– 1
Bp Tadeusz Pieronek, Uniwersytet Papieski Jana Pawła II, b. sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski „Publikacja ta, która nie tylko odsłania postać Jana Karskiego z czasów II wojny światowej, ale pokazuje całą drogę jego życia, jest dzisiaj bardzo cenna i potrzebna. To bohater, który zasłużył na pamięć całego świata, a w szczególności Polaków i Żydów. Zadanie emisariusza niosącego na Zachód wiadomości o zagładzie Żydów w niemieckich obozach koncentracyjnych w Polsce w y p e ł n i ł, przedzierając się, nie bez wielkich trudności, w tym za cenę więzienia i tortur, z okupowanej Polski do Wielkiej Brytanii i do Stanów Zjednoczonych. Dotarł nawet do prezydenta Franklina Roosevelta. Alianci byli głusi na tragiczne wieści i zlekceważyli je, mimo że mogli jeszcze uratować wielu. Dramatyczna i udokumentowana relacja o położeniu Żydów w obozach śmierci, którą zdał politykom wysokiego szczebla, dziennikarzom, ludziom kultury, spotkała się z niedowierzaniem, a apele przywódców żydowskich o pomoc zostały zlekceważone. O tym powinniśmy wiedzieć wszyscy. Powinniśmy też wiedzieć, jakie były losy tego człowieka zarówno przed, jak i po misji, która wprowadziła go na karty historii, pozostając dla nas lekcją”. Abraham H. Foxman, dyrektor Ligi Przeciw Zniesławieniu (ADL) „Jan Karski wyłaniający się z łamów tej książki to prawdziwy bohater II wojny światowej, wielki przyjaciel narodu żydowskiego i jeden z najbardziej znaczących »Sprawiedliwych wśród Narodów Świata«. Jest zawstydzającym faktem historii, że tak niewielu uwierzyło jego raportowi naocznego świadka straszliwych prześladowań i masowej zagłady Żydów. Jest wstydem, iż żaden z ówczesnych przywódców wolnego świata nie zwrócił uwagi na Jego dramatyczne wołanie o ratunek i pomoc. Trylogia biograficzna Jedno życie portretuje nie tylko wojenne czyny tego bohatera, ale całe Jego życie, które zasługuje na to jak żadne inne. To pełna, dokładna i szczegółowa »life story«, nigdy przez Jana Karskiego nieopowiedziana nikomu poza najbliższym przyjacielem – Waldemarem Piaseckim. Ta opowieść musi zostać przeczytana”. Richard Pipes, historyk, Harvard University „Jan Karski był najbardziej niezwykłym bohaterem w tym, że walczył nie o siebie, ale o innych. Co więcej – o innych, których nawet nie znał. Jako pierwszy człowiek, zobaczywszy na własne oczy horror Holocaustu, próbował poinformować i zaalarmować przywódców zachodnich, lecz oni w rzeczywistości nie byli tym zainteresowani. Ta książka w sposób najbardziej poruszający opowiada historię życia tego wspaniałego człowieka”. Stanisław M. Jankowski, historyk, autor m.in. Jan Karski. Raporty tajnego emisariusza „Można się tylko cieszyć, że ta książka trafia w ręce Czytelnika. Zawsze uważałem, że to, czego nie było mi dane napisać o Janie Karskim, może napisać już tylko jego wielki przyjaciel Waldemar Piasecki, który o Profesorze wie wszystko, a nawet jeszcze więcej…”
Wydawnictwo współfinansowane w ramach sprawowania opieki Senatu Rzeczypospolitej Polskiej nad Polonią i Polakami za granicą.
Publikacja dofinansowana przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”.
Publikacja dofinansowana przez Prairie Mining Limited.
KOMPLETNA OPOWIEŚĆ
Tom II
(1939–1945) Inferno
Copyright © 2017 Waldemar Piasecki Konsultacja historyczna dr hab. Adam Redzik Opieka redakcyjna Piotr Mocniak Redakcja Danuta Porębska, Tomasz Porębski Korekta Pracownia 12A | pracownia12a.pl Indeks nazwisk opracował Bartosz Saulski Scenariusz i wybór materiału ilustracyjnego Julita Cisowska, Waldemar Piasecki Cyfrowa rekonstrukcja zdjęcia Jana Karskiego (okładka) Andrzej Dragan | andrzejdragan.com Projekt i przygotowanie okładki Tomasz Brzozowski Skład i przygotowanie do druku Pracownia 12A | pracownia12a.pl Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2017. Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN (Insignis) 978-83-65743-14-5 ISBN (CEN) 978-83-64118-84-5
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków telefon +48 12 636 01 90, biuro@insignis.pl, www.insignis.pl Facebook: @Wydawnictwo.Insignis Twitter, Instagram, Snapchat: @ insignis_media
Centrum Europejskie Natolin ul. Nowoursynowska 84 02-792 Warszawa Druk i oprawa Drukarnia Pozkal, www.pozkal.eu Wyłączna dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk, www.olesiejuk.pl
Generałowi brygady profesorowi Janowi Karskiemu. Tym, których chciał ocalić i których ocalić nie zdołał. Jego przyjacielowi Elie Wieselowi, który nie pozwolił światu na zapomnienie Jana Karskiego. Dumnej Rodzinie Kozielewskich, niestrudzonej w walce o pamięć Bohatera. Mojej Żonie, Dzieciom, Wnuczkom i Wnukom poświęcam tę książkę.
STŁUM GNIEW I STRACH Choć masz zabijać, z gniewem precz: Jest trawą człowiek, śniecią gniew, Że uschniesz w słońcu – pewna rzecz, Więc zdrowy giń, gdy w bój pcha zew. Gniew to jest strach, a strach to mór – Pana i sługi wspólny los, Stłum gniew i strach, rycerzaś wzór, Powściągnij się, nim zadasz cios. Gdy zamęt burzy myśli tok, Niech krzyczy wariat, lecz nie ty, W bitewny ogień zrobisz krok... Gniew? Strach? A wyrwij śmierci kły! Robert Graves, Hate not, fear not przełożył Maciej Froński
Elie Wiesel z reprintem strony tytułowej „Dziennika Związkowego” z Chicago, pierwszej gazety w Stanach Zjednoczonych, która poinformowała o agresji Niemiec na Polskę 1 września 1939 roku.
Profesor Elie Wiesel, zaprzyjaźniony z Bohaterem trylogii Jan Karski. Jedno życie i jej autorem miał napisać swoje słowo wstępne do drugiego tomu. Zabrała go śmierć. Dlatego też nie pozostaje nic innego, jak powtórzenie tego, czym podzielił się z Czytelnikami w tomie pierwszym.
GDYBY WIĘCEJ KARSKICH…
Dramat Holokaustu był dramatem obojętności. Wojnę tej obojętności wypowiedział dwudziestosiedmioletni dyplomata, emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego Jan Karski. Był naocznym świadkiem tragedii Żydów. W przebraniu trafił do getta i obozu, wysłuchał relacji i próśb żydowskich o ratunek, zabrał ze sobą ten przerażający bagaż prawdy do najwybitniejszych osobistości świata Zachodu, położył przed nimi, zdał raport. Nic się nie stało. Misja tego bohaterskiego Polaka, jeżeli mierzyć bezpośrednimi efektami, poniosła klęskę. Okazał się posłańcem z kart Franza Kafki. Przyniósł prawdę, której nikt nie potrzebował. Nie była to jednak misja daremna. Okazała się bezcenna: pokazała, do czego prowadzi obojętność. Po wojnie Karski chciał zapomnieć. Wybrał karierę naukową w Georgetown University. Nikt z jego studentów i kolegów profesorów nie wiedział, kim był podczas wojny, co zrobił nie tylko dla Żydów, ale i całego świata. W 1980 roku Narodowa Rada do spraw Holokaustu, której przewodniczyłem, z woli prezydenta Stanów Zjednoczonych przygotowywała Międzynarodową Konferencję Wyzwolicieli Obozów Koncentracyjnych. Zaprosiliśmy generałów, oficerów i prostych żołnierzy reprezentujących siły alianckie. Podczas dyskusji, kogo bezwzględnie należy zaprosić, zauważyłem, że zapomnieliśmy o postaci, która mogłaby opowiedzieć o roli, jaką odegrały lokalne ruchy oporu w okupowanych krajach w otwieraniu bram obozowych. Byłem po lekturze wojennej książki Karskiego Story of a Secret State, studiowałem dostępne w archiwach dokumenty na temat jego misji. „Chciałbym, abyśmy mieli na naszej konferencji kogoś takiego jak Jan Karski. Niestety, on już nie żyje” – powiedziałem przekonany, że tak jest. „Ależ on Gdyby więcej Karskich… – 11
żyje! Byłem jego studentem w Georgetown University” – przerwał mi energicznie jeden ze współpracowników. Postanowiłem zrobić wszystko, aby ten człowiek znów przemówił. Zadzwoniłem do Jana Karskiego. Chciałem, aby po latach znów złożył swój raport z tego, czego był naocznym świadkiem. Musiałem przekonywać go długo, nim się zgodził, nie bez oporów i wahania. Kiedy jednak zaakceptował moje zaproszenie, zadał tylko jedno pytanie: „Jak długo mam mówić?”. „Ile czasu pan potrzebuje?” – niby pytałem, ale właściwie dawałem wolną rękę. „Potrzeba mi dwudziestu ośmiu minut” – odparł natychmiast. Zaskoczył mnie szybkością i precyzją odpowiedzi. Wystąpienia pozostałych uczestników miały być sporo krótsze, ale to nie miało już znaczenia. „Skąd pewność, że nie będzie pan potrzebował nieco mniej lub więcej czasu?” – pytałem zaintrygowany. „Jestem polskim oficerem. Kiedy mówię, że dwadzieścia osiem minut, to będzie dwadzieścia osiem minut” – usłyszałem. Było, jak powiedział. Jego porywające wystąpienie podczas konferencji w październiku 1981 roku stało się jednym z najważniejszych wydarzeń w historii upowszechniania wiedzy o Holokauście. Przykuł uwagę zebranych swoją opowieścią o wizytach w warszawskim getcie w przebraniu Żyda oraz w obozie w przebraniu strażnika. Przypomniał swoje spotkania z sędzią Sądu Najwyższego USA Felixem Frankfurterem i prezydentem Rooseveltem w Gabinecie Owalnym Białego Domu. Jego pamięć okazała się zdumiewająco bogata. Był precyzyjny w każdym słowie i szczególe. Potem spotykaliśmy się mnóstwo razy. Nigdy nie omieszkał przypominać „reanimowania” go. Miałem świadomość, że zburzyło to także „spokój” Karskiego. Bóg jednak świadkiem, on – po tym, co zrobił dla ludzkości – na taki „spokój” nie… zasługiwał. Z upływem lat był niemal zapomniany. Z własnego wyboru. Nakład jego wojennego bestsellera Story of a Secret State od dawna był wyczerpany, a on sam nie robił nic, aby o sobie przypominać. Teraz znów stał się rozpoznawalny, otaczany czcią, uważnie słuchany, zapraszany. Historia na powrót się o niego upomniała. Świat odzyskał Karskiego! Jednego ze swoich najwybitniejszych synów w XX wieku. Połączyła nas serdeczna przyjaźń, z której nie przestanę być dumny do końca swoich dni. Nie ma wątpliwości: gdyby było więcej Janów Karskich, byłoby mniej ofiar Hitlera. 12 – Gdyby więcej Karskich…
Jak większość ludzkich wielkości, Karski był niepowtarzalny. Niepowtarzalny w swej odwadze i niepowtarzalnie samotny. Heroiczna postać polskiego podziemia i emisariusz ludzkiej waleczności – Jan Karski przynosi zaszczyt wszystkim tym, którzy… honorują jego wojenną batalię o wolność. Także tym, którzy prawdę o nim chcą utrwalić. Służy temu właśnie biografia napisana z pasją i sercem przez jego najbliższego przyjaciela i powiernika Waldemara Piaseckiego. Trudno o człowieka, który znałby Jana lepiej niż on. Elie Wiesel
PIEKŁO WEDŁUG KARSKIEGO
Gdyby przed niemal trzydziestu laty nie doszło do ich pierwszego spotkania, z pewnością nie byłoby tej książki. Zapewne też jej Bohater nie byłby obecny tak wyraziście w polskiej świadomości, jak jest dziś. To, co zrobił Waldemar Piasecki dla przewrócenia Jana Karskiego zbiorowej pamięci Polaków po 1989 roku, jest trudne do przecenienia… Nikt nie zrobił więcej. Dla nas, rodziny, z której wywodził się Bohater, trylogia Jan Karski. Jedno życie ma znaczenie szczególne. Nie tylko dlatego, że upamiętnia postać w historii wybitną, ale przede wszystkim z powodu, w jaki sposób to czyni. Determinacja i precyzja, z jaką biografię mego Wielkiego Stryja i Ojca Chrzestnego odtwarza i podaje jego najbliższy współpracownik i Przyjaciel, musi budzić szacunek. Inferno, drugi tom trylogii, dotyczy lat wojennych. Tytuł oznaczający po polsku „piekło” jest syntezą tego, co wtedy się działo dookoła w świecie. Jest także opisem tego, co Jan Kozielewski, późniejszy Karski, niósł w sobie. Jego „piekielny” stan wewnętrzny nie był tylko i wyłącznie wynikiem napaści na ojczyznę z zachodu i wschodu, agresji niemieckiej i sowieckiej. Toczyła się także wojna polsko-polska. Obóz sanacyjny związany z postacią Józefa Piłsudskiego, który od wczesnej młodości formował także Kozielewskiego, był brutalnie atakowany i wymazywany ze zbiorowej pamięci Polaków przez przeciwników Marszałka z generałem Władysławem Sikorskim na czele. Piłsudczycy oskarżani byli o doprowadzenie Polski do zguby politycznej i militarnej. Zarzucano im nieomal zdradę narodową. Władze RP we Francji, a potem w Anglii, do których kierowany był Kozielewski jako emisariusz, były środowiskiem – najoględniej mówiąc – odleg łym od jego poglądów. Innych, dających nadzieję wyzwolenia Polski jednak nie było. Oddając swą służbę, umiejętności, zapał, zdrowie i życie generałowi Władysławowi Sikorskiemu, Stanisławowi Mikołajczykowi, Stanisławowi Kotowi i Edwardowi Raczyńskiemu, nigdy nie zaparł się będących w opozycyjnej mniejszości generała Kazimierza Sosnkowskiego i Władysława Raczkiewicza, piłsudczyków i ludzi bliskich jego bratu Marianowi Kozielewskiemu. Nigdy nie zaakceptował tego, co rząd Sikorskiego wyprawiał z ludźmi mu Piekło według Karskiego – 15
