SYLWIA LIPKA
Copyright © Sylwia Lipka, 2021 Redakcja Anna Hadała-Żołnik Korekta Pracownia 12a Zdjęcie autorki na okładce Copyright © MyMusic Ilustracja na okładce Mosla Illustraton | Instagram: @_mosla_
Napis na okładce i opracowanie graficzne, projekt wnętrza książki i skład Aleksandra Pieńkosz | Instagram: @ale.pienkosz Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2021 Wszelkie prawa zastrzeżone ISBN 978-83-66873-10-0
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 12 636 01 90, biuro@insignis.pl, insignis.pl Facebook: @Wydawnictwo.Insignis Twitter, Instagram: @insignis_media Druk i oprawa Drukarnia Pozkal, pozkal.eu Wyłączna dystrybucja Dressler Dublin sp. z o.o. dystrybucja@dressler.com.pl, dressler.com.pl
Tę książkę dedykuję każdemu, kto choć raz usłyszał, że jego marzenia są nierealne, za duże, nieosiągalne… Chcę, żebyście wiedzieli, że ja w Was wierzę i wiem, że jeśli włożycie w swoje marzenia całe swoje serce, to będziecie w stanie spełnić każde z nich – tak jak robi to Mery Majka.
TĘP̦
czyli pierwszy dzień mojego nowego życia
Było gorąco i śpiewały ptaki. Aż nie chciało mi się wierzyć, że jeszcze wczoraj gęsta mgła spowijała cały świat. Dziś rano wstawałam na pociąg, gdy pierwsze promienie brzasku wpadły przez okno i nagle wszystko w pokoju zatonęło w różu, a ja pomyślałam, że to znak. Że wszystko będzie dobrze. Stojąc tu z zamkniętymi oczami, czułam na twarzy ciepło słońca i słuchałam ptasiego świergotu. Na niczym innym nie mogłam się skupić. Myślałam w kółko o tym samym – jest tak przyjemnie, że przecież nie może wydarzyć się nic złego, prawda? Że taki dzień jak ten idealnie nadaje się na pierwszy dzień mojego nowego życia, bo jeśli mam je zacząć, to właśnie teraz. Właśnie dzisiaj. – …właśnie dzisiaj – odezwał się ponuro czyjś głos. Prawie podskoczyłam. Podniosłam głowę i spojrzałam na Oskara, który stał obok i dłubał czubkiem trampka w ziemi. – Co mówiłeś? – zapytałam. – Panna zamyślona, co? – mruknął. – Gadam i gadam od dobrych dwudziestu minut, a ty i tak mnie nie słuchasz.
7
Mówiłem – wyprostował się i założył ręce na piersi, przez co wyglądał teraz jak faraon, wiecie, taki jeszcze żyjący, a nie zmumifikowany, i pewnie dlatego od razu przyciągnął wzrok wszystkich stojących wokół nas dziewczyn i kilku chłopców – że prędzej rozpuścimy się na tym słońcu, niż odważysz się wejść do środka. – Skinął głową w stronę budynku, przed którym staliśmy. – I że szkoda, że ten upał dopadł nas właśnie dzisiaj. – Serio? Na te dwa zdania potrzebowałeś aż dwudziestu minut? – rzuciła kąśliwie Tosia, po czym palcem zsunęła przeciwsłoneczne okulary na czubek nosa i spojrzała na mnie. – Nie przejmuj się nim. Marudzi tak od wczoraj. Ale – podniosła palec wskazujący, bo Oskar już otworzył usta, by coś dodać – ma rację. Co prawda widzę tu sporo potencjalnie interesujących przystojniaków… O, na przykład ten na schodach. Nie, ten po lewej – dodała, gdy Oskar spojrzał w tamtą stronę i lekko się skrzywił. – Ale – ciągnęła Tośka ze spokojem – stoimy tu zdecydowanie za długo. Od czekania tutaj nie przybędzie ci informacji. Nie chcesz tam wejść, OK, rozumiem. Wystarczy, że sprawdzimy na stronie wyniki rekrutacji, i będzie po krzyku. Oskar bez słowa wyjął z kieszeni komórkę i zaczął szukać w sieci szkoły filmowej – tej samej, przed którą właśnie staliśmy. Popatrzyłam na niego i na Tośkę. Co ja bym bez nich zrobiła? Dwoje moich najlepszych przyjaciół. – Mam – powiedział Oskar. – Chcesz, żeby ci przeczy… – Nie! – zawołałam trochę za głośno, bo kilka osób, w tym potencjalnie interesujący przystojniak ze schodów, spojrzało w naszą stronę. – Nie – powtórzyłam już ciszej, uśmiechając się nerwowo. – Chcę tam wejść – wskazałam palcem drzwi budynku – i sama zobaczyć własne nazwisko na wydruku. To dla mnie
8
naprawdę ważne. Czekałam na ten moment tak długo, że chyba możecie mi dać jeszcze pięć minut, co? Oskar i Tosia pokiwali głowami. Wiedzieli, co czuję. W końcu spędzili ze mną ostatnie trzynaście lat. „No dobra”, powiedziałam do siebie w duchu. „Oddychaj głęboko i nie panikuj. To tylko wyniki rekrutacji do szkoły filmowej, zaraz po prostu dowiesz się, czy twoje życie zamieni się w jedno wielkie rozczarowanie, czy też zostaniesz najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem. Drobnostka”. Ale to przecież wcale nie drobnostka. Każdy ma jakieś marzenia. Wy też na pewno je macie. Małe czy duże – to akurat bez znaczenia, bo każde liczy się tak samo, bo każde jest dla was ważne, prawda? No właśnie nie. Pewne marzenia przychodzą i odchodzą, zostawiamy je bez większego żalu, bo wyrastamy z nich jak z ubrań, a inne rosną razem z nami i nigdzie się nie ruszają. Przez ostatnich trzynaście lat każdą wolną chwilę poświęcałam na naukę śpiewu, tańca, ruchu scenicznego, baletu i gry aktorskiej. Kiedy inni wychodzili ze szkoły i rzucali plecaki w kąt, a potem spotykali się ze znajomymi, oglądali filmy i randkowali, ja chodziłam na zajęcia i ćwiczyłam, bezustannie ćwiczyłam, myśląc, że tylko dzięki temu dostanę się właśnie tutaj, do tej szkoły. A teraz stałam przed jej wejściem, od spełnienia mojego największego marzenia dzieliło mnie zaledwie kilka kroków, a mi nagle zabrakło odwagi, żeby je pokonać. – Majka? Mery? – odezwali się jednocześnie Oskar i Tosia. – Chyba wywiesili listę studentów. Popatrzyłam na budynek szkoły. Szklane drzwi się otworzyły i tłum stojący wokół nas popłynął w ich kierunku jak woda w wannie, gdy wyjmie się korek. Ktoś mnie potrącił. Wysoki chłopak z blond grzywką opadającą na oczy uśmiechnął się przepraszająco i ruszył do szkoły, a Tośka szturchnęła Oskara w bok.
