Jacek Żebrowski Linienstraße
Copyright © by Jacek Żebrowski, 2005 Originally published in „Inny Świat” magazine, 2005 Republished on issuu 2019
Czy słyszeliście kiedykolwiek o Linienstraße w Berlinie? Zapewne nie. Któż słyszał o tej zagubionej alejce w samym środku wielkomiejskiego spektaklu? Cóż, odbywały się tam niegdyś nieziemskie dionizja, a i sam David Bowie podobnież pojawiał się tam incognito. Chodziły pogłoski, że i Rainer Maria Rilke lub też Friedrich Wilhelm Murnau spacerowali wśród tłumu w strojach z epoki, pojawiając się niczym emanacje lub duchy z zaświatów, tak jak pół wieku wcześniej widywano w Paryżu słynnego średniowiecznego alchemika Mikołaja Flamela. Głęboko w połowie lat 80. kiedy zachodnioberlińskim undergroundem trzęśli Młodzi Dzicy Malarze czy Einstürzende Neubauten narodziła się w jednej z nisz wariacka idea zaskłotowania jakiegoś budynku we Wschodnim Berlinie tuż za murem. Kilku nawiedzonych heroinistów, punków i muzyków poczęło przenikać - nie bez problemów zresztą - każdy na swój sposób, do socrealistycznej części miasta narodzin nazizmu. Za cel obrali sobie mało rzucającą się w oczy uliczkę o nazwie Linienstraße. Szara, pogrążona w ołowiu i nijaka aleja o bezbarwnych tynkach kamienic, sprawiała wrażenie zastygłej w bezruchu podstarzałej tancerki świadomej końca swojej kariery. Jednak banda owych straceńców i radykalnych idealistów przyniosła tej kobiecie jej nieślubną córkę, dzięki której mogła ona przeżyć swą drugą młodość. Córkę odstawiła wiele lat temu jakiejś zastępczej rodzinie, a po tym jak wzniesiono mur, ich kontakty urwały się na wiele lat. Na przyjazd tych pomyleńców Linienstraße zareagowała początkowo zdziwieniem: dobiegała już 60, żyła z jakimś urzędasem, który potrafił czytać jedynie nekrologi w gazecie, obżerał się schabowymi, a seks dla niego zupełnie nie istniał. Żyli więc bez dzieci, a ona tańczyła w Östberlinertanzgruppe, ku swemu i zespołu zdziwieniu wciąż jakoś trzymając formę mimo upływu lat. Kiedy stało się dla niej jasne, że młode dziewczęta swoim talentem i powabem prześcigają ją o lata świetlne, zajęła się ich treningiem. Na boku jednak tańczyła w osiedlowych klubach wraz z innymi kobietami w jej wieku, które szukały tam oddechu i odpoczynku poza zatęchłym domem, codziennymi głupimi obowiązkami, krzykliwymi dziećmi oraz fajtłapowatymi lub chamskimi mężami. Tak zastali Linienstraße ci nieustraszeni fanatycy i indywidualiści.
