „T-shirt” pojawiło się w amerykańskich słownikach. Niedługo później na rynek weszły pierwsze koszulki z napisami i wzorami, ale nadal pełniły one funkcję bielizny. Przełom nastąpił w 1951 roku, kiedy Marlon Brando w filmie „Tramwaj zwany pożądaniem” wystąpił w T-shircie. W ciągu kilku tygodni sprzedano 180 milionów koszulek tego typu. Ot, siła popkultury. Kolejny szał na bawełniane koszulki wywołał James Dean swoją kreacją w „Buntowniku bez powodu” z 1955 roku, a następnie modę rozpowszechniali tacy gwiazdorzy jak John Wayne i Elvis Presley. W czasach hipisów pomysł podchwyciły emancypujące się kobiety. Wtedy coraz powszechniejsze stały się hasła, zwykle związane z wolną miłością i pacyfizmem. Na legendarnym Woodstocku były one już normą. T-shirt dźwignią reklamy Aż dziw bierze, że reklama tak późno zwróciła uwagę na T-shirty, które mogą służyć jako skuteczna odmiana mobilnych billboardów. W komercyjnych kampaniach reklamowych zaczęto je wykorzystywać dopiero w latach 60. Wtedy pojawiły się na rynku koszulki z puszką piwa Bud i logo firmy Budweiser. Dużo wcześniej pomysł na T-shirty jako nośnik treści i sposób na identyfikację przejęły drużyny sportowe i uczelnie, które wykorzystywały je do budowania wspólnoty. Walka polityczna przeniosła się na koszulki zdecydowanie wcześniej.
40 moda
Już w 1948 roku burmistrz Nowego Jorku, Thomas Dewey, promował się w kampanii prezydenckiej T-shirtami z hasłem „Dew-It with Dewey” („Zrób to z Deweyem”). Janusz Palikot wykładając swoje hasła na klacie, kontynuuje te praktyki. Koszulkowa sztuka Również artyści odkryli, że T-shirt może służyć jako nośnik ich sztuki. W 1980 roku Laurie Mallet, Francuzka mieszkająca w USA, poprosiła dwudziestu artystów o stworzenie wzorów na koszulki. Byli wśród nich Arman (związany z nurtem nowego realizmu w sztuce), Christo (twórca land artu) czy Barbara Kruger, jedna z pionierek sztuki konceptualnej. Mallet wystawiła ich prace w galerii, gdzie zawisły niczym obrazy. Na tym jednak nie koniec. Wręczyła ona artystyczne koszulki swoim znajomym, aby chodząc ulicami, promowali sztukę. To, co dziś uchodzi za standard, jeszcze niedawno było niemal rewolucyjnym pomysłem. Jest też ciekawym przykładem na to, że popkultura potrafi dostarczać narzędzi zarówno politycznej kontestacji, jak i sztuce wyższej, a historia T-shirtu jest dobrym przykładem mieszania się tych, wydawałoby się, bardzo odmiennych porządków. T-shirt dziś Zmiany w wyglądzie i postrzeganiu T-shirtów nieodłącznie związane były z rozwojem technologicznym. Upowszechnienie techniki barwienia seriograficznego czy wprowadzania wzoru na gorąco dało możliwość taniego wytwarzania koszulek z różnymi nadrukami i hasłami. Dziś, kiedy indywidualizm uchodzi za podstawową wartość, każdy może stworzyć swój niepowtarzalny T-shirt. Prostej koszulce swoje prace poświęcili poważni naukowcy. Diana Crane w socjologicznym studium bada „Społeczne znaczenia T-shirtów”, a Betsy Cullum-Swam i Peter K. Manning w głośnym eseju zastanawiają się, „Czym jest T-shirt?”. Zaś francuscy dokumentaliści Dimitri Pailhe i Julien Potart zjeździli świat, szukając najlepszych historii o bawełnianych koszulkach i realizując przy okazji „Opowieści o podkoszulku”. Jak widać, zastosowania i znaczenia związane z koszulkami są bardzo zróżnicowane. „T-shirt równie dobrze nadaje się do manifestowania odrębności, jak i przynależności do wspólnoty – może być znakiem rewolty i konformizmu, indywidualizmu i instynktu stadnego. T-shirt stał się swego rodzaju publiczną twarzą tego, kto go nosi, a czasem jest maską” – napisała Diana Crane, co jest najlepszym podsumowaniem tego tekstu. www.hiro.pl
drifting
jazda bez dubli tekst | rafał górski
foto | materiaŁy promocyjne
Ryk silników i zapach palonej gumy… specyficzny klimat tego sportu zapewnił mu rzesze oddanych fanów na świecie, zaś w Japonii urósł do rangi religii. O stereotypach, blaskach oraz cieniach tej dyscypliny rozmawiamy z Pawłem „trollem” Trelą, mistrzem Polski w driftingu
42 sport
www.hiro.pl
Drifting w Polsce kojarzony jest głównie z filmowej serii „Szybcy i wściekli” oraz z palonej gumy przez chłopców w dresach. Staramy się zwalczyć ten krzywdzący stereotyp. Nie stoimy w miejscu i nie palimy przysłowiowego „kapcia”, nie jesteśmy też również tak science fiction jak „Szybcy i wściekli”. Drifting jako motosport jest dyscypliną sportową w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z szeregiem uwarunkowań, regulaminami, restrykcyjnymi kwestiami bezpieczeństwa. Funkcjonujemy w ramach Polskiej Federacji Driftingu. Budujemy i startujemy w samochodach wyczynowych przygotowanych konkretnie pod naszą dyscyplinę. Więc jak wytłumaczyłbyś, czym jest drifting? Najprościej mówiąc, to przejechanie wyznaczonej trasy w kontrolowanym poślizgu. Ocenie podlega kąt wychylenia auta przy pokonywaniu zakrętów, linia przejazdu oraz jego prędkość. Należy w jak nabardziej efektowny sposób pokonać wyznaczoną trasę. Czyli: szybko, blisko klipów (czy punktów kontrolnych) lub przeciwnika. Reasumując: drifting to wszystko to, co my kierowcy mamy ochotę zrobić czasem z autem na zaśnieżonej drodze, ale rozsądnie pokonujemy ją w bezpieczny sposób.
pieniądze. Odstawałem sprzętowo, bo bez odpowiednich środków finansowych sam talent po prostu nie wystarczy. Pokonały mnie kwestie ekonomiczne, ale zawsze będę marzył, żeby wrócić do rajdów, bo są solą sportów samochodowych. Na drift namówił mnie mój odwieczny konkurent i przyjaciel Tomasz Marciniak. Wcześniej nigdy o tej dyscyplinie nie słyszałem, jednak z biegiem czasu fascynacja driftem zaczęła we mnie kiełkować i tak to się zaczęło.
A co z nielegalnymi rajdami znanymi z filmów? Są w Polsce legendarne już miejscówki, gdzie organizowane są różne nielegalne wyścigi i często słyszy się o wypadkach, które mają miejsce wśród ich uczestników. W internecie pojawiają się filmiki z takich pojeżdżawek. Część poraża głupotą, inne nie mieszczą się w żadnej skali zdrowego rozsądku. To nie sport. My jako drifterzy stanowczo się od tego odcinamy. Coraz prężniej rozwijają się u nas różne ligi zarówno driftingowe, jak i wyścigowe. Potrzebujemy adrenaliny i nie ukrywam, że lubimy ryzyko, ale rozsądnie.
To już praca czy jeszcze hobby? Niestety albo stety jeszcze hobby, choć moja praca zawodowa jest ściśle związana z motosportem. W sumie muszę więc powiedzieć, że praca, którą wykonuję, jest w gruncie rzeczy moim hobby (śmiech). Póki co w driftingowej Polsce nie ma jeszcze super-profi teamów, à la F1, gdzie jest się zawodnikiem-pracownikiem. Powoli dochodzimy jednak do coraz większej profesjonalizacji. Wchodzą sponsorzy, towarzyszą nam różne media. Od 2-3 lat ten proces się nasila. Ja od trzech lat współpracuję z firmą ASUS, która wspiera mnie i wierzy w moje możliwości. Nie ukrywam, że ogromną część sukcesu zawdzięczam własnie im.
Czyli czym się różnią zawody z kinowej serii „Szybcy i wściekli” od waszych? Na pewno robiąc taki film, ekipa zniszczyła dziesiątki samochodów i nakręcia ze sto dubli. Tak jak wspomniałem wcześniej, „Szybcy i wściekli” to taka samochodowa bajka, prawie jak „Auta”. W filmie nitro „daje widowiskowego kopa”, samochody się nie niszczą, na 100 metrach rywalizujący kierowcy wyprzedzają się pięciokrotnie, jadąc po 200km/h, i mają 16 biegów! U nas jest podtlenek, ale ten wzbudza turbospreżarkę, więc nie zionie ogniem i uruchamia go nie kierowca, a komputer sterujący pracą silnika. Mamy równie efektowne samochody jak filmowi bohaterzy i rozwijamy podobne prędkości, ale w realnych zawodach nie ma miejsca na błąd. Jest przejazd, który trwa 30-40 sekund, podczas których musisz być w 200% skoncentrowany. Jedna pomyłka najczęściej przekreśla szanse na zwycięstwo. A jeśli pomylisz się za bardzo, wracasz do domu z wrakiem na lawecie, a potem przygniata cię kosztorys napraw. No i jeśli rywalizujemy na ulicach, to są to trasy w pełni zabezpieczone. Jak się zaczęła twoja przygoda z driftingiem? Miłość do samochodów zaszczepił we mnie mój ojciec, który był wielokrotnym mistrzem Polski samochodów terenowych. Mnie jednak ciągnęło bardziej do rajdów płaskich i w zasadzie zaraz po odebraniu prawa jazdy rozpocząłem występy w KJS-ach. Systematycznie piąłem się w górę, jednak w pewnym momencie zaczęły w grę wchodzić coraz większe
www.hiro.pl
Dziś mówi się o tobie „gwiazda polskiego driftu”. Nie czuje się gwiazdą, choć odczuwam i miłe, i niemiłe strony popularności. Po prostu wykonuję swoją pracę, a ponieważ, jak wielu mówi, robię to dość efektownie, stałem się rozpoznawalny. Od trzech lat jestem na podium Mistrzostw Polski, w ubiegłym roku wygrałem klasyfikację generalną. Staram się dawać z siebie wszystko na każdych zawodach. Swego czasu pojawiła się okazja startów w Europie i udało się zabłysnąć nie tylko samymi wynikami, ale głównie stylem jazdy. Kiedy przyjechaliśmy na Wyspy Brytyjskie, rywale i organizatorzy uważali nas za ciekawostkę, „maskotkę” imprezy i nie dawali nam większych szans. Utarliśmy im nosa i wygrałem zawody u podnóża legendarnego stadionu Wembley. A potem to już poszło samo.
A dlaczego nie zdejmiesz nogi z hamulca i nie zaczniesz ścigać się z Kubicą w Formule 1? Wiesz co, przejechać się bolidem – fajna sprawa, ale nigdy nie zazdrościłem Robertowi. Kocham rajdy, zresztą Kubica też mówił, że jeździł w Formule dla pieniędzy, a dla przyjemności w rajdach. Jeżdżenie w kółko za bardzo mnie nie pociąga. Oczywiscie sam klimat Formuły jest niepowtarzalny, ale chciałbym pojechać raz z czystej ciekawości i wystarczy. Na razie nie mam na to czasu, ale spróbowanie swoich sił w bolidzie to jedna z tych z rzeczy, którą jako maniak sportów motorowych chciałbym kiedyś zrobić. Świat rajdów czy Formuły 1 jest postrzegany jako świat wiecznych imprez, szybkich samochodów i pięknych kobiet. Jak to jest u drifterów? Mówi się powszechnie, że drifting to sport uśmiechniętych kierowców i coś w tym jest. Mimo to przeważajaca większość drifterów podchodzi bardzo poważnie do tego sportu. Powtarzam – to jest sport, olbrzymie ryzyko i niemałe pieniądze. Jeżeli grasz na 100%, to ciężko iść w „tango” w piątek, by w sobotę walczyć na zawodach. Trzeba być skoncentrowanym jak tenisista wychodzący na kort.
ludzie tacy jak my
fetysz niejedno ma imię tekst | JAN PROCIAK
foto | michał buddabar
ilustracja | TIN BOY
Zajawki mają to do siebie, że zmieniają się jak w kalejdoskopie. To, co w danym momencie jest na topie, za chwilę staje się passé. Przynajmniej zazwyczaj. Zdarzają się też zajawkowicze, którzy poświęcają swoje życie jednej pasji. Zwykle są to hobbiści, ale zdarza się, że pasja staje się najważniejszą częścią życia. Tym, co je konstytuuje. To może być uzależnienie albo fetysz. Często zaś jedno i drugie Cienkie granice normalności Po obejrzeniu dokumentu „Zwierzęca miłość” Urlicha Siedla, Werner Herzog powiedział, że „nigdy nie widział piekła z tak bliska”. Obraz ludzi w chorych relacjach ze zwierzętami, które niejednokrotnie spełniają ich erotyczne potrzeby, jednocześnie fascy-
44 zjawisko
nuje i obrzydza. Pokazuje również, że granica między normalnością a patologią jest niezwykle cienka, a jej przekroczenie często odbywa się w sposób niezauważony przez przekraczającego. Podobnie ma się rzecz z wieloma hobby, które zamiast stać się odskocznią od codziennych problemów, stają się całym
światem i skutecznie zastępują kontakty z innymi ludźmi. Łatwo je wyśmiewać i wyobrażać sobie kompulsywnych zbieraczy jako dziadów mieszkających w graciarniach. Podobnie jest z ludźmi, którzy mają niestandardowe upodobania seksualne. „Fetyszyści!”, mówimy z odrazą, ale co właściwie to znaczy?
www.hiro.pl
Co na to psychologia? Wykład dotyczący takich zagadnień jak fetyszyzm, homoseksualizm czy nekrofilia, Freud kończy stwierdzeniem: „Ale dosyć tych okropności!”. Jak widać, od czasów słynnego Austriaka postrzeganie wielu zjawisk bardzo się zmieniło. To, co kiedyś uchodziło za skrzywienie (w tym przypadku homoseksualizm), obecnie uznawane jest za normę. Niewykluczone, że za jakiś czas podobnie będzie ze zjawiskami uznawanymi obecnie za marginalne. Współczesna psychologia definiuje fetyszyzm jako rodzaj seksualnej parafilii (czyli zaburzenia) polegający na uzyskiwaniu przyjemności (głównie seksualnej) z obiektem pobudzającym, czyli fetyszem. W obrębie nauki istnieje wiele sporów dotyczących fetyszyzmu, ale większość badaczy wiąże go z seksualnością. Teoretycznie każdy przedmiot może stać się dla człowieka fetyszem i istnieje masa terminów opisujących różne przypadki. Jednak wiele z nich nie ma medycznego znaczenia z powodu pojedynczych przypadków występowania lub istnienia wyłącznie w anegdotach. Nie zmienia to faktu, że ich ilość może przyprawić o zawrót głowy. Obok tak znanych pojęć jak agorafilia, nekrofilia czy koprofilia, pojawiają się również takie, których nazwy brzmią niezwykle egzotycznie. Oto kilka przykładów: endytofilia − osiąganiu satysfakcji seksualnej wyłącznie z ubranymi partnerami; grawiditofilia − fetyszem jest brzuch ciężarnej kobiety; sthenolagnia − fetysz związany z odczuwaniem satysfakcji seksualnej w przypadku obcowania z wyrzeźbionymi mięśniami (popularny w siłowniach i gazetach dla pakerów, które wręcz ociekają seksem); klizmafilia − satysfakcja seksualna jest osiągana poprzez wlew doodbytniczy. Psycholodzy twierdzą, że najbardziej rozpowszechnionym fetyszem są stopy i buty na wysokim obcasie. Ich zwolennicy szukają partnerek, które spełniają ściśle określone warunki. W kontekście rozpoznania cytowanego wcześniej Freuda, który uważał stopę za reprezentację penisa, a but – waginy, taka skłonność przestaje przesadnie dziwić. Jednak idąc tropem słownikowym fetysze nie muszą mieć tylko seksualnych konotacji. Mogą być nimi również
bezkrytycznie czczone przedmioty. Spójrzmy na te dwie twarze fetyszyzmu. Internetowa wylęgarnia zajawek To, co kiedyś było wstydliwą pasją, skrzętnie ukrywaną przed światem, teraz może się spokojnie rozwijać w sieci. Internetowa anonimowość i łatwy dostęp oraz kontakt z podobnymi ludźmi z całego świata sprawia, że Web 2.0 jest istnym rajem dla wszystkich fetyszystów. Czy zastanawialiście się, na ile przynależność do dziwnych grup na Facebooku i animowane zdjęcie profilowe jest wyrazem ironicznego podejścia do świata, a kiedy jest wyrazem przynależności do społeczności, o której w innych warunkach mówiono by co najwyżej szeptem? Jedną z nich są bronies (skrót od brother of pony). Społeczność skupia młodych mężczyzn, którzy jak mało kto kochają przygody kolorowych kucyków z animowanej serii „My Little Pony: Przyjaźń to magia”. Dziwne? Niekoniecznie. W czasach, kiedy połowę życia spędzamy w wirtualnej rzeczywistości, a wełniana czapka stała się jednym z hipsterskich przebojów w sezonie… letnim, granicę dziwności wyznacza granica wyobraźni. To właśnie bronies odpowiedzialni są za liczne przeróbki serialu, które można znaleźć na YouTube, opowiadania o kucykach i wszelkie inne wytwory z nimi związane. Można to traktować jako kolejny przejaw infantylizacji społeczeństwa, ale na pewno nie można tego marginalizować. Wystarczy spojrzeć na liczby: 5 milionów odsłon miesięcznie notuje najpopularniejszy bronie-blog, a liczba opowiadań tworzonych przez fanów słodkich koników przekroczyła już tysiąc. O tym, że połączenie pasji do historii i symulatorów lotów może wypełnić spory kawałek życia, opowiada Jacek Bławut w doskonałym dokumencie „Wirtualna wojna”. Pomysły niektórych graczy niebezpiecznie ocierają się o fetyszyzm, bo jak inaczej tłumaczyć zachowanie człowieka, który siedzi oblepiony elektrodami, żeby w przypadku trafienia doznanie było jak najbardziej realne. Z drugiej strony wystarczy zastanowić się, ile czasu spędzamy, „tuningując” nasze profile na portalach spo-
łecznościowych albo instalując nowe aplikacje na smartfonach, żeby dziwactwa oglądanych w filmie graczy stały się przynajmniej większości z nas bliskie. W parku i w sieci O ile fascynację dorosłych facetów kolorowymi konikami czy symulatorami lotów można traktować jako niegroźne dziwactwo, o tyle wiele coraz popularniejszych zjawisk ciężko zbyć pobłażliwym uśmiechem. To, co dla jednym jest zaburzeniem seksualnym, dla innych stanowić może pozorne urozmaicenie. Takim zjawiskiem jest choćby dogging. W skrócie chodzi o to, żeby uprawiać seks publicznie, na oczach przypadkowych przechodniów. Jak większość ludzi o nieszablonowych zainteresowaniach seksualnych, doggersi umawiają się przez internet, najczęściej za pomocą portali erotycznych, które pełne są różnego rodzaju propozycji. Za ojczyznę doggingu uznaje się Wielką Brytanię, gdzie pojawił się on w latach 70. i popularny jest nadal, o czym świadczą wpadki licznych celebrytów. Co ważne, doggersi nie tylko uprawiają, ale równie często obserwują, co czyni dogging specyficzną mieszanką ekshibicjonizmu z podglądactwem. To drugie niezmiennie ma wielu zwolenników, czego dowodem popularność serwisów, które zaglądają w prywatne życie gwiazd. Co dalej? Inną coraz bardziej rozwijającą się dziedziną jest cyberseks. W jednym z epizodów fantastycznej „Teorii wielkiego podrywu” inżynier Howard traci dziewczynę, kiedy ta przyłapuje go na igraszkach z trollicą w jednej z sieciowych gier fantasy. Takich przypadków wirtualnych zachowań, które owocują konsekwencjami w realnym życiu, jest coraz więcej. Rozwój takich zjawisk jak bronies czy cyberseks sprawia, że ciężko prognozować przyszłość. Być może kolejna animacja albo technologiczny gadżet niedługo znajdzie inne zastosowanie i innych fanów, niż to planowane. I tu pojawia się pytanie: co ty, drogi czytelniku, kryjesz na swoim dysku?
