135
Groźba dwuletniej, zasadniczej służby wojskowej, w latach osiemdziesiątych wisiała nad nami jak miecz Demoklesa. I to w sposób dosłowny. Tu nie chodziło tylko o jakieś dwa lata wyrwane życia. Niebezpieczeństwo wcielenia do Ludowego Wojska Polskiego miało dla nas znacznie szerszy charakter. Pójście w kamasze oznaczało koniec wszystkiego, co miało dla nas jakiekolwiek znaczenie. Koniec grania, czytania, oglądania, pisania, malowania. Koniec imprez, przyjaźni, koniec beztroskiego dzieciństwa. Dla mnie, rozpieszczonego kunktatora, zielony mundur mógł także wróżyć całkowitą dezintegrację, i to w sensie ostatecznym. A gdyby komuś tych argumentów było mało, mieliśmy przecież nad głowami nasz piękny sztandar. Światopogląd konkretny i powszechnie zrozumiały. Wychowani na Lennonie, armacie klejowej Lepaga i Hair Milosza Formana, byliśmy w stu procentach pacyfistami. Ubrani, co prawda, w glany, skóry, pieszczochy, włosy postawione na mydło lub cukier, tak naprawdę, w głębi duszy bliżej było nam do Beatles’ów i Doors’ów niż chłopaków spod szyldów Exploited, UK Subs, czy Sida Viciousa. O ile Nevermind the Bollock, Here’s the Sex Pistols była dla nas płytą ważną, to jednak legendę ćpuna, przypadkowego basisty, który nożem zabija swoją dziewczynę, mieliśmy gdzieś. Powiem więcej, Sida mieliśmy w dupie. A ja – miałem go jeszcze na znaczku z dopiskiem „Sid Vicious is dead”. Z tym, że traktowałem tę okrągłą blaszkę z doczepioną agrafką, jako ostrzeżenie, a nie oddanie czci zmarłemu gnojkowi. No, chyba że mówimy o The Clash. Ich rebelia była prawdziwa. Łatwiej żenili nam się z naszymi beatlesowymi serduchami. I chociaż ludziom, ulepionym w kraju rządzonym od 40 lat przez partię socjalistyczną, trudno było zrozumieć, tak prosto z mostu, lewicowe hasła wykrzykiwane przez Joe Strummera, to całkiem dobrze rozumieliśmy samą istotę buntu. My także marzyliśmy o rebelii. Jednak, nie mieliśmy tej odwagi, więc waliliśmy głową w mur, do pewnego stopnia poddając się ciasnym granicom systemu. *** I sru, cofamy się do roku 1987. Sala Komisji poborowej. Wchodzę w samych spodenkach gimnastycznych. Za stołem siedzi trzech albo czterech wojskowych. Mówię jak się nazywam i kładę na grubym, zielonym suknie kilka kart chorobowych. Prawie każdy z nas miał takie karty. Każdy z nas żywił nadzieję, że trochę ubarwione wyniki badań, poparte interpretacją zatroskanych, znajomych lekarzy, pomogą wyłgać się na jakiś czas z tego obowiązku zaszczytnego. Że może weźmiemy na litość, te trzy 136
lub cztery gnomy, siedzące za zielonym stołem i coś tam wskóramy naszymi lękami. Nic z tego. Za parawanem jakiś koleś w białym kitlu zagląda mi w dupę, potem ktoś inny pobiera krew igłą wielorazowego użytku, na koniec słyszę: „Jesteście zdrowi jak byk... Cha, cha! Co, odwagi wam brakuje, by bronić ojczyzny?!” - Cha, cha, ale żart - myślę. – Jakiej ojczyzny, i przed kim bronić? – W głowie mi bębni – przed Europą Zachodnia, czy Ameryką? Cholera, nie chcę was przed nimi bronić! – „Kategoria A1!” – ludowy oficer tnie brzytwą po uszach. - Mam przesrane – spuszczam