IX WROTA
SPIS TREŚCI Krótka historia o miłości, życiu i wierze
4
Bronisława Wysłouchowa
11
Syryjski kapral
13
Oni nie wierzyli
15
Redaktor naczelny: Kacper Przybylski (2D) Z-ca redaktora naczelnego: Aleksandra Miernik (2D) Teksty: Zuzanna Kapituła (2C), Monika Górniaczyk (3GA), Malwina Nowak (2A) Skład i oprawa graficzna: Kacper Przybylski (2D) Okładka: Aleksandra Miernik (2D) Opieka merytoryczna i korekta: p. Romuald Kuźmitowicz Źródła grafik: polskieradio.pl, cieszanow.net
2
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017
Drodzy Czytelnicy! Witamy w specjalnym numerze IX Wrót, wydanym z okazji Święta Szkoły, a więc poświęconym naszym Patronom, Bohaterom Monte Cassino. Zapraszamy do lektury najciekawszych tekstów przygotowanych przez uczniów na tegoroczną edycję konkursu „Patron naszej szkoły”. Prezentujemy prozę, list, tekst publicystyczny oraz poezję. Życzymy miłej lektury! Kacper Przybylski & Ola Miernik
GAZETA WYDAWANA DZIĘKI:
3
IX WROTA
KRÓTKA HISTORIA O MIŁOŚCI, ŻYCIU I WIERZE ZUZANNA KAPITUŁA 2C Dzisiaj Ania dowiedziała się, że umrę. Usilnie starała się zachowywać normalnie, ale mnie nie mogła oszukać. Od dłuższego czasu czuję, że zapadł już wyrok. Zdążyłem się z tym pogodzić. Miałem swoje przysłowiowe pięć minut. W każdym razie po rozmowie z lekarzem Aneczka weszła do mojej małej szpitalnej klitki i usiadła przy moim łóżku. Złapała mnie za dłoń, ale zrobiła to tak, jakby już nigdy nie miała uściskać swojego poczciwego, starego jak świat dziadka. Zrobiło mi się straszliwie przykro i miałem ochotę zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze, ale tego nie zrobiłem. Uśmiechnąłem się, żeby nie zapamiętała mnie jako zgorzkniałego starca. Nie mogłem powiedzieć, że będzie dobrze. Dla młodych dobrym jest życie. Życie jest czymś, co niewątpliwie stracę na przestrzeni najbliższych dni. Aneczka odwzajemniła uśmiech i wtedy poczułem, jak zalewa mnie fala ciepła. Za każdym razem, kiedy się uśmiecha, widzę jej zmarłą babcię, a moją żonę. Marysia też śmiała się tak niewinnie i beztrosko, to był najprawdziwszy widok tego świata. Starzała się, ale ten uśmiech pozostawał niezmienny, zawsze tak samo młodzieńczy i szczery, jakby we wszystkim, co ją otaczało, widziała dobro. Ania bardzo mi ją przypomina. Ma te same złote włosy, które przypominają okalającą jej twarz aureolę i niebieskie, iskrzące się oczy, które kryją w sobie zrozumienie i troskę. Jest bystra i rozważna, nigdy nie rzuca słów na wiatr, uczy się na błędach i stara się nie patrzeć za daleko w przyszłość. Marysia nie myślała o przyszłości. Interesowała się jedynie tym, co dzieje się tu i teraz. Kochaliśmy się tu i teraz, i tak już pozostało do końca jej dni. Tak pozostanie do końca moich dni. Poznaliśmy się w styczniu 1939 roku. Wpadła na mnie, przebiegając przez ulicę, a ja pomogłem jej pozbierać z ziemi prace, które wypuściła z rąk. To były jakieś rysunki, od razu wywnioskowałem, że musi być artystką. Kiedy spojrzałem w jej oczy i zobaczyłem zmieszanie na tej pięknej, rumianej twarzy, wiedziałem, że to nie może być nasze ostatnie spotkanie. Marysia zaczęła przepraszać mnie za swoją nieuwagę, a ja wpatrywałem się w nią jak zahipnotyzowany, aż umilkła. Wtedy też wypowiedziałem na głos zdanie, które, choć
4
