nr 36 (87) JESIEŃ 2021
cena 18 zł
(w tym 8% vat)
Twoje
USA
zdrowie!
PROŚBA O POMOC Sytuacja finansowa naszego czasopisma jest bardzo ciężka i jeśli nie otrzymamy pomocy od osób sympatyzujących z nami, będziemy zmuszeni zakończyć działalność. Różne wpływy – ze sprzedaży czasopisma, ze sporadycznych niewielkich dotacji – nie pokrywają wszystkich kosztów i konieczności ponoszenia ich co miesiąc. Lokal redakcyjny, telefony, druk, księgowość, obsługa biura, bardzo skromne wynagrodzenia – wszystko to oznacza stałe wydatki. Mimo ograniczenia ich do minimum, nasze czasopismo w ostatnich latach było rozwijane: od roku 2015 jego sprzedaż w sieci Empik wzrosła dwukrotnie, a liczba prenumeratorów – ponad dwukrotnie. To wszystko niestety w niewielkim stopniu przekłada się na kondycję finansową. Marża pośredników, wzrost cen różnych usług i opłat oraz utrzymanie ceny pisma tak, żeby nie była zbyt wysoka dla uboższych odbiorców – sprawiają, że nasza sytuacja jest kiepska. Inne czasopisma utrzymują się z drogich reklam opłacanych przez biznes, z hojności zamożnych politycznych przyjaciół lub ich twórcy mają więcej prywatnych środków i możliwości niż my. Jeśli „Nowy Obywatel” ma się nadal ukazywać, potrzebna jest Wasza pomoc. Po kolejnej redukcji kosztów (w tym kolejnej zmianie siedziby redakcji na tańszą), musimy każdego miesiąca mieć co najmniej 4 tysiące złotych, aby opłacać najbardziej konieczne wydatki, a do jako tako stabilnego funkcjonowania potrzeba nam 6 tys. każdego miesiąca. Oznacza to, że konieczne jest znalezienie co najmniej 200 osób, które co miesiąc będą nas wspierały cykliczną darowizną w wysokości 20-30 zł, niezależnie od środków, jakie pozyskujemy czasami z innych źródeł. Oczywiście wielu osób nie stać na taki wydatek, ale mogą przekazywać mniejsze kwoty (5 czy 10 zł każdego miesiąca), a z kolei zamożniejsi – wpłacać więcej. Wystarczy ustawić zlecenie stałego przelewu ze swojego konta. 200 osób to nie tak dużo, ale zarazem sporo – jeśli każda pomyśli, że nie wpłaci, bo na pewno ktoś inny to zrobi, wówczas nie uzbiera się grono niezbędne do uratowania nas. Jeśli możesz nas wspierać – zrób to bez oglądania się na innych. Prosimy o wpłaty na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi, numer rachunku: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 – koniecznie z dopiskiem „Darowizna na cele statutowe”. Od Was zależy, czy niniejszy numer „Nowego Obywatela” będzie ostatnim.
Remigiusz Okraska redaktor naczelny „Nowego Obywatela”
EDYTORIAL
1
Twoje zdrowie! Remigiusz Okraska
N
iewiele jest tematów, które stanowią aż taki samograj, jeśli chodzi o przekonywanie odbiorców, iż dana kwestia jest ważna. Wielokrotnie w ciągu ponad 20 lat tworzenia pisma sięgaliśmy po tematykę nieoczywistą, niełatwą i przynajmniej w pierwszym odruchu wywołującą pytanie, po co ktoś miałby o tym czytać. Czasami podnosiliśmy jakiś temat jako pierwsi w Polsce, nierzadko jako jedni z nielicznych. Nie zawsze łatwe było przekonanie odbiorców, szczególnie zanim nastały obecne mody, że istotne są na przykład tematyka ekologiczna, kondycja transportu zbiorowego czy promowanie ekonomii innej niż balcerowiczowska. Co innego zdrowie i jego ochrona. Tej kwestii poświęciliśmy niniejszy numer „Nowego Obywatela”. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że zdrowie jest ważne. Może jedynie ludzi młodych i w świetnej kondycji, aczkolwiek życie w szybko starzejącym się społeczeństwie sprawia, że nawet dzisiejsi dwudziestolatkowie stykają się w swoim otoczeniu z wyzwaniami i dolegliwościami natury medycznej. To coraz częściej problem numer jeden jednostek, rodzin czy większych zbiorowości. Koszty leczenia, kolejki do gabinetów specjalistów, obcowanie z bólem i cierpieniem bliskich osób, problemy z zapewnieniem odpowiedniej opieki medycznej – to codzienność wielu ludzi w Polsce. Nawet gdybyśmy chcieli o tym zapomnieć, rzeczywistość nie pozwala. A gdyby tego było mało, swoją ponurą cegiełkę dołożyła pandemia koronawirusa.
O tym wszystkim jest bieżący numer. Wieloaspektowo przyglądamy się ochronie zdrowia, kondycji naszych rodaków i innym sprawom z tej działki. Piszemy o zdrowiu fizycznym i psychicznym oraz o tym, co im zagraża. Jak wygląda leczenie w różnych sektorach. Przed jakimi wyzwaniami stoimy w finansowaniu opieki medycznej oraz jakie liberalne mity panują na ten temat. Jakie są bariery w dostępie do porządnej medycyny. Co się dzieje z kadrami tego sektora i jak należy dowartościować tych, którzy walczą na pierwszej linii frontu naszego leczenia. I o wielu innych kwestiach. Oczywiście jest to temat tak szeroki, że nie wszystkie ważne sprawy udało się opisać. Będziemy do tego wracali w przyszłości. Ale jestem przekonany, że zgromadzona w tym numerze dawka wiedzy jest spora i przydatna, a także zawiera wątki nieoczywiste i rzadko dyskutowane publicznie. W numerze mamy również kilka tekstów na inne tematy, żeby nie przytłoczyć Was zupełnie tematyką zdrowotną. Zapraszam do lektury całości! Wszyscy byliśmy, jesteśmy lub będziemy pacjentami. Oby w jak najlepszych realiach opieki i wsparcia przy powrocie do zdrowia. Oddajemy w Wasze ręce dawkę informacji o tym, jak, dlaczego i za pomocą jakich działań sprawić, aby te realia były lepsze niż obecne. PS. Jeśli „Nowy Obywatel” ma się nadal ukazywać i poruszać tematy, jakich wcale lub prawie nie znajdziecie w innych mediach, potrzebne jest Wasze wsparcie – spójrzcie proszę na sąsiednią stronę.
2
SPIS TREŚCI 5 Nasze zdrowie po pandemii DR MAGDALENA KOZELA
5
14 Zdrowie psychiczne w Polsce Z DR. MARKIEM BALICKIM ROZMAWIA SZYMON MAJEWSKI
30 Więcej wsparcia, mniej prochów. W stronę prospołecznej psychiatrii RADOSŁAW STUPAK
Po takim kryzysie odwoływanie się jedynie do własnej odpowiedzialności za zdrowie może być niewystarczające. Konieczne są wsparcie instytucjonalne i spójna polityka z zakresu zdrowia publicznego.
38 Kryzys pielęgniarski Z DR DOROTĄ KILAŃSKĄ ROZMAWIA KATARZYNA GÓRZYŃSKA-HERBICH
52 Polski system zdrowotny – dzisiaj i jutro DR MICHAŁ ZABDYR-JAMRÓZ
Pokazuję początek artykułu prasowego pt. „Koszty administracyjne Narodowego Funduszu Zdrowia stanowią [XXX] budżetu NFZ” i zadaję pytanie: „jak myślicie, ile one wynoszą?”. Słyszę odpowiedzi pokroju 15–40% od pierwszoroczniaków, a nawet 30– 60% od licealistów. Za każdym razem, gdy odsłaniam prawdziwą wartość kosztów administracyjnych NFZ – a jest to… niecały 1% budżetu tej instytucji – słyszę zdziwienie.
68 Zmęczeni, ale blisko człowieka Z PIELĘGNIARKĄ ZOFIĄ MIŚ I RATOWNIKIEM MEDYCZNYM JAKUBEM DUCHNICKIM ROZMAWIA MAGDALENA OKRASKA
Jakość opieki byłaby dużo lepsza, gdyby poprawiły się warunki finansowe grup najmniej zarabiających w ochronie zdrowia. To przyciągnęłoby nieco więcej nowych ludzi, bo to jedne z nielicznych zawodów, gdzie ma się pewne zatrudnienie. Część osób zrezygnowałaby z dodatkowej pracy, byłaby bardziej wypoczęta i miałaby czas, żeby się szkolić, a przede wszystkim lepiej wykonywać swoje obowiązki.
14 Medykalizacja i indywidualizacja w naszym krajowym kontekście ewidentnie wiązały się z neoliberalnym podejściem do wielu sfer życia, w tym do opieki zdrowotnej. Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego próbuje teraz odwrócić ten kierunek. Można też postawić hipotezę, iż niektóre elementy polityki społecznej z ostatnich lat, które zmierzają do zmniejszania nierówności majątkowych, takie jak 500+ i inne, zmniejszenie bezrobocia oraz ogólna poprawa sytuacji społeczno-ekonomicznej ludności, przełożyły się na odczuwalny spadek liczby dokonanych samobójstw.
30 Nawet w dużych mediach można się spotkać z wypowiedziami psychiatrów narzekających na rozpad więzi społecznych, przepracowanie, niestabilną sytuację zawodową, brak poczucia bezpieczeństwa i problemy finansowe jako faktyczne przyczyny problemów pacjentów. A jednak lekarstwem na te problemy ma być farmakoterapia lub psychoterapia, które miałyby do takich warunków pozwolić się przystosować lub przynajmniej złagodzić ból. To nie działa.
38
Gdyby wszystkie pielęgniarki zaczęły pracować tylko w jednym miejscu zatrudnienia, to 280 szpitali musiałoby zniknąć. My nie tylko umożliwiamy funkcjonowanie obecnego systemu, ale wręcz go finansujemy – poprzez nasze niskie wynagrodzenia.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
3
80 Pacjenci bez dostępu MATEUSZ RÓŻAŃSKI
Wydłużające się kolejki do specjalistów, których brak poza wielkimi ośrodkami, niedostępność architektoniczna, a także wykluczenie transportowe – wszystkie te zjawiska prowadzą do mniejszej dostępności ochrony zdrowia.
88 Od korupcji do ignorancji Z DR PAULINĄ POLAK ROZMAWIA SZYMON MAJEWSKI
105 Niepełnosprawność w przyszłości – włączenie i upodmiotowienie MATEUSZ RÓŻAŃSKI
„Chcemy praw, nie łaski”, „Nikt nie może zostać z tyłu” i „Nic o nas bez nas”. Te trzy hasła są kluczowe, jeśli chodzi o przyszłość osób z niepełnosprawnościami w Polsce. Kluczowe jest bowiem stworzenie takiego systemu, który nie tylko pozwoli zaspokoić podstawowe potrzeby tej grupy, ale także da jej przedstawicielom możliwość realizacji praw człowieka i obywatela.
W latach dziewięćdziesiątych i po 2000 r. wybuchały liczne skandale korupcyjne, bardzo dobrze udokumentowane. Często kończyły się bardzo wysokimi karami finansowymi. Ale to wszystko podkopuje zaufanie do nauki, do medycyny.
96 Pomóc w powrocie do zdrowia Z DR AGNIESZKĄ STĘPIEŃ ORAZ DR. HAB. MACIEJEM KRAWCZYKIEM ROZMAWIA KONRAD CIESIOŁKIEWICZ
Większość osób zarządzających szpitalami, menedżerów służby zdrowia, nie kojarzy w ogóle fizjoterapii z poważnym oddziaływaniem na człowieka. To ogromny problem: w świadomości społecznej, ale przede wszystkim w świadomości zarządzających ochroną zdrowia, fizjoterapia i ruch nadal nie są pojmowane jako lek, lecz jako luksusowy, niekonieczny dodatek do leczenia. A przecież właśnie dzięki fizjoterapii wydłużył się czas życia w wielu chorobach.
114 W służbie i w opiece najważniejszy jest człowiek Z DR AGNIESZKĄ WÓJCIK ROZMAWIA MAGDALENA OKRASKA
Dopóki tego nie zrobimy, będziemy kształcili ludzi – to oczywiście pewna generalizacja – którzy szukają pieniędzy i wygody. Używamy pięknego słowa „opieka”, zmieniliśmy je, bo brzmi ładniej niż „służba”, ale w rzeczywistości nie poszło za tym działanie, które odpowiada tego typu hasłom. Możemy odgórnie zmieniać nazwy, dawać pieniądze – ale na co?
124 Niemiecki model opieki nareszcie w sądzie MADLEN NIKOLOVA
Zamiast uatrakcyjniać pracę poprzez podnoszenie płac lub poprawę warunków zatrudnienia, niemiecką strategią jest wykorzystanie ogromnej różnicy w kosztach pracy w stosunku do wschodnich sąsiadów. Wraz ze wzrostem populacji osób starszych, kraj postawił na „eksport” tysięcy starszych obywateli potrzebujących opieki do tańszych placówek w Europie Wschodniej, jednocześnie importując tańszą siłę roboczą z Europy Wschodniej do opieki nad pozostałymi.
NOWY
BYWATEL NR 36 (87) · JESIEŃ 2021
SPIS TREŚCI
Redakcja, zespół i stali współpracownicy Remigiusz Okraska (redaktor naczelny) Mateusz Batelt, Joanna Duda-Gwiazda, Bartłomiej Grubich, Katarzyna Górzyńska-Herbich, Konrad Hetel, prof. Monika Kostera, dr hab. Rafał Łętocha, Szymon Majewski, dr Tomasz S. Markiewka, dr Łukasz Moll, Bartłomiej Mortas, Krzysztof Mroczkowski, Magdalena Okraska, dr Jan Przybylski, Mateusz Różański, Marceli Sommer, Szymon Surmacz, Karol Trammer Nowy Obywatel ul. Daszyńskiego 55, 42-400 Zawiercie, tel. 530 058 740 propozycje tekstów: redakcja@nowyobywatel.pl reklama, kolportaż: biuro@nowyobywatel.pl
nowyobywatel.pl ISSN 2082–7644 Nakład 1600 szt.
130 Podziemny świat plebejskich dóbr wspólnych DR ŁUKASZ MOLL
Jednym z najważniejszych powodów fiaska lewicowych projektów w wieku XX było nazbyt paternalizujące i autorytarne podejście ruchów politycznych do ludu. Obecnie kryzys państwowego socjalizmu w jego rozmaitych odsłonach i trwająca od 40 lat hegemonia neoliberalizmu zwracają naszą uwagę na przejawy oddolnych plebejskich światów solidarności i współpracy. Czego możemy się od nich nauczyć?
Wydawca Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Daszyńskiego 55, 42-400 Zawiercie Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Nowego Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Nowy Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (nowyobywatel.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem. Sprzedaż „Nowy Obywatel” jest dostępny w prenumeracie zwykłej i elektronicznej (nowyobywatel.pl/sklep), można go również kupić w sieciach salonów prasowych Empik oraz w sprzedaży wysyłkowej. okładka, skład, opracowanie graficzne Bartłomiej Mortas (behance.net/bartekmortas), Designed by Freepik Druk i oprawa Drukarnia READ ME w Łodzi 92–403 Łódź, Olechowska 83 druk.readme.pl
142 Ludowa historia Polski tłem „Ludowej historii Polski” DR ANDRZEJ DWOJNYCH
Przedstawienie w książce ludu przedrozbiorowej Rzeczypospolitej jako warstwy niewolników, zaś po rozbiorach jako wegetujących w brudzie i odartych z godności nędzników, na pewno nie zachęci 90% społeczeństwa polskiego o chłopskim, czy szerzej mówiąc ludowym pochodzeniu, by się tym pochodzeniem chełpić. Ludzie w większości nie chcą ustawiać się po stronie przegranych i tych, którzy zawsze dostawali w skórę, którymi pomiatano, którzy byli deprecjonowani i ośmieszani – a taki właśnie całościowy obraz ludu widzimy na kartach omawianej książki.
153 Punktowe korekty. O wierszach Mateusza Żaboklickiego PAWEŁ KACZMARSKI
Mieszanka formalnej precyzji i nieoczywistego realizmu, niepokoju i podszytego groteską humoru – w połączeniu z elementami politycznego komentarza – już teraz czyni go jednym z najciekawszych autorów w nowej polskiej poezji. Niniejszy numer „Nowego Obywatela” powstał przy współpracy i wsparciu ze strony Komitetu Dialogu Społecznego Krajowej Izby Gospodarczej
Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu
155 Wiersze MATEUSZ ŻABOKLICKI
leki pachną przyjaźnie tramwaj piszczy niechcący szyba puszcza zajączki metro sapie jak zaśnie
5
Nasze zdrowie po pandemii dr Magdalena Kozela fot. Tomasz Chmielewski
6
fot. Tomasz Chmielewski
O
bserwacje z ostatnich trzech dekad wskazywały wyraźnie, że stan zdrowia Polaków ulegał stałej i systematycznej poprawie. Wskaźniki oczekiwanej długości życia zwiększały się, a standaryzowane współczynniki umieralności ulegały stopniowemu obniżeniu. W 2019 r. przeciętna długość życia mężczyzn w Polsce wynosiła 74 lata, a dla kobiet była o prawie 8 lat dłuższa i wynosiła niemal 82 lata. Wskazać jednak należy, że choć oczekiwana długość życia wydłużała się, to nadal pozostawała wyraźnie niższa niż u mieszkańców większości krajów Unii Europejskiej. Dane Eurostatu wskazują, że mężczyźni w Polsce żyją średnio o około 4,5 roku krócej niż w Unii Europejskiej. Pomiędzy kobietami różnice są nieco mniejsze i szacuje się, że Polki żyją średnio o dwa lata krócej niż kobiety w Unii Europejskiej. Obok niekorzystnych wyników porównań z populacjami Europy Zachodniej, dodatkowo w ostatnich latach przed pandemią zaobserwowano, że owa systematyczna poprawa stanu zdrowia ludności Polski została nieco spowolniona, co w obliczu wyraźnie gorszych wskaźników w porównaniu
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
do Unii Europejskiej stało się powodem do niepokoju. W dużej mierze było to konsekwencją znacznego wyhamowania spadku współczynników zgonów, co jest tym bardziej niepokojące, że zostało zaobserwowane we wszystkich grupach wiekowych naszej populacji. Od wielu lat głównym zagrożeniem dla życia Polaków pozostają choroby układu krążenia rozwijające się na podłożu miażdżycy tętnic (w tym głównie choroby serca). Odpowiadają one za niemal połowę wszystkich zgonów. Drugą co do częstości przyczyną zgonów w Polsce są nowotwory złośliwe, stanowiące około 25% wszystkich zgonów. Zewnętrzne przyczyny umieralności, takie jak urazy, wypadki czy zatrucia, choć powodują tylko 5% wszystkich zgonów, są jednak największym zagrożeniem życia osób między 5. a 44. rokiem życia. Stanowią przyczynę 41% zgonów młodych osób. Do 2019 r. można było powiedzieć, że sytuacja w zakresie chorób zakaźnych była opanowana i raczej korzystna. Zadowalające zmiany w ostatnich kilkudziesięciu latach były skutkiem wprowadzenia
7
i szerokiego stosowania szczepień ochronnych, przy uzupełniającym korzystnym wpływie poprawy warunków sanitarnych, dostępu do lodówek, środków dezynfekcyjnych i antybiotykoterapii. Udział zgonów z powodu chorób zakaźnych w ostatnich latach aż do końca 2019 r. wynosił w Polsce poniżej 1%. Pewnym alarmującym zjawiskiem w zakresie kontroli chorób zakaźnych mógł być jedynie fakt, że w ostatnich 10 latach odnotowano bezprecedensowy, dynamiczny wzrost odmów wykonania obowiązkowych szczepień.