szczególnie bliskimi: Józefem Beckiem i Tomirem Drymmerem, jego szefami z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tudzież z generałem Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim, Juliuszem Łukasiewiczem, Ignacym Matuszewskim czy Henrykiem Rajchmanem. Uważał się za emisariusza politycznego, a nie… partyjnego. Polityczne rozdarcie władz na wychodźstwie wraz z jego piekłem przyjmował jako swoje piekło wewnętrzne. Musiał sobie z nim radzić, aby funkcjonować. Wiele razy zastanawiałam się, jak wyglądała rozmowa Stryja Jana ze Stryjem Marianem wczesnym latem czterdziestego pierwszego. Pułkownik Marian Kozielewski, komendant Policji Porządkowej (tzw. granatowej) w Warszawie i jeden z organizatorów struktur Polski Podziemnej, po aresztowaniu przez gestapo i więzieniu przez rok w KL Auschwitz odzyskał cudem wolność i organizował podziemną policję – Państwowy Korpus Bezpieczeństwa. Emisariusz Jan Kozielewski po zdradzie na Słowacji, aresztowaniu, torturach i ucieczce z łap gestapo wracał do pracy konspiracyjnej w Warszawie. Kiedy obaj się spotykają, to nie ich osobiste przeżycia są najważniejsze. Marian z wściekłością zarzuca Janowi, że jest… skoczkiem cyrkowym, bo zrobił salto i z piłsudczyka stał się sikorszczykiem. Zabrało nieco czasu, nim starszy brat uwierzył, że młodszy ideałów i pamięci Marszałka się nie zaparł. Inferno w wielu miejscach nawiązuje do losów naszej rodziny, przypominając, iż w konspiracyjnej służbie Ojczyzny znajdowali się poza Marianem i Janem dwaj inni bracia policjanci: Edmund i Józef Kozielewscy. Inny z braci, mój Ojciec, Stefan Kozielewski, jako marynarz pływał w alianckich konwojach dostarczających do walczącej Europy sprzęt wojskowy i ropę naftową. Jednostki, na których służył, były trzykrotnie torpedowane przez Niemców. Za ostatnim razem cudem ocalał wydobyty nieprzytomny z płonącego od rozlanej ropy morza. W podziemnej organizacji „Miecz i Pług” od chwili jej tworzenia zaangażowana była ich siostra Laura i jej mąż Albin Białobrzeski, zgładzony w KL Auschwitz. Z podziemiem utrzymywała kontakt żona Mariana, Jadwiga Kozielewska (wywodząca się ze spolonizowanej niemieckiej rodziny Krollów), bohatersko zaangażowana w „wyciągnięcie” męża z obozu oświęcimskiego, a potem więziona przez gestapo, by ujawniła, gdzie się on ukrywa, dowodząc Państwowym Korpusem Bezpieczeństwa. Jej obaj bracia, Krollowie, byli oficerami Armii Krajowej, obaj trafili do obozów koncentracyjnych, które przeżył tylko jeden z nich. Wszystkim im sprawiedliwa pamięć się należy. Otrzymują ją na łamach tego tomu. Piszę o tym, jaką rodzinę miał Jan Karski, także i z tego powodu, iż w 2012 roku nikt z nas nie „dostąpił” zaszczytu przyjmowania w jej imieniu w Białym Domu najwyższego odznaczenia amerykańskiego: Prezydenckiego Medalu Wolności. 16 – Piekło według Karskiego…
Trzy dni przed uroczystością usłyszeliśmy z telewizji, że po order wysyłany jest ktoś inny, bowiem bohater… rodziny nie pozostawił. Zgotowano nam piekło. Mamy satysfakcję, że ten tom ukazuje się, kiedy możemy być dumni ze szlifów generalskich, których pośmiertnie Jan Karski wreszcie doczekał. Tępego oporu, z jakim Mu ich odmawiano na stulecie urodzin, pojąć nigdy nie zdołam. Chylę czoła przed wszystkimi, którzy o to walczyli. Także z trybuny Sejmu Rzeczypospolitej. Chylę czoła przed wszystkimi, którzy rozumieją dzieło Jana Karskiego i dobrze wiedzą, iż Jego wojenna misja, której siedemdziesięciopięciolecie obchodzimy, kiedy ta książka trafia do Czytelników, była misją kompletną. On zrobił wszystko, co Mu zlecono, i wszystko, co sam sobie wyznaczył. Żaden człowiek uczynić więcej ponad to, co zrobił Karski, nie mógł. Dlatego ze zdumieniem słuchamy pseudoocen jego misji jako „niespełnionej”, „niedokończonej” czy „daremnej”. Z taką narracją nie zamierzamy mieć nic wspólnego. Jej autorzy nic z Karskiego nie zrozumieli. Wszystkim, którzy wezmą tę książkę, do ręki dziękuję w nadziei, iż jej lektura powie coś więcej o Polsce i jej losach. Być może o nas samych… Wiesława Kozielewska-Trzaska
IDŹMY PRZEZ TO PIEKŁO
Trafia do Czytelnika Inferno, drugi tom biograficznej opowieści Jan Karski. Jedno życie. Trafia w siedemdziesiątą piątą rocznicę Jego misji wojennej, która wprowadziła Go na karty historii. Rozpoczęła się ona w marcu 1942 roku od podjętej przez Cyryla Ratajskiego, delegata rządu na kraj, ostatecznej decyzji o wysłaniu emisariusza z misją szczególną. W interesie Państwa Podziemnego, którego strukturę, organizację i działalność miał referować zachodnim aliantom, przekonując, że ich pomoc nie tylko należy się z racji moralnych, ale jest także najlepszą inwestycją w zwycięstwo nad Niemcami hitlerowskimi, do czego okupowana Polska przyczynia się każdego dnia, nie szczędząc ofiar. Miała to być także misja dla ratowania ginącego na oczach świata narodu żydowskiego, którego miejscem przemysłowej zagłady Hitler uczynił okupowana przez siebie Polskę. Nim jednak doszło do „uruchomienia” misji Karskiego, on sam doświadczył wojny podczas kampanii wrześniowej, w niewoli sowieckiej i niemieckiej. Potem sprawdził się w działalności konspiracyjnej. Z powodzeniem odbył pierwszą misję do rządu RP operującego w Paryżu i Angers, by w maju czterdziestego roku dostarczyć do Warszawy dyrektywy organizacyjne dla tworzących się struktur przedstawicielskich tego rządu pod okupacją w kraju. Miał powrócić już w lipcu do Londynu z dokładną analizą politycznej i konspiracyjnej sytuacji kraju oraz przekazami poszczególnych ugrupowań do swoich reprezentantów we władzach emigracyjnych. Niestety udaremniło to aresztowanie na Słowacji. Torturowany przez gestapo nie ujawnił nic. Uwolniony przez struktury podziemne, powrócił do pracy konspiracyjnej. Szybko jednak zdecydowano, by wykorzystać go znów jako emisariusza. W sprawach najwyższej wojennej wagi. W tym celu powierzono mu nie tylko najważniejsze informacje o rzeczywistości okupowanej Polski i Państwa Podziemnego, ale także stworzono okazję, aby stał się naocznym świadkiem zagłady żydowskiej. Z tym wszystkim emisariusz dotarł do Londynu, a potem Waszyngtonu i Nowego Jorku oraz najważniejszych gabinetów i osobistości Zjednoczonego Idźmy przez to Piekło – 19
Królestwa i Stanów Zjednoczonych. Zrobił ze swej wiedzy i jej interpretacji jak najlepszy użytek. On swoją misję wypełnił kompletnie. Co zrobili z raportami Karskiego ich odbiorcy, to już zupełnie inna historia. Na ogół misji Karskiego nie podjęli. Piekło osobistych wojennych trudów i cierpień wzmagane było doświadczeniami narastającego osamotnienia Polski, której Karski wiernie służył. Zapewne także doświadczeniami tego, jak ta Polska swego wiernego sługę wykorzystywała. Dlatego nie może być innego tytułu niż Inferno dla tego tomu. W oczywisty sposób Inferno jest także rodzajem korekty do wojennej książki Jana Karskiego Story of a Secret State, którą przełożyłem na polski w 1999 roku, dając jej tytuł Tajne państwo, i na prośbę Autora opatrzyłem „Kluczem” rozszyfrowującym poszczególne postaci występujące na łamach oraz przedmową, jak czytać tę książkę uwzględniającą okoliczności powstawania i dość znaczny zakres treści zniekształcającej fakty. Sam Autor, pisząc 15 stycznia 1945 roku swój raport o książce do rządu w Londynie, tak konkludował w ostatnim akapicie podsumowania:
Dlatego też rząd londyński, rozumiejąc, co raportuje Karski, od razu wydał dyspozycję niewyrażania zgody na polski przekład. Próby negocjowania na ten temat podejmował systematycznie Marian Kister, założyciel znanego przedwojennego wydawnictwa „Rój”, które reaktywował w Nowym Jorku w 1941 roku jako „Roy”. W Inferno główne elementy „fabularyzacji” czy niekiedy nawet konfabulacji – w ogromnej mierze niewynikające z intencji Autora czy wręcz wbrew niemu – są korygowane. Tak jak planowaliśmy to z Janem Karskim. Jest to o tyle ważne, że często owa fabularyzacja powielana niczym „katechetyczna prawda” o Bohaterze jako taka właśnie funkcjonuje w przestrzeni publicznej. Winien jestem też na koniec przeprosiny wszystkim tym, którzy energicznie dopytywali Wydawcę, dlaczego jeszcze nie ukazał się drugi tom. Powód jest taki, że w trakcie jego pisania wyłaniały się kolejne elementy i wątki warte udokumentowania. W dużej mierze za sprawą Rodziny Bohatera oraz ludzi, którym postać Jana Karskiego nie jest obca, a którzy go znali lub znali 20 – Idźmy przez to Piekło…
go ich bliscy, najczęściej rodzice. Oczekiwali, że ich wiedza zostanie wykorzystana. Wszystkim dziękuję osobno, w innym miejscu. W opóźnieniu jest jednak pewien element „sprawiedliwości dziejowej”. Książka trafia do Czytelnika, kiedy o jej Bohaterze można już powiedzieć: Generał Jan Karski. Pośmiertnej nominacji nie mógł dostąpić, zanim ukazał się pierwszy tom Jednego życia. Dlaczego? Jeden z bardzo znanych parlamentarzystów i profesorów wiązał to z… polskim piekłem. Które jest w nas. Panie Generale Karski, Inferno gotowe. Artyleria konna nigdy się nie poddaje. autor
Rodział I
WYMARSZ
Było krótko po szóstej rano w czwartek dwudziestego czwartego sierpnia 1939 roku. Jadwiga Kozielewska krzątała się w kuchni, którą wypełniał aromat kawy. Jej mąż Marian, komendant policji miasta stołecznego Warszawy, siedział w fotelu i palił papierosa. Szwagier Janek brał od kilku minut prysznic, starając się powrócić do świata żywych po całonocnym balowaniu w rezydencji portugalskiego ambasadora. Kwadrans wcześniej zbudził ich okrzykiem, że idzie na wojnę, po tym jak policjant dostarczył wezwanie mobilizacyjne do macierzystego 5. Dywizjonu Artylerii Konnej stacjonującego w Oświęcimiu. – Myślisz, że będzie wojna? – zapytała męża Jadwiga, stawiając przed nim filiżankę. – Obawiam się, że tak… – powiedział powoli. – Jak długo to może potrwać? – Nie wiem. Miesiąc, może dwa. Dopóki Niemcy się nie zorientują, że nie mają szans, i nie poproszą o rozejm. – Boję się o Janka. – Niepotrzebnie. Da sobie radę. Też musiałem sobie dać radę na wojnie… – Ale wyszedłeś z ranami, które nie pozwoliły ci na karierę w armii. Dobrze, że możesz służyć w policji. – Jakoś sobie radzę… – Oczywiście, że sobie radzisz. Jesteś najlepszym komendantem, jakiego Warszawa miała od 1918 roku… – Przesadzasz. – Nim Janek wyjdzie z domu, chciałabym, żebyście się wreszcie naprawdę pogodzili. On ma żal, że nie mógł być na pogrzebie matki, bo powiedziałeś mu o jej śmierci dopiero po pochówku. – Tak było lepiej. Chciałem mu oszczędzić tej tragedii. Matka była dla niego wszystkim. Mógł się załamać, a miał przed sobą jeszcze pół roku szkoły. – Marian, tak było gorzej. Pomyśl, co ona by na to powiedziała. Kiedy w Nowogródku w wakacje 1922 roku zmarł Cyprian, też nie pytałeś matki, czy chce przyjechać na pogrzeb, tylko urządziłeś go po swojemu. I. Wymarsz – 23
– Wiem swoje. – Bo jesteś uparty jak… kozioł. Janek też swoje wie… Nosi w sobie zadrę. Zrób gest w jego stronę. Powinieneś, nim stąd wyjdzie… – Skarżył ci się? – Nie… Jest na to zbyt dumny. Cały Kozielewski. Janek wszedł do pokoju. Był jeszcze w szlafroku. Jadwiga podała mu kawę. Wróciła do kuchni, gdzie na patelni dochodziła jajecznica na boczku. – Jak tam nastrój bojowy? – zapytał Marian. – Melduję, że jest! Dołożymy Niemcom. Jak amen w pacierzu! – Tylko bez fanfaronady. Widziałeś ich wojsko na własne oczy w Norymberdze. To nie jest ta sama armia co w 1914 czy 1918. Masz pilnować swego łba i wrócić w jednym kawałku. Masz ze sobą medalik od mamy? – Mam. – Pamiętaj, że ona będzie z nieba czuwać nad tobą. Ja też wierzę, że dasz sobie radę. Jak brat bratu, chcę ci teraz coś powiedzieć. Nie doceniłem w tobie mężczyzny i żołnierza, kiedy nie powiedziałem ci od razu, że mama odeszła. Myślałem, że jej widok w trumnie może cię rozwalić. Chciałem, żebyś zapamiętał ją żywą. Dlatego odezwałem się dopiero po pogrzebie. Nie powinienem decydować, co w takiej sytuacji jest dla ciebie lepsze. Przepraszam! – Marian wyciągnął rękę w kierunku brata. Janek schwycił dłoń i uścisnął z całej siły. Był gotów ją pocałować z wdzięczności za te słowa. – Idę wkładać mundur… – rzucił energicznie. – Powoli, nie tak nerwowo… Przecież w pociągu będziecie jechać jak śledzie w beczce. Wątpię, by mundur uchronił cię od tego ścisku, ale ty możesz go ochronić przed tym, żeby nie wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty. – Jak? – Pojedziesz w cywilnym ubraniu, a mundur zabierzesz w walizce. Buty i spodnie możesz już mieć na sobie. Na dworcu w Częstochowie przebierzesz się w toalecie i do jednostki wkroczysz jak Pan Bóg przykazał. Będziesz wyglądał jak prawdziwy polski oficer… – Na razie jestem ogniomistrz podchorąży… – sprostował Janek. – Ale jedenastego listopada odbierasz patent podporucznika. Bez zbytniej skromności. Przynieś mundur. Jadzia go przeprasuje i sprawdzi, czy wszystko w porządku. Guziki policzy, czyś gdzie nie pogubił… Janek przypomniał sobie slogan: „Niemcom nie oddamy nawet guzika”. Uniform był w worku ubraniowym. Pachniał naftaliną, która chroniła go przed molami. Wykonany z najwyższej jakości bielskiego kamgarnu, „oficerskiej” tkaniny z wełny czesankowej. Szyty był na miarę, jednak 24 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
nie w jednym ze znanych prywatnych zakładów krawiectwa mundurowo-wojskowego, ale w Państwowym Zakładzie Umundurowania w Warszawie, gdzie pracował stary mistrz krawiecki z Łodzi, znany Marianowi od zawsze. Pułkownik Kozielewski uważał go za najlepszego fachowca od mundurów w Polsce. Po promocji podchorążowie mieli przywilej sprawienia sobie pozasłużbowego uniformu, bardziej szykownego, zdecydowanie lepszego gatunkowo niż przydziałowy, zwany skarbowym. Był to koszt stu, stu pięćdziesięciu złotych, ale na wyglądzie i fasonie oszczędzał mało który podchorąży. Każdy wolał raczej się zapożyczyć… Jeszcze po latach Karski stwierdzał, że można się w nim było… zakochać. Bluza miała siedem metalowych guzików oksydowanych na stare srebro, z wizerunkiem orła. Kołnierz zdobił wężyk haftowany metalową nicią, oksydowaną jak guziki, oraz czarno-amarantowe proporczyki artylerii konnej. Lewą pierś – odznaka SPRA. Naramienniki obszyte były biało-czerwonym sznurem cenzusowym, oznaczającym co najmniej maturalne wykształcenie podchorążego. Po ich środku oznaka stopnia ogniomistrza w kształcie rzymskiej piątki jak u sierżanta innych formacji, szyta metalową nicią galonową w kolorze starego srebra, z karmazynową obwódką. Mankiety otaczały takie same srebrne galony z karmazynową nicią przez środek. U dołu naramiennika cyfrowe oznaczenie dywizjonu, srebrne „5”. Drugim elementem były kamgarnowe spodnie wpuszczane w buty. Te zaś były „szklankami” do konnej jazdy z zakładu samego mistrza Hiszpańskiego. Oczywiście była też czapka z orłem, czarnym otokiem i znakiem stopnia oraz pas wojskowy. Nic nie brakowało. Wszystko było w porządku. Jadwiga podała talerze z jajecznicą na boczku i wzięła się do szybkiego prasowania munduru. Bracia jedli pośpiesznie, jakby obaj mieli za chwilę wyruszyć. Janek zaczął pakować walizkę. Trafił do niej aparat Leica i kilka filmów. Parę paczek papierosów. Trochę drobiazgów. Na wierzch – mundur. Na zewnątrz przywiązana została, zawinięta w pled, szabla honorowa Prezydenta RP. – Myślisz, że będziesz się nią bić? Broń honorowa nie jest do tego… – rzucił Marian. – Wiem. Ale na paradę zwycięstwa w Berlinie będzie w sam raz – ripostował natychmiast młodszy brat. Janek wychodził z domu żegnany błogosławieństwem Jadwigi, a przez brata mocnym klepnięciem w plecy i słowami „Honor Kozielewskich nie ma ceny”. Było krótko po siódmej. Szef kadr i służby konsularnej MSZ Tomir Drymmer siedział za biurkiem i starał się nie robić wrażenia bardzo przejętego sytuacją. Jan Kozielewski, jego sekretarz, właśnie dotarł przez miasto, na którego ulicach panowało wyraźne poruszenie spowodowane mobilizacją. I. Wymarsz – 25