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017 wówczas wydawało się być płytkie i wręcz zabawne, teraz wspominam jako jedno z najważniejszych w moim życiu. Pamiętam, że z miejsca zaczarowany jej aparycją i łagodnością powiedziałem: "Nie wiem, czy pani wie, ale kiedyś się pani oświadczę". Marysia się zaśmiała, a potem wyznała, że bardzo się śpieszy i ruszyła w dalszą drogę w swoich czarnych trzewikach, czerwonym palcie, z tańczącymi na wietrze, złotych lokami. Obiecałem sobie wtedy, że jeśli to, co jej przedtem powiedziałem, rzeczywiście się spełni, to nigdy nie dam jej powodów do tego, aby znów ode mnie odeszła, tak jak tamtego styczniowego popołudnia. Oczywiście zadbałem o to, aby poznać ją bliżej, więc coraz częściej chadzałem nieopodal miejsca, w którym się poznaliśmy. Nieoficjalnie zresztą, bo nie zdradziła mi wtedy nawet swojego imienia. O tym, że jest Marysią, dowiedziałem się kilka dni później, kiedy dostrzegłem wśród tłumu czerwony płaszczyk i przekonałem ją do tego, aby wybrała się ze mną na spacer. Spytała żartobliwie, czy zdążyłem już zakupić pierścionek zaręczynowy. To chyba właśnie tego dnia oszalałem na jej punkcie. Miała na sobie czarną sukienkę w białe groszki. Nigdy przedtem nie widziałem tak pięknej dziewczyny, a przecież codziennie mijało się ich tak wiele. Nasza miłość kwitła, a sytuacja w kraju robiła się coraz bardziej napięta, ale nie przeszkodziło nam to w złożeniu przysięgi wierności przez ołtarzem. Ja i Marysia staliśmy się oficjalnie małżeństwem, mieliśmy być już razem na zawsze, na dobre i na złe. Oboje byliśmy młodzi, ale całkowicie pewni swoich uczuć i to wystarczyło, aby je przypieczętować. Nasz miesiąc miodowy nie trwał długo, bo wkrótce potem nastał ciężki czas dla Polaków. Przyszedł wrzesień i cały świat krzyknął jednogłośnie, że rozpoczęła się II wojna światowa. Mieszkaliśmy razem: ja, Marysia i jej rodzice. Któregoś dnia do drzwi domu moich teściów zapukał jeden z członków NKWD i aresztował ojca mojej żony pod zarzutem działań w polskim podziemiu. To wszystko odbyło się zupełnie bezceremonialnie. Moja teściowa nawet nie zapłakała, jakby wiedziała, że to nastąpi prędzej czy później. Teść nie próbował się bronić, nie krzyczał, nie protestował. Pokiwał głową, zabrał swój płaszcz z wieszaka, włożył go na siebie i posłusznie wyszedł z mieszkania. Miał już nigdy do niego nie wrócić. Wszyscy o tym wiedzieliśmy i musieliśmy jak najszybciej pogodzić się z faktem, że bezpowrotnie straciliśmy członka naszej rodziny. To, że nie zabrano mnie wtedy razem z nim, było cudem, za który później dziękowaliśmy w modlitwach. Wkrótce potem nasza trójka została wywieziona na Sybir. W sochwozie
5
IX WROTA pracowałem głównie w polu, ale nie było z tego pieniędzy, a z żywnością też nie było najlepiej. Głodowaliśmy, Marysia malała w oczach, czasami bałem się, że kiedy wstanę, ona będzie już martwa, że już nigdy nie będzie mi dane poczuć ciepła jej dotyku ani oglądać, jak podczas snu jej klatka piersiowa delikatnie unosi się do góry. Jej matka zachorowała na malarię i niestety jej organizm nie wytrzymał walki z chorobą. Zostaliśmy z Marysią sami, ale codziennie obiecywałem jej, że będzie dobrze, że przetrwamy to wszystko i los wynagrodzi nam nasze cierpienia. Obiecywałem jej, że będziemy żyć i sam wierzyłem w to z całych sił, bo byłem pewien, że Bóg nie połączył nas ze sobą po to, abyśmy tak szybko opuścili ten świat, co nie dałoby nam możliwości uczynienia go lepszym. Ściskałem moją żonę za rękę i powtarzałem, że to wszystko jest tylko złym snem, z którego niedługo cała ludzkość się wybudzi. Powtarzałem, że ją kocham, że będę kochał nasze dzieci, nasze wnuki i prawnuki, a że Marysia nigdy nie wybiegała w przyszłość, odpowiadała, że kocha tylko mnie i zdaje się na mnie, cokolwiek bym nie postanowił. To był ciężki okres, ale jakoś sobie radziliśmy. Potem ogłoszono amnestię, przyszedł delegat, który spisywał do wojska. Trafiłem do Armii Władysława Andersa i miała rozpocząć się długa rozłąka z moją ukochaną. Znowu złożyłem jej obietnicę. Tym razem obiecałem, że wrócę. Ona obiecała, że będzie na mnie czekać. Wyjechaliśmy z wojskiem do Iranu. Podróż była