Czas, który wszystko zmienił W pierwszym kwartale 2020 r. stanęliśmy w obliczu zagrożenia zdrowia publicznego na skalę światową, które spowodowane zostało, dość niespodziewanie, przez chorobę zakaźną. Obserwowano masowe przyrosty nowych zakażeń i – niespotykane w najnowszej historii – masowe przyrosty liczby zgonów z powodu choroby zakaźnej. Systemy zdrowotne, nieprzygotowane na tak dynamiczny wzrost liczby osób wymagających zaawansowanych świadczeń, nie były w stanie zapewnić stosownej opieki wszystkim potrzebującym. Skutki tego boleśnie widoczne są w statystykach zgonów. Zgodnie z danymi Ministerstwa Zdrowia, w 2020 r. w porównaniu do 2019 r. odnotowano 67 tysięcy zgonów więcej. W oparciu o prognozy demograficzne Eurostatu można szacować, że zwiększenie liczby zgonów o około 5 tysięcy jest naturalną konsekwencją obserwowanego starzenia się populacji. Natomiast pozostałe 62 tysiące zgonów stanowiły nadwyżkę w stosunku do prognozowanej liczby zgonów na rok 2020. Nadmiar ten został wygenerowany przede wszystkim przez zgony, które wystąpiły między październikiem a grudniem. Wyraźnie zwiększyła się wtedy liczba zgonów wśród osób powyżej 60. roku życia – stanowiły one aż 94% nadwyżki liczby zgonów względem roku 2019. Co ciekawe, mniej niż połowa z nich została zaraportowana przez Stacje Sanitarno-Epidemiologiczne jako zgony osób zakażonych wirusem SARS-CoV-2. Kolejne 27% nadwyżki to zgony osób, u których w przeszłości zdiagnozowano zakażenie SARS-CoV-2. Jak wskazuje prof. Bogdan Wojtyniak, zastępca dyrektora Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny: „Oczekiwana długość życia mężczyzn w 2020 r. skróciła się o ok. 1,6 roku, a kobiet o 1,2 roku. To niespotykana w historii niekorzystna zmiana długości trwania życia z roku na rok”1. Jednak w czasie, kiedy uwaga większości osób skupiona jest na robiących ogromne wrażenie liczbach zgonów z powodu Covid-19, w tle dzieje się jeszcze więcej. Oszacowano, że wśród osób, które w przeszłości leczyły się na choroby przewlekłe,
nastąpiły istotne przyrosty umieralności względem roku poprzedniego. Najwyższy relatywny wzrost odnotowano wśród cierpiących na choroby układu krążenia (17%), natomiast najniższy wśród chorych na nowotwory (5%). Dane z pierwszych miesięcy roku 2021 są jeszcze bardziej niepokojące. Już w pierwszym kwartale 2021 r. odnotowano niemal 30% więcej zgonów w stosunku do pierwszego kwartału roku 2020.
Co przed nami? W obliczu szerokiej dostępności skutecznej, swoistej metody zapobiegania zachorowaniom, czyli szczepienia przeciwko Covid-19, uzasadnione wydaje się oczekiwanie stopniowego wygasania epidemii. Oczywiście, można się spodziewać pewnych trudności, które mogą wyniknąć po pierwsze w związku z organizacją akcji uodporniania na niespotykaną ostatnio masową skalę, a po drugie ze względu na to, że pojawiają się nowe warianty wirusa SARS-CoV-2, co może wymagać pewnych modyfikacji preparatów szczepionkowych. Jednak pomimo tego, wydaje się, że widać światełko w tunelu. Za każdym dotychczasowym sukcesem w walce z chorobami zakaźnymi stoją szczepienia, a tak szybka dostępność skutecznych preparatów wydaje się dawać uzasadnioną nadzieję na wyjście z kryzysu. Jest to jednak nadzieja w odniesieniu do ograniczenia przyrostu nowych zachorowań i zgonów z powodu Covid-19. Tymczasem kryzys zdrowotny, którego doświadczamy w związku z pandemią, nie ogranicza się do wzrostu zapadalności i umieralności na Covid-19 i opanowanie tych wskaźników nie wystarczy do wyjścia z kryzysu zdrowotnego populacji po pandemii. Jak wynika bowiem ze wspomnianego już Raportu o zgonach w Polsce w 2020 r., spustoszenie dokonało się na wielu innych obszarach, nie tylko wśród pacjentów dotkniętych pandemią, ale także wśród obciążonych chorobami cywilizacyjnymi, które będą wymagały jeszcze większej uwagi. Choroby układu krążenia, które od dziesięcioleci pozostają główną przyczyną umieralności, pomimo spadkowego trendu nadal stanowią olbrzymie obciążenie dla naszej populacji. Z wstępnych szacunków wynika, że epidemia przyczyniła się do jeszcze większego negatywnego ich oddziaływania. W 2020 r. umieralność wśród osób obciążonych chorobami sercowo-naczyniowymi zwiększyła się o prawie 17%. Prawdopodobnie w pierwszym okresie epidemii część osób zrezygnowała z kontaktu z jednostkami opieki zdrowotnej w obawie przed zakażeniem koronawirusem. Niestety dotyczyło to również osób w stanach nagłych, stanowiących bezpośrednie zagrożenie ich życia, jak zawał serca, zaostrzenie niewydolności
8
serca w przebiegu choroby wieńcowej czy zaburzeń rytmu. Zgodnie ze stanowiskiem Towarzystw Naukowych leczenie tych stanów powinno przebiegać w sposób niezaburzony, a to nie zawsze miało miejsce. Jak w swoim stanowisku wskazało Polskie Towarzystwo Kardiologiczne, od czasu rozpoczęcia epidemii zaobserwowano niepokojącą tendencję spadku wykonywanych w trybie pilnym procedur ratujących życie, takich jak np. zabiegi przezskórnej angioplastyki wieńcowej u pacjentów z ostrym zawałem serca. Przyczyny tego zjawiska nie są do końca jasne. Może być to spowodowane np. wspomnianym już lękiem osób z silnym bólem w klatce piersiowej przed hospitalizacją w związku z możliwą infekcją wirusową, ale także trudnościami organizacyjnymi w systemie, w tym ograniczonym dostępem do zespołów ratownictwa medycznego podczas fali epidemicznej. Rzecznik Praw Obywatelskich w informacji dla Rzecznika Praw Pacjenta wskazywał: „Od początku pandemii napływają do mnie skargi sygnalizujące, że następstwem nieprzygotowywania służby zdrowia do walki z pandemią są problemy pacjentów cierpiących na inne choroby lub dolegliwości w dostępie do uzyskania adekwatnych świadczeń zdrowotnych”2. Zarówno obawy, jak i reorientacja systemu na niemal wyłączną walkę z Covid-19, musiały zebrać śmiertelne żniwo, choćby ze względu na to, że śmiertelność w przebiegu tej choroby to ok. 3–4%, a nieleczonego zawału serca – 40%3. Jak wskazuje prof. Adam Witkowski, prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, skutki pandemii w postaci wzrostu śmiertelności z powodu chorób sercowo-naczyniowych widoczne są już teraz, ale czeka nas jeszcze druga fala zgonów kardiologicznych. Z czego to może wynikać? Otóż pandemia Covid-19 odwróciła uwagę od problemu chorób układu krążenia, a zwłaszcza od działań związanych z zapobieganiem im. Choroby układu krążenia rozwijające się na podłożu miażdżycy tętnic to choroby niezakaźne. Na ich występowanie ma wpływ cały szereg cech i zachowań, których obecność zwiększa prawdopodobieństwo rozwoju choroby lub zgonu. Określa się je mianem czynników ryzyka. I choć większość głównych czynników ryzyka w przypadku chorób układu krążenia jest dobrze poznana i opisana, to skuteczne ich zwalczanie stanowi ogromne wyzwanie dla zdrowia publicznego, a sukcesów w tym zakresie nawet przed pandemią było jak na lekarstwo. Na podstawie ostatniego dużego populacyjnego badania przeprowadzonego na losowej próbie ludności Polski szacowano częstość występowania głównych czynników ryzyka chorób układu krążenia (Wieloośrodkowe
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
badanie stanu zdrowia ludności – WOBASZ II). Wskazano, że niemal połowa dorosłych Polaków ma nadciśnienie tętnicze, a z kolei wśród nich połowa albo o tym nie wie, albo pomimo posiadanej wiedzy nie leczy się. Ponad 70% dorosłej populacji Polski ma zaburzenia gospodarki lipidowej, głównie zbyt wysokie stężenie cholesterolu. Wśród tych osób 80% albo nie wie o swoim stanie, albo pomimo wiedzy nie podejmuje leczenia. Ponadto prawie 1/3 mężczyzn i 1/5 kobiet pali papierosy. Prawidłową masę ciała miało 31% mężczyzn i 47% kobiet, co oznacza, że większa część populacji dorosłych Polaków ma nadwagę lub otyłość. Całkowity brak aktywności fizycznej deklarowało aż 37% mężczyzn i 35% kobiet, a jedynie niespełna 30% populacji miało aktywność fizyczną na zalecanym poziomie. Nietrudno się domyślić, że pandemia dodatkowo niekorzystnie wpłynęła na te wskaźniki. Jak wskazują wyniki badań przeprowadzonych przez Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego – Państwowy Zakład Higieny, w okresie pandemii od wiosny do jesieni 2020 roku wzrosła masa ciała 28% dorosłych Polaków. Szacuje się, że 1/3 mieszkańców naszego kraju zmniejszyła aktywność fizyczną4. Dodatkowo epidemia Covid-19 wpłynęła niekorzystnie na wybory żywieniowe. Zwiększyło się spożycie produktów wysoko przetworzonych, konserw, ciast i słodyczy5. Wiadomo również, że okres pandemii wiązał się z częstym podejmowaniem decyzji dotyczących zmiany nawyków związanych z konsumpcją alkoholu. Szczególnie u mężczyzn zaobserwowano istotny wzrost spożycia. Badania z innych krajów wskazują ponadto na zwiększenie częstości palenia papierosów. Występowanie czynnika ryzyka u poszczególnych osób oczywiście nie daje pewności rozwoju choroby. Jednak zgodnie z definicją czynnika ryzyka, jest to cecha lub zachowanie, które istotnie zwiększają prawdopodobieństwo wystąpienia choroby w przyszłości. W obliczu ogromnego narażenia na czynniki ryzyka i braku sukcesów w ich zwalczaniu, choroby układu krążenia nie tylko pozostają główną przyczyną umieralności w Polsce, ale w dodatku te wskaźniki plasują nas w europejskiej czołówce umieralności. Niestety, dodatkowy wzrost częstości występowania czynników ryzyka przyczyni się z dużym prawdopodobieństwem do jeszcze większego obciążenia chorobami układu krążenia w przyszłości.
Tego nie dało się nie zauważyć W okresie pandemii doszło do nasilenia występowania zaburzeń psychicznych do tego stopnia, że w sposób dotychczas niespotykany zaczęto mówić o problemach zdrowia psychicznego. Doniesienia naukowe wskazują, że pandemia Covid-19
9
fot. Tomasz Chmielewski
oddziałuje negatywnie na zdrowie psychiczne populacji. W badaniach populacyjnych potwierdzono znaczny wzrost zaburzeń nastroju i nasilenia lęku w okresie pandemii. Na przykład w Wielkiej Brytanii w populacyjnym badaniu corocznie od 2014 r. stwierdzano rozpowszechnienie zaburzeń psychicznych na poziomie kilkunastu procent, a w ocenie z kwietnia 2020 r. niemal 30% uczestników zgłosiło objawy wskazujące na te zaburzenia!6 Również dane z USA wskazują niemal czterokrotny wzrost odsetka osób zgłaszających występowanie objawów lęku i depresji pomiędzy pierwszym półroczem roku 2019 a styczniem 2021 r. Takie zmiany naturalnie mogą wynikać z poczucia zagrożenia zdrowia i obawy o życie swoje i bliskich. Dodatkowo, wprowadzane ograniczenia kładły istotny nacisk na zmiany w życiu społecznym, które były w pełni uzasadnione z punktu widzenia ograniczania szerzenia się choroby zakaźnej, ale niekorzystne z punktu widzenia ochrony zdrowia psychicznego. Ograniczenie częstości i intensywności bezpośrednich kontaktów międzyludzkich, a także
znaczne zmniejszenie możliwości korzystania z rozrywek, nie pozostawały bez wpływu na nasz stan psychiczny. Ponadto, w związku z ograniczeniami w działaniu gospodarki, wiele osób doświadczyło pogorszenia warunków ekonomicznych. Dla ludzi pracujących w branżach rozrywkowej, turystycznej czy gastronomicznej niejednokrotnie brak możliwości zarobkowania był źródłem silnego, przewlekłego stresu. Dodatkowo kwarantanna i izolacja, choć stanowiły w pełni uzasadnione i bardzo skuteczne interwencje z zakresu zdrowia publicznego, służące przerwaniu łańcucha zakażeń, zostały opisane w literaturze naukowej jako niekorzystnie wpływające na stan zdrowia psychicznego. W przypadku stosowania ich na masową skalę, jak miało to miejsce niedawno, z dużym prawdopodobieństwem nie pozostają obojętne dla stanu zdrowia psychicznego. Obok niekorzystnego wpływu regulacji związanych z pandemią na dobrostan psychiczny populacji, także sama choroba Covid-19, choć atakuje głównie układ oddechowy, dotyka także psychiki. Wskazuje się bowiem, że osoby, które przeszły
10
Covid-19, mają wyższe ryzyko wystąpienia zaburzeń psychicznych niż osoby, które nie były zakażone koronawirusem7. Pogorszenie stanu psychicznego w różnych aspektach w ostatnim czasie jest jedną z najlepiej udokumentowanych zmian, jakie zaszły w związku z pandemią. W tym miejscu należy podkreślić, że opisane stany mogą skutkować zwiększeniem częstości występowania poważnych zaburzeń psychicznych, zwiększeniem zapotrzebowania na opiekę psychiatrów i psychoterapeutów, a także potencjalnym zwiększeniem liczby prób samobójczych. To jednak nie wszystko. Wiadomo bowiem, że szereg problemów i zaburzeń psychicznych, takich jak depresja, stany lękowe, ale także brak wsparcia społecznego, stres związany z pracą i relacjami w rodzinie, stanowią grupę tzw. psychospołecznych czynników ryzyka i – ponownie – chorób układu krążenia. Co to oznacza? Otóż z badań prospektywnych, również przeprowadzonych w Europie Środkowo-Wschodniej, wynika, że w polskiej populacji występowanie objawów depresji jest związane ze zwiększoną umieralnością z powodu chorób układu krążenia, niezależnie od wpływu innych czynników. Oszacowano, że osoby mające nasilone objawy depresji mają 70% wyższe ryzyko zgonu z powodu chorób układu krążenia w porównaniu do osób bez depresji. Analogiczny związek zaobserwowano w przypadku poczucia kontroli nad własnym życiem. Osoby, które mają nasilone poczucie braku kontroli, częściej umierają na choroby serca i naczyń, a zależności te są znacznie silniej zaznaczone u kobiet. Zatem pogorszenie stanu psychicznego w populacji może po pierwsze przynieść wszystkie te problemy, które są charakterystyczne dla większego obciążenia chorobami psychicznymi, a po drugie – spowodować większe obciążenie chorobami somatycznymi.
Odroczone wyroki?
fot. Tomasz Chmielewski
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
Drugą co do częstości przyczyną zgonów w Polsce przed pandemią były nowotwory złośliwe. Trendy w zakresie zapadalności na nowotwory złośliwe wskazywały, że należy spodziewać się systematycznego wzrostu liczby nowych przypadków zachorowań. Z raportu o zgonach w Polsce w 2020 r. wynika, że w pierwszym okresie pandemii umieralność wśród osób chorujących na nowotwory nie zwiększyła się aż tak znacząco, jak wśród osób z chorobami układu krążenia czy chorobami układu oddechowego, a wzrost umieralności szacowany był na około 5%. Może być to związane z charakterystyką przebiegu chorób nowotworowych, w których do nagłych zaostrzeń stanowiących bezpośrednie zagrożenie życia dochodzi nieco rzadziej niż
11
w przebiegu np. chorób sercowo-naczyniowych. Niski odsetek wzrostu w pierwszym roku pandemii nie powinien jednak nikogo uspokajać, bo inne aspekty wydają się tu istotne. Po pierwsze, zmniejszyła się liczba badań przesiewowych w kierunku nowotworów, co prawdopodobnie przyczyni się do tego, że część osób będzie miała chorobę nowotworową rozpoznaną w późniejszym stadium, co z kolei może ograniczyć u nich możliwości terapeutyczne i pogorszyć rokowanie. „Trzeba sobie jasno powiedzieć – opóźnienie momentu rozpoczęcia leczenia zwiększa ryzyko śmierci nawet o kilkanaście procent. Później rozpoczęta terapia jest również dłuższa i bardziej uciążliwa” – wskazuje dr Marcin Hetnał, ordynator oddziału radioterapii w szpitalu im. L. Rydygiera w Krakowie8. Po drugie, zmniejszenie liczby świadczeń udzielanych pacjentom onkologicznym w 2020 r. przyczyniło się do zwiększenia liczby pacjentów oczekujących na te świadczenia. Po trzecie, należy pamiętać, że współczesna onkologia, z sukcesem wydłużając życie osobom, które zachorowały na nowotwór, sprawiła, że leczenie onkologiczne jest opieką długoterminową, a korzyść wynikająca z uniknięcia zgonu związana jest z wydłużeniem czasu, w którym pacjenci onkologiczni objęci są opieką. To wszystko, w połączeniu z coraz większymi liczbami nowych pacjentów onkologicznych (systematycznie rosnąca zapadalność na nowotwory), w sposób znaczący zwiększy potrzeby zdrowotne w zakresie opieki onkologicznej i niestety nie można wykluczyć, że w dłuższej perspektywie przyczyni się do zwiększenia umieralności wśród osób z nowotworami znacznie bardziej niż wynika to z szacunków raportu za 2020 r.
Czy naprawdę jest lepiej? Choroby zakaźne to jedyna grupa schorzeń, na którą epidemia wydawała się wpłynąć korzystnie. W okresie pandemii zaobserwowano niższe wskaźniki zapadalności na choroby zakaźne. Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego – Państwowy Zakład Higieny wskazuje, że liczba zachorowań na wszystkie choroby zakaźne, poza Covid-19, była w 2020 r. kilkakrotnie mniejsza niż w latach poprzednich. W dużej mierze wynika to z faktu, że nieswoiste środki zapobiegania, takie jak utrzymywanie dystansu, mycie i dezynfekcja rąk, zasłanianie ust i nosa, a także znaczne ograniczenie aktywności społecznej, skutecznie hamują rozprzestrzenianie się wielu chorób zakaźnych szerzących się drogą kropelkową. Z drugiej jednak strony nie można w pełni wykluczyć, że niższe wskaźniki zachorowań w pewnym stopniu są konsekwencją gorszego dostępu do ochrony zdrowia i diagnostyki. Oznacza to, że pewnej
części przypadków chorób zakaźnych uniknęliśmy ze względu na wprowadzone obostrzenia, a część po prostu pozostała nierozpoznana i niezgłoszona. Niepokoić powinien natomiast fakt, że w 2020 r. odnotowano kolejny rekordowy wskaźnik, jeśli chodzi o liczbę uchyleń od obowiązkowych szczepień ochronnych. Bezprecedensowy wzrost w tym zakresie, obserwowany w ostatnich 10 latach (od około 3 tysięcy aktywnych odmów w 2009 r., do ponad 50 tysięcy w 2020 r.!), powinien zdecydowanie być sygnałem alarmowym w utrzymującej się dość korzystnej sytuacji w zakresie kontroli chorób zakaźnych. Do 2019 r. udział zgonów z powodu chorób zakaźnych w Polsce nie przekraczał 1%. Możliwe jednak, że nie tylko wirus SARS-CoV-2 okaże się dla nas groźny. Odporność zbiorowiskowa przywoływana, analizowana i pożądana dla tej choroby, została utracona dla odry, jak alarmował w marcu UNICEF Polska. Ograniczenia w przemieszczaniu i kontaktach społecznych będą trwały relatywnie krótko, a jedyną efektywną i długotrwale skuteczną metodą zapobiegania chorobom zakaźnym są szczepienia. Tymczasem spadek liczby wykonywanych szczepień sprawił, że w Polsce wyszczepialność na odrę spadła poniżej 93%. Odra to choroba wielokrotnie bardziej zakaźna niż Covid-19. Jedna osoba chora może zarazić kilka razy więcej osób niż w przypadku infekcji SARS-CoV-2. Między innymi dlatego, aby utrzymać odporność zbiorowiskową, szacuje się, że wyszczepialność przeciwko odrze musi być na poziomie co najmniej 95%. I taka była! Jednak kontynuowane niekorzystne tendencje ostatnich lat z dużym prawdopodobieństwem zniszczą ten sukces i możliwe, że będziemy doświadczać epidemicznych wzrostów zachorowań na chorobę, która już dawno była opanowana. W 2019 r. odnotowano w naszym kraju 1502 przypadki odry – czterokrotnie więcej niż rok wcześniej. Prawie pięciokrotny spadek zapadalności na odrę w 2020 r. w stosunku do 2019 r. jest wynikiem obostrzeń. Jednak nie powinien nas uspokajać, bo prawdziwa i skuteczna kontrola chorób zakaźnych to szczepienia, w odniesieniu do których obserwujemy zastraszające trendy.