– To nie jest powołanie na wojnę tylko na ćwiczenia w trybie alarmowym. Nie należy histeryzować. Musimy pokazać Niemcom, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi do stawienia im zdecydowanego odporu. Nasza akcja z całą pewnością zostanie dostrzeżona przez Berlin i da im tam do myślenia. Będzie też sygnałem dla Londynu i Paryża. Może im się nawet nie spodoba. Oni za bardzo robią w gacie przed Hitlerem, sama myśl, że można go czymś sprowokować, spędza im sen z oczu… – Drymmer starał się trzymać fason. Prawda była jednak taka, że w resorcie przygotowania na wypadek wojny były intensywnie realizowane od paru miesięcy. Późną wiosną gotowe były dwa dokumenty o kluczowym znaczeniu: „Podział funkcji i kompetencji w centrali MSZ na czas wojny” i „Statut organizacyjny MSZ na czas wojny”. Przewidywały utworzenie nadrzędnej jednostki organizacyjnej – Sztabu Ścisłego MSZ i obsługującego go Kwatermistrzostwa odpowiedzialnego za zaopatrzenie, kwaterunek, paszporty i środki finansowe. Powstały instrukcje zabezpieczania i niszczenia dokumentów, mobilizacji alarmowej pracowników. Na Wierzbowej pojawiło się wielu nowych „pracowników” delegowanych przez wojskowe służby wywiadowcze. Ambasady i konsulaty otrzymały nowe zadania. Otwierano nowe placówki mające stanowić wojenne zabezpieczenie polskich interesów. Należał do nich Konsulat Generalny RP w Bagdadzie mający rozpocząć działanie z pierwszym dniem września z jego szefem Zygmuntem Vetulanim, doskonale znanym Kozielewskiemu z praktyki w Bukareszcie. W organizowanie wszystkich tych procedur Drymmer zaangażowany był po uszy. Między innymi przygotował spis pracowników niepodlegających wojskowej mobilizacji wojennej, bo niezbędnych dla MSZ. Janek nigdy nie interesował się, czy jest na tej liście. Uważał, że jest to poniżej godności prymusa rocznika artylerii konnej. Ma bić Niemca, a nie dekować się pośród resortowych urzędników. Obecną beztroskę tonu swego szefa przyjmował z pewnym osłupieniem. Ufając Drymmerowi bardziej niż sobie samemu, zaczynał dopuszczać myśl, że może istotnie za wszystkim stoi jakiś polityczny geniusz organizujący akcję prewencyjnego odstraszania Hitlera przez alarmową mobilizację i nie jest to zaproszenie na realną wojnę. – Dostałeś powołanie, to jedziesz. Poskładaj papiery do szuflady, zamknij na klucz i przynieś mi go. Za dwa tygodnie będziesz z powrotem i wrócisz do normalnej pracy. Pogoda jest dobra. Pojeździsz konno, opalisz się. To ci tylko dobrze zrobi dla kondycji fizycznej i samopoczucia. Nie zapomnij robić zdjęć. Jakieś pytania? – beztrosko kontynuował Drymmer. – Wszystko jasne! Nie oddamy nawet guzika… – wykrzyknął sekretarz w postawie zasadniczej. 26 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
– Aha… Wczoraj ambasador Raczyński podpisał wreszcie z lordem Halifaxem sojusz wojskowy. Mamy brytyjskie gwarancje na wypadek wojny z Niemcami. Dyrektor wyszedł zza biurka, objął swego ulubionego pracownika i ucałował w oba policzki. – Wracaj szybko, chłopcze – powiedział znacznie mniej oficjalnie. – Widzę, że gust nadal ci sprzyja, skoro używasz wody „Floris”… – roześmiał się. Jeszcze po sześćdziesięciu latach Jan Karski nie był pewien, czy wtedy jego szef starał się szczerze zaklinać rzeczywistość, czy po prostu odgrywał przedstawienie przed swym ulubionym pracownikiem. Po latach Drymmer był mądrzejszy, pisząc w swych wspomnieniach, że wojna dla MSZ zaczęła się 25 sierpnia 1939 roku, kiedy Niemcy zamknęli Konsulat RP w Kwidzynie i internowali w budynku jego personel. Dochodziła godzina ósma. Ulice zapełniały się młodymi mężczyznami ciągnącymi na dworzec kolejowy, skąd mieli odjeżdżać do swoich jednostek wojskowych. Nie wiedzieć czemu, Janek pomyślał o ambasadorównie Mendesównie. Zaszedł do hotelu „Polonia” i z recepcji zatelefonował do Mendesów. Odebrał Cesar. – Mam powołanie mobilizacyjne do mego dywizjonu. Idę na dworzec. Coś chyba wisi w powietrzu… – To możliwe. Ojca zbudził nad ranem telefon. Niemcy podpisali układ z Sowietami. Mówi, że oni razem szykują się na Polskę. – Młody de Sousa Mendes był wyraźnie podekscytowany. – Chciałem się z wami pożegnać… – No, chyba bardziej z Marią Louisą niż ze mną. – Masz rację. – Nie traćmy czasu. Mów, gdzie jesteś, a oboje podjedziemy… Do „Polonii” z rezydencji nie mieli daleko. Usiedli w kawiarni. Paradoks sytuacji przytłoczył atmosferę. Jeszcze parę godzin temu bawili się, a Jankowi i Marii wydawało się, że mogą tańczyć razem w nieskończoność. Teraz dziewczyna zachowywała wyjątkową trzeźwość umysłu. Podała mu kopertę. – Zajrzyj… – poleciła. Była tam jej fotografia. Na odwrocie napisała po francusku: „Janowi z sympatią Maria Louisa”. Niżej było post scriptum: „Wujku Aristide, pomóż Janowi, gdyby potrzebował”. Janek spojrzał pytająco. Wyjaśniła, że brat bliźniak ojca, Aristide de Sousa Mendes, jest portugalskim konsulem w Bordeaux. Gdyby rzeczywiście zaczęła się wojna, a los rzucił Janka do Francji, nigdy nie wiadomo, jakiej pomocy I. Wymarsz – 27
może potrzebować. Czuł wzruszenie, nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na dziewczynę. Coś mu się przypomniało. Sięgnął do kieszeni i też wyjął kopertę. Były w niej dwa zaproszenia na sobotę 26 sierpnia do gmachu YMCA przy ulicy Konopnickiej na… pokaz telewizyjny. Zapraszała firma Philips, na której to aparaturze po raz pierwszy w Polsce miano podziwiać cud techniki. Z nadajnika na wieżowcu Prudentialu miał być nadany film Józefa Lejtesa Barbara Radziwiłłówna z Jadwigą Smosarską w roli tytułowej. Gwiazda miała być obecna osobiście. Janek chciał zrobić swojej koleżance niespodziankę, zabierając ją ze sobą. Niestety, ojczyzna wzywała. Oddawał zaproszenia ambasadorównie jak jakiś skarb. – Boże, jakież to wzruszające… Romans chyba rozkwita… Weźmiesz mnie ze sobą na ten pokaz telewizyjny? W zamian zabiorę cię na mecz futbolowy Polska–Węgry. Ojciec dostał zaproszenie na miejsca specjalne i mi oddał. Chciałem, żeby poszedł ze mną w niedzielę monsieur Kozielewski. No, ale Niemcy krzyżują nam plany… – zaśmiał się Cesar. – Mówiłeś coś o zmowie niemiecko-sowieckiej… – Janek szybko zmienił temat. – Tak. Coś podpisali w Moskwie w czasie, kiedy myśmy tu w Warszawie wczoraj szaleli. Jak znam waszą historię, z takich sąsiedzkich kombinacji nic dobrego nie wynika. Kozielewski intensywnie zastanawiał się, dlaczego Drymmer nic mu nie powiedział. W MSZ mówiło się, że Moskwa zabiega u nas o zgodę na przemarsz wojsk sowieckich przez Polskę, gdyby chcieli iść z Francuzami na Niemcy. Beck miał to negocjować. A tu za plecami taki numer… Nie mógł ochłonąć z wrażenia. Naprędce przyjął wersję, że pewnie Mołotow chce zamącić w głowie Ribbentropowi i odwrócić uwagę od ewentualnego sojuszu sowiecko-francuskiego. Trzeba było się pożegnać. – Będziesz o mnie pamiętać? – zapytała ambasadorówna. – Jakże mógłbym nie pamiętać? Wrócę niebawem… – To dobrze. Będę czekała… – Jak w filmie, jak w filmie… – komentował Cesar. – Tylko nie daj się zabić na tych waszych manewrach czy wojnie, bo ona umrze z rozpaczy… Wyściskali się serdecznie. – A co tu masz przytroczone do sakwojaża? – zdążył jeszcze zapytać Cesar. – Szablę… – Oczywiście… Zapomniałem, że jestem w Polsce. Przyda ci się pewnie na czołgi. Niedawno wasze gazety pisały, że Niemcy mają czołgi z… tektury.
Rozdział II
DO ARMAT!
Na dworcu panował niewyobrażalny tłok i zamęt. Tajna mobilizacja alarmowa przestała być tajemnicą. Normalny rozkład jazdy podporządkowano celom wojskowym. Kozielewski zdołał się dowiedzieć, że aby dojechać do Oświęcimia, najpierw musi dotrzeć do Radomia, gdzie będzie miał przesiadkę na inny pociąg, idący na Katowice, przez Skarżysko i Koluszki. Jego 5. DAK od maja 1939 roku został przeniesiony z krakowskiego Zakrzówka do Oświęcimia, do dawnych austriackich koszar. Dywizjon artylerii konnej mógł mieć trzy lub cztery baterie. W strukturze trzybateryjnej, jaką był 5. DAK, liczył siedmiuset dziewięćdziesięciu jeden ludzi, w tym dwudziestu siedmiu oficerów oraz siedmiuset sześćdziesięciu czterech podoficerów i kanonierów. Koni było dziewięćset dwa, w tym – wierzchowych czterysta sześćdziesiąt siedem, artyleryjskich dwieście osiemdziesiąt, a taborowych – sto trzydzieści dwa. Na uzbrojeniu znajdowało się dwanaście armat „prawosławnych”, dwadzieścia siedem jaszczy amunicyjnych, osiem ciężkich karabinów maszynowych, sześćset dziesięć karabinów, pięćset dziewięćdziesiąt szabel i sto pięćdziesiąt sześć pistoletów. Wozów konnych – sześćdziesiąt osiem, taczanek – dwanaście, dwa samochody i dwa motocykle. Ponadto cztery kuchnie polowe. Etat bateryjny obejmował pięciu oficerów oraz stu sześćdziesięciu czterech podoficerów i kanonierów. Miał na stanie sto osiemdziesiąt sześć koni, z czego sto dwanaście wierzchowych, pięćdziesiąt sześć artyleryjskich i dwanaście taborowych. Na uzbrojeniu – cztery działa, tyleż jaszczy i dwa cekaemy. Karabinów – sto trzydzieści sześć, szabel – sto trzydzieści osiem, pistoletów – trzydzieści trzy. Do tego dziewięć wozów taborowych i kuchnię polową. Schodząc na poziom plutonu, etat obejmował oficera, czterech podoficerów i trzydziestu pięciu kanonierów. Posiadał osiemdziesiąt koni: pięćdziesiąt sześć wierzchowych i dwadzieścia cztery artyleryjskie. Na uzbrojeniu – dwie armaty, dwa jaszcze, trzydzieści pięć karabinów, czterdzieści szabel, pięć pistoletów. Drugi pluton miał dodatkowo sekcję dwóch ciężkich karabinów maszynowych dowodzoną przez podoficera. II. Do armat! – 29
Dobrze dowodzony dywizjon artylerii konnej mógł być naprawdę groźną i skuteczną bronią. W Polsce wszyscy w to wierzyli. – W moim dywizjonie niedawno nastąpiły zmiany. Dowodził czterdziestosiedmioletni podpułkownik Jan Kanty Jastrzębiec-Witowski. W lipcu spotkałem w Warszawie kolegę z „Piątki” Tadka Sztumberka-Rychtera, załatwiającego formalności w Wyższej Szkole Wojennej, i to on powiedział mi o nowym dowódcy. Poprzedni, pułkownik Karol Pasternak, któremu adiutantował, awansował na dowódcę 28. Pułku Artylerii Lekkiej. O Witowskim wiedziałem niewiele ponad to, że był starym artylerzystą, przez parę lat związanym ze szkołą włodzimierską. Tadek, służący w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii w latach 1930–31, znał go lepiej. Mówił o nim bez specjalnego entuzjazmu. W Oświęcimiu porucznik Rychter był oficerem placu. Miał jednak niebawem objąć stanowisko oficera zwiadowczego. Wspomniał, że dowódca nie wygląda na szczęśliwego z powodu jego studiów w WSWoj, ale ani myślał z nich rezygnować. Poważnie podchodził do kariery wojskowej. W żartach na pożegnanie rzucił, że w razie powołania do dywizjonu, postara się mnie „ustawić” – wspominał Jan Karski. Zmierzając zatłoczonym pociągiem do swej jednostki, Kozielewski myślał przede wszystkim o Rychterze. – Fakt, że bardzo dobrze zdał egzaminy do Wyższej Szkoły Wojennej, ucieszył mnie. Wróżyłem mu wielką karierę dowódczą, widziałem go generałem… – kontynuował. Przez część trasy Kozielewski stał na korytarzu. Na kolejnych stacjach obserwował sceny rozstań powołanych pod broń. Im mniejsze miejscowości, tym więcej osób odprowadzało swoich najbliższych. Im dalej od Warszawy, tym pożegnania te miały więcej akcentów religijnych. Matki odprawiały synów błogosławieństwem, a oni także czynili znak krzyża, często całowali je w rękę. Żony z dziećmi odprowadzały mężów i ojców. W tych obrazach nie brakowało łez. – „Przysięgnij przede mną i dzieciakami, że wrócisz i nie dasz się zabić”, wołała rozpaczliwie na stacji w Skarżysku kobieta z długim jasnym warkoczem, do której rąk i fartucha uczepiona była czwórka drobiazgu. Najstarsza dziewczynka mogła mieć najwyżej sześć lat. Mąż, pewnie jakiś drobny urzędnik, starał się trzymać fason i powtarzał propagandowe slogany o popędzaniu kota Niemcom. Chciał jak najszybciej wsiąść do pociągu… – przywoływał z pamięci Karski. Kiedy już udało mu się usiąść, przyszedł czas rozmowy z towarzyszami broni. Ci wyglądający na inteligentów mieli inne problemy niż ci żyjący z pracy rąk. Pierwsi zastanawiali się, gdzie Polska pomieści niemieckich jeńców wojennych, których następnie można będzie użyć jako siły roboczej. Drudzy głowili się, kto planował mobilizację, skoro z jednej rzeźni powołano wszystkich 30 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
