6 minute read
przewodniczącym OPZZ → s
Z przewodniczącym OPZZ, Andrzejem Radzikowskim, rozmawiamy o tym, czy rady pracowników są potrzebne, czy mają szansę na rozwój, dlaczego ich liczba spada i czy są konkurencją dla związków zawodowych.
Advertisement
Ustawa o radach pracowników, którą w momencie wejścia postrzegano jako ważny konsensus, ma już 15 lat. Jednak nie wydaje się, żeby rady odniosły sukces – istnieją stosunkowo nielicznie, rewolucja w stosunkach pracy nie nastąpiła. Czy możemy mówić o porażce?
Pamiętajmy, że ustawa o radach pracowników jest realizacją dyrektywy europejskiej. Nie było możliwości, żeby jej nie wprowadzić. Jako związkowcy byliśmy sceptyczni co do samej ustawy, natomiast – zwłaszcza w pierwszym okresie – najwięcej rad pracowników powstało właśnie z inicjatywy związków. Niestety nasze obserwacje i doświadczenia zdecydowanie potwierdzają, że rady nie przyjęły się w Polsce ani jako nowa forma reprezentacji pracowników, ani też jako sposób na zwiększenie poziomu partycypacji pracowniczej.
Z badań ministerstwa wynika, że w roku 2020 rady działały w 3648 spośród 19 tys. firm zatrudniających powyżej 50 pracowników. To naprawdę niewielki procent. Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, kiedy spojrzymy na dynamikę powstawania nowych rad. Jeszcze w 2006 r. powołano ich 1900, a w 2020 r. już tylko dziewięć (sic!).
Jak postrzega Pan relacje między radami a związkami zawodowymi? Kompetencje rady i związku teoretycznie różnią się między sobą i są to ciała komplementarne. W praktyce jednak – na co zwrócił uwagę m.in. zastępca Głównego Inspektora Pracy, Dariusz Mińkowski – pracodawcy często postrzegają obie instytucje jako w zasadzie tożsame, uważając informowanie rady za zbędne, jeśli wcześniej powiadomili już o czymś związek. Także pracownicy czasem wydają się myśleć o radzie i związku jako zamiennikach: rady najczęściej powstają w zakładach, gdzie nie ma związku zawodowego, albo jest tylko jeden. Z kolei w zakładach, gdzie funkcjonuje więcej niż jeden związek, rady to zdecydowanie rzadkość.
Z drugiej strony nie jest też tak, by między radami a związkami zawodowymi występowały konflikty. Rady mają przede wszystkim uprawnienia informacyjne, ale ostatnia nowelizacja ustawy o związkach zawodowych zagwarantowała im dostęp do praktycznie identycznego katalogu informacji. Prawdopodobnie mniejsze zainteresowanie związków tworzeniem rad wynika z tego, że w pewnej mierze kompetencje obu instytucji pokrywają się.
Warto jednocześnie podkreślić, że poszczególne rady mają bardzo różne uprawnienia. Zaledwie ¼ ma podpisane porozumienia regulujące ich działanie na poziomie zakładu, zaś reszta – czyli zdecydowana większość – działa wyłącznie na podstawie ustawy. To, że tak niewiele z nich było w stanie wynegocjować ze swoim zakładem coś więcej, niż gwarantuje im prawo, nie świadczy najlepiej o realnej pozycji rad. Pozostają one raczej słabym graczem.
Jako strona związkowa od początku byliście sceptyczni wobec ustawy wprowadzającej do polskiego porząd-
ku prawnego instytucję rad pracowników. Z czego wynikało wasze podejście?
Przede wszystkim z tego, że jako doświadczeni związkowcy wiemy, ile zaangażowania i pracy wymaga zorganizowanie nowych struktur pracowniczych. I to wszystko w przypadku związków zawodowych, które mają już swoją tradycję, obecność, struktury i wypracowane metody działania. Dlatego trudno nam było uwierzyć w masowe powstanie nowej formy reprezentacji pracowników wyłącznie dzięki uchwaleniu ustawy o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji.
Po drugie, już na początku obowiązywania tych przepisów zadania rad pracowników i związków zawodowych były bardzo podobne, a po wzmiankowanej nowelizacji ustawy o związkach zawodowych są już zasadniczo takie same. Traktowaliśmy rady jako dodatkową instytucję, która wniesie niewiele nowego. Pozostawało pytanie, czy warto w takim razie inwestować w nie energię.
Nie ma w Polsce tradycji organizowania się pracowników, przynajmniej takich jak w Europie Zachodniej. W Niemczech, Francji i Hiszpanii samoorganizacja zatrudnionych przybiera znacznie większą skalę i znacznie wyższy jest tam również poziom uczestnictwa w związkach zawodowych.
Możemy więc uznać, że rady pracowników są instytucją zbędną, która powstała w wyniku odgórnej implementacji prawa unijnego, choćby niekoniecznie pasuje do polskich realiów?
Tak daleko bym się nie posunął. W Polsce w wielu zakładach – także tych zatrudniających powyżej 50 osób – nie działa żaden związek zawodowy. Ustawa o radach jest zatem realną szansą na rozwój partycypacji pracowniczej, a my stoimy na stanowisku, że im większy wpływ pracowników na zakład pracy, tym lepiej.
Podsumowując, nie powiedziałbym, że ustawa jest niepotrzebna. Umiarkowanie się przyjęła, ale samo istnienie wprowadzonych przez nią możliwości jest dla świata pracy korzystne.
Według wspomnianego Dariusza Mińkowskiego, nierzadkim przypadkiem jest odmowa przez pracodawcę udostępnienia radzie informacji.
