Dexter Procter. 10-letni doktor

Page 1


nowa superśmieszna seria

Ilustracje Henry paker

„druga

z dwóch najlepszych książek, jakie napisałem w tym roku” – adam Kay

ŁÓŻKU PRZED ÓSMĄ WIECZOREM

Tak naprawdę to w weekendy mogę chodzić spać nawet o wpół do dziewiątej

Już od chwili narodzin było jasne, że Dexter jest inny. Zaczął mówić po czterech sekundach od przyjścia na świat. W wieku pięciu lat miał zdane osiemdziesiąt cztery egzaminy maturalne. A teraz, jako dziesięciolatek, został lekarzem (to jego pierwsza praca).

(ale lekko wkurzającej)

Pomimo kochającej rodziny i najlepszych przyjaciół – Rupi i Otta – Dexterowi zawsze trudno było wpasować się w społeczeństwo. W nowej pracy wcale nie ma łatwiej – dorośli nigdy go

nie doceniają, a jego zazdrosny kolega, doktor Drake, robi wszystko, żeby Dextera zwolniono.

Nieprzyjemny, nieudolny typ, który w dodatku okropnie pachnie.

Tymczasem w szkole, do której chodził Dexter, pojawia się poważny problem: wszyscy nauczyciele zapadają na przeraźliwą odmianę biegunki.

SERIO, naprawdę przeraźliwą. Gdybym ją tu szczegółowo opisał, pewnie nie chcielibyście czytać tej książki.

Czy Dexter zdoła utrzymać pracę i uratować szkołę?

Czy uda mu się odnaleźć swoje miejsce na ziemi?

Ale po co pytać o to czytelników? Przecież nie czytali jeszcze książki.

PIERWSZA KSIĄŻKA

Tytuł oryginału

Dexter Procter the 10-Year-Old Doctor

First published in 2024

by the Puffin Books, Penguin Random House Children’s, One Embassy Gardens, 8 Viaduct Gardens, London SW11 7BW penguin.co.uk puffin.co.uk ladybird.co.uk

Puffin Books is part of the Penguin Random House group of companies whose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com

Tekst © Adam Kay, 2024

Ilustracje © Henry Paker , 2024 Przekład

Dorota Konowrocka-Sawa Redakcja

Katarzyna Zegadło-Gałecka Korekta

Agnieszka Al-Jawahiri

Skład na podstawie projektu oryginalnego i polskie wersje ilustracji

Martyna Potoczny

Adaptacja okładki i przygotowanie do druku Tomasz Brzozowski

Cytat z Filoktetesa Sofoklesa w przekładzie Kazimierza Morawskiego; nazwa szkoły z książki Matylda w przekładzie Michała Rusinka; cytat ze sztuki Troilus i Kresyda Williama Szekspira w przekładzie Leona Ulricha; cytat z piosenki z musicalu Mary Poppins, słowa: Artur Warski; fragment wierszyka mnemotechnicznego o liczbie pi autorstwa Kazimierza Cwojdzińskiego.

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024 Wszelkie prawa zastrzeżone ISBN 978-83-68053-75-3

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 12 636 01 90 insignis.pl, e-mail: biuro@insignis.pl, Facebook: @Wydawnictwo.Insignis X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Druk i oprawa

Drukarnia Abedik, abedik.com.pl

Wyłączna dystrybucja

Dressler Dublin sp. z o.o. dystrybucja@dressler.com.pl, dressler.com.pl

Dla najulubieńszego z dwójki moich dzieci

Pan Graham Procter skarżył się na swój nudny żywot wszystkim, którzy chcieli słuchać, i znacznej liczbie tych, którzy nie chcieli. Pracował jako zastępca asystenta zastępcy kierownika przetwarzania danych w dziale modeli analitycznych spółki doradczej Posępniak, Ślinięta & Szaracki. I należy przyznać, że naprawdę miał nudną robotę (aż chce mi się ziewać, kiedy o tym piszę).

Przygotowywał nudne raporty dla nudnego szefa i jeździł roverem 65 w kolorze kupy, który już od ośmiu lat zwyciężał w plebiscycie magazynu „Ałta” na najnudniejszy samochód roku. Mieszkał przy ulicy Drogowej (co za nudna nazwa dla ulicy) pod numerem 87N (czyli

jednym z najnudniejszych). Kto wie, czy „N” nie miało

oznaczać „nudny”? Miał nudny ogródek z nudną szopą, w której stała kosiarka tak nudna, że na wyprzedaży przeceniono ją o połowę.