rzeźników i nie tylko pół miasteczka zostanie bez kiełbasy, ale i wojsko nie będzie się mogło zaaprowizować. „Gdzie tu gospodarz?” – pytał jeden z owych rzeźników i częstował pasażerów przedziału kiełbasą. Inny polewał z butelki do blaszanego kubka mętny bimber. Koła dudniły miarowo. Ostatecznie Kozielewski dotarł do koszar 5. DAK przed siódmą wieczorem. Ubrany w elegancki mundur, z dziarską miną. Szedł jak na bal. Ze zdziwieniem stwierdził, że dotarła dopiero jedna czwarta zmobilizowanych. Formalnie przynależał do 3. baterii, ale tej… nie było. Znajdowała się jeszcze na ćwiczeniach w okolicy Tarnowskich Gór i miała dołączyć w „stosownym czasie”. Poprosił dyżurnego o skontaktowanie z porucznikiem Sztumberkiem-Rychterem. Ten zjawił się po pięciu minutach. Był oficerem zwiadowczym w dowództwie dywizjonu. Budził wyraźny respekt. Janka przywitał jednak bezceremonialnie. Zakomunikował mu, że trafia pod jego komendę do służby zwiadowczej. Po wyfasowaniu wyposażenia Kozielewski udał się do sali podoficerskiej. Potem miał iść na kolację i czekać na Rychtera. – Na sali zobaczyłem Konstantego Potockiego, podchorążego SPRA z rocznika 1935. Znałem go z różnych sytuacji towarzyskich. Przywitaliśmy się radośnie. Szybko się okazało, że Potocki noc przed mobilizacją też przebalował. Miał opinię Casanovy i wielkie powodzenie u kobiet. Rozmowa zeszła więc na tematy damsko-męskie. Potem na sytuację bieżącą. Potocki twierdził, że ma „pewną wiadomość”, jakoby Francja i Anglia już zdążyły zaprotestować przeciwko polskiej mobilizacji alarmowej niepotrzebnie prowokującej Niemców. Snuł przewidywanie, że jeszcze może być tak, że zostanie ona odwołana i za trzy dni będziemy wracać do domów. Tymczasem poszliśmy na kolację i zeżarliśmy ją łapczywie. Od rana nie mieliśmy nic w ustach. Nadszedł Rychter i polecił mi po posiłku zgłosić się do jego pokoju – wspominał. Kozielewski zastał go nad mapą sztabową. Zameldował się przepisowo. – Spocznij i nie wygłupiaj się. „Porucznikujesz” mi tylko przy ludziach, normalnie po imieniu… – rzucił. – Co o tym wszystkim myślisz? Będzie wojna? – zapytał Janek. – Wojna jest pewna. – Tadek, ale wielu mówi, że to się rozejdzie po kościach. Postraszymy Niemców i wrócimy do domu. – Bzdury! Mają już na naszych granicach wielkie siły, a ściągają nowe. Podpisali układ z Sowietami. Czekają tylko na pretekst do ataku. Taka prawda. – No, to co dalej? – To się okaże. Na razie u nas sytuacja niewesoła. Spóźniają się oficerowie i podoficerowie rezerwy. Jest kłopot ze skompletowaniem taborów, bo brakuje II. Do armat! – 31
wozów i koni. Nie nadeszły w całości zmówione buty i gacie. Braki w aprowizacji chleba i mięsa zgłaszają z kuchni… – Bo rzeźnicy i piekarze zmobilizowani… – A skąd ty to wiesz? – Bo z takimi jechałem pociągiem. Mówili, że gospodarza brakuje… – Może i brakuje… To, co gadamy, trzymasz dla siebie. Jasne? – Jasne! Wiadomo, kiedy wychodzimy z koszar? – Dowiesz się, jak przyjdzie czas. Jak masz olej w głowie, to się domyślisz, że niedługo… Nadszedł dwudziesty piąty sierpnia. Mobilizacja trwała. Nadjeżdżali rezerwiści. Dotarła do koszar z ćwiczeń 3. bateria. W godzinach wieczornych pułk był gotowy do wymarszu. Wyruszyli nocą na dwudziestego szóstego sierpnia. W koszarach pozostała cześć taborów, która miała dołączyć później, podobnie jak 3. bateria. Po dotarciu w okolice Sosnowca i noclegu, 5. DAK skierował się na Zawiercie i w niedzielę dwudziestego siódmego sierpnia przed południem stanął w Rokitnie Szlacheckim. Tego dnia w Warszawie rozgrywany był towarzyski mecz piłkarski Polska– Węgry. Szybko zorganizowano słuchanie transmisji przy pułkowej radiostacji. Madziarzy byli wówczas futbolową potęgą i mało kto spodziewał się sukcesu w tej konfrontacji. Stadion Wojska Polskiego wypełniony był ponad dwudziestoma tysiącami kibiców, z których sporą część stanowili rezerwiści z maskami przeciwgazowymi przewieszonymi przez ramię. Czuło się nadchodzącą wojnę. Po półgodzinie goście prowadzili już 2:0 po golach Zsengelléra i Ádáma. Do przerwy przewagę zmniejszył nasz supersnajper Ernest Wilimowski. On też poprowadził nas do zwycięstwa – po swoich kolejnych dwóch trafieniach i bramce Ewalda Dytki wygraliśmy 4:2. Sprawozdawca podkreślał „aliancki” charakter zwycięstwa, trenerowi Józefowi Kałuży pomagał bowiem w przygotowaniu batalii brytyjski szkoleniowiec Alex James. Szał radości zapanował w Warszawie i całej Polsce. Wlał też nadzieję w serca żołnierzy na stanowiskach polowych. Wszyscy odbierali to jako dobry omen na przyszłość. Karski: – Pod niebiosa wynosiliśmy „Eziego” Wilimowskiego, czarodzieja futbolu strzelającego gole w każdym meczu i w nieprawdopodobnych sytuacjach, a nawet przy zupełnym braku… sytuacji. Opowiadano o nim rozmaite historie. W tym o zamiłowaniu do picia mocniejszy trunków, papierosów i płci pięknej. Wszystko na „p”. Na falach eteru wypowiedzi gwiazdora futbolu puszczano raczej rzadko, bo mówił silną gwarą śląską, pomagając sobie wtrętami niemieckimi. Jak w czerwcu 1938 roku, po słynnym meczu z Brazylią na mistrzostwach świata, przegranym po morderczej walce 5:6, 32 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
w którym strzelił cztery bramki, zapytano Wilimowskiego, czy jest dumny z bycia Polakiem, odparł, „Jo jest Oberschlesier”, czyli Górnoślązak. To się nie bardzo podobało. Pikanterii dodawał fakt, że piątego gola po faulu na Wilimowskim strzelił dla nas z karnego Egon Scharfke, obywatel RP, otwarcie deklarujący się jako Niemiec. Przed wykonaniem rzutu Ernest doradzał Egonowi, jak ma strzelać. Po niemiecku. W 1940 roku Wilimowski podpisał „volkslistę”. W czasie wojny grał w reprezentacji III Rzeszy, strzelając po dwa gole w meczu. Był bożyszczem niemieckich kibiców. Nie uchroniło to jego matki przez uwięzieniem w KL Auschwitz za rzekomy romans z Żydem. Ernest użył wszelkich sposobów, aby ją stamtąd wyciągnąć. Po wojnie uznano go w Polsce za zdrajcę. Nigdy, aż do śmierci w 1997 roku, nie pozwolono mu odwiedzić rodzinnego Śląska i Chorzowa. Profesor wspominał „Eziego” jego jeden z paradoksów polskich wojennych losów. Darzył go pewną sympatią, obaj urodzili się niemal tego samego dnia i miesiąca, tyle że w odstępie dwóch lat. Postać Wilimowskiego Karski przywołał po raz ostatni, kiedy w maju 2000 roku, podczas spotkania z Aleksandrem Kwaśniewskim, prezydent pochwalił się, że właśnie podpisał nadanie obywatelstwa RP Emanuelowi Olisadebe, by mógł strzelać bramki dla nowej ojczyzny. Dzień po zwycięskim meczu o dziesiątej rano 5. DAK stanął do uroczystej wojennej przysięgi na sztandar dywizjonu. Na jego prawej stronie (płacie) widniał czerwony krzyż maltański na białym tle z wyszytym pośrodku srebrną nicią Orłem Białym w wieńcu. Na ramionach krzyża u dołu znajdowała się cyfra 5 w podobnych mniejszych wieńcach. Na lewym płacie, pośrodku identycznego krzyża otoczona wieńcem dewiza „Honor i Ojczyzna”, na ramionach zaś daty i miejsca bitew, w których dywizjon się odznaczył: Toryczyn 19.I.1919 (na górze), Równe 4.VI.1920 (na dole), Antonów 1.VI.1920 (lewe ramię) i 28.VI.1920 (prawe). W prawym górnym polu widniał wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, w lewym – Świętej Barbary, patronki artylerii. Natomiast na dole z prawej godło miasta Krakowa, a z lewej odznaka artylerii konnej. Sztandar ufundowało 5. DAK-owi społeczeństwo krakowskie, a wręczony został dwudziestego dziewiątego maja poprzedniego roku na krakowskich Błoniach przez inspektora armii generała Juliusza Rómmla. Tego samego, który Kozielewskiemu wręczał szablę honorową prezydenta RP po ukończeniu SPRA. Karski: – Uroczystość wręczania sztandaru zapamiętałem bardzo dobrze. Obecność w takiej chwili dla oficerów i żołnierzy służby czynnej była oczywistym obowiązkiem, dla rezerwy punktem honoru. Kraków szykował się do niej przez II. Do armat! – 33
tydzień. Flagami państwowymi udekorowano kamienice, a wystawy sklepowe specjalnymi biało-czerwonymi draperiami i portretami marszałka Rydza-Śmigłego. Ceremonia na Błoniach dotyczyła nie tylko 5. DAK-u, ale także siedmiu innych pułków artylerii z okręgów korpusów krakowskiego i przemyskiego. W przypadku naszego dywizjonu inicjatorem fundacji sztandaru był sam prezydent miasta Krakowa Mieczysław Kaplicki, doktor medycyny, arcypiłsudczyk, podpułkownik. Do przewrotu majowego w 1926 roku noszący rodowe nazwisko Maurycy Kapellner. Zasymilowany Żyd i wielki polski patriota. Kawaler Orderu Virtuti Militari i kawaler Krzyża Komandorskiego Orderu Polonia Restituta. Znakomity gospodarz miasta, które rozbudowywał, upiększał i u progu wojny pozostawił z siedemnastomilionową nadwyżką budżetową, przechodząc na stanowisko prezesa koncernu węglowego. Sam zainicjował zbiórkę na sztandar, kładąc pierwszy na ten cel pięćset złotych. Uroczystość rozpoczęła się o dziewiątej rano. Na Błonia przybyła generalicja z reprezentującym prezydenta RP i marszałka Rydza-Śmigłego inspektorem armii generałem Juliuszem Rómmlem w towarzystwie pięciu innych: Stanisława Kwaśniewskiego, Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego, Aleksandra Łuczyńskiego, Zygmunta Piaseckiego i Bernarda Monda. Po odebraniu raportu od pułkownika Leona Bogusławskiego, dowódcy artylerii 5. Korpusu, przy dźwiękach hymnu Rómmel przejechał konno przed honorowymi oddziałami pułków artylerii mającymi przyjąć sztandary. Generalicja wraz z wojewodami i prezydentami miast, w których stacjonowały pułki, zajęła miejsca przy ołtarzu polowym. Generał ksiądz biskup Józef Gawlina odprawił mszę. Koncelebrans ksiądz dziekan Zapała wygłosił kazanie o roli sztandaru w polskiej tradycji militarnej i jego funkcji jako spoiwa fundującego go społeczeństwa i przyjmującego go wojska. Biskup Gawlina poświęcił sztandary. Następnie zostały wyłożone na stołach przed frontami poszczególnych pułków w celu wbicia w drzewce okolicznościowych gwoździ. Jako pierwszy wbijał generał biskup Gawlina. Potem generałowie z Juliuszem Rómmlem na czele oraz przedstawiciele władz lokalnych. To oni przejmowali następnie poświęcone sztandary i przekazywali Rómmlowi, a ten wręczał je kolejno dowódcom jednostek, którzy przyklękając, składali przysięgę na wierność sztandarom. W naszym przypadku – podpułkownik Karol Pasternak. Dowódcy przekazywali je pocztom sztandarowym, a te przy dźwiękach hymnu odmaszerowywały do swoich jednostek. Dowódcą naszego pocztu był podporucznik Kazimierz Koziorowski, asystowali mu chorąży Stanisław Maciejasz, starszy ogniomistrz Adam Grudzień i ogniomistrz Jan Golec. Potem odbyła się defilada poprowadzona przez gospodarza uroczystości i bohatera dnia pułkownika Bogusławskiego. Nie był to jeszcze koniec. Poczty 34 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
sztandarowe udały się na Wawel, gdzie sztandary pochyliły się nad trumną Marszałka. Potem pułki uroczyście przemaszerowały przez Kraków. Wieczór należał do wszystkich. Osobno fetowała go generalicja, dowódcy i lokalne władze. Osobno wyżsi oficerowie, a osobno tacy jak: Kawnetis, Sztumberk-Rychter czy Koziorowski, którzy łaskawie dopuścili do swego grona rezerwistę Kozielewskiego. Obecna chwila przysięgi wojennej była dla Janka równie podniosła i wzruszająca jak ta na Błoniach. Obserwowała ją okoliczna ludność z księdzem. Na tę uroczystość ogniomistrz podchorąży przypiął szablę honorową prezydenta RP. Z wilgotnymi oczami ślubował Rzeczypospolitej, że będzie jej bronił do krwi ostatniej. Przecież na sztandarze stało: „Honor i Ojczyzna”.
Rozdział III
KREW WROGA…
Koło południa gruchnęła wieść: zabierają do Warszawy adiutanta dywizjonu kapitana Jana Kawnetisa i Tadeusza Sztumberka-Rychtera. Obaj mają natychmiast stawić się w… Wyższej Szkole Wojennej. Taki ruch personalny w chwili mobilizacji był zaiste kuriozalny. – A po jaki ch.j?! Czego oni się tam mają uczyć?! – krzyczał Witowski, doprowadzony do szewskiej pasji, aż echo niosło. Wydzwaniał do Warszawy. W końcu mu się udało połączyć, ale jedynie potwierdzono rozkaz. Komentarzom nie było końca. Krążyła plotka, że Rychter z Kawnetisem załatwili sobie przeniesienie połączone z awansem. Dokąd? Zdania na ten temat były podzielone. Idąc w kierunku auta, które miało zawieźć obu oficerów na najbliższą stację kolejową, Rychter podszedł do Kozielewskiego i powiedział: – Zajmie się tobą Dąbrowski. Trzymaj się! Kapitan Stanisław Dąbrowski był dowódcą 1. baterii. Rychter wręczył mu także swoją pelerynę przeciwdeszczową, mówiąc: – Bierz, bracie! Zwiadowcy się przyda. Nowym adiutantem został porucznik Stanisław Machnikowski, a oficerem zwiadowczym podporucznik Stanisław Rudnicki. Ich pozycje oficera broni i dowódcy plutonu objęli ściągnięci pośpiesznie oficerowie rezerwy. Kawnetis przekazał Machnikowskiemu pieczę nad sztandarem dywizjonu, był to obowiązek adiutanta. – Oczywiście frapowało mnie, gdzie trafi Tadek i kto się o niego „upomniał”. Okazało się, że przez Kraków dotarł do Warszawy, gdzie w WSWoj dostał przydział do krakowskiej 6. Dywizji Piechoty generała Stanisława Monda na drugiego oficera sztabu artylerii dywizyjnej. Był to oczywisty i godny awans. Tyle że dywizji już nie było w Krakowie, stacjonowała w okolicy… Oświęcimia. Pojeździwszy po kraju, Tadek wylądował znowu na dworcu oświęcimskim… Kawnetisa skierowano do Łodzi – wspominał Karski. Po południu dwudziestego dziewiątego sierpnia, po nadejściu rozkazów ze sztabu Krakowskiej Brygady Kawalerii, podpułkownik Witowski zarządził 36 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
wymarsz w kierunku na Zawiercie, a potem Koziegłowy. Poruszali się w dwie baterie. Rozłożyli się w okolicy sporego kompleksu leśnego w wioskach Koziegłówki i Mysłów. 3. bateria stała pod Koszęcinem. Karski: – Czuło się, że wojna jest blisko. Nocy praktycznie nie przespałem. Do późna gadaliśmy z moim przełożonym, oficerem zwiadowczym 1. baterii. Podporucznik Wacław Leśkiewicz, rezerwista jak ja, skończył włodzimierską SPRA rok przede mną. Wspominaliśmy naszą kadrę, egzaminy i zaliczenia. Opowiadał, ile czasu zajęło mu opanowanie kątomierza busoli, podstawowego urządzenia do pomiaru kątów i azymutów służącego do określania położenia celu i skierowania ognia tak, żeby weń trafił. Oczywiście busola była na stanie każdej sekcji zwiadu. Leśkiewicz był bystry i oczytany. Za najwybitniejszego zwiadowcę uwiecznionego w polskiej literaturze „ku pokrzepieniu serc” uznawał Andrzeja Kmicica. Był też kinomanem i wielbicielem Freda Astaire’a. Co do wojny zaś uważał, że długo nie potrwa, bo Niemcy szybko się zorientują, że nie mają z nami szans… O świcie następnego dnia Witowski z dowódcami baterii kapitanami Dąbrowskim i Stradomskim oraz żołnierzami zwiadu ruszyli w teren wyznaczać stanowiska ogniowe i obserwacyjne w okolicy Koziegłowów. Szykowano się na przyjęcie wroga. Działania kontynuowano trzydziestego pierwszego sierpnia. Wiadomo już było, że można się tu spodziewać jednostek 2. Dywizji Lekkiej generała Georga Stummego. Stała ona naprzeciw Krakowskiej Brygady Kawalerii generała Zygmunta Piaseckiego, w składzie której znajdował się 5. DAK. Największą miejscowością pomiędzy siłami polskimi i niemieckimi był Koszęcin.