*** Bardzo trudno o optymistyczny przekaz o stanie zdrowia Polaków w drugim półroczu 2021 r., nawet w perspektywie dynamicznie realizowanej akcji szczepień i spodziewanego wygasania epidemii. Brak jasnych perspektyw wynika przede wszystkim z faktu, że rozprzestrzenianie się choroby zakaźnej na tak wielką skalę negatywnie wpłynęło na stan zdrowia nie tylko osób, które zachorowały na Covid-19. Zmiana życia codziennego w związku z pandemią wpłynęła na wzrost częstości występowania
12
fot. Tomasz Chmielewski
zachowań i stanów, które zwiększają prawdopodobieństwo wystąpienia chorób cywilizacyjnych w przyszłości. Jest to tym bardziej niepokojące zjawisko, że do kryzysu zdrowotnego na taką skalę doszło w czasie, kiedy i tak już zaobserwowano zatrzymanie korzystnych trendów poprawy stanu zdrowia populacji. Dodatkowo obciążenie populacji chorobami i czynnikami ryzyka chorób niezakaźnych, a zatem wzrost potrzeb zdrowotnych populacji, przypada na czas, gdy możliwości systemu ochrony zdrowia (i tak pozostawiające wiele do życzenia) zostały dodatkowo ograniczone ze względu na masowy napływ chorych, którzy wymagali natychmiastowej specjalistycznej opieki w czasie wzrostów zachorowań na Covid-19, a w okresach zmniejszonej zapadalności masowym napływem osób, których świadczenia zostały odłożone w czasie. Należy jednak podkreślić, że przy całym ogromnym obciążeniu zdrowotnym populacji spowodowanym pandemią, jest pewien jasny punkt w postaci potęgi nauk biomedycznych w XXI wieku. Tak szybkie opracowanie skutecznej metody zapobiegania było dotąd niespotykane w historii walk
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
z szerzącymi się na skalę światową epidemiami chorób zakaźnych. Rok po zidentyfikowaniu patogenu powodującego pandemię wdrożono masowe szczepienia populacji. Jest to sytuacja bezprecedensowa. Dla porównania, można przywołać przykład jednej z ostatnich epidemii: poliomyelitis, choroby, która choć nie występowała na aż taką skalę, to w latach 50. XX wieku stanowiła ogromny problem zdrowotny, ale także społeczny dla ówczesnych społeczeństw na całym świecie. Dotykała głównie małe dzieci, a wiele z nich pozostawało na zawsze niepełnosprawnymi. Choć prace nad szczepionką stawiano jako priorytet zdrowotny nawet na poziomie międzynarodowym, masowe szczepienia populacyjne udało się wdrożyć niemal dekadę później. Dziś, choć na co dzień prawdopodobnie nie zdajemy sobie sprawy z zaawansowania rozwoju nauk biomedycznych i nauk o zdrowiu, należy docenić tak szeroką dostępność szczepień, jakiej jako ludzkość nie mieliśmy nigdy dotąd. Choć możemy być pełni obaw o długofalowe konsekwencje zdrowotne pandemii Covid-19, wydaje się, że powinniśmy docenić fakt, iż stoimy przed szansą mierzenia się
13
z tymi właśnie konsekwencjami. Już nie pozostajemy cały czas w nierównej w walce z chorobą, bezbronni, jak było do końca 2020 r. Zgodnie z opinią prof. Iwony Paradowskiej-Stankiewicz – konsultantki krajowej w dziedzinie epidemiologii: „Coraz bliżej jest moment, kiedy będziemy mogli odetchnąć. Ale sądzę, że pozostanie z nami ostrożność i jakieś obawy, które z pewnością zmniejszy wysoki poziom zaszczepienia Polaków i najzwyklejszy zdrowy rozsądek”9. W sytuacji dysponowania jedynie nieswoistymi metodami zapobiegania masowo występującej chorobie zakaźnej zdrowie publiczne w dużej mierze zależało od sumy pojedynczych zachowań. I u progu wyjścia z kryzysu epidemicznego wybrzmieć powinno przekonanie, że nasze zdrowie jest w naszych rękach i w obszarach, gdzie jest to możliwe, powinniśmy maksymalnie wdrożyć działania mające na celu obniżenie ryzyka wystąpienia niezakaźnych chorób przewlekłych. Jednak po takim kryzysie odwoływanie się jedynie do własnej odpowiedzialności za zdrowie może być niewystarczające. Konieczne są wsparcie instytucjonalne i spójna polityka z zakresu zdrowia publicznego. Zmiana stylu życia na prozdrowotny, jakkolwiek trudna dla jednostki, jest możliwa, jednak zadania z zakresu wczesnego wykrywania chorób, dostępu do odpowiedniej opieki dla osób wysokiego ryzyka, a także zapewnienia właściwej opieki osobom chorym są kwestiami poza zasięgiem pojedynczych osób, a pozostają we wspólnym interesie.
Przypisy: 1. Niespotykana zmiana. Prof. Wojtyniak o najnowszych badaniach: Epidemia COVID-19 skróciła życie Polaków; https:// zdrowie.wprost.pl/medycyna/10447168/prof-wojtyniakepidemia-covid-19-skrocila-zycie-polaka-o-15-roku.html 2. Główne problemy pacjentów w pandemii. Informacja RPO dla Rzecznika Praw Pacjenta: https://www.rpo.gov.pl/pl/ content/glowne-problemy-praw-pacjentow-w-pandemiiinformacja-rpo-dla-rpp 3. Kardiologia podczas epidemii COVID-19. Stanowisko Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego; https://ptkardio.pl/ aktualnosci/510-kardiologia_podczas_epidemii_covid19_ stanowisko_polskiego_towarzystwa_kardiologicznego 4. Według WHO Global Health Observatory; https://apps.who.int/gho/data/node.main.A897A?lang=en 5. M. Janssen, B. Chang, H. Hristov, Changes in Food Consumption During the COVID-19 Pandemic: Analysis of Consumer Survey Data From the First Lockdown Period in Denmark, Germany, and Slovenia. Front. Nutr. 2021; https://www.ncbi.nlm. nih.gov/pmc/articles/PMC7982667/pdf/fnut-08-635859.pdf 6. Pierce M., Hope H., Ford T. et al. Mental health before and during the COVID-19 pandemic: a longitudinal probability sample survey of the UK population. Lancet Psychiatry. 2020;7(10):883-892. doi:10.1016/S2215-0366(20)30308-4. 7. Taquet M., Luciano S., Geddes J. R., Harrison P. J., Bidirectional associations between COVID-19 and psychiatric disorder: retrospective cohort studies of 62 354 COVID-19 cases
fot. freepik
in the USA. Lancet Psychiatry. 2021 Feb;8(2):130-140. doi: 10.1016/S2215-0366(20)30462-4. Epub 2020 Nov 9. Erratum in: Lancet Psychiatry. 2021 Jan;8(1):e1. PMID: 33181098; PMCID: PMC7820108. 8. O onkologii w cieniu pandemii. Rozmowa z dr. Marcinem Hetnałem, dyrektorem medycznym Centrum Radioterapii Amethyst oraz ordynatorem oddziału radioterapii w szpitalu im. L. Rydygiera w Krakowie; https://centrum-radioterapii.pl/aktualnosci/ onkologia-w-cieniu-pandemii/ 9. Kazimierska I. Walka z SARS-CoV-2 to wyścig z czasem. Rozmowa z Iwoną Paradowską-Stankiewicz. Menedżer Zdrowia. 2021;(3).
Magdalena Kozela – doktor nauk o zdrowiu, epidemiolożka, absolwentka zdrowia publicznego na Wydziale Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum. Jej zainteresowania naukowe skupiają się wokół klasycznych, ale i nowych determinantów chorób cywilizacyjnych (w szczególności chorób układu krążenia), a także zapobiegania chorobom zakaźnym. Autorka i współautorka prac naukowych opisujących znaczenie psychospołecznych czynników ryzyka i ich związek ze stanem zdrowia mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej.
68
Zmęczeni, ale blisko człowieka Fot. freepik.com
– z Zofią Miś, pielęgniarką w szpitalu klinicznym w Poznaniu, oraz Jakubem Duchnickim, ratownikiem medycznym ze szpitala w Wielkopolsce, rozmawia Magdalena Okraska
– Czy możecie na początek nakreślić ogólny obraz – jak długo pracujecie, jakie to stanowiska? Dlaczego postanowiliście pracować w ochronie zdrowia? – Zofia Miś: Dla mnie to był świadomy wybór. Chciałam zostać pielęgniarką, chociaż ta chęć pojawiła się trochę późno, bo już po maturach i po zakończeniu rekrutacji na Uniwersytet Medyczny. Musiałam poczekać na rekrutację w kolejnym roku. To zawód użyteczny społecznie, dzięki któremu mogę pomagać ludziom – taki miałam cel. Zawód wydawał mi się także ciekawy. Bliski kontakt z człowiekiem też był jedną z przyczyn.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
– Ile lat już jesteś pielęgniarką? – Zofia: Dziesięć, z roczną przerwą. – I jak to wygląda pod względem oczekiwań? Czy ten zawód okazał się czymś zupełnie innym niż się spodziewałaś? Jest lepiej niż myślałaś czy gorzej, ciężej? Jak to odbierasz po tych dziesięciu latach? – Zofia: Idąc na studia nie miałam żadnego wyobrażenia na temat ochrony zdrowia, nie wiedziałam, czy będzie dobrze, czy źle, i jak ten system faktycznie funkcjonuje. Po dziesięciu latach uważam, że system jest nastawiony na to, aby wypalać ludzi i wcale
69
mnie nie dziwi, że tak wielu z nich jest sfrustrowanych, nie mają też motywacji do ciągłego kształcenia. – Jakub, a jak to wygląda w twoim przypadku? Jeździsz karetką, jesteś ratownikiem medycznym. – Jakub Duchnicki: Przez cztery lata, do marca 2021 roku, jeździłem w zespole ratownictwa medycznego. W tym samym czasie również pracowałem w szpitalach. Na samym początku mojej drogi to była izba przyjęć szpitala klinicznego, później szpitalny oddział ratunkowy, w międzyczasie jeszcze był krótki epizod na oddziale psychiatrii. Teraz pracuję na szpitalnym oddziale ratunkowym. Tam zawsze czułem się najlepiej, odpowiadała mi specyfika tej pracy. Oczywiście kierunek ratownictwo medyczne to był świadomy wybór. Wydawało mi się to ciekawą pracą, blisko człowieka, ale też zaskakującą w kwestii przypadków i tego, co może nas spotkać na każdej wizycie. Nie chciałem pracy monotonnej. Głównie to było moją motywacją. – Jakie trzeba spełnić wymogi formalne, żeby wykonywać wasze zawody? Kiedyś były licea medyczne, których już dawno nie ma. Trzeba skończyć studia wyższe, żeby być pielęgniarką? Czy aby zostać ratownikiem medycznym również? Czy też są jakieś szkoły policealne? – Jakub: Szkoły policealne zostały polikwidowane. Obecnie trzeba uzyskać tytuł licencjata ratownictwa medycznego w szkole wyższej, po trzech latach studiów. – Czy w praktyce, z powodu braków kadrowych, nie zdarza się tak, że ktoś pracuje w trakcie studiów? Czy jednak jest za mało przygotowany? – Zofia: Jeśli chodzi o pielęgniarstwo, to nie spotkałam się z tym, żeby ktoś pracował na stanowisku pielęgniarki w szpitalu bez licencjatu, ewentualnie szpitale mogą zatrudniać na posadzie sanitariuszki/ sanitariusza do momentu otrzymania dyplomu i, przede wszystkim, prawa wykonywania zawodu. – Sanitariusze mają mniejsze uprawnienia? – Zofia: Nie podają leków. Zajmują się głównie czynnościami pielęgnacyjnymi, transportem pacjenta na badania, jeśli jest on w dobrym stanie i nie potrzebuje opieki specjalistycznej. – Wiele mówi się o tym, jak wyczerpujące są te zawody. Nawet abstrahując od obecnej sytuacji covidowej, pracujecie od lat, więc macie bardziej całościowy ogląd. Jak wygląda tydzień pracy, dyżur w waszych obu przypadkach? Co się dzieje na oddziale, ile godzin musicie tam spędzać, na czym polegają wasze obowiązki?
– Zofia: Przez prawie cały okres kariery zawodowej pracowałam w dwóch miejscach, starałam się pracować na więcej niż etat, szczególnie gdy miałam jakieś większe wydatki lub potrzebowałam odłożyć pieniądze, natomiast obecnie pracuję tylko na jednym etacie. Mam trochę nadgodzin, ale niedużo. Jako osoba, która nie ma nikogo na utrzymaniu, jestem w stanie utrzymać się z tej pensji i nawet troszeczkę odłożyć, więc nie potrzebuję ciągle dodatkowo pracować. Ale jeśli ktoś ma dzieci, jest samotną matką czy ojcem, albo mąż, żona czy partner nie zarabiają, to wtedy faktycznie trzeba pracować dużo więcej, by mieć w miarę dobry poziom życia. Odkąd pracuję na bloku operacyjnym jako pielęgniarka anestezjologiczna, nie mam zbyt dużo dyżurów nocnych, częściej pracujemy od rana do godziny 15:00. Później zostają pielęgniarki dyżurne. Jest nas mało na dyżurze, nie ma potrzeby, żeby było więcej niż dwie, trzy. Natomiast w przypadku pracy zmianowej na oddziale w ramach etatu – jeśli ktoś pracuje na etacie – to jest to praca zmianowa po dwanaście godzin. Jeżeli na kontrakcie – różnie: albo dwanaście, albo dwadzieścia cztery godziny. Osoby na kontrakcie bardzo często pracują w systemie dobowym, czyli mają dobowy dyżur, a potem mają wolne lub idą do kolejnej pracy na dyżur dobowy. Pracują tyle, ile chcą, lub raczej ile potrzebują przepracować w miesiącu w jednym lub kilku miejscach. W ramach zatrudnienia w formule własnej jednoosobowej działalności gospodarczej nie ma żadnych ograniczeń co do czasu pracy – można być tydzień w pracy i nikt tego nie kontroluje… To jest chora sytuacja, ale z drugiej strony kontrola i restrykcje w tym zakresie spowodowałyby dramatyczny niedobór personelu medycznego. – Na czym polega praca pielęgniarki anestezjologicznej? – Zofia: Współpracujemy z anestezjologiem przy znieczuleniu pacjenta do zabiegów chirurgicznych. Anestezjolog ustala z pielęgniarką, jakie procedury będą zastosowane podczas znieczulenia, jakie leki będą podawane. Wszystko jest zależne od rodzaju zabiegu, chorób, wyników badań, ogólnego stanu pacjenta, jego warunków anatomicznych, ponieważ mają one wpływ, np. na intubację dotchawiczą. Przede wszystkim staramy się ją przewidywać, ponieważ wtedy możemy ją zaplanować krok po kroku i przygotować odpowiedni sprzęt i leki, żeby zrobić to bezpiecznie dla pacjenta. Później jest już podtrzymanie znieczulenia podczas zabiegu, a następnie wybudzenie po operacji. Czynności są indywidualnie dopasowywane do sytuacji i pacjenta. Najogólniej mówiąc, przed zabiegiem operacyjnym pielęgniarka anestezjologiczna podaje leki i asystuje anestezjologowi
70
przy intubacji. Anestezjolog jest główną osobą odpowiedzialną za znieczulenie, ale pielęgniarka anestezjologiczna również może samodzielnie prowadzić znieczulenie, jeśli z jakichś powodów lekarz musi wyjść z sali. Różnie to wygląda w różnych szpitalach. Wcześniej pracowałam na oddziałach stacjonarnych jako tzw. pielęgniarka odcinkowa. Jeżeli wtedy byłam zatrudniona na umowie o pracę, to miałam dwunastogodzinne dyżury, ale pracując w dwóch miejscach zwykle łączyłam je ze sobą, czyli miałam dwa razy po dwanaście w dwóch szpitalach. Gdy byłam na kontrakcie, to aby wyrobić godziny, ale mieć trochę więcej wolnego, również brałam dwudziestoczterogodzinne dyżury, a później szłam do kolejnej pracy. – Czyli byłaś gdzieś dwanaście godzin i po wyjściu szłaś, jak rozumiem, od razu, bez snu, bez odpoczynku, do innego szpitala na dwanaście godzin? To nie jest regulowane? Odpoczynek dobowy nie był zachowany. Jeśli nie byłaś na etacie, to nikogo to nie interesowało? – Zofia: Nikt tego nie sprawdza. Ważne, aby w tym jednym szpitalu, gdzie jest się na etacie, przepracować wymaganą liczbę godzin, a później już nieważne, co się robi z pozostałym czasem. Mogę mieć kolejny etat lub kontrakt, umowę-zlecenie w innym miejscu. Można pracować ponad 300 godzin w miesiącu i żadnego pracodawcy nie obchodzi, od ilu dni jesteś w pracy – ważne, że u niego masz zachowaną odpowiednią przerwę. Można iść do kolejnej pracy. Podobnie jest z urlopami. Jeśli ktoś pracuje na umowę o pracę i w jednym miejscu ma urlop wypoczynkowy, to bez problemu może iść pracować do drugiego miejsca pracy. Zdarza się to wcale nierzadko. – Jak sobie radziłaś ze zmęczeniem? – Zofia: Przyjmuję dużo kofeiny. Gdy miałam wolne, to spałam trochę dłużej niż zwykle. Da się to przeżyć. Nigdy też nie pracowałam pod rząd dłużej niż około trzydziestu sześciu godzin. Uważam jednak, że już dyżur dobowy to patologia. Możemy udawać, że jesteśmy cyborgami, ale prędzej czy później pozostawi to ślad na zdrowiu, zwłaszcza zdrowiu kobiet, których gospodarka hormonalna jest bardziej wrażliwa na przeciążenia fizyczne, brak rytmu dobowego i niezdrową dietę. – Jakub, a jak wygląda twój miesiąc pracy? – Jakub: To się mocno zmieniało. Jako młody pracownik na umowie o pracę, tuż po studiach, nie bardzo miałem możliwość dodatkowego zarobkowania, ponieważ rynek pracy wyglądał wtedy tak, że w wielu miejscach nie chcieli zbytnio przyjmować świeżo upieczonych absolwentów do prac, w których miałem
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
uprawnienia. A nie interesowała mnie praca na oddziałach innych niż izba przyjęć lub ratunkowy. Studia nie do końca przygotowywały mnie do tego, żebym od razu był dobrze wykwalifikowany. Aby posiąść pewne umiejętności, musiałem pracować, skupić się na pracy, a jednocześnie doszkalać się. Niestety sytuacja ekonomiczna zmusiła mnie, by mimo wszystko poszukać dodatkowych miejsc zarobkowania. Były one najróżniejsze, oczywiście związane z zawodem – np. pomoc przy obstawie medycznej wydarzeń sportowych. Bo pierwsza wypłata z etatu pozwoliła mi opłacić wynajmowany pokój – który, dodam, nie był zbyt luksusowy – i na dobrą sprawę starczała tylko na skromne przeżycie do następnej wypłaty. Żeby myśleć o zakupie czegokolwiek, np. ubrań, albo o zapisie na atrakcyjne dla mnie szkolenie, musiałem dodatkowo zarobkować. Wtedy jeszcze pogotowie nie przyjmowało pracowników tuż po studiach, stawiali na wykwalifikowany personel. To bardzo się zmieniło na przestrzeni ostatnich lat. W końcu mogłem zacząć pracować w stacji pogotowia ratunkowego. Oczywiście na początku była to umowa śmieciowa, zlecenie. Stawki nie były zbyt zadowalające. Przy nakładzie wielu godzin w miesiącu – śmiało mogę powiedzieć, że pracowałem od półtorej do dwóch etatów, czasem nawet trochę ponad dwa – mogłem sobie pozwolić raz na jakiś czas na wyjazd albo na to, żeby urlopu nie spędzać w innym miejscu pracy. Później, gdy już dostałem możliwość pracy na umowie o pracę w wymiarze pełnego etatu, której miejscem wykonywania był ambulans, zacząłem myśleć o otworzeniu własnej działalności gospodarczej, żeby dodatkowo pracować na umowie kontraktowej w innym miejscu. Był też krótki czas, gdy pracowałem na dwa etaty – jeden w szpitalu, drugi w pogotowiu, posiadając dwie umowy o pracę, obie w wymiarze pełnego etatu w dwóch różnych miejscach. Mój tydzień pracy wyglądał wtedy tak, że pomimo ograniczeń godzinowych wynikających z kodeksu pracy, dotyczących przysługującego pracownikowi odpoczynku pomiędzy zakończeniem jednego dyżuru a początkiem drugiego, podejmowałem dyżury dwudziestoczterogodzinne – jeden dwunastogodzinny w szpitalu, a kończyłem rano w pogotowiu, żonglując naprzemiennie miejscami pracy. Przy układaniu grafiku nikt nie weryfikował, czy gdzieś jeszcze dodatkowo pracuję. To nie było dla nikogo istotne – może tylko w kwestii pytania o moje doświadczenie, czyli o to, gdzie pracowałem lub dyspozycyjność i gotowość do podjęcia dyżuru w konkretnym dniu. Ale spora liczba miejsc pracy tak młodego pracownika nie szokowała pracodawcy. W naszej rzeczywistości jest to swego rodzaju normą.
