Zakładka z przeszłości. Historia spomiędzy kart 2012

Page 1

ZAKŁADKA Z PRZESZŁOŚCI. HISTORIA SPOMIĘDZY KART.



wraz z

prezentuje wygrane prace konkursowe

I miejsce Aneta Szcześniak II miejsce Dominika Muchalska III miejsce Małgorzata Gołko Wyróżnienia: Agnieszka Podolecka Ewa Górnisiewicz


Aneta Szcześniak – I miejsce

Kiedy zachorowała moja prababcia, któregoś dnia wraz z siostrą udałyśmy się do niej, by posprzątać mieszkanie. Jak nigdy dotąd, tym razem bardzo zaciekawił nas dość pokaźny kredens stojący w salonie, więc w ramach krótkiej przerwy w porządkach zajrzałyśmy do środka. Okazało się, że oprócz wielu bibelotów, zastawy stołowej, leków i różnego rodzaju papierów są tam i książki. Jako że obie lubimy czytać, każda z nas wyszperała sobie kilka tytułów dla siebie. Ja m.in. wzięłam starsze wydanie „Pani Bovary”, „Annę Kareninę” i „Nędzników”. Po jakimś czasie ochoczo zabrałam się za czytanie pierwszej z powieści. Zdziwiła mnie nieco ‘zakładka’, którą w niej znalazłam, jeżeli w ogóle można tak nazwać zaproszenie na ślub… W zasadzie nic mi nie mówiły dane pary młodej zapraszającej moją babcię (córkę prababci) na ceremonię zaślubin. No może z wyjątkiem nazwiska panny młodej, które kropka w kropkę było takie same jak panieńskie nazwisko mojej babci. Jakby to ująć najprościej – wszystko mi się wymieszało w głowie i nijak nie mogłam logicznie połączyć w całość tego zaproszenia z tym, co wiedziałam o swojej rodzinie, a jedno wiedziałam na pewno – babcia nie miała siostry! Postanowiłam podpytać mamę: cóż to za historia, kto paręnaście lat temu brał ślub, albo czy to po prostu nie jest przypadkowa zbieżność nazwisk i to najzwyczajniej nikt z naszej rodziny. Mama jak tylko zobaczyła zaproszenie z lekka pobladła, od razu zapytała się skąd to mam, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu… Odparłam, iż znalazłam je u prababci w kredensie i że było włożone do książki, którą sobie pożyczyłam. Zapadła cisza jak makiem zasiał… Mama stwierdziła, że ona nie może mi nic powiedzieć, że jeżeli strasznie chcę się czegoś dowiedzieć, to powinnam pytać babcię, ale raczej by mi to odradzała. W głowie mi się zakołowało od tych


tajemnic, lektura „Pani Bovary” całkiem poszła w kąt, a ja myślami cały czas krążyłam wokół tego zaproszenia. Wyobrażałam sobie najgorsze rzeczy, ale bałam się zapytać babcię wprost, właściwie to bałam się jej reakcji na moje znalezisko. W końcu doszłam do wniosku, że nie będę grzebać w przeszłości i zostawię wszystko jak jest. Zaproszenie schowałam z powrotem do książki, a tę odłożyłam na jakiś czas. I może cała historia skończyłaby się właśnie w tym momencie, gdyby nie odwiedziny babci w moim domu… Jak tylko babcia zobaczyła ów egzemplarz „Pani Bovary” mina jej zrzedła, po czym zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu. Następnie przekartkowała powieść i wyjęła z niej biały kartonik z wizerunkiem młodej pary i wielkimi czerwonymi sercami. Powiedziała tylko: jedno serce się raduje, inne cierpi…, a tyle jest pięknych zakładek wnusiu, że szkoda takim czymś sobie lekturę przekładać i przedarła zaproszenie na pół. Odparłam, że ja o nic nie pytam i żeby się na mnie nie gniewała. Babcia przytuliła mnie mocno i wyszeptała: na pewno już wiesz…, miałam siostrę, która zabrała mi… Nie musiała kończyć – ja już wiedziałam.