Zajęli pierwszą kamienicę licząc od Schönhauser Straße i nazwali to miejsce Budą. Yılmaz, Turek z Istambułu oraz Gruby, pisarz z Polski stali przy Schönhauser Allee i zbierali kasę. Yılmaz grał na jakimś dziwnym tureckim instrumencie, a Gruby czytał swoje teksty opowiadające o pijackich orgiach za czasów stanu wojennego w Polsce. Tymczasem Ilija, z pochodzenia Buriat, gitarzysta wraz z Januszem włóczęgą-anarchistą, stali na Oranienburger Straße: pierwszy zawodził przy wtórze gitary na słowiańską modłę, drugi rozdawał rewolucyjne ulotki namawiające do bojkotu tak socjalizmu jak i kapitalizmu. Nieraz chłopaki lądowali na wschodnioniemieckim dołku, jednak schyłek Realnego S. robił swoje i szybko ich wypuszczano. W tym samym czasie dziewczyny: Olka i Ewka z Polski oraz Stephanie i Jennifer z USA, zajmowały się zdobywaniem jedzenia i ubrań na całym Prenzlauer Bergu. Reszta bandy: ludzie z Wielkiej Brytanii, Japonii, Bułgarii, Indii, Szwecji i Meksyku zajmowała się przemytem heroiny z zachodniej części lub po prostu kradzieżami i obijaniem się, ku wielkiemu oburzeniu spokojnych mieszkańców ulicy. Podobno Honecker nie mógł przez to spać po nocach, a Breżniew się w grobie przewracał. Nadszedł 1989 rok. Mur padł jak mucha pacnięta z lekka porannym wydaniem "Der Spiegla". Pierwsza ekipa się wykruszyła, każdy podążył za swoimi pragnieniami w różne strony świata, ale Buda na Linienstraße stała dalej. Skończył się już romantyczny czas pierwotnych ideałów, a zaczął się typowy dla okresu przejściowego chaos, z którego dopiero powstawało nowe. Budę obsadzili pankowcy z Polski, Czechosłowacji i byłego NRD. Popadli od razu w konflikt z Anglikami z Manchesteru, którzy tydzień po upadku Muru, ściągnęli swoje bandy z Wysp i urządzali nieustające acid-party z naćpanym Shaunem Ryderem i całą świtą Happy Mondays na czele. W tym pijacko-dragowym ciągu zdarzały się rzeczy nieprawdopodobne i całkiem możliwe: Polacy widzieli Budzyńskiego i Adamskiego jak grali stare kawałki Siekiery, ktoś zrobił loda ciekawskiemu jak zwykle Genesisowi P. Orridgeowi, ktoś inny z kolei wysadził w powietrze pobliską stację benzynową, a zdarzyło się że Anioł Piekieł wjechał swoim Harleyem po schodach prosto na dach i stamtąd pognał szukać Micka Jaggera. Podobno radykalne feministki z Nowego Jorku kastrowały w piwnicy gwałcicieli, a jakiś banita z Ordo Templi Orientis urządzał podczas nowiu księżyca jakieś orgie tuż za budynkiem. Często pojawiali się tacy ekscentrycy jak homoseksualista Günter ustylizowany na Hitlera, wraz ze swoim przyjacielem Benito lub szalona Indonezyjka Chi-Chi, która uzyskała ten przydomek od szaleńczego, diabelskiego śmiechu jaki wydobywał się z jej gardła
podczas każdego stosunku z osobnikami jakiejkolwiek płci. Działo się tyle, że nie bardzo można było odróżnić prawdę od fikcji, rzeczywistość od snu, haj od realu. Techno mieszało się z punkiem, hardcore z ambientem, folk z cyberfeminizmem, aż modny Tresor nie mógł nadążyć z lansem. Długo by można ciągnąć tę opowieść, bo każdy kto się z tym miejscem zetknął ma swoje intymne i niepowtarzalne wspomnienia. Nadchodził już jednak czas kapitalizmu. Początkowo nic nie zwiastowało nieszczęścia. Czasy były luźne, wibracje pozytywne. Poniedziałek – spotkania wolnościowe, wtorek – poezja schizofreników, środa – kino porno z VHSu, czwartek – imprezy