71
Fot. freepik.com
Najdłuższy mój ciąg dyżurowy to były 72 godziny. W momencie, gdy pogotowie nie wyjeżdża do pacjenta, można odpocząć. Wcześniej taki czas się zdarzał, choć nie było to regułą, ale pandemia koronawirusa oraz niewystarczająca liczba ambulansów w stosunku do potrzeb społeczeństwa i zagęszczenia ludności niejako pozbawia nas tego, nazwijmy to, „przywileju”, i obecnie takiego czasu na odpoczynek nie ma wcale. Po tych 72 godzinach zbliżałem się do granicy wytrzymałości organizmu. W domu zasnąłem na kolejną dobę w ubraniach, ściągnąwszy tylko buty. Ale żeby odłożyć jakieś pieniądze na planowanie przyszłości, byłem zmuszony pracować na dwóch etatach. Dwa, trzy lata temu na szpitalnym oddziale ratunkowym, którego jestem częścią, pojawiły się kontrakty i wraz z pojawieniem się takiej możliwości założyłem jednoosobową firmę oraz podpisałem nową umowę ze szpitalem. Do marca 2020 r., gdy sytuacja się zmieniła, byłem osobą samozatrudniającą się i dodatkowo pracującą na etacie. Wtedy zrezygnowałem z pracy w pogotowiu, choć była to praca, w której najbardziej się spełniałem. Każdą dodatkową pracę traktowałem oczywiście poważnie, ale główną satysfakcję czerpałem z pracy w pogotowiu ratunkowym. Jednak po paru miesiącach pracy w okresie koronawirusa – zmagania się z nawałem
pracy oraz niekończącymi się wyzwaniami związanymi z pandemią – zrezygnowałem ze źródła swojej satysfakcji i spełnienia. Była to dla mnie jedna z najtrudniejszych decyzji w karierze zawodowej, ale ilość obowiązków, którą obarczono ratowników w pandemii, jest po prostu zatrważająca, zwłaszcza w dużym mieście. Przychodziło się chwilę wcześniej, żeby punktualnie rozpocząć dyżur, ale dzwoniono do nas na telefony służbowe przed rozpoczęciem dyżuru z zapytaniem i prośbą o podjęcie wyjazdu do pacjenta jeszcze przed „regulaminowym” początkiem dyżuru. Było to związane z niebywale długą listą już oczekujących wizyt przyjętych przez dyspozytora medycznego operującego numerem alarmowym jeszcze w trakcie trwania zmiany poprzedzającej mój dyżur. I jak już wyjechaliśmy, to nie było żadnej gwarancji zakończenia dyżuru w regulaminowym czasie. Brak szans na chwilę regeneracji i powrót w miejsca wyczekiwania swojego zespołu wyjazdowego. Na okrągło albo praca z pacjentem, albo powrót od pacjenta, albo jazda na dezynfekcję. Nikogo nie interesowało, czy załatwiliśmy swoje potrzeby fizjologiczne, czy zjedliśmy jakiś posiłek, czy mamy zapas wody. Dochodziło do takich sytuacji, że musieliśmy zaplanować załatwianie potrzeb fizjologicznych, powiązać je z przyjazdami do szpitala, gdzie mieliśmy chwilę
72
w stacji na zdanie pacjenta. Zespół był dwuosobowy, więc uzupełnialiśmy się z kolegą – on zdawał pacjenta personelowi szpitala, a ja szedłem za potrzebą. Albo jeśli on miał pilniejszą potrzebę, to szedł, a ja zdawałem pacjenta. W końcu powiedziałem „dość”, bo, abstrahując od natłoku pracy, nie czuliśmy ze strony pracodawcy żadnego szacunku ani wsparcia. Oprócz wynagrodzenia, które nie dawało satysfakcji, na samym początku pandemii było bardzo wiele niewiadomych. Ochrona zdrowia stanęła przed ogromnym wyzwaniem, także w ambulansach. Jako osoby na pierwszej linii frontu – choć nie lubię używać tego określenia, bo wiele innych osób też jest na pierwszej linii frontu, niezależnie od tego, czy są pierwsi u pacjenta, czy nie – doświadczyliśmy na początku wielu absurdów związanych z naszym bezpieczeństwem. Środki ochrony osobistej były wydawane w pojedynczych sztukach, miały słabą jakość, często trudno było doszukać się w nich atestów lub informacji, że spełniają konkretne normy bezpieczeństwa. Wydawane były w niewielkich dawkach, ich zapasy szybko się kurczyły. Parokrotnie musiałem odmówić wykonania wizyty u pacjenta, który był pozytywny covidowo lub prezentował pełne objawy zakażenia covidem, a czyniłem tak z braku środków ochrony osobistej, których nie było lub były nam wydawane bardzo niechętnie. Punkty do dezynfekcji karetek też pozostawiały wiele do życzenia. Z kombinezonów rozbieraliśmy się nie w specjalistycznych śluzach, lecz w starym garażu, który był zaimprowizowanym miejscem do dezynfekcji karetek. Stacja jest w środku osiedla i pod balkonami mieszkańców rozbieraliśmy się i dekontaminowaliśmy ambulanse – choć skuteczność tego, co było nazywane dekontaminacją, budziła wiele obaw i kontrowersji. Nie można było tam usiąść ani za bardzo się czegoś napić. Pracodawca absolutnie nie reagował na nasze apele związane z tą farsą. Dopiero po długich miesiącach okazało się, że można było przygotować lepszy obiekt, ale do tego czasu frustracja wśród pracowników była wszechobecna. Na każdym kroku odczuwaliśmy, że nikt nam niczego nie ułatwia, a wręcz mieliśmy wrażenie, że utrudniają. Bardzo wiele czynników związanym ze stopniowym pogarszaniem się warunków pracy na przestrzeni czasu złożyło się na tę trudną decyzję o odejściu z pogotowia. Obecnie pracuję na szpitalnym oddziale ratunkowym szpitala jednoimiennego. Otrzymuję tam, w związku z licznymi dodatkami, zadowalające wynagrodzenie, które pozwala mi na pracę w jednoetatowym wymiarze czasu. Mam jednak świadomość, że to wynagrodzenie po ustaniu pandemii ulegnie znacznemu zmniejszeniu.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
Fot. freepik.com
Pandemia powstrzymała mnie przed wyjazdem zagranicę, który planowałem już od dłuższego czasu. To miała być emigracja zarobkowa. – To, co otrzymujesz jako bonusy, to dodatki covidowe? – Jakub: Tak. Szpital, w którym pracuję, nigdy nie był szpitalem zakaźnym, został przekształcony w jednoimienny – o czym dowiedzieliśmy się z dnia na dzień. Nie było tam miejsc izolacji chorych czy możliwości oddzielenia strefy czystej od strefy brudnej itp. Spory ciężar spadł właśnie na oddział ratunkowy. Tu wielki ukłon w stronę moich kolegów i koleżanek, którzy samodzielnie zaaranżowali przestrzeń szpitala tak, aby to wszystko odbywało się w komfortowych warunkach. Początkowo pomysł dyrekcji szpitala wyglądał tak, żeby po przekroczeniu jego bram być cały czas w strefie brudnej, skażonej – na okrągło w środkach ochrony osobistej. My, jako praktycy z karetek, staraliśmy się wykazać, że nie jest to możliwe, ponieważ środki ochrony osobistej mają swoją przydatność godzinową, a po upływie tego czasu nie są już bezpieczne, a więc są potrzebne śluzy przejściowe, gdzie można zmienić kombinezon,
73
oraz strefy czyste z pomieszczeniami socjalnymi, gdzie można zjeść i odpocząć chwilę przed kolejnym wejściem do strefy brudnej. – Czy to się zmieniało w czasie na lepsze? – Jakub: Jako szpital jednoimienny od samego początku byliśmy dobrze zabezpieczeni. Idąc do szpitala na kolejny dyżur, wiedziałem, że będą środki ochrony osobistej i że pod tym kątem jestem bezpieczny. Tego samego nie mogłem być pewien w pogotowiu ratunkowym. Jest trochę mniej chaosu, choć nie jesteśmy od niego zupełnie wolni, nadal jest dezorganizacja w kwestii zastosowania procedur, współpracy z innymi placówkami. Chciałbym też podkreślić, że nie było systemu szkoleń związanych z covidem. Najwięcej dowiadywaliśmy się z zagranicznych portali branży medycznej lub z literatury, do której sami szukaliśmy dostępu, i na zasadzie dyskusji, w której wymienialiśmy zdobyte informacje. Troszkę w tym wszystkim jesteśmy samoukami. – Zofio, a jak wygląda twoja praca w covidzie?
– Zofia: Przez większość czasu od rozpoczęcia pandemii nie pracowałam na oddziałach covidowych. Zdarzało mi się to tylko w naszym szpitalu, gdy była konieczność otwarcia takiego oddziału. Miałam dyżury dwunastogodzinne – tak sobie wybrałam, bo można też po 24 godziny. To oddział intensywnej terapii covidowej, działający, po miesięcznej przerwie, od 1 kwietnia. Zamknięty na koniec maja. Tym razem nie brakowało personelu pielęgniarskiego, ale duża część pielęgniarek nigdy nie pracowała na intensywnej terapii, więc wymagają przeszkolenia i nadzoru, nie są zupełnie samodzielne. Brakuje personelu faktycznie wykwalifikowanego w intensywnej terapii. Tzw. pielęgniarki nie-intensywne angażują się, chcą się nauczyć, ale nie są w stanie pewnych rzeczy przeskoczyć, skoro nigdy nie pracowały na intensywnej terapii. A są to, myślę, trudne warunki do nauki, bo nie ma wystarczającej liczby wykwalifikowanych pielęgniarek, które nad jedną czy dwiema pielęgniarkami mogłyby sprawować nadzór i uczyć od początku do końca. Jedne i drugie są w trudnej sytuacji. Wcześniejszy oddział covidowy, otwarty w listopadzie, w naszym szpitalu nie funkcjonował w pełni, ponieważ były bardzo duże braki personelu pielęgniarskiego, więc ostatecznie maksymalne obłożenie łóżek intensywnej terapii Covid-19 to ok. 50%, mimo dużej liczby dyżurów. Ze względu na brak kadry pielęgniarskiej i liczbę dyżurów, praca była bardzo obciążająca, więc po niecałym miesiącu zrezygnowałam z niej z wielu powodów, m.in. dlatego, że był to czas, kiedy musiałam bardziej skupić się na swoim zdrowiu. Po prostu nie dałabym wtedy rady, pracując ponad normę w obniżonej obsadzie dyżurowej. Poza tym kiedyś pracowałam tak przez długi czas i nie chcę do tego wracać. Brak pielęgniarek wynikał oczywiście z faktu, że w tym szpitalu płacono mniej niż w poznańskim szpitalu zakaźnym i polowym. W oddziale covidowym niektórzy mają bardzo dużo godzin. Obecnie pracuję bez nadgodzin, ale osoby na kontraktach pracują dużo. Na szczęście w miarę respektuje się to, ile kto chce pracować. Zmieniamy się co trzy godziny, są dwie grupy pielęgniarek i pielęgniarzy. Wchodzi się na trzy godziny do strefy, po trzech godzinach się wychodzi i wchodzi druga grupa. Mogę powiedzieć, że obecny oddział jest dobrze zorganizowany w porównaniu z poprzednim. Od początku pandemii nie brakowało i nie brakuje w naszym szpitalu środków ochrony osobistej. Na początku mogliśmy używać tylko masek chirurgicznych, był też taki krótki okres, gdy to było wydzielane, ponieważ nie było dużych zapasów. Nie dlatego, że szpital nie chciał kupować, lecz dlatego, że nie było dostępności takich produktów na rynku. Teraz, gdy jest dużo zakażeń, normą na intensywnej
74
Fot. freepik.com
terapii i bloku operacyjnym jest używanie masek FFP3. Na innych oddziałach, gdzie nie ma zaintubowanych pacjentów, nosi się raczej maski chirurgiczne. Przy intubacji jest największe ryzyko zakażenia, więc my właściwie cały czas nosimy maski FFP2 i FFP3. Nie ma problemów z zaopatrzeniem w nie. – Jak wyglądała u was kwestia szczepień? Mieliście je, gdy tylko pojawiła się możliwość? – Zofia: Byłam zapisana na koniec stycznia, ale szczepionki nie dojechały. Ostatecznie zostałam zaszczepiona w lutym. – Jakub: Jako że pracowałem w szpitalu covidowym, to pierwszą dawkę szczepienia przyjąłem 11 stycznia, a drugą 1 lutego. Czyli byłem w grupie zero. Znam osoby, które zaszczepiły się troszkę wcześniej, bo żeby wyszczepić cały szpital robiono to w kilku terminach, a ja nie byłem zapisany na pierwszy. – Tym, co interesuje czytelników i rozpala dyskurs medialny, są oczywiście zarobki. Wiem, że nie każdy chce mówić, ile konkretnie zarabia, ale może porozmawiajmy o przedziałach. A także o tym, jak
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
z czasem to się zmieniało. Pamiętam, że około roku 2015 mówiło się, że pielęgniarka zarabia za etat 1900 zł. Oczywiście dochodzą do tego dyżury, łączenie zatrudnienia, konieczność dorabiania w prywatnych placówkach, opieka nad starszymi osobami zupełnie na czarno itp., i wtedy te kwoty są większe, ale liczba poświęconych godzin też jest większa i większe jest zmęczenie. Czy pracując w ochronie zdrowia człowiek jest w stanie się utrzymać? Czy były w ostatnich latach jakieś podwyżki, oprócz zembalowego, które, z tego, co wiem, dostały nie wszystkie pielęgniarki? – Jakub: W wyniku protestów ratowników medycznych jeszcze w czasach przedcovidowych udało nam się wywalczyć dodatek ministerialny, który był kwotą dokładaną dodatkowo do pensji, za każdym razem aneksowaną i przedłużaną o kolejne miesiące. Była to kwota brutto brutto, więc na dobrą sprawę z kwoty 1600 zł, którą tak szumnie zapowiadał dla nas rząd i którą rzekomo dostawaliśmy, otrzymywaliśmy na rękę o połowę mniej, rzecz jasna nie od razu. Było to w kilku transzach w różnych odstępach czasu. W pogotowiu na etacie stawka jest różna, to zależy od regionu Polski. Na szkoleniach poznawałem
75
ratowników z różnych części kraju i mówili, że nam zazdroszczą, bo w Wielkopolsce nie jest najgorzej, że nieźle zarabiamy. Doliczając staż pracy była to kwota pod 3 tysiące miesięcznie. Oczywiście ten wspomniany dodatek znacznie polepszył sytuację, mimo że to było tylko 800 zł. Na początku drogi zawodowej na izbie przyjęć zarabiałem ok. 1600 zł i, jak już wspominałem, starczało to niemal tylko na wynajęcie pokoju i opłacenie naprawdę podstawowych wydatków. Pandemia dała nam możliwość zarabiania znacznie wyższych kwot, ale uważam, że to chwilowe – okazało się, iż jesteśmy faktycznie potrzebni, że brakuje pracowników. Obawiam się, że gdy skończy się pandemia, nakłady na ochronę zdrowia znowu będą niewystarczające, a moje zarobki spadną do kwoty, która za poświęcone zaangażowanie absolutnie mnie nie satysfakcjonuje. Wróci temat wyjazdu zagranicznego w celu poprawy warunków życia. – Zofia: Biorąc pod uwagę to, że w latach 90. ciężko było pielęgniarce samej się utrzymać, nie mówiąc o utrzymaniu rodziny, teraz jest dużo lepiej. Gdy zaczynałam pracę w 2009 r., to razem z dodatkami za pracę zmianową, w nocy i w weekendy zarabiałam 1700–1800 zł. Co jakiś czas kwota się zwiększała – o sto złotych, o dwieście. Dodatki zembalowe były dodatkami brutto brutto – to miało być cztery razy po 400 zł brutto brutto. Wychodziło na rękę ok. 230 zł. Myślę, że to jednak poprawiło pensje pielęgniarek – tych, które je w ogóle dostawały, bo wiem, że były problemy. Pracowałam wtedy w dwóch szpitalach, gdzie nie było problemów z wypłacaniem tych dodatków. Przy pracy zmianowej i dodatkach samotna osoba utrzymuje się już bez większego problemu, a nawet może coś odłożyć. Ale bardzo się to różni w skali kraju. W różnych szpitalach różnie się zarabia, ale i w obrębie tego samego miasta w różnych szpitalach są odmienne stawki. Zarobki są także zależne od wykształcenia – szpitale oferują dodatki lub wyższe podstawy płacy zasadniczej za studia magisterskie i za specjalizację. Do tego dochodzą dodatki za pracę na bloku operacyjnym, intensywnej terapii, oddziale leczenia udarów mózgu czy oddziale kardiologicznym. Pracując bez rytmu zmianowego i bez nadgodzin nadal można w Poznaniu zarobić jako pielęgniarka poniżej 3 tysięcy na rękę, ale można też zarobić ponad 4 tys. razem z wszystkimi wymienionymi dodatkami na etacie w przypadku pracy zmianowej i weekendowej. Nie sugerowałabym się do końca średnią zarobków w ochronie zdrowia, bo rozbieżności są ogromne. Cały czas czekamy na ostateczne ustalenie współczynników pracy i pełne wejście ustawy o minimalnym wynagrodzeniu w ochronie zdrowia. Jednak
organizacje zawodów medycznych nie mogą dojść do porozumienia z rządem w tej kwestii. Chociaż ta ustawa realnie może zmienić coś tylko w przypadku pielęgniarek ze specjalizacją i tytułem magistra jednocześnie. – Czy ty też myślałaś o wyjeździe zagranicznym? – Zofia: Tak. Na oddziale covidowym pracuję doraźnie – to nie jest oddział tworzony na dłuższy czas. Moja pensja podczas pandemii w ogóle się nie zmieniła i nadal dużo więcej mogę zarobić zagranicą. Poza tym kuszą też regularne szkolenia w ramach godzin pracy, np. w szpitalnych centrach symulacji, większe możliwości rozwoju zawodowego, zdobywanie większych kompetencji, lepszy system szkolenia, o którym dużo czytam i którego trochę doświadczyłam będąc w trakcie studiów w Szwecji. – Jakub: Oboje byliśmy zgodni co do wyboru kraju emigracji – to Norwegia. Przygotowujemy się do wyjazdu i szkolimy pod kątem językowym. Uważamy, że tam będziemy zarabiać wystarczające pieniądze, a dodatkowo podejście pracodawcy do pracownika wydaje nam się atrakcyjne. I po prostu normalne. – Zofia: Jeszcze chciałam wrócić do zarobków, bo cały czas mówiłam o umowie o pracę. Jest coraz większa tendencja do pracy na kontrakcie – wydaje mi się, że niejako sami dyrektorzy szpitali ustalają stawki tak, aby pielęgniarki i pielęgniarze przechodzili na kontrakt, ponieważ mogą wtedy więcej pracować. Wiem jednak, że w jednym podpoznańskim i poznańskim szpitalu nadal zarabia się 30 zł za godzinę. W innym można dostać ponad 50 zł za godzinę. Stawki są więc bardzo różne. Pracownicy przechodzą na kontrakty lub zatrudniają się na umowie cywilnoprawnej, rezygnując ze wszystkich „przywilejów” pracowniczych, bo trochę więcej mogą zarobić za godzinę, a pracując bez ograniczeń mogą więcej zarobić w ciągu miesiąca. – Jakub: Moja placówka jako jedna z nielicznych wprowadziła w pandemii atrakcyjne zarobki. W wielu miejscach to nadal jest dla ratownika medycznego 2,5 do 3 tysięcy zł na rękę. Gdy tak szybko zostaliśmy przekształceni w szpital covidowy, to wiele osób na początku zrezygnowało i jedyną możliwością, aby przyciągnąć ludzi, było właśnie podniesienie stawek. Problem kadrowy został dzięki temu zażegnany. Ale było sporo niewiadomych – ile to będzie, na jak długo, czy to tylko przysłowiowa marchewka zawieszona na kiju? Było też wiele strachu związanego z pracą w pandemii. Podniesienie zarobków o 100% dla wszystkich medyków mających kontakt z chorymi na koronawirusa na czas trwania walki z covidem,
76
