Jest wystarczająco dobrze R06

Page 1

41


– Dlaczego chłopaki tak smutno gracie? Kraj się zmienia. Jest wiele powodów do radości – zapytał mnie kiedyś, w okolicach roku 1990, pewien znany muzyk. Jego zespół chyba jako pierwszy w wolnej Polsce zaczął prawdziwą, komercyjną karierę. Grali wielkie koncerty, byli zapraszani do telewizji i na drogie bankiety. Pewnie miał rację. *** Ja tymczasem czekam na kumpli i bezwiednie błądzę po portalach internetowych. Czytam wiadomości. „Ojciec wyrzucił dziecko prze okno”; „17-latek dźgnął nożem policjanta, który zwrócił mu uwagę. Policjant nie żyje”; „Trzydziestoletni mężczyzna zgwałcił i brutalnie pobił dziesięcioletnią dziewczynkę”. Oglądam zdjęcia dzieci z prawdziwymi karabinami w rękach. Odruch dezaprobaty przytępia myśl o pomniku „Małego Powstańca” na warszawskiej Starówce. Co to za kraj, który wysyła własne dzieci na wojnę? Czytam artykuł o mordach popełnionych przez oddziały „UPA” na kresach południowo-wschodnich. „Nie do pojęcia jest obdzieranie ludzi ze skóry, masakrowanie ciężarnych kobiet, nabijanie malutkich dzieci na sztachety płotów czy wrzucanie ich żywcem do podpalanych domostw i studni.*” Znowu wracają opowieści o mordzie ludności cywilnej na Woli, późnym latem 1944. Gdzie jest granica między człowiekiem, a nieczłowiekiem? W którym momencie przestajemy rozumieć, a zaczynamy nienawidzić? Dlaczego z takich fajnych chłopaków i takich fajnych dziewczyn wyrastają te wszystkie koszmarne gnomy? A może te potworne historie są właśnie wyrazem człowieczeństwa? Może to na tym polega? Potrafimy zrobić wiele, bo jesteśmy ludźmi? Być może sprawność i dojrzałość umysłu pochodzi z akceptacji tego, co jest, a nie tego, o co byśmy chcieli. Być może to jedyna szansa na jako takie, normalne życie. Ale nie uprzedzajmy faktów. *** I sru. Mamy rok 1985. Nic ciekawego. ***

* dr Lucyna Kulińska, Zapomnij o Kresach

42


Straciliśmy salę prób. Lekcję angielskiego stały się bardziej niż dotąd dochodowe i kierownictwo domu kultury wywaliło nas na zbity łeb. Ich także kiedyś wywalą. Najpierw powstanie tam sklep meblowy, a w roku 2009 budynek dawnego klubu nowi właściciele zrównają z ziemią i zastąpią nowiutkim osiedlem mieszkaniowym. Teraz, czyli w samym środku lat osiemdziesiątych, z każdą okazją do grania trzeba było naprawdę nieźle kombinować. Tym bardziej, że wciąż brakowało sprzętu. Pół biedy z piecem gitarowym. To wymagało mniejszej inwestycji. Kupiliśmy go z Adaśkiem za pieniądze pozyskane ze sprzedaży m.in. winylowych albumów The Doors. Gorzej z bębnami. Michał nie miał swoich, trzeba było pożyczać. Niezwykle przyjazny nam okazał się wspomniany już wcześniej Jurek W. Wielokrotnie udostępniał nam swoją perkusję. Mieszkał na Grotach, w willowej dzielnicy położonej na zachodnich obrzeżach Warszawy, więc za każdym razem jechaliśmy tam do niego w komplecie, by potem to wszystko jakoś przewieść autobusem miejskim. Nikt z nas nie miał prawa jazdy, a tym bardziej – samochodu. Kilka razy graliśmy w mieszkaniach, w zależności od sytuacji rodzinnej. Miałem wiele szczęścia. Moi rodzice wielokrotnie okazywali niesłychaną wyrozumiałość i tolerancję. Pamiętam, że którejś niedzieli, świadomie wyjechali na cały dzień do rodziny, by umożliwić nam zrobienie próby właśnie w ich mieszkaniu. Ustawiliśmy perkusję na dywanie, piece na jakiś kocach, by sąsiedzi się nie wściekli i zaczęliśmy grać. Nawet nikt nie zapukał do drzwi, choć dźwięk przecież niemiłosiernie po bloku się niósł, a że dzień był deszczowy, z pewnością wszyscy przed telewizorami dzień święty święcili. A my ku radości spracowanych Polaków „This is the end...” ogłaszaliśmy. Najczęściej jednak graliśmy w altanie, na działce. Zabawnie było zimą. Staliśmy tam stłoczeni z gitarami w ciepłych kurtkach i wełnianych rękawiczkach, z których do połowy poobcinaliśmy palce. Jedynie Michał, przy bębnach siedział w samych spodniach, pod dużą, stuwatową żarówką. Wszyscy jednak zapamiętaliśmy inną, ogrodową próbę. *** To była naprawdę ciepła wiosna. Nikt z nas przez kilka dni nie wiedział, co stało się w nocy z piątku na sobotę, 26 kwietnia 1986 roku. Dopiero we wtorek 29 kwietnia komunistyczne media poinformowały ludzi o katastrofie w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Zresztą - w pierwszych komunikatach mówiono jedynie o awarii. Dopiero później dowiedzieliśmy się o prawdziwych rozmiarach eksplozji. Ludzie tymczasem masowo wylegli na skwery, place zabaw, podwórka do parków. Tu rów43


