Jacek Żebrowski
Notatki marokańskie
[fragment]
Copyright © by Jacek Żebrowski, 2019 Originally published in „Chaos w mojej głowie” magazine, 2019 Photography copyright © by Monika Kwiatkowska Photography copyright © by Katarzyna Włodarczyk Photography copyright © by Jacek Żebrowski Republished on issuu, 2019
Jeśli Sun Ra przyleciał z Saturna, a Karlheinz Stockhausen był z Syriusza, to ja wraz Maâllemem Guinią wybieramy się na Neptuna. – Joseph Jarman, The Art Ensemble of Chicago W samym akcie postrzegania wzrok bardzo często się myli, uznając to, co jest duże, za rzecz małą, rzecz daleką za bliską, uznając, iż coś się porusza, skoro jest w bezruchu i odwrotnie. – Abū Ḥāmid Al-Ġazālī, Nisza świateł
1. W Marakeszu lądujemy około godziny 13. Kontrola niezbyt ścisła, małe kolejki, bo nie jest to sezon wakacyjny. Jest sporo osób z Francji, Włoch, Hiszpanii. Marokańczycy szczególnie nastawieni są na turystykę, nie ma więc szczególnych problemów z wjazdem do kraju. Można by wręcz powiedzieć, że Maroko (wraz z Egiptem i Tunezją) to kraje najłatwiej dostępne na kontynencie afrykańskim. Wiza wbijana do paszportu obowiązuje 30 dni. Przed drzwiami kłębi się tłum pierwszych “naciągaczy” (chociaż to dosyć niesprawiedliwe określenie, które stosują Europejczycy): taksówkarze, prywatni kierowcy, bileterzy autobusowi. Trzeba przejść przez parking, gdzie nieco dalej stoi autobus miejski łączący lotnisko Marrakesh Menara Airport z centrum miasta. Opłata za kurs miejski to w zwykłej taryfie 6 MAD (dirhamów), ale autobus z lotniska dla turystów kosztuje 30 MAD. co jest równowartością €2,5–3. Prawdę mówiąc lotnisko nie jest zbyt daleko od śródmieścia, więc jeżeli ktoś chce uniknąć naciągania przez taksiarzy, może spokojnie w godzinę dojść z aeroportu do Mediny. Inna sprawa to pora roku o której przybywa się do Marakeszu. Sześćdziesiąt minut spaceru w upale może wyczerpać, my lądujemy pod koniec lutego, gdy temperatura waha się między 17 a 22°C. Na zewnątrz ścisłego centrum miasta rozciągają się nowoczesne osiedla z modernistycznymi, “zachodnimi” budynkami przecinane szerokimi arteriami. Układ komunikacyjny jest ułożony na zasadzie prostopadłych alej lub bulwarów na styl francuski, odchodzących koncentrycznie od placów-rond. Centrum Marakeszu otoczonego murami, basztami i bramami to zatłoczone, głośne, pełne spalin i zapachów licznych smażalni śródmieście, którego głównym punktem jest słynny plac Dżami al-Fana (arab. اﻟﻔﻨﺎ ﺟﺎﻣﻊ, fr. Jemaa El Fna). To tutaj zmierzają wszyscy zagubieni turyści szukający swoich hoteli, tak jak my, są w kilka sekund obsiadywani przez sprzedawców tanich papierosów, podróbek firmowych okularów słonecznych, biżuterii itp. Sprzedawcy uliczni i na stoiskach mają niezwykłą intuicję i doświadczenie w handlu, potrafią więc w mig wyłapać zagubione spojrzenia turystów zaskoczonych
mrowiem ludzi, hałasem, gwarem olbrzymiego placu. Nasz hotel Riad Lakhdar (riad to po arabsku “hotel”) znajduje się niedaleko placu, trzy minuty pieszo bocznymi uliczkami. Pokoje ulokowane są dokoła małego patio z tarasem na dachu. Podobnie jak z pierwszym wejściem na plac Dżami al-Fana, również w średniowiecznej Medinie (odpowiednik europejskiego “starego miasta”) sprzedawcy dosłownie nie dają spokoju: wystarczy na chwilę zatrzymać się podziwiając chociażby drzwi, mural czy ściany ulic, a zaraz zjawia się sklepikarz z najbliższego stoiska zachwalając swoje towary. Dobrym dowcipem przez nich sprzedawanym jest wyłapanie turysty i oferta pokazania wyjścia z wąskich uliczek mediny. Sprzedawca zazwyczaj mówi: “Tutaj gdzieś jest droga na plac Dżami al-Fana… a tutaj jest mój sklep” i chcąc nie chcąc ląduje się w jakiejś klitce oferującej milion świecidełek. Co ciekawe, wiele ulic w medinach i miastach marokańskich skupia sprzedawców tylko jednego cechu. Mało kto już pamięta, że przecież nazwy ulic europejskich starych miast (np. Rzeźnicza, Garncarska, Białoskórnicza, Piekary, Browarna, Stolarska) brały nazwę od cechu rzemieślników, ich zakładów i sklepów przy nich ulokowanych. Także tutaj są całe ulice przy których rezydują tylko zakłady stolarskie, sklepy rzeźnicze, garncarze, piekarze, a podążając za techniką są tu też ulice mieszczące tylko sklepy z telefonami komórkowymi czy też wyłącznie ze sprzętem AGD. W Londynie przed gentryfikacją Tottenham Court Road była przecież mekką (sic!) dla fotografów, a Charing Cross Road rajem (!) antykwariatów i księgarń (a pomiędzy nimi piekło Oxford Street). Na placu Dżami al-Fana roi się od stoisk zarówno z lokalnymi wyrobami rzemieślniczymi czy warzywami i owocami jak i również z milionami podróbek, “chińszczyzną”, tandetą. Ponieważ nikt oczywiście nie podaje cen, należy handlować się ze sprzedawcami i być też mocno odpornym i asertywnym na składane propozycje, np. przejażdżki powozem po mieście. Są tu zaklinacze węży, tatuażyści, a po zmroku z każdej uliczki dobiega szept “haszisz” lub “kif, kif”. Warzywa jak warzywa, ale lepiej nie próbować tu mięsa ze stoisk. Lepiej jednak kupić na kolację tadżin w restauracji, gdzie produkty są już odpowiednio duszone w wysokiej temperaturze. Uliczki mediny