III. Krew wroga… – 37
1 września, tuż przed piątą rano, niemiecka nawała ruszyła. Jako pierwsza z dywizjonu weszła do walki pod Koszęcinem 3. bateria kapitana Goreckiego. O wpół do szóstej operujące oddzielnie baterie 1. i 2. ruszyły na wyznaczone stanowiska ogniowe na linii Czarny Las–Mzyka. Do pierwszego starcia doszło przed piątą po południu, kiedy obie baterie pośpieszyły z pomocą 5. Pułkowi Strzelców Konnych zaatakowanemu pod Woźnikami przez oddziały 2. Dywizji Lekkiej, rozpoczynając ostrzał wroga. Ogień był celny i zadawał Niemcom straty. Zlokalizowawszy polskie pozycje, nieprzyjaciel opanował leżącą opodal cegielnię i rozpoczął intensywny ostrzał z ciężkiej broni maszynowej. – Walili do nas z odległości mniejszej niż dwieście metrów, uniemożliwiając prowadzenie ognia artyleryjskiego. Zapadał zmrok. Wykorzystując to, kapitan Stradomski przesunął dwa działa swej baterii i otworzył ogień na cegielnię. Po kwadransie naszego ostrzału cegielnią wstrząsnęła eksplozja. „W zapas amunicji dostali”, rzucił ktoś. Zapanowała cisza. Wyglądało na to, że stanowisko niemieckie zostało zlikwidowane. Bliżej zabudowań znajdowała się pozycja naszej baterii. Dąbrowski zarządził wysłanie zwiadu. Ruszyliśmy we czterech pod komendą Leśkiewicza. Było już po dziesiątej, świecił księżyc. Nie ryzykowaliśmy poruszania się na wprost przez otwarty teren do cegielni i pod osłoną lasu doszliśmy do prowadzącej w jej stronę drogi. Tędy zapewne dotarli także Niemcy. Szliśmy dwójkami, przyświecając latarkami. Panowała cisza, nic nie wskazywało na zagrożenie ze strony zabudowań. Leśkiewicz polecił dwóm żołnierzom zalec w przydrożnym rowie i osłaniać. Dalej posuwaliśmy się we dwóch… – wspominał Karski. Między budynkiem a pryzmami przygotowanych do transportu cegieł dojrzeli motocykl z koszem. Leśkiewicz omiótł go światłem latarki. – To jest zündapp… – powiedział szeptem Kozielewski. – Skąd wiesz? – zapytał Leśkiewicz. – Bo byłem w ich fabryce w Norymberdze. – A coś tam robił? – Byłem delegatem na parteitagu. Wozili nas po różnych miejscach i się chwalili… Za chwilę zobaczyli drugą taką samą maszynę. Obie były zupełnie niewidoczne z drogi. O to pewnie chodziło. Na koszach obu motorów zainstalowano wsporniki jarzmowe do karabinów maszynowych. Leśkiewicz wyszedł na drogę i latarką dał znać, aby osłona dołączyła do nich. Polecił, aby dwójkami obchodzić cegielnię z prawa i lewa. Przywoływać się gwizdem. Kiedy minęli komin i ruszyli wzdłuż piętrowego budynku z paleniskami, Janek potknął się o coś. Leśkiewicz przyświecił. Była to… ludzka noga w wojskowym bucie 38 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
wystająca spod kupy gruzu. Nieco dalej zobaczyli leżące na sobie w nienaturalnych pozycjach ciała dwóch innych niemieckich żołnierzy. Porucznik skierował światło wzdłuż muru w górę. Fragment między kominem a budynkiem był rozwalony. – Tu mieli gniazdo karabinu maszynowego. Dostali z naszej prawosławnej i spadli jak gruszki. Dobra… Odwróć tego z góry i odłam mu nieśmiertelnik. Przeszukaj kieszenie – rzucił Leśkiewicz. Kozielewski, drżąc z emocji, chwycił zabitego za rękę i kołnierz. Pociągnął w swoim kierunku. – O Jezu… – wyrwał mu się zduszony okrzyk. – Stul pysk! Co się drzesz? – syknął porucznik. Niemiec nie miał twarzy, której pozbawił go odłamek pocisku. Chcąc dostać się do nieśmiertelnika, noszonej na sznurku na piersi dwuczęściowej blaszki z nazwiskiem żołnierza i nazwą jednostki, z identycznymi danymi na każdej z połówek, Janek musiał rozpiąć oblepioną krwawą masą bluzę mundurową. Wahał się, aż usłyszał za plecami rozkaz: – Kozielewski, wykonać! Mocował się z guzikami dłonią mokrą od krwi. – Nożem! Usłyszał komendę porucznika podającego mu narzędzie. Rozciął bluzę i podkoszulek. Obiema dłońmi szarpał za blaszkę nieśmiertelnika, by odłamać jej część. – Długo jeszcze? – syczał Leśkiewicz. Udało się. Podał nieśmiertelnik porucznikowi. Ten przyświecił latarką. – Da się odczytać. Kurtz, chyba szósty szwadron 2. Dywizji. – Schował blaszkę do kieszeni. Usłyszeli przeciągły gwizd. Ruszyli w jego kierunku. Zwiadowcy Heniek i Staszek stali przy rozbitym stanowisku drugiego karabinu maszynowego. Dwóch zabitych Niemców leżało tuż obok siebie. Trzeci trzydzieści metrów dalej. Ranny, starał się wyczołgać i uratować. Leżał na plecach. Twarz sprawiała niesamowite wrażenie. Była spokojna. Otwarte oczy skierowane były prosto w rozgwieżdżone niebo. Z prawej dłoni wystawała na wpół zgnieciona ostatnim uściskiem fotografia starszej kobiety. Pewnie matki. – Stałem jak zahipnotyzowany, patrząc na tego niemieckiego chłopaka w moim wieku. Pomyślałem, że moja świętej pamięci matka jest szczęśliwsza od jego matki. Gdybym zginął, nie będzie przeżywać mojej śmierci… – wracał do tamtej chwili. Zabrawszy dwa kolejne nieśmiertelniki i znalezioną w pobliżu drugiego stanowiska raportówkę, zwiadowcy Leśkiewicza ruszyli w powrotną drogę. III. Krew wroga… – 39
– Gdzie Kozielewski? – ciszę nocną przerwał stłumiony głos Leśkiewicza. – Melduję, panie poruczniku, że został koło tamtej sosny, dwadzieścia metrów z tyłu. Rzyga… Zaraz dołączy – brzmiała odpowiedź któregoś ze zwiadowców. Karski: – Szukałem odpoczynku po doświadczeniach pierwszego dnia wojny. Pierwszy raz w życiu widziałem z bliska żołnierskie trupy. Krew jednego z nich miałem dosłownie na rękach. Zmywałem ją intensywnie, ale pozostawiła ślady za paznokciami. Postanowiłem coś z tym zrobić za dnia. Znacznie ważniejsze było doczyszczenie munduru z wymiocin. Od rana drugiego września 1. i 2. bateria przygotowywały się do odparcia niemieckiego ataku oczekiwanego na linii Koziegłowy–Żarki. Obie baterie zajęły nowe pozycje, obsadzono nowe punkty obserwacyjne. O wpół do drugiej po południu ruszyła niemiecka piechota. Polscy artylerzyści odpowiedzieli ogniem szrapneli. Był celny, padło około setki niemieckich piechurów. Wróg się wycofał. Wkrótce potem doszło do ostatecznego rozdzielenia 5. DAK. Witowski polecił 1. baterii dołączyć do 8. Pułku Ułanów, znanej jednostki kawaleryjskiej noszącej imię Księcia Józefa Poniatowskiego, dowodzonej przez pułkownika Włodzimierza Dunin-Żuchowskiego. Konnicy Dąbrowskiego ruszyli więc w kierunku Zawiercia.
Rozdział IV
KREW BRATNIA
– Nagle zza ściany lasu pojawił się niemiecki szturmowiec henschel. Leciał tuż ponad koronami drzew. Usłyszeliśmy terkot broni maszynowej i zaraz potem wybuch bomby. Trafiła celnie wprost w jedno z dział i ciągnący je zaprzęg. Cały działon został dosłownie zmieciony. Poległo dwóch kanonierów, dwóch rannych krzyczało z bólu. Posłano po lekarza. Zabite zostały trzy konie, a cztery kolejne ranne. Niemiecka maszyna zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Teraz widziałem pierwszych poległych polskich żołnierzy. Jeden z nich miał na wierzchu wnętrzności. Zlatywały się do nich muchy. Patrzyłem na to osłupiały. Pochowano ich w mogiłach, pośpiesznie wykopanych na skraju pobliskiego pola… – wspominał Profesor. Wobec oczywistej przewagi nieprzyjaciela Krakowska Brygada Kawalerii była zmuszona do odwrotu. 3 września generał Piasecki pchnął 8. Pułk Ułanów wraz z 1. baterią 5. DAK do działań opóźniających posuwanie się Niemców w okolice Szczekocin oraz zabezpieczenia przepraw przez Pilicę. Parokrotnie pojawiały się niemieckie samoloty. Były to na szczęście maszyny rozpoznawcze o znacznie słabszym uzbrojeniu niż szturmowe. Artylerzystom konnym wyznaczono pozycje koło Przybyszowa. Pod wieczór zostali zaatakowani przez oddział z 2. Dywizji Lekkiej. Niemiecki ogień zniszczył kolejne działo 1. baterii. Dotkliwe straty ponieśli ułani Dunin-Żuchowskiego starający się utrzymać Szczekociny. Podobno dowódca pułku doznał wstrząsu psychicznego. Z powodu rosnącej liczby zabitych i rannych nakazał odwrót. Dostali rozkaz poruszania się po zmroku szosą Szczekociny–Jędrzejów. Nie minął nawet kwadrans, kiedy oślepiło ich światło reflektorów niemieckiej kolumny pancernej i znaleźli się pod ogniem broni maszynowej. Konie z armatami wyrwały przed siebie. Z dwóch działonów, jakie jeszcze pozostały, cudem udało się ocalić jeden. Doświadczony kawalerzysta, major Stanisław Bukraba, zastępca dowódcy 8. Pułku, zaczął okładać szpicrutą po pyskach pierwszą parę koni. Omal go nie stratowały, ale zaprzęg powstrzymał. Odskoczyli do lasu. IV. Krew bratnia – 41
Karski: – Stało się jasne, że z 8. Pułkiem, którego straty sięgały już połowy stanu, oraz naszą baterią, w której pozostała tylko jedna armata, żadnych przepraw na Pilicy nie będziemy już w stanie ani obsadzić, ani utrzymać. Nasz kontakt z dywizjonem był zerwany. Wobec rosnących wokół Sędziszowa sił niemieckich Dunin-Żuchowski zdecydował o wymarszu w kierunku Jędrzejowa. Dąbrowski nie był przekonany o sensowności takiego rozwiązania, ale się podporządkował. Czwartego września około piątej rano dotarliśmy do rogatki miejskiej. Po zarządzeniu postoju nasi dowódcy zaczęli się naradzać, co dalej. W podjęciu decyzji pomogły nadlatujące niemieckie szturmowce. Otworzyliśmy do nich ogień. Zrzuciły bomby, nie wyrządzając nam szkód, i odleciały. Było jasne, że trzeba ruszać w innym kierunku. Dotąd tylko nas tłuczono. Nastrój był coraz gorszy. Oddziały ruszyły na Brzegi. Tam obsadziły mosty drogowy i kolejowy. Dołączyły tabory pułkowe, poprawiło się nie tylko zaopatrzenie, ale i morale żołnierzy. Między innymi za sprawą rozdzielanych papierosów.
Rozdział V
MIJANKA
Do Kielc było jeszcze dwadzieścia pięć kilometrów. Rozkazem naczelnego wodza z trzeciego września jego oficer do zleceń pułkownik Kazimierz Glabisz miał zebrać, co się da, z garnizonów radomskiego i kieleckiego oraz innych oddziałów znajdujących się w pobliżu, by odpierać nieprzyjaciela i utrzymywać komunikację szosą Radom–Kraków aż pod Skarżysko, zanim nie nadciągną nasze dywizje piechoty 3. i 12. Powstałą w ten sposób Grupą Operacyjną „Kielce” dowodził Glabisz, a jego zastępcą był podpułkownik Bronisław Kowalczewski, dowodzący Podgrupą „Radom”. Na Kielce ciągnęły zewsząd oddziały, które utraciły kontakt z jednostkami macierzystymi. W naszej baterii panowało przekonanie, że też tam idziemy. Dąbrowski już się nam kazał na to szykować. Dunin-Żuchowski zdumiał jednak wszystkich. Polecił ominąć miasto i kierować się na Bodzentyn. – Wyglądało to na unikanie kontaktu z nieprzyjacielem. Ułani z pułku mówili, że ich dowódca jest w depresji po kolejnych niepowodzeniach i ogromnych stratach. Nasi dziwili się, że Dąbrowski jeszcze mu się podporządkowuje i samodzielnie nie zdecyduje o dołączeniu się do grupy Glabisza. Kapitan zachował jednak lojalność wobec wyższego stopniem, choć niekoniecznie duchem, dowódcy – wspominał Karski. Omijając Kielce, w okolicy Świętej Katarzyny natknęli się na jadących motocyklem sierżanta i kapitana. Tym drugim okazał się… Witold Langrod. – Myślałem, że śnię. Przywitaliśmy się serdecznie. Okazało się, że jest oficerem do zleceń Kowalczewskiego. Wspominał, że w ciągu dnia, może dwóch dojdzie do starcia z Niemcami w rejonie Zagnańska. Strasznie się śpieszył. Zdążył powiedzieć, że wrócił z Genewy z żoną i synkiem chyba na osiem dni przed wybuchem wojny i od razu został zmobilizowany. Powiedział, że się chyba szybko zobaczymy, najwyraźniej sądząc, że zamierzamy dołączyć do ich ugrupowania. Zaraz odjechali… – kontynuował. Istotnie piątego września rozpoczęła się bitwa pod Kajetanowem, w której dowodzący podpułkownik Kowalczewski dzielnie powstrzymywał przez dwa i pół dnia natarcie niemieckiej 2. Dywizji Lekkiej, przewyższającej jego grupę V. Mijanka – 43
pod każdym względem. Kapitan Langrod został ranny w lewe udo. W bitwie zginęło ponad osiemdziesięciu żołnierzy. W tym samym czasie piątego września koło południa Dunin-Żuchowski ze swoim oddziałem staje na postój w Wilkowie pod Bodzentynem. Wieczorem rusza na Brody. W godzinach rannych następnego dnia w ich okolicy – kolejny postój. Koło południa udaje się nawiązać łączność z dowódcą 12. Dywizji Piechoty generałem Gustawem Paszkiewiczem. Dunin-Żuchowski z adiutantem i w asyście kilku ułanów jedzie, by mu się zameldować i prosić o przydział zadań. Paszkiewicz poleci mu bronić przeprawy pod Solcem nad Wisłą, gdzie wiosną 1939 roku oddano do użytku drewniany most, bardzo ważny dla komunikacji między Radomiem, Starachowicami, Iłżą, Lipskiem i Lublinem. – Osada jako żywo przypominała Kazimierz nad Wisłą, znajdujący się o dwadzieścia kilometrów po drugiej stronie rzeki. W Solcu były ruiny zamku, klasztor, kościół farny. Od czasów Kazimierza Wielkiego związany był z handlem spławianych rzeką towarów. Głównie soli. Słynął jarmarkami. Podobnie jak Kazimierz, był miasteczkiem typowo żydowskim. Znalazłem się w patrolu zwiadu, który tam trafił. Podczas gdy koledzy starali się wybierać jak najlepsze stanowiska dla obrony mostu, ja miałem zorientować się w możliwościach zaopatrzenia w żywność. Problem w znacznej mierze udało się rozwiązać dzięki rodzinie niejakich Rozentalów mających w Solcu piekarnię i kaszarnię. W miasteczku panowała wiara w zwycięski wynik wojny z Niemcami, choć szybkie posuwanie się wroga na wschód wszystkich niepokoiło. Dowiedziawszy się, że patronką miejscowego kościoła jest Najświętsza Maryja Panna, patronka Sodalicji, wpadłem do niego i pomodliłem się. Prosiłem też matkę, aby z nieba czuwała nade mną i całą rodziną, zwłaszcza Marianem, o którym nie miałem z broniącej się heroicznie Warszawy żadnych wieści… – wspominał. Pułk i bateria stacjonowały w folwarku i dworze Raj i przygotowywały się do obrony Solca. Konieczne stało się przegrupowanie coraz skromniejszych sił, kiedy się okazało, że w okolicy Wierzbnika pojawiły się patrole niemieckie. Dunin-Żuchowski skompletował dywizjon pod dowództwem rotmistrza Edwarda Szawłowskiego, złożony z dwóch szwadronów i plutonu ciężkich karabinów maszynowych oraz plutonu 1. baterii z jedną armatą pod komendą oficera ogniowego porucznika Stanisława Brzeziny. Oddział wysłano do walki. Mając znaczną przewagę, szybko sobie z niemieckim rekonesansem poradził. Zajął stanowiska na linii rzeki Kamienna, gdzie osłaniał między innymi kolejowy transport części 12. Dywizji Piechoty. Wracając siódmego września do Solca, dywizjon został zaatakowany przez eskadrę niemieckich szturmowców. Zniszczeniu uległo ostatnie działo 1. baterii, poniesiono duże straty w ludziach i koniach. Ranny został porucznik Brzezina. 44 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
W takiej sytuacji zapadła decyzja o wycofaniu się za Wisłę w rejon Opola Lubelskiego, gdzie miał dotrzeć dywizjon Szawłowskiego. Ostatecznie dotarli do Stróży koło Kraśnika. Stąd po dwóch dniach odpoczynku oraz zapewnieniu opieki rannym przeszli na pozycje pod Gościeradowem i Annopolem z zadaniem osłony przeprawy przez Wisłę. Czternastego i piętnastego września stacjonowali w Kraśniku. Tam dotarł rozkaz awansowy naczelnego wodza podnoszący w randze o jeden stopień kaprali i ogniomistrzów podchorążych. W ten sposób Jan Kozielewski awansował na podporucznika. – Byłem dumny, że jako oficer doczekam pomocy francusko-brytyjskiej. Oczywiście nie miałem bladego pojęcia ani cienia podejrzeń, że alianci już sobie nas odpuścili. Dwunastego września w Abbeville uzgodnili… pozostawienie Polski bez pomocy mimo obowiązywania wzajemnych umów obronnych i wypowiedzenia przez nich wojny Niemcom. W Paryżu i Londynie wiedziano już o pakcie Ribbentrop–Mołotow i realistycznie uznano, że Polska po prostu za chwilę zostanie ponownie przez sąsiadów rozebrana – komentował gorzko Profesor. Dunin-Żuchowski postanowił skierować się na Chełm Lubelski. W niedzielę siedemnastego września koło południa natrafili w okolicy Rejowca na oddziały niedawno utworzonej Kombinowanej Brygady Kawalerii pułkownika Adama Zakrzewskiego. W skład zgrupowania wchodziła grupa kawalerii Zakrzewskiego z Pomorskiej Brygady Kawalerii, resztki Wileńskiej Brygady Kawalerii z podpułkownikiem Eugeniuszem Święcickim, Warszawski Pułk Ułanów z pułkownikiem Józefem Treptą, o niewątpliwie największej zdolności bojowej, oraz grupa pułkownika Tadeusza Komorowskiego z Ośrodka Zapasowego Zgrupowania Kawalerii. Dunin-Żuchowski bezzwłocznie podjął decyzję o przyłączeniu się do brygady z tym, czym dysponował – mocno już przerzedzonymi trzema szwadronami ułanów i szwadronem cekaemów. Nie brakowało gorzkich refleksji, że raczej z ulgą podjął tę decyzję. Odtąd nie musiał już dźwigać całego ciężaru dowodzenia pułkiem. Karski: – Przede wszystkim chcieliśmy potwierdzenia wiadomości z nasłuchu radiowego o rzekomym ataku Sowietów na Polskę. Przekazał ją dyskretnie oficerom Dąbrowski, z zastrzeżeniem, by jej nie rozgłaszano do czasu jej zweryfikowania. Pod Rejowcem rozwiały się wszelkie złudzenia. Nad ranem nasze granice przekroczyli Sowieci. Podobno walczył z nimi Korpus Ochrony Pogranicza. Oczekiwano rozkazu naczelnego wodza. W jednej chwili przypomniałem sobie, o czym mówił mi de Sousa Mendes. Niemcy zawarli z Sowietami V. Mijanka – 45
w Moskwie tajny układ. Teraz zaczynała się jego realizacja: brali nas w dwa ognie. Czekanie na dalsze wieści stawało się nieznośne. Zwłaszcza że siły niemieckie parły na Lublin i jeszcze bliższy Rejowca – Krasnystaw. Dla marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego ten dzień rozpoczął się pobudką, jaką urządził mu krótko po piątej rano jego szef sztabu generał Wacław Stachiewicz. Naczelny wódz spał w kwaterze urządzonej mu w jednym z pomieszczeń szkoły w Kołomyi. Miasto leżało na trasie, którą władze polskie po opuszczeniu Warszawy posuwały się na południe ku granicy rumuńskiej.