Krótko mówiąc, Graham Procter odmieniał słowo „nudny” przez wszystkie przypadki i działo się tak aż do pewnego lipcowego wieczoru przed dziesięciu laty, bo później Graham Procter mógł już tylko marzyć o nudzie.

Tamtego wieczoru na świat przyszedł jego syn Dexter.

Właściwie uprzedzam wypadki. Na długo przed tamtym listopadowym wieczorem żona pana Proctera, Ellie, dowiedziała się, że jest w ciąży, choć pewnie się tego domyśliliście. Tak to zwykle bywa, nim urodzi się dziecko. Sama ciąża – jak to ciąża – była całkiem zwyczajna.

Kiedy brzuch pani Procter zaczął się wzdymać jak balon, jej mąż przerobił wolną sypialnię na pokój dziecka i pomalował ściany na żółto, bo takie małe dzieci zwykle lubią ten kolor, a jeśli nawet nie, to i tak nie mogą się poskarżyć. No, zwykle nie mogą. Pani Procter przeszła w szpitalu wszystkie rutynowe badania i wszystkie zwyczajowe prześwietlenia. Pan Procter gapił się na niewyraźne obrazy na ekranie i udawał, że wie, na co patrzy, choć trochę przypominało to obraz w telewizorze, który nie łapie żadnego kanału.

„Brzuchy” nie wzdymają się podczas ciąży. Natomiast macice owszem. Wcale nie zamierzałem zlecać ci pisania książki o mnie, ale skoro już się do tego wziąłeś, czy mógłbyś nie przekręcać podstawowych faktów medycznych? Zawsze do usług. DEXTER

Na szczęście pani Procter znała lekarzy i położne ze szpitala Lilydale, bo pracowała tam jako pielęgniarka, więc wszyscy byli dla niej bardzo mili. Chociaż byliby tacy, nawet gdyby tam nie pracowała, bo wszyscy lekarze, pielęgniarki i położne to niesamowicie sympatyczni ludzie.

Za wyjątkiem doktora Edwina Drake’a, który jest niemiły, niekompetentny i OKROPNIE śmierdzi.

Zgadzam się! Ta książka powinna być moją kompletną biografią.

Pewnie chcesz się dowiedzieć, co się wydarzyło tam­

tego lipcowego wieczoru, którego żadną miarą nie można zaliczyć do nudnych? Po pierwsze, mama pani Procter, czyli babcia Bet, zwyciężyła w internetowym konkursie „Znajdź 10 różnic”, wygrywając tyle słodkich krówek, że powinno jej starczyć do końca życia. Z perspektywy tej historii to nieistotne, ale babcia Bet była bardzo poruszona, a to ważne, by w tej książce niczego nie pominąć. Po drugie, u pani Procter rozpoczął się poród. Pani Procter poczuła okropny ból i wywrzeszczała parę obelżywych słów, których nie wolno mi tu przytoczyć, więc pan

Procter swoim wozem w kolorze kupy zawiózł ją do szpitala. Cztery godziny, dwadzieścia sześć minut i trzysta siedemnaście brzydkich słów później urodził się ich syn. Jeśli nie wiesz dokładnie, jak się rodzą dzieci, to dobry moment, żeby zapytać o to któregoś z dorosłych. Ja tu spokojnie poczekam, a oni na pewno z radością udzielą ci odpowiedzi.

Dosłownie zdanie wcześniej napisałeś, że to ważne, by w tej książce niczego nie pominąć, a teraz nie zamierzasz wyjaśnić, na czym polega poród? Wystarczyłoby: „W trakcie porodu mięśnie macicy zaciskają się mocno co kilka minut, by wypchnąć dziecko na świat”. Widzisz? Bułka z masłem.

Jak poszło?

No tak. Idźmy dalej.

Wszyscy rodzice sądzą, że ich dzieci są wyjątkowe. Dlatego piszą do znajomych: „Z radością informujemy

o narodzinach naszego ślicznego synka”, a nigdy:

„Z przerażeniem donosimy o narodzinach potworka, który wygląda jak ufoludek pokryty glutem, nieprzerwanie wrzeszczy, wymiotuje i ciągle robi w pieluchę”. Na Instagramie postują zwykle: „Archie właśnie skomponował swoją pierwszą sonatę”, a nikt nigdy nie napisze:

„Archie właśnie nasypał kociego żwirku do tostera”.