Zarówno rady pracowników, jak i związki zawodowe mają problem z dostępem do informacji. W naszej ocenie przedsiębiorcy nadużywają ustawy o ochronie danych osobowych. Pod jej pretekstem nie przekazują załodze – niezależnie, czy jest ona w takiej sytuacji reprezentowana przez związek zawodowy, czy też radę – danych, do których na mocy ustawy powinna mieć dostęp. Negocjujemy w takich sprawach, próbujemy włączać w nie Państwową Inspekcję Pracy, czasem też piszemy wnioski do prokuratury.
Czasem dochodzi do absurdu, gdy pracodawca nie chce przekazać danych, które i tak potem zawarte są w publicznie dostępnych bilansach. Mamy zatem nieraz do czynienia z czystą złośliwością. W każdym razie my partycypacji w dalszym ciągu w Polsce się uczymy. Wielu pracodawców nadal nie docenia korzyści z włączania pracowników w zarządzanie przedsiębiorstwem. Zdecydowanie lepiej sytuacja wygląda w firmach z kapitałem zagranicznym. Panuje w nich przekonanie, że załoga powinna mieć zaufanie do przekazywanych jej danych na temat jej sytuacji oraz że jest wartością samą w sobie, by załoga utożsamiała się z zakładem.
W niedawnym wywiadzie dla Tygodnika Spraw Obywatelskich prof. Michał Seweryński odnotował, że partycypacja pracownicza widziana jest wyłącznie jako pewne ustępstwo, przykra konieczność. Tymczasem w pewnych kulturach kapitalizmu, przede wszystkim zachodnioeuropejskiego, np. niemieckiej czy francuskiej…
…żeby już nie wspomnieć o modelu skandynawskim…
…partycypacja postrzegana jest jako zjawisko pozytywne, które na dłuższą metę opłaca się wszystkim, w tym pracodawcy.
Zapewnia ona również pewien poziom spokoju społecznego. Niedawno rozmawialiśmy z kolegami związkowcami z Norwegii. Mówią, że tam spory na linii pracownicy-pracodawca w ciągu ostatniej dekady można policzyć na palcach jednej ręki. Takich, które ostatecznie trafiły do sądu, w ciągu kilkudziesięciu lat było kilkadziesiąt. Wzajemne zaufanie zapobiega eskalacji konfliktów, dlatego partycypacja opłaca się nie tylko pracownikom.
W 2016 r. Mateusz Morawiecki, wówczas jeszcze wicepremier, pisał „Akcjonariat pracowniczy, wdrożony w przemyślanej formie, ma szanse stać się na polskim gruncie nie tylko jednym z narzędzi skutecznego niwelowania nierówności społecznych i stymulowania innowacyjności. Może on także służyć budowaniu kultury dialogu, współdziałania i orientacji na cele wspólnotowe, które harmonijnie współgrają z realizacją celów wspólnotowych. Akcjonariat pracowniczy ma szansę stać się inkubatorem postaw obywatelskich oraz swoistą formą treningu demokracji lokalnej w społeczności, którą stanowią pracownicy”. Tymczasem – mimo pewnego zwrotu od twardego liberalizmu do polityki spójności społecznej, który nastąpił po 2015 r. – wsparcia rządu dla rozwoju partycypacji pracowniczej w zasadzie nie widzimy.
Kilka lat temu, już za rządów PiS, próbowaliśmy wzmocnić akcjonariat pracowniczy. Związkowcy zainicjowali rozmowy z rządem, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Mało mówi się także o spółdzielczości, tymczasem ona również jest formą akcjonariatu pracowniczego. Ostatnio rozmawiałem z prezesem PSS „Społem” w Katowicach, który ubolewał nad tym, że jego branża nie otrzymała od państwa szczególnego wsparcia. Bo choć w spółdzielniach za-
robki są stosunkowo niskie, to zupełnie inna jest atmosfera, poczucie wpływu na swój zakład i poziom utożsamienia się z nim.
Czy rady mogą spełnić pozytywną rolę nie tylko w zwiększaniu roli dialogu w miejscu pracy, ale i w rozwoju własności pracowniczej?
Zasadniczo mogą, trzeba tylko pamiętać o istotnym ograniczeniu natury historycznej. Jeśli chodzi o akcjonariat pracowniczy, to znacznie więcej można było ugrać, kiedy trwała prywatyzacja, w latach 90. i na początku 2000. Obecnie, co można było sprywatyzować, już sprywatyzowano.
Mamy ustawę, w myśl której pracownicy powinni być reprezentowani w zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa, tymczasem jest problem z egzekwowaniem nawet tego. Tymczasem na Zachodzie nawet w spółkach prywatnych w radach nadzorczych i zarządach zasiadają pracownicy i nikomu to nie przeszkadza i nikogo nie dziwi.
Z radami jest jeszcze taki problem, że w uchwalenie ustawy mocno zaangażowane było środowisko przedsiębiorców, które promowało je jako instytucję nowocześniejszą od związków zawodowych. Czy nie widzi pan zagrożenia liberalnym szwindlem, który miałby rozmyć, i tak już w Polsce relatywnie słabą, siłę reprezentacji pracowników?
Pracowałem nad tą ustawą: byłem w stosownej komisji, wówczas jako wiceprzewodniczący OPZZ, a ponadto zasiadałem w sejmowym zespole zajmującym się prawem pracy. Część przedsiębiorców miała nadzieję, że rady docelowo zastąpią związki zawodowe. Z kolei po stronie związkowców pojawiała się obawa, że próbuje się nas wyrugować. Ostatecznie uznaliśmy te obawy za niezasadne i nie oponowaliśmy wobec ustawy.
Rozmawiał Antoni Grześczyk