9
– Spójrz na niego – jęknęła z zachwytem. – Może powinnam była iść do filmówki? – No, ja też – odparł Oskar, odprowadzając wzrokiem tamtego chłopaka aż do schodów. – Mery, idziesz? – No, Majka, czas się ruszyć – dodała Tosia. – Jak chcesz, mogę tam iść i sprawdzić za ciebie. Zawsze tak było: Tosia mówiła do mnie „Majka”, Oskar „Mery” (tak, właśnie tak – przez „e”), a reszta świata po prostu „Marysia”. Właśnie, bo jeszcze wam nie powiedziałam: należę do grona wybrańców o nietypowych nazwiskach. Nauczyciele w szkole zawsze mieli z tym problem – patrzyli w rubryczki dziennika i najpierw przez długą chwilę zastanawiali się, czy „Majka” to imię, czy nazwisko, a dopiero później mnie wywoływali. Podejrzewam, że niektórzy z nich do dziś nie są pewni. „Maria Majka” – nieźle, co? Moim zdaniem będzie całkiem dobrze wyglądało na liście osób przyjętych do filmówki. Ale jeśli nie znajdę tam swojego nazwiska? Jeśli wejdę do środka, podejdę do tablicy, na której wiszą wielkie zadrukowane arkusze papieru, i być może będą tam różne Marie i pewnie nawet z kilka Majek, ale nie będzie żadnej Marii Majki, mnie? – Stara, dajesz – rzuciła Tosia. – To tylko kilka kroków, nic strasznego. – Idziemy z tobą – dodał Oskar. I tak właśnie, mając po bokach dwoje najlepszych przyjaciół, ruszyłam w stronę mojego nowego życia. Serce waliło mi jak oszalałe, pociły mi się dłonie i musiałam pamiętać o tym, żeby oddychać. Myślicie, że niepotrzebnie panikuję? Przesadzam? Zaraz opowiem wam, jak wyglądało moich trzynaście ostatnich lat, to same zrozumiecie.
AŁ ER Y,
w órym wreszcie dostaę swó pokó nabieram rozpędu w pełnianiu marzenia
– Maaaamoooooooo! – Ej, wyłaź z tej łazienki! Co ty tam tak długo robisz?! A nie, zmieniłem zdanie: nie chcę wiedzieć. – Sam się wal. – Chłopcy, natychmiast przestańcie! – Olka, kto ci pozwolił wziąć moje ciuchy?! Witajcie w moim domu. Tak się przedstawiał każdy poranek w naszej rodzinie, przynajmniej od kiedy pamiętam. W ciągu pierwszych pięciu lat mojego życia brałam w tym udział, bo raczej trudno nie brać udziału w spektaklu Klasyczny poranek w domu Majków, kiedy najpierw mieszka się w pokoju z rodzicami, a potem z dwoma starszymi braćmi, podczas gdy za ścianą ma się trzy starsze siostry. Tak, dobrze policzyłyście, mam pięcioro rodzeństwa. Tak, wiem, nieczęsto się to zdarza, i było nawet tak, że koleżanki jęczały z zachwytu, słysząc, że mam starsze rodzeństwo. „Ale ci fajnie – mówiły. – Też chciałabym mieć starszych braci albo siostry”. Taaa, jasne. Żebyście mnie
11
dobrze zrozumiały: mam pięcioro rodzeństwa, jestem najmłodsza, różnica wieku między mną a najmłodszymi braćmi wynosi pięć lat, a nasz dom nie jest gigantyczny i ma zaledwie cztery pokoje: dwa na górze i dwa na dole, z czego jeden jest salonem i stanowi naszą wspólną przestrzeń. Kiedy się urodziłam, spałam u rodziców – malutkie łóżeczko ze szczebelkami akurat zmieściło się między ich łóżkiem a oknem, ale najwyraźniej po czterech latach mieli dość nadeptywania na zabawki rozrzucone po ich sypialni, więc uznali, że czas, bym przeniosła się gdzie indziej. Mama chciała, żebym zamieszkała w pokoju z Moniką, Anką i Olą, tyle że u nich pod jedną ścianą stało już piętrowe łóżko, pod drugą jednoosobowa sofa, a trzecia ściana była zawalona regałami i szafkami. Pośrodku zostało akurat tyle miejsca, żeby zrobić pajacyka, ale bez zbytniego wymachiwania rękami, bo groziło to wybiciem komuś oka albo naruszeniem misternej konstrukcji z sukienek, bluzek i spódnic zwisających z wieszaków zaczepionych o drzwi, szafki, regał oraz łóżko piętrowe. Kiedy mama doszła do wniosku, że jednak nie wciśnie tam nawet pół mojego łóżeczka, a co dopiero wszystkich moich zabawek, skierowała się od razu do chłopaków. Szymon i Mateusz mieli wtedy po dziesięć lat, bo są bliźniakami, i mieli pecha, bo akurat byli w szkole, więc nie mogli zaprotestować. Kiedy wrócili po lekcjach, na drzwiach swojego pokoju zobaczyli wielki różowy napis wykonany świecówką: MASIA. Miałam wtedy cztery lata i napisanie MARYSIA jeszcze mnie przerastało. Nie bardzo pamiętam tamten czas, ale ponoć chłopcy bardzo starali się przekonać mamę, żeby zmieniła zdanie. Podjęli się nawet strajku głodowego, jednak skończyło się na tym, że tylko raz odmówili kolacji, a potem w nocy zakradli się do kuchni i zjedli wszystko, co było w lodówce. Teraz rozumiecie? Rodzeństwo
12
bywa fajne, to prawda, ale życie najmłodszej z całej szóstki nie jest usłane różami. Najbardziej lubiłam siedzieć w pokoju, kiedy moi bracia byli w szkole – mogłam sobie wtedy wyobrażać, że cały należy wyłącznie do mnie. (Uwaga, wyjaśnienie dla jedynaczek: kiedy masz brata lub siostrę, nic nie należy wyłącznie do ciebie, kiedy masz dwóch braci i trzy siostry, a sama jesteś najmłodsza, wówczas musisz się naprawdę bardzo, ale to bardzo skupić, żeby w ogóle móc sobie wyobrazić, że cokolwiek w domu należy wyłącznie do ciebie). Oczywiście, kiedy już mieszkałam z Szymkiem i Mateuszem, chodziłam do przedszkola, więc czasu tylko dla siebie miałam niewiele. Zostawały mi głównie popołudnia, a te spędzałam, włócząc się po całym domu. Dzięki temu jakieś pół roku później odkryłam strych. Wchodziło się na niego po przeraźliwie trzeszczących schodach i lepiej było iść tuż przy ścianie, bo tam trzeszczały najmniej i szansa na to, że mama zaraz zawoła: „Marysia, zejdź natychmiast na dół, zanim spadniesz!”, była znacznie mniejsza. Na samym początku trochę się bałam – wiecie, półmrok, pajęczyny i tumany kurzu wirujące w świetlistych promieniach, które w słoneczne dni wpadały do środka przez drewniane okiennice. Jednak stopniowo, krok po kroku, oswajałam sobie to dzikie miejsce, bo szybko odkryłam, że ma ono dwa ogromne plusy: po pierwsze nikt inny nie wchodził na górę, po drugie stały tam skrzynie pełne starych ubrań babci i jej sióstr. Zresztą były tam nie tylko kufry z ciuchami; strych w naszym domu pełnił funkcję rupieciarni. Rodzice chowali tam przeróżne rzeczy, które przestawały im być potrzebne albo nie mieściły się w pokojach, albo po prostu nie mieli serca ich wyrzucić. Część z nich należała do babci i dziadka,
13
czyli rodziców mojego taty, bo to od nich dostaliśmy ten dom, a właściwie to się z nimi zamieniliśmy – dziadkowie przenieśli się do mieszkania, w którym kiedyś mieszkali rodzice z ( jeszcze wtedy) dwójką dzieci. Cóż, przyznaję, było to doskonałe posunięcie, bo o ile naprawdę kocham wszystkich moich braci i wszystkie siostry, to gdybyśmy w ósemkę mieszkali w dwupokojowym mieszkaniu, z pewnością skończyłoby się to krwawą jatką. Na szczęście do takiej nie doszło, chociaż jeszcze jako czterolatka dzieląca pokój ze starszymi braćmi wcale nie mogłam tego założyć. Chyba podczas trzeciej albo czwartej wizyty na strychu po raz pierwszy pomyślałam sobie, że właściwie mogłabym tu zamieszkać. Było tam wszystko, czego potrzebowałam! Ogromne stare lustro oparte o ścianę, stolik i trzy krzesła – co prawda trochę się chwiały, bo przez lata opierał się o nie ciężki kredens i przez to się wypaczyły, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało – i piękna lampa z nieco uszkodzonym abażurem z frędzelkami. Pod stertą zasłon znalazłam nawet fotel na trzech nóżkach – z czwartej został jedynie kikucik. Oczywiście, było tam trochę bałaganu. No dobrze, wcale nie trochę: szczerze mówiąc, wyglądało to, jakby nad naszym miasteczkiem przeszedł huragan i zrzucił akurat w tym miejscu większość porwanych rupieci. Na szczęście tak się składa, że Bałaganiara to moje drugie imię i żaden bajzel nie jest mi obcy. Poważnie, jestem świetna w tej dziedzinie, nikt tak perfekcyjnie jak ja nie umie zaburzać porządku w mieszkaniu. Jako dziesięciolatka założyłam się z moimi szesnastoletnimi wówczas braćmi o to, kto uzbiera więcej krytycznych uwag od mamy, a musicie wiedzieć, że przy sześciorgu dzieci mama bardzo obniżyła swoje wymagania. Prowadziłam zapiski, które wyglądały mniej więcej tak:
14
2 marca, godz. 7.15: Jezu, co za śmietnik! Natychmiast to posprzątaj! Sprawdzę za dziesięć minut – ma być czysto!