Lecz gdy na świat przyszedł syn państwa Procterów, natychmiast zyskali oni pewność, że jest naprawdę absolutnie wyjątkowy. Pierwszej wskazówki dostarczyło jego zachowanie cztery sekundy po narodzinach, kiedy to odwrócił się do przyjmującego poród położnika i zapytał czystym, donośnym głosem:

– Mógłbym pożyczyć?

Wskazał przy tym nożyczki, po czym chwycił je i sam sobie odciął pępowinę. No wiesz, ten gumowaty, półprzejrzysty wąż, który wychodzi ci z pępka, kiedy się rodzisz.

Nie wiem, jakie macie wyobrażenie o niemowlakach, ale one zwykle nie mówią. Chyba że liczymy takie słowa jak „guuu” i „gaaa”. Dlatego kiedy to magiczne dziecko przemówiło, wszyscy rozdziawili usta. No, prawie wszyscy, bo położnik natychmiast zemdlał.

Ten „gumowaty, półprzejrzysty wąż” to w istocie arcyważna rurka łącząca matkę z dzieckiem, gdy to przebywa jeszcze w macicy. Ta rurka zaopatruje dziecko w tlen i substancje odżywcze, a odbiera produkty przemiany materii. Philip Pullman nie miałby aż takich problemów.

– Czy nikt nie udzieli pomocy temu nieszczęsnemu człowiekowi? – zapytało dwudziestosekundowe

dziecko państwa Procterów. – Ty, mamo, odpocznij

sobie kilka godzin w łóżku, a potem możemy ruszać do domu. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę moją nową siedzibę.

Państwo Procterowie z niedowierzaniem wpatrywali się w swoje nowo narodzone dziecko. Skąd znało słowo „siedziba”? Skąd znało jakiekolwiek słowa?

– Och, bardzo przepraszam – ciągnął maluch. – Czy powinienem zwracać się do ciebie „mamo” czy „mamusiu”? Moglibyśmy jeszcze rozważyć „matko” lub „macierzo”, ale to już brzmi dość wiktoriańsko.

– Mamo jest… w porządku – wyjąkała pani Procter.

– Doskonale, cudownie. A skoro już jesteśmy przy imionach… Wymyśliliście już jakieś dla mnie?

– Zastanawialiśmy się nad… może Spike? – podsunął nerwowo pan Procter.

– Słucham? Czy ja wyglądam na psa? Nie, to absolutnie wykluczone.

Noworodek otarł sobie maź z oczu, po czym rozejrzał się po sali w poszukiwaniu natchnienia.

Dostrzegł butelkę żelu do rąk.

„Gelemy? Nie, to zbyt dziwaczne”.

Potem zauważył plakat o antybiotykooporności.

„Ant? Też fatalnie”.

Och! Na łóżku ktoś przykleił nalepkę: Dexterity–wyposażenie szpitali.

Ta maź nosi łacińską nazwę vernix caseosa, co tłumaczy się dość obrzydliwie jako „serowata powłoka”.

Dzieci rodzą się pokryte taką mazią i jest to znakomity balsam nawilżający.

– Dexter! Idealnie. Czy ktoś zgłasza sprzeciw?

Państwu Procterom ze zdumienia odebrało mowę, więc tylko skinęli głowami.

Jak można się było spodziewać, wieści o mówiącym dziecku, które własnoręcznie się odpępowiło, rozeszły się po szpitalu błyskawicznie jak ziewnięcie na nabożeństwie. Dziesięć minut później w sali roiło się już od lekarzy. Mierzyli Dextera wzdłuż i wszerz, świecili mu w oczy i do uszu, przykładali to tu, to tam zimne stetoskopy, a gdzie mu wsadzili termometr, to już się sami domyślcie. Jakiś lekarz z bródką przyciętą w trójkącik wmaszerował do sali, żeby zobaczyć to wszystko na włas ne oczy. Zerknął na Dextera, jakby ten miał dwie głowy, po czym opukał go, obmacał i zapisał coś w swoim notatniku.

– Proszę państwa, naturalnie musimy wykonać kilka badań – powiedział doktor Kozia Bródka. – Nic drastycznego. Wymaz z policzka, badania z krwi, tomografia komputerowa, próbka płynu mózgowo­rdzeniowego.

To naprawdę niezwykły noworodek.