mimo zapewnień ze strony rządu, było realizowane tylko w wybranych placówkach i stanowiskach, opieszale. Często osoby mające taki kontakt na co dzień nie otrzymywały tej podwyżki. – Jak to jest z brakami kadrowymi? Zawsze się mówi, że jest mało pielęgniarek czynnych zawodowo. Ale patrzę w tym momencie na dane Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych, które mówią, że w 2012 r. było czynnych zawodowo niewiele ponad 209 tys. pielęgniarek, natomiast na koniec 2019 r. to jest 229 tys. Czyli 20 tys. więcej. Czy macie wrażenie, że są braki kadrowe, bo np. jest więcej pacjentów? Społeczeństwo się starzeje, więc są potrzebne nowe siły? Czy też to, jak media przedstawiają braki personelu, to w ogóle nieprawda? Mnie te dane zaskoczyły. – Zofia: Cały czas brakuje pielęgniarek, myślę zresztą, że właśnie dlatego są w ogóle podnoszone stawki. Szpitale, którym zależy na ich przyciągnięciu, będą więcej płacić, zwłaszcza na kontrakcie. W zeszłym roku pracowałam na oddziale, gdzie była bardzo dobra stawka, ponieważ trzeba tam było zwiększyć obsadę dyżurów, i to faktycznie przyciągnęło dużo nowych osób. Dzięki lepszym zarobkom powstał nowy zespół. Pracowało się bardziej komfortowo niż wcześniej, z tego, co opowiadał personel, który był tam od dawna. Generalnie jest duża rotacja, zwłaszcza na oddziałach ciężkich, dynamicznych i takich, gdzie szpitale mało płacą. Tam faktycznie brakuje personelu. To, o czym mówią media, nie jest nieprawdą. Nawet jeśli mamy wzrost liczby pielęgniarek, to jest on niewystarczający, zwłaszcza teraz, gdy tworzy się jeszcze szpitale tymczasowe. Dodatkowo zatrudnia się więc na oddziałach ratowników medycznych, choć oni powinni pracować w pogotowiu lub na szpitalnych oddziałach ratunkowych, ale ze względu na brak pielęgniarek zatrudnia się ich też na innych oddziałach. Kiedyś bardzo brakowało u nas pielęgniarek, nie było wystarczającej obsady sal operacyjnych, konieczne było bardzo dużo dyżurów i nadgodzin. Potem, po zakończeniu roku akademickiego, gdy kolejne pielęgniarki dostały prawo wykonywania zawodu, parę z nich się u nas zatrudniło i od tego momentu nie ma problemu, przynajmniej w mojej jednostce – ale nadal nie ma nas tyle, żeby móc otworzyć nową salę poznieczuleniową. Jest ona gotowa, jest przynajmniej część sprzętu, ale nie ma obsady pielęgniarskiej, która mogłaby dodatkowo w niej dyżurować. W każdym szpitalu są braki, ale sytuację w całym systemie ratuje to, że jedna osoba pracuje często w kilku miejscach i ponad normę. Najmniejsze są tam, gdzie się najlepiej zarabia, czyli obecnie w szpitalach jednoimiennych.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
– A jak to wygląda z ratownikami, też są niedobory? – Jakub: Na początku mojej kariery zawodowej zauważyłem, że w pogotowiu ratunkowym była bardzo duża liczba pracowników – żeby się tam dostać, trzeba było mieć już jakieś doświadczenie. Z kolei jeszcze niedawno, gdy byłem pracownikiem pogotowia, wyglądało to tak, że wiele karetek z różnych powodów nie wyjeżdżało, oczywiście miało to głównie związek z zakażeniami wśród personelu, jednak brakowało też dodatkowych osób. Poza czasem pandemii coraz mniej ludzi przychodziło na praktyki studenckie, a spora część osób, które je u nas odbywały, nie do końca była przekonana do swojego wyboru. Gdy zobaczyli, jak wygląda rzeczywistość, nierzadko rezygnowali. Gdy zaczynałem, potrzebne było doświadczenie. Teraz co chwilę widzę w karetkach nowe twarze i są to młode osoby, tuż po studiach. Uważam, że wprowadza to pewne zagrożenie, bo wiem, jaki był mój stan wiedzy i umiejętności tuż po ukończeniu nauki. Był niewystarczający, mówiąc wprost. A teraz widzę, że nie ma problemu, by taki ratownik pracował, a nawet był kierownikiem zespołu, chociaż w wielu sytuacjach konieczne są wiedza i umiejętność jej wykorzystania. Zauważam, że ratowników medycznych jest coraz mniej. Co, szczerze powiedziawszy, wcale mnie nie dziwi. Ten system jest stworzony, żeby wypalać ludzi i ich zniechęcać. – Co waszym zdaniem powinno się w Polsce zmienić, żeby skuteczniej pomagać pacjentom i żeby kadrom ochrony zdrowia pracowało się lepiej? Płace, warunki, ustawy? – Jakub: To jest wielopłaszczyznowe. Przede wszystkim uważam, że oprócz dobrego zarobkowania, co jest absolutnie podstawowe, w zawodzie musiałoby zostać wprowadzonych wiele zmian, chociażby w systemie dokształcania już po studiach. Do tej pory na etacie ratownika nie funkcjonuje coś takiego, jak urlop szkoleniowy. Swoje kursy musiałem odbywać podczas urlopu wypoczynkowego lub w wolnym czasie. To bezwzględnie powinno się zmienić. Rozwój zawodowy powinien być ułatwiany, a nie utrudniany. – Zofia: Jakość opieki byłaby dużo lepsza, gdyby poprawiły się warunki finansowe grup najmniej zarabiających w ochronie zdrowia. To przyciągnęłoby nieco więcej nowych ludzi, bo to jedne z nielicznych zawodów, gdzie ma się pewne zatrudnienie. Część osób zrezygnowałaby z dodatkowej pracy, byłaby bardziej wypoczęta i miałaby czas, żeby się szkolić, a przede wszystkim lepiej wykonywać swoje obowiązki. Gdy robiłam specjalizację z pielęgniarstwa
77
anestezjologicznego i intensywnej terapii – trwała ona półtora roku – miałam tylko 10 dni urlopu szkoleniowego, mimo że ta specjalizacja jest niejako wymagana na moim stanowisku. Nie miałam tyle dni wolnych, by iść na wszystkie staże wymagane na specjalizacji – było to pięć dni w miesiącu w innym szpitalu. Urlopy szkoleniowe to jest coś, czego mi brakuje w szpitalach. Myślę, że dużym odciążeniem dla systemu byłoby także zatrudnianie opiekunów medycznych. Ich również brakuje, ponieważ duża część wykształca się w Polsce i wyjeżdża zagranicę. Powinno się podnieść im pensje i zatrudniać, co odciążyłoby też system finansowo, ponieważ jest to pracownik tańszy niż pielęgniarka. Ona mogłaby nadzorować jego/jej (są to głównie kobiety) pracę. Opiekunki medyczne są dobrze przygotowane do wykonywania czynności pielęgnacyjnych. Mamy więc inny zawód, który częściowo zastępuje pielęgniarkę. Można by wtedy zatrudnić mniej pielęgniarek, a więcej opiekunek. Cała opieka byłaby tańsza, a jednocześnie dobra. Z racji niedoboru lekarzy, zwiększyłabym uprawnienia pielęgniarek, ale żeby to zrobić, musi zmienić się system kształcenia. Kolejna ważna kwestia to odejście od zarządzania szpitalem jak firmą, która ma przede wszystkim zarabiać, a nie skupiać się na leczeniu. To najczęściej doprowadza do nadmiernych oszczędności albo zbyt dużego skupiania się na procedurach, które przynoszą największe zyski szpitalowi, przy jednoczesnym zaniedbywaniu oddziałów tzw. niedochodowych, na których procedury są nisko wyceniane przez NFZ, a zarazem są bardzo ważne dla zdrowia społeczeństwa. Według mnie powinna się odbyć reforma systemu podstawowej opieki zdrowotnej (POZ). Zwiększenie kompetencji lekarzy rodzinnych, pielęgniarki i położnej środowiskowej oraz zmiana finansowania tych instytucji mogłyby przyczynić się do odciążenia szpitali oraz Państwowego Systemu Ratownictwa. Kolejna potrzeba to wzrost nakładów na leczenie ambulatoryjne. – A co ze związkami zawodowymi? Czy działają w waszych placówkach, czy należycie do nich, co o nich sądzicie? – Zofia: W naszym szpitalu działa Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych. Ja nie należę, ale wspieram każdy protest, o którym wiem, chociaż bardziej ogólnopolsko, ponieważ przez okres mojej pracy w tym szpitalu nie było protestów na miejscu. Nie dlatego, że tak dobrze zarabiamy. To chyba już najgorzej płacący szpital w Poznaniu, choć ludzie i atmosfera w zespole są fajni. Zarząd związku w naszym szpitalu to głównie emerytowane
Fot. freepik.com
78
pielęgniarki, które nie podejmują działań mogących zachęcić młode osoby do działalności i które niewiele robią dla polepszenia wynagradzania w tym konkretnym szpitalu. Uważam jednak, że rozmowy z dyrekcją mogą być trudne, ponieważ nawet masowe składanie wypowiedzeń przez pielęgniarki nie przekonało zarządzających szpitalem do znacznego podniesienia stawki. To wszystko jakoś się toczy dzięki dwojeniu i trojeniu się pojedynczych pracownic i pracowników. Jeśli chodzi o Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych, to bardzo doceniam jego działalność. Wiele osób oskarża OZZPiP o to, że „nic nie robi”, mówiąc kolokwialnie, ale te osoby nie zdają sobie sprawy, ile taka działalność wymaga energii, czasu i zaangażowania od działaczek. Nie dostrzegają też wzrostu płac, który nie jest wynikiem łaski kolejnych rządów, lecz walki OZZPiP oraz wielu pielęgniarek i położnych nie należących do związku. To dzięki nim pielęgniarka może samodzielnie się utrzymać ze swojej pensji. Ja na szczęście nie doświadczyłam czasów, kiedy musiałam szybko znaleźć męża, który wesprze mnie finansowo lub szukać comiesięcznego wsparcia ekonomicznego u rodziny, bo sama nie dam rady. Historia OZZPiP pokazuje, że to były protesty ciężkie dla uczestniczek, bardzo obciążające psychicznie i fizycznie. Wynik ostatnich protestów, dzięki którym dostałyśmy tzw. dodatki zembalowe, nie był dla nikogo satysfakcjonujący, ponieważ ówczesny minister zdrowia Marian Zembala obiecał wzrost podstawy płacy zasadniczej, a nie dodatek. Jednak z perspektywy czasu widzę, że te dodatki, mimo że brutto brutto, z czasem zdecydowanie polepszyły sytuację finansową pielęgniarek i położnych. Daleko jeszcze do w pełni satysfakcjonujących zarobków dla wszystkich pielęgniarek i położnych w całej Polsce, ale sytuacja jest lepsza. Muszę jednak zaznaczyć, że jestem mieszkanką dużego miasta w Wielkopolsce. To ma ogromne znaczenie dla wysokości zarobków. Na wschodzie i w szpitalach w małych miejscowościach sytuacja jest gorsza. W przypadku działalności związku brakuje mi myślenia o opiekunkach medycznych, które pracują z pielęgniarkami najbliżej i są naszą prawą ręką. – Jakub: Związki u nas są. Osobiście nie należę do żadnego ze związków. Powodem jest moje przeczucie, że niczego konkretnego one nie zmieniają względem pracownika oraz nie reprezentują mojej osoby. Ich działanie często kończy się na samej obecności. Zauważyłem, że gdy dołącza do nich osoba z dobrymi pomysłami na zmianę lub dialog z pracodawcą i chęć wywalczenia dla pracowników konkretnych udogodnień, podcinane są jej skrzydła.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
Fot. freepik.com
W wojewódzkiej stacji pogotowia ratunkowego funkcjonują dwa związki zawodowe. Liderzy ich obu są dobrymi znajomymi dyrektorów… Sytuacja nie wygląda lepiej w całej Polsce. Związków zawodowych ratowników medycznych funkcjonuje tak dużo, że aż trudno je wymienić. Każdy z nich działa na własną rękę, brak między nimi dialogu i spójności działań. Zdarzały się również głośno komentowane w naszym środowisku konflikty interesów i potyczki słowne. – Jak wyglądają relacje lekarzy z pozostałymi kadrami, traktowanie finansowe i prestiżowe jednych i drugich przez dyrekcje, przez społeczeństwo? – Zofia: To jest bardzo indywidualne. Jeśli lekarz nie szanuje ludzi tak po prostu, to nie będzie szanował pielęgniarek, opiekunek medycznych i pozostałych pracowników. Szpitale kliniczne są miejscami ze specyficznymi relacjami, ponieważ jest tu statystycznie
79
Finansowanie jest różne, bo inaczej zarabiają specjaliści, inaczej rezydenci (lekarze w trakcie specjalizacji), stażyści. Liczy się też staż pracy, tytuły itd. Zaryzykowałabym, że rozbieżności płacowe nie są mniejsze niż 50%, a często większe. Nie jest u nas tak, jak np. w Norwegii, gdzie pielęgniarka anestezjologiczna ze specjalizacją zarabia mniej więcej 90% pensji rezydenta lub 70% pensji lekarza specjalisty. W najgorszej sytuacji są opiekunki medyczne, osoby z serwisu sprzątającego i technicznego. Jest w tych branżach tendencja do outsourcingu. Pracują za najniższą krajową. Nieraz szpitale dociągają im do tej pensji, doliczając kwotę za pracę w nocy lub weekendy, czyli faktycznie nie mogą sobie dorobić poprzez pracę zmianową, co jest głęboko niesprawiedliwe. Wykorzystuje się ich brak zorganizowania w związki zawodowe. Już od lat zawody pielęgniarki i ratownika medycznego są na podium w badaniach opinii publicznej dotyczącej zaufania społecznego. Jesteśmy przed lekarzem i za strażakiem. Jednak nadal łatwiej pacjentowi i jego rodzinie nakrzyczeć i mieć pretensje „o wszystko” do pielęgniarki i ratownika medycznego niż do lekarza czy dyrektora szpitala...
więcej osób z różnymi tytułami naukowymi. Tworzy to silną hierarchię, ale widzę, że to się zmienia. Ona się, co prawda bardzo powoli, zaciera w młodszym pokoleniu pracowników. Wśród starszego pokolenia „tytułowanie” i wyniosłość są bardzo wyraźne i pan/pani profesor to jest ktoś ważny tylko dlatego, że ma tytuł. Czasem ciekawie się to obserwuje, chociaż dla mnie jest strasznie irytujące i cieszę się, że czasy uniżoności przemijają, ale zanim dojdziemy do względnej równości w relacjach w szpitalu do poziomu np. Norwegii, to miną pokolenia. Trudno mi powiedzieć, jak jest na prowincji. Mogę tylko się domyślać, że hierarchia jest silnie zakorzeniona. Tam też jest stosunkowo mało młodej kadry, co ma wpływ na utrzymanie hierarchii pod każdym względem. Zauważyłam, że dużo zależy od szefa oddziału. Jeśli odnosi się z szacunkiem do ludzi dookoła i buduje dobrą atmosferę współpracy, to zespół często taki jest w stosunku do siebie nawzajem.
– Jakub: Klasizm jest nadal obecny. Dysproporcje zarobkowe to często przepaść. Sytuacje, w których jako grupa zawodowa ratowników medycznych otrzymaliśmy podwyżki wynikające z protestów, a później dodatki covidowe w związku z pracą przy zwalczaniu pandemii, były szeroko komentowane przez inne zawody medyczne. Często udaje się praca zespołowa między profesjami, lecz tworzenie interdyscyplinarnego zespołu to raczej domena młodych pracowników. W społeczeństwie jest różnie. Spotykałem się z wieloma słowami wsparcia, ale i z wycenianiem naszej pracy na znacznie więcej, niż jest to w rzeczywistości. Zdarzają się również nieprzyjemne komentarze oraz agresja i uprzedzenia. – Dziękuję za rozmowę. Kwiecień 2021 r.
Magdalena Okraska (ur. 1981) – działaczka społeczna, etnografka i nauczycielka. Zdeklarowana feministka, łącząca walkę o prawa kobiet z perspektywą klasową. Mieszka w Zawierciu. W roku 2018 wydała książkę „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”. Stała współpracownica „Nowego Obywatela” i osoba odpowiedzialna za funkcjonowanie techniczno-organizacyjnego aspektu wydawania pisma.
105
Niepełnosprawność w przyszłości – włączenie i upodmiotowienie
Mateusz Różański
„C
hcemy praw, nie łaski”, „Nikt nie może zostać z tyłu” i „Nic o nas bez nas”. Te trzy hasła są kluczowe, jeśli chodzi o przyszłość osób z niepełnosprawnościami w Polsce. Kluczowe jest bowiem stworzenie takiego systemu, który nie tylko pozwoli zaspokoić podstawowe potrzeby tej grupy, ale także da jej przedstawicielom możliwość realizacji praw człowieka i obywatela. „Osoby z niepełnosprawnością to największa polska mniejszość. Według szacunków to nawet 5 milionów ludzi. Są to nie tylko osoby na wózkach, niewidome, głuche czy z niepełnosprawnością intelektualną. W tej grupie mieszczą się też chorzy onkologicznie czy zmagający się z problemami zdrowia psychicznego. Samych osób ze schizofrenią jest prawie 400 tysięcy. Oznacza to, że nie da się tworzyć skutecznej polityki bez uwzględniania zróżnicowanych potrzeb różnych grup osób z niepełnosprawnościami” – mówi Ewa Pawłowska, prezeska Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji. „Z naszych doświadczeń wynika, że podstawą realizowania praw osób z niepełnosprawnościami jest Konwencja ONZ o Prawach Osób z Niepełnosprawnościami. W dużym skrócie chodzi o to, by w centrum polityki stawiać osobę z niepełnosprawnością, jej potrzeby, ale też możliwości. Nie możemy pozwolić na to, by tak liczną grupę zostawiać na marginesie, poza życiem społecznym czy zawodowym. Nie możemy pozwolić na to, by na przykład z powodu braku dostępu do rehabilitacji czy
leczenia osoby z niepełnosprawnością ruchową nie mogły pracować. Nie możemy akceptować tego, aby zaprzepaszczano szanse edukacyjne dzieci ze specjalnymi potrzebami. Tak samo nie można nazwać rozsądną takiej polityki, która nie uwzględnia potrzeb osób z niepełnosprawnością w projektowaniu przestrzeni publicznej czy transportu. Nie możemy pozwolić na to, by ogromny ludzki potencjał był marnowany. Mamy wiele dowodów na to, że wcale nie musi tak być, że możliwe jest włączanie osób z niepełnosprawnością w główny nurt życia. I to nie na zasadzie łaski, okazywania wielkości serca czy charytatywności, ale po prostu respektowania praw człowieka” – tłumaczy Pawłowska. Ona i inni eksperci zajmujący się niepełnosprawnością wskazują, że wyzwania w tej sferze dotyczą niemal każdej dziedziny życia – nie tylko systemu opieki społecznej czy ochrony zdrowia, ale także rynku pracy, edukacji i polityki. Kluczowa jest także koordynacja tych wszystkich elementów działania państwa. Dobrze to widać choćby na przykładzie rehabilitacji. Ogromnym polskim osiągnięciem była tzw. polska szkoła rehabilitacji, która polegała nie tylko na leczeniu ciała człowieka, ale również na pracy z jego psychiką i przede wszystkim na wspieraniu go w powrocie lub wejściu na rynek pracy. Był moment, kiedy tego polskiego podejścia uczyli się ludzie z całego świata, a nasze rozwiązania uznawano za wzorcowe. Jednak w czasach transformacji ustrojowej
106
Fot. Tomasz Chmielewski
w zasadzie zaprzepaszczono te osiągnięcia. Teraz po latach wskrzesza je PFRON w ramach swojego programu.