zjawisko 45
z delfinem za pan brat tekst | kamil downarowicz
foto | materiaŁy promocyjne
Farbują włosy na niebiesko, ubierają się w kolorowe ciuchy typu vintage, przyozdabiają morskimi motywami i stosują rozmazany makijaż. O kim mowa? O przedstawicielach nowego nurtu estetyczno-muzycznego zwanego seapunkiem. Nasi wodni przyjaciele zakotwiczyli się na internetowej platformie tumblr latem 2011 roku i stamtąd rozprzestrzenili po całej sieci. Do Polski fala morskiego punka jeszcze nie dotarła, ale zapewne to tylko kwestia czasu… Początki seapunku są dość… specyficzne. Pewien DJ, którego nazwiska nikt już dziś nie pamięta, opublikował na swoim Twitterze opis psychodelicznego snu, w którym ujrzał dziwnie wyglądającego punka w kurtce ze skorupiaków i pąklami w miejscu, gdzie normalnie znajdują się ćwieki. Pod opisem snu pojawił się tag innego DJ-a – „seapunk” – który został podchwycony i wykorzystany przez młodych użytkowników tumblra, znudzonych witch house’em, dubstepem, i odkrywających kulturowe uroki początku lat 90. To właśnie z tego okresu sepunki czerpią stylistykę kiczowatych grafik, które w formie gifów pojawiały się wtedy w internecie. U morskich punków motywy wizualne przedstawiają najczęściej delfiny, piramidy, plaże i palmy, a całość utrzymana jest w krzykliwych, jaskrawych kolorach. Lata 90. – zwłaszcza ówczesna scena rave i techno – stały się także inspiracją dla muzyki spod znaku seapunku. Twórcy, tacy jak Unicorn Kid czy Lil Internet (który opisał klimat seapunku jako „kwas Venice Beach Rave 1995”), dodali do tej
46 zjawisko
kombinacji kilka współczesnych elektronicznych motywów i gotowe. Czy morskie pancury łączy jakaś wspólna, głębsza filozofia? Raczej nie. Aczkolwiek odwołują się do ideałów rave’owców: miłości, pokoju i harmonii między ludźmi. Po co ze sobą walczyć, skoro możemy razem dobrze się bawić? Obecnie największe skupiska tych niebieskowłosych electro-dziwaków znajdują się Stanach Zjednoczonych, głównie w Chicago, Los Angeles i Minneapolis. Nie są to jednak duże grupy, najwyżej kilkaset osób na miasto. W USA znajduje się także wytwórnia Coral Records, wydająca limitowane płyty seapunkowe. To, że jakaś subkultura powstaje w internecie, nie jest już dzisiaj niczym nowym i nie elektryzuje chyba nikogo, kto nie przespał ostatnich dziesięciu lat w jaskini. Bardziej frapujący wydaje się sposób, w jaki seapunk ukazuje potencjał drzemiący w serwisach typu tumblr. Ten mikroblog ma interfejs zaprojektowany tak, aby dany użytkownik nie tylko mógł w prosty
i przyjemny sposób dodawać własne treści, ale także bez problemów korzystać z materiałów innych użytkowników – miksując je ze swoimi. Pokolenie, które wymazane ma ze swojego słownika wyraz „offline” i większość wolnego czasu spędza w sieci, wchodzi sobie na tumblr i w ekspresowym tempie jest w stanie powołać do życia nową subkulturę lub stworzyć nowatorski nurt w kulturze. Warto natomiast zadać sobie dwa pytania: czy seapunk jest tylko chwilową modą, czy kryje się w nim jakiś większy potencjał? I czy wielkie koncerny, np. odzieżowe, zwrócą uwagę na całkiem nową grupę docelową, która nie jest jeszcze przez nikogo zagospodarowana? Możemy się spodziewać, że po seapunkach przyjdzie kolejne „wielkie coś”, stając się łakomym kąskiem dla tzw. łowców trendów, którzy dadzą cynk komu trzeba i popkulturowy potwór wystawi swoje łapczywe łapy po kolejne ofiary.
www.hiro.pl
Unicorn Kid – jego prawdziwe nazwisko to Oliver Sabin. Urodził się w Edynburgu w 1991 roku i już od najmłodszych lat przejawiał zainteresowanie muzyką. Zaczął komponować własne utwory jako nastolatek. Od początku stawiał na taneczną elektronikę, do której lubił podchodzić w niekonwencjonalny sposób. W wieku lat 16 używał już oficjalnie pseudonimu Unicorn Kid. Kształcił się w sławnej Leith Academy i wkrótce doczekał się występów w audycji BBC 1 Radio. Pierwszą epkę wydał w roku 2007. Trzy lata później stał się jednym z prekursorów seapunku. Znakiem firmowym Sabina jest wykorzystywanie układów dźwiękowych ze starych konsol. Otwarcie przyznaje się do bycia gejem.
Luca Giudici – włoski DJ zafascynowany sceną seapunkową. Wraz ze znajomym muzykiem powołał do życia najbardziej popularną stronę internetową poświęconą muzyce i kulturze morskich punków. W jaki sposób doszło do założenia strony Sea Punk Gang? Ja i Giad (współtwórca serwisu) pracujemy już długi czas jako DJ-e we włoskim klubie nocnym. Obaj interesujemy się muzyką i cały czas staramy się odkrywać nowe rzeczy. Na początku 2012 roku zdecydowaliśmy się rozpocząć projekt o nazwie Sea Punk Gang, ponieważ w naszych poszukiwaniach muzycznych odkryliśmy, że nadchodzi coś nowego i świeżego. W sieci pojawił się seapunk i poczuliśmy, że nie jest to tylko mikrowydarzenie, ale zupełnie nowy nurt w muzyce, który wpłynie na podziemną muzykę pop, jak również na duże produkcje. Nie byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy stworzyli specjalny serwis o seapunku, ale nam pierwszym udało się pogłębić informacje na temat tego zjawiska. Co cię pociąga w seapunku? Punktem zwrotnym dla mnie było zobaczenie teledysku Unicorn Kida do utworu „Boys of Paradise”. To było naprawdę coś świeżego, coś, co mnie po prostu poraziło. No i myślę, że powstanie seapunku zbiegło się idealnie w czasie z próbą reinterpretacji rave’u lat 90. Od razu wiedziałem, że to jest właśnie to.
Myślisz, że seapunk to coś więcej niż tylko chwilowa moda? Seapunk jest w ciągłym rozwoju. Myślę, że właśnie teraz nadszedł czas, kiedy ten nurt jest najbardziej ekscytujący i innowacyjny. Virtual World oraz wielu innych producentów zapożycza elementy z tej stylistyki, bez określania swojej muzyki jako seapunk. Elementy seapunkowe możemy usłyszeć także w dużych produkcjach popowych. Santigold, Azealia Banks i Nicki Minaj to najlepsze tego przykłady. Natomiast każda moda prędzej czy później przemija. Sądzę jednak, że przed seapunkiem jeszcze długa droga. Czy seapunki mają jakieś wspólne poglądy na temat polityki albo choćby środowiska? W końcu kojarzą się z wykorzystywaniem symboli wody, która niedługo może stać się towarem deficytowym. Zombelle ex. (muzyk grający seapunk) powiedział, że seapunk to przede wszystkim stan umysłu. Poczucie harmonii z otaczającym nas światem, na zasadzie zrozumienia i miłości. Oczywiście nie jest to nic nowego. Widzę w tym naturalną ewolucję ruchu hipisowskiego lat 60. i doświadczeń pokolenia rave’u lat 90. Związek ten jest bardzo silny. Jeśli chcesz natomiast spojrzeć na seapunk z perspektywy politycznej, to mogę powiedzieć, że jest on bardzo blisko pacyfizmu i postaw proekologicznych.
miłość poszła w las tekst | marcin flint
foto | materiały promocyjne
Zamiast rżnąć drzewa, można rżnąć się za nie. Co więcej, kawałek gołego hipsterskiego tyłka może pomóc światowej przyrodzie i polskiej kinematografii Sytuacja, w której trzeba płacić za wirtualną erotykę, to normalka. Również stron oferujących darmowy dostęp w zamian za podzielenie się własnymi (czyli przedstawiającymi siebie) materiałami nie brakuje. Dlaczego więc niby ktokolwiek miałby przeznaczać swój hajs – minimum równowartość blisko 13 euro miesięcznie – na Fuck For Forest? Ano dlatego, że prowokacyjna nazwa nie wzięła się z powietrza i w trzech słowach zdradza to, czym zajmują się ludzie, którzy za nią stoją. Organizacja FFF od 2004 roku dumnie dzierży sztandar pierwszej organizacji pornograficzno-ekologicznej. „Strona jest stworzona by chronić, a zarazem wyzwalać naturę i seksualność (…). Musisz mieć ukończone 18 – w niektórych krajach nawet 21?! – by na nią wejść i zobaczyć informację. Dlaczego? Ponieważ sporo ludzi w naszym świecie wciąż postrzega seks jako ofensywny i niebezpieczny. Jeżeli jesteś nieletni bądź obraża Cię miłość, natura albo ironia, powinieneś odejść” – informuje na wejściu witryna. Chwilę później człowiek zaś zastanawia się, czy to żart, prowokacja, czy może jednak jakiś posthipisowski wykwit, który dla dobra własnego sumienia należy podlać odrobiną uwagi bądź nawet gotówki. Znudzonym dzieciakom z dostatnich krajów do reszty na mózg padło albo właśnie chcą coś zrobić, wiedząc, że w dobie panującego zobojętnienia skuteczne okażą się wyłącznie najbardziej radykalne metody? Zbliżone wątpliwości budzi sama historia grupy. Według oficjalnej wersji szamani z lasu deszczowego skontaktowali się z Leoną i Tommym – czyli założycielską dwójką – za pomocą plastikowego robota Robbodildo. Tu ważniejszy okazuje się jednak fakt, że kontaktowała się również Valeska. „Żyję w Brazylii, na północy, w Amazonii. Dwa lata temu tutejsza społeczność indiańska miała problem, ponieważ rząd dogadał się z firmą uprawiającą ryż, by sprzedać jej całe terytorium” – napisała dziewczyna w mailu. Fuck For Forest wsparło ją nie tylko słowem, ale również czynem, wydając równowartość niemalże 26 tysięcy euro. Jeżeli wierzyć doniesieniom FFF, na teren nie wejdzie nikt, kto chciałby eskploatować przyrodę, ani żadna organizacja religijna. Bo „drzewolubni” z Kościołem mają na pieńku. Do najbardziej znanych działań
48 film
grupy nie należą wcale projekty w Brazylii, Peru, Ekwadorze, Kostaryce, czy (!) na Słowacji. Po tym jak duchowny Einar Gelius został relegowany w związku z treściami przemyconymi w książce „Sex w Biblii”, trójka aktywistów zakłóciła mszę w katedrze Oslo, wparowując nago i symulując uprawianie miłości. I znów pojawiło się pytanie – o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Spróbował odpowiedzieć na nie reżyser Michał Marczak, dokumentalista nagradzany wcześniej za „Koniec Rosji”. Śledzi losy Norwega Danny’ego, by szybko przestać interesować się nim jako takim, a zacząć patrzeć na całe Fuck For Forest. Wychodzi mu z tego mieszanka Tony’ego Gatlifa i „Idiotów” Larsa von Triera. Istotą pokazanego, zbiorowego bohatera jest ekscentryczny pęd za wolnością mocno doprawiony żenującą prowokacją. Trudno sympatyzować z grzebiącą po śmietnikach i narzucającą się ludziom bandą przebierańców. W większej, berlińskiej części filmu dominuje słaby performance i bełkot rodem z dostępnych na stronie FFF „manifestów miłości” oraz wyjątkowo łopatologicznie pokazane zagubienie ludzi w swoim czasie niedopilnowanych przez rodziców i cierpiących na samotność w grupie. Jest sperma zmieszana z krwią, sporo wątpliwej jakości popisów muzycznych, mało natomiast ekologii i sensownych tez. Film ożywa, gdy Marczak kręci na Fuck For Forest bicz, wysyłając grono niedorzecznie naiwnych osób na konfrontację z rdzenną ludnością południowej Ameryki. Zakończenie z Palestyńczykami jest bardzo mocne. Zastanawiałem się, czy nie za mocne? Czy jest sens czynić organizacji zdolnej zebrać ćwierć miliona euro na szlachetny cel taką niedźwiedzią przysługę, zwłaszcza że jej reputacja doprowadziła do kuriozalnej sytuacji, w której części tych pieniędzy odmówił chociażby norweski WWF? Zwłaszcza że film nie jest robiony wyłącznie dla ludzi nad Wisłą, ma iść w świat, producenci napomykają coś o „festiwalach klasy A”. Może – biorąc pod uwagę to, co dzieje się z Puszczą Białowieską – warto by zaprosić tych ludzi do Polski? A nuż kogoś poruszą, otworzą, uwrażliwią? Przypomniało mi się jednak, jak siedzący za mną na pokazie prasowym krytyk, rozwalony w fotelu jak turecki basza, wydarł się do Marczaka: „Czy nie można czegoś zrobić z klimatyzacją?”. Niech to będzie najlepszą puentą. www.hiro.pl
matrix to my tekst | kamil downarowicz
foto | materiały promocyjne
Jednym z ważniejszych wydarzeń podczas 37. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych będzie performance angielskiego kolektywu Me and The Machine. Sam Pearson i Clara García fraile wykorzystują w swojej pracy audiowizualne technologie i interaktywne media, by przenosić publiczność do alternatywnego świata Czy świat, który nas otacza, i w którym przyszło nam żyć, jest twoim zdaniem rzeczywisty? A może jest tylko sztuczką „złego demona”, który próbuje nas oszukać, tak jak twierdził Kartezjusz? Clara García Fraile: Myślę, że nieważne, czy świat wokół nas to trick „złego demona”, czy matrix – jest on wszystkim, co mamy. Jest to jedyna rzecz, którą możemy nazwać „rzeczywistością”. Niektóre poziomy „rzeczywistości” wynikają z naturalnych zjawisk, a inne produkuje sam człowiek (lub nawet demon!). Jednak całość jest jak najbardziej rzeczywista. (Mój współlokator mówi, że ta odpowiedź oznacza, że jestem bardziej po stronie Hegla niż Kartezjusza w tym temacie). Pytam o to dlatego, że wasz performance pt. „When We Meet Again” zaciera niemal wszystkie granice między rzeczywistością wirtualną i tą, którą uważamy za prawdziwą. Wielu ludzi po zakończeniu przedstawienia ma wrażenie wybudzenia z dziwnego snu; nie wiedzą już, co jest rzeczywiste, a co nie. Czy właśnie takie reakcje chcieliście wywołać wśród publiki? Powiedziałabym, że „When We Meet Again” stawia cię w miejscu, gdzie sfera audiowizualna na ekranie i namacalna przestrzeń wokół ciebie stykają się ze sobą i prawie miażdżą wzajemnie. Postrzegam rzeczywistość wirtualną jako rzeczywistość samą w sobie: jest jak obraz namalowany przez artystę, jest „rzeczą”. Nigdy nie dotkniesz ręki kobiety w filmie, ale też nigdy nie powiedziałabym, że ta kobieta jest nieprawdziwa. My i ona należymy do innych rzeczywistości, mamy różne natury. To, co widzimy na ekranie, nie jest odbiciem rzeczywistości, ale rzeczywistością tego odbicia. Znaczna część społeczeństwa obawia się nowych technologii – tego, że odbierze nam ona poczucie człowieczeństwa. Wy z kolei staracie się pokazać, że poprzez technikę i „maszyny” możemy bardziej zgłębić ludzką psychikę i lepiej poznać siebie samych. Dobrze to odczytuję? Nie ma dobrych lub złych sposobów czytania naszych prac. Moja opinia jest taka, że technologia pozwala nam eksplorować psychikę ludzką „inaczej”. Nigdy nie „lepiej” ani „gorzej”. Nowe technologie niosą ze sobą nowe sposoby bycia, nowe formy ludzkiej psychiki i organów ludzkich – ale też na pewno coś tracimy w zamian. Nie mi jest oceniać, czy to dobra, czy zła droga, choć osobiście uważam, że w dzisiejszych czasach dużo wspólnej kultury i wiedzy emocjonalnej (nie mówiąc już o naturalnych ekosystemach!) jest „wygaszane” przez nowe technologie – od Facebooka do dronów. Nieuniknioną wadą nowych technologii jest to, że stwarza fizycznie izolowane jednostki, które nawet nie zastanawiają się nad tym, gdzie i w jakim celu powstają audiowizualne komunikaty, które ludzie konsumują każdego dnia. Problem ten pojawił się oczywiście w związku z interesami ekonomicznymi, które regulują większość osiągnięć technologicznych.