marakeskiej są ciasne, zastawione stoiskami i okryte prowizorycznym zadaszeniem. Jako że Marakesz (ponad 900 000 ludności) jest największym miastem powstałym na skraju pustyni na drodze z południa i wschodu nad Atlantyk lub w stronę Cieśniny Gibraltarskiej, mieszka tu lub zjeżdżają tysiące ludzi na handel. Marrakesz ściąga też mnóstwo turystów przez cały rok, co wraz z ilością skuterów, motocykli, starych aut i autobusów tworzy potężny hałas i chmurę spalin, która miesza się jednocześnie z zapachem smażonego jedzenia i palących się kadzideł. Co chwila ktoś szarpie za rękaw i zachwala wyroby. ten hałas wychodzi i poza medinę gdy wędrujemy po śródmieściu. Szerokie aleje Avenue Prince Moulay Rachid, a w szczególności Avenue Mohammed VI w dzielnicy Hivernage mieści luksusowe wille, hotele i drogie restauracje dla milionerów. Tutaj znajduje się Pałac Kongresowy, w którym odbywało się Expo. Niedaleko jest także Teatr Królewski, a naprzeciwko nowoczesny dworzec kolejowy Gare de Marrakech, stacja czołowa skąd odchodzą pociągi na północ: do Fezu, Tangieru i Casablanki. Stamtąd odjeżdżamy na trzy kolejne dni do Safi, nadatlantyckiego miasta z niewielkim portem. Wagony pociągu jakości podobnej jak w Polsce na lokalnych liniach kilka lat temu, bezprzedziałowe, z tym że działa klimatyzacja (chociaż jest luty i temperatura jest stała około 20°C). Tereny jakie mijamy są górzyste w okolicy Marrakeszu, suche, pokryte czerwoną gliną, z której buduje się domy w “Czerwonym Mieście” jak jest nazywany. Obrzeża miasta to zwykłe blokowiska z asfaltówkami pokrytymi pustynnym piaskiem, a także osiedlami lepianek i chatynek zamieszkałych przez biedotę, o czym świadczą osiołki przywiązane do prowizorycznych płotów z gałęzi. Jadąc pociągiem wszędzie widać pracujących robotników: na torach, przy drogach, mostach. Usprawniana jest linia Północ-Południe, w planach jest wybudowanie szybkiej kolei, która będzie pokonywać odległość od morza do pustyni w czasie szybszym niż obecne dziesięć godzin. Budowane są nowe szosy, wiadukty, mosty, estakady, linie kolejowe, wszędzie widać pracujących robotników w odblaskowych kamizelkach. Przesiadkę na pociąg do Safi mamy w Ben Guerir.
Safi i okolice warte są oddzielnego opisania, a tymczasem później lądujemy w Taghazout, wiosce surferów na południu tuż koło Agadiru – agadir to po berbersku “mur, cytadela”, chociaż to słowo kojarzy mi się z astronomicznym określeniem nadir – arabskie słowo określające przeciwieństwo zenitu. Astronomia wraca wieczorami, kiedy z dachu spoglądam w niebo i zauważam, że nisko położony w naszych szerokościach geograficznych Syriusz z gwiazdozbioru Wielkiego Psa tutaj, na równi z gwiazdozbiorem Oriona znajduje się na wprost podniesionej głowy, wysoko na niebie. Nie dziwne, że te dwa charakterystyczne punkty nieba były tak znaczące dla mieszkańców dawnego Egiptu i Sahary. Agadir i okolice to zresztą największy region w którym mówi się językiem tashelhyit, jednym z języków berberyjskich. W Taghazout na ścianach często można spotkać symbol:
czyli yaz który w alfabecie berberyjskim znaczy słowo amazigh – “wolni ludzie”, jak sami określają się Berberowie. Zapisywany jest czerwienią gdyż symbolizuje krew czyli kolor życia, a także kolor ruchu oporu. Nazwy miejscowości pisane tu są trojako: po francusku, arabsku i w tifinagh – alfabetem berberyjskim. O poranku w Taghazout jestem świadkiem całego ceremoniału na plaży. Miejscowi rybacy wspólnie przenoszą swoje łodzie. Każdą z nich przenosi co najmniej od dziesięciu do dwunastu chłopa: trzech z przodu, trzech z tyłu na swoich barkach wspierają wiosła, które zahaczone są o dziób i z drugiej strony o rufę. Jest przypływ, spory wiatr i coraz większe fale., rybacy przenoszą łodzie wyżej na brzeg. Ci, którzy łowili o świcie stoją teraz na małych stoiskach i sprzedają smażone owoce morza. Nad nimi krążą wygłodniałe mewy, zbierają się koty z całej wsi. Nocą wysoko nad głowami znów gwiazdozbiór Oriona i Syriusz (Psia Gwiazda), gwiazda która w północnej Afryce obrosła mitologią. W starożytnym Egipcie czczono ją jako boginię, której pojawienie się na
niebie zwiastowało wylewy Nilu, a wiele ołtarzy w egipskich świątyniach było zbudowanych tak, aby Sopdet (egipska nazwa Syriusza) był widoczny podczas swojego wschodu. To najjaśniejsza gwiazda nieba, którą czciły ludy Afryki saharyjskiej, a legendy o tym przeniknęły do współczesnej popkultury między innymi po publikacji książki Roberta Temple “Tajemnica Syriusza” o prawdopodobnym… spotkaniu ludów pustynnych z kosmitami. Ostatecznie książka okazała się być splotem New Age’owego bełkotu i hipisowskich fantazji inspirowanych kłamstwami i konfabulacjami francuskich antropologów. Syriusz jest też ważnym elementem mitologii wolnomularskiej. Tym czym dla nas jest na niebie tzw. “Wielki Wóz” z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy czy Gwiazda Polarna, ewentualnie Wega z gwiazdozbioru Lutni, tym był i jest Syriusz dla ludów i cywilizacji żyjących na południe od Morza Śródziemnego. Docieramy w naszej podróży jak najbardziej na południe czyli do Taghazout. Kierowca autobusu zostawia nas na rondzie przy drodze do wioski. Idziemy asfaltową drogą pełną kamieni, która wkrótce zamienia się w piaszczystą lecz wyboistą drogę. Cała wieś zabudowana jest domami z bielonymi ścianami i na niebiesko malowanymi ramami okiennymi. Typowa wioska rybacka – łodzie też mają charakterystyczny tutaj błękitny kolor – której mieszkańcy żyją jedynie właśnie z rybołówstwa oraz turystyki. Na małym placyku w centrum wsi chłopcy grają w piłkę nożną, mężczyźni przesiadują na ławkach lub kryją się głęboko w cieniu kawiarni. Stąd odjeżdżają taksówki i autobus do Agadiru. Główna piaszczysta uliczka wioski skupia kilka sklepików spożywczych, kilka sklepów z bibelotami oraz głównie kawiarnio-restauracje, ale przede wszystkim sklepy ze sprzętem surferskim. Taghazout przyciąga głównie europejskich i amerykańskich surferów z korporacji. Widać, że niektórzy w ogóle nie wiedzą na czym surfing polega, robią to tylko dlatego że zapewne takie mody panują wśród japiszonów. Prawdziwi surferzy wynieśli się już dawno bardziej na południe np. do Dakhli w południowo-zachodniej Saharze Zachodniej (obecnie pod protektoratem Maroka). A tu praktycznie każdy hotel czy kwatera ma “surf” nazwie: my nocujemy w Surf Dreams.