2 marca, godz. 21.29: Znowu bałagan! Zaraz, czy ty w ogóle sprzątałaś? Tak? I znowu masz taki syf?
3 marca, godz. 7.15: Marysia, wstawaj do… Nie, nie mogę na to patrzeć. Stajnie Augiasza przy twoim pokoju musiały wyglądać jak wzór porządku… 4 marca, godz. 7.15: (zza drzwi) Marysia, ja tam nie wchodzę. Wstawaj i zrób coś z tym chlewem!
Rzecz jasna wygrałam z braćmi, choć podejrzewam, że mama trochę przesadzała z karceniem mnie za bałagan. W końcu która mama nie przesadza, prawda? Ale to już było znacznie później – gdy miałam własny pokój. Jakim cudem w tak małym domu jak nasz udało mi się wywalczyć swoje miejsce? Tak, dobrze się domyślacie. Zaczęłam od przemycenia na strych miski z wodą i płynem do naczyń. Przez pierwszy tydzień mozolnie myłam stolik i krzesła, trochę mi zeszło, zanim zeskrobałam wszystkie warstwy kurzu, ale widzicie, mam jeszcze jedną ważną cechę prócz skłonności do bałaganu: nigdy się nie poddaję. Uparcie szorowałam skrzynie pełne babcinych sukienek i nogę lampy stojącej, bo do abażuru nie mogłam dosięgnąć, lustro doczyściłam tylko do wysokości mojej głowy, ale to zawsze coś, a na samym końcu umyłam podłogę. Rozlałam przy okazji wodę i bałam się panicznie, że zacznie przeciekać i rodzice od razu się zorientują, ale dom po dziadkach był bardzo solidny i nie zdradził moich planów – tych, które wiązały się z moimi piątymi urodzinami. No dobrze, mówiłam wam już o minusach bycia najmłodszym dzieckiem w rodzinie, to teraz
15
przyszła pora na plusy. Jak to bywa w rodzinach wielodzietnych mieszkających w małych miasteczkach, nigdy nam się nie przelewało. Moje koleżanki z podstawówki jeździły z rodzicami latem na zagraniczne wycieczki, a my nad jezioro, one dostawały sukienki prosto ze sklepu, ja nosiłam te po siostrach, one za kieszonkowe kupowały sobie misie i lalki, a mi starczało jedynie na lody. Nigdy jednak przez to nie czułam się od nich gorsza – pewnie dlatego, że ja miałam coś, czego one nie miały, ale o tym powiem wam później. Otóż z związku z tym, że nigdy nam się nie przelewało, rodzice raczej nie tracili głowy, gdy kupowali nam prezenty na urodziny czy na Gwiazdkę. Moje rodzeństwo było ode mnie starsze i zadowalało się książkami, grami czy wybranymi przez siebie ciuchami, ale przy mnie rodzicom włączał się tryb: „Moje ty maleństwo, nikt nie chce się z tobą bawić? To co byś chciała dostać na urodziny?”. Sprostuję: wtedy jeszcze im się włączał, przeszło im dopiero w okolicy moich dziesiątych urodzin. Siedziałam jak na szpilkach, czekając na dzień, w którym mama zapyta, co mi się marzy, i wreszcie się doczekałam. Pewnego wieczoru, tuż po kolacji, kiedy moje rodzeństwo poszło już do siebie, tata usiadł ze mną przy stole i powiedział: – Oho, chyba ktoś tu niebawem ma urodziny. – Bo zupełnie nie wiemy, jaki prezent kupić temu komuś – dodała mama. – Może coś nam doradzisz? Odczekałam kilka sekund, marszcząc w zadumie czoło, a potem uśmiechnęłam się szeroko. – Wystarczy mi żarówka do lampy – powiedziałam. Mama zamrugała niepewnie. – Żarówka? – Tak, żarówka. Do mojego nowego pokoju. Bo ta stara nie świeci.
16
– Jaka stara nie… – zaczął tata, ale coś go tknęło. – Do twojego nowego pokoju? – powtórzył z niedowierzaniem. – Chodźcie, pokażę wam – powiedziałam i zeskoczyłam z krzesła, a potem zaprowadziłam ich na górę. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że… – Mama nie dokończyła, bo w tej samej chwili zapaliłam górną lampę na strychu i ciemne pomieszczenie zalało blade światło. Rodzice bez słowa patrzyli na umytą podłogę, wyszorowane do połowy lustro i chyboczące się krzesło, na którym usiadłam, czekając na to, co powiedzą. Ale nic nie powiedzieli – dosłownie ich zatkało. – Czy ty to sama… – wykrztusiła wreszcie mama. Pokiwałam energicznie głową. – Ale tu jest… – Tata zawiesił się na dłuższą chwilę, szukając odpowiedniego słowa. – Ciemno – dodał w końcu. – Dlatego potrzebuję żarówki. – Pokazałam im lampę, którą postawiłam w rogu, pod oknem, tam, gdzie miało być moje łóżko. – Strasznie mi się tu podoba. Zobaczcie sami. Zaczęłam się kręcić jak fryga po całym strychu, pokazywać rodzicom kufry, przymierzać stare sukienki po babci i tańczyć w nich przed lustrem, podczas gdy oni siedzieli na krzesłach i wodzili wzrokiem po ścianach i suficie. Wymieniali półgłosem uwagi na temat okiennic i uszczelnienia okien, liczyli, ile będą musieli wydać na remont strychu, i kiedy już mieli powiedzieć mi, że niestety nic z tego nie będzie, podbiegłam do nich, padłam na kolana i złożyłam ręce jak do modlitwy. – Tak bardzo chciałabym mieć swój pokój! Proszę! Proszę! Proszę! Zawsze byłam dobrą aktorką, zwłaszcza wtedy, gdy mi na czymś bardzo zależało.