się z nowoczesnymi technologiami audiowizualnymi? Mam wrażenie, że wielu reżyserów wciąż się tego boi. Myślę, że teatr – a raczej sztuka – przetrwa tak długo, jak będziemy w stanie odnajdywać szczere sposoby pokazywania siebie rzeczywistości, z którą jesteśmy wszyscy połączeni. W pracach Me and the Machine staramy się wpisywać w swoje czasy, które są nowoczesne, i korzystać z tej historycznej szansy. Czy to przyniesie więcej lub mniej widzów? Nie wiem, ale ma to prawdopodobnie więcej wspólnego z przetrwaniem „przemysłu sztuki” niż z przetrwaniem samej sztuki. Tematem przewodnim tegorocznego festiwalu KRT jest „MIASTO JUTRA: Masa – Maszyna – Marzenie”. Jak odczytujesz to hasło? Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, jest: „Miasto Jutra – przeciążenie – życie w maszynie – sen życia”. Niestety, wydaje mi się, że jest to świat, do którego zmierzamy. Mam nadzieję, że wkrótce odbędziemy poważną dyskusję na temat tego, jak ma wyglądać nasze „miasto” przyszłości. Być może jest jeszcze czas, by zmienić tę ponurą wizję. Często bierzecie udział w różnego rodzaju festiwalach, na których prezentuje się sztukę eksperymentalną i awangardową, macie więc okazję spotkać innych artystów, którzy przekraczają granicę tego, co nazywamy dzisiaj „teatrem”. Czy jest jakaś grupa bądź osoba, która szczególnie zapadła wam w pamięć? Ta lista byłaby olbrzymia! Ale cenimy z całą pewnością Blast Theory, którzy wykorzystują technologię i interaktywność do przetworzenia całego miasta w ogromny teatr. Cenimy też bardzo Ivana Müllera czy duet Los Torreznos, genialnie odwracający oczekiwania i reguły rządzące teatrem. Jesteście młodą grupą, niemniej zdobyliście już kilka znaczących nagród, m.in. Arches Brick Award 2010. Cieszą was takie wyróżnienia i dodają paliwa do działania, czy raczej są wam obojętne? Nagrody pomogły nam pokazać nasze prace w miejscach i na festiwalach, które inaczej byłyby dla nas zamknięte. Nikt nie mógłyby zaufać tak młodej i nieznanej nikomu grupie teatralnej jak my. Myślę, że jest to najważniejsza rzecz związana z wyróżnieniami, jakie nas spotkały. Szykujecie jakieś nowe eksperymenty, w które po raz kolejny wciągniecie widzów? Na razie będziemy kontynuować prace nad rozwojem projektu zatytułowanego „Projekt drzwi”. Prowadzimy też działania nad kilkoma nowymi pomysłami, które wymagają bardzo bezpośredniego udziału „publiczności”. Ale jest za wcześnie, by mówić o szczegółach.
Czy teatr, aby mógł przetrwać i przyciągać widzów, powinien zaprzyjaźnić www.hiro.pl www.hiro.pl
teatr 49
28 muza
www.hiro.pl
zabić wszystkich polityków tekst | maciek piasecki
„To jest najlepsza forma propagowania nowoczesnego polskiego patriotyzmu” – mówił do kamery Bronisław Komorowski, po tym jak u boku prezydenta Niemiec wystąpił na tegorocznym Przystanku Woodstock. Za to zaproszenie na Jurka Owsiaka posypały się gromy. „Stop polityce na Woodstocku!” – pisali fani na Facebooku, pytając, co się stało z zasadą niezapraszania czynnych polityków, którą niegdyś szczycił się Przystanek. Gros protestów nie dotyczyło samej obecności polityki na festiwalu (który od dawna zabiega o to, aby być miejscem dyskusji nie tylko o piwie), ale otwarcia się imprezy na ludzi ze struktur władzy. Kiedy jedziesz na festiwal kontynuujący trochę spuściznę Jarocina, nie chcesz słyszeć, że – jak śpiewa Muniek – „mamy super rząd i ekstra prezydenta, jest super, więc o co ci chodzi?”. Nie chcesz doświadczać propagandy. Historia kontaktów między władzą a ludźmi kultury i sztuki (chyba możemy do nich zaliczyć Owsiaka) w XX w. to seria kompromitacji i rozczarowań. Awangarda rosyjska, która użyczyła swoich nowoczesnych form radzieckiej rewolucji, aby ta mogła „czerwonym klinem uderzać w białych”; artyści niemieccy, całą rzeszą tworzący neoromantyczny kicz pod gust Führera, w nadziei na skorzystanie z hojnego systemu stypendiów – to najciemniejsze przykłady. Ale fatalny może okazać się związek nie tylko z ludobójczym reżimem, ale z reżimem jakimkolwiek. Przekonali się o tym angielscy muzycy kojarzeni swego czasu z trendem „Cool Britannia” – w szczególności Oasis, którym przybijanie sztamy z premierem Tonym Blairem odbijało się czkawką, w miarę jak ten odchodził od ideałów nowej lewicy ku pragmatycznemu cynizmowi, czego kulminacją było zaangażowanie Wielkiej Brytanii w niepopularną i watpliwie uzasadnioną wojnę w Iraku. Artysta w spotkaniu z władzą stoi na słabszej pozycji. Jego szczere zaangażowanie jest władzy potrzebne wyłącznie po to, by poprawić sobie PR i na zasadzie pozytywnego skojarzenia zdobyć serca wyborców-fanów. Władzy nie zaszkodzi kiepski album czy wystawa artysty, którego dorobek postanowiła wykorzystać – ale artyście zostaną wypomniane wszelkie przewinienia władzy, którą zdecydował się poprzeć (romans z socrealizmem do dziś wypomina się Fangorowi czy Wajdzie). Nie znaczy to, że artysta powinien pilnować, żeby jego działania przypadkiem nie otarły się o politykę. Wręcz przeciwnie – dzisiaj, kiedy kulturę bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zawłaszcza komercja, od artysty oczekuje się więcej niż to, żeby tworzył chwytliwe melodie, wciągające książki czy przyjemne obrazy. Formuła dzieła introspektywnego, mówiącego o stanach ducha i przeżyciach twórcy, też wydaje się wyczerpana. Od dzisiejszego artysty oczekujemy, że zmieni naszą rzeczywistość. Problem w tym, że aby coś zmieniać, musisz określić swój program. Najłatwiejsza ścieżka to destrukcja – protestując i niszcząc, nie musisz jednoznacznie wskazać tego, do czego dążysz. A jednoznaczność, siostra banału, bardzo szkodzi wszelkiej twórczości. Dobitnie pokazała to tegoroczna wystawa „Nowa sztuka narodowa” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Pomijając dość krzywdzące ukazanie prac raczej jako ciekawostek niż autentycznej sztuki, zwróciła ona uwagę, że twórczość mającą promować patriotyzm, katolicyzm i przywiązanie do tradycji trudno odbierać na innych płaszczyznach. Przeżycia oferowane przez tę prawicową sztukę są łatwo wyławialne i dosyć jednowymiarowe. Na ołtarzu politycznej skuteczności poświęcona zostaje wartość artystyczna, której podstawą jest niejednoznaczność i oparte na niej pole do interakcji z widzem. Może znaczy to tylko tylko, że zła sztuka jest domeną prawicy? Czy lewicowe nastawienie na celebrację różnorodności i pomoc słabszym, a nie kult siły i tradycji, nie jest z założenia lepszym fundamentem dla sztuki? To byłoby
Kiedy artysta wchodzi w układ z władzą, publiczność traktuje to jako pakt z diabłem. Kiedy chce władzę obalać, może liczyć na łatwe oklaski i zachwyt. Czy jest trzecia droga? Czy sztuka może angażować się w politykę w sposób konstruktywny? I czy musi to być kiepska sztuka?
foto | materiały promocyjne
zbyt proste. Jednoznaczna lewicowość jest równie banałotwórcza, co retoryka bogoojczyźniana. Kontrowersyjna wystawa „Ars Homo Erotica”, pokazywana w warszawskim Muzeum Narodowym w czasie, gdy jego dyrektorem był Piotr Piotrowski (zwolennik koncepcji „muzeum krytycznego”, a więc z jednej strony politycznego, z drugiej – interpretującego na nowo swoje zbiory) wpadła właśnie w tę pułapkę. Oburzenie, że „geje w muzeum!” zostawmy „Gazecie Polskiej” – problem nie wynikał z tego CO, tylko JAK pokazywano. Całą wystawę podporządkowano jednemu tylko punktowi widzenia (w naszej części Europy mocno nacechowanej politycznie), z pominięciem innych możliwych interpretacji. Muzeum krytyczne, zamiast miejscem debaty, stało się trybuną jednego głosu. Jakkolwiek słuszny by się nam nie wydawał, nie dopuszczając do dyskusji innych, upodabniamy się do wszelkiego rodzaju fundamentalistów, którzy w sztuce chcieliby widzieć nośnik własnego, „słusznego” światopoglądu. Wystawy w MSN i Narodowym pokazują dwie strategie upolitycznienia sztuki. W pierwszej to sam artysta dąży do zawarcia treści politycznych w swojej pracy – zazwyczaj skutkuje to ideowo płaskim dziełem (które cały czas może być udane, kiedy patrzymy na nie kategoriami przedmodernistycznymi, czyli z punktu widzenia plastycznego i formalnego, w oderwaniu od myśli, jakie niesie: propagandowy plakat Rodczenki czy okładka „Frondy” może ci się podobać, nawet jeśli nie jesteś wojującym bolszewikiem albo twardym katolikiem). W drugim przypadku polityczny sens nadaje pracy kurator, a więc osoba z zewnątrz. Może zrobić to w sposób brutalny, zawłaszczając dzieło i narzucając mu kontekst, tak jak w przypadku wystawy „Sztuka Gniewu” z toruńskiego CSW – szeroko oprotestowanej przez artystów, którzy nie chcieli, aby ich prace podpierały przesłanie kuratora, odnoszące się do rządów „żydokomuny” czy spiskowej teorii dotyczącej tragedii w Smoleńsku. Niektórym kuratorom marzą się pewnie takie spektakularne protesty i uchodzenie na męczennika swojej opcji. Więcej samozaparcia i przemyśleń wymaga jednak nawiązanie dialogu z artystą i próba wspólnego wypracowania znaczeń. To wyzwanie podjął Artur Żmijewski, czynny artysta i kurator tegorocznego Biennale w Berlinie, który od lat bada kwestię politycznej skuteczności sztuki. Krytycy zastanawiali się, czy jego Biennale, gdzie działania angażujące publiczność organizowali zarówno uznani artyści z głównego nurtu, ale też aktywiści ruchu Occupy czy członkowie grup rekonstrukcji historycznych (ci, po odtworzeniu Bitwy o Berlin z 1945 r., wciąż przebrani w nazistowskie, radzieckie i polskie mundury piknikowali w najlepsze na terenie jednego z parków, tworząc sytuację groteskową, ale też dziwnie oczyszczającą), pod pozorem egalitaryzmu i wychodzenia do ludzi nie jest tak naprawdę kolejną w Berlinie imprezą dla intelektualistów, która w życiu jego mieszkańców zupełnie nic nie zmienia. To chyba sceptycyzm trochę na wyrost. Inna sprawa, że sporo widzów Biennale z którymi rozmawiałem, mówiło, że nie widziało tam sztuki dobrej pod względem innym niż polityczny. Na tym tle połączenie sztuki skutecznej politycznie z tradycyjnie rozumianą, dobrą, niebanalną sztuką wydaje się utopią. Ale jest światełko w tunelu. Prezentowana właśnie w berlińskim Hamburgerbahnhof praca Ingeborg Lüscher „Palestyna” z 2001 r. pokazuje nagrane bez dźwięku twarze ludzi, którzy w konflikcie izraelsko-palestyńskim stracili najbliższych. Polityka jest tu podporządkowana uniwersalnym uczuciom. Nie ma w tej pracy nachalnej antywojennej propagandy, nie ma opowiadania się po którejkolwiek stron konfliktu, ale nie ma też prostego wyciskania łez, którego można by oczekiwać po takim potraktowaniu tematu. Jest zwyczajne, ludzkie życie. A to życiu powinna być podporządkowana polityka, nie na odwrót. Także w sztuce.
palić, filmować, zalegalizować! tekst | piotr pluciński
foto | materiaŁy promocyjne
Wchodzący na polskie ekrany film Olivera Stone’a „Savages. Ponad bezprawiem” forsuje popularną ostatnio myśl: nie powinniśmy bać się legalizacji marihuany, tylko pieniędzy stojących za jej nielegalnym obrotem Bohaterami filmu są dwaj przyjaciele hodujący i sprzedający najlepszą trawkę w całym Laguna Beach. W odróżnieniu od – jak mówią – szmuglowanego na potęgę do Stanów „taniego meksykańskiego gówna”, ich marihuana ma w sobie troskę i pasję. Pochodzi z najlepszych afgańskich nasion, przywiezionych zresztą przez jednego z nich z misji wojskowej, a za jej pielęgnacją nie stoi wyłącznie chęć zysku, lecz także zapotrzebowanie na towar najlepszej jakości. Przestrzegając tej filozofii, Chon i Ben zyskali reputację, zbili majątek i… przyciągnęli uwagę jednego z największych karteli narkotykowych w Meksyku, który teraz domaga się własnego udziału w interesie marginalizującym jego eksport narkotyku do Kalifornii. „To sytuacja bez precedensu. Zbierając materiały do filmu, nie spotkałem się z analogicznymi wydarzeniami” – mówi Oliver Stone. Ale zaraz dodaje: „Mamy w Kalifornii olbrzymią szarą strefę. To sprawny, niezależny biznes, często przypominający formą małą działalność gospodarczą. W większości zajmują się nim dobrzy, uczciwi ludzie, którzy znają się na swojej pracy i hodują najwyższej klasy konopie”. I faktycznie, w USA coraz częściej dostrzega się ten potencjał i dyskutuje, jeśli nie o potrzebie legalizacji posiadania i dystrybucji miękkich narkotyków, to przynajmniej liberalizacji związanej z nimi polityki. „Wierzę, że doczekam czasów, kiedy będę mógł legalnie kupić marihuanę – mówi jeden z największych zwolenników legalizacji, komik i aktywista Tommy Chong. – Na razie jednak wciąż musimy uciekać się do tzw. sposobów”. Potwierdzeniem jego słów jest obecna sytuacja prawna w stanie Kalifornia, w ramach której dopuszcza się uprawę i sprzedaż tzw. marihuany leczniczej, przepisywanej na szereg różnych dolegliwości. Amatorzy trawki wykorzystują obowiązującą ustawę na potęgę. Tylko w 2010 roku w Kalifornii istniało ponad tysiąc punktów dystrybucji tego legalnego narkotyku, a receptę nań posiadało… przeszło milion osób. Paradoksalnie, w tym samym roku odbyło się referendum, w trakcie którego przepadła tzw. Propozycja 19, czyli projekt ustawy legalizującej rekreacyjne spożycie marihuany przez osoby powyżej 21 roku życia. Przeciw było 56% głosujących. „Przed nami
52 film
długa i wyboista droga” – mówił wtedy aktor Jack Black, zasiadający w radzie Marihuana Policy Project, organizacji dążącej do liberalizacji ustawy narkotykowej. Co stoi na przeszkodzie? „Uprzedzenia – stwierdza bez chwili wahania komik, aktor i komentator polityczny Bill Maher. – Myśląc o palaczach trawki, większość ludzi materializuje sobie umowną i dość karykaturalną postać półgłówka i nieroba, który większość czasu spędza otumaniony na kanapie przed telewizorem, zupełnie jak Brad Pitt w »Prawdziwym romansie«”. I rzeczywiście, kino amerykańskie stosunkowo
późno upolityczniło swoje stanowisko w sprawie zażywania marihuany, a przecież pierwszy film podejmujący ów temat powstał już w roku 1936. Sfinansowane przez organizację kościelną „Narkotykowe szaleństwo” miało pełnić rolę edukacyjną, ale w rzeczywistości przyczyniło się do powstania fałszywego stereotypu, że miękkie narkotyki prowadzą do ekstremum: wypadków samochodowych, morderstw, gwałtów i samobójstw. Między innymi z tego powodu wszelkie nielegalne substancje, zwłaszcza marihuana, były w kinie amerykańskim ery umoralniającego kodeksu Haysa tematem tabu. Jeśli już się pojawiały, to wyłącznie w kontekście pejoratywnym – np. w kultowym „Dotyku zła” (1958) Orsona Wellesa grupa młodocianych, groteskowo odmalowanych narkomanów podaje wyniszczający specyfik bohaterce granej przez Janet Leigh. Sytuacja zaczęła zmieniać się dopiero na przełomie
lat 60. i 70. Upadł system kina studyjnego, przez Amerykę przetoczyła się obyczajowa rewolucja, a administracja Richarda Nixona przeforsowała restrykcyjną ustawę, według której uprawa, handel i zażywanie marihuany karane były więzieniem. To właśnie wtedy powstał „Swobodny jeździec” (1969) Dennisa Hoppera czy satyryczna animacja „Kot Fritz” (1972), a triumfy zaczął święcić duet komediowy Cheech & Chong, powołujący się na kulturę wolnej miłości i zażywania miękkich narkotyków. Ale społeczeństwo amerykańskie, choć gwałtownie wówczas transformujące, wciąż traktowało liberalne poglądy kontrkulturowców dość podejrzliwie. Powszechne myślenie o narkotykach było zakorzenione głęboko i wiązało się z typowym dla tak młodego kraju panicznym strachem, porównywalnym do lęku przed napływem nielegalnych imigrantów: oto tajemnicza zaraza z zewnątrz, która gotowa jest zasmolić płuca stojącej moralnością Ameryki. Dlatego też przypadkowy widz znacznie chętniej przyswajał demoniczną postać dilera-intruza, np. tę z „Człowieka z blizną” (1983) Briana De Palmy. Grany przez Ala Pacino imigrant z Kuby, który w krótkim czasie stał się potężnym i bezwzględnym baronem narkotykowym, był uosobieniem wszystkich lęków cywilizowanego społeczeństwa. A że akurat z marihuaną miał niewiele wspólnego, nikogo za bardzo nie interesowało. „Sami się do utrwalenia pewnych karykatur przyczyniliśmy – przyznaje Woody Harrelson. – Weźmy na przykład wszystkie te młodzieżowe komedie z hiphopowcami na potęgę jarającymi zielsko”. Aktor trafia w sedno: po rozluźnieniu kalifornijskiego prawa narkotykowego w połowie lat 90. wielu raperów poczuło, że walka została wygrana, a niezależne komedie traktujące o paleniu marihuany zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu. Niestety, potencjał przecierającego szlaki „Piątku” z 1995 roku, w którym kultura konopi została mądrze wpisana w status społeczny, nie został wykorzystany. Zarówno kontynuacje przebojowego filmu F. Gary’ego Graya, tj. „Następny piątek” (2000) i „Kolejny piątek” (2002), jak i inspirowane nim „Żółtodzioby” (1998), „Super zioło” (2001) czy „The Wash. Hiphopowa myjnia” (2001), utrwalały w świadomości wizerunek czarnoskórego, bezmyślnego hedonisty, któremu marihuana wyżarła większość szarych www.hiro.pl
komórek. Sam tylko Marlon Wayans w jednym roku (2000) zagrał narkomana-półgłówka w „Strasznym filmie” i narkomana-ofiarę (ale już innego narkotyku) w „Requiem dla snu”, nieświadomie scalając oba te wizerunki w jeden. „Nie zrozumcie mnie źle – mówił kilka lat temu spiker radiowy Adam Carolla, wówczas jeden z czołowych zwolenników legalizacji. – Nie mam nic przeciwko dobrej, absurdalnej komedii, ale kiedy my walczymy o odbrązowienie wizerunku przeciętnego palacza marihuany, te filmy kodują społeczeństwu, że sięgając po skręta, idiociejesz”. Przykłady można mnożyć: seria komedii Kevina Smitha, z przewijającym się na drugim (m.in. „Sprzedawcy” z 1994, „Szczury z supermarketu” z 1995 czy „W pogoni za Amy” z 1997) lub pierwszym planie („Jay i Cichy Bob kontratakują” z 2001) duetem dilerów-rozrabiaków, „Big Lebowski” (1998) braci Coenów, traktujący o przygodach podstarzałego, wiecznie upalonego hipisa, czy filmowe perypetie Harolda i Kumara, w których marihuana towarzyszyła im nader często. Status quo przełamywano niechętnie i bez przekonania. Przykładowo, w 2007 roku komik Doug Benson i reżyser Michael Blieden zrealizowali quasidokument „Super High Me”, będący żartobliwą odpowiedzią na „Super Size Me” Morgana Spurlocka. Tam pojawiała się teza, że 30-dniowe spożywanie fast foodu wpływa negatywnie na stan zdrowia, tutaj zaś, że ten sam okres palenia marihuany… nie wpływa w zasadzie na nic. Film miał żartobliwy charakter, słabą dystrybucję i łatwą do podważenia argumentację, dlatego dziś nie jest traktowany jako poważny głos w sprawie. Pierwszym i na dobrą sprawę jedynym tak poważnym przełamaniem stereotypu okazała się telewizyjna seria „Trawka”, zapoczątkowana przez stację Showtime w 2005 roku. Mary Louise-Parker gra w nim wdowę, która zmuszona trudną sytuacją finansową decyduje się na handel marihuaną na przedmieściach kalifornijskiego miasteczka. Serial porusza wiele ciekawych kwestii, m.in. fałszowanie recept na marihuanę leczniczą, brutalne metody meksykańskich karteli czy negatywne skutki nadużywania narkotyku. Jednocześnie jednak twórcy podkreślali: legalizacja eliminuje większość tych problemów. „Nie spodziewaliśmy się tak spektakularnego sukcesu – mówiła w jednym z wywiadów pomysłodawczyni serii Jenji Kohan. – Chcieliśmy po prostu zrobić dobry serial, a jednocześnie zamanifestować nasze stanowisko w sprawie amerykańskiej polityki narkotykowej”. Początkowo jeszcze wydawało się, że „Trawka” będzie 2-3-letnią przygodą, która dla bohaterki skończy się umoralniającą lekcją. Szybko jednak okazało się, że obok oczywistych walorów rozrywkowych serial stał się też poważnym argumentem w walce o legalizację marihuany. „Wiedzieliśmy, że nie możemy po prostu przestać” – mówiła w jednym z wywiadów Louise-Parker. Dzisiaj – 7 lat, 8 sezonów, kilkadziesiąt nominacji do Emmy i Złotych Globów, i dziesiątki przygód (w tym pobyt w więzieniu) później – nic nie jest już pewne. Poza przesłaniem: zalegalizujmy wreszcie to piekielne zielsko!