Rozdział VI
SOWIETY WKROCZYŁY…
– Armia Czerwona przekroczyła nasze granice! – zameldował wzburzonym głosem Stachiewicz. Marszałek Rydz-Śmigły z trudem przychodzi do siebie. Nie wie, co robić. Najpierw komunikuje, że w cywilnym przebraniu przedostanie się do bohatersko walczącego z Niemcami Lwowa, skąd będzie kierował obroną Polski. Po godzinie oznajmia, że jedzie do Rumunii. Zapewne pod wpływem Józefa Becka, któremu Roger Raczyński, ambasador RP w Bukareszcie, gwarantował, że Rumuni obiecali przepuścić polskie władze do Francji. Wydaje wreszcie rozkaz, dyrektywę ogólną: Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii. Następnie zmienia zdanie i oświadcza zdumionemu otoczeniu, że udaje się na front, by honorowo walczyć z bronią w ręku. Kiedy jednak Stachiewicz uświadamia mu, że Sowieci posuwają się błyskawicznie i niebawem będą w Kołomyi, każe podstawić limuzynę. Kierunek: Kuty, most graniczny na Czeremoszu. – Takiego mieliśmy wodza, który za wszelką cenę chciał być drugim Marszałkiem Piłsudskim – mówił po latach z ironią Profesor. Kiedy rozkaz dotarł do Kombinowanej Brygady Kawalerii pod Rejowcem, większość kawalerzystów miała problemy ze zrozumieniem jego sensu. Oznaczał on bowiem zaprzestanie walki z Niemcami, niepodejmowanie jej z Sowietami i jak najszybszy wymarsz z Polski. Nie wiedzieli jeszcze w Brygadzie, co aktualnie robi naczelny wódz. Rydz-Śmigły dotarł do Kut około północy, kiedy przez most zdążyli się już przeprawić prezydent Ignacy Mościcki, premier Felicjan Sławoj-Składkowski, szef dyplomacji Józef Beck, marszałkowie sejmu i senatu, ministrowie, kierownic two Narodowego Banku Polskiego, szefowie urzędów centralnych. VI. Sowiety wkroczyły… – 47
Karski po latach: – Podczas ostatniego postoju władz RP w Kołomyi i Kosowie ważną rolę odgrywali dwaj pułkownicy, Ludwik Bociański, wojewoda poznański, starszy brat Jana, mego kolegi z praktyki w konsulacie opolskim, i Stefan Soboniewski, starosta kaliski. Obaj przedarli się szóstego września z Warszawy do Lublina, gdzie stacjonowała część rządu. Bociański został jego… naczelnym kwatermistrzem, a Soboniewski bodaj jego zastępcą. Podczas ewakuacji przez most w Kutach ten drugi kierował całą operacją. Kiedy podbiegł do niego oficer policji z żądaniem „zrobienia drogi” dla naczelnego wodza, Soboniewski zrugał go za „sianie paniki i defetyzmu”. Postraszył, że każe go aresztować i oddać pod sąd polowy. Nie wyobrażał sobie, aby Rydz-Śmigły mógł opuścić swoje wciąż walczące wojska. Podobna była reakcja znajdującego się opodal Bociańskiego. Oniemieli, kiedy rzeczywiście pojawiły się marszałkowskie auto i samochód obstawy. Pułkownik Bociański ruszył w kierunku limuzyny, z której wysiadł naczelny wódz. Bociański miał się zwrócić do niego w patetycznych słowach: „Zaklinam Pana. Niech Pan nie opuszcza ojczyzny! Hetman nigdy nie pozostawia swoich żołnierzy na polu bitwy”. Najwyraźniej zaskoczony, ale już poirytowany marszałek chciał usunąć z drogi pułkownika. Ten wyjął z kabury pistolet i strzelił sobie w pierś, celując w serce. Upadł. Obstawa naczelnego wodza złapała Bociańskiego za ręce i nogi i wrzuciła do bagażnika. Szybko odjechali mostem na stronę rumuńską. Ludwik Bociański chybił. Kula ominęła serce, nie wyrządziła także większych szkód innym organom. Kiedy się okazało, że leżący w bagażniku oficer żyje, polecono zabrać go do szpitala. Kurował się kilka miesięcy. Po wyjściu ze szpitala przedostał się do Francji i zgłosił do naszej armii. Odmówiono mu przydziału. Podobnym skutkiem skończyło się kilka kolejnych prób podejmowanych w Anglii. Bociański do końca życia pozostał w Londynie, z dala od życia kombatancko-polonijnego. Nigdy nie wracał do epizodu z mostu w Kutach. Zmarł, mając siedemdziesiąt osiem lat, w 1970 roku. Karskiemu przebieg tych zdarzeń potwierdził Janek Bociański, krótko po śmierci brata. Przeżył go o cztery lata. Spoczęli w jednej londyńskiej mogile. W obronie „mostu honoru” w Kutach zginął kto inny. Twórca postaci literackiej Nikodema Dyzmy, symbolizującej mechanizmy robienia sanacyjnych karier przez bezczelnych nieuków i oportunistów, najpopularniejszy pisarz i najlepiej zarabiający człowiek sztuki międzywojnia – Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Dotarł do Kut już po przeprawie przez most najważniejszych postaci Rzeczypospolitej. Polska trzęsła się z oburzenia. Kapral podchorąży Mostowicz postanowił zorganizować obronę mostu przed Sowietami. Zorientowawszy się, że żołnierzom brakuje jedzenia, pojechał ciężarówką do piekarni po chleb. Są 48 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
dwie wersje zdarzeń, które nastąpiły później. Według pierwszej ciężarówkę wracającego z chlebem Mostowicza ostrzelali sowieccy żołnierze. Został ciężko ranny i zmarł w ogrodzie rodziny Mojzesowiczów. Druga przekazuje, że ciężarówkę Sowieci zatrzymali, a Mostowicza postanowili rozbroić. Polecenia złożenia broni nie wykonał i otrzymał serię z pistoletu maszynowego. Pisarz, który naśmiewał się, że w II RP brak honoru i zasad, zginął w ich obronie. O Rydzu-Śmigłym rozmawialiśmy z Profesorem wiele razy. Nigdy nie krył swojego krytycyzmu wobec niego. Uważał go za postać dramatyczną. „Ale na własne życzenie…” – dodawał zaraz. Internowany w Rumunii, zrzekł się stanowiska naczelnego wodza. Apogeum poniżenia marszałka był jego konspiracyjny powrót do okupowanej Polski w padzierniku 1941 roku, gdzie spotkał się z obojętnością podziemia, przechodzącą w ostracyzm. Ponoć nawet był przez nie uwięziony. Na początku grudnia ogłoszono jego śmierć i urządzono fikcyjny pogrzeb pod nazwiskiem Adam Zawisza. W rzeczywistości zmarł w sierpniu roku następnego w domu sanatoryjnym „Zdrowie” w Otwocku. Przegrał walkę z postępującą gruźlicą i depresją. Jan Karski nie byłby sobą, gdyby dla dramatycznego bilansu postaci Edwarda Rydza-Śmigłego nie sięgnął po równie dramatyczny wiersz Mariana Hemara z wiosny 1940 roku pod tytułem Do generała. Marszałek bez wątpienia musiał go znać. Do ostatniego mężczyzny! Do ostatniej kobiety! Miałeś bronić ojczyzny, Miałeś bronić Warszawy – Generale! Już twe kukułcze portrety W jutrzejszej jaśniały chwale, Chrypło radio od twej przyszłej sławy. Jak koguty piały ci gazety, Że do ostatniej kobiety! Do ostatniego mężczyzny!! O spadkobierco buławy… O, polska tragedio plew, które ziarnami łudzą! Jak łatwo powiedzieć „krew”! Gdy chodzi o cudzą, jak łatwo przywołać „śmierć”! VI. Sowiety wkroczyły… – 49
gdy chodzi o życie – owych mężczyzn ostatnich, owych kobiet ostatnich, którym pan dał słowa bez pokrycia! Wicher targa rumuńską nocą Próżno oczy i uszy zakryjesz – To upiory do okien łopocą – Generale! My polegli. Ty żyjesz? Niech pan oczy i uszy zasłoni, Niech pan w oknach zaciągnie firanki Bo tam stoją żołnierze – bez broni Tak jak wyszli na niemieckie tanki. Bo tam stoi tłum rozgoryczony, Który panu dawał z gorzkiej biedy Grosz ostatni – na „fundusz obrony” Ciała liche – na „żywe torpedy”. Bo tam stoją warszawscy cywile, Którzy z szarej warszawskiej ulicy Uczynili polskie Termopile Gdy pan uniósł głowę ze stolicy. Wiosna w okna jak ptak czarny bije. Któż to płacze opodal w alkowie? Niech pan uszy i oczy zakryje. Co pan nocnym upiorom odpowie. Oni panu uwierzyli. Jak jeszcze Nigdy w polskich nie umieli dziejach. Pan te krzyki pamięta? Te dreszcze, Uniesienia? Te kwiaty w alejach? Jakby chcieli naraz w jednej chwili Silni, zwarci, cudowni, gotowi – Panu oddać wszystko, co byli Umarłemu winni Marszałkowi 50 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
Jakby naraz w jednym serca wstrząsie, Panu chcieli hojnie, tysiąckrotnie, Wynagrodzić to wszystko, czem on się Gryzł po nocach, gorzko i samotnie. Na to w Polsce stulecia czekały. Wieki w Polsce modliły się o to, Żeby naród stał za wodzem – cały Wiarą, zgodą, natchnieniem, ochotą! To był taki kapitał niezmierny Przyszłej mocy, a pan go roztrwonił Sąd nad panem? Boże miłosierny! Głowa pańska? – głowę pan obronił. Pułki pańskie tak, czy owak zbrojne? Plany tajne, które pan gotował? – Ach, pan przegrał coś więcej, niż wojnę Coś więcej niż wojsko – zmarnował. Kiedy pan przejeżdżał granicę Po raz wtóry tej nocy, kulawy Staruszek, jenerał Sowiński Padł na Woli, broniąc Warszawy. Gdy przed panem na rumuńskim moście Strażnik szlaban szeroko otworzył Po raz wtóry, w tę noc, siwą głowę Pod Cecorą Żółkiewski położył. W deszcz wrześniowy nagle powiało Gorzkim majem płaczącym w niemocy To chmurny Marszałek Piłsudski Po raz wtóry umarł tej nocy. – Gdyby na moście w Kutach to nie Bociański, ale Rydz-Śmigły strzelił sobie w łeb, nie pudłując, byłby na wieczne czasy bohaterem polskiej historii, nie zaś jej marionetką… – kończył taką puentą wątek naczelnego wodza sześćdziesiąt lat później Jan Karski.
Rozdział VII
DOKĄD?
Osiemnastego września 1939 roku Niemcy zajęli Krasnystaw. Wieczorem dotarła pod miasto, poruszając się w kierunku Tomaszowa Lubelskiego z zamiarem szukania szansy w przebiciu się dalej ku południowym granicom, 39. Rezerwowa Dywizja Piechoty ze schorowanym i niedomagającym generałem Brunonem Olbrychtem, dowodzona faktycznie przez pułkownika Bronisława Ducha. Strażą przednią dywizji był Warszawski Pułk Ułanów, a od południa ubezpieczała ją pozostała część Kombinowanej Brygady Kawalerii. – Kiedy się dowiedziałem, że dowódcą dywizyjnej artylerii jest pułkownik Jan Filipowicz, nasz kochany komendant ze SPRA, omal nie podskoczyłem z radości. Choć po prawdzie powodów do niej było jak na lekarstwo. Opanowała mnie myśl, jak mógłbym mu zameldować, że „razem walczymy” – przywoływał z pamięci Karski. W nocy uderzono na Krasnystaw siłą batalionu piechoty i baterii artylerii lekkiej. Po początkowym sukcesie Niemcy ściągnęli posiłki 4. Dywizji Piechoty. Nacierający Polacy zostali odrzuceni z rejonu Krasnegostawu z poważnymi stratami. – Nasza 1. bateria była już tylko oddziałem konnym z jednym czy dwoma wozami taborowymi. Kapitan Dąbrowski, jak mógł, podtrzymywał nasze morale. Było to nie lada sztuką, kiedy nie tylko, o co mniejsza! brakowało żywności, ale i amunicji, którą gdy była okazja, zbieraliśmy na pobojowiskach pośród trupów poległych żołnierzy, rozbitych pojazdów i taborów. „Wymienialiśmy” tym sposobem także części naszego umundurowania czy uzbrojenia. W głowie kołatały się słowa wojskowej piosenki: „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie…”. À propos koni, tych najbardziej żałowaliśmy. Cierpiały z głodu. Pierwszą troską było podczas postoju zapewnienie im jakiejś trawy czy badyla. Na leśnych postojach jadły gałązki krzaków i drzew, nawet korę. Dowódcy plutonu Kazikowi Koziorowskiemu koń spałaszował kawałek… gazety. O przydziałowym owsie zapomniały już dawno… – Profesor wracał do września 1939 roku. 52 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
Bateria Dąbrowskiego wraz z ułanami Dunin-Żuchowskiego i niewielkimi taborami dotarła dwudziestego września pod Kazimierówkę, skąd nocą wyruszono na Czartowiec. Tam dwudziestego pierwszego września doszło do starcia z Niemcami. – Ich ogień był tak silny, że praktycznie uniemożliwił podjęcie jakiejkolwiek skutecznej walki. Walili do nas jak do kaczek na polowaniu. Jedyne, o czym można było myśleć, to o jak najszybszym dotarciu pod osłonę drzew. Do walki udało się włączyć tylko rotmistrzowi Szawłowskiemu z dwoma niepełnymi szwadronami 8. Pułku. Szli do natarcia w szyku pieszym, masakrowani ogniem. Padło ponad dwudziestu, w tym Szawłowski. Wieczorem przy świetle księżyca został pochowany w parku przy dworze Czartowiec wraz z dwoma ułanami. Dunin-Żuchowski nad mogiłą wygłosił pompatyczne przemówienie, przyrzekając Niemcom srogą zemstę. Inni pozbierani z pola polegli mieli spocząć na cmentarzu w Łaszczowie, co obiecali okoliczni chłopi – wspominał Karski. Wobec dużej przewagi nieprzyjacielskiego ognia następnego dnia wycofano się na Łabunie. Stanęli w lesie opodal majątku i pałacyku Zamoyskich, którego ówczesnym właścicielem był Aleksander hrabia Szeptycki, ze znakomitego rodu. Brat lwowskiego arcybiskupa metropolity obrządku greckokatolickiego Andrzeja i generała Stanisława, byłego ministra spraw wojskowych oraz inspektora armii, który po przeciwstawieniu się zamachowi majowemu Piłsudskiego przeszedł w stan spoczynku. Wszyscy byli wnukami komediopisarza Aleksandra Fredry. W odróżnieniu od dziadka – libertyna, masona i antyklerykała oraz obscenicznego gorszyciela w części literackiego dorobku przeznaczonej „dla dorosłych”, który ustatkował się i powrócił na łono Kościoła dopiero po ożenku z Zofią Jabłonowską, hrabia był zagorzałym katolikiem i ultramontanistą uznającym absolutną władzę papieża, a Kościół za swoją ojczyznę. W 1922 roku sprowadził do Polski i obdarował łabuńskim pałacem z paroma hektarami ziemi franciszkanki misjonarki Maryi. Stworzył im warunki do misji w Polsce. Sam zamieszkał w dworku należącym kiedyś do zarządcy, zachowując pozostałą część majątku. Motyw takiego gestu był osobisty. Kiedy ukochana córka hrabiego zapadła na gruźlicę, to siostry z tego zgromadzenia zaprosiły Szeptyckich na leczenie klimatyczne do Odessy, gdzie miały swój dom zakonny. Mimo śmierci córki Szeptycki zachował głęboką wdzięczność za okazane serce i pomoc. Postanowił po królewsku odpłacić. Wkrótce po założeniu klasztoru w Łabuniach trafiła do niego do nowicjatu kolejna córka Szeptyckiego. Karski: – Korzystając z okazji, chcieliśmy się zwrócić do sióstr zakonnych o trochę żywności. Trzeba się było jednak najpierw upewnić, czy w majątku nie VII. Dokąd? – 53
ma Niemców lub Sowietów. Pchnięty został dwuosobowy zwiad, w którym się znalazłem jako dowódca. Do pałacu wiodła brama i przestronny podjazd. Po jego obu stronach znajdowały się oficyny mieszczące zakład wychowawczy dla dzieci oraz pomieszczenia gospodarcze, a za nimi pola uprawne. Z tyłu pałacu rozciągał się park. Postanowiliśmy dotrzeć lasem w pobliże pałacu, a potem do pól przylegających do pałacu-klasztoru, by zasięgnąć języka u pracujących tam. Do zmierzchu pozostawała może godzina. Zobaczyliśmy dwie siostry zmierzające do pałacu. Jak najciszej, by nie wywoływać paniki, podeszliśmy w ich stronę zaroślami. Posłałem ku nim kaprala zwiadowcę, sam bacznie obserwując teren. „Niech będzie pochwalony…”, rzucił po przejściu kilkunastu kroków. Zaskoczone siostry odwróciły się w kierunku żołnierza. Zachowywały czujność. „Jesteśmy polskim wojskiem, bijemy się z Niemcami. Chcieliśmy prosić o coś do jedzenia i picia. Niemców tu nie ma?”, zwiadowca używał jak najprostszego języka. „Są! Armaty poustawiali w parku i strzelają po okolicy co jakiś czas…”, odparła jedna z nich. Uznałem, że mogę wyjść z ukrycia. „Nie chcemy sióstr narażać. Czy można prosić o rozmowę z siostrą przełożoną?”, poprosiłem. „Zaczekajcie w stodole”, odpowiedziała siostra, wskazując budynek. Po dziesięciu minutach zjawiła się dość korpulentna zakonnica i szczupły, siwy mężczyzna pod wąsem. Jak się okazało, była to przełożona prowincjalna matka Melania Róża Jabłońska w towarzystwie hrabiego Aleksandra Szeptyckiego. Zameldowałem się przepisowo. „Wiem, jaka jest prośba. Dopomożemy chlebem, który same pieczemy, dołożymy trochę jaj i sera. Pan hrabia wesprze konkretniej: słoniną, kiełbasą i czymś jeszcze. Przygotowanie zabierze pewnie ze trzy kwadranse. We dwóch raczej wszystkiego nie zabierzecie…”, była bardzo konkretna. Natychmiast poleciłem kapralowi ruszać po posiłki. Weszła siostra z talerzem dymiących pierogów. – Niech pan podchorąży się nie krępuje. Na wojnie potrzeba siły – zachęciła przełożona. – Do klasztoru nie zapraszamy, bo niebezpiecznie… Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Janek usiadł na jakimś zydlu, talerz trzymał na kolanach i żarł, aż się uszy trzęsły. – Pan podchorąży z jakich stron, że zapytam… – odezwał się hrabia Szeptycki. – Rodzinnie z miasta Łodzi, studia we Lwowie, a obecnie z Warszawy… – We Lwowie mam starszego brata. – Wiem, panie hrabio, to metropolita greckokatolicki Andrzej Szeptycki. – Poznał go pan? – Widziałem osobiście chyba cztery razy. Raz krótko rozmawiałem, przedstawiony przez brata, komendanta wojewódzkiego Policji Państwowej, pułkownika Mariana Kozielewskiego. Obaj obdarzali się szacunkiem. Brat uważał, że 54 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