– Słuchaj, koziołku – powiedział Dexter na tyle głośno, że zaskoczonemu lekarzowi okulary zsunęły się na czubek nosa. – Po pierwsze, bądź łaskaw zwracać się bezpośrednio do mnie. Po drugie, nie będzie tu żadnych badań.

Dziękuję za troskę, ale nic mi nie dolega i nie są mi potrzebne żadne badania. Jestem po prostu… sobą.

Pani Procter widziała, jak bardzo całe to zamieszanie denerwuje Dextera.

– Doceniamy pana propozycję – zwróciła się do lekarza. – Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, wolelibyśmy wrócić do domu i napić się herbaty.

– Dla mnie mleko, jeśli mógłbym prosić – powiedział Dexter. – Kofeina jest w moim wieku niewskazana.

Jakiś lekarz w okularach jak denka od butelek wetknął

termometr do ucha pani Procter.

– Obawiam się, że nie możemy wypisać pani do domu z gorączką 41,3 stopnia – powiedział.

– Myślę, że temperatura mojej mamy jest absolutnie normalna – rzekł Dexter. – O ile nie próbuje się jej mierzyć

termometrem położonym wcześniej na grzejniku.

I miał rację, co w kolejnych dniach, miesiącach

i latach miało stać się regułą. Dlatego rodzinę Procterów wypisano ze szpitala i wszyscy razem pojechali do domu.

A pan Graham Procter już do końca życia ani razu nie użył słowa „nudny”.

Chyba że człowiek jest Doktorem Strange'em albo Doktorem Who.

Minęło trochę czasu, bo tak to zwykle z czasem bywa, i kiedy inne dzieci całymi dniami gaworzyły i robiły w pieluchy, Dexter zabrał się do czytania wszystkiego, co mu wpadło w ciastowate rączki. Nim skończył trzy miesiące, opanował mnożenie przez 279, co było całkiem użyteczne, bo słoiczek jego ulubionej niemowlęcej owsianki (kukurydza z melonem, jakkolwiek obrzydliwie by to brzmiało) kosztował 2,79 funta. Nim Dexter ukończył sześć miesięcy, przeczytał wszystkie książki z dziecięcej biblioteki.

Moje ręce nie są i nigdy nie były ciastowate. Gdybym zamówił croissanta i znalazł w nim dwadzieścia siedem oddzielnych kosteczek, udzieliłbym kelnerowi surowej reprymendy. Zazdrościsz mi wyrafinowanego podniebienia, ot co.

– To było super – powiedział do babci Bet, która na jakiś czas wprowadziła się do państwa Procterów, żeby pomóc z praniem i zmienianiem pieluch. – Ale czy nie masz dla mnie czegoś z większą liczbą stron? I może ciekawszą fabułą? Czemu nikt nie wezwał policji, gdy tyle dzieci skrzywdzono w fabryce czekolady?

Przed ukończeniem dziewiątego miesiąca życia Dexter przestudiował wszystkie hasła Wikipedii. Jako

jedenastomiesięczniak czytał je również po koreańsku i po polsku.

Wikipedia liczy sobie prawie siedem milionów haseł i gdyby je wszystkie wydrukować, powstałaby książka dwieście tysięcy razy dłuższa od tej. I znacznie lepiej napisana. Bez urazy.

– Chyba wstąpię do Mensy – rzekł Dexter któregoś dnia do babci. – To stowarzyszenie ludzi niezwykle inteligentnych, a sądzę, że się do nich zaliczam.

I zrobił to w dniu swoich pierwszych urodzin, zosta­

jąc w ten sposób najmłodszym członkiem Mensy w historii. Chociaż często narzekał, że pozostali członkowie nie są wcale tacy bystrzy.

Krótki pobyt babci Bet u Procterów zmienił się w dłuż­

szy pobyt, a w końcu w przeprowadzkę na stałe. Państwo

Procterowie byli zadowoleni z takiego obrotu spraw, bo nie poradziliby sobie sami. Babcia Bet cieszyła się jeszcze bardziej, bo uwielbiała spędzać czas z genialnym wnukiem. W końcu z jakim innym dzieckiem mogłaby omawiać ostatnie odcinki swojego ulubionego serialu

Detektyw LaPomme ? Dexter też uwielbiał swoją babcię.

Przypadkowi przechodnie gapili się na niego i wytykali go palcami, spanikowana mama ciągle sprawdzała w internecie, czy jego zachowanie jest „normalne”, a babcia zawsze akceptowała go takiego, jaki był.