zjawisko
mam kumpla, mam bzika tekst | ewa drab
foto | materiały promocyjne
Jeszcze kilkanaście lat temu kojarzyli się z filmem familijnym, bajką, metaforą dziecięcych tęsknot. Wówczas przyjmowali twarz E.T. i małego Elliota, byli uroczy i niewinni. W dzisiejszym kinie i telewizji dziwaczni, niepasujący do siebie przyjaciele przeklinają i palą trawkę. Tak jak bohaterowie „Teda” Setha MacFarlane’a, czyli niedojrzały facet po trzydziestce i wulgarny pluszowy miś Zestawienie przeciwieństw pojawiało się już na ekranie na poziomie opozycji osobowościowych, na przykład w filmach policyjnych, w których ulubionym duetem publiczności okazywał się małomówny czarny wyga i wygadany biały żółtodziób. Schemat sprawdzał się w przypadku konwencji komediowej, jak w „Zabójczej broni” Richarda Donnera, jak również w mrocznych thrillerach pokroju „Siedem” Davida Finchera. Filmowcy nauczyli się, że połączenie sprzeczności generuje – w zależności od gatunku – wiele zabawnych sytuacji lub eksponuje cechy charakteru każdej z zaangażowanych postaci, cechy zazwyczaj uzupełniające się i skrajnie różne. Bohaterowie nie mają ze sobą nic wspólnego, ale łączy ich wielka przyjaźń. Skąd siła tego schematu? Czyżby publiczność znajdywała otuchę w tym, że nawet największe sprzeczności może zjednoczyć więź sympatii? Idea wprowadzenia do jednej przestrzeni filmowej dwóch skrajnych osobowości, aby zobaczyć, co wyniknie ze zderzenia przeciwieństw, wychodzi daleko poza kino policyjne. Nie tylko charaktery, usposobienie i życiowe doświadczenie decydują o rozbieżności postaci, które scenariuszem zostają skazane na przyjaźń wbrew różnicom. To także kwestia bycia człowiekiem. Przyjaźnie międzygatunkowe pojawiały się w filmach familijnych między dzieckiem a zwierzęciem, takim jak Lassie lub Czarny Książę. Ten wizerunek został na zawsze odmieniony przez Stevena Spielberga w „E.T.”, w którym chłopiec zaprzyjaźnia się z przybyszem z kosmosu. Spielberg powtórzył zabieg jeszcze kilka razy, choćby w „A.I. Sztucznej Inteligencji” i „Czasie wojny”. „E.T.” ustanowił pewne standardy. Dziwaczny przyjaciel, w tym przypadku kosmita, pomaga bohaterowi poradzić sobie z problemami, jak choćby rozstanie rodziców, staje się przewodnikiem chłopca na trudnej drodze do dorosłości. Podobnie dzieje się w porównywanym do „E.T.” indyjskim filmie „Znalazłem cię” w reżyserii Rakesha Ro-
shana, bollywoodzkiego weterana. W tym przypadku magiczny kosmita Jadoo próbuje ułatwić bohaterowi życie z upośledzeniem umysłowym. Ale filmowcy nie poprzestali na tworzeniu dziwnych konfiguracji przyjacielskich tylko w kontekście kina familijnego. Postanowili pójść dalej i zapuścić się w psychologiczny labirynt ekranowych bohaterów, w którym przewodnikiem staje się dziwaczny osobnik lub… zabawka. Pełni rolę jednej ze stron osobowości filmowego protagonisty, jest głosem z tyłu głowy, metodą na depresję. To duet atrakcyjny i refleksyjny, bo dziwny towarzysz zazwyczaj nie owija w bawełnę i powie na głos to, czego bohater najbardziej się boi, przyciąga uwagę i stanowi niezłomne poświadczenie magii ekranu, ponieważ w prawdziwym życiu ktoś, kto rozmawia z facetem w przebraniu psa lub z pluszowym misiem, zostałby uznany za wariata. Ekranowe przyjaźnie z dziwnymi stworami fascynują, bo w rzeczywistości byłyby nieakceptowalne społecznie, a w większości stanowią lekarstwo na rutynę, rozczarowanie monotonią i niepowodzeniami. To remedium na uniwersalne bolączki. W serialu „Wilfred” główny bohater chce popełnić samobójstwo, przedawkowując tabletki. Gdy Ryanowi nie udaje się pożegnać z żywotem, nagle staje się cud. Nowa sąsiadka przyprowadza mu do popilnowania psa. Wszystko byłoby normalne i zrozumiałe, gdyby nie to, że pies to mężczyzna przebrany za czworonoga. Żeby było jeszcze ciekawiej, otoczenie postrzega Wilfreda jako prawdziwego zwierzaka, tylko Ryan słyszy uwagi nowego kumpla i rozmawia z nim. Wilfred jest zupełnie niepoprawny – pali trawkę, namawia do złego, lubi świńskie dowcipy, a pod nieobecność swojej właścicielki dobiera się do wielkiego misia pluszowego płci żeńskiej. Ale dla Ryana to okazja do spojrzenia na siebie i swoje życie z innej perspektywy. Wilfred stanowi bowiem metaforę tej
wyrażania emocji i radzenia sobie z rzeczywistością, tak w domu, jak i w pracy. Bóbr pozwala zagłębić się w demony znęcające się nad Walterem, lecz również stanowi barierę dla jego bliskich oraz blokadę w dalszym rozwoju. Ratunek staje się powoli kulą u nogi, która ciągnie bohatera na samo dno. Futrzany przewodnik, będący usprawiedliwieniem strachu przed koniecznością utrzymywania relacji międzyludzkich, odsuwa w czasie moment, w którym Walter będzie musiał pozbyć się pomagiera i samodzielnie stawić czoła problemom. Ponieważ pacynka jest środkiem łagodzącym, a nie ostatecznym remedium, konsekwencje w zaprzyjaźnianiu się z wyimaginowanym kumplem, załatwiającym wszystko za bohatera, okazują się tragiczne. Jednak dziwne przyjaźnie jeszcze lepiej buduje się w sferze surrealizmu, a nie tylko poprzez wprowadzenie absurdu do rzeczywistości. Tak zrobił Richard Kelly, który w „Donnie’em Darko” zestawił zagubionego nastolatka z upiornym króliczkiem o imieniu Frank, czołowym symbolem filmu. Frank jest istotą oniryczną, przerażającą, ale jednocześnie na swój pokraczny sposób pokrzepiającą, ponieważ wyzwala negatywne emocje, umożliwia ujść kolektywowi uczuć, których wyrażanie w rzeczywistości zostaje odczytane w strukturze społecznej jako dowód szaleństwa lub akt agresji. Upiorny przyjaciel nawiązuje kontakt w momencie, gdy Donnie czuje się samotny, odrzucony, przygnieciony poszukiwaniem sensu w dorosłości, w którą wkracza. Frank funkcjonuje jako skutek uboczny umysłu nękanego wątpliwościami. Ale tego rodzaju przyjaźń może przeistoczyć się w niebezpieczne uzależnienie, usprawiedliwienie złych czynów. Seth MacFarlane, twórca bezkompromisowych i kontrowersyjnych seriali animowanych dla dorosłych, takich jak „Family Guy” i „American Dad”, poszedł jeszcze dalej w konstruowaniu ekranowych układów przyjacielskich. Jego „Ted”
strony osobowości, której Ryan nigdy nie dopuszczał do głosu. Represjonowanie tego, co w bohaterze siedzi, doprowadziło do pojawienia się u niego skłonności samobójczych. Ale popuszczenie smyczy i zejście wraz z Wilfredem na złą drogę sprawiają, że Ryan pierwszy raz od długiego czasu czuje się lekki i wolny. Gdyby Wilfred był jednak człowiekiem, zwyczajnym sąsiadem, który zacząłby naprzykrzać się głównemu bohaterowi, nikt nie poświęciłby mu chwili uwagi. Tymczasem facet w przebraniu psa to nowość, odskocznia od szarych problemów, niespodziewany chaos wdzierający się w uporządkowane życie. Metodą na depresję i ratunkiem przed próbą samobójczą okazuje się również pacynka bobra w „Podwójnym życiu” Jodie Foster. W tym przypadku odzwierciedlenie tłumionej części osobowości bohatera zostaje pokazane eksplicytnie i dobitnie, ponieważ bóbr jest przez niego animowany i całkowicie sterowany. Zwykła, zmechacona pacynka staje się mostem między nękanym depresją Walterem a światem zewnętrznym, przeobraża się na jego dłoni w pośrednika
to historia dorosłego faceta i pluszowego misia, zabawki z dzieciństwa, który ożywa i bynajmniej nie przypomina słodkiej przytulanki z dawnych lat. Gustuje za to w kobietach, jest obraźliwy, przeklina i spożywa różnego kalibru używki w dużych ilościach. MacFarlane jak zwykle nie unika kontrowersji i bezcześci rodzaj społecznej świętości. Bo przecież czy pluszowy miś nie kojarzy się z czasem niewinności, błogiej nieświadomości i niezbrukaną wyuzdaniem szczerością? Rodzi się paradoks, ponieważ reżyser przewraca do góry nogami znany schemat, ale wykorzystuje przy tym inny, dopiero powstający i jeszcze noszący znamiona nowatorstwa. W jakim celu to robi? Aby odciąć się od oklepanych rozwiązań? Żeby wzbudzić kontrowersje? Dla oryginalności? A może po to, by skonfrontować dzieciństwo bohatera z dorosłością? Tego najbardziej pokręcony kumpel z ekranu nie wie.
ulrich seidl
sztuczny raj tekst | piotr czerkawski
foto | materiały promocyjne
Jeśli Ulrich Seidl kręci film z „liebe” w tytule, wiedz, że coś się dzieje. Po obejrzeniu „Zwierzęcej miłości” Werner Herzog wyznał, że jeszcze nigdy nie był tak blisko piekła. możliwe, że po seansie nowego filmu Austriaka powtórzyłby coś podobnego Nie dajmy zwieść się Ulrichowi Seidlowi. Rzeczywistość ukazana w filmie „Raj: miłość” wydaje się wyjęta z koszmarnego snu miłośnika komedii romantycznych. Wyeksponowane w tytule uczucie staje się przedmiotem finansowych transakcji, upokarzających błagań i desperackich iluzji. Bardzo możliwe, że to dopiero początek szerzej zakrojonej prowokacji. Austriak zapowiada „Raj…” jako pierwszą część trylogii, w której zamierza przyjrzeć się jeszcze patologicznemu stosunkowi ludzi do wiary i mody na odchudzanie. Zaskakujący film Seidla daje nam znacznie więcej niż obiecuje. „Raj…” zaczyna się jak klasyczne wyznanie postkolonialnych grzechów. Oto pięćdziesięcioletnia Klara postanawia odetchnąć od mieszczańskiej rutyny, wrzucić dobre maniery na samo dno walizki i wyruszyć na podbój Kenii. Kobieta doskonale wie, że w przypadku tych wakacji oferta all inclusive oprócz darmowych drinków zawiera w sobie również wymyślne usługi seksualne. Arogancja z jaką Klara
i jej przyjaciółki traktują obywateli Trzeciego Świata robi wstrząsające wrażenie, ale prawdziwa siła „Raju…” leży zupełnie gdzie indziej. Austriacki reżyser prowokacyjnie zrywa z polityczną poprawnością nakazującą przedstawianie młodych Afrykańczyków jako bezbronne ofiary ekonomicznej przemocy. U Seidla ciemnoskórzy żigolacy zaskakują samoświadomością i znajomością psychiki swoich klientek. Mężczyźni doskonale wiedzą, że podstarzałe Europejki oprócz fizycznej bliskości pragną kupić także namiastkę prawdziwego szczęścia. Z wyrachowaniem pogrywają więc ich emocjami tylko po to, by uzyskać dostęp do jak największych pieniędzy. Podobne obserwacje skłaniają reżysera do sformułowania wizji świata jako konsumpcyjnego perpetuum mobile napędzanego chciwością, agresją i frustracją. Radykalizm Seidla zaprezentowany w „Raju…” towarzyszy reżyserowi od początku jego twórczości. Tak jak we wszystkich innych filmach, twórca „Import/Export” nie stara się usprawiedliwiać swoich bohaterów jakimikolwiek czynnikami zewnętrznymi. Próżno szukać u Seidla inklinacji do krytyki społecznej i wysuwania oskarżeń pod adresem wszechmocnego Systemu. W „Raju…” każdy z bohaterów odpowiada za siebie i bezpośrednio przyczynia się do własnych upokorzeń. Seidl z czystym sumieniem mógłby powtórzyć za Thomasem Stearnsem Elliotem, że „Piekło to my sami”. Z czasów tworzenia filmów dokumentalnych pozostała reżyserowi odwaga do tego, by spoglądać swoim żałosnym bohaterom prosto w oczy. Seidl sprawia wrażenie, jakby najwięcej prawdy o nich mógł dowiedzieć się w sytuacjach intymnych. Ze względu na tematykę filmu, w „Raju…” reżyser po raz kolejny może drobiazgowo przyjrzeć się ludzkiej cielesności. W przypadku pojawiania się scen erotycznych, Seidl bynajmniej nie stara się grzecznie czekać pod drzwiami. Zamiast tego woli wyważyć je kopniakiem. Szczególnie mocno można odczuć to w scenie urodzinowej orgii, którą pewnego dnia organizują dla Klary przyjaciółki. Dłużąca się w nieskończoność symfonia szpetnych, zaniedbanych ciał nie tylko stanowi najmocniejszą scenę w dorobku Seidla od czasu słynnych „Upałów”. Wyprany z emocji seks dowodzi ostatecznego upadku Klary. Uczestnictwo w groteskowych bachanaliach oznacza milczącą zgodę bohaterki na to, że w swoim życiu nie będzie już zdolna do głębszych uczuć. Charakterystyczna dla austriackiego reżysera strategia polega na tym, że równie bolesnej konstatacji nie kwituje jakąkolwiek melancholią. Brak wiary w bohaterów i niechęć do zapewniania widzowi fałszywego pocieszenia wyzwala u Seidla głębokie pokłady czarnego humoru. Właśnie obecność tego elementu w największym stopniu odróżnia film Austriaka od podobnych dzieł w rodzaju „Na południe” Laurenta Canteta. W egzystencjalnej pustce „Raju…” sarkastyczny chichot Seidla wybrzmiewa tym bardziej donośnie.