regowe, piątek – koncerty hc/punk, sobota – techniawa, niedziela – lajtowy melanż, chillout i wyluza na homo party. Towarzycho się przewijało różne, lecz już wtedy uskuteczniany był niezawodny kolektywizm, consensus i niehierarchiczność. Ten pozorny spokój trwał dopóty dopóki nie zjawił się tam pewien wścibski dziennikarzyna z brytyjskiego "New Musical Express". Po tygodniu lizania dupy kolektywowi Budy, ślinienia się na widok feministek i ciągłym pytaniu o spida, rzucił ni stąd ni z owąd, iż jest on starym pankiem, który przeżył na własnej skórze pierwsze sety The Sex Pistols w 1976, podawał żyletki Iggyemu Popowi w Manchestrze w 1977 i to on oberwał werblem w łeb od Nicka Cave’a na koncercie The Birthday Party w 1981 roku w Venue, kiedy nagrywali na żywo „Drunk On The Pope’s Blood”. Czy trzeba dodawać, że to właśnie on podsunął pomysł tekstu „Transmission” Ianowi Curtisowi z Joy Division, a Cosey Fanni Tutti zaręczyła się z nim na tydzień przed rozpadem Throbbing Gristle? Po co? Przecież kolo był wielki. A jakiś czas później na okładce "NME" pokazała się morda Damona Albarna z Blur z podpisem: „Skłotowałem na Budzie. Berlin is cool”. Koniec nadchodził. Wylajtowana banderoza garowała na skłocie i na jednym z pięter siedziała, prawiąc o wyższości Tymczasowej Strefy Autonomicznej nad konceptami Rote Arme Fraktion oraz różnicą miedzy techno i tehno, a tekno i tekkno, kiedy jakiś wypacykowany goguś zajrzał przez drzwi i zapytał: "Kiedy techno?". "Szajse! Techno czy tekno?" - ktoś krzyknął, "Najn! Tehno czy tekkno?" - krzyknęła jakaś dziewczyna i kłótnia przybrała na sile. W tym momencie wkroczyło paru typów z aparatami fotograficznymi typu Kodak i poczęło cykać zdjęcie za zdjęciem. Pieprzony goguś trzymał w ręku mikrofon, a laska obok niego nagrywała coś na kasetowcu: -Czy to prawda, że prowadzi się tu niemoralny tryb życia?
-Wytłumacz mi dlaczego się tak ubierasz? -Po co ci te kolczyki? -Jak się nazywa ta fryzura? -Bierzesz heroinę? A ecstasy? A spida? -Wierzysz w Boga? -Co na to wasi rodzice? -Chcesz mieć dzieci? -Robicie to na ulicy? Dziewczyny i chłopaki rzucili się na intruzów, ale zza ich pleców wylazło kilkanaście ponurych sylwetek dużych panów z tarczami, pałkami i kaskami na ryjach. Nie ma się co martwić i nie ma się co wkurwiać. Wszyscy przeżyli i jak to było wcześniej, każdy odszedł w swoją stronę. Jedni skłotowali dalej lub walczyli z systemem w każdy możliwy sposób, inni dezerterowali od społeczeństwa jeszcze dalej: ćpali, umierali, popadali w dewocje, a jeszcze inni wracali do niego skruszeni podejmując haniebne prace w przemyśle reklamowym. Słowem, każdy nawijał dalej własnego bluesa. Buda została opieczętowana, ogrodzona i zamknięta. Pozornie nie było wokół nikogo, ale jeśli jakiś zabłąkany pigularz lub uliczny grajek zbliżył się do ogrodzenia, zaraz nie wiadomo skąd wyrastalo paru karków mówiących łamanym niemiecko-amerykańskim, żeby sobie - że tak powiem - poszli stąd. Zamiast spodziewanych buldożerów pojawiły się grupki robotników z Ukrainy, Kazachstanu, Rumunii i Polski stojących na rusztowaniach i zamalowywujących kilkuletni trud upiększania budynku przez dawnych mieszkańców. Poszły się jebać baraki przylepione do kamienicy, które służyły zabłąkańcom za nocleg, jak i miejsce do wydawania żarcia bezdomnym, czad-giełd, dilerki, szybkiego seksu, prób