17
– Ale… nie będziesz się tu bała mieszkać sama? – zapytał tata. – Przecież zawsze dzieliłaś pokój z kimś: najpierw z nami, teraz z braćmi. Pokręciłam przecząco głową. – A co ze sprzątaniem? – Mama rozejrzała się po strychu. – To znaczy widzę, że już sporo tu posprzątałaś, ale będziesz musiała utrzymywać tu porządek. Idealny – dodała znacząco. – Będziesz? Pokiwałam głową z taką samą energią. – Obiecujesz? Znów pokiwałam. Wolałam się nie odzywać, bo wiecie, zawsze byłam dobrą aktorką, ale nie aż tak. Tata poszedł na dół po miarkę i kartkę, żeby zrobić wstępny plan remontu, a ja przekonywałam mamę, że wystarczą mi te rzeczy, które już się tu znajdują – w kufrach zamierzałam trzymać swoje ubrania i zabawki, w kredensie książki, bloki rysunkowe i kredki, a rysować i urządzać herbatki dla lalek przy stoliku na trzech chybotliwych krzesłach. – Będziesz miała tu mnóstwo miejsca do tańczenia – powiedziała mama, stając przed wielkim lustrem i poprawiając sobie włosy, bo grzywka bez przerwy opadała jej na oczy. „I do śpiewania”, przemknęło mi przez myśl, a moje serce mocniej zabiło, bo dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, że tutaj, na samej górze, mogę sobie śpiewać od rana do nocy i wreszcie nikomu nie będę przeszkadzać. Do tej pory gdy tylko zaczynałam sobie podśpiewywać, chłopaki kazały mi iść do dziewczyn, a dziewczyny wyrzucały mnie z pokoju, bo chciały się właśnie uczyć do sprawdzianu. Kuchnia też niezbyt się nadawała, bo była połączona z salonem, w którym zagłuszałam mamie telewizor, a w sypialni rodziców mogłam śpiewać tylko wtedy, kiedy tata nie drzemał, a umówmy się – drzemał zawsze, gdy akurat nachodziła
18
mnie chętka na śpiew. A ja uwielbiałam śpiewać, bez względu na to, czy komuś się to podobało, czy nie. Przez kolejny miesiąc na strychu trwał remont. Tata stukał i pukał, mama malowała, a bracia i siostry znosili do piwnicy niepotrzebne graty. Myślałam, że będą się burzyć, ale oni byli przeszczęśliwi, że pozbywają się problemu, czyli mnie. Szymek i Mateusz bardzo chcieli odzyskać swój pokój, a Ola i Anka panicznie się bały, że gdy po wyjeździe Moniki, która za rok miała wyjechać do Warszawy na studia, zwolni się u nich miejsce, mama przerzuci mnie do nich. Na szczęście żadne z nich nie chciało zamieszkać na strychu. Jako jedyna miałam tam zakaz wstępu na czas remontu – to była część prezentu, bo chociaż idea jego powstania była moja, to jednak miał stanowić niespodziankę. Aż wreszcie nadszedł dzień moich urodzin. Weszłam na górę po trzeszczących schodach i stanęłam przed zamkniętymi drzwiami mojego nowego pokoju. Na klamce zawiązana była ogromna różowa kokarda. – Wszystkiego najlepszego, Marysiu – szepnęła mama, a tata położył dłoń na klamce. – Gotowa? – zapytał i gdy pospiesznie pokiwałam głową, otworzył drzwi. Aż mi dech zaparło z wrażenia. Na białych ścianach wisiało mnóstwo zdjęć i obrazków w kolorowych ramkach, drewniana podłoga błyszczała w promieniach słońca, w oknach wisiały różowe rolety, teraz podciągnięte, dywanik w tym samym kolorze leżał na podłodze przed łóżkiem, które przykrywała śliczna kapa z bladoróżowymi frędzelkami. Obok łóżka stała pomalowana w kwiatki skrzynia – stolik nocny, a wszystkie kufry z ubraniami i zabawkami znalazły się w rządku pod jednym oknem. Pod drugim stał stolik z koronkowym obrusem, a na nim tort
19
ze świeczkami. Z wiszącego na ścianie dokładnie naprzeciwko łóżka lustra zwisał łańcuch z kolorowych literek układających się w napis: URODZINY MARYSI. I to wszystko było moje, tylko moje! Minutę później znów zatrzeszczały schody i do środka wpadło moje rodzeństwo, śpiewając „Sto lat”, a potem wszyscy zachwycaliśmy się nowym pokojem, ja próbowałam zdmuchnąć świeczki, ale płomyki uparcie nie dawały się zgasić i Szymek musiał mi pomóc, jedliśmy tort i naprawdę świetnie się bawiłam. Wieczorem zajrzała do mnie mama, upewnić się, czy umyłam zęby i czy jestem już w łóżku, ale tak naprawdę chciała wiedzieć, czy nie boję się spać sama. Leżałam przykryta po samą szyję, bo tata jeszcze nie zdążył uszczelnić okien i w nocy robiło się trochę chłodno. Na łóżko padało światło z lampki, bo rodzice nie zapomnieli też o nowej żarówce, i jak przymykałam oczy, miałam wrażenie, że wygrzewam się w blasku zachodzącego słońca. – Szczęśliwa? – zapytała mama, siadając obok mnie. Uśmiechnęłam się tylko, bo byłam już tak śpiąca, że nie miałam siły odpowiadać. – Spełniło się twoje marzenie, córuś. Teraz masz cały rok, żeby wymyślić kolejne – dodała szeptem i zgasiła lampkę. A ja, zanim zasnęłam, zdążyłam jeszcze pomyśleć, że wcale nie muszę czekać cały rok. Bo widzicie, posiadanie własnego pokoju nie było właściwie marzeniem, ja po prostu potrzebowałam tego miejsca, żeby spełnić prawdziwe marzenie, a jak już wam mówiłam, jestem dość uparta i nie poddaję się tak łatwo.
AŁ RUG, czyli wszystko zaczyna się psuć
– Dostałem się! Radosny okrzyk odbił się od sufitu i pewnie nawet zadrżały szyby w oknach, ale tego już nie usłyszałyśmy, bo Oskar, wołając, podskoczył, wykonał obrót w powietrzu i opadł na podłogę. W trampkach, dodajmy, na moją drewnianą podłogę, na strychu… Wiecie, Oskar jest wysoki, waży więcej niż ja i niezbyt często odstawia balety w moim pokoju, więc sekundę później złowieszczo zatrzeszczały schody i do środka wpadła mama. – Jezus Maria! Lustro spadło?! Nic wam nie się stało? Zanim zdążyliśmy zareagować, że po pierwsze nie, lustro nie spadło, a po drugie nie, nic nam nie jest, mama omiotła spojrzeniem cały pokój. Lustro było na swoim miejscu, kredens również, a kufry wciąż grzecznie stały pod ścianą. No i to tyle, jeśli chodzi o porządek, bo chyba wam już mówiłam, że na drugie mi Bałaganiara, co? – Marysia! Mogłabyś przynajmniej posprzątać ten syf, kiedy przychodzą do ciebie goście!