56 film
www.hiro.pl
paktofonika
oni byli bogami tekst | jacek sobczyński
foto | katarzyna kural
Było to jakoś pod koniec grudnia 2000 roku. Siedziałem w domu i przygotowywałem się na pierwszego licealnego Sylwestra z prawdziwego zdarzenia, aż tu nagle zadzwonił kumpel i powiedział, że Magik popełnił samobójstwo… Jako że ten sam kolega utrzymywał wcześniej, jakoby 2Pac żył i mieszkał w Kopenhadze, po wymianie klasycznych uprzejmości („mhm, jasne, a potem nagle obudziłeś się z fiutem w dłoni”) odłożyłem słuchawkę. Ale kilka godzin później jego informację potwierdził spiker kultowej Radiostacji. A potem puścił singiel Paktofoniki „Jestem Bogiem”. Wtedy usłyszałem go po raz pierwszy i nie spodziewałem się, że polski hip-hop już nigdy nie wypluje z siebie większego przeboju. Podobno członkowie Paktofoniki alergicznie reagowali na pytania, czy tragiczna śmierć Magika przyczyniła się do wzrostu sprzedaży ich płyt. Broń Boże, nie mam zamiaru nic sugerować, ale… nie zdziwiłbym się, gdyby to faktycznie był główny czynnik. Pamiętajmy, że na początku XXI wieku Polaków owładnęła moda na rodzimy hip-hop. Informacja o smutnym dokończeniu żywota przez jednego z jego najznamienitszych przedstawicieli dotarła nawet do tych, którzy nie kojarzyli żadnej piosenki Magika. Efektem były tysiące płyt jego zespołu trafiające do kieszeni rap-laików. Bardzo często takich, którzy dopiero dzięki Paktofonice poznali się z polskim hip-hopem.
58 film
„Kinematografia” była płytą spójną emocjonalnie, szalenie różnorodną stylistycznie i bardzo, bardzo przebojową. Osobiste, psychologiczne wycieczki Magika, Fokusa i Rahima równoważyła eklektyczna muzyka; od klimatycznych gitarowych sampli („W moich kręgach”) po radosne ragga („Nowiny”). Siła albumu tkwi przede wszystkim w samych postaciach raperów. To kompletnie różne osobowości, co fantastycznie było czuć w piosenkach. Zbitka poukładanych, życiowych mądrości Rahima zderzała się z zaczepnym stylem Fokusa – oczytanego cwaniaczka z klatki schodowej. A gdzieś nad nimi unosiły się wielopłaszczyznowe metafory Magika, niemożliwe do zrozumienia po jednokrotnym przesłuchaniu. Nawet flow członkowie Paktofoniki mieli zupełnie inne: podparty doskonałą dykcją bas (Fokus), łagodny, śpiewny rap Rahima i rozdygotane, silnie czerpiące z dźwiękonaśladownictwa glosolalia Magika. Z tym ostatnim chyba nie przesadzam – zmarły raper miał tendencje do rymowania niczym zaplątany w słownym amoku opętaniec. Wchodzący 21 września na ekrany obraz „Jesteś Bogiem” Leszka Dawida pokazuje nam tę „Kinematografię” od strony projektora. Filmowa biografia Paktofoniki jest dobra, bo nie robi z muzyków
wrażliwców z kwiatkami na głowach. Magik, Fokus i Rahim są na ekranie cudownie gówniarscy, marzący o podbiciu świata przy jednoczesnej wierności własnym ideałom. Zapomnijcie o wysublimowanych kadrach „Control” – Dawid nie bawi się w atakowanie oczu widzów wyświechtanymi kliszami ze śląskich blokowisk. Zamiast tego wrzuca zarabiającego pierwsze pieniądze na muzyce Magika do wielkiego supermarketu, gdzie raper po raz pierwszy może kupić to, na co ma ochotę. To chyba po premierze „Good Bye Lenin!” napisano, że po upadku muru NRD rzuciło się na zachodnie dobra z taką zachłannością, że wkrótce dostało torsji. Coś takiego mogło przytrafić się Magikowi. Ale nie przytrafiło. A Dawid nie drąży, co skłoniło rapera do desperackiego kroku. Woli raczej uczciwie skupić się na tym, jak trójka chłopaków ze Śląska trochę wbrew własnym oczekiwaniom nagrała płytę, z którą identyfikują się miliony. To cholernie górnolotne, ale prawdziwe – dla wielu ten zrodzony w ponurej scenerii syfiastego Śląska krążek był pierwszym barwnym przewodnikiem po świecie muzyki. Świetnie, że w końcu dostaliśmy porządny kinowy suplement.
www.hiro.pl
panna brzoskwinka tekst | łukasz knap
foto | materiaŁy promocyjnee
Japońskie kino erotyczne jest pełne paradoksów. Można w nim pokazać każdą perwersyjną fantazję, ale największym tabu są włosy łonowe. O tym, co wolno w różowej branży, opowiada Yumi Yoshiyuki – aktorka i reżyserka pinku eiga
60 film
www.hiro.pl
Niebawem ruszają zdjęcia do pani nowego filmu. Zdradzi pani fabułę? Jak zawsze będzie to film o miłości. Śmieje się pan, ale to prawda! Głównym bohaterem jest młody prawiczek, szaleńczo zakochany w dziewczynie. Ona w tajemnicy przed nim wychodzi za mąż. Jestem na etapie szczegółowego planowania scen erotycznych, głównie fantazji seksualnych głównego bohatera. Ma pani już tytuł? Zaraz… Gdzieś go sobie zapisałam. Japońskie tytuły są zawsze długie i trudne do zapamiętania (Yumi wertuje notatnik). Mam! „Sypialnia nowożeńców: Spazmatyczne gody”. Znowu się pan śmieje. Widzi pan, ja nie wymyśliłam tego tytułu. Jako reżyserka mam w zasadzie nieograniczoną swobodę, sama piszę scenariusz, tworzę postacie i planuję budżet. Ale tytuł to taka wisienka na torcie, do której producent ma zawsze prawo. Tytuł powinien być wabikiem, nawet jeśli jest trochę przesadzony. „Cudzołożna żona w chronicznej rui”, „Panna Brzoskwinka: Brzoskwiniowa słodycz ogromnych piersi” – to tylko niektóre tytuły pani filmów. Dla jakich widzów wymyśla się tak oryginalne tytuły? Moje filmy są pokazywane w kinach erotycznych, specjalizujących się w pinku eiga. Kiedyś chodzili na nie młodzi mężczyźni. Dziś oglądają je koneserzy gatunku, zwykle starsi panowie, większość z nich jest po pięćdziesiątce. Młodzi korzystają raczej z erotyki dostępnej na DVD lub w internecie. Czy kobiety mogą chodzić do takich kin? Nie jest to zabronione, ale kobiety widywane są w nich bardzo rzadko, ponieważ są brane za prostytutki, które zresztą czasami szukają tam klientów. Kiedyś byłam na premierze swojego filmu i podszedł do mnie starszy pan, który najwidoczniej wziął mnie za panią do towarzystwa. Biedak nawet nie zauważył, że wystąpiłam w filmie, który przed chwilą obejrzał. Jak długo trwały przygotowania do pani nowego filmu? Około miesiąca. To bardzo krótko. Zdążyła pani ze wszystkim? Musiałam. Taki termin wyznaczyła nam firma producencka, dla której robimy ten film. Ale miesiąc to standard przy produkcji pinku eiga. Filmy robimy szybko i za bardzo małe pieniądze, średnio trzy miliony jenów (ok. 35 tysięcy dolarów). Zdjęcia trwają tylko trzy dni. Podobno żelazną zasadą filmów pinku eiga są przynajmniej trzy sceny seksu. Trzy sceny to minimum. U mnie zwykle jest od czterech do pięciu scen erotycznych. W filmie muszą wystąpić też przynajmniej trzy aktorki – każda powinna różnić się od siebie, gdyż to zwiększa szansę, że któraś z nich przypadnie widowni do gustu. Jasper Sharp, autor monografii na temat pinku eiga, pisał, że pani filmy wyróżnia kobieca perspektywa. Jak rozumieć to stwierdzenie, skoro pani filmy trafiają przede wszystkim do mężczyzn? Moje filmy oglądają mężczyźni, ale sama jestem kobietą, która każdego dnia musi walczyć o swoją pozycję w świecie mężczyzn, dlatego uważny widz zauważy, że staram się przełamywać stereotypy związane z rolą kobiet w filmach erotycznych. Nie traktuję ich przedmiotowo, lubię postacie kobiece, które czerpią z seksu taką samą przyjemność, jak mężczyźni.
52 trendy
Czym różni się pinku eiga od zwykłego porno? Różnic jest bardzo wiele. W przeciwieństwie do porno w pinku eiga wszystkie sceny zbliżeń są udawane. Na planie aktorzy nie uprawiają seksu. Żeby ułatwić sobie pracę, zaklejają genitalia specjalnymi taśmami. Trudno jest znaleźć aktorów do takiego filmu? To zależy. Aktorek szukam poprzez specjalne agencje i najczęściej grają u mnie profesjonalne aktorki porno. Japonki są małe i chude, może dlatego najbardziej podobają się kobiety o pełniejszych kształtach. Dość trudno znaleźć aktorki spoza branży z obawy przed łatką aktorki porno. Najtrudniej jest z aktorami do filmów gejowskich, które również kręcę. Przyznanie się do swojej orientacji jest dla aktora wciąż ryzykowne, czasami na udział w takim filmie zgadzają się osoby heteroseksualne, ale to rzadkość. O ludziach z branży erotycznej krąży wiele stereotypów. Na przykład, że wywodzą się z patologicznych rodzin. To nie jest mój przypadek. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, jedyną traumą jaką pamiętam, jest chyba to, że byłam gruba. Mój ojciec był nauczycielem historii. Skończyłam studia, przez jakiś czas pracowałam w spółce finansowej, ale ciągnęło mnie do aktorstwa, poszłam nawet do szkoły aktorskiej. Próbowałam sił w zwykłych filmach, ale dostawałam małe rólki, brakowało mi znajomości. W Japonii przemysł filmowy jest hermetyczną branżą. Pewnego dnia koleżanka poznała mnie z producentem pinku eiga, który zapytał, czy miałabym opory, żeby wystąpić nago przed kamerą. Odpowiedziałam, że żadnych. Nagość nigdy nie wydawała mi się krępująca. Tak się zaczęło. Miałam 26 lat. Pani rodzice się nie sprzeciwiali? Bardzo długo ukrywałam przed nimi, że gram w filmach pinku eiga. Powiedziałam tylko bratu i bliskim znajomym, którzy rozumieli, jak bardzo chciałam być aktorką i że praca w tej branży może mi w tym pomóc. Ale byli też tacy, którzy tego nie rozumieli, myśleli, że jestem zwykłą aktorką porno. Rodzice niczego nie podejrzewali? Byli przekonani, że jestem zwykłą, choć niezbyt popularną aktorką. Od czasu do czasu widzieli mnie w małych rólkach w zwykłych filmach. Poza tym pracowałam dorywczo jako kelnerka. Źle czułam się z tym, że musiałam ich okłamywać, ale wtedy uważałam, że tak jest najlepiej. Prawdę wyznałam dopiero wtedy, gdy dostałam nagrodę za rolę drugoplanową w głośnym filmie „D-slope Murder Case”. Zagrałam w nim kilka scen nago. Moi rodzice nie mieli z tym problemu. Cieszyli się nawet, że wystąpiłam u boku znanego aktora. Wtedy uznałam, że przyszedł czas, żeby powiedzieć im prawdę. Ku mojemu zaskoczeniu przyjęli to lepiej niż myślałam. Czy wpływ na to miał fakt, że pinku eiga to nie jest twarda pornografia? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Prawdą jest, że obostrzenia w pinku eiga są rzeczywiście dość duże. Europejczykowi lub Amerykaninowi może wydać się dziwne, że w żadnym japońskim filmie, nawet porno, nie można pokazać genitaliów ani włosów łonowych. Z drugiej strony w Japonii granice tego, co uchodzi za obyczajne, wyglądają inaczej niż w innych krajach. Obcokrajowcy zwykle zwracają uwagę na mężczyzn oglądających bez wstydu w pociągu, metrze lub parku gazety pornograficzne
lub erotyczną mangę. Niektóre aktorki porno są tutaj prawdziwymi supergwiazdami. Sama do końca tego nie akceptuję. Jestem za rozdzielaniem tych światów. Wystąpiła pani w ponad stu filmach jako aktorka. Kiedy pierwszy pani pomyślała, że może stanąć po drugiej stronie kamery? Wtedy, gdy zrozumiałam, że mogę kręcić filmy sama. Pomysły do filmów przychodziły mi z łatwością. Poza tym jestem dobrą organizatorką, a to czasem ważniejsze w tej branży niż wybujała fantazja erotyczna. Czy to prawda, że współpracownicy traktują panią jak matkę? Niektórzy rzeczywiście tak się do mnie zwracają, może dlatego, że jestem już wiekową kobietą. Mam 47 lat i duże doświadczenie. Niedawno jeden z moich asystentów oświadczył, że chciałby pójść moją drogą, być może więc doczekam się swojego pierwszego artystycznego syna. Który swój film lubi pani najbardziej? Chyba „Pannę Brzoskwinkę: Brzoskwiniową słodycz ogromnych piersi”. To film, w którym po raz ostatni wystąpiła zmarła tragicznie Yumika Hayashi. Yumika była moją bliską przyjaciółką, znałyśmy się z czasów, gdy obie byłyśmy aktorkami. Yumika była prawdziwą gwiazdą, chociaż nie miała wielkich piersi, tak pożądanych w branży. Jej popularność wynikała z tego, że miała bardzo dziecinną urodę i drobną sylwetkę, ale emanowała seksapilem. To się bardzo podobało. Bardzo lubiłam z nią pracować. Jasper Sharp pisał, że najbardziej wpływową osobą w branży pinku eiga jest kobieta – Keiko Sato. Czy kobiety tworzą w japońskiej branży erotycznej silny front? Keiko Sato jest szefową dużej firmy producenckiej. Przez lata wszyscy myśleli, że jest mężczyzną, ponieważ podpisywała się jako Daisuek Asakura. Zyskała przydomek Wielkiej Siostry, ale faktem jest, że swoją pozycję zdobyła dzięki nieustępliwemu charakterowi. Niestety, nie widzę w naszym środowisku szczególnej solidarności kobiet. Wciąż nie produkuje się filmów erotycznych tylko dla kobiet, a tym bardziej dla lesbijek. Wiem, że niektóre filmy są chętnie oglądane przez kobiety. Czasem organizowane się przeglądy filmów dla kobiet. Ale na razie trzeba pogodzić się z tym, że kino erotyczne w Japonii to wciąż rozrywka przede wszystkim dla mężczyzn.
cała polska czyta z „hiro”
poczet pisarzy różnych
odcinek 19:
tekst | filip szałasek
ilustracja | tin boy
Wydawcy wyświadczają DeLillo niedźwiedzią przysługę, umieszczając go w sąsiedztwie Pynchona, McCarthy’ego i Rotha. Na tle tej trójki – dość szeroko kojarzonej nawet w Polsce, gdzie rzadko czyta się Amerykanów – Don wypada niepozornie
Bardzo łatwo o rozczarowanie, jeśli oczekiwać po DeLillo erudycyjnej powieści postmodernistycznej (może z jednym wyjątkiem, o którym na koniec). W toku pisarskiej obróbki zwykle ogałaca swoją prozę z ozdobników, tak że suche, jak gdyby prześwietlone narracje przypominają scenariusze offowych filmów i zresztą często czynią media jednym z utajonych bohaterów. Sam DeLillo uznaje za źródło swojej twórczości spektakl medialny towarzyszący zamachowi na 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych. W wywiadzie zdradza: „Myślę, że moje książki nie mogłyby powstać w świecie, który istniał przed zabójstwem Kennedy’ego. Sądzę też, że pewien mrok mojej prozy jest bezpośrednim skutkiem tego zamieszania, psychicznego chaosu i poczucia przypadkowości, jakie nastąpiły po wydarzeniu w Dallas. Możliwe, że ono właśnie uczyniło ze mnie pisarza, jakim dziś jestem”. I tak na przykład akcja „Cosmopolis” – powieści świetnie zekranizowanej ostatnio przez Davida Cronenberga, z Robertem Pattinsonem w roli głównej – toczy się w alternatywnej wizji roku 2000. Bohater – multimiliarder Eric Packer – obserwuje na ekranach zamontowanych we wnętrzu swojej limuzyny krótkie przebłyski własnych przyszłych zachowań: nerwowych tików, zmian pozycji ciała czy prozaicznych gestów w rodzaju drapania się w szyję. Funkcję déjà vu pełnią w „Cosmopolis” czynności rzeczywiście zachodzące – były dosłownie „już widziane” na ekranie monitora, a oglądający samych siebie widzowie bezmyślnie je urzeczywistniają, realizując scenariusze emitowane przez niezidentyfikowane źródło sygnału nazywane oględnie „systemem”.
Don DeLillo
„Psa łańcuchowego”, nawiązującego do miejskiego kina przygodowego skoncentrowanego na dziennikarskim śledztwie. DeLillo rozwinie trochę swoje obserwacje na temat medium, pisząc w „Mao II” – powieści, która mogła być matrycą dla „Marthy Marcy May Marlene” Seana Durkina – że nazwy marek, „Mita, Midori, Kirin, Magno, Suntory” to „słowa, które są częścią jakiegoś sztucznego masowego języka, esperanto zmęczenia szybkimi zmianami stref czasowych”. W interludium do „Graczy” – zatytułowanym wprost: „Film” – zarówno widzowie seansu wyświetlanego w samolotowym barku, jak i śledzący ich reakcje narrator, wypowiadają się o wyświetlanej na ekranie akcji (terroryści mordują graczy w golfa seriami z karabinów i ciosami maczet) z wysublimowaną czułością. Obrazów nie odbiera się, lecz „przesiewa” na modłę wspólnotowego rytuału. W filmie się nie gra – kadr „zamieszkują czterej mężczyźni i trzy kobiety”. Jak niedaleko stąd – od kadru-domu – do przerażającej wizji technokratycznego świata jutra.