Dominika Muchalska – II miejsce Przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu 1

Setki, tysiące, o ile nie miliony spotkań wpisują się w poczet naszych doświadczeń życiowych. Zapamiętujemy te, które są udziałem chwil wzniosłych, za którymi stoją „ciągi dalsze”, lub po prostu te, które jesteśmy w stanie skonkretyzować dzięki nazwiskom. A co jeśli spotkanie nie ma umówionego miejsca, czasu i jest spotkaniem z samym sobą i własnymi fantazmatami? A co jeśli ten brak przypadku doprowadza do tak silnych wrażeń, emocji i stanów, które wyrazić można tylko w tak nieprzypadkowy sposób, jak ich zapis? Dwadzieścia dwa lata, 260 miesięcy życia, średnio 8 książek miesięcznie, ponad 1500 samodzielnie wybranych pozycji, ot co, tych „dla przyjemności”. A jednak właśnie ta książka ma dla mnie szczególne znaczenie. „Gra w klasy” Julio Cortazara, wypożyczona po raz czwarty w moim życiu. I właśnie to spotkanie, do którego dzięki niej doszło. Nie, nie chodzi o Horacio czy Magę. Spotkanie, o którym wiem tylko ja. Niemy świadek… Miłości? Deklaracji? Początku? A może końca wspólnej drogi Tych Dwojga? Za krótkie rękawy jego marynarki mówią: pożyczona. Niezwykła subtelność, prostota, ale i sposób w jaki materiał sukni odbija flesz aparatu poświadczają: na miarę nikłych możliwości finansowych. Skromność, wszechobecna skromność nie jest jednak tym, co wprawia oglądającego tę fotografię w stan współczucia, zadumy nad jej pochodzeniem. Nie, ta skromność 1

J. Cortazar, Gra w klasy.


jest doskonałym tłem dla tego, co najważniejsze. Jej subtelny uśmiech, unoszący delikatnie prawy kącik ust ku górze. Uśmiech, który kryje w sobie szczęście. Uśmiech, który poświadcza gest zakładanej na Jego palec obrączki. Uśmiech, w którym tyle nadziei. Uśmiechnięta, bo… zakochana? Jego niewzruszona twarz. Niewzruszona, bo to męskie. Niewzruszona, bo skoncentrowana na Jej przysiędze, chcąca poświadczyć poważne podejście. Niewzruszona, bo… obojętna? Ilekroć tylko brałam do rąk tę powieść, wiedziałam, że doświadczę czegoś nowego. Że doznam czegoś na miarę doświadczenia mistyków, cudownego objawienia nowej, nieznanej mi dotąd prawdy. Za czwartym razem, to nie Cortazar i świat, poskładany z krótkich historii, niczym budowla z klocków Lego, wywołały to wrażenie. Pierwsza godzina lektury, lektury znanej treści, migawki leksyki, która przecież zakorzeniła się już w mej czytelniczej pamięci, wręcz chłodny odbiór, wszak intelektualne rozterki przychodzą po odstawieniu książki na bok. Sześćdziesiąt minut, około stu stron, jedna fotografia. Wyłoniła się zza kolejnej stronicy, naddając treści historii o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, które stały się przyczynkiem do literackiej sławy Cortazara. Fotografia musiała naddać treści historii… o skomplikowanych relacjach Tych Dwojga? Może skłoniła ich do tego specyficznie pojmowana przyzwoitość. Może polityka socjalnomieszkaniowa ówczesnych czasów. Może byli po prostu zakochani. Może… odpowiedzi skrywają ich, tak sprzeczne w swym wyrazie, twarze. Jednak czy ta sekunda z ich życia, uwieczniona przez amatora fotografii czy weselnych uciech na skrawku kliszy, daje mi prawo do snucia historii spomiędzy kart? Wszak było to tylko moje z Nimi przypadkowe spotkanie. Gdzieś na setnej stronie. A zakończenie daleko…


