5
Siedzę w pokoju, przywalony uciekającym czasem. Siedzę i nic nie robię. Mam dużo książek, których nie czytam. Mam także wiele płyt, z których, tylko po nieliczne sięgam. Od wielu dni przebywam tu raczej bezczynnie. Chyba, że spoglądanie na zegar nazwiemy czynnością. Robię to odruchowo i często. Codziennie też przesuwam małe, czerwone okienko na przezroczystym pasku nałożonym na kalendarz. W jakim celu? Nie wiem. Uwiera mnie przeczucie, że im bliżej końca, tym bardziej nic nie zrobię, bo stale paraliżuje mnie myśl, że i tak nie zdążę. *** Bywają jednak dni, kiedy coś próbuję. Mocuję się wtedy trochę. Biorę na chwilę w garść. Coś postanawiam. Puszczam ulubioną muzykę. Zwykle jednak, prędzej, czy później ten dziwny stan mija. Jasno wtedy uświadamiam sobie, że zmarnowane życie jest najlepsze, a historia, którą tu zamierzam opowiedzieć, będzie najlepszym tego dowodem. *** Siedzę i czekam na kumpli. Mamy do obgadania jedną ważną sprawę. I wiem, że nie gadaliśmy o niej od dziewiętnastu lat. Dwa dziesięciolecia dzielą nas od chwili, kiedy to wszystko, któregoś dnia runęło. Pogrążyło nasze młode głowy w nieoczekiwanym chaosie. W beznadziei i szarości. W stanie permanentnego rozbicia, dokonanego przez pewną zaborczą poetkę, pochodzącą z egzotycznych dla nas ziem, położonych pomiędzy Banatem, a Wyżyną Siedmiogrodzką. Ale nie uprzedzajmy faktów. Siedzę przy stole zawalonym starymi papierami, spłowiałymi ulotkami ksero i czarnobiałymi fotografiami. Ulotki są mało czytelne, bo zwietrzały toner, zabrał ze sobą w niebyt, nie tylko pojedyncze litery, czy sylaby, ale nawet całe słowa i fragmenty zdań. Zdjęcia są równie stare, co kserokopie. Te fotografie wywoływaliśmy samodzielnie, na powiększalniku mojego ojca. Uszczelniałem drzwi od łazienki ciemnymi kocami i zapalałem czerwoną lampkę. A w pokoju obok grała muzyka z płyt winylowych. Innych nie było. Mieliśmy co prawda tony taśm magnetofonowych, ale płyta, to zawsze płyta. Przy szczególnej okazji, należało użyć winyla. A wywoływanie zdjęć, do takich właśnie, szczególnych okazji należało. Problem z płytami polegał na tym, że trzeba było co jakieś dwadzieścia minut zmienić stronę. Czyli – zabezpieczyć światłoczuły papier, zdjąć z drzwi te wszystkie koce, przejść 6
do sąsiedniego pokoju, unieść i odsunąć ramię gramofonu, przełożyć płytę na drugą stronę, ustawić igłę, wrócić do łazienki i założyć koce. Ale warto było. Naprawdę. Muzyka w takich chwilach jest niezbędna. Pamiętam sierpniową noc. Na godzinę lub dwie przed świtem. Wyszedłem do przedpokoju z pokaźnym plikiem jeszcze nie wyprostowanych zdjęć. Z głośników trzeszczała stara bułgarska płyta z chórami cerkiewnymi. Księżyc jasno świecił nad ulicą Pustola na warszawskiej Woli. Stanęliśmy z Adaśkiem przy oknie, zapatrzeni w miasto, ciesząc się z tych zdjęć. Tak naprawdę, to robiliśmy je przede wszystkim dla dziewczyn. Wiadomo, kolega artysta, to nie byle kto. Przynajmniej, taką mieliśmy wtedy nadzieję. Nie potrafiliśmy załapać się w innych kategoriach. Nie byliśmy sportowcami, ani złodziejami. Żaden z nas nie miał metra osiemdziesięciu