21
Zapamiętałam, by zapisać to później w moim zeszycie krytycznych uwag mamy. Co prawda już od dawna wybiłam się na prowadzenie i moi bracia musieliby się bardzo postarać, żeby mnie wyprzedzić, ale cóż, po prostu lubię być najlepsza w tym, co robię. A bałagan akurat robię wyśmienicie. – Pani Ewelino, przepraszam, to ja – powiedział wcale nie skruszony Oskar. – To z radości! Bo dostałem się do szkoły baletowej! – wykrzyknął i znów zrobił piruet w powietrzu, a kiedy opadł na podłogę, znów wszystko się zatrzęsło. Mama najpierw rzuciła szybkie spojrzenie na kredens, a gdy ten jednak nawet nie drgnął (ach, uwielbiam te stare meble moich dziadków), cała rozjaśniła się w uśmiechu. Zawsze lubiła Oskara, lubiła go bardziej niż Tosię, bo Tosia miała wtedy fatalne podejście do dorosłych. No, nie tylko wtedy, bo ma je chyba do dziś. Najprościej wyjaśnić to na konkretnym przykładzie: kiedy Tośka i Oskar nie chcą zrobić czegoś, czego oczekuje od nich ktoś dorosły, Oskar zachowuje się jak polująca z gracją tygrysica – najpierw obserwuje ofiarę z ukrycia, potem stopniowo okrąża ją na miękkich łapach, nie spuszczając z niej oka, i kiedy ta nie zdaje sobie w ogóle sprawy z jego zamiarów, znienacka atakuje. Dodajmy, że ofiara nawet nie zauważa, gdy ginie. Tosia z kolei przypomina wielkiego lwa, który wszystkich ma gdzieś i nie chce mu się robić podchodów – po prostu siada na środku ścieżki i patrzy na ofiarę ponurym wzrokiem i gdy ta, skołowana, czując na sobie ciężar rychłej śmierci, podejdzie zbyt blisko, Tosia bezceremonialnie wali ją łapą zakończoną ostrymi pazurami. Jak same widzicie, moi najlepsi przyjaciele mają dwa zupełnie różne podejścia. Dlatego kiedy nauczycielka z matmy, która zadaje nam do domu tyle, że musi nas bardzo, ale to bardzo nienawidzić, a potem z ledwo ukrywaną satysfakcją stawia
22
pały za brak zadania, wywołuje Oskara, ten zaczyna opowiadać, jak to ślęczał poprzedniego wieczoru nad lekcjami tak długo, aż wyczerpany zasnął z głową na zeszycie. „I wtedy, proszę pani – mówi Oskar, zniżając głos niemal do szeptu – moja młodsza siostra, którą się opiekuję, bo rodzice pracują do późna, zabrała mi zeszyt i zaczęła w nim rysować. Akurat na tej stronie z zadaniami! I… i… nie chciałem przynosić takiego zeszytu, wie pani, z kwiatkami i księżniczkami, bo wszyscy by się ze mnie śmiali i…” Tu Oskar spuszcza głowę, a jego ramiona zaczynają lekko drżeć, a wtedy pani od matematyki szybko do niego podchodzi, klepie po plecach i mówi: „Nie szkodzi. Rozumiem. Zrób po prostu jeszcze raz i przynieś jutro, dobrze?”. Nauczycielka sprawdza więc zadanie komuś innemu, a Oskar zerka na mnie ukradkiem z triumfalną miną. Bo wiecie, Oskar nie ma młodszej siostry, a jego rodzice nie pracują do późna – on po prostu wie, jak należy postępować z dorosłymi i jak w praktyce wykorzystać umiejętności zdobyte na zajęciach aktorskich. Tosia też ma tę wiedzę, ale jej po prostu się nie chce, więc gdy pani od matmy każe pokazać zadanie domowe, Tosia patrzy jej prosto w oczy i bezczelnie mówi: „Nie pokażę”. Pani się zapowietrza i oblewa rumieńcem, a kiedy wreszcie znów zaczyna oddychać, wściekle syczy: „A to czemu?”, Tosia równie bezczelnie odpowiada: „Bo nie mam”. Potem pani jest wściekła na całą klasę, więc trzeba ratować sytuację i wtedy na scenę wkraczam ja, czyli porządna i grzeczna uczennica, która zawsze ma odrobione zadania domowe, nawet jeśli nikt ich nie zadał. Podnoszę paluszek i mówię, że miałam problem z jednym zadaniem (chociaż nie miałam) i że nie jestem pewna wyniku (chociaż jestem) i czy pani mogłaby sprawdzić i mi to wytłumaczyć (chociaż nie musi). Pani się uspokaja, Tośka mruga do mnie porozumiewawczo, Oskar
23
bezgłośnie chichocze, a reszta jest mi głęboko wdzięczna. Pewnie dlatego od zawsze byłam przewodniczą klasy. Ale wróćmy na strych. – Ach, to wspaniale! – cieszy się mama i obejmuje Oskara. – Jestem z ciebie taka dumna! „Halo, to kwestia, którą ja powinnam usłyszeć”, myślę sobie, ale naprawdę nie jestem zazdrosna. Ja też się cieszę, że Oskar dostał się do szkoły baletowej, chociaż jednocześnie wcale się nie cieszę, bo to oznacza, że po wakacjach już nie będziemy w jednej klasie. Widzicie, tak się składa, że Tosia, ja i Oskar poznaliśmy się jeszcze przed podstawówką. Mieliśmy po sześć lat i rodzice zapisali nas na zajęcia aktorskie, które odbywały się w domu kultury. To była bardzo fajna zabawa – uczyliśmy się tam chodzić na paluszkach cicho jak surykatki, ryczeć jak lwy i wyginać grzbiety jak koty. Pani prowadząca te zajęcia najwyraźniej miała hopla na punkcie fauny, bo wystawialiśmy same spektakle o zwierzętach. Pierwszego dnia kazała nam dobrać się w pary, a że banda nieznających się sześciolatków nie jest specjalnie skora do takich działań, sama nas podzieliła i na tej właśnie zasadzie Tosia i Oskar wylądowali razem. To była katastrofa. Nie znosili się od samego początku. Tośka naśmiewała się z ruchów Oskara, bo ten już od dwóch lat chodził na zajęcia baletowe, a on wyśmiewał się z niej, bo ona z kolei chodziła na taniec współczesny. Pamiętam, jak pani powiedziała, żebyśmy na kolejne zajęcia przynieśli swoją ulubioną muzykę. Oskar przyniósł Jezioro łabędzie, Tosia jakiś hip-hopowy kawałek, a ja przyszłam z podkładem i sama zaśpiewałam piosenkę z Gdzie jest Nemo?. Same widzicie, że już bardziej nie mogliśmy się różnić. Jako że Tosia i Oskar niespecjalnie się dogadywali, pani dokonała roszady i Oskar trafił się mi, a Tośka wylądowała z Aśką, z którą wcześniej ja byłam w parze. Też jej nie lubiła,
24
zresztą Tosia w tamtym okresie nikogo nie lubiła. W sumie nic dziwnego – była po prostu zła i coś musiała z tą złością zrobić. Zrozumiałam to znacznie później, gdy powiedziała mi, że wtedy rozwodzili się jej rodzice. Tam, na zajęciach aktorskich dla sześciolatków, po raz pierwszy się zakochałam. W Oskarze, rzecz jasna. A on zakochał się we mnie. Żadne z nas jeszcze wtedy nie wiedziało, że jest gejem. – Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy – powiedział Oskar, gdy mama wreszcie go puściła, a Tośka przewróciła oczami. Tosia też się cieszyła z osiągnięcia Oskara, wiedziała, że on uwielbia tańczyć i ma bzika na punkcie baletu, ale – tak samo jak ja – przeczuwała, że wielkimi krokami zbliża się koniec naszej przyjaźni. Bo widzicie, kiedy okazało się, że wylądowaliśmy w trójkę w jednej klasie, postanowiliśmy trzymać się razem i chociaż na początku między Tosią a Oskarem trochę zgrzytało, szybko się zaprzyjaźnili i odtąd stanowiliśmy nierozerwalną trójcę. Aż do teraz… – Wyobrażacie to sobie?! – zawołał Oskar, kiedy mama już poszła. – Szkoła baletowa, będę tańczył od rana do nocy! Aż go roznosiło z radości. Znałam inne dzieciaki, które po prostu lubiły balet albo udawały, że lubią, ze względu na rodziców, ale Oskar to kochał bardziej niż wszystko. Czasami nawet wydawało mi się, że bardziej niż nas, ale szczerze mówiąc, gdyby ktoś wtedy kazał mi wybierać między śpiewem a przyjaciółmi, to nie wiem, czy umiałabym wybrać. – Przestań się wreszcie tak szczerzyć – burknęła Tośka, siadając ostrożnie na jednym z kufrów. Jakoś nie miała zaufania do moich krzeseł po tym, jak raz spektakularnie się pod nią rozjechało. Umieraliśmy wtedy z Oskarem ze śmiechu i Tosia się na nas obraziła na cały dzień, ale na szczęście potem jej