Małgorzata Gołko – III miejsce Francuska niespodzianka

Pragnę Państwu przedstawić najpiękniejszą zakładkę, jaką udało mi się znaleźć w moim życiu. Biorąc ją do ręki nie mogę się nadziwić, że była wypisywana ponad sto lat temu. Ową zakładkę znalazłam w książce Mariusza Zaruskiego pt. „Na bezdrożach tatrzańskich”, Wydawnictwa Sport i Turystyka, 1958 r. Wypożyczyłam ją w Książnicy Podlaskiej im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku we wrześniu 2009 roku. Od dawna interesuję się literaturą górską, stąd z chęcią sięgnęłam po powieść samego twórcy TOPR. Książka zawierała sporą ilość starych zdjęć, więc w pierwszym rzędzie chciałam je przejrzeć, zanim zabiorę się do jej lektury. Wtem, przewracając kartki, wyczułam coś dziwnego, twardszego od reszty książki. Przerzuciłam stronice na to miejsce i moim oczom ukazała się przepiękna, dawna pocztówka z zakochaną parą. Elegancki pan z wąsikiem wręczał kwiaty zawstydzonej, prześlicznej panience. Wszystko w pięknej scenerii. W lewym górnym rogu przyklejono znaczek z Republiki Francuskiej, o wartości dziesięciu centymów. Stempel pocztowy jest niestety dość rozmazany i trudny do rozczytania. Dolny napis mówi: „Słodkie myśli mieszają/poruszają nasze serca”. Odwróciłam pocztówkę i dosłownie mnie zamurowało. Widnieje tam data 26 października 1911 roku! Nadana z miejscowości Champ St. …, prawdopodobnie do Lyonu, na ulicę Moulin de Charnay, do Mademoiselle (pani/panienki) Berthy Rotu… Sam charakter pisma jest przepiękny, widać tam elementy kaligrafii. Niemniej, mam trudności w rozpoznaniu poszczególnych wyrazów, może


dlatego, że nigdy nie uczyłam się języka francuskiego. Dlatego będę wdzięczna, jeśli ktoś pomoże mi rozszyfrować ten tekst. Mogę tylko podejrzewać, że jest to króciutki list młodziutkiego, bezgranicznie zakochanego panicza do jakiejś francuskiej panienki. Pewnie wiedli sobie spokojne życie, nie wiedząc jeszcze, że za trzy lata wybuchnie wojna. Czy ich miłość przetrwała, czy oni przeżyli? Taką mam nadzieję. A historia kartki? Mam pewne przypuszczenia. Podejrzewam, że ta para z czasem wzięła ślub, pojawiły się dzieci, a potem jedno z tych dzieci związało się z kimś z Polski. I takim sposobem Mademoiselle Bertha doczekała się polskiej wnuczki, która obecnie mieszka na Podlasiu i uczęszcza do tamtejszej biblioteki. Kto wie, może sam Zaruski uratował kiedyś kogoś z jej rodziny, stąd jej pragnienie przeczytania jego książki. Może ta kartka była pamiątką po babci. Może umyślnie owa wnuczka zostawiła tę kartkę wśród stron powieści, aby następny czytelnik mógł zapoznać się z fascynującymi losami jej babci. Kartka zainspirowała mnie do podróży z mężem do Francji. Zobaczyliśmy cudowny, klimatyczny, zakochany Paryż. Widok tej pocztówki wciąż mnie wzrusza, chociaż od „znaleziska” minęło kilka lat. Jest w niej tak pozytywny, romantyczny przekaz, duch dawnych czasów, że ciężko przejść obok niej obojętnie. Miałam ogromne szczęście, że akurat trafiła przypadkiem w moje ręce. Teraz bardzo zależy mi na tym, aby poznać treść. Może z czasem się uda…