Przyjeżdżamy do Taghazout po południu, dzień jest słoneczny, bez jednej chmury na niebie, wiatr niezbyt mocny także niezbyt korzystny dla surferów, którzy głównie spacerują po plaży z deskami, strzelają selfie i taplają się w niewielkich falach. Miejscowi i turyści siedzą na skałach medytując, czekając na zachód Słońca. Po plaży majestatycznie przechadza się wielbłąd ze swoim właścicielem. Ktoś surfuje po piasku głośnym quadem: jedyny, irytujący zresztą dźwięk, który przebija się przez głośny szum Oceanu Atlantyckiego. Na horyzoncie, jednak w dalszej już odległości niż widoczne z Safi, majaczą sylwetki statków okrążających Afrykę i zmierzających do portów na północy. Dookoła krąży wiele psów, zaskakująco jak na Maroko mniej tu kotów. Na drugi dzień zapowiadamy jest silny wiatr i deszcz. Co prawda poranek wita mocnym światłem Słońca, jednak rybacy zaczynają wciągać łodzie głębiej w ląd. Około południa widać już zbliżający się front atmosferyczny i szara magma okrywa Taghazout. Fale wzmagane silnym wiatrem okrywają całą plażę, zbierając zwierzęce odchody i góry śmieci. Surferzy kryją się w kawiarniach lub zostają w hostelach i palą haszysz.
2. Miasto Śmierci — Safi, na naszej drodze z Marrakeszu wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego pozostawiło po sobie niezatarte wrażenie na ciałach i umysłach. Istna burroughsowska Międzystrefa istnieje, ale wcale nie w Tangerze. Wybieramy się do As-Suwajry (franc. Essaouira; arab. اﻟﺼﻮﯾﺮة, Aṣ-Ṣuwayra; marok. arab. ṣ-Ṣwiṛa; berb. , Taṣṣurt; hist. Mogador). Kiedy wyruszamy z Safi, znamy nazwę linii przewozowej, którą mamy dojechać, znamy godzinę odjazdu autobusu, ale… kiedy docieramy do dworca autobusowego każdy autobus jest inny! “Naganiacze” stoją już przy drzwiach i wykrzykują nazwy miejscowości. Rozkłady jazdy nie mają żadnego sensu, nie ma potrzeby ich czytać. Walizek czy plecaków nie da się samemu włożyć do luku bagażowego, za każdy tobołek trzeba odpalić kilka dirham “walizkowym”. Bus, którym odjeżdżamy — o dziwo o czasie — przypomina trochę polskie lata 90. W większości są to wykupione od Francuzów kilka(naście?) lat temu pojazdy i byłyby może w lepszym stanie, gdyby nie ich częsta i intensywna eksploatacja. Zanim jednak ruszamy się z dworca autobusowego, sam pojazd, z otwartym po obu stronach lukiem bagażowym z szybkością 3 km/h “kołuje” po placu zbierając jak największą ilość pasażerów. “Naganiacze” biegają w kółko, przekrzykują się, a nawet biją się o turystów (byliśmy nie raz świadkami bójek między ekipami autobusów). Nasz pasażerski środek lokomocji z szybkością tym razem 10 km/h wytacza się z dworca i — nadal z otwartymi bagażnikami! — sunie przez zasypane piaskiem Safi. W otwartych drzwiach wiszą autobusowi stręczyciele wywrzaskując nazwy miast, do których zmierza nasz piętnasto tonowy wysłużony wielokołowiec. Na jednym z przystanków kierowca zapomina o “naganiaczu” i odjeżdża, a ekipa kapuje się dopiero gdzieś kilkaset metrów dalej. Piętnaście minut przerwy na papierosa, zanim brakujący “pracownik” w pocie czoła, w rozdeptanych sandałach dobiegnie z centrum miasta. Wreszcie wyjeżdżamy z Safi, możemy podziwiać piękne widoki, ale największy ubaw jest gdy autobus zatrzymuje się na wsiach i w miasteczkach, i obserwujemy znowu ten sam rytuał: z otwarty lukiem bagażowym pojazd sunie powoli pomiędzy
zabudowaniami, zbierając klientelę. Nie raz i nie dwa “naganiacz” wpycha na siłę do środka jakiegoś bogu ducha winnego dziadka, który pewnie nie zamierzał nigdzie jechać, wyszedł na targ po kilka pomarańczy, ale znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. W czasie obserwacji Maroka można zauważyć hierarchię bogactwa i pozycji społecznej poprzez posiadany pojazd: bogaci jeżdżą autami terenowymi, lokalna klasa średnia i prywatni przedsiębiorcy mają zwykłe samochody od nowych po wielokrotnie przerabiane, następnie w kolejności jest motocykl, skuter (popularne w wielkich miastach np. w Marrakeszu), rower, a na wsiach furmanka, koń i — dla najbiedniejszych — osły. Ciekawą instytucją w Maroko są les coopératives féminines au Maroc. Kooperatywy powstały z inicjatywy rządowej i mają na celu aktywizację kobiet na terenach wiejskich i rolniczych lub na terenach pozbawionych możliwości innego zarobku niż rolnictwo. Najczęściej zajmują się one przetwórstwem lokalnej żywności, rękodzielnictwem, drobną wytwórczością. W marcu 2018 roku było 2677 takich grup w całym Maroko, które zrzeszały 40 000 kobiet zdobywając dzięki temu społeczną i finansową niezależność w tym tradycyjnie patriarchalnym społeczeństwie. Region Marrakesz-Safi, po którym się poruszamy, jest trzecim w kraju, gdzie kobiecych kooperatyw jest najwięcej. Kobiety mają coraz więcej do powiedzenia w życiu społeczeństwa, a kooperatywy dają poczucie siły i solidarności. Maroko to zresztą kraj, w którym nie ma obowiązku noszenia nakryć głowy wśród kobiet, a islam nie jest religią państwową (na dobrą sprawę katolicyzm w Polsce ma bliżej religii państwowej niż islam w Maroku), wobec czego wiele kobiet i dziewczyn chodzi ze swobodnie rozpuszczonymi włosami. Oczywiście zależy to zapewne od poglądów danej rodziny i ich kontroli nad kobietami i oczywiście im mniejsza osada tym te poglądy są bardziej tradycyjne i ortodoksyjne. W Marrakeszu dziewczyny ubierają się na styl “zachodni”, jeżdżą skuterami i palą papierosy, można więc przypuszczać — bo tam nie byliśmy — że w Rabacie, Casablance, Tangerze czy Fezie obyczaje są o wiele swobodniejsze. Nawet w Taghazout, na plaży, Marokanki chodzą w strojach kąpielowych. Nie jest to kraj uwsteczniony moralnie jak starają się sobie wyobrazić