pokornie głowę. – „I jak mi do jutra nie przyniesiecie zaświadczenia ze szkoły, to trzymam tu w szufladzie fajny bilet. Cha, cha!” – Jeszcze spoglądam za siebie, bo może jednak nie mówi do mnie, ale chcę, czy nie, muszę zabrać się do nauki. Wracam do domu z silnym postanowieniem. Matura, egzaminy na studia, itd. *** O ile wojsko, wcielając masowo młodych ludzi w swoje zaszczytne szeregi, niszczyło prawdziwą zbuntowaną sztukę w PRL, to bez wątpienia w sposób konkretny, samą groźbą wcielenia, przyczyniało się do podniesienia poziomu edukacji w społeczeństwie. *** I sru. Minął rok. Mamy 1988. W dusznym pomieszczeniu: dym papierosów, fusy po herbacie, maszyna do pisania, ścinki papierów. Robimy nowe Linie. Jest nas o jednego więcej. W redakcji pojawił się Krzysztof Kuźnia. Jedyny z kumpli, który przeszedł wojsko. W sumie, to i tak przebył je suchą stopą, bo dwa lata uczył się w Wojskowej Akademii Technicznej, co uchroniło go przed masakrą zasadniczej służby. Jednocześnie uniknął kontraktu na resztę życia, bo udało mu się wydostać do świata cywilnego z powodu urazu kręgosłupa. Jednak, co przeżył, to z pewnością jego... Nikt z nas nie spytał, jak było naprawdę. Nie rozmawialiśmy o koszarach, ani tych wszystkich wojskowych historiach. Te sprawy były dla nas jak z księżyca, jak ze statku Marsjan. A w dodatku, przerażały nas. Ważne było że Kuźnia wrócił. Kumpel z piaskownicy, kumpel z podwórka. Druh od zabawy w chowanego i pierwszych modeli do sklejania. Gier, komiksów, magnetofonu szpulowego, Gwiezdnych Wojen, komputera ZX-Spectrum, niemych filmów na taśmie ośmiomilimetrowej, zdjęć, znaczków i trzeszczących płyt winylowych, pierwszych pornosów, i pierwszej kapeli. Czy uległ w tym czasie jakiejś metamorfozie? Chyba nie. Nauczył się pić wódkę, zagryzaną śledziami z gazety, ale reszta pozostała bez zmian. Można było tworzyć sztukę. Póki życie w nas. 137
Ruszyliśmy z trzecimi Liniami. Krzysztof dał trochę tekstów i nowe grafiki. Te rysunki, z biegiem czasu staną się prawdziwą wizytówką naszego stylu. Do tego dojdą jeszcze komiksy. Razem z Adaśkiem, Czciborem i Kuźnią - od tej chwili stanowić będziemy sedno gazety. *** Słoneczne przedpołudnie. Ulica Górczewska w Warszawie. Mały punkt xero. Pokoik. Ledwie dwa na dwa metry. Wchodzimy z matrycą Linii. – 100 egzemplarzy poprosimy – mówi Adaśko. – A co to jest? – pani uważnie przygląda się tekturze, szczelnie oklejonej kartkami z tekstem maszynowym, grafikami i dziwnie skompilowanymi fotografiami. – To jest pismo artystyczne, proszę pani – odpowiadam. – Co?! – pani z niedowierzaniem wciąż obraca matrycą. – Takie wydawnictwo prywatne, tyle że z wierszami i obrazkami, zamiast krzyżówek – tłumaczymy. Kobieta zamiera w milczeniu. My także milczący przestępujemy z nogi na 138