nież nastąpił wybuch ale – z goła innej natury. Nastały śliczne dni, kiedy świat, niemal z godziny na godzinę się zmienia. A wszystko pięknieje w oczach. Taka wiosna, na którą w Polsce zwykle czeka się pół roku. Podobnie było pierwszego maja, w czwartek. Słońce rozświetliło zdenerwowaną Ojczyznę. Wszyscy mówili o radioaktywnej chmurze, która gdzieś tam wysoko, nad naszymi głowami przesuwa się powoli. Mimo to, znacznie niżej, bo przy samej ziemi, przez każde miasto wędrowały pochody pierwszomajowe. Z tego powodu radio i telewizja w sprawie awarii były niesłychanie małomówne, ograniczając się do lakonicznych komunikatów. Polecono na przykład, przede wszystkim dzieciom, wypicie 50 mililitrów tzw. płynu Lugola. Nie bardzo wiedziałem, co to jest. Miało uchronić nas przed skutkami promieniowania. Jednak, co niektórzy sugerowali, specyfik ten należy podawać profilaktycznie, czyli – przed kontaktem, a nie po, więc cała akcja prawdopodobnie była jedynie zabiegiem o charakterze propagandowym. Moi rodzice przez kilka dni nie mogli tego zdobyć, więc póki co, i tak miałem to gdzieś. *** Najskuteczniej w tamtych latach działała tzw. poczta pantoflowa. Media oficjalne miały znikomy wpływ na ludzką świadomość. Znacznie ważniejsze było, co ludzie na mieście mówią. A mówili różnie. Te przekazywane z ust do ust wiadomości chwilami dawały nadzieję, jednak znacznie częściej budziły strach. Chyba taka jest natura ludzka. Od zawsze ludzie najchętniej idą ze złymi wiadomościami. Nawet taki Fillipides. Niby spieszył do Aten prawie 40 kilometrów, by obwieścić zwycięstwo, ale kto wie, czy nie większą estymą darzył tę drugą, znacznie gorszą wieść? „Strzeżcie się ludzie, bo oto właśnie płynie ku wam flota perska.” Naszym Fillipidesem, który co prawda nie musiał biec i nie miał dla nas żadnej dobrej wiadomości, był pewien autorytet w dziedzinie medycyny. Jego przekaz ograniczył się wyłącznie do konkretnego ostrzeżenia. Dawał, co prawda, pewną nadzieję, że radioaktywna chmura jest dość wysoko i może przejdzie nad nami bezboleśnie, módlmy się jednak wszyscy, by nie zaczął padać deszcz. Pamiętam, że właśnie tak powiedział. „Módlmy się wszyscy”. Słowa tego rodzaju, w komunistycznej ojczyźnie zawsze potrafiły wywołać właściwe wrażenie. „Módlmy się wszyscy, by nie zaczął padać deszcz. Wtedy będzie po nas. Radioaktywność sięgnie ziemi i cały ten szlam zostanie tu z nami na długie lata.” 44