Pożegnać model charytatywno-opiekuńczy „W Polsce dużo się zmienia na lepsze w sprawie podejścia do niepełnosprawności, jednak nadal dominujący jest model charytatywno-opiekuńczy. Panuje dość powszechne przekonanie, że osoby z niepełnosprawnościami wymagają opieki, a ich możliwości samodzielnego podejmowania decyzji i prowadzenia niezależnego życia są w każdym przypadku bardzo mocno ograniczone” – tłumaczy Krzysztof Kurowski, przewodniczący Polskiego Forum Osób z Niepełnosprawnościami (PFON). „Takie podejście sprawia, że osoby z niepełnosprawnościami nadal są traktowane przedmiotowo. Pomimo podejmowania coraz większej ilości działań osadzonych
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
w nowym modelu podejścia do niepełnosprawności, ciągle nie znajduje on odzwierciedlenia w szerokiej debacie publicznej” – dodaje mój rozmówca. Jako jeden z palących problemów on, a także wielu innych przedstawicieli środowiska oraz Komisja Europejska, akcentują deinstytucjonalizację opieki i rozwijanie usług społecznych. „Środowisko osób z niepełnosprawnościami wskazywało od lat na olbrzymie wady funkcjonowania dużych instytucji całodobowej opieki. W badaniach ogólnoświatowych zwracano uwagę na przedmiotowe traktowanie mieszkańców, a nawet na rygory podobne do więziennych. Obecna sytuacja epidemiczna znacznie pogłębiła te problemy. Oczywiście wszyscy doświadczamy związanych z nią ograniczeń, ale w przypadku mieszkańców DPS-ów są one niewyobrażalne. Myślę, że nikomu z nas nie mieści się w głowie, że można przebywać od jedenastu miesięcy w jednym i tym samym pokoju. To nie jest tak, że nie mamy innego wyjścia. Od lat wskazujemy alternatywne rozwiązania, np. tworzenie mieszkań wspomaganych” – tłumaczy Kurowski. To rozwiązanie polega na zapewnieniu kilku osobom z niepełnosprawnościami mieszkania z odpowiednim wsparciem, np. w bloku czy w kamienicy. Niektóre samorządy widzą taką potrzebę i stale rozwijają system mieszkań wspomaganych, mając jednocześnie plan odchodzenia od DPS-ów. Dobrymi przykładami są tu Gdańsk i Stargard. Niestety większość samorządów, mimo że zna pojęcia „deinstytucjonalizacja” i „mieszkalnictwo wspomagane”, traktuje je jako rozwiązanie dodatkowe, a nie docelowy fundament systemu. „Co gorsza, myślą tak również niektóre organizacje działające w obszarze niepełnosprawności. Jest to całkowicie sprzeczne z regulacjami międzynarodowymi i unijnymi” – wskazuje przewodniczący PFON i przytacza skargę Europejskiej Sieci Niezależnego Życia związaną z tym, iż niezgodnie z regulacjami unijnymi fundusze europejskie zostały przeznaczone na stworzenie przez jedną z organizacji nowego domu pomocy społecznej w Łodzi. Zdaniem Kurowskiego bardzo niepokojące jest to, że pomimo skargi złożonej przez uznaną europejską organizację, zarówno władze miasta, jak i budujący nowy DPS nie widzą problemu. Kolejnym wyzwaniem jest dostęp do usług społecznych, w tym do usług asystenckich i opieki wytchnieniowej, kluczowych dla niezależnego życia osób z niepełnosprawnością. „Przede wszystkim konieczne jest systemowe wprowadzenie usługi asystencji osobistej. Przy czym powinna mieć ona charakter gwarantowany, a osoba z niepełnosprawnością musi mieć zapewnioną możliwość wyboru usługodawcy. Bardzo ważna jest również usługa opieki wytchnieniowej. Niejednokrotnie ludzie
107
wspierający osoby z niepełnosprawnościami nie mają w ogóle możliwości odpoczynku, wyjazdu czy załatwienia własnych spraw. Docelowo potrzebne byłoby też wprowadzenie pakietu innych usług, z których w ramach określonych zasad osoba z niepełnosprawnością mogłaby wybierać te najbardziej dla niej przydatne” – opowiada Krzysztof Kurowski. Tu warto przytoczyć słowa Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych Pawła Wdówika, który zapowiedział, że docelowo od 2022 r. rząd chce wpisać do ustawy usługi asystenckie i opiekę wytchnieniową jako obowiązki samorządów. „I tak, jak samorządy mają obowiązek prowadzenia szkół, tak samo będą musiały zapewnić usługi asystenckie i opiekę wytchnieniową” – obiecał minister Wdówik. Ważnym krokiem na drodze do deinstytucjonalizacji może się okazać, o ile zostanie właściwie zrealizowany, program mieszkalnictwa. Został on zapowiedziany w kwietniu 2021 r. przez Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych podczas spotkania z przedstawicielami osób z niepełnosprawnością i ich opiekunów. Program, którego ogłoszenie zapowiedziano na lato 2021, ma być kompleksową i długofalową polityką dotyczącą zapewnienia osobom z niepełnosprawnościami warunków mieszkania adekwatnych do ich potrzeb i możliwości. Również z odpowiednim wsparciem i z odpowiednim standardem dostępności, a także w zasięgu ich możliwości finansowych. Wedle zapowiedzi ma on uwzględniać zarówno mieszkania wspomagane, jak i wspieranie społeczności mieszkaniowych.
Rządowe plany Jeśli już jesteśmy przy rządowych planach, to bez wątpienia rewolucyjną zmianą będzie reforma systemu orzecznictwa, która ma nastąpić już w najbliższym czasie. Reforma według zapowiedzi rządu będzie miała na celu stworzenie jednolitego systemu orzeczniczego – w tej chwili mamy ich kilka – który ma być niezależny od ZUS i oparty na klasyfikacji ICF, czyli funkcjonalnym modelu niepełnosprawności. Ma to oznaczać odejście od obecnego modelu – rozbitego na różne instytucje, gdzie jedna orzeka o niezdolności do pracy, inna nadaje stopień niepełnosprawności, a jeszcze inne zajmują się uczniami, rolnikami i służbami mundurowymi. „Chcemy, żeby orzecznictwo postrzegało osobę jako funkcjonującą w możliwie szerokim spektrum społecznym. Dlatego będziemy w orzecznictwie stosować ten podstawowy mechanizm orzekania o niepełnosprawności, w sensie jej stopnia, jako tym głównym mierniku, ale do tego będziemy mieć cztery dodatkowe wymiary orzekania: o zdolności do pracy, zdolności do samodzielnego życia, potrzebach
edukacyjnych i wymiarze funkcjonowania społecznego, rodzinnego” – mówił Paweł Wdówik podczas posiedzenia senackiej Komisji Rodziny, Polityki Senioralnej i Społecznej 10 lutego 2021 r.
Rynek pracy Jednym z celów zmian przewidzianych przez rząd – choćby w dokumencie o nazwie „Strategia na rzecz osób z niepełnosprawnością 2020–2030”, jest zmiana sytuacji na rynku pracy, gdzie osoby z niepełnosprawnością są jedną z najbardziej wykluczonych grup. Obecnie wskaźnik zatrudnienia osób z niepełnosprawnością wynosi zaledwie 26,8%. Truizmem jest twierdzenie, że rynek pracy ulega zmianom. Huśtawka koniunktur, przenoszenie produkcji do krajów rozwijających się, nowe technologie, jak również prekaryzacja sprawiają, że młodzi ludzie wybierający rzekomo przyszłościowe kierunki studiów dowiadują się w momencie otrzymania dyplomu, że nie ma zapotrzebowania na osoby o takich kompetencjach. W tym oceanie zmian niezmienne pozostaje jedno, przynajmniej w Polsce: niski poziom zatrudnienia osób z niepełnosprawnościami. Szerzej ten temat omówiłem w artykule „Osoby z niepełnosprawnością na rynku pracy” („Nowy Obywatel” nr 80). Tu skupmy się na wyzwaniach związanych z takimi zjawiskami, jak robotyzacja, wykorzystanie sztucznej inteligencji czy upowszechnienie pracy zdalnej, głównie za sprawą pandemii. „Od razu przychodzi mi na myśl OriHime-D – robot stworzony ponad dwa lata temu przez japońską firmę ORI Research Institute. Takie maszyny już pod koniec 2018 r. pełniły rolę kelnerów w jednej z tokijskich restauracji, a w minionym roku zostały przystosowane do pracy recepcjonisty w firmie NTT. Roboty serii OriHime-D są obsługiwane zdalnie przez osoby sparaliżowane, a ich system sterowania przystosowany jest nawet do obsługi za pomocą ruchów gałki ocznej. Są to więc doskonałe narzędzia pracy dla osób na stałe przykutych do łóżka, które do niedawna nie mogły marzyć o jakiejkolwiek pracy zarobkowej” – zauważa Przemysław Żydok, prezes Fundacji Aktywizacja. Podkreśla on, że choć jesteśmy świadkami niebywałego rozwoju techniki, to wiąże się on także z ciągłymi zmianami, które w sposób dramatyczny wpływają na sytuację życiową pracowników. Zauważa on, że rynek pracy osób z niepełnosprawnościami w naszym kraju zdominowany jest przez proste zawody, takie jak ochrona, sprzątanie, zwykłe czynności biurowe. A to właśnie tego typu profesje mają w przyszłości zostać „skolonizowane przez maszyny”. Może więc być tak, że rozwój technologiczny – przynajmniej we wskazanym wymiarze – ograniczy zatrudnienie osób z niepełnosprawnościami.
108
Jako czynnik który może z kolei wpłynąć pozytywnie na sytuację zawodową osób z niepełnosprawnością, przywołuje się upowszechnienie pracy zdalnej. Przed „koronakryzysem” była ona świętym Graalem, szczególnie dla osób, którym niepełnosprawność utrudnia przemieszczanie się. O ile robotyzacja jest opowieścią elitarną, o tyle wskutek pandemii praca zdalna stała się praktyką dość powszechną. Gotowi czy nie, chętnie lub z dystansem – pracodawcy musieli na niespotykaną dotąd skalę wdrożyć taki sposób wykonywania czynności zawodowych, a pracownicy musieli się do tego dostosować. Jest to szansa dla wielu osób z niepełnosprawnościami, dla których każde wyjście z domu jest ogromnym problemem fizycznym, logistycznym czy finansowym (nawet dofinansowany przez rząd czy samorządy transport specjalistyczny jest zazwyczaj niemałym wydatkiem dla jego beneficjentów). „Pośrednicząc w wielu procesach zatrudnieniowych jako Fundacja Aktywizacja, zauważamy większą otwartość pracodawców na kandydatów, którzy ze względu na ograniczenia własne i środowiska fizycznego (a przypomnijmy, że większość Polski to nie metropolie, lecz mniejsze miasteczka i wsie, gdzie infrastrukturze dużo jeszcze brakuje do stanu jako takiej dostępności) preferują lub wręcz są zmuszeni do pracy w całości lub w znacznym wymiarze w trybie zdalnym” – mówi Żydok. „Na razie jest to proces dość spontaniczny, o niewielkiej skali. Znaczna część przedsiębiorców dopiero definiuje nowy, w większej mierze wirtualny sposób świadczenia usług, a organizacje takie jak nasza przekierowują coraz więcej zasobów na kształcenie odpowiednich kompetencji wśród osób z niepełnosprawnościami. Warto też w tym kontekście pomyśleć o projektach, w ramach których można sfinansować zakup sprzętu służącego komunikacji i pracy zdalnej. Sytuacja pandemiczna potwierdziła bowiem, że nasza grupa społeczna jest mocno wykluczona cyfrowo, ale w dużej części ze względu na niski status ekonomiczny – brak internetu w domu, brak smartfona (a wydawać by się mogło, że są to już »ogólnoludzkie dobra gwarantowane«) wykluczał część osób z aktywnego uczestnictwa w procesach aktywizacji zawodowej, w których niezbędna była komunikacja wirtualna” – dodaje. Pytaniem, które zawsze towarzyszy rozmowom o rynku pracy, jest to dotyczące tzw. grup trudnozatrudnialnych, czyli na przykład osób z niepełnosprawnością intelektualną, autyzmem lub problemami zdrowia psychicznego. Oczywiście nie istnieje jedno rozwiązanie dla wszystkich tych rodzajów niepełnosprawności, zwłaszcza że są one wewnętrznie zróżnicowane – wśród osób autystycznych są i takie o wybitnej inteligencji, jak i te
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
z niepełnosprawnością intelektualną. Jednak pewne rozwiązania mogą posłużyć ludziom o bardzo różnych możliwościach i potrzebach. „Nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że dla tych grup kluczową rzeczą jest upowszechnienie, wprowadzenie do porządku prawnego i odpowiednie zasilenie środkami budżetowymi instrumentu, jakim jest zatrudnienie wspomagane. Nie ma chyba sensu szczegółowo opisywać zalet tego instrumentu właśnie dla tzw. grup trudnozatrudnialnych. Głęboka indywidualizacja wsparcia (praca w modelu 1 na 1), szczegółowa diagnoza, dostosowane tempo procesu, dobrze przygotowany i wspierany pracodawca, przetrenowany każdy detal warsztatu pracy, stopniowe, bezpieczne usamodzielnianie z możliwością okresowego zwiększania intensywności wsparcia. Jest to model kosztowny (czas i pieniądze), ale dla osób naprawdę bardzo oddalonych od rynku pracy, z mocną dysfunkcją w sferze poznawczo-komunikacyjnej, chyba jedyny realnie dający perspektywę trwałego zatrudnienia. Jest to też model w środowisku pozarządowym bardzo dobrze znany, efektywnie stosowany od dekad, przedyskutowany na milion możliwych sposobów (pierwszy raz ustawę o trenerze pracy współtworzyłem chyba 11 lat temu, a są w tym kraju ludzie zdecydowanie bardziej doświadczeni w tej materii). Nic, tylko »wziąć i wdrożyć«” – wyjaśnia Żydok. Jako przykład grupy, która skorzystałaby na instrumentach zatrudnienia wspomaganego, podaje on osoby z problemami zdrowia psychicznego, które stanowią ok. 24% wszystkich klientów Fundacji Aktywizacja. „W tej grupie znacznie większym wyzwaniem jest utrzymanie zatrudnienia, zwłaszcza w okresie nawrotów objawów danych chorób. Takie sytuacje wymagają od pracodawcy gotowości do elastycznego przeformułowania zasad i intensywności pracy. Ważną rolę odgrywają też pośredniczące w procesie zatrudnienia organizacje pozarządowe, które już na wstępnych etapach współpracy muszą budować u danego przedsiębiorcy świadomość, że takie momenty mogą się zdarzyć, i wiedzę, jakie strategie postępowania są wtedy optymalne. Ważna jest też gotowość ekspertów do współpracy, mediowania w układzie pracownik-pracodawca, kiedy obie strony wyrażą na to zgodę” – zaznacza prezes Żydok. Te wszystkie innowacje, zmiany, pomysły i strategie muszą jednak być stale konfrontowane z polską rzeczywistością i sytuacją niemal niezmiennego od lat niskiego poziomu zatrudnienia osób z niepełnosprawnością. „Zacznijmy od tego, że w ogóle jest »Strategia na rzecz Osób z Niepełnosprawnościami 2020–2030«. Istotnym elementem tych planów są działania związane z aktywizacją zawodową. Jedną rzecz warto
109
Fot. Tomasz Chmielewski
podkreślić w kontekście rynku pracy – wskaźnik realizacji głównego celu strategii, jakim jest włączenie społeczne i zawodowe osób z niepełnosprawnościami. Wskaźnik ten zdefiniowany jest bardzo prosto. Mówimy bowiem o współczynniku aktywności zawodowej osób niepełnosprawnych, który ma wzrosnąć z 28,3% w 2018 r. do poziomu 45% w 2030 r. Nie jest to może aż tak dynamiczny wzrost, jaki zakładaliśmy w naszej propozycji (do 51% do 2030 r.), ale jednak jest to mocne, zauważalne przyspieszenie. Dodatkowe 126 tys. osób z niepełnosprawnościami aktywnych na rynku pracy, przebicie magicznej bariery pół miliona pracujących… to naprawdę byłoby coś!” – tłumaczy Prezes Fundacji Aktywizacja. „Oczywiście samo zapisanie takich czy innych liczb w takim czy innym dokumencie niczego nie zmieni. Działam i pracuję w tym temacie już 23 lata i dawno wyzbyłem się papierowej naiwności. Niemniej takie założenie potrafię docenić. Po pierwsze, pokazuje ono wyraźnie wolę działania, chęć zmiany, determinację do tego, by przebijać szklane sufity, których inni zdawali się nie zauważać lub nie wierzyli w skuteczność jakiejkolwiek ambitnej agendy. To niewątpliwie zasługa Pawła Wdówika, Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, który do leniwych i strachliwych na pewno nie należy” – dodaje. Zdaniem Żydoka „silnikiem zmiany” będą jednak organizacje pozarządowe, na których barkach od lat spoczywa aktywizacja osób z niepełnosprawnościami – jak choćby właśnie Aktywizacja,
która rocznie na rynek pracy wprowadza między 600 a 1000 osób. „Jak podnieść wskaźnik zatrudnienia, jak wprowadzić na rynek pracy te 100 tys. osób zakładanych w rządowej strategii? Niech do działania przystąpi 10 takich organizacji jak Fundacja Aktywizacja. Dajmy im dobre, bezpieczne warunki pracy, sensowne finansowanie powiązane z efektami działań – może być znacznie niższe niż to, ile na jednego zatrudnionego wydają powiatowe urzędy pracy, przedsiębiorstwa społeczne czy jakiekolwiek podmioty określone w ustawie o rehabilitacji. W 10 lat osiągamy zakładane 100 tysięcy. Oczywiście ten obrazek jest mocno przerysowany i bardzo optymistyczny, ale naprawdę dobrych jakościowo organizacji (nie tylko na poziomie ogólnopolskim, ale także regionalnym czy lokalnym) jest znacznie więcej niż 10. Jeśli do tego dorzucimy pewną grupę osób, które znajdują zatrudnienie bez pośredników, jeśli dodamy wspomniane wcześniej instrumenty dla osób »trudnozatrudnialnych« (zatrudnienie wspomagane, zakłady aktywności zawodowej, zakłady pracy chronionej, sektor ekonomii społecznej), jeśli w działania włączymy komercyjne agencje zatrudnienia, które byłyby w stanie udowodnić jakość i sens oferowanego wsparcia, to ów wyrazisty wzrost wskaźnika robi się bardziej realny” – wyjaśnia Przemysław Żydok. Zgodnie z zapowiedzią Pawła Wdówika obecną, już archaiczną ustawę o rehabilitacji zastąpi w 2022 r. nowa, roboczo nazywana „ustawą o wyrównywaniu szans”.