metropolita ma dobroczynny wpływ na żywioł ukraiński. Doceniał jego pomoc w zwalczaniu aktów nacjonalistycznego terroru. Podobno nawet w ujęciu morderców ministra Pierackiego. – Ano właśnie… Pańskie nazwisko wydało mi się znane. Teraz wiem skąd. Kozielewski już miał dodać, że znana jest mu postać innego brata hrabiego, generała Stanisława Szeptyckiego, kiedy zakonnica przyniosła dzbanek kompotu i szklanki, a przełożona nalała. – Niech mi pan powie jak wojskowy, co będzie z tą wojną. Niemcy już raz byli w Łabuniach, jak zajmowali Zamość. Chcieli zniszczyć klasztor, bo myśleli, że to jakaś warownia, ale sobie poszli. Ale co dalej? Prezydent z rządem i naczelny wódz opuścili Polskę. Armia jeszcze walczy, ale ma się ewakuować do Rumunii. Teraz nadciągają Sowieci, plemię antychrystowe… Co dalej, panie podchorąży? – Wierzę, panie hrabio, że damy radę. Przegrupujemy się i z pomocą Francji i Anglii pokonamy wroga – Janek robił dobrą minę do złej, coraz gorszej, gry. – Którego wroga? Niemcy czy Sowietów? – I jednych, i drugich… – Skąd pan czerpie tę wiarę? – Jestem sodalisem mariańskim, panie hrabio. – Niech więc Maryja pana prowadzi. Daj Boże, żeby się pan nie mylił… Modlimy się o to codziennie – powiedział, serdecznie obejmując podchorążego. Siostra wykonała znak krzyża. Przełożona i hrabia wracali do pałacu-klasztoru. Kozielewski pozostał w stodole. Zapadał zmrok. Nie minęło pół godziny, jak siostry przyniosły osiem koszy z chlebem i innymi wiktuałami. Było już ciemno, kiedy przez pole ku ścianie lasu sunęły cztery ledwie widoczne objuczone bagażem sylwetki. O niespełna kilometr znajdowały się stanowiska niemieckiej artylerii. – No, Kozielewski, dobra robota! – pochwalił Dąbrowski, kiedy zwiad dotarł z prowiantem. – Ku chwale ojczyzny! – odpowiedział energicznie podchorąży. Żywność była już rozdzielana. Ku pokrzepieniu żołnierskich serc znalazły się także trzy butelki siwuchy z gorzelni hrabiego. Zajęli się nimi oficerowie. Janek rozmyślał o wydarzeniach minionego dnia. Przede wszystkim o tym, że miał okazję zetknąć się z hrabią Szeptyckim. Był on chyba najbardziej oddanym wierze i Kościołowi spośród ludzi, jakich dotąd spotkał na swojej drodze. Następnego dnia dom Szeptyckiego i klasztor zostały ostrzelane z dział. Szczęśliwie nikt nie ucierpiał. Do sali przed kaplicą klasztorną wpadł przez okno pocisk, który nie eksplodował. Dwudziestego piątego września w Łabuniach byli już Sowieci. Hrabiemu i jego rodzinie szczęśliwie udało się ujść VII. Dokąd? – 55
z życiem. Czerwonoarmiejcy rozłożyli się w parku. Z okolicznej ludności i służby folwarcznej usiłowali wyłonić Radę Ludową i milicję, które miałyby zaprowadzić „sprawiedliwość rewolucyjną” w majątku i klasztorze. Chętnych nie znaleźli. Niebawem zresztą Sowietów zastąpili Niemcy, za Lubelszczyznę przekazaną Hitlerowi Stalin otrzymał bowiem Litwę. Szeptycki powrócił do Łabuń. Zainteresowali się nim Niemcy, którzy chcieli skłonić go do podpisania „Volkslisty”. Wysokim oficerom niemieckim odpowiedział słowami: „Nigdy to się nie stanie. Choćbyśmy mieli stracić wszystko, nikt z mojego rodu nie wyprze się Polski. Nie splamimy honoru Polaka, choćby przyszło zapłacić nam życiem!”. Miał już wtedy siedemdziesiąt trzy lata i niewiele mogło go przestraszyć. Dziewiętnastego czerwca 1940 roku po mszy w kaplicy klasztornej hrabia został aresztowany. Gestapowcy zabrali go do zamojskiej Rotundy. Tam staremu, zmęczonemu życiem człowiekowi kazali biegać dookoła wewnętrznego dziedzińca. Dostał ataku serca. Leżącego na ziemi Niemcy kopali, aż skonał. Chłopom kazali odwieźć zwłoki furmanką do kostnicy zamojskiego szpitala. Franciszkanki zabrały jego ciało i pochowały na cmentarzu w parku łabuńskim obok żony i córki. O tym wszystkim Jan Kozielewski dowiedzieć miał się później. Tymczasem był sobotni ranek dwudziestego trzeciego września i resztki 1. baterii 5. DAK musiały przeskoczyć pod ostrzałem niemieckim z lasów barchaczowsko-łabuńskich do krasnobrodzkich, pokonując po drodze szosę tomaszowską. – Wiedziałem wtedy coś, czego nie wiedzieli inni moi koledzy. Byliśmy ostatnimi walczącymi artylerzystami naszego dywizjonu. Pozostałe dwie baterie z naszym dowódcą podpułkownikiem Janem Witowskim poddały się przed dwoma dniami wraz z głównymi siłami Krakowskiej Brygady Kawalerii. Powiedział mi o tym w nocy kapitan Dąbrowski, kiedy przyniósł mi w blaszanym kubku trochę gorzałki od Szeptyckiego w nagrodę za przeprowadzoną w majątku akcję aprowizacyjną – wspominał Karski. Brakowało szczegółów. Te stały się znane później. Dziewiętnastego września pozostałości brygady z resztkami naszych 2. i 3. baterii uderzyły na Tarnawatkę, ale zmuszone były odskoczyć do lasów pod Pańkowem. Nocą zdecydowali się na przebicie przez Wieprz pod Majdanem Wielkim. Okładani ogniem, nie dotarli do Wieprza, zalegli w lasach koło Ułowa. Rankiem dwudziestego września przyszli niemieccy parlamentariusze i zagrozili generałowi Piaseckiemu bombardowaniem, jeżeli nie skapituluje. Ten zebrał dowódców na ostatnią odprawę i zakomunikował, że nie ma prawa dopuścić do wybicia resztek brygady. Zwłaszcza że jest wielu rannych i brakuje amunicji. Podobno Witowski protestował i chciał, aby mimo wszystko ryzykować przebijanie się na południe ku granicy. Ostatecznie doszło do 56 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
kapitulacji. Wcześniej zniszczono broń. Za wybitne czyny bojowe do odznaczenia Krzyżami V klasy Orderu Virtuti Militari generał Zygmunt Piasecki przedstawił dowódców – 2. baterii kapitana Jana Stradomskiego i 3. baterii kapitana Wacława Goreckiego. Witowskiego pominął. Po latach Karski się dowiedział, że sztandar 5. DAK-u chciał ratować adiutant dywizjonu porucznik Stanisław Machnikowski. Próbował wymknąć się z nim z okrążenia, ale został schwytany przez Niemców. Karski: – Fakt, że nasza walka może zakończyć się niewolą, był dla mnie wstrząsający. Oczywiście wiedziałem, że na wojnie branie jeńców to norma. W niewoli był przecież mój brat Marian. Nie zakładałem jednak takiego wariantu dla siebie. Przypomniałem sobie, że wraz z paroma rzeczami, jakie mam z sobą, jest jadąca na wozie taborowym prezydencka szabla pamiątkowa. Po pierwsze, uznałem, że oddanie jej Niemcom byłoby hańbą dla tej broni. Po drugie, szabla z pewnością wzbudziłaby zainteresowanie nieprzyjaciela z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Zacząłem żałować, że nie powierzyłem jej na przechowanie do łabuńskiego klasztoru. Ale zaraz uświadomiłem sobie, że znalezienie jej przez wroga u sióstr mogłoby sprowadzić na nie poważne kłopoty. Postanowiłem ukryć szablę i wrócić po nią, kiedy wojna się skończy. Okoliczne lasy obfitowały w buki. W drzewach tych nie brakowało dziupli. Rankiem przed wymarszem poszedłem po moją broń i udałem się w zarośla. Po pięciu minutach znalazłem buk z rozstępem kory szerokim na jakieś dwadzieścia centymetrów, rozpoczynającym się od samej ziemi i wysokim na mniej niż metr. Zeszło mi parę minut, zanim udało się wepchnąć tam szablę. Na korze wyryłem bagnetem swój monogram „JK”, abym łatwiej odnalazł drzewo, gdy wrócę po „depozyt”. Stanąłem na baczność i zasalutowałem. Takie było moje pożegnanie z honorową bronią. Brygada pułkownika Zakrzewskiego miała uderzyć dwudziestego trzeciego września na Jacnię pod Krasnobrodem. Zadanie otrzymał goniący resztkami Warszawski Pułk Ułanów, wspierany przez pozostałości Wileńskiej Brygady Kawalerii. Kiedy jednak się okazało, że nie wiadomo, gdzie są, z pomocą pośpieszył 8. Pułk Ułanów z 1. baterią 5. DAK. Dołączyły także niedobitki Wołyńskiej Brygady Kawalerii ze składu Grupy Operacyjnej Kawalerii generała Władysława Andersa, dowodzone przez pułkownika Juliana Filipowicza (brata pułkownika Jana Filipowicza). Natarcie na pozycje pododdziałów niemiec kiej 68. Dywizji Piechoty generała Georga Brauna, prowadzone przez polskie jednostki – już tylko teoretycznie kawaleryjskie – odbywało się w szyku pieszym. Posuwało się do przodu mimo silnego ognia niemieckiej artylerii. Decydujące okazało się oskrzydlenie polskich oddziałów i uderzenie na ich tyły VII. Dokąd? – 57
niemieckiego batalionu piechoty. Zakrzewski zarządził odwrót w rejon Dominikanówki i kolonii Niemirówek. Przewaga nieprzyjaciela była miażdżąca. Wycofujące się pod ogniem jednostki brygady uległy rozproszeniu, a najcięższe straty ponieśli warszawscy ułani. Ich pułk stał się niezdolny do dalszych działań. W niewiele lepszym stanie były inne oddziały. Późnym wieczorem podczas narady zwołanej przez Zakrzewskiego z udziałem pozostałych dowódców jednostek jego oraz Filipowicza podjęto decyzję o przebijaniu się mniejszymi oddziałami albo w kierunku Grupy Andersa, zmierzającej na Rumunię i Węgry, albo samodzielnie w tym kierunku. Wielu dowódców miało zresztą do Andersa pretensje o unikanie walki i koncentrowanie się na jak najszybszym wydostaniu się z Polski. Panowało przekonanie, że „dogonienie” Andersa nie jest realne i raczej trzeba operować w niewielkich samodzielnych grupach, które będą starały się uniknąć wojsk sowieckich w marszu na południe. W znacznej mniejszości byli tacy, którzy uważali, że nie należy opuszczać Polski, tylko pozostać w niej, aby organizować ruch partyzancki przeciw najeźdźcom. Należeli do nich Julian Filipowicz i Tadeusz Komorowski, zastępca Zakrzewskiego. Pierwszy w cywilnym ubraniu miał przedostać się do Warszawy, drugi do Krakowa. Karski: – Z Filipowiczem miałem okazję krótko porozmawiać tamtej nocy. Rozeszło się, że zostaje w kraju. Zameldowałem się. Najpierw zapytałem o jego brata, a mego włodzimierskiego komendanta. „Wiem, pan był jego pupilkiem i prymusem. Dostał pan szablę prezydencką”, skojarzył. Na pytanie, czy wie, co z bratem, odpowiedział, że 39. Dywizja chyba jeszcze walczy, ale Jan na pewno zrobi wszystko, by nie dać się wziąć Sowietom. Dodał, że walczą pewnie jeszcze jego dwaj inni bracia, pułkownicy Tadeusz i Paweł Filipowiczowie. Zapytałem, czy… mogę zadać pytanie o charakterze osobistym. „Wal, synu, byle prędko…”, rzucił. „Co ja, młody podchorąży, mam zrobić? Pozostać czy wychodzić z Polski?”, wyrecytowałem. „Jak ci honor dyktuje!” Chciałem więcej: „Czy mógłbym towarzyszyć panu pułkownikowi?”. Spojrzał groźnie. „Najpierw to ty musisz wiedzieć, czego chcesz! Wiedziałbym, co mam odpowiedzieć, gdybyś zameldował, że zostajesz w walczącej ojczyźnie i zwracasz się o zgodę asystowania mi, a tak nie odpowiem ci nic. Jasne?”, kończył rozmowę. Zdążyłem jeszcze tylko zapytać o mego dowódcę ze SPRA kapitana Wojtka Rankowicza, który był w sztabie Filipowicza. „Rano jeszcze go widziałem. Rozdzielił nas ostrzał. Jak znam życie, wykaraska się. Ma łeb na karku”. Odszedł. Zrobił na mnie wielkie wrażenie. W atmosferze ogólnego chaosu, niepewności i bezładu decyzyjnego pułkownik Filipowicz jaśniał jak gwiazda nadziei. Po pięciu 58 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
minutach biegłem, aby zameldować, że nie marzę o niczym innym jak tylko o służbie ojczyźnie u jego boku. Już go nie znalazłem. We wrześniu 1999 roku, dokładnie sześćdziesiąt lat po tych wydarzeniach, siedzieliśmy w apartamencie Jana Karskiego w Chevy Chase pod Waszyngtonem. Robiliśmy ostatnie korekty polskiej edycji jego wojennej epopei Story of a Secret State (tytuł polskiego wydania Tajne państwo), której opracowanie i tłumaczenie Profesor mi powierzył. Na warsztacie był akurat uzupełniający rozdział „Klucz”, który zaproponowałem, by współczesny czytelnik mógł rozszyfrować, kto jest kim w książce, kto pod jakim kryptonimem występował, kiedy powstawała w 1944 roku. – Żałuję, że nie udało mi się wtedy wprowadzić do książki braci Filipowiczów. Byli kwintesencją polskiego patriotyzmu i waleczności. W 1939 roku najstarszy z nich, Tadeusz, miał pięćdziesiąt dwa lata, Jan był dwa lata młodszy, Julian miał czterdzieści cztery, a Paweł o dwa mniej. Jawili mi się pułkownikami z kart Sienkiewiczowskiej Trylogii. Ostatecznie Julian przedostał się do stolicy i tam stał się jednym z organizatorów Służby Zwycięstwu Polski, a potem Związku Walki Zbrojnej. Dowodził okręgiem krakowskim, a potem białostockim. Przeszedł tortury gestapo i uciekł z więzienia na Montelupich w Krakowie. W 1942 roku awansowano go na generała brygady. Potem powołano do sztabu Komendy Głównej Armii Krajowej. Cały czas zmagał się z gruźlicą. Przewalczył powstanie warszawskie, choroby już nie. Zmarł latem 1945 roku w szpitalu w Otwocku. Tadeusz i Paweł we wrześniu wpadli w łapy Armii Czerwonej. Trafili do łagru w Starobielsku. Ich los dokonał się w 1940 roku. Jan miał więcej szczęścia. Został ranny i dwudziestego piątego września trafił do szpitala w Zamościu. Dzień przed sylwestrem Niemcy go aresztowali. Znalazł się w oflagu. Wyzwolony w kwietniu 1945 roku, został wcielony do armii na Zachodzie. W 1946 roku powrócił do kraju i osiadł w Świdnicy na Dolnym Śląsku. Zmarł dziewięć lat później. To, że bezpieka o nim „zapomniała”, miało pewnie związek z ówczesnym najwyżej postawionym podchorążym z włodzimierskiej SPRA Józefem Cyrankiewiczem. Filipowiczowie, jak mi później prywatnie uświadomił redaktor mego tekstu, nie bardzo pasowali do profilu książki. Moje Story… musiało mieć odpowiednią strukturę fabularną. Zgodnie z wymaganiami sojuszniczego i polskiego Londynu. Wojna obronna miała wyglądać jak jedna wielka klęska polityczna i kompromitacja wojskowa. W domyśle, bo takich udanych przywódców Polska miała. Zbawieniem okazała się dopiero ekipa Sikorskiego, sekowanego przed wojną przez kierownictwo rządu i armii, dyletantów i szkodników sanacyjnych. Nie mogło być w książce żadnych pozytywnych elementów wojny VII. Dokąd? – 59
wrześniowej. Z kolei amerykański wydawca nie życzył sobie cienia krytycyzmu czy przejawów polskiej fobii wobec Sowietów kierowanych przez Wujka Józia, ważnego sojusznika Stanów Zjednoczonych. Nie było zatem także miejsca na zdradziecką napaść sowiecką z siedemnastego września czy Katyń. Na Filipowiczów nie było po prostu… zapotrzebowania – konstatował gorzko Jan Karski. Nie było także zapotrzebowania na inny wizerunek autora książki niż idealistycznego naiwniaka, dla którego wojna kończy się pierwszego września koło piątej rano, podczas toalety porannej w koszarowej łaźni, kiedy bomby spadają na zabudowania 5. DAK. Tego samego dywizjonu, który… od sześciu dni jest już na pozycjach obronnych pod Zawierciem, a koszary stoją puste. Karski odnosił jednak w walce z oczekiwaniami wydawcy swoje drobne zwycięstwa. Chciano pokazać autora Story… wbrew faktom jako desperata usiłującego u chłopa wymienić szablę honorową od prezydenta RP na kiełbasę, a kiedy ten odmówił, starającego się przekonać go, aby przechował ją do końca wojny w zamian za przyszłą wysoką gratyfikację pieniężną. Obraz degrengolady wrześniowej miał być wyrazisty. Tu jednak Karski się uparł i ostatecznie fragment nie znalazł się w tekście. – Byłem przez menedżerów tej książki zgwałcony dla „słusznej sprawy”. Im gorzej i głupiej pokazałem polski wrzesień, tym miało być dla sprawy tej lepiej… – dodawał. Dlatego biografia Karskiego, nad którą pracowaliśmy, miała jego wcześniejsze „story” odkłamać. Po pamiętnej nocnej naradzie dwudziestego trzeciego września żołnierze kapitana Stanisława Dąbrowskiego postanowili przy nim pozostać i przedzierać się na Węgry. Było ich nie więcej niż pięćdziesięciu, czyli mniej niż jedna trzecia składu pierwotnego. W tym czterech oficerów. Prócz dowódcy porucznicy – Wacław Leśkiewicz, Kazimierz Koziorowski i chyba Marian Perchał.