nieco uciążliwa i długa, przesiadki, pociągi, statki, mnóstwo ludzi, a tak niewiele miejsca. Na tankowcu poznałem Aleksandra, który szybko stał się moim przyjacielem. Połączyło nas wspólne pożeranie zapasów żywieniowych, które znaleźliśmy w jakichś workach pod pokładem. Był to pierwszy raz od wielu miesięcy, kiedy miałem w ustach normalne ludzkie jedzenie i ciężko było się powstrzymać od pokusy. Aleksander, tak samo jak ja, pochodził z Warszawy i przeżył nieprzyjemne zetknięcie w NKWD. To chyba od niego nauczyłem się, o co w tym wszystkim chodzi. W tych wojnach, ciągłej walce i wytrwałości. Wybierając się na pole bitwy, nie za bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, jakie pobudki mną kierują. Żyłem w jakimś równoległym świecie i myślałem, że sytuacja panująca na świecie to jakiś okrutny stan przejściowy, który niedługo minie i zacznie się normalne życie. Dopiero tam, wśród żołnierzy, obok Aleksandra, uzmysłowiłem sobie, że żeby to minęło, muszę na to zapracować. Zawalczyć o miejsce, w którym się wychowałem, o ludzi, których kocham, zawalczyć o polskie powietrze, polski język, polską kulturę, że nawet o polską zupę muszę zawalczyć, żeby pozostała polska, a nie radziecka. Dopiero tam poczułem ducha walki, prawdziwą miłość i szacunek do Ojczyzny, która mnie urodziła. Zapragnąłem dać jej wszystko, co tylko mogłem. Chciałem zapewnić bezpieczeństwo Marysi i naszym przyszłym dzieciom, chciałem dać mojej rodzinie po-
6
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017 wód do dumy. Chciałem wrócić do mojej kobiety i powiedzieć jej, że się udało. Z tego też powodu dzielnie znosiłem wszystko, co miało miejsce następnie. Wytrzymywałem pobyt w łaźniach, wytrzymywałem posypywanie żrącym proszkiem włosów na moim ciele (mającym na celu wytępienie ewentualnej wszawicy), wytrzymywałem ciężkie podróże i brak miejsca do spania. Na szlaku wojennym zdarzały się weselsze dni. Na przykład ten, w którym kupiliśmy niedźwiedzia, którego ochrzciliśmy imieniem Wojtek. Potem ten puchaty miś stał się najsławniejszym żołnierzem w naszym wojsku, a śmiechu z nim było co niemiara. Nigdy nie zapomnę, jak urwis wyrwał mi suchara z dłoni i kazał się z nim gonić po lesie. Najwięcej otuchy dodawał mi Aleksander. Temu człowiekowi uśmiech nigdy nie schodził z twarzy, zupełnie tak, jakby Zbawiciel zaprogramował go na wieczne przeżywanie szczęścia. Nieważne, jakby się nie waliło i paliło, Aleksander potrafił wyciągnąć każdego z największego smutku. Zawsze zastanawiało mnie to, jak on to robił. Jak mimo tej całej farsy, która działa się wokół nas, on pozostawał taki pełen nadziei, dobrego humoru i energii, pełen pasji i dobroci, pełen chęci. Starałem się czerpać od niego to nastawienie, uczyć się funkcjonować tak jak on, wierzyć tak jak on. W tamtych czasach tacy ludzie jak Aleksander byli ponad wszystkimi, byli w stanie wygrać pomimo porażek, ponieważ nie tracili idei i zapału. To właśnie dzięki nim ta walka miała jakiś sens. Aleksander zawsze powtarzał mi, że aby coś osiągnąć, trzeba w to bardzo mocno wierzyć. Kiedy zapytałem, czy istnieje jakaś osoba, dzięki której ta wiara staje się dla niego silniejsza i jednocześnie łatwiejsza, on odpowiedział: " Tak. Tą osobą jestem ja sam". Nigdy nie podziwiałem nikogo tak bardzo, jak mojego przyjaciela, Aleksandra. Żadnego generała, kapitana, marszałka. To właśnie on wpoił we mnie najważniejsze wartości, którymi kierowałem się wtedy, i kieruję się nimi do dnia dzisiejszego. Aleksander poszerzył słynne hasło "Bóg, honor, ojczyzna" o trzy ważne słowa. Miłość. Wiara. Nadzieja. Kiedy przybyliśmy do Włoch i dołączyliśmy do swoich oddziałów, musieliśmy jeszcze czekać na samoloty. Pech chciał, że któregoś