Którejś środy, gdy już skończyli oglądać Detektywa

LaPomme’a i tajemnicę zaginionej harmonijki, babcia przygotowywała się do wyjścia na cotygodniowy wieczór zagadek w Klubie o Drugiej, który działał w domu kultury.

– Babciu, czy mogę pójść z tobą? Na pewno się przydam – powiedział Dexter, choć jako dwulatek był jakieś osiemdziesiąt lat młodszy od przeciętnego bywalca

Klubu o Drugiej.

– Myślę, że kwalifikowałoby się to jako oszustwo, urwisie – odparła babcia.

– Jakoś ci to nie przeszkadza, gdy prosisz Alexę o pomoc przy rozwiązywaniu krzyżówek – zauważył Dexter.

– Oszukiwanie jest zawsze złe – wyjąkała babcia, a jej twarz przybrała barwę jaskraworóżowej szminki, której zwykle używała.

– Zatem przyznajesz rację Sofoklesowi, który powiedział: „Chętniej czyniąc szlachetnie, choć w klęskę popadnę, niźli przez sztuki zwyciężałbym zdradne”?

– Sofoklesowi?

– No wiesz, taki tragediopisarz, urodził się w 496 roku przed naszą erą w starożytnej Grecji w Kolonos, gdzie…

– Właściwie – przerwała mu babcia – może rzeczywiście powinieneś się ze mną wybrać. Zawsze dobrze wyjść z domu. Złapiesz trochę witaminy C.

– Witaminy D – poprawił ją Dexter.

Jest takie słynne zdanie, które brzmi jakoś tak: „Nie chodzi o to, by wygrać, liczy się sam udział w grze”. Babcia Bet uważała, że to bzdura, bo dla niej liczyła się wyłącznie wygrana. Nagroda mogła być całkiem zbędna lub wręcz bezużyteczna jak dmuchany młotek czy drapak dla kota, bo i tak zawsze lądowała w szopie obok nudnej kosiarki. Najważniejsze było to, że babcia wygrała.

Teraz wepchnęła wózek z Dexterem do holu domu kultury i zajęła jak zawsze miejsce przy najdalszym stole w ostatnim rzędzie.

– Siadam tu, żeby nikt nie podejrzał moich odpowiedzi – powiedziała.

– Jasne. To byłoby okropne, gdyby ktoś ściągał w tym quizie… – zauważył Dexter sarkastycznie, zanim babcia wcisnęła mu smoczek do buzi.

Z przodu sali rozległ się donośny głos.

Wydobył się z ust jakiegoś człowieka, bo przecież nie pojawił się znikąd. Tej książce przydałaby się odrobina precyzji. Myślisz, że można by zlecić Pullmanowi choćby pobieżną redakcję?

– Proszę o zajęcie miejsc! Za dwie minuty rozpoczniemy quiz!

Dla ciebie to może „sarkastycznie”. Ja bym„uroczo”.powiedział:

– To Vince Mielonka – wyszeptała babcia. –Prowadzi quiz.

– Mielonka to dziwne nazwisko – powiedział

Dexter, wypluwając smoczek na podłogę.

– Och, nazywamy go tak, bo pracuje u rzeźnika – powiedziała babcia.

Siedzący przed nimi starszy mężczyzna odwrócił się gwałtownie.

Nazywał się Jeremy Elston, a głowę miał taką, jakby ktoś wetknął cztery włoski w gotowane jajko.

– Z kim rozmawiasz? – zapytał nagląco.

– Z nikim, Jeremy – odparła babcia i przybrała najniewinniejszy wyraz twarzy. – Bawię się tylko z moim wnuczkiem. Może aparat słuchowy znów ci nawala.

Babcia pochyliła się nad Dexterem i wyszeptała tak cicho, jak umiała:

– Musisz mi usiąść na kolanach i nie dać nikomu poznać, że… podszlifowujesz moje odpowiedzi.

Pogaworz trochę jak normalne dziecko. A jeśli zapiszę błędną odpowiedź, to postukaj mnie w nogę, żebym mogła poprawić.

Vince odchrząknął bardzo głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę graczy.

– Wiekowe damy i czerstwi panowie! Z przyjemnością ogłaszam, że pierwszą nagrodą w dzisiejszym konkursie jest… suszarka dla psów! – Uniósł ją w górę i wszyscy zgromadzeni wydali z siebie jednogłośne „Oooch!”, choć nikt z nich nie miał w domu psa. Penelope Thrupp była właścicielką świnki morskiej o imieniu Clive, ale Clive nigdy się nie moczył, a suszarka od razu by go zdmuchnęła.