Agnieszka Podolecka – I wyróżnienie (tekst opublikowany w całości) Trup w szafie

Anglicy powiadają, że każda rodzina ma jakieś trupy w szafie. Szkielety, ściślej ujmując. Wydawało mi się, że moja nie ma żadnych, aż tu nagle… Aż zagrzechotało starymi kośćmi! Zadzwonił telefon. Właśnie miałam siadać do napisania kolejnego rozdziału mojej nowej książki i wcale nie chciałam go odbierać, ale dzwoniła ciocia Basia, a ją akurat bardzo lubię. Przycisnęłam guzik z zieloną słuchawką. - Witaj Agnieszko. Zgadnij co znalazłam! - Jak mi zasugerujesz gdzie, to może i zgadnę – chciałam być zabawna. - Na strychu w naszym siedlisku. A… Siedlisko… Ta waląca się chałupa bez wody i prądu, do której wciąż mam się wybrać i jakoś nie mogę. Oczywiście nie miałam bladego pojęcia, co też tam mogło się znaleźć? Jakiś spasiony, dobrze zasuszony szczur sprzed wieków? Nie! Basia znalazła skarbczyk swojej ciotki z roku 1925! - Żartujesz! – krzyknęłam. – Nie wierzę! Mogę go odziedziczyć? - Możesz go dostać za życia – roześmiała się Basia. – Jesteś jedyną pisarką w rodzinie, tobie się przyda najbardziej. Wieczorem ci go przywiozę. Kochana Basia! Nawet nie miała czasu zajrzeć do środka, tak bardzo się spieszyła, by mi go dać. Moje obcowanie z przeszłością… Położyłam dzieci spać, zgasiłam światła zostawiając tylko jedną lampkę, umościłam się pomiędzy moimi dwoma mruczącymi przez sen kotami i wzięłam głęboki oddech. Otworzyłam ostrożnie pożółkłe kartki, które jakimś cudem przetrwały burzliwe losy rodziny podczas wojny i stalinizmu i przeczytałam pierwsze zapiski.