Rozdział VIII
RUKI W WIERCH!
Nadeszła niedziela. Ustalili, że będą przedzierali się lasami i wiejskimi drogami wzdłuż szosy tomaszowskiej i na bieżąco reagowali na rozwój wydarzeń. Ruszyli świtem dwudziestego czwartego września. Przed dziewiątą natrafili na uciekającą z Tomaszowa rodzinę polskiego urzędnika. Opowiadał, że miejscowi Ukraińcy, część Żydów i Polacy „nawróceni na komunizm” będą stawiać… bramę powitalną dla spodziewanej od strony Bełżca Armii Czerwonej. Na czele tych przygotowań stał lokalny szewc Żebruń, wyjątkowa kanalia i zaprzaniec, jak zapewniali uciekinierzy, bez przerwy powtarzając jego nazwisko. Przewidywali, że zaraz zaczną się pogromy Polaków. Chcieli być jak najdalej. Po godzinie dziesiątej grupa Dąbrowskiego znalazła się nieopodal Bełżca. Dotarli do rzeczki Krynicy, dopływu Sołokiji. Zobaczywszy to na mapie, Kozielewski od razu przypomniał sobie, że nad Sołokiją leżał Korczów, majątek teściów Rankowicza, gdzie spędził kilka wspaniałych dni po promocji w SPRA. Było to w linii prostej niespełna pięćdziesiąt kilometrów. Dałby wiele, aby cofnąć czas. Zastanawiał się, gdzie teraz może być jego przyjaciel Rankowicz. Poruszali się leśną drogą zmierzającą w kierunku polany. Kozielewski dostał polecenie sprawdzenia, co jest na niej i w okolicy. Poszli we dwóch. Po przejściu pół kilometra usłyszeli coś jakby warkot silnika. Wiedzieli, że rozwiązanie tej zagadki znajdą, kiedy dotrą na skraj lasu. Przylegała do niego nieregularna polana, równolegle do jej dłuższego boku biegła polna droga. Odgłosy dochodziły właśnie stamtąd. Widoczność ograniczały drzewa. Warkot narastał. Nagle wyłonił się czołg. Był to sowiecki T-28, z charakterystyczną krótką lufą działa. Tuż za nim sunął drugi i trzeci. Pierwszy skręcał już na polanę. Ile sił w nogach zaczęli biec do swoich. Krzyczeli: „Sowiety pod lasem! Sowieckie czołgi podchodzą!”. Rzucone przez Dąbrowskiego siarczyste „kurwa mać!” określało sytuację. Natychmiast polecił porucznikowi Koziorowskiemu biec z kilkoma żołnierzami drogą w kierunku, z którego przyszli, by sprawdzić, czy jest szansa odwrotu. VIII. Ruki w wierch! – 61
Nie minęły trzy minuty, gdy usłyszeli stamtąd terkot broni maszynowej. Okazało się, że w lesie są już Sowieci, którzy wiedzieli, że są tu też polscy żołnierze. Za chwilę jodłę o jakieś dwadzieścia metrów przed czołem ich kolumny roztrzaskał pocisk z czołgowego działa. Sowieci brali ich w dwa ognie. Zapewne chcieli też sprawdzić, czy będzie jakaś odpowiedź na ostrzał. Bateria ostatnią armatę straciła już dawno. Karski: – Oficerowie nerwowo naradzali się, co dalej. Można było „uderzać” albo w jedną stronę na czołgi, albo w drugą na piechotę z bronią maszynową. Można też było szukać szansy, uchodząc w las, z Sowietami na karku. Nagle od strony polany pojawił się na drodze żołnierz w kombinezonie czołgisty, który machał białą szmatą. „Nie strzelajcie! Ja do waszego komandira…”, krzyczał mieszaniną polskiego i rosyjskiego. „Podchodź powoli!”, polecił Dąbrowski. Posłaniec zbliżał się, przypatrując się nam uważnie. Kapitan wysunął się dwa kroki w przód. Rosjanin stanął na baczność i zameldował: „Młodszyj lejtnant Naliwajko od komandira kapitana Sorokina”. W odpowiedzi usłyszał: „Kapitan Dąbrowski, dowódca baterii”. Rosyjski podporucznik zapraszał w imieniu swego dowódcy na rozmowę w sprawie „niedopuszczenia do walki obu oddziałów”. Do czasu powrotu Dąbrowskiego z rozmowy sowiecki parlamentariusz miał pozostać z nami. Dowódca odszedł na stronę, najwyraźniej nie chcąc być słyszany przez Rosjanina. „Idę. Jakby co, Koziorowski przejmuje dowództwo”, polecił kapitan. Ruszył przed siebie, zostawiając pistolet i zabierając od wysłannika białą szmatę. Czekaliśmy, co będzie dalej, przyglądając się sowieckiemu oficerowi. Mimo że byliśmy w polu prawie miesiąc, wyglądaliśmy dużo lepiej niż on. Miał poszarpany, poplamiony mundur. Znoszone buty. Nie golił się parę dni. „Zakurzyć panowie co macie?”, zapytał nieśmiało. Papierosów brakowało nam dramatycznie, ktoś jednak go poczęstował. Przyjął z wdzięcznością. Przełamał i schował jedną połówkę do górnej kieszeni munduru. Drugą zapalił, zaciągając się głęboko. „Można panów o coś zapytać?”, zwrócił się do Koziorowskiego zupełnie poprawnym polskim. „Pytaj”. „Czy Niemcy mają dobrą armię? Dobrze się biją?”, zapytał. „Są silni i mają dobrą armię. Macie szczęście, że nie poszli na was”, dodał porucznik. „Wojna nic dobrego. Nam ona niepotrzebna”, konstatował Rusek. Potrzebna była bez wątpienia Stalinowi. Dąbrowski wrócił po półgodzinie. Parlamentariusz odmeldował się, dziękując raz jeszcze za papierosa. Kapitan przynosił wieści, jakich się spodziewali. Sowiecki dowódca chciał, aby się poddali. Byli okrążeni. Nie mieli szans skutecznej walki. Gwarantował traktowanie ich zgodnie z konwencjami wojennymi. 62 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
Dowódca relacjonował, że Sowieci wkroczyli, bo polskie władze uciekły, a państwo przestało działać. Oni zaś muszą „troszczyć się” o braci Ukraińców i Białorusinów. Dali kwadrans na podjęcie decyzji. Ma przekazać ją parlamentariuszowi, który tu znowu przyjdzie. Do tego czasu nie zaatakują. Po kapitulacji broń mają złożyć na polanie. – Słuchaliśmy tego z opuszczonymi głowami, bez słowa. Nie tak miało być. Po trzech tygodniach wojny mieliśmy być na paradzie zwycięstwa w Berlinie, a nie na roztoczańskich polach, gdzie nas rozbrajają Sowieci. Byliśmy przybici rozmiarami wojennych zniszczeń i strat. Codziennym widokiem zabitych i grzebaniem poległych kolegów żołnierzy. Patrzeniem na rannych, słuchaniem ich przeraźliwych krzyków lub błagań o dobicie. Chaosem i przypadkowością działań wojennych. Oddzieleniem od reszty dywizjonu. Brakiem łączności i w ogóle wiadomości o sytuacji w walczącym kraju, a nawet w sąsiednim miasteczku czy wsi. Chciało się wyć… – Składamy broń, skoro nie słyszę żadnych innych propozycji. Trąbkę baterii ukryć w lesie. Wszystkim dziękuję za wspólną walkę i poświęcenie dla Ojczyzny. Da Bóg jeszcze się jej przydać. Jeszcze Polska nie zginęła! – mówił kapitan Stanisław Dąbrowski. Łzy popłynęły z oczu nie tylko Jankowi. Nadchodził parlamentariusz Naliwajko. Podszedł do kapitana. Ten oznajmił mu decyzję. Ustalili, że za dziesięć minut wychodzą na polanę. Wyszli w zwartym szyku. Oprócz trzech czołgów zobaczyli żołnierzy w sile plutonu. Sowieci broń skierowali w ich kierunku. Większość miała stare mosiny, ale kilku z nich karabiny maszynowe Diegtiariowa, z charakterystycznymi talerzami magazynków. Z lasu, tą samą drogą, którą wyszli polscy żołnierze, wysypało się drugie tyle sołdatów. Mijał dokładnie miesiąc, odkąd ogniomistrz podchorąży Kozielewski wyruszył na wojnę. Dąbrowski i Sorokin podeszli do siebie i zasalutowali. – Polscy żołnierze i oficerowie! Składajcie wszystką broń, jaką posiadacie, po lewej stronie polany, tam, gdzie stoją trzej nasi żołnierze. Karabiny, pistolety i szable osobno. Żołnierze muszą oddać pasy i bagnety. Oficerowie mogą zatrzymać szable. Każda próba ukrycia broni będzie traktowana jako akt zdrady – zakomunikował sowiecki kapitan. Jako pierwsi ruszyli Dąbrowski z Koziorowskim. Wyjęli z kabur swoje visy i z rozmachem rzucili na ziemię. Poszliśmy w ich ślady. Obok sterty pistoletów rosła druga – karabinków Mausera, szabel i pasów. Wielu z nas zdążyło powyrzucać w las magazynki pistoletów i zamki karabinowe. Kilku posłało w krzaki połamane wcześniej szable. Janek był szczęśliwy, że wcześniej ukrył swoją prezydencką. VIII. Ruki w wierch! – 63
Już bez broni słuchali odezwy dowódcy Frontu Ukraińskiego generała Timoszenki, napisanej i wydrukowanej po polsku, dukanej przez Naliwajkę, który na polanie pełnej krasnoarmiejców nagle zapomniał języka polskiego. Janek słuchał, zdawało mu się, że śni.
– Za trzy minuty na drodze. Kierunek na lewo – zakomenderował Naliwajko, dodając, że kto chce, może dostać ulotkę z odezwą. Chętnych w nadmiarze nie było. Niektórzy sięgnęli po ostatnie papierosy, aby zakurzyć przed marszem. Wyciągnął i Janek. Naliwajko wlepił wzrok w jego papierośnicę. Podszedł z ulotką, niby ją wręczyć. Odbierając zadrukowaną kartkę, Janek wcisnął mu w rękę papierosa. 64 – JAN KARSKI. JEDNO ŻYCIE
– Zwiewaj przy pierwszej okazji – odezwał się czystą polszczyzną Naliwajko. Zdumiony Kozielewski udawał pochłoniętego ulotką. – Jesteś Polakiem? – zapytał szeptem. – Z zesłańców. Brat też w czołgach. Bije Japońców z Żukowem – odpowiedział po cichu, patrząc w przeciwnym kierunku. – Jak masz na imię? – Janek chciał przedłużyć rozmowę. – Matwiej. Po waszemu Maciej. A ty? – Jan. Po waszemu Iwan. Ale Maciej dostałem na bierzmowaniu… – Wiej, jak będziesz mógł… – powtórzył i odszedł. Nigdy się już nie spotkali. Jeden czołg wycofał się na drogę. Piechurzy, pokrzykując: „Idi, idi…”, dali znak do wymarszu. Polscy żołnierze ustawili się za czołgiem, a eskorta po obu ich stronach. Za nimi zajęły pozycje dwa pozostałe tanki. Kolumna ruszyła. Byli jeńcami Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Poruszali się na południowy wschód szosą tomaszowską. W kierunku, na którym Sowieci operowali już od tygodnia i gdzie raczej nie można się było spodziewać walczących polskich oddziałów. Pod Lubyczą Królewską dołączyli do znacznie większej, liczącej około trzystu osób grupy jenieckiej. Czołgi odjechały.
Życie Jana Karskiego po raz pierwszy tak wspaniale opowiedziane, z fascynującymi detalami i wydarzeniami dotąd nieopisywa nymi, a często wręcz nieznanymi. Inferno. Piekło wojennej zbrodni. Piekło polityki i ludzkich wyborów. Inferno to opowieść o losach Bohatera walczącego o ratunek dla Polski okupowanej i katowanej przez Hitlera, dla której alianci układają scenariusz zależności od Stalina; Polski zdradzanej. To historia walki Karskiego o powstrzymanie planowego mordu na narodzie żydowskim, dokonywanego przez hitlerowskie Niemcy. To książka wciągająca niczym pasjonująca powieść sensacyjna. Drobiazgowo odtwarza wojenne lata legendarnego emisariusza, a także demistyfikuje i prostuje wiele fabularnych zniekształceń zawartych w bestsellerze Tajne państwo. Takiej książki o Karskim jeszcze nie było i już nie będzie. Pierwszy tom trylogii Jan Karski. Jedno życie MADAGASKAR (1914–1939) W przygotowaniu ostatni tom MANHATTAN (1945–2000) Palenie Żydów, Kronika norymberska, 1493 r.
cena sugerowana 69,99 zł w tym 5% VAT