nogę. Słońce oświetla brudne, plastikowe pojemniki po tonerze, stojące pod ścianą. Od drzwi prowadzących na zaplecze lekko odkleja się zeszłoroczny kalendarz z pieskiem pośród kwiatów. Kserograf ponuro szumi. – Nie, ja nie mogę tego powielić – odzywa się wreszcie kobieta za ladą. – Dlaczego? – pytam. – Musicie mieć pozwolenie. – Nie musimy – naciska Adaśko. – Do stu egzemplarzy, zgodnie z prawem, możemy powielać, co chcemy. Pani na chwilę traci pewność siebie, ale po kilku sekundach odzyskuje spokój. – Nie, ja nie mogę tego kopiować. Do widzenia! Wychodzimy na ulicę. Spoglądamy na siebie. Potem rozglądamy się dookoła. – Dobra – ciężko wzdycham - jedziemy na Bemowo. *** Z biegiem czasu redakcja Linii zaczęła się rozrastać. Dołączali kolejni. Między innymi Sonia Talin, której tragiczną śmierć musieliśmy obwieścić w numerze 11 z 1990 roku. – Pyta się pan, kim była Sonia Talin? Odpowiem Panu, że nie wiem. Sonia dawała nam wiersze, a my grzecznie je publikowaliśmy. Do czasu. *** Ludzie pisali do nas. Każdego dnia, około godziny 14 chodził listonosz. Każdego dnia około godziny 15 zbiegałem z drugiego piętra na parter, by zajrzeć do szaroburej, metalowej skrzynki. Prawie zawsze wyjmowałem z niej kilka kopert. I wcale nie były to rachunki. By odpowiadać na wszystkie listy prosiliśmy ludzi, na łamach Linii, o przysyłanie nam kopert zwrotnych ze znaczkami. Zrobił się zwyczaj smarowania znaczków mydłem. To umożliwiało ich kilkukrotne wykorzystanie. Wystarczyło znaczek odkleić z koperty za pomocą pary z czajnika, a następnie delikatnie umyć go lub zdrapać paznokciem, by całkowicie pozbyć się stempla. Mimo braków finansowych mieliśmy wątpliwości dotyczące tej metody. Adaśko nawet napisał w któryś Liniach, że jeżdżenie bez biletu, czy smarowanie znaczka mydłem jest zwykłym złodziejstwem, a nie obalaniem komuny. Mimo pewnych strat, jakie ponieśliśmy w związku z tą deklaracją, musieliśmy chyba wszyscy przyznać Adaśkowi rację. Z tych listów wyłoniła się także stała współpraca z autorami spoza naszego miasta. 139
Któregoś dnia dostałem grubą kopertę, szczelnie wypełnioną wierszami. Pod każdym widniał ten sam podpis. Bogusław Kopiec. Powaliły mnie. Dosłownie. Czegoś takiego wcześniej nie czytałem. Byłem pod wielkim wrażeniem i prosiłem listownie o więcej. Chciałem publikować je w każdym numerze Linii. Potem przez kilka lat utrzymywaliśmy dość regularny kontakt epistolarny. Kilka razy nawet pojawiła się duża szansa na spotkanie osobiste. Nigdy jednak do niego nie doszło. Były też współprace na zasadzie wymiany. Ludzie publikowali w swoich pismach nasze teksty, a my rewanżowaliśmy się tym samym. Tak było m. in. z gdańską „Kobietą”, wydawaną przez Miłosza Rynarzewskiego, czy „Lampą i Iskrą Bożą – Zjednoczoną Oficyną Odlotystów”. Ale w tym drugim przypadku współpraca poszła znacznie dalej. Redaktor „Lampy” – Paweł Dunin-Wąsowicz, poza standardowymi publikacjami fragmentów Linii, wydał także tomik moich marnych wierszy pt. „Strefa pomarańczy”. Potraktowałem to jako prawdziwy debiut literacki. Jedyny odzew, co prawda, którego doświadczyłem, poza własnym samouwielbieniem, była opowieść o pewnej dziewczynie, która podobno miała się rozpłakać przy lekturze tych wierszy. Tak, czy siak, sprawa całego przedsięwzięcia raczej miękko rozeszła się po kościach. Dunin był jednak uparty w swojej pasji krzewienia literatury pięknej w