razu, kiedy te nadleciały, nie zostały przez nas rozpoznane jako swoje. To sprawiło, że rozpętała się krótka walka między siłami lądowymi a powietrznymi, w wyniku której niektórzy zostali ranni, a inni zupełnie zakończyli swoją przygodę z wojskiem. Nie ubolewaliśmy długo. Niestety, takie rzeczy się zdarzają. To oczekiwanie na najgorsze trwało jeszcze ze dwa miesiące. Zatrzymaliśmy się potem w jakimś włoskim miasteczku, którego nazwy teraz nie mogę sobie przypomnieć, aż którejś nocy padło hasło i wszystkich po kolei zaczęto wsadzać do samochodów, wsiadłem i ja. Noc. Poczułem zapach tej wojny, później poczułem ją
7
IX WROTA na własnej skórze. Monte Cassino, 1944. Pamiętam, jakby to działo się wczoraj. 11 maja, godzina 23:00. Alianci zaczęli atak od ostrzału artyleryjskiego, chyba nigdy nie słyszałem większego huku niż wtedy. Przez chwilę zakręciło mi się w głowie.
Widziałem klasztor Monte Cassino, a z drugiej strony Monte Cairo. Mnóstwo ludzi różnych narodowości. Anglicy. Amerykanie. Francuzi. Kanadyjczycy. Włosi. Nowozelandczycy. Niemcy. My, Polacy, ruszyliśmy na wzgórze krótko po północy. W walkach wzięły udział wszystkie jednostki 2 Korpusu: 3 Dywizja Strzelców Karpackich gen. bryg. Bronisława Ducha, 5 Kresowa Dywizja Piechoty gen. bryg. Nikodema Sulika, 2 Samodzielna Brygada Pancerna gen. bryg. Bronisława Rakowskiego, wspierane przez Armijną Grupę Artylerii płk Ludwika Ząbkowskiego. Sam się gubiłem w tym wszystkim. Wiedziałem po prostu, że jestem Polakiem, walczę tutaj po stronie wojsk alianckich, walczę o miasto Cassino, ale nie tylko o to chodziło. Walczę o wygraną Polski. Chaos na polu bitwy był niemiłosierny, Niemcy stawiali twardy opór, ale musieliśmy przełamać linię Gustawa. Pamiętam wszechobecny huk i krzyki, lecące zewsząd granaty i pociski. Ludzie padali na ziemię, ranni albo zabici, a kolejne ciała opadały zaraz w te same miejsca. Wszędzie była krew, krew ludzi różnych narodowości, wymieszana ze sobą w jedną, czerwoną, klejącą się maź. Niemiec padał przy Polaku, Polak przy Niemcu, Brytyjczyk przy Francuzie. Śmierć nie zna różnic, chłonęła ich wszystkich, nie miała dla nikogo litości. Przyszła niczym mściwa matka, chcąca ukarać swoje dzieci za niewyba-
8
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017 czalne przewinenia. Patrzyłem na to wszystko, a przerażenie targało moimi wnętrznościami, ale starałem się zachować zimną krew. Cały czas powtarzałem sobie w duchu, że nic tam nie dzieje się bez powodu, że to się w końcu musi zakończyć, świat musi zapłacić pewną cenę, aby na Ziemię wrócił porządek, a wraz z nim sprawiedliwość. Wierzyłem w to. Za każdym razem, kiedy dym palił mnie w oczy, a ciało bolało od ciągłego wysiłku, poklepywałem dłonią lewą pierś, wiedząc, że w wewnętrznej kieszeni munduru znajduje się fotografia Marysi, a pod nią, w sercu, miłość, jaką darzę ją i tę, która ją wychowała. Polskę. Naszą piękną, malowniczą Ojczyznę. I gdy na wzgórzu Monte Cassino dostrzegłem czerwonego maka, przed oczyma miałem czerwony płaszczyk dziewczyny, którą poznałem w styczniu 1939. Wspomnienie jej uśmiechu dawało mi siłę do dalszej walki. Najgorszym, kluczowym momentem tych kilku dni zaciętej wojny, który ugodził mnie prosto w duszę, była śmierć Aleksandra. Nigdy nie wymażę z pamięci chwili, w której ujrzałem, jak mój najlepszy przyjaciel pada na ziemię. Zdążyłem pochwycić go w ramiona, żeby zaraz spojrzeć w twarz śmierci. Krew Aleksadnra przelewała mi się przez palce. Nie mogłem powstrzymać się od płaczu, oczy samoistnie zaszły łzami. Aleksander na ten widok uśmiechnął się. Był to uśmiech osoby, która myślami była już daleko od rzeczywistości, pływając gdzieś po odległych o setki lat krainach. Uśmiech osoby, która