kilku centymetrów wzrostu. Żaden z nas nie jeździł własnym autem. Trudno było nawet pochwalić się jakimś bardziej skromnym szpanem. Zamiast nowych butów zawsze wolałem nową płytę. Zamiast spodni z „Pewexu”, kupowałem taśmę magnetofonową za 80 centów. A przecież serducho i hormony robiły swoje. Pragnęliśmy tych siedemnastoletnich kobiet w takim samym stopniu, w jakim pożądaliśmy muzyki. Stąd brała się nadzieja, że dziewczyny da się poderwać na „sztukę”. Da się w ten sposób oswoić kawałek bezbarwnej przestrzeni dla naszych potrzeb. A przy okazji, być może da się także utrwalić na kliszach trochę tego czasu jałowego, który próbowaliśmy ukształtować na własnych zasadach. Zrobić z niego strefę prawdziwej talentu. Tak właśnie lubiliśmy o tym gadać. Kawał dobrego i nikomu niepotrzebnego talentu. Organizowaliśmy więc happeningi, które zwykle zamieniały się w imprezy. Robiliśmy też popijawy, które niejednokrotnie 7
przeistaczały się w happeningi. I nigdy nie było wiadomo, co lepsze. Teraz, w dwudziestym pierwszym wieku czekam na kumpli. Mamy rozmawiać na temat możliwości zagrania koncertu. Mamy podjąć decyzję o reanimacji trupa. Zakurzonego ścierwa, o nazwie: Joanna Makabresku, które za życia kochaliśmy najmocniej, jak tylko się da. Miłością bezwzględną i ślepą. Dlatego próby były święte, a kumple nietykalni. Mieliśmy po dwadzieścia lat. Teraz mamy po czterdzieści kilka, więc nawet nie mam pewności, czy to wciąż ci sami kumple. Imiona i nazwiska się zgadzają. Niby gęby podobne, ale warstwa doświadczenia co najmniej dwa razy grubsza. Rano patrzyłem w lustro. Teraz oglądam te zdjęcia porozrzucane przede mną i widzę, że to jednak trochę inna twarz. A reszta? Co z rozumem i sercem? Co ze świętościami? Dzwoni telefon. – Słucham. – Marek Karcerowicz? – Tak. – Kiedy mógłbym się z panem spotkać? – A kto mówi? – Cisza. – Kto mówi? – powtarzam. Znowu cisza. – Halo!... Nie słychać pana... – Ja pana słyszę doskonale. *** Teraz, na godzinę przed spotkaniem zastanawiam się nad płytami, które chciałbym chłopakom puścić. To bardzo ważne. Przynajmniej dla mnie. Lubię dzielić się muzyką. Przy konkretnych dźwiękach łatwiej się rozmawia. Muzyka narzuca rytm słowom. Ułatwia porozumienie, daje poczucie współistnienia i tworzy szczególną więź. No, chyba, że coś będzie nie tak. Coś po prostu nie zagra, nie zatrybi. „Pójdzie się przejść”, albo... cholera wie. Wtedy wszystko, cytując za Witkacym: „klapnie jak przekłuty balon”. Podchodzę do półek i rozglądam się. Niby mam już konkretny pomysł, jednak, stojąc tak przed regałem płyt, ogarniają mnie poważne wątpliwości. Znowu to samo. Stoję, wodząc wzrokiem po kolorowych grzbietach i nic. Podchodzę do komputera, przeglądam drugie tyle katalogów i w dalszym ciągu nic. Zupełnie nie wiem, co powinienem wybrać. Frustrujące uczucie. Tak jest coraz częściej. Niemal codziennie. Świeżej muzyki stale przybywa. Ale co ze starymi krążkami? Tymi absolutnie wyjątkowymi? Kiedy ich słuchać? W końcu zostaję z pustymi rękami i pustymi uszami, przed półkami pełnymi długich i krótkich tytułów. To naprawdę dołuje. 8