różnych kapel itd. Buda zrobiła się czysta, lśniąca w skąpym berlińskim słońcu i sztuczna. Nie przypominała dawnej, wyluzowanej, pięknej i wyzywającej swoja oryginalnością Budy. Nawet nie nazywała się już Budą. Ktoś ją przemianował po angielsku na „The Stall”, co oznacza stoisko jarmarczne. No nie no, na serio, niby spoko - neon z lat 70. parę bud niby-obdartych, gdzieś tam grafitti, gdzieś tam jakiś ekspresyjno-abstrakcjonistyczny bohomaz na ścianie, laser tu, świeczki tam, ludki i w garniakach i w pomalowanych skórach, ale... coś tu nie grało. Knajpa na 1 piętrze, chill-outowe rumy na 2, koncertownia na parterze, sex-party w piwnicy. Wszystko jakby OK, ale nie do końca kurwa okej... Kto tym niby zarządza? Jakiś kolektyw? Rząd? Zarząd? Big Brother? Korporacja? Faszyści? Ufoludki? Jakimś fuksem - cholera wie jakim - udało się zdobyć pełne info. Parcela porzucona po 1945 nie miała właściciela, budynek popadał w ruinę (co najwyżej nocowali tu
enerdowscy żule), potem jak się rzekło został zaskłotowany, ale w tym czasie przeszedł na własność urzędu miejskiego i tzw. „miasto” zaczęło się nim interesować. Ktoś to w końcu sprzedał jako prywatna działkę. Kto? Noż kurwa! Jürgen Klinsmann po znajomości dla Franza Beckenbauera! Ziemię wykupił niejaki George W. McRonald, właściciel sieci „Pizza, but...”, wydzierżawił firmie HolyBurstOn, z kolei ta na zasadzie „przyjaznej umowy” wypożyczyła jakoś teren na „czas nieokreślony” firmie Lamas, pochodzącej gdzieś z Bliskiego Wschodu. W ramach tolerancji, politycznej poprawności, integracji i polityki azylu udostępniono to wszystko tajemniczym Arabom, a więc pojawiły się budy z kebabami i samochody nadające "czoko-loko-czoko-lok". Ale nie tylko oczywiście. Z całej Europy, Stanów, Afryki, Azji, Pacyfiku i Ameryki Południowej ściągały tu tłumy żądnych wrażeń turystów. Japończycy ze swoimi kamerami i aparatami wciskali się w każdy kąt Linienstraße. Japiszony wpadały tu na lancz i po kokę, czarno-golfiarze-egzystencjaliści siedzieli na schodach kamienic i palili hasz dyskutując o Nietzschem, studenci prawicowi obrzucali się jajkami ze studentami lewicowymi, zabłąkane panki ze Wschodu sępiły na ösi-szajse, dziennikarze biegali z mikrofonami i kamerami (w niemieckim "Bravo" ukazał się artykuł z textem: "Czy Twoje dziecko siedzi w swoim pokoju i pije kakao? Nie! Siedzi na Linienstraße i oddaje je degeneratom!"), a dilerzy musieli kryć się po bramach, bo tajniak na tajniaku ocierał się w tłumie. Nikt do dzisiaj nie dowiedział się w końcu, w jaki sposób zaczęła się Parada Nieskończoności, która miała być niby "alternatywną konkurencją" dla Love Parade. Obydwie imprezy odbywały się w tym samym czasie, więc ci, którzy dezerterowali z Parady Miłości, trafiali tutaj - z deszczu pod rynnę. Trudno jest na haju odróżnić Durexa od Multiplexa, więc każdy brał i płacił za każdy szajs jaki został mu wciśnięty przez sprzedawców. Parada Nieskończoności zaczynała się przy Schönhauser Straße i szła niemal przez całą Linienstraße (reklamowana teraz przez George’a W. McRonalda jako „Miejsce Ostatecznego Spełnienia”), z tym że z powodu upojenia narkotykowo-alkoholowo-seksualnego nikt nie potrafił dotrwać jej do końca, a wiele osób rozłaziło się po prostu po bocznych uliczkach lub zasypiało zamroczonych w klatkach schodowych. Zresztą jeśli nawet ktoś dotrwał, to i tak nic nie pamiętał, albo nie wiedział gdzie i kiedy jest koniec tego całego popapranego spektaklu. No i stąd Parada Nieskończoności. Połączenie PRL-owskich pochodów z brazylijskim karnawałem, wenecką maskaradą, hipisowskim protestem, techno-nawałnicą, świąteczną szopką i cholera wie z czym jeszcze