wykonała już swoją misję na tym świecie i wreszcie powróciła tam, gdzie nie ma już żadnych zmartwień. Zanim życie zupełnie opuściło jego ciało, zdążył wymamrotać coś, co zrozumiałem jako: "Wiara, Tomasz". Wierzyłem. Z największym szacunkiem ułożyłem zwłoki mojego przyjaciela na poboczu, otrzepałem dłonie z ziemi i powróciłem do walki. Dla Aleksandra i za niego. Dla siebie i za siebie. W końcu, po wielu godzinach starań, w nocy z 17 na 18 maja dowództwo 1 Dywizji Spadochronowej na wyraźny rozkaz dowódcy naczelnego wojsk niemieckich we Włoszech, feldmarszałka Alberta Kesselringa, rozpoczęło wycofywanie oddziałów ze wzgórza klasztornego. Rankiem 18 maja zdobyliśmy ostatecznie wzgórze 593. Wygraliśmy. Po godzinie dziesiątej na murach opactwa znalazł się biało – czerwony sztandar. Na naszych twarzach – uśmiech pełen ulgi i dumy. W naszych sercach – nadzieja na lepsze jutro. Atmosfera była podniosła, w powietrzu wisiała jakaś dziwna mieszanka euforii i smutku, zapach krwi poległych w wojnie Polaków, naszych rodaków, którzy oddali swoje życie, abyśmy my mogli szczycić się zwycięstwem. Przeżegnałem się wolno i dokładnie, dziękując Bogu, że nad nami czuwał. Modliłem się również o to, aby zabrał moich towarzyszy w bezpieczne miejsce i był dla nich miłosierny. Przez ostatnich kilka nocy do nieba dostały się całe tabuny bohaterów Ojczyzny. Skoro ja zostałem na Ziemi, oznaczało to, że byłem tam jeszcze
9
IX WROTA potrzebny. Później już nic nie było takie, jak przedtem. Kiedy udało mi się wrócić do Polski, a wojna się skończyła, dla wszystkich zaczęła się jakaś nowa, inna rzeczywistość. To przypominało budowanie świata od zera, od zupełnych podstaw, ale coś w środku podpowiadało mi, że ten świat będzie lepszy, bo w końcu zacznie być nasz. Mijały lata, a ja patrzyłem na to, jak wszystko się zmienia, jedne rzeczy się rozrastają, a inne znikają. Zdążyłem przeżyć kilkadziesiąt rocznic z moją piękną żoną, zostać ojcem cudownej córki, poznać wielu wartościowych ludzi, dzięki którym przypominałem sobie, co oznacza prawdziwa przyjaźń. Zwiedziłem dziesiątki miejsc, ale ostatecznie i tak zawsze powracałem na łono mojej Ojczyzny. Byłem kilka razy na skraju wytrzymałości i miałem ochotę ją porzucić i się poddać, ale wtedy zawsze przypominałem sobie, ilu moich rodaków oddało życie, aby zatrzymać ją również dla mnie. Pracowałem na różnych stanowiskach, ale i tak największą satysfakcję sprawiało mi spędzanie czasu z moją kochającą się rodziną. Obserwowałem rządy różnych włodarzy, prezydentów, zmiany polityczne, ubóstwo, nędzę i bogactwo Polski. Patrzyłem, jak rozwija się technologia i gospodarka. Wytrzymywałem, kiedy nie miałem co wsadzić do garnka i cieszyłem się, kiedy w moim domu panował dobrobyt. Przeżywałem silne rozterki, poszukiwałem sensu, bałem się jutra i bywałem straszliwie szczęśliwy, gdy wszystko szło tak, jak powinno. Patrzyłem, jak moja córka rośnie i podąża za swoimi marzeniami, jak moja żona starzeje się i robi się coraz słabsza. Byłem przy niej, kiedy zdiagnozowano nowotwór, byłem przy niej, kiedy umierała i kiedy się uśmiechała. Płakałem ze szczęścia, kiedy pierwszy raz wziąłem na ręce swoją wnuczkę. Popadałem w nostalgię, kiedy dowiadywałem się, że grono moich towarzyszy z wypraw wojennych z roku na rok kurczy się coraz bardziej. Przeżyłem to życie. W dzisiejszym świecie postrzeganie tego, co dzieje się wokół nas, jest inne niż wtedy, kiedy ja byłem młody. Ludzie mają inne ideały albo zupełnie je tracą. Chcą zmiany, ale nie działają, żeby cokolwiek zmienić. Moje pokolenie dało młodym szansę na lepsze jutro. Czy z niej skorzystają? Czy już skorzystali? To już poza moim umysłem. Ja wypełniłem swoją misję. Miłość. Wiara. Nadzieja.