110
Fot. Tomasz Chmielewski
Edukacja do gruntownej zmiany Jednak zanim człowiek wejdzie na rynek pracy, musi zmierzyć się z systemem edukacji. Jest to wyzwanie trudne nawet dla osób pełnosprawnych. Co więcej, statystyki dotyczące choćby samobójstw wśród najmłodszych, pokazują, że obecny model edukacji sam przyczynia się do pogłębienia problemów, na przykład ze zdrowiem psychicznym. Jeszcze gorzej jest, jeśli chodzi o uczniów ze specjalnymi potrzebami. „Obecnie mamy sytuację dosłownie paranoidalną. Uczniowie zostali posegregowani na tych ze »specjalnymi potrzebami« i tych »bez specjalnych potrzeb«. W efekcie ci z potrzebami muszą mieć tonę dokumentów, żeby szkoła wdrożyła cokolwiek w odpowiedzi na owe potrzeby. A ci, którzy papierów nie mają, z punktu widzenia edukacji nie mają także »specjalnych potrzeb«. Najprostsze rozwiązania, które wymagają jedynie dobrej woli i które na dodatek są korzystne dla wszystkich uczniów, nie są wprowadzane” – wskazuje dr Joanna Ławicka, prezeska Fundacji Prodeste, sama będąca osobą autystyczną. „I w drugą stronę – mało kto się zastanawia, czego realnie potrzebują dziecko i rodzina. Za wyraz dobrego działania systemu uważa się przyznawanie w ramach orzecznictwa wszystkiego, co się tylko da. Nie zastanawiamy się, czy to konkretne dziecko wymaga nauczyciela wspomagającego, jakiejkolwiek rewalidacji, której jakość w wielu miejscach woła o pomstę do nieba. Dla wielu ludzi najważniejsza wydaje się być ilość, nie jakość i potrzeby” – dodaje.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
Jej zdaniem kształcenie dzieciaków ze specjalnymi potrzebami, czy to w modelu włączającym, czy poprzez tworzenie szkół integracyjnych, wymaga nie kosmetycznych zmian, ale przeorganizowania całego systemu edukacji. „Obecnie udane próby edukacji włączającej zdarzają się tam, gdzie placówki tworzą się poza systemem lub tam, gdzie dyrektorzy oraz nauczyciele tworzą wyjątkowe miejsca, opierające się negatywnym wpływom systemu. Pierwsza opcja dotyczy szczególnie grup edukacyjnych składających się z dzieci formalnie objętych tzw. edukacją domową. Takie grupy nie mają narzuconych żadnych ograniczeń systemowych i mogą wspierać dzieci w nauce w naprawdę dowolny sposób. Druga opcja jest znacznie trudniejsza, ale takie szkoły i przedszkola też istnieją. Część z nich to placówki niepubliczne, płatne, a co za tym idzie, niekoniecznie dostępne dla wszystkich. Są też nieliczne szkoły publiczne, w których udało się zbudować coś, co w znacznej mierze omija ograniczenia systemu” – tłumaczy dr Ławicka. „Nie możemy jednak składać przyszłości i zdrowia naszych dzieci w rękach losu. Jest jasne, że większość z nich nie będzie miała szczęścia trafić na obrzeża systemu i w efekcie może zapomnieć o edukacji włączającej, która naprawdę realizuje swoje założenia. Podobnie jest z edukacją integracyjną, która w ogromnej większości jest fikcją i potęgowaniem wykluczenia uczniów niepełnosprawnych w szkołach. Każdy wie, który to ten »z orzeczeniem«. I każdy wie, że
111
ta specjalna grupka dzieci to tak troszkę z przymrużeniem oka, no współczujemy, no uczymy »zdrowe« dzieci, że trzeba być miłym i litościwym. A czy ktoś zastanawia się nad tym, jakie są faktyczne potrzeby tych wszystkich uczniów? Obawiam się, że takich miejsc jest bardzo niewiele” – wskazuje moja rozmówczyni. Zdaniem Ławickiej kluczowa jest m.in. zmiana formy kształcenia nauczycieli. Na przykład poprzez zlikwidowanie możliwości kształcenia nauczycieli w ramach tzw. przygotowania pedagogicznego połączonego ze studiami kierunkowymi na rzecz studiów nauczycielskich, których podstawą jest zdobywanie miękkich umiejętności pedagogicznych, a dopiero w późniejszym czasie dydaktycznych, a na samym końcu przedmiotowych. Mówiąc o edukacji osób ze specjalnymi potrzebami nie można zapominać, jak wpływa ona na osoby bez niepełnosprawności. „Żadne kampanie medialne nie przyniosą takich efektów, jak doświadczenie zetknięcia się z niepełnosprawną koleżanką czy kolegą w tej samej klasie. Takie codzienne, naturalne spotkania redukują lęk przed kontaktem z osobą inną niż ja. Kapitał społeczny nabyty w takiej relacji zostaje na całe życie. Uważam, że paradoksalnie więcej korzyści z edukacji włączającej wynoszą uczniowie pełnosprawni, niż owe 2% uczniów z niepełnosprawnościami, z których wciąż znaczna część zupełnie niepotrzebnie jest przekierowywana ze zwykłych szkół do tzw. integracji. Otwartość społeczeństwa kształtuje się w szkole” – wskazuje prof. Agnieszka Dudzińska, socjolożka z Uniwersytetu Warszawskiego, prywatnie mama syna z zespołem Downa.
Dostępność to proces Oczywiste jest, że wszelkie zmiany na rynku pracy, edukacji czy w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia muszą wiązać się z likwidacją barier – w architekturze, transporcie, usługach itd. Część problemów ma rozwiązać zainicjowany w 2018 r. program Dostępność Plus i przyjęte w jego ramach ustawy nakładające obowiązek zapewnienia dostępności budynków użyteczności publicznej czy stron internetowych. Czy jednak to wystarczy? „Mamy szereg zmian w prawie dotyczących dostępności – z Ustawą o zapewnianiu dostępności na czele i europejskim aktem dostępności, który wejdzie w życie w 2025 r. To zmusi producentów, projektantów i deweloperów do uwzględniania osób ze specjalnymi potrzebami i przełoży się na coraz większą popularność i powszechność rozwiązań dla osób z różnymi niepełnoprawnościami. Najprawdopodobniej już wkrótce nieopłacalne stanie się budowanie budynków mieszkalnych bez wind. I to nie tylko z powodu zmian w prawie, ale też dlatego, że ze względu
na starzenie się społeczeństwa ludzie coraz większą uwagę będą przywiązywać do potrzeb seniorów” – wskazuje Kamil Kowalski, projektant dostępności ze Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji. „Samo zaostrzanie przepisów nie wystarczy. Konkretne zapisy dotyczące dostępności pomogą bez wątpienia unikać największych głupstw i błędów. Jednak kluczowe jest rozwijanie świadomości ludzi odpowiedzialnych za tworzenie przestrzeni, transportu czy produktów. Dlatego potrzebna jest edukacja dotycząca dostępności. Chodzi o to, aby architekt czy urbanista zdawał sobie sprawę, że nie tworzymy budynków i przestrzeni dla walorów estetycznych, lecz po to, by ludzie po prostu dobrze się w nich czuli i mogli w nich dobrze funkcjonować” – uzupełnia. Mój rozmówca podkreśla, że dostępność to proces. Jednak największym game changerem może okazać się rozwój technologiczny. „Ogromną zmianą dla osób z niepełnosprawnością mogą okazać się samochody autonomiczne czy rozwój technologii dronów. Coraz większy będzie też rozwój technologii służącej do komunikacji międzyludzkiej – to ułatwi dostęp do usług, produktów, ale też rynku pracy dla osób z niepełnosprawnościami. Wielkie nadzieje wiążą się też z technologiami takimi jak egzoszkielety, druk 3D czy wykorzystanie sztucznej inteligencji. Coraz więcej pojawia się np. doniesień o protezach, które łączą się z układem nerwowym czy o urządzeniach umożliwiających osobom całkowicie niewidomym doświadczać wrażeń wzrokowych. To wszystko brzmi jak science fiction, ale w kontekście niezwykłego rozwoju techniki wszystko wydaje się możliwe” – mówi.
Od protestu do protestu Jednak żadnych zmian w systemie wsparcia, na rynku pracy, edukacji czy w ochronie zdrowia nie będzie bez decyzji politycznych. Po protestach w 2014 i 2018 r. temat niepełnosprawności wszedł do mainstreamu politycznego. Postulaty związane z tą tematyką pojawiły się w przedwyborczych programach partii politycznych i dyskusjach między politykami. Pytanie, czy wpływa to na rzeczywistość, czy jest kolejnym frontem walki na słowa między rządem a opozycją. „Sytuacja osób z niepełnosprawnościami nie wpływa bezpośrednio na sytuację polityczną, w sensie ogólnego sprawowania władzy czy gry między opozycją a rządem. Jednak, jeśli tylko ta sytuacja będzie na tyle zła, a poczucie krzywdy tak dojmujące, że zostanie radykalnie nagłośnione, komfort rządzenia będzie poważnie zagrożony, a problematyka niepełnosprawności chętniej włączana do tzw. agendy politycznej” – wyjaśnia prof. Agnieszka Dudzińska. „Nawet doraźna presja społeczna może prowadzić do zmian w polityce wobec niepełnosprawności i osoby
112
z niepełnosprawnościami często doświadczają przez to swojej sprawczości. Taka presja została wygenerowana przez protestujących w Sejmie rodziców już w 2014 r., za poprzedniego rządu. To wtedy znacząco podniesiono świadczenie pielęgnacyjne i, co ważne, zagwarantowano jego waloryzację” – przypomina prof. Dudzińska, która w momencie odbywania rozmowy pracowała nad książką dotyczącą m.in. wpływu protestów opiekunów na sytuację polityczną w Polsce. „Analizowałam ostatnio wskaźniki ubóstwa i widać dwa trendy. Pierwszy, sam w sobie niepokojący: mimo ogólnego spadku poziomu ubóstwa skrajnego w Polsce, powiększa się przewaga tego wskaźnika dla gospodarstw z osobą niepełnosprawną w stosunku do ogółu. Ale dodatkowo przez lata jeszcze bardziej dotknięte skrajnym ubóstwem były gospodarstwa domowe z niepełnosprawnym dzieckiem. W 2014 r., kiedy Iwona Hartwich po raz pierwszy wprowadziła rodziców z dziećmi do Sejmu, wskaźnik skrajnego ubóstwa wynosił ogółem 7,4%. Jeśli w domu była osoba z niepełnosprawnością, rósł on do 10,8%, a jeśli tą osobą było dziecko – aż do 14,6%. Oznacza to, ze co szósta–siódma rodzina z niepełnosprawnym dzieckiem żyła poniżej minimum socjalnego! Trudno się dziwić, że doszło do radykalnego protestu w formie okupacji sejmowego korytarza. Od czasu podwyższenia świadczenia pielęgnacyjnego było coraz lepiej, aż w 2019 r. wskaźnik skrajnego ubóstwa dla gospodarstw z niepełnosprawnym dzieckiem spadł do 5,5%, a więc poniżej wskaźnika dla gospodarstw, w których w ogóle jest osoba z niepełnosprawnością (6,5%, przy nadal znacznie niższym wskaźniku ogólnym 4,2%)” – wylicza socjolożka. Jej zdaniem to pokazuje siłę przebicia tematu, który jest nośny społecznie i uznawany za słuszny, zatem stawia polityków w bardzo niekomfortowej sytuacji, w której muszą ustąpić. „Powtórkę mieliśmy w 2018 r., kiedy opór rządzących był znacznie brutalniejszy, jednak »zdobycze« dla osób z niepełnosprawnościami znaczące, choć częściowo opóźnione: podniesienie renty socjalnej, ułatwienia w dostępie do świadczeń zdrowotnych i w końcu gotówka w postaci świadczenia uzupełniającego dla osób najmniej samodzielnych” – wskazuje prof. Dudzińska. „Z innej beczki – czarne protesty z 2016 r. stanowiły bodziec dla rządu, by zareagować przedstawieniem pakietu »Za życiem«, który od tamtej pory bardzo się rozwinął w kierunku postulowanym przez osoby z niepełnosprawnościami. Pojawiła się opieka wytchnieniowa, nowy typ środowiskowych domów samopomocy, rusza program asystentury. To efekt konsultacji prowadzonych już po uruchomieniu tego programu” – dodaje badaczka.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
Jako bardzo ciekawe zjawisko wskazuje ona coroczne Kongresy Osób z Niepełnosprawnościami, zainicjowane przez środowiska pozarządowe związane z Rzecznikiem Praw Obywatelskich. „Dzięki dobremu nagłośnieniu tych wydarzeń i wielkiej otwartości organizatorów na osoby z niepełnosprawnościami, również te niezrzeszone, kongresy stały się kapitalnym forum artykulacji bardzo różnych problemów. Zawsze zapraszano też polityków i urzędników. Dla wielu osób była to pierwsza możliwość realnego spotkania z wirtualnymi przyjaciółmi z Facebooka. Wiele osób po raz pierwszy zapoznało się z ideami Konwencji ONZ o prawach osób z niepełnosprawnościami. Te głębokie przemiany świadomościowe znalazły odzwierciedlenie w języku, jakim artykułowano potem postulaty – choćby w czasie kolejnego sejmowego protestu czy w inicjatywie »Chcemy całego życia«” – opowiada.
Wielka zmiana społeczna Według Agnieszki Dudzińskiej w ostatnich latach wzrosło poczucie podmiotowości i godności osób z niepełnosprawnością i ich opiekunów. „Symbolicznym tego wyrazem jest mandat poselski dla Iwony Hartwich czy wcześniej mandat radnego dla jej syna. Jednak spektrum poglądów politycznych jest bardzo szerokie, dotyczy to nie tylko partii, ale też populacji osób z niepełnosprawnościami. Czyli żadna partia nie da rady przejąć tych tematów, choć wszystkie będą, a raczej już są, rozliczane z ich uwzględniania. W czasie kampanii wyborczych widać włączanie tej problematyki do agendy niektórych sztabów – bardzo aktywnie zajmuje się nią środowisko polityczne Szymona Hołowni” – tłumaczy socjolożka. „Z drugiej strony, moje własne doświadczenie z samorządem warszawskim z ostatnich lat jest ambiwalentne. Ma powstać postulowany oddolnie dom pomocy na Targówku, coś drgnęło w sprawie ośrodków dziennych dla osób z najcięższymi niepełnosprawnościami. Jednak nie możemy się doprosić o szkołę specjalną na 150-tysięcznym Ursynowie, do której mogłyby chodzić najciężej niepełnosprawne dzieci. Nie, bo nie. Samorządowcy wypychają nas do innych dzielnic, każąc wozić niepełnosprawne dzieciaki jak worek kartofli. Ale w sumie sam fakt, że ludzie są aktywni, artykułują swoje potrzeby, jest ważny. Mam nadzieję, że będzie tego więcej, a nie mniej, przynajmniej do czasu bardziej proaktywnej polityki władz” – wspomina Dudzińska. Wskazuje ona też na ogromną rolę mediów w zmianie sytuacji osób z niepełnosprawnością i ich opiekunów. „Media w ogóle są przyjacielem pokrzywdzonych, podobnie jak opozycja. Ich wpływ na decydentów jest nie do przecenienia. Dotyczy to też mediów społecznościowych, które z jednej strony
113
Fot. Tomasz Chmielewski
stanowią forum artykulacji problemów, głównie poprzez grupy, z drugiej zaś dzięki influencerom »robią zasięgi« konkretnym problemom. Politycy bacznie śledzą i jedne, i drugie kręgi w mediach społecznościowych. I choć za nic się do tego nie przyznają, to podejmują decyzje również pod wpływem tego, co wybrzmiewa na Facebooku czy Twitterze. Tym bardziej, że również wyczuleni na problemy społeczne dziennikarze czerpią wiedzę z mediów społecznościowych, a więc z pierwszej ręki, od ludzi” – wskazuje socjolożka. „Rozwój mediów społecznościowych dał ludziom ogromnie ważne poczucie wspólnoty doświadczeń. Osoby z niepełnosprawnościami są rozproszone przestrzennie, stanowią mniejszość w swoich środowiskach lokalnych. Tym bardziej dotyczy to osób z podobną niepełnosprawnością. Internet połączył ludzi niewidzialną siecią. Zobaczyli siebie nawzajem. Dostarczają sobie informacji, porad, wsparcia, organizują też konkretną pomoc. Media społecznościowe ogromnie ułatwiły również lobbing społeczny. Wysłanie dobrze przygotowanej petycji, która ma szanse na debatę w komisji sejmowej czy senackiej, stało się o wiele prostsze do zorganizowania” – dodaje. Wszystkie opisane procesy muszą, aby być skutecznymi, wiązać się z coraz większą aktywnością
samych osób z niepełnosprawnościami. Należy przestać je traktować jako przedmiot i zacząć jako podmiot zmian zachodzących w społeczeństwie i strukturach państwa. „Kluczowa jest przede wszystkim zmiana myślenia o osobach z niepełnosprawnościami. Trzeba zacząć postrzegać je jako pełnoprawnych obywateli, którzy mogą brać udział w życiu publicznym, pełnić różne role społeczne, decydować o sobie i działać na rzecz własnego środowiska. Bardzo istotna jest zasada »Nic o nas bez nas« i wzrost aktywności osób z niepełnosprawnościami w życiu publicznym” – zaznacza Krzysztof Kurowski, przewodniczący Polskiego Forum Osób z Niepełnosprawnościami.
Mateusz Różański (ur. 1988) – dziennikarz magazynu „Integracja” i portalu Niepelnosprawni.pl, zajmujący się tematyką niepełnosprawności w różnych aspektach: ekonomicznym, społecznym i zdrowotnym. W roku 2019 otrzymał tytuł Ambasadora Konwencji ONZ o Prawach Osób z Niepełnosprawnościami. Czytelnik „Obywatela”/„Nowego Obywatela” od 2002 roku. Stały współpracownik „Nowego Obywatela”.