ludzie Zachodu, ale nadal mimo naporu radykalnego islamu, Marokańczycy starają się dystansować od poglądów reprezentowanych w krajach arabskich na wschód od Ważdzy (fr. Oujda). Rząd marokański wspiera i promuje sufizm jako pokojowy odłam islamu, a także twórczość artystów marokańskich wykonujących muzykę transową (Master Musicians of Jajouka, muzyka gnaoua, muzyka sufich) czy zajmujących się twórczością regionalną i ludową tak jak kobiety z les coopératives féminines au Maroc. Centrum muzyki gnaoua (też: gnawa) jest As-Suwajra, kolejne miasto nad Atlantykiem jadąc wzdłuż wybrzeża na południe. Latem odbywa się tu festiwal Gnaoua World Music, który łączy tradycyjną muzykę berberyjską gnaoua z takimi gatunkami jak reggae, dub, folk, jazz, rock. Do As-Suwajry przybywa wtedy około pół miliona ludzi. To miasto zresztą zawsze przyciągało i przyciąga włóczęgów z całego świata. W latach 60. i 70. przyjeżdżali tu Brian Jones z The Rolling Stones, Bob Marley, Jimi Hendrix, Frank Zappa, Jim Morrison z Pamelą Courson i cała reszta ówczesnej bohemy. Dzisiaj to mekka neo hippisów, hipsterów, podróżników, wyrzutków, outsiderów, banitów z klasy średniej, amatorów taniego haszyszu i opium, studenckich plecakowiczów, starych trampów, ex-narkomanów, neobuddystów, cyberwłóczęgów, nomadów oraz zwykłych nowobogackich czyli znudzonego miejskim życiem korpoludu.
Już przy bramach miasta w As-Suwajrze Afrykanie sprzedają pewne ciasteczka, które reklamują jako “1-hour haha, 2-hour haha”. Nie są to oczywiście żadne ciastka z haszem, więc nie kupujcie tych łakoci, które uliczni akwizytorzy wyceniają na +/- 200 euro. Jedyne
“haha” jakie po nich jest, to śmiech straganiarzy. Trzeba dodać, że na tych terenach żyje jedno z wielu plemion berberskich, które nazywa siebie właśnie… Ha-Ha! Naciągacze kręcą się zazwyczaj w okolicach parkingu pod zbudowaną przez Portugalczyków fortecą Castelo Real de Mogador, tuż przy pl. O. Wellesa. Amerykański banita, obywatel świata, reżyser Orson Welles jako pierwszy ze znanych osobistości rozsławił As-Suwajrę, która nazywała się wtedy Mogador. Tutaj kręcił plenery “Otella” (1952), kiedy zawitał do miasta w czerwcu 1948 roku wraz ze swoją świtą, witany wylewnie przez miejscowego gubernatora. Niebawem po jego przyjeździe nadszedł telegram o wycofaniu się włoskich producentów i zdjęcia stanęły pod znakiem zapytania, zaś sześćdziesięcioosobowa ekipa nie miała złamanego centa nawet na bilety powrotne! Welles postanowił jednak nakręcić film, kostiumy do szekspirowskiego dramatu sklecono więc z ręczników, a scenografię z prześcieradeł i owczych koców. Również mieszkańcy Mogadoru mieli swoją rolę w filmie zastępując tych aktorów, którzy nie dojechali na plan lub odmówili gry, występując także jako tłum statystów. Zdjęcia kręcono w wąskich uliczkach mogadorskiej mediny oraz na Skala de la Ville czyli fortyfikacjach i murach obronnych, na zamku Castelo Real oraz na tle malowniczych oceanicznych fal rozbijających się o nadbrzeżne skały. Skaliste nabrzeże As-Suwajry od strony mediny jest atrakcją i dla miejscowych, i dla turystów, którzy w ciągu dnia wygrzewają się na wielkich kamieniach. Wybieram się więc trochę dalej, pod murami miejskimi, po kamieniach, wokół miasta. Tam bawią się dzieci, kilku starszych osobników łowi ryby, we wnękach kryją się grupy pijaczków (alkohol można tu kupić w supermarkecie i niektórych knajpach), widać walające się butleki po winie i spirytualiach. Idę już dosyć daleko i od czasu do czasu zza kamieni wyskakują grupki młodych, czuć zapach haszyszu. As-Suwajra jest niewątpliwie dużo bardziej liberalna niż inne podobne małe miasteczka, ale nadal miejscowi pokazują, żeby nie afiszować się ze spożywaniem alkoholu czy narkotyków. Mamy wynajęte spore mieszkanie w medinie, mamy stąd blisko w każdą stronę, część wybiera się więc na miejscowy targ na zakupy (oliwki, ryby, chilli, suszone morele), część na zwiad po mieście. W jednym z
zaułków mieści się przedziwny hostel “Woodstock” wymalowany pacyfami. Ciężko znaleźć dawną dzielnicę żydowską, bo od wielu lat leżała w ruinie, dopiero niedawno część terenu wysprzątano. Gmina żydowska nadal ma tu swoją mniejszość, czego śladem są gwiazdy Dawida na domach i odpowiednie tablice. W ciasnych uliczkach jest mnóstwo kawiarni, restauracji, galeryjek, antykwariaty, sklepy z pamiątkową drobnicą. W większości prowadzone są przez podstarzałych ex-hipów. Ceny ― europejskie, czyli należy je omijać szerokim łukiem, chociaż właśnie tam nie ma sprzedawców zaczepiających i reklamujących swój towar. Tak dzieje się w samym sercu mediny As-Suwajry: ulice są w większości rozłożone równolegle i nie da się pogubić tak bardzo jak w Marrakeszu. Sporo tu tandetnej chińszczyzny i taniego badziewia, ale targ z żywnością robi wrażenie, handluje się tu nawet żywymi owcami i drobiem, które jest ukatrupiane na zapleczu: rynsztokiem i ściekami płynie krew, na stoiskach wbite na pal głowy kozłów wpatrują się w kupujących.