25
przeszło. – I tak będziesz musiał zakuwać, tak samo jak my – dodała ponuro. – Chociaż zostaną ci wolne popołudnia, idealne na odrabianie zadań domowych. Oskar zamrugał niepewnie i spojrzał na mnie. Nie bardzo wiedział, o co jej chodzi. Właściwie też na początku nie rozumiałam, bo obie zareagowałyśmy tak samo na wiadomość o baletówce. No, prawie tak samo – ja pisnęłam z radości i rzuciłam się na Oskara, a ona przybiła mu piątkę i rzuciła: „Stary, wymiatasz”. A teraz Tosia siedziała z taką miną, że gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że zaraz się rozpłacze. I ta właśnie myśl podsunęła mi kolejną. – Czekaj, jak to „wolne popołudnia”? – powiedziałam do niej, ale patrząc na Oskara. – Czy to znaczy, że nie będziesz już chodził na nasze zajęcia? Kiedy to pytanie wreszcie padło, zawisło nad naszymi głowami jak smog w samym środku zimy (a musicie wiedzieć, że moje miasteczko w sezonie jesienno-zimowym zamienia się w obraz katastrofy ekologicznej) i przez chwilę nie było czym oddychać. Wstałam i otworzyłam szeroko okno. Do środka wpłynęło czyste wiosenne powietrze i przegoniło ciężką atmosferę, która zapanowała w pokoju. Oskar westchnął i opadł na łóżko. – Jeszcze nie wiem – odparł po chwili i poczułam, jak robi mi się zimno. Jak to „jeszcze nie wie”? Przecież idzie do innej szkoły, nie będziemy się widzieć ani na lekcjach, ani na przerwach, więc zostawały nam jedynie popołudniowe zajęcia w domu kultury. Jeśli i z tego zrezygnuje, to już naprawdę będzie koniec naszej przyjaźni. – Ej, laski, ja nie chcę z nich rezygnować – powiedział nagle, siadając gwałtownie. Zaczepił głową o sznur z lampkami
26
zawieszony nad łóżkiem i kolorowe kulki zatrzęsły się, a potem zaczęły o siebie miękko uderzać. – Moja mama twierdzi, że nie dam rady prosto po szkole baletowej chodzić na zajęcia z wami, że to będzie za dużo i dlatego… – A co, we wszystkim musisz się słuchać mamusi? – rzuciła kąśliwie Tosia – Jak ci powie „po co tyle przesiadujesz u Majki”, to przestaniesz się z nami w ogóle widywać? Oskar siedział na łóżku ze zwieszoną głową, Tosia chodziła nerwowo po pokoju, a ja stałam pod oknem i czułam w powietrzu zapach nadchodzącego lata. Pomyślałam sobie, że to przecież nie może się tak skończyć. Każde z nas miało własne rodziny, Tośka nawet dwie (bo po rozwodzie i jej mama, i jej tato znów się hajtnęli, tyle że z kim innym oczywiście), mnóstwo nauki w domu, poza tym Oskar miał swój balet, Tosia taniec współczesny, a ja śpiew, ale cztery razy w tygodniu spotykaliśmy się na zajęciach artystycznych w naszym domu kultury. Tak, tym samym, w którym się poznaliśmy, odgrywając zwierzątka. Pani ze słabością do fauny dawno już tam nie pracowała, teraz zajęcia prowadzili profesjonaliści: aktorzy, tancerze i ludzie z akademii muzycznej. Dyrektor domu kultury, pan Staszek, którego za jego plecami nazywaliśmy… właśnie Staszkiem, miał wielu znajomych i wiedział, jak zorganizować porządne zajęcia. Połowa dzieciaków z miasteczka marzyła o tym, żeby się na nie dostać, ale miejsc było zaledwie dwadzieścia. Żałujcie, że nie widziałyście egzaminów wstępnych – do złudzenia przypominały konkursy, w których brałam udział od małego, ale tu akurat nie chodziło o wygraną, tylko o szansę na przyszłość. Tak przynajmniej widziały to mamy tych wszystkich dzieciaków kłębiących się przed domem kultury i czekających na swoją kolej. Chłopcy ganiali się po podwórku, dziewczyny okupowały miniplac
27
zabaw, a matki gorączkowo szeptały między sobą, próbując się dowiedzieć, jak komu poszło, a potem biegały szybko do swoich pociech i powtarzały im te informacje na ucho, żeby nikt inny nie usłyszał. Wiem, bo moja mama robiła to samo. A egzamin wstępny polegał na tym, że trzeba było wyjść na scenę, zaśpiewać i zatańczyć. Łatwizna, nie? Dokładnie tak samo myślała połowa dzieciaków z naszego miasteczka, która przystąpiła do tego egzaminu. Zdanie zmienili dopiero wieczorem, kiedy na drzwiach domu kultury wywieszono listę przyjętych. Zajęcia miały trwać rok, ale pod koniec Staszek po rozmowie z nauczycielami i naszymi rodzicami zdecydował się zmienić ich formułę – i tak zostaliśmy eksperymentalną grupą, która każdego roku wspinała się coraz wyżej i wyżej na drabince umiejętności aktorsko-taneczno-wokalnych. Cztery razy w tygodniu po lekcjach uczyliśmy się śpiewać, poruszać na scenie, tańczyć i odgrywać różne role – ja i dwoje moich najlepszych przyjaciół. I teraz miało się to skończyć? – Nie, to bez sensu – stwierdził nagle Oskar, wstał z łóżka i podszedł do lustra. Skrzyżował nogi, tak że palce jednej stopy dotykały pięty tej drugiej, i podniósł ręce nad głowę, układając je w delikatny łuk. To się nazywa w balecie pozycją piątą. Wiem, bo na zajęciach mamy też elementy baletu. Oskar spojrzał na nasze odbicia w lustrze. – Powiem mamie, że jeśli nie pozwoli mi dalej chodzić do domu kultury, to zrezygnuję ze szkoły baletowej. – Obrócił się i stojąc już twarzą w naszą stronę, wykonał klasyczne révérence, czyli ukłon na zakończenie. – A co zrobisz, jeśli się nie zgodzi? Naprawdę zrezygnujesz ze szkoły? – zapytałam, chociaż znałam dobrze odpowiedź. – Nie wiem, czy nie będę musiała się przeprowadzić – rzuciła nagle Tosia i wtedy z wrażenia prawie zemdlałam, chociaż
28
może to była kwestia sukienki, która ostatnio zrobiła się na mnie trochę za ciasna. Rosłam jak szalona, ale gdy się ma trzy starsze siostry, wyrastanie z ubrań nie stanowi większego problemu – po prostu wyjmuje się z kufra te o rozmiar większe. – Bez jaj! – zawołał Oskar. – Wyjeżdżasz? Gdzie? Z kim? Dlaczego? I kto tu się z kim nie będzie widywał, co? – dodał na końcu z oburzeniem. Podeszłam do Tośki, która z powrotem usiadła na kufrze i schowała twarz w dłoniach. – Hej, co się stało? – zapytałam cicho. – Tośka? Czemu mówisz o wyprowadzce? – Iga dostała pracę w innym mieście. Słyszałam, jak rozmawiali – odpowiedziała po dłuższej chwili. Iga to druga żona taty Tosi. I wiecie, nie znoszę stereotypów, że niby jak macocha, to od razu musi mieć upiorne spojrzenie, wredny charakter, krzywy nos i gigantyczną narośl na brodzie, taką z trzema sterczącymi włoskami, ale co ja na to poradzę, że Iga właśnie taka jest? To znaczy nie ma krzywego nosa i brodawki, ale wredny charakter i upiorne spojrzenie już tak; wypisz, wymaluj macocha Tośki. Ma jeden jedyny plus, który na szczęście ratuje ją w moich oczach – a mianowicie pracuje w teatrze i czasami wpuszcza nas za kulisy. Nie tylko tam, bo kiedy wszyscy widzowie już wyjdą po spektaklu, aktorzy zmyją makijaż i opuszczą garderoby i w budynku zostaje jedynie pan Tomek, który czuwa nad oświetleniem i jako ostatni zamyka teatr, Iga pozwala nam wchodzić także na scenę. To znaczy pozwalała, bo skoro dostała pracę w innym mieście… – Czekaj, to znaczy, że oni chcą się przeprowadzić? – zapytał Oskar, siadając obok Tosi. – Ale przecież to jeszcze nie oznacza, że ty masz przeprowadzić się z nimi, nie?