Tego właśnie, słonecznego i złowrogiego dnia, zorganizowaliśmy próbę w ogródku działkowym moich rodziców. Perkusja była wypożyczona na konkretny dzień, więc nie ma to tamto. Wczesnym popołudniem rozstawiliśmy sprzęt w ciasnej altanie. Wszystko chyba trwało znacznie dłużej, niż zwykle. Bardziej chciało nam się gadać, niż grać. W końcu jednak zaczęliśmy swoje. Może nawet - nie swoje, bo często na próbach graliśmy cudze, ale nie oto chodzi. Atmosfera tej widmowej zagłady nad nami, robiła swoje. Między piosenkami, także wracaliśmy do tematu Czarnobyla. Wspominaliśmy słowa tego naukowca od deszczu i modlitwy. Graliśmy niezbyt głośno i jakoś tak – bardziej nerwowo. Nie pamiętam, co. Być może „Venus in Furse” The Velvet Underground albo coś w tym rodzaju. Utwór trwał w nieskończoność. Głośniej i ciszej, szybciej i wolniej. W każdym razie - gdy prawie kończyliśmy, pewien oczywisty dźwięk dobiegł naszych uszu. Dach altany był kryty papą i to właśnie ona tak charakterystycznie zaczęła przekazywać nam te swoje „kap, kap, kap...” Zaczęło się. Przez następny kwadrans staliśmy przy oknie wpatrzeni w ten nierzeczywisty krajobraz. Niby pięknie. Deszcz był tylko przelotny i nawet słońce nie zdążyło się na dobre schować. Ale świeciło jakoś tak inaczej. Młode listki na krzewach i drzewach, świeża trawa jaskrawo-zielona i kolorowe kwiaty, lśniły nienaturalną, półprzezroczystą, nieco błękitną poświatą. Nad powierzchnią każdej ro45


ślinki unosiła się delikatna, ledwie zauważalna mgiełka. Jakby pomiędzy substancją przybyłą z góry, a całym tym światem, wyrastającym z ziemi, zaiskrzyła jakaś nowa apokaliptyczna reakcja. Jakieś nie do przewidzenia w skutkach wzajemne oddziaływanie. Jakby z tych wylękłych płatków róż pouciekały ich dobre duchy. Elfy albo wróżki. No, przynajmniej, tak mnie się zdawało. Z jednej strony śliczny, wiosenny ogród, skąpany w ciepłych, przezroczystych kroplach deszczu. Z drugiej radioaktywna chmura, która właśnie zeszła do nas, zapukała w chropowatą papę na dachu altany i rozłożyła się złowrogim dupskiem pomiędzy nami, a substancją roślin. Niezapomniane przeżycie. Wieczorem, po powrocie do domu, rodzice zdobyli wreszcie i kazali mi wypić ten śmieszny, czerwony, jak się później dowiedziałem - jod w płynie. Michał, po latach przypomniał, że to właśnie jego mama, na użytek sąsiadów zajęła się rozprowadzeniem specyfiku. Nie wiem, dlaczego mój organizm tak dziwnie na to zareagował, bo chwilę po spożyciu, padłem na podłogę w kuchni, w koszmarnych konwulsjach wijąc się z bólu. Mniej-więcej przez minutę. Potem wszystko ustąpiło. Brzuch wrócił do normy, tylko – ten nowy lęk pozostał. Czy będę się tej nocy świecił? Czy zachoruję? A jeśli tak, to kiedy? *** Potem przyszły osiemnaste urodziny Michała. *** 17 czerwca 1986 r. W sobotę rano, zaopatrzeni w plecak ze stelażem, ruszyliśmy w miasto na poszukiwanie piwa. Już pobieżny rzut oka na kilka większych sklepów na Woli pokazał, że łatwo nie będzie. Ale, nic to. Nie zrażeni falstartem, skierowaliśmy nasze myśli w kierunku Żoliborza. Tramwaj 27 miał powieźć nas ku lepszej przyszłości. Pół godziny później wysiedliśmy na Placu Grunwaldzkim, przy Broniewskiego. Nic z tego. Podreptaliśmy więc piechotą do Placu Komuny Paryskiej (dziś Wilsona), ale tam również kicha. Dobra, sprawdzimy jeszcze obok, na Słowackiego, a jak tam nie będzie, jedziemy do Centrum. Jakiś gość pod „Merkurym” powiedział, że piwo dzisiaj rzucili na Mokotowie. Fajnie. Nie będziemy tracić czasu na Śródmieście, tylko tramwajem suniemy prosto w kierunku Puławskiej. Znowu pudło. 40 minut później, z pustym plecakiem wyszliśmy z „Supersamu” na placu Unii Lubelskiej. – „Nie na Mokotowie, ale na Ochocie” – dostaliśmy świeże informacje. OK. Dwoma autobusa46