przypominały być może greckie święto Dionizosa... Gówno prawda! Na Linienstraße musiałeś kupić bilet z karnetem do „Pizza, but...” i przypiąć sobie znaczek z emblematem HolyBurstOn. McRonald i jego pieski tak bardzo interesowali się corocznymi Paradami Nieskończoności prowadzącymi donikąd i taka kasę na tym zbijali, że przestali się dzielić nią z Lamasem i szejkowie wpadli w święty gniew. Ale przed tym nastąpiło coś innego. Przed jedną z Parad Nieskończoności nastąpił rozłam pomiędzy Frakcją Rewolucyjnych Lesbijek, a Tęczową Armią Wyzwolenia grupującą gejów. Obydwa stowarzyszenia próbowały przejąć dowodzenie nad Paradą. Ponieważ obydwie były równie zacietrzewione, postanowiono zrobić dwie parady: pierwsza ruszała od Schönhauser Straße i szła w głąb Linienstraße, druga ruszała z przeciwnej strony idąc ku Schönhauser. Po paru godzinach powolnego marszu obydwie parady, w szale rewolucyjno-seksualnego wrzenia, spotkały się w samym środku Linienstraße. I nagle okazało się, że... Linienstraße ma jednak jakiś koniec, skoro można było rozpocząć Paradę z dwóch punktów i spotkać się w połowie. Wściekłe lesbijki i rozgniewani geje poczuli się oszukani i z braku winnych zaczęli tłuc się i kopulować pomiędzy sobą. Sex & violence. Lecz nie był to jeszcze prawdziwy koniec Parady Nieskończoności. Szejkowie z Lamasu poczuli się urażeni, iż biali bracia tak ich oszukują na wielu frontach. Poradzili się swoich mułłów, a następnie ogłosili, że ku chwale Allaha Miłosiernego i Litościwego zrywają współpracę z niewiernymi, tj. z McRonaldem i HolyBurstOn. Takie było oficjalne stanowisko. Jednak wszystko potoczyło się inaczej. Radykalny odłam Lamasu o nazwie Fanatyczni Bojownicy Sprawiedliwej Zemsty Allaha porozumieli się z żądnymi krwi i zemsty anarchistami, którzy dawniej mieszkali na Budzie. Uradzono co trzeba i oto o poranku 11 stycznia 1999 roku (data nieprzypadkowa!) na Linienstraße wkroczyło zamaskowane komando w postaci ubranych na czarno kobiet i mężczyzn. Osadzili na dachu jedną czarną flagę oraz drugą, zieloną flagę FBSZA, po czym stojąc w różnych punktach dawnej Budy, z okrzykami „Niech żyje anarchia!” oraz „Allah jest wielki!” wysadzili się w powietrze razem z całym budynkiem. Dopiero teraz po latach do mediów dopływają informacje o tym, że Lamasem zarządzali agenci Międzystrefy, banici z CIA, ulokowani gdzieś tam w górach Hindukuszu, a atak na Linienstraße był częścią wielkiego planu - jedną z prób generalnych przed 11 września 2001. A nieco wcześniej daleki kuzyn McRonalda, George Debil Bush został prezydentem i wszystko potoczyło się zupełnie innym torem.
A Linienstraße? Mieszkańcy odetchnęli z ulgą, nastał spokój i cisza. Dzisiaj generalnie niewiele się tam dzieje - właściwie nic - ale nie zaszkodzi, jeśli przebywając w Berlinie zajrzycie w to legendarne miejsce, szczególnie po zmroku, kiedy ukazuje się cały czar i tajemnicza otoczka tej niezwykłej ulicy. Ktoś tam kiedyś wrócił na Linienstraße i na pustym placu położył starą obdartą trumnę z napisem: DEATH TO CAPITALISM. [2005]
Â