29
– Nie wiem. Rozmawiają o tym z moją mamą – wymamrotała Tośka. Widzicie, u Tosi był taki układ, że dwa tygodnie mieszkała ze swoją mamą i jej drugim mężem Piotrkiem, a dwa tygodnie z tatą i Igą, co w praktyce oznaczało, że miała dwa pokoje w dwóch różnych domach, ale cała reszta, czyli szkoła, zajęcia artystyczne i my, zostawała bez zmian. Jeśli teraz będzie musiała spędzać dwa tygodnie w innym mieście, to wszystko się posypie. – Ale to jeszcze nie jest pewne, prawda? – zapytałam z nadzieją. – Skoro o tym rozmawiają, to jeszcze nie podjęli decyzji i może nic z tego nie będzie. Tosia wzruszyła ramionami. Było mi jej strasznie żal – jej, siebie i całej naszej trójki. Najgorszy możliwy scenariusz był taki, że czekała nas końcówka roku szkolnego i wspólne wakacje, a potem każde z nas pójdzie w swoją stronę. Ta myśl była przerażająca. – Niech sobie jadą, gdzie tylko chcą – odezwał się nagle Oskar. – Ale bez ciebie. Ty zostajesz tutaj. Po prostu tak im powiedz. – Tak jak ty swojej mamie, że jeśli zabroni ci dalej chodzić na zajęcia, to wypisujesz się z baletówki? – rzuciła ironicznie Tośka. – No wiem, wiem – westchnął Oskar. – Możemy gadać do usranej śmierci, a i tak nas nie słuchają. – Zerwał się z kufra i znów podszedł do lustra, ale tym razem przyjrzał się uważnie swojej twarzy. – Znowu mi coś wyskoczyło – jęknął, odgarniając włosy z czoła. – Mery, masz coś na pryszcze? Jak ja nienawidzę być nastolatkiem – ciągnął pod nosem, kiedy podeszłam do kredensu i otworzyłam jedną z szuflad. W tej po lewej stronie miałam kosmetyki, a w tej po prawej listy, zdjęcia i kartki walentynkowe, które z jakiegoś powodu trzymałam od początku podstawówki. No i mój pamiętnik. Sama nie wiem,
30
po co go jeszcze przechowuję. Powinnam była pozbyć się go już kilka lat temu, ale coś mnie tknęło i włożyłam go tutaj, na samo dno szuflady, a na początku szóstej klasy wypadł mi przy okazji porządków (tak, ja też od czasu do czasu robię porządki – nie żebym chciała, po prostu mama mnie do tego zmusza) i jakoś tak się stało, że znów zaczęłam w nim pisać. – Mery? – Oskar odwrócił się twarzą do mnie i spojrzał wyczekująco na korektor w moim ręku. – Trzymaj. Najpierw tą zieloną końcówką, potem cielistą – przypomniałam mu, bo Oskar nie bardzo pamiętał, co się z tym robi. Farciarz, pryszcze wyskakiwały mu na twarzy średnio raz na rok, a on i tak wtedy panikował, jakby to był koniec świata. – Dzięki. A ty jak tam? – zapytał, znów odwracając się do lustra. – Ja? – Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. – Pytasz o pryszcze? Oskar wywrócił oczami, a Tosia zachichotała. To dobrze, wreszcie zaczynała odzyskiwać dobry humor. – Halo, tu Ziemia – powiedział, ciężko wzdychając. – Pytam o to, co u ciebie. No wiesz, ze starymi, bo ty chyba raczej nigdzie nie wyjeżdżasz ani nie wybierasz się do innej szkoły, nie? – Czasami już bym chyba wolała – mruknęłam pod nosem, zasuwając szufladę z kosmetykami i gładząc delikatnie tę drugą. Przypomniałam sobie, co zapisałam w pamiętniku w zeszłym tygodniu, kiedy wróciłam z Warszawy, z sześćset osiemdziesiątego piątego konkursu w moim życiu. „Nigdy więcej” – tylko te dwa słowa wpisałam czerwonym długopisem na samym środku kartki, i nic poza tym. Potem zresztą je zabazgrałam na czarno i chciałam nawet wyrwać tę stronę, ale na odwrocie były z kolei zapiski o Krzysiu, który zaczął mi się ostatnio podobać, więc
31
same rozumiecie… Czemu „Nigdy więcej”? Nie, wcale nie dlatego, że miałam już dość konkursów, właściwie to nawet je lubiłam. Mogłam na scenie, oślepiona reflektorami skierowanymi prosto na mnie, udawać, że nie śpiewam przed kilkuosobowym jury, tylko przed wielotysięczną widownią. Poza tym znałam większość pojawiających się tam dzieciaków. W końcu widywaliśmy się średnio co miesiąc w różnych miastach, jeździliśmy tam, gdzie akurat organizowano konkurs, z niektórymi naprawdę się lubiłam, innych nie znosiłam, zresztą z wzajemnością. Uwielbiałam przygotowania dzień przed konkursem: wybieranie sukienki, prasowanie i wieszanie jej na wieszaku na drzwiach, gdzie czekała na mnie przez całą noc; a w dniu wyjazdu: poranny ścisk w żołądku, kiedy mama zmuszała mnie, żebym coś zjadła, a ja nie byłam w stanie nic przełknąć, zapach mocnej kawy, którą mama parzyła i wlewała do termosu, no i zaspany wzrok Olki, która czasami jeździła z nami – kiedy ja z mamą nie ruszałyśmy się na krok z domu kultury, teatru, kina, sceny estradowej pod gołym niebem, gdziekolwiek był właśnie organizowany konkurs, Olka zwiedzała miasto. Moja starsza siostra śmiała się, że dzięki mnie zobaczyła całą Polskę. Wsiadałyśmy do samochodu i jechałyśmy. Mama zmieniała się z Olką za kierownicą, a ja siedziałam z tyłu obok mojej sukienki w pokrowcu, gapiłam się w okno i czułam rosnącą ekscytację. Wyobrażałam sobie ten moment, kiedy wystrojona, umalowana i z upiętymi w kok włosami wyjdę na scenę, kurz zawiruje w świetle reflektorów, ja lekko dygnę w kierunku, gdzie powinno siedzieć jury, przedstawię się głośno i wyraźnie do mikrofonu („Ale pamiętaj, nie za głośno, nie chcesz przecież zepsuć im pierwszego wrażenia, prawda?” – powtarzała do znudzenia mama), powiem, jaką piosenkę dziś zaśpiewam, a na pytanie dlaczego tę, skłamię z entuzjazmem, że ją
32