– Pytanie pierwsze! – ryknął Vince, który głos miał tak donośny, że nie potrzebował mikrofonu. – Czym jest arachibutyrofobia? Proszę możliwie szybko zapisać odpowiedzi na kartce. Czym jest arachibutyrofobia?

Babcia zabębniła długimi różowymi paznokciami po stole, namyśliła się i wreszcie zapisała: „lęk przed pająkami”.

Dexter szybko postukał ją w nogę. Babcia „przypadkowo” zrzuciła długopis ze stołu i pochyliła się, żeby go podnieść, po czym zastygła z uchem przy ustach Dextera.

Lęk przed pająkami to arachnofobia, o czym powinni wiedzieć wszyscy, którzy ukończyli cztery tygodnie.

– To lęk przed tym, że człowiekowi masło orzechowe przylepi się do podniebienia – wyszeptał Dexter, jakby to była sprawa wagi państwowej. Babcia szybko poprawiła swoją odpowiedź.

– Pytanie drugie – powiedział Vince. – Za co zbierał

laury Abraham Lincoln, nim został prezydentem Stanów Zjednoczonych?

Babcia znów zabębniła paznokciami po stole i to tak mocno, że jeden z nich się odczepił i wylądował w soku żurawinowym Jeremy’ego Elstona. Babcia napisała „matematyka”, ale nie była całkiem pewna, więc wcale się nie zdziwiła, gdy Dexter znów postukał ją w nogę.

– To były zapasy! – wyszeptał babci do ucha po tym, jak jej długopis po raz drugi niby to przypadkowo spadł na podłogę. I babcia po raz drugi zmieniła odpowiedź.

– A oto ostatnie pytanie pierwszej rundy! – zawołał

Vince. – Ile kości mają rekiny?

Tym razem babcia nie próbowała nawet zgadywać, tylko od razu zrzuciła długopis na podłogę.

– Zero – wymamrotał jej Dexter do ucha, po czym zagaworzył szybko, gdy Jeremy Elston się odwrócił.

Jeremy pociągnął łyk soku żurawinowego, poczuł, jak paznokieć babci dotyka jego migdałka, i z obrzydzeniem wypluł wszystko razem na podłogę.

Na koniec rundy każdy uczestnik quizu musiał się wymienić kartką z sąsiadem, który odhaczał prawidłowe odpowiedzi.

– Nieźle – powiedział Jeremy do babci, oddając jej kartkę. – Dwa na trzy.

Dexterowi zapłonęły uszy i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał zionąć ogniem. Porwał kartkę ze stołu. Pozwólcie, że wyjaśnię. Szkielet rekina zbudowany jest z chrząstki, znacznie miększej niż kość. Chrząstka jest również budulcem waszego nosa i uszu, choć to nie oznacza, że jesteście po części rekinami.

– To obrzydliwe, hańbiące i niegodne – wysyczał.

– Nic w tym złego, że ktoś się pomyli, Dexter – rzekła babcia, próbując nie okazywać rozczarowania, że psia suszarka przeszła jej koło nosa. – Wszyscy się czasem mylimy.

– Ale nie ja! – zawołał Dexter tak głośno, że tupecik Vince’a Mielonki uniósł mu się nad czołem. – Napisałaś „sto”, chociaż kazałem ci napisać „zero”.

Po tym małym wybuchu Dextera wydarzyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, kilku dziadków i kilka babć zemdlało. Na szczęście mili ludzie z karetki zapewnili, że to nic poważnego i wszyscy szybko wrócą do siebie. Po drugie, Jeremy Elston odwrócił się z rozdziawionymi ustami i wykrzyknął:

– Gadający dzieciak?! Powinni go zamknąć w laboratorium!

Dexterowi zadrżała górna warga.

– A tobie przydałby się płyn do płukania ust – odparował. – Bo jedzie ci jak bizonowi z tyłka. A teraz pilnuj swojego nosa, ty przeterminowany twerpie!

Co było naprawdę niemiłe.

Cóż, powiedzcie to J.R.R. Tolkienowi, bo to on ponoć wymyślił to słowo (twerp – co znaczy głupek, nudziarz). Byłby znakomitym kandydatem na autora mojej biografii. Szkoda, że zmarł w 1973 roku.