mi, z jedną zaledwie przesiadką walimy do „Hali Kopińskiej”. Najpierw „Berlietem”, potem starym „Jelczem”. W przegubowym ogórku, mimo potwornego hałasu, wywołanego piszczącymi elementami trzęsącej się całości, nastroje wciąż dopisywały. Na murach, gdzieś przy Grójeckiej wisiały plakaty reklamujące koncert Janusza Laskowskiego, więc trochę się z tych anonsów chyba zaczęliśmy podśmiewać, co spotkało się z gwałtowną reakcją jednego z pasażerów. - Coś wam się gnoje nie podoba? – A że pasażer podróżował nie sam, więc na wszelki wypadek, ostro łagodząc sprawę, ze szczerym uśmiechem na ustach, Michuś niemal śpiewnie zaintonował: - Nie, wszystko jest OK. Bardzo lubimy „Kolorowe jarmarki”. - Zanim zdenerwowany jegomość zdołał doszukać się ironii w tonie naszego przyjaciela, sprawnie opuściliśmy autobus. Jeszcze tylko 50 metrów na piechotę i wreszcie jest! „Hala Kopińska” przywitała nas pryzmami skrzynek z „Królewskim”. Turystyczny plecak ze stelażem sprawnie wypełniony został szklanymi półlitrowymi butelkami. Piwo było paskudne, ale nie w tym rzecz. Ważne, że było. Wieczorem spotkaliśmy się na parterze u Michała. Ktoś przyniósł papierosy „Popularne” wymoczone w mleku i piwie. Ledwie wyschły, ale miały podobno nieźle walić w głowę. Paliliśmy ten śmierdzący wynalazek i jedynym efektem, poza odruchami wymiotnymi, było potworne drapanie w przełyku. Jakby ktoś wsadził mi do gardła palec owinięty papierem ściernym... To również niezapomniane przeżycie. Ale, co tam. Nielekko popijając gorzkie piwo, usiedliśmy na 47


podłodze, gapiąc się w gasnące promienie czerwcowego słońca. Grała muzyka, gadaliśmy o niczym. – Ile jeszcze? – Piwa? – Nie. Życia. – Jakie to ma znaczenie? – No, trochę jednak. Nie, żeby tak bardzo, ale, w sumie, nie jest źle. – Przyleci bomba atomowa, pierdyknie we wszystko, że się nawet położyć we właściwą stronę nie zdążysz... – Niebo płonie – rzuciłem beznamiętnie, wciąż wpatrzony w okno. – To z aniołami, świętym Piotrem i całą resztą? – Michał spoglądał w sufit. – No. – A co z piekłem? – Wygrało. – Może to fabryka płonie? – wtrącił Adaśko. – Wszyscy jeszcze raz zwróciliśmy głowy w stronę zachodniego horyzontu. – Huta Warszawa? – jęknąłem. - Jezu, jedźmy tam! – Do huty? Ja odpadam, nie dam rady. – Michał przeniósł wzrok na lampę, pod którą wisiała ususzona kurza łapka z malutką „pieszczochą” i pomalowanymi na czerwono pazurami. – Jadę – wstałem ostrożnie. – A ty, Adaśko? – Może być. *** To dziwne, ale w naszych rozmowach wciąż nie pojawiało się słowo „kurwa”. *** Do Huty Warszawa był od nas kawał drogi. Najpierw trzeba było przez Cmentarz Wolski dojść do tramwaju, tam poczekać na „27” i jakieś 45 minut jechać dookoła miasta na żoliborską pętlę. Ale, co tam. Damy radę. Podobno teraz, w XXI wieku tramwaj „27” już nie dojeżdża już do Huty. ***