Łatwo o rozczarowanie, jeśli oczekiwać po DeLillo erudycy jnej powieści postmodernistycznej. Autor „Cosmopolis” zwykle ogałaca swoją prozę z ozdobników (…)
W „Białym szumie” radio i telewizor są pełnoprawnymi uczestnikami domowych pogawędek. Ich głosy dobiegają z salonu, słychać je ze strychu, rozbrzmiewają w snach. Komunikaty zmieniają swój ton i znaczenie: zdarzają się zarówno sybillińskie horoskopy, jak i slapstickowe komentarze, wtrącające do rodzinnych dialogów nutę komedii sytuacyjnej. Wpływ mediów wydaje się w „Białym szumie” zupełnie znaturalizowany, nierozerwalnie stopiony z codziennością. Sam narrator (a jednocześnie bohater powieści) nagminnie ulega symptomatycznej nerwicy: tu i ówdzie, z regularnością tiku, wtrąca slogany reklamowe lub nazwy powszechnie kojarzonych marek (np. Panasonic) tak, aby zrymowały się z tokiem jego relacji i przemyśleń. Zaciera się granica między zabawnym automatyzmem językowym a kwestią podlegania sugestii. To właśnie od „Szumu” można rozpocząć przygodę z książkami DeLillo, choć z drugiej strony drugiej tak lekkiej powieści już w jego bibliografii nie znajdziemy. Może za wyjątkiem
62 książka
Fetyszyzacja telewizji, filmu, fotografii, monitora osiąga największe zagęszczenie w „Punkcie Omega”, krótkiej powieści skomponowanej – jak usłużnie podpowiada jeden z bohaterów – na wzór haiku. Częstotliwość, z jaką figura ekranu lokuje się w centrum akcji, oraz emfaza, z jaką akcentuje się jej oddziaływanie, uwznioślają i ożywiają półprzezroczystą płaszczyznę, na której z obu stron, przez całą dobę bez ustanku, oglądać można „Psychozę” Alfreda Hitchcocka wyświetlaną w tempie dwóch klatek na sekundę. Już niedaleko stąd do „Podziemi” – monumentalnej powieści-rzeki traktującej o Stanach połowy XX wieku. Dopiero tutaj DeLillo wpasowuje się w stereotyp powieści postmodernistycznej, jako narracji pełnej odniesień, akademickiej i, chcąc nie chcąc, wymagającej intelektualnie. Pustynie, legendarne mecze baseballowe, ikony popkultury, awangardowa sztuka… Wszystko współegzystuje w niezwykle szerokiej panoramie tej totalnej powieści. Łatwo wyobrazić sobie, że „Podziemia” trafiają na listę lektur studentów amerykanistyki, bo też i trudno o bardziej wyczerpujący podręcznik obyczajowości Stanów Zjednoczonych, od americany po Lanę Del Rey.
Sięgnij też po… E.L. Doctorow „Ragtime” lub Javier Marías „Twoja twarz jutro”
www.hiro.pl
Frank Ocean channel ORANGE
Def Jam / Universal 10/10
Część utworów przypomina tu intymne szkice, tworzone pod wpływem magii chwili. Poruszają. Inne są raczej jak obrazy, które wyszły spod ręki unikającego krzykliwych barw perfekcjonisty. Potrafią przysłonić świat. O ile zeszłoroczny mixtape „nostalgia, ULTRA” był po prostu dobry, tak album „channel ORANGE” jest wybitny, wolny od jednej chociażby wpadki. Kiedy po pierwszej minucie „Pyramids” odzywa się wrogi syntezator z obrzydliwym pogłosem, już wydaje się, że skręcimy na podrzędną dyskotekę, ale nic z tego. Każdy element układanki ma swoje miejsce, od idealnie zblazowanej zwrotki Earla Sweatshirta w „Super Rich Kids”, po nerwową perkusję w „Monks”. Frank Ocean jest inteligentny emocjonalnie i inteligentny ot tak, po prostu. Potrafi korzystać z wonderowskiego wręcz warsztatu i wspinać się subtelnie na szczyty zmysłowości, jak to mistrzowie soulu mają w zwyczaju, albo wystrzelić kilka zabójczo błyskotliwych wersów. Ba, bywa, że robi jedno i drugie jednocześnie, vide „Pink Matter”. W 2012 króluje róż, a przede wszystkim pomarańcz. marcin flint
Out of Tune
Bison Jupiter & Everything Else
EMI 7/10 „Bison Jupiter & Everything Else” był zapowiadany jako minialbum, który pokaże całkowicie odmienione oblicze Out of Tune. I rzeczywiście, nie były to czcze słowa. Warszawski zespół poszedł w ślady Editors czy Bloc Party i przytargał do studia syntezator, który stał się najważniejszym elementem ich muzycznej układanki. Zresztą ciężko nie wykorzystać instrumentu, który otrzymuje się w prezencie od Junior Boys. Model Roland Juno 60 służył wiernie Kanadyjczykom podczas nagrywania „So This Is Goodbye”. Tym razem miał pomóc indierockowcom w znalezieniu nowego stylu. I wygląda na to, że się udało. Zespół, który zawsze miewał dla mnie problemy z wyrazistością, tym razem pokazał się z dużo lepszej strony. Otwierający epkę „Nineteen Nights” to pulsujący pozytywnym rytmem, taneczny, synthpopowy konkret. „The Gift” brzmi, jakby Crystal Castles spotkali się w jednym studiu z Foals, a tytułowy kawałek to solidna porcja elektronicznej psychodelii z szeptanym wokalem wplecionym w hipnotyczne struktury dźwiękowe. Brawo, stolica! KAMIL DOWNAROWICZ
64 recenzje
bloc party
four
universal 4/10 Bloc Party byli chyba najambitniejszym z brytyjskich zespołów, które w połowie poprzedniej dekady odgrzewały post-punka. Niestety, nie potrafili wyewoluować w żadnym interesującym kierunku i chyba tylko bardzo wierni fani byli w stanie docenić to, co zespół nagrał po debiutanckim „Silent Alarm”. Na tworzonym w bólach „Four” powrócili do zwięzłych gitarowych piosenek, od jakich zaczynali. Co nie znaczy, że warto słuchać. BP gra tu w stylu, który został już kilka lat temu do cna wyeksploatowany przez tabuny innych, często dużo gorszych zespołów. Najgorsze, że kwartet brzmi, jakby sam to dobrze wiedział i wykonuje zestaw średnich kawałków bez większego entuzjazmu. „Four” to przygnębiająca płyta, zapis artystycznego wypalenia i zaniknięcia chemii między muzykami. A już mrocznie robi się, kiedy chłopaki sięgają po przyciężkawe grunge’owe zagrywki, np. w „Kettling”. Straszy też dramatyczno-gotyckie „3x3”. To nie jest fatalna płyta, nie wiem tylko, kto mógłby wyciągnąć z niej coś dla siebie (a nawet gdyby mógł, znajdzie to gdzie indziej w lepszej wersji). Faktycznie cztery. ŁUKASZ KONATOWICZ
Dirty Projectors
Swing-Lo Magellan
domino 8/10 David Longstreth to dziś jedno z najgorętszych nazwisk na giełdzie światowej alternatywy. Dirtyprojectorsmania rozkwitła w pełni trzy lata temu w związku z premierą „Bitte Orca” i teraz, przy okazji „Swing-Lo Magellan”, nie przestanie trwać. Avant-popowi erudyci wciąż działają w obrębie wypracowanej przez lata estetyki, która polega na nasycaniu formy popularnej piosenki różnego rodzaju progresywnościami i eksperymentami. Dokonują tego zarówno na poziomie konstrukcji utworów, jak i, przede wszystkim, aranżacji. Post-hipisowska psychodelia i blichtr nie obniżają na szczęście poziomu lekkości, nośności i polotu. „Swing-Lo Magellan” to wcielenie na płaszczyźnie estetyki indie „złotej proporcji”. Longstreth napisał świetne piosenki, które choć pełne smaczków, nie stwarzają wrażenia przesytu. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na „Gun Has No Trigger”, w którym główną rolę melodyczną pełnią kobiece harmonie wokalne. To numer tak chory, że mógłby go nagrać Manson z Rodziną na Spahn Ranch! marek fall
Robert Piernikowski
SIĘ ŻEGNAJ
Few Quiet People 8/10 Robert Piernikowski, współzałożyciel doskonałego składu Napszykłat, kontynuuje swoje opowieści o (nie)zwyczajnym szaleństwie. „Kolejne chore gówno”, aż chciałoby się napisać o jego solowym debiucie, lecąc cytatem z NP. Piernikowski, jako arcybiskup polskiej diecezji brzmień cLOUDDEAD czy wytwórni Anticon, nadal stoi w hiperawangardzie polskiego hip-hopu. „Się Żegnaj” to jednak przede wszystkim brzmiące lo-fi i bardzo organiczne, elektroniczne pejzaże i piwniczne ambienty, w których czai się trauma. Nie brakuje w tych trzaskach i pęknięciach mroku jak u Oneohtrix Point Never czy ponurego mistycyzmu Boards of Canada, ale czuć, że „Się Żegnaj” to głęboko osobisty, introspektywny album. „Jestem smutny, nawet kiedy śmieję się”, deklarowali NP na przedostatnim longplayu – teraz Piernikowski uświadamia słuchaczom, o co chodziło w tym wersie. MAREK FALL
www.hiro.pl
ariel pink
mature themes 4AD/Sonic 8/10
Po dekadzie chałupniczego nagrywania szalonego, zmutowanego popu na czterośladowy magnetofon, Pink wyna szersze wody. Wydana dwa lata płyta „Before Today” mogła się poszczycić produkcją z prawdziwego zdarzenia, która pozwoliła mniej cierpliwym słuchaczom docenić piosenki ekscentrycznego twórcy. Mogła się też poszczycić przebojem „Round and Round”, który podbił serca indie-publiczności. Nowi fani mogą nie pokochać „Mature Themes”. Po stosunkowo ułożonym „Before Today” Ariel Pink’s Haunted Graffiti wyskoczyło z albumem chaotycznym i dziwacznym. Już otwierający płytę „Kinski Assassin” przyprawia o zawrót głowy, brzmiąc jak kolaboracja Kapitana Beefhearta z softrockowym Steely Dan. Ariel z zespołem nie odpuszczają, mieszając klawiszowy pop, rock progresywny, Devo i „Biały Album”. Całość wieńczy ociekający seksem cover piosenki „Baby” zapomnianego duetu Donnie & Joe Emerson, wykonany w duecie z Dâm-Funkiem. Trudne może okazać się śledzenie przebiegu nawet pojedynczego utworu, a co dopiero ogarnięcie całego albumu. Momentami trudno się nie zastanawiać, o co w ogóle temu kolesiowi chodzi. Ale „Mature Themes” to żadne czcze wygłupy, tylko jedna z najlepszych płyt tego roku. ŁUKASZ KONATOWICZ
CIRCA SURVIVE
Junior Stress & El Sun Band
DZIĘKI
fonografika 6/10 Wydane w 2009 roku „L.S.M” było dobrym przyk ł a d e m reggae’owor a p o w e g o crossoveru. Ujmujący lokalny patriotyzm łączył się z poz y t y w n y m nastawieniem, a zgrabna, dynamiczna nawijka z porządnie zaśpiewanymi refrenami. „Dzięki” sprawdziłoby się jako zwykła powtórka z rozrywki, ale artysta zdecydował się na dzieło poważniejsze – współpraca z Sun El Band wpłynęła na automatyczne rozbudowanie kawałków, zaś sam Stress chciał, by każdy z nich był inny, a przede wszystkim „o czymś”. Zaangażował się aż za bardzo, bo choć „Pani Irenko” niezgorzej przywołuje osiedlowe sentymenty, zmyślnie zaobserwowane „Wieś się niesie” bawi, a „Dancehall Masak-Rah” wprowadza odświeżającą dawkę grzecznej prowokacji, to za dużo tu truizmów, mentorstwa i czarno-białej wizji świata. Szczytem jest „Pier*** Amerykę” – aż przykro słuchać, jak tekst nie pozwala się cieszyć przebojową kompozycją, zwłaszcza że zaskakująco dużo dopieszczonych, dobrze wykonanych numerów przelatuje tu mimo uszu. Oby wytyczną na przyszłość było liryczne, naprawdę ładne „Nie spodziewałbym się nigdy tego”. MARCIN FLINT
Guillemots
jessie ware devotion
Island / Universal 7/10 Jessie Ware wypłynęła, śpiewając w utworach modnych producentów futurystycznej muzyki basowej: Jokera i SBTRKT. Na debiutanckim albumie, jak zapowiadał świetny singiel „Running”, nawiązuje jednak do tradycji kobiecego soulu i popu. Nowoczesne na „Devotion” są tylko narzędzia, to dystyngowany kobiecy pop czerpiący z wzorców radiowych diw lat 80. i 90., wyposażony w nowoczesną produkcję. Trochę taki dojrzały rewers zeszłorocznej „On a Mission” Katy B. Ware wśród swoich idolek wymienia Whitney Houston, Sade i Annie Lennox. Ślady ich wszystkich są wyczuwalne na albumie. Dwudziestosiedmiolatka wykonuje wysmakowany i dystyngowany pop, który mógłby urzekać słuchaczy Marka Niedźwieckiego. Wokalistka ma świetny technicznie głos, który jest do śpiewania takiego materiału konieczny. Potrafi być chłodna i zdystansowana kiedy trzeba, żeby później wyciągać pełne dramatyzmu refreny w „Swan Song” i „Taking in Water” albo zamanifestować pełną potęgę pod koniec „Running”. Na szczęście Ware i jej współpracownikom udało się uniknąć nudziarskich rejonów Adele, co było potencjalnym zagrożeniem. To jeszcze nie jest w całości rewelacyjna płyta, na którą pewnie Jessie stać, ale za to być może najlepsza rzecz, którą puszczą wam w tym sezonie w kawiarni. ŁUKASZ KONATOWICZ
TWO DOOR CINEMA
Violent Waves
hello land!