– Powinien przebywać z dziećmi w jego wieku –powiedziała babcia. – W ten sposób wszystkie maluchy nabywają umiejętności społecznych.

– On ma dwa lata! – powiedział pan Procter.

Dexter położył się obok swojego łóżka i przytknął ucho do podłogowych desek, żeby słyszeć, co mówią o nim na dole.

– Dzieci w jego wieku siedzą w ogrodzie, jedzą ziemię i klaszczą na widok motylka. Nie będą chciały słuchać Dextera, który będzie im truł, że z pieluchy jedzie im jak z rynsztoka, a śpiewanie rymowanek to przejaw kompletnego zidiocenia.

„Rzeczywiście, powiedziałbym coś w tym stylu”, pomyślał Dexter.

– Ale co my mamy właściwie zrobić? – zapytała pani Procter. Żadna z przeczytanych przez nią książek o rodzicielstwie nie wspominała o tym ani słowem. – W  Będzie

krzyczało pisali, że takie zachowania należy po prostu ignorować. Ale przecież nie możemy tego zrobić!

– Oczywiście, że możemy – odparł pan Procter.

– Pamiętacie, co wydarzyło się w zeszłym tygodniu

w sklepie rybnym pana Bernoulliego? – Pani Procter ukryła twarz w dłoniach. – Kupowałam właśnie kotleciki

z dorsza na kolację, kiedy pan Bernoulli zmierzwił Dexterowi włosy i nazwał go „małym dziwakiem”.

– Zakładam, że Dexter nie uśmiechnął się i nie zachichotał? – domyśliła się babcia Bet.

– O ile dobrze pamiętam, jego wypowiedź brzmiała:

„Byłbym zobowiązany, gdybyś nie czochrał mnie tą samą ręką, którą patroszysz ryby, ty chodzący wodoroście”.

– Cóż… Z chłopakami tak to już jest! – powiedział pan Procter.

– Czemu go bronisz? – zapytała pani Procter.

Pan Procter zakręcił się niepewnie na krześle, jakby mu skorek wszedł do nogawki.

– Wcale nie! Uważam tylko, że należy wysłuchać obu stron.

– Słuchajcie – powiedziała babcia, która wyglądała na coraz bardziej rozdrażnioną. – Problem polega na tym, że ten dzieciak za dużo czasu spędza z dorosłymi. Może jakby pobył trochę z innymi dziećmi, dojrzałby emocjonalnie…

– Już wiem! – przerwała jej pani Procter. – Trzeba go wysłać do szkoły!

Babcia spojrzała po sobie, żeby sprawdzić, czy czasem nie zamieniła się w ducha i dlatego nikt nie zwraca na nią uwagi.

Dexter przełknął ślinę. Nie miał przekonania do tego pomysłu. Szkoły, o których czytał w książkach, były okropnymi, przeokropnymi miejscami, do których nikt nie chciałby trafić. To były mroczne, obskurne więzienia, gdzie człowiek za karę musiał jeść lunch jak pies, z rękami związanymi z tyłu, gdzie w piwnicach czaił się potworny wąż, a szkaradna dyrektorka chwytała uczennice za warkocze i ciskała nimi w powietrze.

Czytelnikom mniej oczytanym ode mnie podpowiem, że zapewne masz na myśli Szkołę Powszechną im. Prufrocka z Seriiniefortunnychzdarzeń, Hogwart z cyklu o Harrym Potterze oraz szkołę im. Doktora Dusimalca z Matyldy. Wszystkie te książki zostały napisane przez porządnych autorów, którzy niestety nie mogli przyjąć zlecenia na napisanie mojej biografii.

– No, nie wiem – powiedział pan Procter. – Jakoś… nie wydaje mi się to właściwe. W każdym razie jeszcze nie teraz.

Pani Procter zmrużyła oczy i wbiła wzrok w swojego męża.

– Graham… A może ty nie chcesz posłać go do szkoły z jakichś innych powodów, co?

– Absolutnie nie! – odparł pan Procter z oburzeniem, które maluje się zwykle na twarzach ludzi oskarżonych o kradzież klejnotów koronnych albo nasikanie do kuchennego zlewu.

Dexter zgarnął ze swojego biurka stertę papierów i szybciutko zbiegł po schodach.

Czy ty zawsze musisz sięgać po taki kloaczny humor?