Po wieczornej kolacji krążymy znów ulicami, miejscowi naganiacze kierują nas do knajpy, gdzie dyżuruje klientela z dreadlokami, nie kryją się z piciem wina (dosyć wysokie ceny) czy z
fajkami haszu, ale zachowują ostrożność przed “stróżami moralności” w swoim kraju. Są dumni z tego, że są berberyjskimi nomadami, w małej salce trzyosobowy zespół gra muzykę pustyni, gnaoua. Mieszają się ludzie różnej urody: arabskiej, berberyjskiej, europejskiej, Czarnej Afryki. Gnaoua to coś na kształt afrykańskiego bluesa, rdzennej muzyki wielkiej pustyni i jej nomadycznych mieszkańców, zanim pojawili się prowadzący osiadły tryb życia, Arabowie. Nocą przy pełni księżyca rybacy wyciągają splątane sieci z oceanu, przychodzą z workami ryb na centralny targ, opuszczony przez kramarzy. Sprzedają ryby i inne wyłowione z wody morskie potwory… Koło plaży mijamy dyskoteki i kasyna trochę lepszego sortu. Z chwiejących się sylwetek i zwrotów w znajomych językach domyślić się można, że są to lokale gastronomiczne dla zachodnich turystów… As-Suwajra przyciąga hipisowskimi legendami, leniwym stylem życia, tanimi hostelami, spokojem, szumem oceanu, świetnym jedzeniem, dostępnością palenia… Zupełnie inne od mrocznego, dzikiego, pierwotnego i mało turystycznego Miasta Śmierci — Safi. Do tej Międzystrefy nie dotarł nawet Uncle Bill.
3. Międzystrefa nie jest piękna o żadnej porze roku. Tom szybciej by zamówił taksówkę na Neptuna niż wybrał się po raz kolejny w to miejsce. Wujek Bill chyba nigdy tu nie był. Czy zwiedził całe ówczesne Maroko? Może siedemdziesiąt lat temu było tu inaczej. Nad miastem nie wisiała wówczas chmura fosforu. – Nie ma żadnej “tajemnicy Syriusza”, ale za to Australia również nie istnieje – usłyszał w pewnej marokańskiej kawiarni od kelnera, który nachylił mu się do ucha szepcząc: – Australijczycy to aktorzy wynajęci przez NASA. – A może Dogoni byli wynajęci przez Francuzów? – odprychnął mu Tom. Fakt, w latach 30. XX wieku Francuzi byli jeszcze na tyle naiwni, że myśleli o świecie podzielonym między nich, Anglików, Niemców, Rosjan, Hiszpanów i kilka tam innych europejskich rządów, które trzymały jakieś ochłapy. Łudzili się, że przyszłość wciąż należała do białej europejskiej arystokracji. Nie mogli wiedzieć, że I wojna światowa została zaplanowana i wywołana przez agentury Stanów Zjednoczonych, które od szczęśliwego dla nich upadku monarchii habsburskiej, cesarstwa pruskiego i rosyjskiego caratu czekali aż do 7 grudnia 1941 roku. Francuzi lubowali się w preparowaniu bajek na temat swojej wielkości i byli skłonni wierzyć w te swoje durne kłamstwa. Kelnera takie rzeczy nie obchodziły. Skasował go potrójnie za kawę i nawet nie raczył poinformować, gdzie można kupić kif. Miał już wstać od stolika, ale za ramię złapał go mały, pokurczony człowieczek bez zębów. Ulice tego miasta były ich pełne. Zaczął kilka słów po francusku, potem po angielsku: – Da na kawę, da na kawę, kupi małą kawę, to opowie kilka rzeczy. Chciał odejść, ale ten człowieczek był śmieszny – Chce zapalić? Zapalić czy wypić? My tu wszystko, co chce, to mamy. Safi kif najlepszy, safi kif the best. Wie co to “safi”, wie co to “safi”? “Safi” to “czysty” po arabsku. “Safi” – “czysty”. Czysty, czysty kif, mój przyjacielu.