5 stycznia 1925 roku. Zuzanna wyprasowała wstążki, które mateczka przyszyła do mojej liliowej sukienki. Występowałam w niej już na czterech balach, ale wiem, że nie mogę wymagać od matuli i tatki nowej sukni. Niemniej różowe, atłasowe wstążki są piękne i gdy je przyszyję na rękawkach i w talii, sukienka nabierze bardziej wieczorowego charakteru. Zaraz się za to zabiorę, póki jeszcze jest jasno. 6 stycznia 1925 roku. Wracając ze sprawunków spotkałam pana Klemensa. Wyglądał tak dostojnie w fularze w kolorze wina! Tak pięknie wymawia moje imię: „Witam pannę Agnieszkę” i patrzy w oczy całując mą dłoń… Poprosi mnie do tańca na balu? Agnieszka? Dlaczego nigdy w życiu nie słyszałam o mojej imienniczce? Miałam praciotkę Wiktorię (po niej dostała imię moja córka), były niezliczone Marie, Mieczysławy, Klary, ale Agnieszka? Nikt o niej nie wspominał. Egzaltowana panienka z dobrego domu, czy też pełnokrwista kobieta z zadatkami na feministkę? Oby okazało się, że to drugie. Przewróciłam stronę. Znalazłam przepis na ciasteczka serduszka, które wspomniana wcześniej Zuzanna miała upiec na podwieczorek, na który mieli wpaść z „niezapowiedzianą” wizytą rodzice imć Klemensa, a które Agnieszka miała zaserwować jako własnoręcznie upieczone. Cwaniara! Potem Agnieszka zrobiła adnotację, by posmarować dłonie i twarz plasterkiem cytryny, by rozjaśnić skórę i nie krzywić się przy tym, by zmarszczki nie powstały. Hej! Jakie zmarszczki? Przecież ona musiała być bardzo młoda, skoro była panną i podkochiwała się tajemnie w Klemensie w winnym fularze! Czyżbym po niej odziedziczyła fobie zmarszczkową? Ale mnie ta fobia dopadła koło czterdziestki, więc to chyba wybaczalne (i w sumie dość pospolite). Przekartkowałam skarbczyk delikatnie. Nagle zeszyt rozchylił się i znalazłam w nim pocztówkę. Pocztówkę z dawnej Warszawy, tej przedwojennej, z dorożkami na ulicach. Obróciłam pocztówkę i zobaczyłam na odwrocie jedno zdanie: Dlaczego mi to zrobiłaś?! Zdanie napisane zupełnie innym charakterem pisma niż skarbczyk… Żadnego podpisu. Żadnego wyjaśnienia. Znak zapytania i wykrzyknik. Kto to napisał? Jakim cudem ta kartka znalazła się w skarbczyku mojej zaginionej na kartach rodzinnej historii praciotki? Mimo późnej pory zadzwoniłam do cioci Basi. - Nie mam pojęcia, Agnieszko. Ja też nie słyszałam o żadnej ciotce Agnieszce, a jednak na okładce widnieje nasze nazwisko. To musiała być jakaś kuzynka naszych ojców. Kuzynka ojców. Pech, bo niestety nasi ojcowie już nie żyją i żadna z ich sióstr też nie. Kogo spytać? Nie spałam całą noc. Muszę odkryć tę historię, postanowiłam. W końcu o czwartej nad ranem uznałam, że jednak nie zasnę i wróciłam do czytania skarbczyka. Może on udzieli mi odpowiedzi? Ale nie. Życie byłoby za proste, gdyby tak się stało. Co się działo z tajemniczą Agnieszką? Podała ciasteczka Zuzanny jako własne wzbudzając zachwyt matki obiektu swych westchnień. Poszła na bal w liliowej sukni z nowymi wstążkami. Klemens poprosił ją to tańca. Zatańczyła również z jego bratem, Zygmuntem i poznała jego narzeczoną, Julię. Potem nastąpiły cztery miesiące „ochów” i „achów” przeplatanych poradami dotyczącymi dbania o urodę, tajemnych schadzek i całkiem oficjalnych spacerów z Klemensem. A potem Klemens poprosił ją o rękę miesiąc przed ślubem swego brata, został przyjęty i Agnieszka – już jako oficjalna narzeczona i w dodatku w nowej sukni – poszła z Klemensem na ślub Zygmunta z Julią. I tu zaczęło się robić ciekawie… Przyjęcie weselne było nudne. Zupełnie nie rozumiem, jak można się nudzić na weselu, ale to pierwsza uroczystość zaślubin w jakiej brałam udział, więc nie mam do czego jej porównać.