– Nie chciałbym ci przeszkadzać, tato –powiedział – ale skończyłem już ten raport, o który mnie poprosiłeś. Ten na temat optymalizacji agregacji informacji w systemach zarządzania bazami danych. Daj znać, kiedy mnie weźmiesz na obiecany lunch w Pysznej Pizzy Pepe Piccolina.

To straszna dziecinada. A zauważ, że mówi ci to dziecko.

Gdyby wzrok mógł zabijać, spojrzenie rzucone przez panią Procter mężowi rozbryzgnęłoby go na kuchennej ścianie, rujnując fugi ich nowiutkiej włoskiej glazury.

– Czy mam rozumieć, że przekupujesz swoje dwuletnie dziecko, aby wykonywało za ciebie twoją pracę?

– Nie… – odpowiedział wyjątkowo nieprzekonująco pan Procter.

– I właśnie dlatego nie chciałeś go posłać do szkoły?

Pan Procter bardzo wolno skinął głową, zastanawiając się, ile nocy będzie musiał przespać za karę na tylnym siedzeniu swojego samochodu.

Z wyrazu twarzy Dextera jego babcia wywnioskowała, że coś go martwi. Było to tak oczywiste, jakby wypisał to sobie na czole jaskrawym flamastrem. Ale babcia doskonale wiedziała, co powiedzieć.

– Szkoły to wspaniałe miejsca, całkowicie oddane kształceniu. Każdą sekundę, każdą minutę, każdą godzinę poświęca się tam na naukę, naukę i jeszcze więcej nauki. Myślę, że ci się tam spodoba, urwisie.

Dexter zbarszczył brwi. Może naprawdę polubiłby szkołę…

Zmarszczył brwi!

Daj spokój, ośmieszasz się. A przy okazji i mnie.

Szkoła Elmwood była milutką placówką, w której nikogo

nie karano, stadka szczęśliwych uczniów grały na boisku w klasy, a na stanowisku dyrektorki pracowała milutka pani Saeed. I nawet nie było żadnego węża w piwnicy.

Elmwood miała jednak drobny problem. Nigdy dotąd nie uczęszczał do niej ktoś tak arcymegazdolny. Prawdę

mówiąc, żadna szkoła nie miała dotąd ucznia tak niezwykłego jak Dexter. W Elmwood zdarzały się oczywiście

zdolne dzieci, ale mówimy tu o zdolnościach na poziomie „jako pięciolatka przerobiła program matematyki

drugiej klasy” czy „jako sześciolatek umiał poprawnie

zapisać słowo warzywa ”, a nie „jako dwulatek napisał liczącą 400 stron powieść rozgrywającą się w szesnastowiecznym Wiedniu”.

Dexter poszedł do szkoły w wieku dwóch lat, trzech miesięcy i czterech dni, stając się najmłodszym uczniem w całym brytyjskim systemie edukacji. Najmłodszym w historii. A ponieważ w Wielkiej Brytanii do klasy

a D am K ay kiedyś był lekarzem, a teraz jest pisarzem, co na pewno cieszy wszystkich, którzy lubią jego książki*, oraz pacjentów na całym świecie.

* Sprzedał ich w sumie ponad pięć milionów. Ciąg dalszy

H e N ry pa K er kiedyś był małym chłopcem, który rysował głupie bazgroły na marginesach książek, a teraz jest dorosłym facetem, który rysuje głupie bazgroły w dowolnym miejscu książek.

„spoDNIOROZPRUWAJĄCO

ŚMIESZNA”

MAZ EVANS

autorka serii Kto wypuścił bogów?

„Przezabawna, obrzydliwa, ale głównie przezabawna! ”

DANNY WALLACE

autor książki The Day the Screens Went Blank

„To jest to, co przepisał lekarz: śmiech, całe tony śmiechu!”

Jen Carney

autorka serii

The Accidental Diary of B.U.G.

„POKOCHAŁAM Dextera!

To niezwykle zabawna i pouczająca książka!”

LOUIE STOWELL

autorka serii Loki

„Wspaniała! Pełna śmiechu i życzliwości”

Frank cottrell-boyce

nagradzany autor książek dla dzieci cena 49,99 zł w tym 5% VAT

„Uwielbiam tę książkę! Dowcipna i z pomysłem”oryginalnym

Francesca Simon

autorka serii Koszmarny Karolek

„Przygotujcie się na solidną dawkę śmiechu. Taką do łez i bólu brzucha!”

David Solomons

autor książki Mój brat jest superbohaterem

insignis.pl | @insignis_media

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.