Beacon
Czwarty album zespołu z Filadelfii okazuje się najbardziej monolitycznym brzmieniowo. Bo chociaż arsenał środków sięga od postroków po hardkory (z psychodelią, fusion i klasyczną balladką po drodze), to zaprzęgnięty został w służbę po prostu ładnych piosenek. Dzieje się sporo i całkiem ciekawie. Zdelayowane gitary malują dźwiękiem, sekcja zgina i skręca efektowne figury, wokalista śpiewa z emfatycznym tremolo. Nawet obeszło się bez popadania w monumentalizm czy efekciarstwo. Słucha się przyjemnie, ale pytanie, ile jeszcze z tego epickiego prog-core’a można wycisnąć, bo bez ideowego liftingu cały nurt zadławi się wkrótce własnym ogonem (i tyczy się to też Thrice, Saosin, Sound of Animals Fighting itp. orkiestr). Circa Survive nagrało i wydało „Violent Waves” metodą DIY, więc teraz pozostaje liczyć, że w muzyce też przestanie oglądać się na innych. Aha, zazwyczaj bezbłędny Esao Andrews po raz pierwszy nie oczarował swoją okładką. SEBASTIAN RERAK
Nową odsłonę Guillemots m o ż e m y przywitać równie entuzjastycznym zawołaniem jak to zawarte w tytule ich najnowszej płyty. Po przepięknym d e b i u c i e „Through the Windowpane” zespół wyraźnie spuścił z tonu i wydawało się, że już niczego dobrego nie możemy z ich strony oczekiwać. Tym milszą niespodzianką jest tegoroczne „Hello Land!”, które prezentuje grupę w wyśmienitej formie. Tym razem zespół wyraźnie zrezygnował z bombastycznego brzmienia, które czyniło ich ostatnie dokonania niemal niesłuchalnymi. W zamian zaoferował śliczne piosenki kojarzące się nieodparcie z latami 70., jak folkowe „Fleet” czy zanurzone w dream popie, epickie „Byebyeland”. Na pierwszym planie jest w nich nadal wokal Fyfe’a Dangerfielda, a towarzyszy mu muzyka, jakiej nie powstydziłoby się choćby Fleet Foxes. Króluje spokój, a aranże są dużo mniej inwazyjne niż wcześniej. Czuć w nich duży luz, który udziela się również słuchaczom. Hello, Guillemots! JAN PROCIAK
Jeśli jest coś, co utrzyma taneczny indie rock na powierzchni, to na pewno… nie są to zespoły takie jak TDCC. Debiutanckie „Tourist History” sprzed dwóch lat stawiało tercet z Irlandii Północnej w roli rokujących czeladników. Na swoim drugim longu Two Door Cinema Club robi jednak co może, by na etapie terminatorstwa pozostać. Taneczne rytmy, rwane riffy i melodie pożyczone od The Sundays – było, było, było. Po trzykroć zdążyło się przejeść. Niby są tu całkiem przebojowe piosenki, nóżka tupnie, kulturka wykonania każe pokiwać z uznaniem głową, ale epigonizm skrzypi, a w uszach zostaje niewiele. „Beacon” jest zatem idealną płytą młodzieżową do odegrania na festiwalu, gdzie tłumowi wszystko jedno, kto akurat okupuje scenę. Muzyczna konfekcja w wykonaniu grajków, dla których klasykami są raczej Bloc Party i LCD Soundsystem, niż XTC i Gang of Four. Thanks, but no thanks. Sebastian Rerak
Good Charamel Records 6/10
www.hiro.pl
The State 51 Conspiracy 7/10
universal 4/10
recenzje 65
jesteś bogiem REŻ. leszek dawid
premiera: 21 września 9/10 Gdy koleś obok ciebie w kinie płacze, wiedz, że jesteś na „Jesteś Bogiem”. Słuchanie „Kinematografii” było przeżyciem pokoleniowym, wiadomo. Kilkanaście (to już tyle!) lat później dostajemy film reżysera, który nie znał Paktofoniki zanim to było cool, oparty na scenariuszu gościa, który też nie słuchał hip-hopu w czasie do tego właściwym. Ale panowie posiedzieli w domu, przesłuchali wszystkie płyty (może również Molesty) i całkiem dali radę. Wyszedł im biopic zgrabny, ale nie ikonujący na bóg-wie-kogo chłopaka z Bogucic, co nie chciał uczyć, a nauczył tysiące dzieciaków. Przy okazji „Jesteś Bogiem” to nie tylko historia Maga, ale i nakreślona z precyzją aptekarza (albo dokumentalisty, którym prymarnie był Dawid) panorama Śląska połowy lat 90. Jest otwarcie pierwszego M1, te plakaty na tych rozwalających się przystankach i zdezelowane autobusy KZK GOP. Pozdro dla kumatych. Poza tym są walkmany (raczej bez autorewersu) i lutowane sto razy słuchawki, odłączane tylko po to, żeby sprawdzić, czego słucha ziomek. A czasem słucha Scootera. Mogąc orzec: lepiej być nie może. kaja klimek
savages. ponad bezprawiem
niezniszczalni 2
Reż. Simon west
reż. oliver stone
Premiera: 24 sierpnia 7/10
Dwóch przyjaciół łączy nie tylko wspólny biznes, ale też i dziewczyna – Chon i Ben wiodą bezstresowe życie kalifornijskich bonzów narkotykowych, zaś młoda i piękna O nie widzi problemów, aby kochać ich obu po równo. Miłosny trójkąt funkcjonuje wspaniale tylko do czasu: chłopakom po piętach depcze lokalny kartel, a ich wspólna narzeczona zostaje porwana przez zwyrodnialca o ksywce Lado na zlecenie szefującej gangowi Eleny. Obie strony nie przebierają w środkach; to początek serii nieczystych zagrywek i przemyślnych forteli. Adaptacja bestsellerowej powieści Dona Winslowa to najbardziej energetyczny i szalony film Olivera Stone’a od czasu „Urodzonych morderców” – niestety, bardzo nierówny. Ta mieszanka czarnej komedii i thrillera unurzana w oparach marihuany, utaplana w tequili i zabarwiona krwistą czerwienią jest momentami ciężkostrawna i męcząca, przepych często ustępuje miejsca przesytowi. No i trio głównych aktorów nie wytrzymuje konkurencji z fenomenalnym drugim planem. bartosz czartoryski
Druga część „Niezniszczalnych” zawiera w czołówce tyle gwiazd, że aż dziw, iż wszyscy zmieścili się na plakacie. Żelazna zasada kontynuacji – wszystkiego dwa razy więcej – została tutaj w pełni zrealizowana. Na stołku reżyserskim Stallone’a zastąpił Simon West, co okazało się słuszną decyzją. West, zaczynający karierę jeszcze u schyłku popularności kina akcji, lepiej radzi sobie z przeplataniem dynamicznej akcji autoironicznymi wtrętami aktorów. Każdy z gwiazdorów ma tutaj swoje pięć minut, by jednocześnie ponaigrywać ze swoich wizerunków. Do panteonu muskularnych celebrytów dołączyli Jean-Claude Van Damme, który prezentuje efektowne kopniaki z półobrotu, oraz przemierzający ekran w rytm muzyki ze spaghetti westernów Chuck Norris. Jak puentuje Schwarzie, cała ferajna mięśniaków powinna znaleźć się w muzeum. Ale założę się, że za bilet do takiego muzeum zechcą zapłacić nie tylko duzi chłopcy wychowani na „Rambo”. jacek dziduszko
premiera: 28 września 6/10
66 recenzje
www.hiro.pl
OPEN SOURCE ART FESTIVAL 2012
OSA
ślubuję ci miłość, wierność i… reż. Emmanuelle Bercot, Fred Cavayé, Alexandre Courtes, Jean Dujardin, Michel Hazanavicius, Eric Lartigau, Gilles Lellouche premiera: 28 września 6/10
Trudno wymarzyć sobie lepszą akcję promocyjną – zaczęło się od wielkiego skandalu; kontrowersyjne plakaty, niebezpodstawnie nazwane szowinistycznymi i godzącymi w kobiecą godność, po tygodniu zniknęły z kin. Wydawać by się mogło, że i sama francuska komedia nie umknie uwadze i krytyce feministek – film bowiem opowiada o mężczyznach, którzy poświęcają życie pogoni za spódniczkami, a przysięgi wierności lekce sobie ważą, monogamię uważając za wstydliwą chorobę, o której nie mówi się głośno. Gdyby jednak spojrzeć nań uważniej, stanie się jasne, że to nie apoteoza hulaszczego żywota, ale mocny, ironiczny prztyczek w nos, kpina z mężczyzn, którzy nie potrafią się ustatkować i szukają rozrywki tam, gdzie nie powinni. Kilka nowelek o rozpustnych panach – na przemian śmiesznych, wzruszających i wulgarnych – to kwintesencja francuskiego humoru, w dodatku z doborową obsadą; wystarczy wymienić tegorocznego zdobywcę Oscara – Jeana Dujardina, tym razem w zupełnie innej, znacznie odważniejszej roli. sonia miniewicz
14-16.09.2012 pAńsTWOWA gAlEriA szTuki plAc zDrOjOWy 2, 81-720 sOpOT
• DEADBEAT • • OuTliErs, VOl. i: icElAnD (OVi) • • DEru with scEnic (liVE A/V) • OpiATE • • pjusk • plEq • HATTi VATTi gra „AlgEBrę” • • sTEfAn WEsOłOWski • DAT rAyOn • • sEBAsTiAn BEDnArEk aka ri_rE • 0404 • + Tim nAVis & kim HOlTErmAnD – fOTO scrEEning OAm – OpEn ArT mOniTOring
w drodze reż. walter salles premiera: 14 września 7/10
Walter Salles czyta biblię beatników – dla publiczności canneńskiej jego interpretacja kultowej powieści Jacka Kerouaca brzmiała jak niewprawny apokryf, ale to ocena nie do końca słuszna. Bo jednak w filmie, choć brak mu nieskrępowanego szaleństwa pierwowzoru, czuć ducha książki, która wyznaczyła kierunek całemu pokoleniu amerykańskich intelektualistów. Sallesowi udaje się uchwycić tęsknotę za nieuchwytnym w powojennej Ameryce mitem wolności i przynależności reprezentowanym niegdyś przez kowbojski Dziki Zachód, z jego fascynacją męskością i ideą przyjaźni aż po grób. Treść? Sal Paradise, młody pisarz z ambicjami, a zarazem alter ego samego Kerouaca, wraz z charyzmatycznym przyjacielem Deanem Moriartym rusza w trasę po Stanach, odbijając się co chwilę od rodzinnego Nowego Jorku i Denver, gdzie pomieszkuje zdzirowata Marylou, do której ciągnie ich obu. Zaś każdy przystanek na drodze to kolejne pytania i kolejne odpowiedzi prowadzące ku samopoznaniu – Sal i Dean wyciągną jednak ze wspólnie przeżytych doświadczeń zupełnie odmienne wnioski. bartosz czartoryski www.hiro.pl
www.opensourceart.blogspot.com www.kolonia-artystow.pl organizator: Kolonia artystów | współorganizator: państwowa galeria sztuKi w sopocie projeKty: osa | open source art Festival 2012 i outliers, vol. i: iceland (ovi) zostały doFinansowane z budżetu Miasta sopotu wydarzenie outliers, vol. i: iceland (ovi) objęte patronateM HonorowyM Konsula islandii projeKt „oaM” realizowany ze stypendiuM Kulturalnego Miasta sopotu
wstęp wolny organizator:
1. Książka Znaku
1.1. Logo - Wersja Podstawowa Oraz W Kontrze 1.2. Logo - Wersja Monochromatyczna Oraz W Kontrze
współorganizator:
patronat honorowy:
LOGO - WERSJA PODSTAWOWA ORAZ WERSJA W KONTRZE
patronat medialny: LOGO WERSJA PODSTAWOWA
Prawidłowe Zastosowanie Logo
1.3. Logo - Niedopuszczalne Modyfikacje 1.4. Logo - Umieszczanie Na Tle 1.4.1 Wersja Podstawowa 1.4.2 Wersja Podstawowa W Kontrze
www.popupmusic.pl
1.4.3 Wersja Monochromatyczna Oraz W Kontrze 1.5. Logo - Wielkość Minimalna 1.6. Logo - Pole Ochronne Konstrukcja Logo
1.7. Logo - Na Siatce
LOGO WERSJA PODSTAWOWA W KONTRZE
sponsor:
partnerzy:
scen. i rys.: Arne Bellstorf wyd.: Kultura Gniewu 6/10
Kiki Z Montparnasse’u scen.: Jose-Louis Bocquet rys.: Catel wyd.: Kultura Gniewu 8/10
lincoln 2 scen.: Olivier Jouvray rys.: Jerome Jouvray wyd.: Mroja Press 8/10
Legenda Montparnasse’u, a w pewnym momencie i całej Europy doczekała się na swoją cześć wierszy, opowiadań, książek, fotografii i filmów. Wydawać by się mogło, że nic więcej o słynnej Kiki nie da się powiedzieć. I jest w tym trochę racji, bo „Kiki z Montparnasse’u” – w sensie historycznym – nie pokazuje nic, co nie zostałoby już pokazane. Jednak w sensie czysto scenariuszowym (tak obyczajowym, jak humorystycznym czy po prostu biograficznym) mówi niesamowicie dużo. Niesamowite jest też to, że choć strona graficzna komiksu Bocqueta i Catela jest nieatrakcyjna (rozchwiana kreska, problemy z powtarzalnością i momentami amatorska wręcz kompozycja plansz), to za sprawą fabuły nie zwraca się na nią większej uwagi. Historia jest bowiem napisana bardzo dobrze… co tam bardzo dobrze?! Ta historia jest świetnie napisana. Scenariusz doskonale płynie, bez choćby jednego narracyjnego zgrzytu. Dowcipne dialogi, bardzo dobrze oddany charakter każdej z postaci czy celne puenty na koniec niektórych stron, tudzież rozdziałów powodują, że od „Kiki z Montparnasse’u” nie można się oderwać. Zasługa też w tym, że i Kiki została tu przedstawiona w bardzo ciekawy, a przede wszystkim niedopowiedziany sposób. Jej zachowania, życiowe cele czy sposób bycia można interpretować na różne sposoby. Można jej nie lubić i nie szanować albo kochać i kibicować, albo jedno i drugie. Brawa dla Bocqueta, że nie pokusił się o jakąkolwiek ocenę, a jednocześnie potrafił pokazać, jak barwną postacią była Kiki. Barwną postacią, która doczekała się niezwykle barwnego komiksu. No i wreszcie. Kolejne przygody kowboja, który ma wszystko w dupie, pojawiły się na naszym rynku. Czekałem, tęskniłem, po raz setny czytałem pierwszy tom, by osłodzić sobie to oczekiwanie. I w końcu jest. Następna część jednego z najzabawniejszych komiksów zeszłego roku. Część, która podtrzymuje poziom poprzednika pod każdym względem – tak rysunkowym, jak i scenariuszowym. Cwaniak obdarzony nieśmiertelnością wraz z kompanami w postaci Boga i Szatana tym razem trafia do Nowego Jorku (pierwszy epizod) oraz brutalnego więzienia (drugi epizod), a tym samym wpada – tradycyjnie – w liczne tarapaty. A że jest niezwykle ciekawą postacią, jego wybory i decyzje są zawsze nieprzewidywalne i zaskakujące. Do tego także dowcipne, pełne akcji i umiejętnie wyciskające z rozrywki ostatnie soki. „Lincoln 2” to zabawa na całego, której ciężko nie polubić. Pełna barwnych charakterów, wciągających przygód i zabawnych dialogów (i ponownie, jak i przy pierwszym tomie, brawa dla tłumaczącego duetu). Poprzednia część była bez wątpienia odkryciem ubiegłego roku i czarnym koniem wszystkich rocznych podsumowań. I choć marka jest już znana, to „Lincoln 2” też jest w pewnym sensie odkryciem. Odkrywa bowiem, że są autorzy, którzy potrafią utrzymać bardzo wysoki poziom każdego kolejnego odcinka swojej serii.
www.hiro.pl
| bartosz sztybor
Ciekawa jest historia stojąca za powstaniem tego komiksu. Otóż Arne Bellstorf na jednej z ulic Hamburga przypadkowo spotkał Astrid Kirchherr, która zechciała mu opowiedzieć o niemieckich początkach Beatlesów oraz swoim związku z ich ówczesnym basistą, Stuartem Sutcliffem. Tak powstał „Baby’s in Black”, komiks nie tyle o muzyce i narodzinach liverpoolskiego zespołu, co o wielkim uczuciu. Problem tylko w tym, że to uczucie ciężko tu odnaleźć i ciężko poczuć. Owszem, rozmowy autora z Astrid Kirchherr sprawiły, że jest tu mnóstwo zakulisowych informacji, nowych faktów oraz interesujących, niepublikowanych wcześniej historii. Dokumentalnie jest to więc bez wątpienia perła, lecz emocji próżno tu szukać, nawet w – że sobie pozwolę na taką popkulturową grę słowną – lamusie. Szkoda, bo potencjał był ogromny, a powstał zbiór suchych, czysto informacyjnych dialogów. Szkoda tym bardziej, bo Arne Bellstorf jest jednym z ciekawszych europejskich rysowników. Za pomocą paru prostych kresek, na pozór drobnych szczegółów potrafi idealnie odtworzyć fizys Lennona czy McCartneya. Tak samo oszczędna, a jednocześnie imponująca jest cała strona formalna. Wykorzystując jedynie czerń i biel, Bellstorf świetnie oddaje atmosferę lat 60. w Hamburgu. „Baby’s in Black” należy więc nazwać nastrojowym dokumentem, który może i opowiada o wielkiej miłości, ale nigdzie tego nie widać. A na pewno nie da się tego poczuć.
tekst
Baby’s In Black
Anne B. Ragde Smak Słowa 7/10
tekst | jędrzej burszta
Na pastwiska zielone
Trzeci tom popularnej trylogii norweskiej autorki Anne Ragde to, podobnie jak poprzednie dwa tomy („Ziemia kłamstw” oraz „Raki pustelniki”), przygnębiający obraz rodziny w stanie rozpadu. Wszystkie wydarzenia koncentrują się wokół podupadającego rodzinnego gospodarstwa w Trondheim, stanowiącego kość niezgody pomiędzy trzema braćmi. Po samobójstwie najstarszego z nich jego córka Torunn przejmuje farmę, próbując ocalić ją od upadku – a wraz z tym zebrać ponownie podzieloną, silnie dysfunkcyjną rodzinę razem, pomimo dzielących ich różnic, uśpionych przez lata konfliktów i zaszłości. „Na pastwiska zielone” to udana powieść obyczajowa nienachalnie poruszająca skomplikowane tematy, nieoferująca nigdy prostych rozwiązań. Im bardziej pokręcone i tragiczne stają się losy rodziny Neshov, tym wyraźniej autorka dystansuje się od komentowania, oceniania ich poczynań; jednocześnie dokonuje prawie że ekshibicjonistycznego wglądu w myśli swoich bohaterów, odsłaniając prawdziwe źródła konfliktów. Poruszająca, dobrze napisana, przejmująco smutna „saga rodzinna” – na wskroś skandynawska lektura.
Rącze konie
Cormac McCarthy
Wydawnictwo Literackie 8/10 Nowe wydanie jednej z głośniejszych powieści McCarthy’ego, w 2000 roku przeniesionej na ekran (z mizernym skutkiem) przez Billy’ego Boba Thorntona. W „Rączych koniach” McCarthy mierzy się z tradycją westernu: dwóch młodych chłopaków ucieka z domu i przeprawia się konno przez granicę do Meksyku, gdzie zatrudniają się do pracy w stadninie koni. Choć rzecz dzieje się w latach 50. XX wieku, nastrój powieści odwołuje się wyraźnie do Ameryki z dawniejszej przeszłości – pustkowia, bezkresne stepy, zapyziałe miasteczka i prawo, które egzekwowane jest za pomocą rewolweru. Literacki majstersztyk, do czego zdążył nas już przyzwyczaić autor „Drogi” i „Krwawego południka”; oszczędna ale obrazowa (budząca prawie że „filmowe” skojarzenia) narracja, dialogi zlewające się z opisami, ale przede wszystkim perfekcyjnie uchwycona atmosfera amerykańsko-meksykańskich peryferii. „Rącze konie” można odczytać jako ukłon w stronę westernu, gatunku, który najsilniej przyłożył się do stworzenia mitu o specyficznym mariażu dzikości i romantyczności amerykańskiego południa. Ale jest to też powieść o przyjaźni, jakkolwiek banalnie może to brzmieć, i to zarówno w odsłonie bardziej idealistycznej, jak i cynicznej. Mocna rzecz.
zoo city
Lauren Beukes Rebis 5/10
Oryginalna powieść z gatunku urban fantasy, niestety niespełniająca pokładanych w niej oczekiwań. Największą jej zaletą jest niesztampowa sceneria Johannesburga, miasta, które ostatnimi czasy upodobali sobie twórcy fantastyki (wystarczy wspomnieć choćby głośny film „Dystrykt 9”). Główna bohaterka powieści zarabia na życie oszustwami internetowymi, wspomagając się pomocą udomowionego leniwca, na poły magicznego stworzenia będącego ni to towarzyszem, ni to udomowionym zwierzakiem. Po śmierci jednej z klientek Zizi December rozpoczyna śledztwo mające na celu odnalezienie mordercy. Intryga prezentuje się ciekawie, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i fabularnych twistów, natężenia których nie jest w stanie jednak udźwignąć konstrukcja powieści. „Zoo City” napisana jest w duchu cyberpunkowym, przenosząc stylistykę noir w kontekst południowoafrykański – zresztą to właśnie Johannesburg okazuje się finalnie głównym bohaterem powieści, proponującej intrygujący (acz mający niewiele wspólnego z rzeczywistością) obraz miasta pełnego pokus i niebezpieczeństw. Sprawny kryminał zmieszany z fantastyką, ale wyłącznie dla fanów gatunku, zainteresowanych egzotycznym „oddechem” znanej konwencji.