Od Międzystrefy nie uciekniesz, kiedy ona szuka ciebie. – Może inna kawiarnia? Tutaj nie, właśnie wypiłem tu kawę – oznajmił człowieczkowi. – Dobrze, dobrze, pójdzie ze mną, tu źle, to ja znać inne miejsce, ja znać dobre miejsce, mój przyjacielu, ja znać wszystkie najlepsze miejsca na świecie i nie tylko – zachichotał jego nowy przewodnik po tym dziwnym mieście. Safi miało kilka znaczeń. Jedno z nich rzeczywiście oznacza w języku arabskim “czysty”. Safi to też rodzaj leku, który całkiem niedawno był sprzedawany w Pakistanie i Bangladeszu. Wierzono, że oczyszcza krew. Po tym jak zbadała ten specyfik komisja brytyjskiego Ministerstwa Zdrowia wyszło na jaw, że “lek” zawierał czterdziestokrotnie większą niż przewidywana dawkę arszeniku. We współczesnej Europie ten kit jest wciskany białej klasie średniej jako “cudowne lekarstwa ze Wschodu”. No tak, przecież “nasze” (zachodnie) korporacje przy cichej zgodzie rządów trują nas w celu totalnej likwidacji, a Chińczycy i Hindusi wciąż żyją w zgodzie z naturą i znają wielkie tajemnice tradycyjnej medycyny. Produkty indyjskiej ajurwedy i tradycyjnej medycyny chińskiej, również te eksportowane poza Azję, zawierają metale ciężkie. Wysoka zawartość rtęci, ołowiu i arszeniku w “lekach” reklamowanych za “tradycyjne”, do pary z eksportowanymi wersjami wszelkich najbardziej idiotycznych lokalnych wierzeń i religii, to oczywisty sposób na zbicie milionów dolarów na głupocie ludzi Zachodu. Najcięższy polski kompot był zdrowszy od “tradycyjnej medycyny”. Zdrowszy od każdego rodzaju religii. Szczególnie od religii tzw. zdrowego trybu życia. W Maroko nie ma czegoś takiego jak zdrowie. To idealistyczna narracja zmanierowanych Europejczyków. Nigdy coś takiego nie istniało. Istnieje natomiast przemysł zdrowia, wspierany przez religię zdrowia oraz ministerstwa zdrowia we wszystkich krajach. Tutaj kiedy wchodzisz wykąpać się do Atlantyku, wychodzisz z wiedzą o chemii bogatszą niż najlepszy absolwent MITu. – A z jakiego ty kraju, z jakiego kraju, mój przyjacielu? – dopytywał się ten niewielkiego wzrostu przewodnik.
Tom nie chciał przyznawać się, z którego naprawdę jest kraju, żeby ten nie potraktował go jak bogatego turystę z dolarami w każdej kieszeni. Rzucił więc od niechcenia: – Z Polski. Polska, Pologne, Poland, Polen znacie? – Ooo! Dzen dobrhy, jaksiemasz, wszystko dobrze dobrze, piwo zywiec, wodka, spirytos – niemal zaśpiewał mu to wszystko w narodowym języku Frédérica Françoisa Chopina czy Nikolausa Copernicusa z Thorn – Polska w Europa. Europa piękna, piękna… Czym oni się fascynują? W Europie jest nudno. Europa umiera. Przypomniał sobie pracę z młodymi Somalijczykami, kiedy mieszkał na Malcie. Kiedy skończyła się praca, która trwała tylko przez okres letni, zapytał ich co mają zamiar robić dalej. – Jedziemy do Niemiec – odpowiedzieli mu. – Do Niemiec? Tam może było dobrze w latach 70. czy 80.… ale teraz? – zdziwił się. – Niemcy to bardzo bardzo bogaty kraj. Chcemy tam się dostać jak najszybciej. – A jak chcecie się tam dostać? – Mamy tam… przyjaciela, wiesz, przyjaciela – mrugnął do niego okiem jedyny z nich, który potrafił mówić po angielsku – Załatwi nam pozwolenia i papiery. To był rok 2015. Teraz był rok 2018, był luty, wiał wiatr od Atlantyku, siedział gapiąc się w horyzont na którym majaczyły olbrzymie transportowce opływające Afrykę i zmierzające ku portom w Casablance i Kadyksie. Nie spuszczał z oczu linii łączącej niebo z oceanem tak, jak siedzący przed kawiarnią Marokańczycy z niego. Czuł kilkanaście par czarnych oczu chłonących go wzrokiem. Starał się skupić na dojściu do człowieka, z którym miał tutaj nawiązać kontakt.
* Kiedy byli później w Essaouirze, chodząc nocą uliczkami mediny zaczepiło ich kilku gości w dredach. Zaprowadzili całą trójkę do knajpy na piętrze, gdzie podawali alkohol, choć był to dosyć duży wydatek za jeden kubek wina. Grała jednak na żywo kapela gnawa, złożona z czarnoskórych Marokańczyków. Nazwa gnawa kulturowo wywodzi się od niewolników sprowadzanych do Maroka z Czarnej Afryki. Handel czarnymi niewolnikami przez Arabów to wstydliwa karta dla kraju, który sam wielokrotnie w swojej historii był terytorium zależnym, podległym krajom Zachodu. W XIX wieku Maroko było największym targiem niewolników w Afryce, ale był to handel wyłącznie “wewnętrzny” to znaczy nie obejmujący handlu z innymi krajami poza Afryką, sporadycznie sprzedając ludzi do niektórych krajów na Bliskim Wschodzie. Historie te sięgają daleko w przeszłość. Wielki sułtan Maroka z XVII wieku Maulaj Isma’il, posiadał armię 150 tysięcy czarnych niewolników ściągniętych głównie z terenów dzisiejszego Sudanu. ‘Czarna Armia’ została nazwana przez sułtana ‘Abid al-Bukhari’ czyli ‘niewolnicy al-Buchari’ego’, bowiem był on zafascynowany pismami imama al-Buchari’ego. Był to perski uczony muzułmański, autor tzw. hadisów, zbiorów podań dotyczących czynów i wypowiedzi Mahometa. Hadisy różnych autorów zebrane tworzą wspólnie sunnę, drugie najważniejsze w Islamie pismo po Koranie. Po śmierci sułtana Maulaja armia rozpadła się, a jej członkowie rozpierzchli się po kraju. Swoją tożsamość wyrażali w ubiorze, tańcu, rytuałach uzdrawiających i muzyce gnawa. Marokańscy potomkowie czarnych niewolników z Sudanu do dzisiaj, co roku, organizują festiwal w południowo-wschodniej części kraju, zamieszkanej w większości wciąż przez rdzennych mieszkańców czyli plemiona Berberów posługujących się językiem tamazight. Potomkowie czarnych niewolników określają sami siebie jako ‘Ismkhan’, co jest odmianą w liczbie mnogiej słowa ‘ismkh’ – ‘niewolnik’ w berberskim języku tamazight. Festiwal odbywa się w wiosce Khamila, którą Ismkhan założyli dopiero w latach 50. XX wieku. Wcześniej prowadzili nomadyczny tryb życia, wędrując ze swoimi stadami przez tereny