124
Niemiecki model opieki nareszcie w sądzie
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
Fot. Tomasz Chmielewski
125
Madlen Nikolova
N
iemcy importują od lat tysiące słabo opłacanych pracowników z Europy Wschodniej, ponieważ najbogatszy kraj Unii Europejskiej stara się tanio rozwiązać swój kryzys opieki nad osobami starszymi. Od niedawna bułgarska opiekunka i jej związek zawodowy walczą z tym modelem w sądzie, mając nadzieję na ukaranie notorycznie stosowanych przez sektor praktyk wyzysku. Historia pani Aleksjewej (nazwisko zmienione ze względu na ochronę prywatności) jest typowa dla wielu pracowników migrujących z Europy Wschodniej. Dorastała w Bułgarii, w biurokratycznym socjalizmie, gdzie rozpoczęła karierę zawodową w Balkantourist, państwowej agencji turystycznej znanej w całym bloku wschodnim z organizowania wczasów nad Morzem Czarnym. Po sprywatyzowaniu firmy w latach 90. kontynuowała pracę w branży hotelarskiej, ale z upływem lat odkryła, że wiele hoteli woli młodszych pracowników. Była zmuszona podejmować się nisko płatnych prac dorywczych, aby związać koniec z końcem. Jej sytuacja stała się jeszcze trudniejsza, gdy mąż doznał serii udarów. Była zmuszona opiekować się nim w pełnym wymiarze godzin, pracując tylko wtedy, gdy pozwalało na to jego zdrowie. Bułgarski system opieki zdrowotnej ma drugi najwyższy w Unii udział w płatnościach z własnej kieszeni, więc wkrótce para była zadłużona po uszy z powodu rachunków szpitalnych i konieczności kupowania leków. W końcu mąż zmarł, a ona została, jak to określa, „sama, z mnóstwem wydatków i kredytów”. Zdając sobie sprawę, że nigdy nie będzie w stanie spłacić długów z pieniędzy, które zarabiała w Bułgarii, zaczęła przeglądać ogłoszenia z nadzieją, że umiejętności językowe, które nabyła podczas pracy w turystyce, pomogą jej znaleźć lepiej płatne zatrudnienie za granicą. Wkrótce złożyła podanie do agencji rekrutacyjnej zatrudniającej pracowników z Europy Wschodniej do opieki nad osobami starszymi w Niemczech i opuściła dom w 2013 r. Jednak zamiast rozwiązać jej problemy finansowe, na co miała nadzieję, praca za granicą po prostu dorzuciła do nich nową warstwę. Jako opiekunka domowa pracowała w okresie niespełna dwóch lat dla czterech różnych rodzin, zaprzyjaźniła się z innymi opiekunami, a nawet z ludźmi, którymi się opiekowała, ale nadal czuła się całkowicie samotna. „Śpimy tam, gdzie śpią starzy, jemy tam, gdzie oni jedzą. Przygotowujemy jedzenie, sprzątamy i sprzątamy, pierzemy, prasujemy, zmieniamy pieluchy, podajemy leki, zabieramy ich na spacery i komunikujemy się z nimi. Nie ma przed tym
ucieczki”. Pomimo że jej umowa mówiła o trzydziestu godzinach pracy tygodniowo, ludzie, którymi się opiekowała, wymagali całodobowej uwagi, a ona ledwo mogła wziąć wolne, by poznać nowe otoczenie. Pracodawca unikał zapewnienia jej niemieckiego ubezpieczenia zdrowotnego, co jest powszechnym doświadczeniem wśród migrantów. W końcu miała dość błagania o dzień wolny od pracy i płatny urlop, do którego uprawniała ją umowa. Przejrzała sztuczki księgowe firmy, którą ją zatrudniała i wiedziała, że potraktowano ją nieuczciwie. W odruchu rzadkim u pracowników tej branży zdecydowała się wstąpić do związku zawodowego i skontaktowała z Faire Mobilität, centrum doradczym finansowanym przez Niemiecką Konfederację Związków Zawodowych (DGB), które ma na celu informowanie pracowników z Europy Wschodniej o ich prawach na terenie Niemiec. Dziś pani Aleksjewa znajduje się w centrum sporu sądowego przeciwko swojemu bułgarskiemu pracodawcy w Niemczech, domagając się zwrotu wynagrodzenia za wszystkie nadgodziny, które przepracowała i wolne weekendy, których jej odmówiono. Jeśli wygra, może to przełożyć się na lepsze warunki zatrudnienia dla wszystkich pracowników opieki domowej. Jej sprawa „poddaje próbie cały ten model biznesowy”, powiedziała sędzia podczas batalii prawnej, którą wygrała w berlińskim Sądzie Pracy w sierpniu 2019 r. Rzecznik sądu stwierdził, że sprawa ma „fundamentalne znaczenie” – to jedna na milion szansa dla niemieckich związków zawodowych na ujawnienie i skonfrontowanie się z szeroko rozpowszechnionymi praktykami wyzysku w sektorze opieki. Daje to pewną nadzieję pracownikom przybywającym z Europy Wschodniej do Niemiec i byłoby nie do pomyślenia bez odwagi pani Aleksjewej. Jest ona przedstawicielką około 400 tysięcy migrantów z Europy Wschodniej, w większości kobiet, opiekujących się seniorami w Niemczech. Kraj ten jest jednym z niewielu na świecie mających osobny filar opieki długoterminowej wbudowany w swój publiczny system zabezpieczenia społecznego. A jednak przez dziesięciolecia kraj zmagał się z problemami tego sektora, między innymi ze względu na szybko rosnący odsetek osób starszych w populacji oraz niedobory siły roboczej w branży, spowodowane niskimi zarobkami i stresem związanym z pracą opiekuńczą. W 2018 roku około trzech milionów starszych Niemców korzystało z opieki w domu, a kolejne 700 tysięcy mieszkało w domach opieki. Oczekuje się, że
126
Fot. Tomasz Chmielewski
współpłacenie pacjentów za taką opiekę będzie wyższe niż wsparcie państwa oferowane przez system. Oczywiście bogatsi ludzie mogą po prostu samodzielnie płacić za opiekę domową. Jednak bez odpowiedniego finansowania i inspekcji pracy, które uregulują takie zatrudnienie, wybór konsumenta będzie sprowadzał się do niższych cen, a to odbywa się zwykle kosztem pracowników. Sektor już teraz boryka się z niedoborem siły roboczej wynoszącym 36 tysięcy pracowników, a liczba osób wymagających opieki długoterminowej ma się podwoić do 2060 r. Zamiast uatrakcyjniać pracę poprzez podnoszenie płac lub poprawę warunków zatrudnienia, niemiecką strategią jest wykorzystanie ogromnej różnicy w kosztach pracy w stosunku do wschodnich sąsiadów. Wraz ze wzrostem populacji osób starszych, kraj postawił na „eksport” tysięcy starszych obywateli potrzebujących opieki do tańszych placówek w Europie Wschodniej, jednocześnie importując tańszą siłę roboczą z Europy Wschodniej do opieki nad pozostałymi. W tym samym czasie, gdy pracownicy kierują się na Zachód, sama Bułgaria pilnie potrzebuje opiekunów u siebie. Częściowo z powodu rządowych oszczędności na usługach socjalnych, a częściowo
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
wskutek tego, co lewicowy kolektyw LevFem określa jako „instytucjonalizację braku opieki”, która wyraża się w poniżająco niskich płacach bułgarskich pracownic sektora opieki. W ubiegłym roku nieco ponad 28 tys. osób potrzebujących długoterminowej opieki domowej wystąpiło o to, by stanowisko ich osobistego asystenta było finansowane przez państwo. Jednak państwowe finansowanie w 2021 r. objęło tylko 23 tysiące takich stanowisk, pozostawiając co najmniej pięć tysięcy pacjentów poza zakresem programu. Co więcej, pomimo podwyżki na początku tego roku, wynagrodzenie pracowników opieki wynosi 450 euro miesięcznie za ośmiogodzinny dzień pracy. Nierówności między centrum i peryferiami UE pod względem dostępnych usług zdrowotnych i opiekuńczych z jednej strony a płacami z drugiej, pozwalają agencjom rekrutacyjnym na bezwzględne wykorzystywanie tych pracownic. Utrzymuje to funkcjonowanie sektora w głównych krajach starej Unii, jednocześnie odzierając peryferie z opieki wysokiej jakości. Przypadek pani Aleksjewej jest pod tym względem wzorcowy: gdyby miała dostęp do właściwej opieki nad chorym mężem, prawdopodobnie nigdy nie opuściłaby Bułgarii.
127
Uzależnienie Niemiec od opieki domowej uzewnętrznia koszty reprodukcji siły roboczej złożone na barkach poszczególnych pracowników. Wielu opiekujących się dziećmi, chorymi lub starszymi określa to mianem „pracy niewolniczej”. Ten rodzaj pracy często zaszczepia u pracownic poczucie służalczości, które nieuchronnie wiąże się z poczuciem winy i uniemożliwia im organizowanie się – branża „żeruje na dobrej naturze pielęgniarek i opiekunek. Czują się winne, że nie pracują więcej; jest to zaprojektowane właśnie w ten sposób”, jak powiedziała jedna z pracownic sektora opieki. Całodobowe świadczenie opieki sprawiło, że pani Aleksjewa czuła się jak „osadzony w więzieniu o minimalnym rygorze”. Oznaczało to podporządkowanie się niemieckiej firmie, wschodnioeuropejskiej agencji pośrednictwa pracy oraz osobom starszym, którymi się opiekowała i ich rodzinom, a także wykonywanie szeregu zadań, które nie były zawarte w jej umowie. Opiekowała się m.in. starszą kobietą w domu starców. Jako pracownicy delegowanej w Niemczech, jej umowa została zawarta z bułgarską firmą zgodnie z bułgarskim, a nie niemieckim prawem. Rodzina starszej kobiety zakontraktowała niemiecką agencję, która z kolei zleciła podwykonawstwo bułgarskiej firmie. Jej początkowa pensja brutto wynosiła 1600 euro miesięcznie za czterdziestogodzinny tydzień pracy. Później bułgarska firma przeniosła swój kontrakt na spółkę zależną, nie informując o tym, aby uniknąć przeniesienia odpowiedzialności za jej zatrudnianie na firmę niemiecką. Kolejna umowa, podpisana w 2015 r. bez wiedzy pani Aleksjewej, stanowiła, że pracuje ona trzydzieści godzin tygodniowo za miesięczną pensję brutto w wysokości 1562 euro – zaledwie 950 euro po opodatkowaniu. Pracodawca opłacał w jej imieniu składki na bułgarski system zdrowia publicznego i fundusz ubezpieczeń społecznych. Jednak niemieckie rodziny, dla których pracowała, płaciły więcej – około 2000 euro miesięcznie – co oznacza, że agencje zatrudniające zarabiały na takiej umowie do 25 procent; może trochę mniej, jeśli chciały pokryć niemieckie ubezpieczenie zdrowotne pracownicy. Jej pracodawca zapłacił za bułgarskie ubezpieczenie zdrowotne, ale w Niemczech, gdzie spędzała większość roku, było ono mało przydatne. Pewnego razu, gdy odpoczywała kobieta, którą się opiekowała, pracownica wymknęła się na badania lekarskie i usłyszała, że ma zapalenie płuc. Wkrótce otrzymała rachunek za kilka badań lekarskich, na pokrycie którego nie było jej stać. Rozwścieczona zadzwoniła do pracodawcy z żądaniem pokrycia kosztów. W końcu to zrobili, ale dopiero po zapytaniu: „Dlaczego mielibyśmy opłacać ubezpieczenie w Niemczech, jeśli ogólnie jest pani zdrowa?”.
Fot. Tomasz Chmielewski
Oczekiwano też, że pani Aleksjewa będzie brała dni wolne na „raty” – na przykład poranek w czwartek i popołudnie w niedzielę. „W tych kilka godzin nie mogłam nawet dostać się na Alexanderplatz i wypić w spokoju kawy” – mówi ona. Pracownicy migrujący, aby móc bronić swoich praw, muszą wiedzieć, jakie są to prawa i jakie organizacje mogą im pomóc w walce. Ale nawet jeśli te luki w wiedzy zostaną w jakiś sposób wypełnione, nadal napotykają oni inne przeszkody. Czy znają innych pracowników zatrudnionych w tej samej firmie? Czy trafią na czarną listę, jeśli ich nazwiska staną się publicznie znane? Czy będą mogli otrzymać list polecający od poprzednich pracodawców? Pozwanie pracodawcy do sądu również jest trudne. W przypadku opieki domowej niełatwo zebrać dowody naruszania praw pracowniczych. Jest to również czasochłonne, a pracownicy o niskich zarobkach nie mogą sobie pozwolić na marnowanie czasu na prawną batalię, którą potencjalnie mogą przegrać. Gdy pani Aleksjewa nalegała na odszkodowanie za poprzednie nieopłacone wakacje, agencja zatrudnienia w końcu ją zwolniła. Świadoma, że pracodawca systematycznie łamie jej prawa, poprosiła o radę znajomą Bułgarkę, która mieszkała w Berlinie. „Przyjaciółka
128
Fot. Tomasz Chmielewski
powiedziała, że jedynymi, którzy mogą mi pomóc, są związki zawodowe”. To doprowadziło ją do Faire Mobilität. Wysłuchano jej i powiedziano, że opowieść jest pełna świadectw naruszania prawa pracy. Zgodnie z przepisami europejskimi pracodawca zarejestrowany w państwie członkowskim Unii Europejskiej może być pozwany przez pracownika albo w tym państwie, albo w państwie, w którym wykonywana jest praca. Ponieważ pani Aleksjewa pracowała w Niemczech przez trzy lata, zdecydowała się pozwać pracodawcę do niemieckiego sądu, gdzie prawdopodobnie miała większe szanse na sukces i mogła wywrzeć większy wpływ. Z pomocą Ver.di i Faire Mobilität przez dwa lata zatrudnienia wszczęła dwie identyczne sprawy sądowe, domagając się od pracodawcy uczciwego wynagrodzenia za swój dwudziestoczterogodzinny dzień pracy. Z prawnego punktu widzenia pani Aleksjewa ma do tego prawo, ponieważ Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, iż czas bezczynności, podczas którego pracownik musi być obecny w miejscu pracy, powinien być wynagradzany w wysokości płacy minimalnej. Wstępny pozew został oddalony w 2016 r., ale pani Aleksjewa nadal walczyła. W sierpniu 2019 r. Berliński Sąd Pracy orzekł, że pracodawca jest jej winien prawie 40 000 euro. Skazany odwołał się od decyzji, która została ponownie utrzymana w mocy w sądzie
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
okręgowym i oczekuje na orzeczenie w Federalnym Sądzie Pracy jeszcze w tym roku. Justyna Oblacewicz, doradczyni w Faire Mobilität, powiedziała „Jacobinowi”, że orzeczenie na korzyść Aleksjewej może „położyć kres temu wyzyskowi” i zmusić pracodawców do „sprawiedliwego wynagradzania pracy i okazywania jej należnego szacunku”. Pani Aleksjewa nie jest zbyt optymistycznie nastawiona do perspektywy zmian społecznych w swojej ojczyźnie. Ale będąc naocznym świadkiem problemów w niemieckim sektorze tych usług, wie, że poprawy wymagają opieka nad osobami starszymi, oraz traktowanie opiekunów. „Niemieckie przepisy muszą się zmienić i zacząć stanowić, że pracownicy migrujący mają takie same prawa i przywileje, jak obywatele niemieccy. Wykonujemy tę samą pracę! Wszyscy potrzebujemy dni wolnych i płatnego urlopu”. Winą za nieuczciwe pensje i traktowanie obarcza agencje rekrutacyjne oraz niechęć państwa do regulowania zatrudnienia: „Jeśli Niemcy potrzebują pracowników opieki, państwo powinno ogłaszać wakaty w szpitalach i domach opieki i wszyscy powinni mieć niemieckie umowy. Pośrednicy są zbędni – jedyne, co robią, to zabierają połowę twojej pensji. To również niesprawiedliwe wobec rodzin”. Faire Mobilität zgadza się, że pośrednicy nie są potrzebni. Nacisk, jaki wywierają na wszystkich
129
pracowników, migrujących lub nie, prowadzi do erozji standardów pracy. Prywatna opiekunka domowa dla osób starszych jest kosztowna i często nie zapewnia całodobowej profesjonalnej opieki, której potrzebują podopieczni. Jednym ze sposobów zapewnienia godnej egzystencji osobom potrzebującym opieki długoterminowej byłyby niekomercyjne domy opieki finansowane z podatków lub składek na ubezpieczenie społeczne (zamiast prywatnych polis na opiekę długoterminową) lub domy opieki, które są częścią szerszej społeczności, tym samym zajmujące się również kwestiami mieszkaniowymi. Muszą polegać na dobrze opłacanych, wykwalifikowanych pracownikach, którzy są uzwiązkowieni, a nie na przymusowych nadgodzinach lub cięciu kosztów pracy. Wyeliminowałoby to potrzebę zatrudniania pośredniczących agencji i drastycznie zmniejszyłoby wyzysk polegający na całodobowej opiece zapewnianej przez jednego pracownika. Teraz, po sześćdziesiątce, pani Aleksjewa myśli o powrocie do pracy. Obecnie opiekuje się wnukiem w Bułgarii, ale praca jej córki u dostawcy części samochodowych w Niemczech jest zagrożona przez ograniczenia związane z Covid-19. „Miałam nadzieję, że agencja zatrudniająca wkrótce wypłaci moje odszkodowanie, ponieważ ledwo wiążę koniec z końcem – polegamy wyłącznie na mojej emeryturze. Ale wygląda na to, że zajmie to trochę czasu”. Kiedy na początku pandemii stało się jasne, że osoby starsze są znacznie bardziej podatne na skutki Covid-19, a tysiące umierają w domach starców, pracownicy opieki okazali się niezbędni – ale byli również wyjątkowo narażeni na tę chorobę. Byłoby krótkowzroczne – nie wspominając o tym, że bardzo okrutne – gdyby rządy nie podjęły odpowiednich decyzji w celu zapewnienia bezpieczeństwa zarówno pacjentom, jak i pracownikom sektora opieki. Najbardziej ucierpieli nielegalni migranci pracujący w prywatnych domach w Niemczech (około 90 procent wszystkich pracowników opieki) oraz ci, którzy pracują w niepełnym wymiarze godzin. Jednak w niektórych częściach kontynentu zaczęli oni walczyć. Wyrzuceni na światło dzienne przez pandemię, pracownicy opieki w Europie Południowej i Europie Wschodniej zorganizowali i zdobyli środki na wynagrodzenia w ramach kampanii wspieranej przez Centrum Organizacyjne UNI Europe. Niezwykle ważne było również to, że Ver.di udało się wynegocjować z Niemieckim Federalnym Związkiem Pracodawców Sektora Opieki (BVAP) premie dla opiekunów zatrudnionych na pełny etat. Jednak nie wynagradzają one obecnie bezrobotnych lub zatrudnionych nieregularnie pracowników opieki. Poprawa warunków pracy będzie wymagała
Fot. Tomasz Chmielewski
ogólnounijnych reform w celu zapewnienia pozytywnej konwergencji społecznej państw członkowskich, co z kolei nastąpi tylko w przypadku większej organizacji w Europie Środkowej i Europie Wschodniej oraz zakończenia praktyki reklamowania niskich płac jako przewagi konkurencyjnej na Zachodzie. Jeśli Federalny Sąd Pracy orzeknie na korzyść pani Aleksjewej, będzie to wielkie zwycięstwo pracowników migrujących w całych Niemczech. Ale jak wie ona z doświadczenia, to od samych pracowników będzie zależeć, czy ich prawa zostaną rzeczywiście wyegzekwowane: „Wszyscy pracownicy muszą pamiętać, że mają obowiązki, ale mają też prawa. Domagaj się dni wolnych, domagaj się opłacenia dni urlopu i wszystkiego, do czego masz prawo. Musimy walczyć o przetrwanie”.
Madlen Nikolova jest doktorantką na Wydziale Polityki i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu w Sheffield oraz członkinią Kolektywu Interwencji Społecznych w Sofii.
Tłum. Magdalena Okraska Tekst pierwotnie ukazał się na stronie internetowej magazynu „Jacobin” w lutym 2021 r.
156
60 zł
1 2 3 4
Zapłacisz aż 12 zł taniej za kolejne cztery numery – prenumerata roczna to koszt 60 zł, zaś cena 4 numerów pisma wynosi 72 zł. Wesprzesz finansowo nasze inicjatywy (pośrednicy pobierają nawet do 50% ceny pisma!). Masz szansę otrzymania ciekawych upominków. Prenumerata to wygoda – „Nowy Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej.
5 6 7
W formatach epub i mobi.
30 zł
Bez zabezpieczeń DRM. Najtaniej.
Więcej o prenumeracie można przeczytać tutaj: nowyobywatel.pl/prenumerata Możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie nowyobywatel.pl/sklep Wpłat należy dokonywać na rachunek: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90–111 Łódź Numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Prenumeratę można rozpocząć od dowolnego numeru.
NOWY
BYWATEL · NR 36 (87) JESIEŃ 2021
TYLKO
60 zł ROCZNIE
TYLKO
30 zł ROCZNIE
Czytaj całkiem
za darmo Wybór publicystyki radykalnej
Gilberta Keitha Chestertona Zachęcamy do pobrania i lektury elektronicznej publikacji z wyborem tekstów Gilberta Keitha Chestertona, przygotowanej przez „Nowego Obywatela”. Zbiór zatytułowany „W imię wolności” ukazuje mniej znane oblicze ideowe tego myśliciela, pisarza i publicystyce. I dość odległe od tego, z czym jest on kojarzony, szczególnie w Polsce – czyli od prawicowości. Książka to wybór 17 tekstów przygotowanych i przetłumaczonych przez zasłużonego promotora dorobku Chestertona, Macieja Sobiecha. Mamy tu publicystykę społeczną, wrażenia z podróży, a także szkice formalnie literackie, a w praktyce ukazujące poglądy autora oraz jego ideologiczne sympatie i antypatie. Książka ma 256 stron. Została przygotowana w oparciu o całkowicie społeczną pracę tłumacza, redaktora i grafika. Ukazała się wyłącznie w wersji elektronicznej. Do pobrania całkiem za darmo w trzech formatach (epub, mobi, pdf).
Zapraszamy do lektury: www.nowyobywatel.pl/chesterton