Narodzie, i po latach, w roku 2000, wydał również mój debiut powieściowy pt. „Nie przypominam sobie pani”. Za co dozgonną wdzięczność jestem mu winien. Moja próżność została zaspokojona. *** Działania redakcji Linii niekiedy wykraczały poza formy pisane i rysowane. Od czasu do czasu organizowaliśmy happeningi. Niektóre łączyliśmy z występami Joanny. Na przykład aktorska wersja komiksu o milicjantach, zamieszczonego w 11 liniach. Zaraz po występnie w warszawskim Remoncie, wśród publiczności pojawiły się fikcyjne postacie, które nawiązały dialog za pomocą, wyciętych z kartonów, dużych komiksowych „dymków”. Publiczność przyjęła inscenizację znacznie radośniej, niż przed chwilą zakończony koncert. Inne happeningi przybierały formę niezależnego bytu, lądując gdzieś w mieście, z dala od pieców i kolumn głośnikowych. Jednym z nich był „tramwaj”, zorganizowany 23 czerwca 1989 roku. ***
140
141
Wieści o planowanym wydarzeniu, pocztą pantoflową i za pomocą ulotek rozniosły się po kilku uczelniach i liceach, więc przyszło trochę ludzi. Przystanek tramwajowy na Moście Gdańskim, od strony Żoliborza, wypełnił spory tłumek ciekawskich. My w tym samym czasie zmierzaliśmy już, zwartą grupą około 15 osób, od strony Dworca Gdańskiego. Szliśmy dość szybko po torach tramwajowych. Na czele Kuźnia z przyczepioną do plecaka listewką, na której szczycie zamontowana była okrągła, biała tabliczka, z czarnym numerem „18”. W rękach trzymał tablicę rejestracyjną. Pozostali, blisko za nim udawali pasażerów. Michał dzierżył w dłoniach kasownik biletowy, ktoś inny przez głowę przerzucił deskę klozetową. Pochód zamykał Krzysiek, trzymający w prawym ręku pokaźnych rozmiarów futerał. Tak sformowani przekroczyliśmy już wiadukt nad Zakroczymską, by teraz prościutko wbiec do tunelu prowadzącego tramwaje na dolny poziom mostu. Ale w tym właśnie momencie pojawił się problem. Ten dziwny pochód nie bardzo spodobał się milicji obywatelskiej. Dwóch funkcjonariuszy zatrzymało nas zaraz za wiaduktem. Szczęśliwym jednak trafem, tego samego dnia w niedalekiej okolicy, nad brzegiem Wisły odbywał się festyn „Trybuny Ludu”, więc, ku naszej radości, panowie milicjanci tylko poprosili nas o grzeczne zakończenie tej dziwnej manifestacji i popędzili w kierunku darmowych kiełbasek. Przez kilka minut, na wszelki wypadek krążyliśmy w rozsypce, a upewniwszy się, że nie ma dalszych przeszków, ponownie sformowaliśmy „tramwaj” i prędziutko, tunelem ruszyliśmy na most. Ja biegłem kilka metrów przed wszystkimi, w białej koszuli, z torbą przerzuconą przez ramię, przylizanymi włosami i pokaźnych rozmiarów aparatem fotograficznym marki „Zenit”. W czasie biegu, odwrócony tyłem pstryknąłem dwa lub trzy zdjęcia. Jedno z nich znalazło się na okładce 10 Linii. Celem mojej mistyfikacji było stworzenie mylnego wrażenia o obecności mediów w tym osobliwym i nikomu niepotrzebnym wydarzeniu, a zdjęcie zrobione przy tej okazji było jedynie produktem ubocznym. W każdym razie, ku rozbawieniu zgromadzonej młodzieży i zaskoczeniu nielicznych ludzi, oczekujących na rzetelny środek