www.hiro.pl
Organizator
Patroni Medialni
Partner
Pet Shop Boys nowa płyta
Sleeping Dogs Square-Enix / Eidos PC, PS3, X360 9/10
Tę świetną produkcję najłatwiej określić jako połączenie rozgrywki w stylu „Grand Theft Auto” z azjatyckim kinem akcji. Główny bohater, Wei Shen, wraca do Hongkongu po 20 latach pobytu w USA. Oficjalnie
Gravity Rush Sony Computer Entertainment Ps Vita
premiera: 10/09/2012
9/10
W podniebnym mieście Heckesville pojawia się blondwłosa dziewczyna Kat, której towarzyszy tajemniczy czarny kot. Kat cierpi na amnezję, jednak w za-
Sound Shapes Sony Computer Entertainment PS3, PS Vita 9/10
www.emimusic.pl
By zrozumieć ideę tej gry, najłatwiej wyobrazić sobie teledysk lub wizualizacje do utworów elektronicznych, w których obraz zgrywa się najczęściej
mian posiada niezwykłą moc – w towarzystwie kota potrafi manipulować grawitacją, szybując swobodnie pomiędzy budynkami i „przyklejając się” do wybranych powierzchni. Ponieważ miasto zostało częściowo zniszczone przez dziwaczną grawitacyjną burzę, wyrzucającą na ulice setki potworów, dziewczyna postanawia wykorzystać swoje umiejętności, by pomóc mieszkańcom. „Gravity Rush” to nietypowa gra akcji z elementami RPG, posiadająca specyficzny japoński urok. Rozgrywka opiera się na eksploracji pełnego zakamarków miasta, licznych walkach z grawitacyjnymi potworami i wykonywaniu zadań, mających na celu m.in. odzyskanie wessanych przez burzę dzielnic. Gra cechuje się klimatyczną oprawą graficzną – twórcy wykorzystali technikę tzw. cel-shadingu, łącząc ją z mangowym wyglądem bohaterów, przez co grafika wygląda jak animowany film lub komiks. Projekt i wygląd miasta zachwyca. „Gravity Rush” wprowadza nas w świat steampunka – architektury rodem z XIX-wiecznej Europy, dziwnych latających maszyn i wszechobecnej sepii. Obok „Uncharted: Golden Abyss” to zdecydowanie najlepsza gra na przenośną konsolkę PS Vita.
z uderzeniami bitu. „Sound Shapes” to nietypowa gra zręcznościowa, w której zadaniem gracza jest przeprowadzić kulkę z punktu A do B. Kulka ta potrafi skakać i przyklejać się do niektórych powierzchni, a wykorzystywanie tych właściwości jest niezbędne do omijania przeszkód. To, co czyni tę grę wyjątkową, to wszechobecne podporządkowanie muzyce. Na każdym z poziomów przygrywa inny elektroniczny utwór, a wszystkie ruchome elementy podporządkowane są jego rytmowi. Co więcej, na melodię ma wpływ sam gracz – podczas rozgrywki zdobywamy monety, uzupełniające ją o kolejne nuty bądź całe sample. O muzykę zadbało pięciu znanych artystów: Shaw-Han Liem, Jonathan Mak, Jim Guthrie, Deadmau5 i Beck. Do każdego z nich przyporządkowany jest podzielony na pięć etapów świat, cechujący się unikalną oprawą graficzną. „Sound Shapes” posiada również rozbudowany edytor poziomów, pozwalający jednocześnie na komponowanie muzyki. Swoją twórczość możemy udostępnić w sieci, przez co w grze nigdy nie brakuje nowych etapów do przejścia. Gra dostępna jest wyłącznie w cyfrowej dystrybucji – kupując, otrzymujemy wersje na obie konsole Sony.
tekst | Jerzy Bartoszewicz
jako człowiek zainteresowany wstąpieniem do chińskiej mafii. Nieoficjalnie jako detektyw policji, którego zadaniem jest rozpracowanie mafijnej rodziny Sun Yee On. Rozgrywka polega na swobodnym przemierzaniu wielkiej wirtualnej metropolii, pieszo bądź motocyklami lub samochodami, i wykonywaniu misji zlecanych przez Triadę i policję. Wei jednocześnie uczestniczy więc w napadach, wymuszeniach itp., z drugiej strony pomagając policji w ściganiu dilerów narkotykowych i morderców. Dzięki temu scenariusz „Sleeping Dogs” jest dynamiczny i trzyma w napięciu. Nie zabrakło również akcji rodem z azjatyckich filmów – możemy np. przeskoczyć na inny samochód w trakcie jazdy, wyrzucając kierowcę, czy wykorzystywać elementy otoczenia w licznych bijatykach, np. wrzucając przeciwników do kontenerów na śmieci. Nie zabrakło również spektakularnych pościgów z obowiązkowym przeskakiwaniem przez stragany na zatłoczonych bazarach. Sam Hongkong prezentuje się znakomicie (zwłaszcza w nocy), a jeździe towarzyszą hity z różnorodnych stacji radiowych – od chińskiej muzyki ludowej, przez metal, po brytyjski indie rock.
dawid vs. goliat o wojnie, którą wiodę z szatanem, światem i ciałem
byłem, widziałem, ży ję
tekst | dawid kornaga
I po wakacjach! Zostały doznania, wspomnienia, przeżycia, rozmarzy się optymista. Cynik rzeknie: co z tego? Co tam romantyczne wschody czy zachody słońca. Zwłaszcza zachody, bo wypada je witać na piaszczystej plaży z bagietką, serem i winem; wschody zazwyczaj wita się z kacem No ale definitywnie finito. W zamian – powie pragmatyk – zostały zdjęcia, czekingi i komentarze na fejsie, foursquarze i twitterze. Czas je ponownie odpalić, oznaczyć hipsterskimi, pełnymi autodystansu komentarzami i pokazać znajomym znajomych, żeby docenili potęgę geolokalizacji oraz internacjonalistyczne możliwości kart kredytowych. Kto nie przeszedł kontroli na lotnisku, nie walczył o lepsze miejsce w low cost lines, nie dał się złodziejom w Madrycie, nie pozwolił dopisać sobie do rachunku wyimaginowanego nakrycia stołu na Rodos, wie dobrze, że wakacje są wyzwaniem. Przyjemną golgotą, co może brzmi jak oksymoron, ale nim nie jest. Powyższe dotyczy oczywiście osób, które nie wybrały się z modnym w tym sezonie kryzysu tzw. upadłym biurem podróży. Większość z nich nawet nie poleciała. Nie zdążyła polecieć! Innym skrócono pobyt, miał być tydzień, zrobiły się dwa dni: na przylot i wylot. Ledwie rozrzucili ręczniki na plaży, czym prędzej kazano je zwijać, pakować manatki i dosłownie spadać z hotelu. Laski nie zdążyły rozprowadzić po swoich wyfitnesowanych brzuszkach i sprężystych udach olejków do opalania, już stały na lotnisku w kolejce do odprawy back to Poland. Wszelako nie o nich ta historia. Jak śpiewała ABBA, winner takes it all. Zajmują nas ci, co dolecieli, gdzie chcieli, swoje zrobili i teraz jak sieć długa i szeroka, uploadują instagramowe obrazki francuskiej Riwiery – gdziekolwiek spojrzysz, tam rządzi fotogeniczność plus
72 felieton
piętnaście euro za pizzę na starówce w Nicei. O tych, którzy rozrzewniają serca przyjaciół opowieściami o uroczych zakątkach Wenecji, zdradzając po szóstej pięćdziesiątce, że i oni zbrukali jeden z kanałów; rzekomo nie mieli wyjścia, publiczna toaleta kosztowała prawie dwa euro za jedno niewinne siku. O tych, którzy stwarzają pozory grozy namiętnymi relacjami z zaliczonych zaułków Stambułu czy Bukaresztu – że niby tacy z nich chojracy, przeżyli najgorsze w konfrontacji z dzikim orientem czy romską bandyterką, teraz relacjonują ofiarnie prawie że live z piekła. Byli, widzieli, żyją. Nie ma co się naigrawać. Lepsze to niż nic. Kto siedzi tyłkiem na kanapie w domu, zaś jedyną podnietą, kiedy wreszcie ruszy przed siebie, jest widok fejkowych mew nad mazurskimi jeziorami czy smak rozmrożonego sandacza w Krynicy Morskiej lub Górskiej, niech puknie się w paszport i zastanowi nad resztą swojego ulotnego życia. Mędrcy podróży tako rzeczą: ważne, by wyjść poza granice, państwa i swoje, ku najzwyczajniejszej w świecie atrakcji turystycznej. Nie musisz zaliczać hurtem paryskich katedr, toskańskich wioseczek, katalońskich plaż czy biegać po Akropolu, uciekając przed natarczywymi greckimi żebrakami, co przeczuwając najgorsze, zamiast łan ojro plis, wdrażają się w mówienie łan drachma. Możesz robić na wyjeździe, co ci się żywnie podoba. Od ciebie zależy, czy skończy się to obciachem, czy lanserką sezonu. Na przykład zwiedzać cmentarze, te sławne, gdzie pochowano równie sławne osobistości lat minionych. Turyści, jak wiadomo, gromadzą stragany pamiątek. Magnesy na lodówkę, kubki z logo miasta, szklaneczki z dowcipnymi napisami. Są i tacy, którzy jeszcze przed wylądowaniem zbierają pamiątki ze strefy wolnocłowej, opróżniają je w trakcie lotu, w wyniku czego mają potem kłopoty z zejściem na płytę lotniska. Jednak wszystko przebijają zdjęcia grobów, w których spoczywają celebryci! Dziesiątki, setki kadrów w folderach z nazwami cmentarzy, na których zostały zrobione. Fotografie wymuskane przez filtry, intrygujące niczym dizajnerskie kamienice, a nie domki dla umarłych. Nigdy nie przypuszczałem, że może mnie zainteresować cmentaring, zaiste freakowa forma wakacyjnego relaksu. Wizyta na Père-Lachaise, największym i najbardziej znanym paryskim cmentarzu, potrafi wiele powiedzieć o człowieku (żyjącym) i jego ocze-
foto | materiały promocyjne
kiwaniach. Kiedy jedni przekraczają bramy w spokoju i ciszy, drudzy dosłownie najeżdżają nekropolię jak banda pijanych kiboli, którzy pomylili stadion z cmentarzem. Rozdrażnieni strażnicy co chwilę muszą im wyjaśniać, gdzie spoczął najpopularniejszy rezydent, Jim Morrison. Inni „obecni”, o znacznie większym wkładzie w kulturę, mogą poczuć prawdziwą zazdrość. Abelard i Heloiza, najsłynniejsi kochankowie Średniowiecza. Balzak. Delacroix. Piaf. Proust. Wilde. Apollinaire. Co grób, to ktoś, crème de la crème sztuki. Dzielnie broni się jedynie Chopin, którego honor ratują japońskie i chińskie wycieczki. Ale nie bądź tu gwiazdą rocka? Nawet jeśli ktoś jest wierzący, nie ma czasu na modlitwę za frontmana The Doors. W pośpiechu uwiecznia legendarny kadr i zwalania miejsce na sesję dla kolejnego miłośnika cmentaringu. Wielu z nich, po odbębnieniu Jima, wyrusza na pobieżny obchód innych nagrobków. Mija kwadrans, znudzeni i zmęczeni pokonywaniem schodków i orientacją w labiryncie alejek, siadają sobie w cieniu drzew, otwierają plecaki, wyjmują… wino i jedzenie, biesiadują, zwaliwszy się tyłkami na cudze mogiły. Lunch na cmentarzu, ekonomicznie i oryginalnie, prawda? Przegryzłem wargi, pokręciłem głową pełen nietolerancji dla takiego spędzania czasu. Może nic nie rozumiem? Może wizyta na kolejnym cmentarzu ukoi nerwy? Montparnasse. Tu „znajduje się” francuska elita intelektualna oraz wszyscy, którzy nie załapali się na Père-Lachaise. Znani poeci, filozofowie. Baudelaire. Sartre. Maupassant. Chyba każdy pisarz znad Sekwany marzy o nagrodzie Goncourtów i miejscówce na Montparnasse. Cmentarz wydaje się cichszy (choć to dziwny wniosek) od poprzednika, nikt nie konsumuje, więcej nabożności, szacunku dla zmarłych. A wino za zmarłych wypiję, owszem. Przy stoliku w brasserie. To najlepszy hołd, jaki mogą oddać jeszcze żywi tym, co odeszli.
dawid kornaga – pisarz. debiutując kilka lat temu, nazywał siebie poszukiwaczem opowieści. dziś potrafi je też nieźle kreować, co nie zawsze służy jego zdrowiu, jak również prowadzi go do nałogowego łamania większości z siedmiu grzechów głównych. mieszka w warszawie. www.hiro.pl
moje hiro czyli komu mógłbym nogi myć i wodę pić
odchudzę się w afryce tekst | maciej szumny
foto | archiwum autora
Jeżeli nie macie jeszcze dość tematów kulinarnych, zamiast „kolendra” mówicie „silantro”, Pani Magda Gessler jest Waszą idolką i tak jak ona, i tak jak ja, jadacie zupę, podkładając pod łyżkę odwróconą dłoń, natomiast te wszystkie zdjęcia na fejsbuku, na których Wasi znajomi przedstawiają śniadania spożyte przed momentem lub ogórki z Mysiadła nakiszone na zaś w beczce, wywołują taką euforię, aż dajecie „lajka”, mam dla Was świetny felieton. Czytajcie!
W Polsce nie byłem przez rok. I przez cały ten czas tęskniłem za swojską kuchnią i chłopskimi smakami, za nóżkami w galarecie, karpiem, pierogami, białym serem, pasztetem, parówką z wody, kaszą gryczaną i wszystkimi innymi specjałami, których brakuje najbardziej wtedy, kiedy są niedostępne. No bo ileż przecież można jeść homary? Dlatego bardzo cieszyłem się na wizytę w ojczyźnie i przez wiele wieczorów wyobrażałem sobie przed zaśnięciem, czym też się uraczę i czym będę obżerał. I uwierzycie, że pierwszego wieczora zjadłem kolację w hinduskiej restauracji? Byłem megazmęczony, jeszcze bardziej zły, że portugalskie linie zgubiły mój bagaż, co akurat nie powinno być żadną niespodzianką, a ta knajpka była najbliżej. I nie żałuję. Ale zaraz potem pojechałem specjalnie do Płocka, gdzie na rogu rynku znajduje się restauracja Estera, a tam serwują najlepszy Rosół Złocisty z bażanta. Warto odwiedzić Płock, jeśli nie dla piaszczystych wiślanych plaż, to chociaż dla tego rosołu. Tylko niech wam do głowy nie przyjdzie wchodzić do knajpy Czarny Kot! Byłem tam kiedyś i zamówiłem danie, które nazywało się kieszonka schabowa
74 felieton
z pieczarkami albo coś à la w podobie. Wyjątkowa urodziwa Pani Kelnerka, która uważała najprawdopodobniej, że jest już tak piękna, iż nic więcej nie trzeba, na pytanie co poleca, odpowiedziała, że ona nie wie, bo nic tam nie jadła. Już naprawdę mogła mnie oszukać i polecić coś najdroższego. A kiedy dostałem w końcu ową kieszonkę, okazało się, że mięso jest zepsute i śmierdzi! Zjadłem tylko frytki, a resztę zostawiłem. Kiedy Pani Kelnerka zabierała talerz, zadała stałe pytanie, czy smakowało, spojrzałem więc wymownie, mówiąc, że chyba widać, że nie i że ten schab jest nieświeży i wydaje podejrzaną woń. Na to ona odparła, że właśnie, że świeży, bo to wszystko jest mrożone!!! Natomiast w Warszawie wybrałem się z moją koleżanką z Luksemburga do Bliklego na Nowym Świecie, bo chciałem na niej zrobić wrażenie i opowiedzieć całą historię, która pięknie rozwinęła się od założenia firmy w 1869 roku. Okazało się, że Pan Kelner nie mówi po angielsku, a gdzie jak gdzie, ale na Nowym Świecie powinien, i porozumiewał się, kiwając głową w dół i w górę na tak lub w boki na nie, a w łazience było tak brudno, że aż się przykleiłem i właśnie stamtąd piszę i niech ktoś przyjdzie i mnie uratuje, a z kosza na śmieci ręczniki papierowe wysypują się jak trądzik na twarzy nastolatka i walają po podłodze. Wstyd. A kiedy starszy, na oko siedemdziesięcioletni pan z laską drewnianą pojawił się w drzwiach kawiarni, inny kelner zagrodził mu drogę, pytając w czym może pomóc, co oznaczało mniej więcej: „Czego tu chcesz, stary dziadu?”. Pan z laską chciał się napić kawy i czekał na nią prawie dwadzieścia minut, aż musiał interweniować. A nie było wielkiego ruchu. Podwójny wstyd, tylko pączki dobre. Miałem też okazję zjeść lunch na dachu przerażającego i luksusowego domu towarowego Vitkac, gdzie zabrała mnie Kinga z Piotrkiem. Lunch był pięciodaniowy, kosztował pięćdziesiąt złotych, a dania to na przykład „mikrosalad”, jak określił Pan Kelner kawalątek ogórka i widoczny tylko pod mikroskopem skrawek sałaty. Lub zupa, która wyglądała i smakowała, jakby do wrzątku wlać trochę coca-coli. A kiedy podano garstkę makaronu, który aby był al dente, powinno się gotować jeszcze ze dwie minuty, poprosiłem uprzejmie o świeżo mielony pieprz, aby mieć ciut więcej jedzenia na talerzu. Ja naprawdę się znam i bywałem, ale to było niebywałe. Tuż po pięciodaniowym lunchu pojechałem do Starego Domu na Puławskiej i pochłonąłem w tejże oto kolejności: nóżki w galarecie, żurek, bitki z kaszą i jagodziankę. Tam jest dobrze za każdym razem. Polecić mogę również hotel Villa Antonina w Sopocie, w którym na metr kwadratowy sufitu przypadają trzy kryształowo-brylantowe żyrandole, a śniadanie jest najlepsze na świecie. Wyobraźcie sobie wydrążoną bułeczkę z wbitym jajeczkiem i przykrytą żółtym serem. I to jajeczko ścina się w trakcie zapiekania. Pycha. A w Krakowie jak to w Krakowie: smok, Wawel i piwo Miłosław. Pewnego dnia Pan Mirek, który nie wymawia „r”, i jednocześnie właściciel browaru, zadzwonił do drukarni: – Dzień dobły, płoszę dodłukować etykiety na piwo Miłosław. No i uważył piwa, to trzeba je wypić. Musi być bardzo dobre, bo dostało nawet Grand Prix na ostatnim festiwalu piw.– Łaczej Głand Płix – zauważa mój przyjaciel. Maciej „Ebo” szumny – bloger i poeta, wielbiciel starych citroËnów. wcześniej związany z markami nike oraz reebok, doprowadził do rozkwitu kultury sneakers w polsce. aktualnie mieszka na wyspach zielonego przylądka. www.hiro.pl