10
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017
BRONISŁAWA WYSŁOUCHOWA MONIKA GÓRNIACZYK 3GA
Rocznica zwycięstwa pod Monte Cassino należy do tych dni, kiedy po prostu musimy oddać cześć bohaterom, wspomnieć poległych i spróbować wyobrazić sobie realia, w jakich oni musieli walczyć i żyć. Zwykle mamy wtedy w myślach oficerów o lwich sercach i młodych chłopaków, którzy rzucili swe życie na szaniec zbyt wcześnie. Tymczasem, choć „wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, kobiety w wojnach brały udział od starożytności, acz nie zawsze było to dobrze widziane. Pod Monte Cassino też były. Dlatego dzisiaj napiszę o pewnej kobiecie, która zasługuje na wielkie współczucie i jeszcze większy podziw. Bronisława Szabatowska urodziła się 16. czerwca 1896 r. w Cieszanowie. Niedługo po uzyskaniu pełnoletniości została sanitariuszką na froncie I wojny światowej. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę została drugą żoną Bolesława Wysłoucha – ludowca ze Lwowa i założyciela PSL „Piast”. W latach międzywojennych on był senatorem II Rzeczpospolitej, a ona działaczką społeczną. Opiekowała się więźniami i sierotami. W 1937 r. została wdową. Kiedy wybuchła II wojna światowa, została zaprzysiężona najpierw do Służby Zwycięstwu Polski, której struktury przejął wkrótce Związek Walki Zbrojnej. W jego obrębie Bronisława była kurierką z okupowanego
11
IX WROTA przez Sowietów Lwowa do Warszawy. W maju 1940 r. dostała rozkaz zameldowania się do dyspozycji Komendanta AK. W ten sposób przeszła do Armii Krajowej. 2. Sierpnia 1940 r. została przyłączona do ekipy gen. Leopolda Okulickiego ps. „Mrówka”. Gen. Okulicki miał objąć dowództwo na obszarze okupacji sowieckiej. Bronisława była jego łączniczką. 21. stycznia 1941r. została aresztowana przez NKWD we Lwowie. Ujawnił ją agent NKWD, Bolesław Zymon. Była więziona na Łubiance i Butyrkach, a w końcu w Lefortowie. Przechodziła ciężkie śledztwo. Nikogo jednak nie wydała. 7. lipca 1941 została skazana została na karę śmierci przez Sowiecki Trybunał Wojenny. Uniknęła wykonania wyroku, gdyż doczekała amnestii. W samą porę został podpisany układ Sikorski - Majski po agresji niemieckiej na ZSRR. 5. września 1941 została zwolniona z więzienia. Zwolnienie zawdzięczała też w dużej mierze Okulickiemu, który w jej sprawie interweniował u samego gen. Andersa. Tak Bronisława Wysłouchowa dotarła do Władysława Andersa. Po zwolnieniu automatycznie zaczęła działać w Polskich Siłach Zbrojnych w ZSRR. Miała stopień pułkownika. W 1941 roku z inicjatywy Andersa przy Polskich Siłach Zbrojnych powstała Pomocnicza Służba Kobiet, czyli tzw. „Pestki”. Należało do nich wiele ochotniczek, które tak jak Bronisława zostały ocalone przez amnestię lub po prostu kobiet zesłanych na Sybir. Zakres obowiązków „Pestek” był szeroki. Przede wszystkim stanowiły pomoc medyczną i sanitarną. Niektóre były sekretarkami. Oprócz tego „Pestki” pracowały w kuchni polowej oraz zajmowały się opieką i nauczaniem sierot, które zostały wyciągnięte z Syberii i pozostały pod opieką PSZ. W 1943 r. Polskie Siły Zbrojne przeszły za zgodą władz radziecki do Iraku. „Pestki” szły razem z żołnierzami i w 1944r. wszystkie zostały przetransportowane do Włoch. Tam działały przy 2. Korpusie Polskim. Wtedy Bronisławę Wysłouchową mianowano ich inspektorem. W 1944r. Bronisława Wysłouchowa została odznaczona Krzyżem Virtuti Militari V klasy za „nieugiętą postawę wobec NKWD podczas śledztwa oraz pełne odwagi podjęcie zadań na obszarze lwowskim w warunkach osobistego zagrożenia życia”. Po wojnie do Ojczyny już nie wróciła. Zmarła w Londynie, w 1947 r. Miała 53 lata. Wobec Polski i innych ludzi zachowała postawę najgodniejszą, jaka była możliwa. W ciągu sześciu wojennych lat była kurierką, łączniczką, pułkownikiem, inspektorką. W czasie pokoju zajmowała się tymi, nad którymi nikt nie chciał się pochylić. Jej bohaterstwo jest niezaprzeczalne.