Ukrywam mój skarbczyk pod siennikiem, żeby mateczka go nie znalazła. Zapewne bardzo by się gniewała, gdyby usłyszała moje utyskiwania, ale naprawdę spodziewałam się… Hm… Tańców według najnowszej mody: fokstrota, charlestona, śmiechu i zabawy, tymczasem wszystko było oficjalne, zrównoważone, eleganckie. Tańczyło się wyłącznie walca i prowadziło grzeczne rozmowy. Och, wiem jak się zachować, mateczka i tatko zadbali o moją edukację i dobre wychowanie, ale czyż na weselu nie należy się weselić? Jeden był tylko wyjątek – Pan Młody. Zygmunt tryskał radością i dowcipem i nawet w walcu mnie rozśmieszał. Och, mam nadzieje, że Klemens również pozwoli sobie na większe poczucie humoru w przyszłości. Na razie bardzo się stara pokazać mi, jaki jest odpowiedzialny i mądry i jak dobrze o mnie zadba. 30 września 1925 roku. Wracając ze spotkania z Anną i Weroniką spotkałam Zygmunta. Jak zawsze skłonił się nisko i spytał jak się miewa „najpiękniejsza panna Agnieszka”. Niósł w ręce dziennik ustaw, który dostał jako pracownik ministerstwa, a w nim rozporządzenie Prezydenta Rzeczpospolitej o służbie wojskowej studentów medycyny i farmacji. To dla jego młodszego kuzyna, który się kształci na doktora i jako taki jest dla armii bardzo ważny. Wiadomo, na wojnie (oby żadna więcej nas nie dosięgła) potrzebni są medycy. Ale Zygmunt nie rozprawiał o tym zbyt długo. Odprowadził mnie do domu roztaczając wizję Polski skąpanej w blasku lamp elektrycznych, zupełnie jakby prowincja mogła się równać z Warszawą! Oczywiście w wielkich miastach nie używa się już lamp gazowych, ale wieś? Zygmunt był pełen nadziei, że wkrótce cały kraj zamieni się w świecącą wyspę widoczną z księżyca! A niby kto miałby nas stamtąd oglądać! Przecież nie można polecieć na księżyc! Ależ on jest zabawny, taki idealista! 27 października 1925 roku. Klemens zabrał mnie do jubilera na ulicy Marszałkowskiej. W eleganckim salonie dystyngowany starszy sprzedawca pobrał od nas miarę na obrączki ślubne. Zapisał nasze imiona i datę planowanego ślubu, 31 grudnia 1925 roku. Mamy wejść w Nowy Rok jako małżonkowie. Później zaprosił mnie na pączki u Bliklego i gorącą czekoladę. Odprowadził mnie do domu, pocałował ma dłoń i życzył miłego wieczoru. Jest taki dystyngowany. Zupełnie zaprzeczenie swojego brata! Coś mi się tu nie zgadza. Skoro tak wzdychała do Klemensa, i się z nim zaręczyła, to czemu wspomina o jego bracie? Ten Zygmunt wygląda mi na niezłego bawidamka. 15 grudnia 1925 roku. Pierwszy raz zostaliśmy zupełnie sami. Klemens przyszedł po pracy w odwiedziny. Akurat matuli i tatka nie było w domu, a Zuzanna miała nieznośny ból głowy i nie przyszła do pracy, więc to ja otworzyłam drzwi i pełniłam honory domu. Do tej pory Klemensowi udało się skraść kilka całusów z mych ust, ale zawsze były szybkie i przelotne. Dziś nie było nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić. Gdy postawiłam na stole herbatę i szarlotkę, Klemens ujął mą dłoń, potem pogłaskał mnie po twarzy, a następnie pocałował. Nie broniłam się, mam przecież dwadzieścia lat i wkrótce zostanę jego żoną. Jego usta poruszały się w zgodzie z moimi, ale… Myślałam, tak przynajmniej przyjaciółki mężatki mi opowiadały, że poczuję jak ziemia osuwa mi się spod nóg, jak będę bliska omdlenia i nie będę mogła złapać tchu. Nic takiego się nie wydarzyło – ziemia, a właściwie parkiet, ciągle był pod moimi stopami, świat nie zawirował, do omdlenia też jakoś mi się nie spieszyło. Czy ze mną jest coś nie w porządku? 18 grudnia 1925 roku. Ten pocałunek nie daje mi spać po nocach. Nie jeden, Klemens nabrał wielkiej ochoty i jeszcze trzy razy mnie pocałował, nim wrócił tatko. Ale nie czułam tego co spodziewałam się poczuć. Dlaczego? Dzisiaj dostarczono do domu moją suknię ślubną. Na szczęście mateczka pozwoliła mi dokonać wyboru i pójdę do ślubu w sukni bez gorsetu. Babcie