komunikacji, wszyscy razem wbiegliśmy na przystanek. Nasz „tramwaj” zatrzymał się. „Wysiedliśmy” na chodnik. Dwóch kolegów rozwinęło transparent o treści: „Hymen wrogiem Narodu”. Michał z kasownikiem na piersiach, zaczął inkasować po dwie dychy za pamiątkowe bilety, a Krzysiek wyjął z futerału saksofon i zagrał, specjalnie na tę okazję przygotowaną pieśń, o roboczym tytule: „Na lewo most, na prawo w remoncie”. Adaśko uniósł ręce i głośno krzyknął: „Ludzie! Noce są coraz krótsze. Kto za tym stoi?” A ponieważ nikt nie potrafił na to odpowiedzieć w sposób krótki i zwięzły, Adam nie zrażony krępującymi sekundami milczenia, podał komendę: „Na most!”. Wszyscy ruszyli-
142
śmy przez rzekę, skandując: „Precz z czerwonymi barierkami!” Gdy znaleźliśmy się mniej więcej w równej odległości od lewo i prawobrzeżnej Warszawy, padła kolejna komenda: „Stój!” Tłumek zatrzymał się posłusznie. Kuźnia z plecaka wydobył plik ulotek z kolejną odezwą. Gdy te znalazły się w dłoniach najbliżej stojącej publiczności, na trzy cztery zaczęliśmy chóralnie: „Obywatele! Rzucajcie wszystko, co macie do rzucenia! Rzucajcie ulotki, dzieła klasyków, dzieła Kimirsena, książki do rosyjskiego, legitymacje ZSMP, narzeczone i mężów. Nas nie rzucajcie!” Kolega z deską klozetową cisnął ją w nurt rzeki. Ta chlupnęła radośnie w wodę, a wszyscy chcieli przejść na drugą stronę, by jak w „misiach patysiach” popatrzeć, kiedy wypłynie z drugiej strony mostu. Ale w tym samym momencie, inny kolega, o pseudonimie Sobol, zaskoczył wszystkich, ukazując zawartość plecaka stelażowego, który właśnie zdjął z ramion. Miał w nim siedem tysięcy ulotek propagandowych z ostatniego referendum, przeprowadzonego przez socjalistyczną ojczyznę. Jeśli dobrze pamiętam, dotyczyło ono pytania, czy obywatele PRL zgadzają się na wprowadzenie drugiego etapu reformy gospodarczej. Obywatele, zdaje się mieli to gdzieś, a ja przeraziłem się ogromem papieru lecącego kilka chwil później w nurty sino-szarej rzeki. Ostatnim zaplanowanym punktem programu była próba wykorzystania do celów happeningowych prawdziwego tramwaju. Gdy ten pojawił się od strony Pragi, rozciągnęliśmy w poprzek torów papier toaletowy z hasłem „Wal śmiało!” Teraz wystarczyło chwilę poczekać. Tramwaj jednak zbliżał się do nas bardzo niepewnie, a przed samym transparentem, zdezorientowany motorniczy zatrzymał wóz. Na kilka sekund wszystko zamarło w całkowitej ciszy. Nawet rzeka. I Wtedy ktoś, najpierw cicho i niepewnie, ale z każdą chwilą coraz głośniej, zaczął skandować treść z papieru toaletowego. Pozostałe kilkadziesiąt gardeł entuzjastycznie podchwyciło słowa. „Wal śmiało!” Motorniczy uśmiechnął się i odziany w świeżą otuchę ruszył powoli do przodu, by po chwili bezgłośnie rozedrzeć napiętą szarfę. Na moście rozległy się brawa, tramwaj pojechał dalej, a gdy emocje opadły, większość uczestników happeningu, wraz z redakcją Linii udała się na festyn zorganizowany przez komunistyczny organ prasowy ludu pracującego miast i wsi. *** – Pyta się pan, jak umarła Sonia Talin? O, to zupełnie tragicznahistoria, proszę pana...
143
144