Sahary i zachodniego Magrebu, obecnie prowadzą osiadłe życie, zajmując się uprawa roli i turystyką. Czarni Marokańczycy w dredach prowadzący knajpę La Mama, jak i zespół grający w środku bawili się długie godziny grając, tańcząc lub paląc kif, chociaż to ostatnie musieli robić raczej po kryjomu, stosując różne uniki. Oficjalnie w kraju nie można zażywać żadnych substancji wyskokowych, ale to nikomu nie przeszkadza dopóki nie widzi tego Najwyższy, a widocznie jak każdy pobożny, i on w nocy śpi. * Safi jednak przedstawia się zupełnie inaczej. Kiedy wjeżdża się pociągiem od strony Ben Guerir, oprócz zaskakującego nagle błękitu Oceanu Atlantyckiego, widzianego z wysokich skał, po lewej stronie dymią kominy, ciągną się kilometry rur i budynki fabryk. Pociąg zwalnia i toczy się przez jakieś post-industrialne dzielnice, pełne zrujnowanych magazynów, obdrapanych ścian, walących się kamienic, pośród których wałęsają się dzieci i bezdomne koty. Znajduje się tu wiele fabryk m.in. fabryka gipsu, gigantyczna fabryka nawozów sztucznych, elektrownia, przemysłowy port przeładunkowy, ale najbardziej dymi i zanieczyszcza okolicę niesławna fabryka fosforu. Została zbudowana w latach 70. XX wieku przy udziale polskich inżynierów i budowlańców, którzy przyjeżdżali tam – jak to się określało w czasach PRL-u – “na kontrakty”. W 2015 r. o kopalni fosforu pisał brytyjski “The Guardian”: “Publicznie niewiele dostępnych jest badań na temat chorób związanych z pracą w przemyśle marokańskich fosforanów. Jednak takie badania są publikowane gdzie indziej. Greenpeace i World Nuclear Association odkryli, że marokański fosforan jest szczególnie bogaty w kadm i zawiera znaczne ilości uranu, dwóch metali ciężkich związanych z rakiem, niewydolnością nerek i chorobą kości. Ilości uranu są tak wielkie, że w 2012 r. górnicza korporacja OCP ogłosiła plany wydobywania go wraz z fosforanem. Państwowy gigant wydobywczy produkujący nawóz i kwas fosforowy zaprzecza, jakoby trujące produkty uboczne przemysłu fosforanowego powodowały choroby i śmierć.” Jednak miasto spowija czarna chmura, a mieszkańcy miasta
zapadają tu bardzo często na tajemnicze choroby, nie mogą oddychać przez nos, tracą zmysł zapachu, często kaszlą, duszą się, cierpią na bóle gardła i płuc. „Przez 26 lat pracowałem osiem godzin dziennie, narażony na pył i gazy amoniaku, fluoru, kwasu fosforowego i siarkowego” – wyjaśnia ojciec dwójki dzieci – „Mieliśmy niewielką ochronę, tylko jakąś jednorazową maskę na kurz. Nikt nigdy nie wyjaśnił nam, co wdychamy”. Na terenach Maroka i Sahary Zachodniej znajduje się około 75% światowych zasobów fosforytów. Fabryka, prowadzona przez państwowego giganta górniczego OCP, przekształca skałę fosforanową w nawóz i kwas fosforowy, popularny dodatek do napojów bezalkoholowych. Jeden z pracowników stracił brata, który umarł na raka kilka lat temu, krótko po tym, jak wycofał się z pracy w fabryce: „Mój brat nie miał pojęcia o poziomie toksyczności chemikaliów, na które był codziennie narażony. Kontenery są oznakowane, ale w języku angielskim, niemieckim lub polskim – w językach, których nie rozumiemy”. W kopalniach i fabrykach będących własnością OCP pracuje kilka tysięcy Polaków na kontraktach. Sprowadzili się tu już całymi rodzinami, a dodatkowo przez port przeładunkowy w Safi przewijają się od lat statki pod polską banderą lub z polską obsługą. Dlatego niemal każdy mieszkaniec tego miasta, a szczególnie starsi, znają kilka słów po polsku, a niektórzy swobodnie się nim posługują. Popularnym napojem okazuje się tu być… polska wódka. Od ubiegłego roku fosforyty o wartości 350 mln złotych importują z Safi zakłady azotowe w Policach, a transportem zajmuje się Polska Żegluga Morska, która z kolei eksportuje od lat 70. XX wieku do Safi siarkę z polskich kopalń. Safi jest centralnym ośrodkiem marokańskiej ceramiki. W okolicach miasta wydobywa się glinę, którą następnie transportuje się do małych zakładów ceramicznych ulokowanych na wzgórzach wokół mediny. Garncarze, niemal jak w średniowieczu, wyrabiają glinę stopami i nogami, wytapiają tadżiny, talerze, dzbany, półmiski starodawnych dymiących piecach, później ręcznie je malują. W medinie większość stoisk sprzedaje wyroby ceramiczne od okolicznych producentów. Jednak medina ze swoimi stoiskami i glinianymi dzbankami to tylko wystawa dla turystów. Ci, po obejrzeniu centralnej
części miasta z portugalską fortecą na wzgórzu szybko uciekają do Marakeszu, Agadiru lub na północ do Rabatu i Casablanki, nie zapuszczając się nigdy w dalsze rejony miasta. Mimo tej pięknej, oryginalnej ceramiki i pozornie leniwego spokoju mediny, czuć jednak w powietrzu ten ciężki przemysłowy klimat. I nie tylko w powietrzu. Odpady przemysłowe na marokańskim wybrzeżu Atlantyku od dziesięcioleci są wylewane wprost do oceanu. * – Ty pić? Ty pić? Ja mieć co pić, my friend, ja mieć polska wódka, tu pracować polskie pracowniki, dużo dużo polska pracowniki! Ty idź ze mną, my się napić wódka! – nalegał na Toma jego Przewodnik. – Ale ja nie chcieć pić wódka… – za późno było, żeby tłumaczyć. Przewodnik pociągnął Toma za ramię. Nie było jak kontemplować widoku oceanu. Dziadek ciągnął go między domami przez ciasne uliczki. Był dzień handlowy i w centrum miasta, na głównym, jakbyśmy to w Europie powiedzieli, deptaku, jak i we wszystkich pobocznych tłoczyli się ludzie wokół stoisk, ścisk niesamowity, dzieci, dorośli, starcy, psy, koty, wszyscy szukający czegokolwiek by tanio, kupić, sprzedać, zjeść. Ulice toną w brudzie i błocie, na stoiskach z surowym mięsem pełno jest robaków i much, rynsztokiem płynie krew zarzynanych kóz, kogutów i baranów, a głowy kozłów wbite na pal, patrzą na kupujących z wywieszonymi jęzorami. Jeżeli znacie Maroko z “kolorowych jarmarków” Marakeszu czy turystycznych plaż Agadiru to warto odwiedzić to dziwne, mroczne i pulsujące dzikością Safi. To miasto wygląda jak prawdziwa Interzona pomiędzy oceanem a pustynią. Przewodnik zaciągnął go na zaplecze jakiegoś kramu z owczymi serami i podobnymi wiktuałami z nabiału. Zatrzymali się w ciasnym obramowaniu wejścia. – Wait here, wait, wait… wait, my friend… – szeptał. Z zaplecza wyszedł jakiś wychudzony facet w niemodnej kraciastej koszuli, z wąsikiem a la Marek Kondrat w czasach “Psów” i powiedział coś na ucho Przewodnikowi. Ten ukłonił się jemu i mnie, a
następnie usiadł przed stoiskiem, wdając się w rozmowę z jednym z kupujących.