12
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017
SYRYJSKI KAPRAL MALWINA NOWAK 2A
Edynburg, 15 lutego 1959 r. Choć obraz dzieciństwa jest u mnie dość rozmyty, ten jeden wyjątkowy dzień szczególnie utkwił mi w pamięci. Czułem się bezpiecznie u boku mojej mamy, która wydawałoby się, że oddałaby wszystko, by mnie chronić. Było sucho, ciepło i cicho, dopóki nie przyszli źli. Usłyszałem straszne grzmoty, jeden za drugim, dlatego uciekłem, szybko się schowałem i zamknąłem oczy. Gdy wszelkie głosy ucichły, wyszedłem z ukrycia i wciąż przerażony, bacznie obserwowałem okolicę. Szukałem mamy, wołałem ją, chodziłem po górach i wszędzie, gdzie się dało, lecz bezskutecznie. Nie wiedziałem, gdzie nagle zniknęła i co z nią zrobili. Pewnego dnia, pozbawiony nadziei, zauważyłem dwóch spacerujących chłopaków. Jako że byłem jeszcze mały i bezbronny, wiedzieli, że nie mogę pałętać się tak zupełnie sam, więc postanowili mnie przygarnąć. Poznali mnie z innymi przyjaznymi osobami, które postanowiły mnie adoptować. Byłem uradowany, że w końcu nie muszę być sam, i że ktoś może się mną zaopiekować. Pamiętam, że dużo podróżowaliśmy, a gdy zapadał zmrok, zatrzymywaliśmy się w namiotach. Bacznie obserwowałem każdy zakątek, w którym się znajdowaliśmy. Także jedzenie bardzo mi smakowało, polubiłem owoce i miód, a nawet piwo, którego spróbowałem po raz pierwszy. Poznawałem coraz to nowe osoby, a raz nawet mojego imiennika. Wszyscy bardzo dobrze się rozumieliśmy, może dlatego, że mieliśmy dużo wspólnego - każdy z nas był bezdomną sierotą. Od pewnego czasu, nie bawiono się ze mną tak często, jak dotychczas. Zorientowałem się, że nie jesteśmy w moim kraju. Było bardzo gorąco, musieliśmy poradzić sobie w tym trudnym okresie. Wpatrzony w monotonny horyzont pustyni wspominałem matkę, którą bardzo kochałem. Lecz byłem wdzięczny losowi za tak wspaniałe i opiekuńcze osoby, które mnie otaczają. Dorastałem przy nich i powoli zaczynałem rozumieć, gdzie jestem, po co tu jestem i jaki jest charakter całej sytuacji. Wszyscy robili się coraz bardziej zajęci, a to z powodu, jak się okazało, bitwy, w której żołnierze i przy okazji ja bierzemy udział. Zauważyłem, jak zapracowani są moi towarzysze, więc i ja postanowiłem włożyć swój wkład i przyczynić się do naszego sukcesu. Towarzyszyłem innym w trakcie warty - pilnowałem całego obozu w nocy, aż do pełnego zmęczenia. Generał Anders nadał mi nawet
13
IX WROTA stopień kaprala, z czego byłem bardzo dumny. Miałem swój numer służbowy, książeczkę wojskową, a nawet żołd na papierosy. W końcu nadszedł czas działania. Mieliśmy zaokrętować się na statek płynący do Włoch. Był jakiś problem ze mną, może dlatego, że byłem jeszcze młody i niedoświadczony, ale ostatecznie udało mi się dostać na pokład i razem z innymi żołnierzami przepłynąć do Italii. Wtedy oficjalnie wstąpiłem do wojska. Po nieudanych atakach oddziałów amerykańskich, brytyjskich, indyjskich, francuskich i nowozelandzkich nadeszła także nasza kolej. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy znaleźliśmy się za górą zwróconą w stronę miasteczka Cassino. Usłyszałem dźwięk samolotów, po czym od razu ogromny huk bombardowania miasta i klasztoru. Żołnierze mieli atakować Niemców, w ich najsłabszym punkcie, lecz ponosili tam ogromne straty, z przyczyny długich, zorganizowanych przygotowań przeciwnika. Wszyscy mieli jednak ogromny zapał i chęć walki. W końcu dane im było walczyć w imieniu swojej Ojczyzny. Ich patriotyzm ujawniał się coraz silniej. Naszym zadaniem było dostarczanie amunicji, żywności i benzyny. Starałem się pomóc, jak mogłem, na przykład przy załadowywaniu skrzyń przepełnionych bardzo ciężkimi rzeczami. Wszyscy byli ze mnie dumni, w takim stopniu, że aż stałem się symbolem 22 Kompanii. Bitwa była dla mnie strasznym przeżyciem. Moi przyjaciele ginęli w przerażającej rzezi w walce o sukces za wszelką cenę. Dostałem jednak bardzo wartościową lekcję od życia. Lekcję, której nie dostaje się ot tak, lecz właśnie podczas wojny. “Poczucie koleżeństwa. Nawet jeśli nie znasz kogoś, ale wiesz, że brał udział w bitwie, staje się dla ciebie bratem, częścią rodziny.” Po tym wyjątkowym dniu, kiedy flaga wisiała na ruinach klasztoru, było więcej czasu do namysłu i odpoczynku. Podczas jazdy ciężarówką z towarzyszami zobaczyłem morze. Był to dla mnie tak niesamowity widok, że zdecydowałem się wyskoczyć z samochodu i pobiec tam, by się wykąpać. Spotkałem wtedy dużo włoskich dziewczyn, które podobały mi się, ale, nie wiem czemu, bez wzajemności. W końcu mogliśmy się znów bawić. Pamiętam też, jak siłowaliśmy się z chłopakami i że byłem całkiem niezły, pewnie przez to dźwiganie skrzynek. To były dobre czasy. Teraz, pisząc ten list z klatki edynburskiego zoo, czekam na odzyskanie wolności. Jestem cierpliwy i wy też bądźcie. Wasz Wojtek
14
NUMER SPECJALNY - ŚWIĘTO SZKOŁY 2017
ONI NIE WIERZYLI MONIKA GÓRNIACZYK 3GA
Oni nie wierzyli Że nagle z niebios wyzwolenie im zesłano Tyle czasu w ziemi wrogiej już spędzili Tyle cierpienia i głodu przeżyli Oni Sybir opuścili Ledwo żyli, ale z każdą chwilą bardziej ożywali Gdy się od krainy śmierci oddalali Cudem się stamtąd wydostali Oni pół świata przeszli Przeszli, choć tak wycieńczeni byli Iran, Irak, Syrię z Ziemią Świętą przebyli W Jerozolimie Bogu dziękowali, że przeżyli Oni wojsko utworzyli Z Egiptu jako korpus na Rzym wyruszyli We Włoszech do aliantów się przyłączyli I o Monte Cassino bić się zgodzili
15
IX WROTA
Oni chcieli walczyć Nieważne gdzie byli, o Polskę walczyli Za ojczyznę okupowaną się mścili Oni po to, by ją wyzwolić przeżyli Oni szli za Andersem Przez generała z tajgi wyciągnięci zostali Dlatego z nim na wzgórze się wspinali Sił nie szczędzili, paznokcie zdzierali Oni poświęceniem zwyciężali Monte Cassino było celem honoru dla nich Za ten klasztor rzekę krwi i potu wylali Oni chcieli żyć, ale życie oddawali Oni nie wierzyli Że zginą, gdy czerwone maki oglądali Oni tak wytrwale się wspinali Oni się nieśmiertelni wydawali Oni nie wiedzieli Że będą bohaterami
16