uwielbiam, bo uwielbiam całą twórczość Anny Jantar, Krystyny Prońko, Zdzisławy Sośnickiej i… bo ja wiem, Alibabek pewnie też, a potem rozlegną się pierwsze dźwięki muzyki i zacznę śpiewać. Tak, naprawdę lubiłam konkursy, nie lubiłam za to wieczornych powrotów do domu. Ola opowiadała, co widziała w mieście, w jakim muzeum była (tak, moja siostra uwielbia chodzić do muzeów – dziwna, nie?), i co sobie kupiła (to już rozumiem), próbując jak najdłużej odwlec ten moment, kiedy mama nie odrywając wzroku od drogi przed nami, rzuci: „Słabo ci poszło” albo „Fatalnie zaczęłaś”, albo „No, nad końcówką to musisz jednak bardziej popracować”, albo prychnie z niezadowoleniem: „Drugie miejsce! Też mi coś. Przecież od razu było wiadomo, że konkurs był ustawiony. Widziałaś matkę tej małej…”. I tak już było do samego domu. Jeśli miałam szczęście, po prostu w pewnym momencie zasypiałam, wtulona w pokrowiec z pogniecioną sukienką. Bo widzicie, mojej mamy nie da się zadowolić. Według niej zawsze mam być najlepsza, a nawet jeśli jestem, nawet jeśli zajmuję pierwsze miejsce i wracam z najbardziej okazałym pucharem, to i tak jest niezadowolona. Bo przecież mogłabym być lepsza, prawda? Tak było od zawsze, od pierwszych zajęć w grupie dla sześciolatków, powinnam się do tego przyzwyczaić, nie? Ale jakoś się nie przyzwyczaiłam i od pewnego czasu zaczęło mi to przeszkadzać, o czym Tosia i Oskar doskonale wiedzą i dlatego teraz oboje patrzą na mnie wyczekująco. Jednak dzisiaj nie mam ochoty o tym myśleć. Dzisiaj chcę się poczuć tak, jakby u naszej trójki już nigdy nic nie miało się zmienić, dlatego tym razem to ja poderwałam się i zakręciłam na środku pokoju, a sukienka zawirowała wokół mnie. – Co u mnie? – powtórzyłam z rozmarzonym uśmiechem. – Nie gadaj! – zawołał Oskar. – Znowu?
33
W odpowiedzi tylko się roześmiałam. – Co znowu? – zapytała Tośka, podnosząc głowę znad Pamiętnika księżniczki, który właśnie kartkowała. To moja ulubiona książka. Tosia woli czytać zupełnie co innego: Harry’ego Pottera połknęła w miesiąc, całego. Nie, nie pierwszy tom, tylko wszystkie. – Coś mnie ominęło? – Znowu się zakochała – oznajmił Oskar. Tosia zachichotała. – Który to już w tym roku? – rzuciła, posyłając mi rozbawione spojrzenie. Który? Poważnie? A skąd mam wiedzieć? Przecież nie liczę tych chłopaków. Co prawda od początku szóstej klasy zapisuję ich imiona w pamiętniku, ale żeby liczyć? – Nieważne który – powiedział Oskar. – Ważne kto. To w kim się zakochałaś tym razem? Opowiadaj! Wirując jak fryga, dotarłam do łóżka i opadłam na nie z rozmachem, a Tośka i Oskar od razu do mnie dołączyli i położyli się po obu moich stronach. – No więc? – ponagliła mnie Tośka. Spojrzałam w lewo, w jej błyszczące z ciekawości oczy. Proste długie włosy w kolorze ciemnego blondu opadły jej na policzek, więc odgarnęła je niedbale ręką i pstryknęła mnie palcem w ramię. – Gadaj! – Właśnie, gadaj! – zażądał Oskar i tym razem obróciłam głowę w prawo. Przesadzał z tym pryszczem, na czole miał zaledwie mikroskopijną krosteczkę, ale i tak psuła mu humor. W sumie nic dziwnego, Oskar był oszałamiająco przystojny: z ciemną karnacją, postrzępioną grzywką opadającą na oliwkowe oczy i bardzo wyraźnymi rysami twarzy mógł chodzić z każdą
34
dziewczyną z naszej szkoły, bo bujały się w nim wszystkie. Tyle że był gejem, co trochę komplikowało sprawy. Spojrzałam w górę, na kolorowe lampki zawieszone nad naszymi głowami. I pewnie dlatego nie zauważyłam błysku rozczarowania w spojrzeniu Tosi, gdy wyznałam wreszcie: – No więc w Krzyśku. Ach, gdybym tylko popatrzyła wtedy na nią…
Ciąg dalszy w pełnej książce! Zamów już dziś: bit.ly/merymajka
to debiutancka powieść
Sylwii Lipki
ów I love Violetta, znanej z program Stars: Taniec Dancing with the i Konkursu Piosenk z Gwiazdami oraz ci Eurowizji dla Dzie
AŁ TRZECI, czyli #FRIENDSFOREVER
Drogi Pamientniczku, dzisiaj muszę wyznać coś bardzo warznego. Zakohałam się!!! Och, serio? Poważnie tak pisałam w drugiej klasie? I robiłamMajka, takie błędy ortograficzne? co drugiej stroniegdzieś rysowałam Mery zwyczajna dziewczynaI na z małego miasteczka w Polsce, milion serduszek? „Żenada”, pomyślałam, leżąc na łóżku i przemarzy o karierze na scenie: chce zostać sławną piosenkarką. Choć wie, glądając staremoże wpisy. jak ktoś to zobaczy, a że niei robi że droga do celu byćChyba długa i umrę, kręta, wierzy w siłę swoich pragnień wszystko, by się za ziściły. Rozwijaumierać, swoje pasje, występuje w przedstawieniach, zamierzam wcześnie wciąż trzymam go na dnie zakłada kanał na YouTubie… a także mierzy się z pierwszymi porażkami, hejtem szuflady kredensu. Przekartkowałam pamiętnik, co rusz natyzekając stronysięrówieśników, trudami dorastania i rozczarowaniami miłosnymi. na nowe imię chłopca, w którym się właśnie kochałam. Na szczęście Mery zawsze może liczyć na wiernych przyjaciół – Oskara i Tośkę – Hm, wychodzi na to, że mam bardzo pojemne serce. Nagle pod i na swój pamiętnik, któremu powierza najskrytsze tajemnice i przemyślenia. wpływem impulsu sięgnęłam po długopis z różowymi piórkami, Poznajktóry historię Mery Majki! To pełna optymizmu, i humoru opowieść dostałam od Tośki, przewróciłam sięwzruszeń na brzuch, otworzyo pogoni za marzeniami i o przemianie dziewczynki łam zeszyt na czystej stronie i zaczęłam pisać: w młodą kobietę, która akceptując samą siebie, z całym bagażem zalet i wad, nie poddaje się w dążeniu do tego, czego pragnie.
DrogiMajka Pamiętniczku, Mery – dziewczyna z sąsiedztwa. Twoja koleżanka. Przyjaciółka. Może nawet podobna do ciebie?
36 cena 39,99 zł w tym 5% VAT
patron medialny