* – To chyba ze mną miałeś się spotkać? – facet zagaił do mnie po polsku. Nic mnie już nie mogło zdziwić. Kiedy na Malcie dostałem kontakt od Włocha spodziewałem się raczej jeśli nie Marokańczyka, to jakieś innego obcokrajowca, nie-Polaka. Ale skoro tutaj Polacy zbudowali fabrykę, dzięki której pół miasta ma stałą pracę, to nie powinno mnie dziwić, że interesy w kraju, który lubi handel w każdej postaci, prowadzą też Polacy. Bo kto jest lepszy w kombinowaniu? – Siadaj. Jakiś Marokańczyk przyniósł miętową herbatę w dzbanku. Kondrat oddalił go szybkim ruchem ręki i nalał do blaszanych kubków. – Jednego? Odwrócił się i wyciągnął ten famous polish drink, z którego mieszkańcy kraju nad Wisłą są tak niebywale dumni. – Jeden nie zaszkodzi… ale w tej temperaturze wolałbym więcej nie. – zaproponowałem. – O tej porze roku i tak jest, jak na tutejsze warunki, chłodno. A to tylko tak… symbolicznie – mrugnął okiem, podniósł kieliszek. – Temperatura mi nie przeszkadza. Przynajmniej w moim kraju. – Nie jesteś zdziwiony, jak nasz Przewodnik cię znalazł i tu przyprowadził? – Wspomniałem mu, że szukam kogoś w tym mieście… Palnąłem mu, że jestem z Polski, ale przecież mogłem przyjechać do kogoś z tych setek Polaków, którzy tu mieszkają, nie? – Może i tak, ale my wiemy kto, do kogo i kiedy przyjeżdża. To raz. A dwa, że umówionym znakiem miało być, to że osoba wyznaczona przyjedzie z dwiema kobietami. – A to ciekawe… – Brzmi jak z głupiego “pe-er-el-owskiego” kryminału? A spodziewałeś się akcji z Dżemsa Bonda czy Kapitana Żbika? – Afrykańskiego Star Treka lądującego na pustyni… – Taak… – przygładził wąsa – Jedna z nich ma za zadanie monitorować przebieg misji. – A druga?
– Dostaliśmy cynk, że będzie jeszcze jedna kobieta z wami. – Ona nic nie wie? Kondrat uśmiechnął się i wstał. – Masz dziwny akcent. Gdzie mieszkasz? – W Australii. – Długo? – Wiele lat. Wyjechałem tam jako dziecko, z rodzicami. Wiesz, lata osiemdziesiąte… – OK. Przepraszam, że się nie przedstawiam, ale wiesz, lepiej nie znać swoich imion. Ja też nie potrzebuję wiedzieć jak się nazywasz. To i tak nieistotne. Obserwował przez chwilę wnętrze stoiska. – Czyli jesteś gotowy, żeby tam jechać, na pustynię? – Jeśli nie ja to i tak znalazłby się ktoś inny. – Teoretycznie tak, ale nie każdy ma taką determinację, żeby się do nich dostać. – Pieniądze z tego żadne. – I tak, i nie. Cena zawsze gra rolę. – A oni jacy są? Przyjaźnie nastawieni? Wrogo? Jak się z nimi dogadam? – Będziesz mieć tłumacza. Młody Berber. Zna angielski i francuski. – Jak go znajdę? – On cię znajdzie. W autobusie z Safi do Essaouiry. – Co jeszcze muszę wiedzieć? – Że jedziesz do Strefy, z której możesz nie wrócić. Albo wrócić jako ktoś inny. – Nie rozumiem. – Ale nie musisz. Odnajdziemy cię i tak, zanim wyjedziesz z Maroka. – O to się raczej nie martwię. Pozostało zabrać swoje rzeczy i jechać na południowy-wschód Maroka. Tom i jego dwie towarzyszki mieli się spotkać z członkami pewnego plemienia, a właściwie z ich ostatnią żyjącą grupą. Od czasu publikacji na Zachodzie kretyńskiej książki “Tajemnica Syriusza” antropolodzy, astronomowie, hipisi, new-age’owcy czy teoretycy
spiskowi nie dawali im spokoju. Dwadzieścia lat temu porzucili swoje stada i ukryli się gdzieś w górach Antyatlasu. Od wielu lat niełatwo było z nimi nawiązać kontakt, ale oto pojawiła się nikła szansa. Na drugi dzień ruszyli dalej na południe, do Essaouiry.
Â