48


49


W drodze przez cmentarz miałem nieodparte wrażenie, że ktoś za nami idzie. Od czasu do czasu słyszałem nawet kroki. Takie delikatne, kobiece. Przysiągłbym, że poczułem także zapach. Kilka razy obejrzałem się za siebie, ale bez rezultatu. - Chyba się trochę nawaliłem – burknąłem pod nosem. Tramwaj przyjechał w miarę punktualnie. Nie zepsuł się i nie uciekł. Jednym słowem: pięknie. Wsiedliśmy do pierwszego wagonu. Mieliśmy bilety miesięczne, więc niczego nie musieliśmy kasować. W tramwaju było kilka osób. Siedliśmy z tyłu. Popatrzyłem po ludziach. Byli smutni jak zwykle. Ja też, jak zwykle, byłem smutny. Odwróciłem się do Adaśka i wtedy mnie zatkało! W drugim wagonie ujrzałem najpiękniejszą istotę na świecie. Dziewczyna siedziała zwrócona do nas bokiem. Zza kruczoczarnych włosów widziałem jej idealny profil. Wpatrzona w okno, nie zwracała na nikogo uwagi. – Jezu Chryste! – Co?! – Adaśko podniósł wzrok. – Tam – oczami pokazałem do tyłu. Obaj ukradkowo spojrzeliśmy w tym samym kierunku. – Ja pierdykam. Ale zjawisko. Ciekawe, o czym myśli? – Jezu Chryste! – wzruszyłem się. – Chciałbym tak potrafić podejść i zagadać... – To się przesiądźmy do drugiego wagonu i zagadasz. – Nie umiem. – Skąd wiesz? – Niedawno próbowałem. – Z nią? – Skąd! Widzę ją pierwszy raz w życiu. Ale przedwczoraj, stałem tu niedaleko, na przystanku, i miałem taką głupią sytuację. Kilka metrów dalej, widziałem przecudną kobietę. Może, nie tak śliczną, jak ta, ale jednak. Nawet wyobraziłem sobie w myślach, o czym mógłbym z nią porozmawiać i... wiesz... nagle szok. Dziewczyna tak po prostu podeszła do mnie. Serducho niemal wyskoczyło mi uszami, a ona, jak gdyby nigdy nic: „Przepraszam, która jest godzina?” A ja odsłaniam zegarek, patrzę na niego, jak głupi. Patrzę i patrzę, a w głowie wciąż mi dudni - to jej „Przepraszam, która jest godzina?” Wreszcie zbieram się na odwagę i odpowiadam: „Eeee, to znaczy, aaa... nie wiem...” I pokazuję jej cyferblat, żeby sama sprawdziła. *** Tramwaj zaczął zwalniać. I wtedy stała się rzecz dziwna. Kobieta wstała, spojrzała na nas i przysiągłbym, że zauważyłem subtelny uśmiech w kąciku jej ust. Za50


stygliśmy w bezruchu. Dziewczyna podeszła do drzwi, chwytając dla równowagi jeden ze skórzanych pasków, dyndających nad głową, drugą ręką sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej niewielką książkę. W tym samym momencie tramwaj stanął, a motorniczy otworzył drzwi. Dziewczyna znowu spojrzała w naszym kierunku, następnie palcem wskazała okładkę, po czym odłożyła książkę na pustym siedzeniu i zwinnym ruchem wyskoczyła z wagonu. Zerwaliśmy się na równe nogi, ale było już za późno. Drzwi się zamknęły, tramwaj odjechał. Trudno nam było uwierzyć w to, co się stało. Patrzeliśmy jak w hipnozie za znikającą w oddali pięknością. Tramwaj minął kościół przy Redutowej i gwałtownie skręcił, szarpiąc wagonami na boki. Na następnym przystanku przeskoczyliśmy do tylniego wagonu. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że powrót i próba odnalezienia kobiety niczego by nie zmieniły. – Cholera, co tu jest napisane?! – Adam chwycił książkę i spróbował przeczytać tytuł. - Prostituţia a cincea? – Prostitutia brzmi znajomo, ale cincea... nie mam pojęcia. – Joanna Macabrescu? To chyba jakieś wiersze – Adaśko przekartkował książkę. – Ani słowa nie rozumiem. Nawet nie wiem, w jakim to języku, ale sądząc po nazwisku, to może być rumuński... – Wreszcie dotarł do ostatniej strony i usiadł z wrażenia. – No, to byś sobie prawdopodobnie z nią nie pogadał... – podał mi książkę pokazując palcem zdjęcie autorki. – Chyba, że ona zna polski. – O cholera! – na fotografii rozpoznałem dziewczynę z tramwaju. *** Niecałe pół godziny później dotarliśmy na pętlę końcową przy Hucie Warszawa. Pożaru nie było, za to noc zapadła już na dobre, więc nawet łuna zgasła. Tylko słabo widoczne gwiazdy gdzieniegdzie przedzierały się przez zadymione, gorące powietrze, wiszące nad miastem. Jeśli jutro będzie ładna pogoda, następna łuna pojawi się za dwie lub trzy godziny. Potem zacznie świtać. Po kolejnych dziesięciu godzinach będziemy mieli próbę. Opowiemy chłopakom o nocnej przygodzie. – A może zmienimy nazwę na Joanna Macabrescu? – ktoś zaproponuje. – Tylko piszmy to przez dwa „ka”, żeby tego „macania” w nazwie nie było – rzuci Michał. – Dobra. Od dzisiaj będziemy nazywać się Joanna Makabresku.

51


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.