będą zbulwersowane, stare ciotki też! Ale to mój ślub i chcę wystąpić w kreacji najnowszej mody! Ale welon oczywiście będę miała po mamie, babci i prababci. Tej rodzinnej tradycji nie da się uniknąć. Umówiłam się z Anną w cukierni na Nowym Świecie. Tylko jej zdradzę, jak będę ubrana. Tuż przed cukiernią spotkałam Zygmunta. Nie omieszkał zapytać o suknię, a gdy próbowałam uniknąć odpowiedzi, zaczął ze mnie żartować i w końcu… powiedziałam mu. Roześmiał się i powiedział, że Klemens z całą pewnością nie spodziewa się takiej rewolucji na tradycyjnym przyjęciu weselnym. No cóż, w tej kwestii nie miałam nic do powiedzenia. Przyjęcie będzie skromne, tylko pięćdziesiąt osób, bo to drugi ślub w rodzinie Klemensa w tym roku, a moich rodzicieli też nie stać na zbytek. Będzie grał zespół muzyki klasycznej, pewnie walca, więc w mojej modnej sukience nie będzie mi łatwo tańczyć. Zygmunt powiedział, żebym się bardzo nie zamartwiała, bo on nawet do walca wiedeńskiego potrafi zatańczyć fokstrota i wyratuje mnie z opresji jeśli będzie trzeba. Naprawdę lubię się z nim śmiać. 31 grudnia 1925 roku. Za godzinę przyjdzie panna Maria zrobić mi delikatny ślubny maquillage. Czy ja na pewno powinnam wychodzić za mąż? Mateczka mówi, że takie nerwy są normalne u każdej panny młodej, ale co będzie jeśli… jeśli to co ma nastąpić w noc poślubną będzie równie zwyczajne i niewywołujące emocji jak pocałunki Klemensa? Co ja wtedy zrobię? Nie, nie mogę w to uwierzyć! Skarbczyk kończy się właśnie w tym momencie! Kilka godzin przed ślubem moja tajemnicza, nieistniejąca do tej pory, praciotka zastanawia się, czy nie zwiać sprzed ołtarza, a ja nie mam ciągu dalszego! I jak właściwie nazywał się ten Klemens i czemu o nim też nigdy nie słyszałam? Wzięłam do ręki pocztówkę z dziwacznym pytaniem. Kto komu wyrządził krzywdę i dlaczego? Jak ja mam to odkryć? Która godzina? Siódma rano. Trochę za wcześnie na telefon do Basi, zwłaszcza w niedzielę. Ledwie dożyłam do dziesiątej rano. - Ciociu! – Krzyknęłam bez zbędnych powitań, gdy Basia odebrała telefon. – Ten skarbczyk to nie tylko przepisy, to właściwie bardziej pamiętnik. Agnieszka ma wyjść za mąż w Sylwestra 1925 roku, ale chyba nie chce tego zrobić i a ja nie wiem, co dalej, bo skarbczyk się kończy! - Jak to nie chce wyjść za mąż? Dlaczego? - Bo nie podobało się jej jak ją narzeczony całuje! Śmiech Basi wypełnił poranek. Było go słychać w całym mieszkaniu, aż musiałam odsunąć słuchawkę od ucha. Basia to się umie śmiać! Albo mnie wyśmiać… - Nie, nie śmieję się z ciebie – oczyma duszy widziałam jak ociera łzy śmiechu – tylko z tej przedwojennej Agnieszki. Fakt, całowanie ważna sprawa, ale chyba należało się nad tym zastanowić trochę wcześniej niż w dzień ślubu. - No ale oni się tak naprawdę całowali dopiero jakieś trzy tygodnie przed ślubem. - A co ona taka przyzwoita? – spytała Basia. - Nie wiem, może przed wojną tak mieli? - E tam! Nic nie mieli. Normalnymi ludźmi byli, tylko ta dwójka jakaś popaprana była. – Uwielbiam Basię, nie owija w bawełnę. – Nie kupuje się kota w worku, choć może faktycznie dziewięćdziesiąt lat temu sprawdzenie kota mogło być trochę trudniejsze. Tak czy siak, spóźniła się z tymi rozmyślania trochę, nie sądzisz? - Sądzę, sądzę. Jest jeszcze coś. W skarbczyku jest pocztówka z jednym zdaniem „Dlaczego mi to zrobiłaś?!”. Nie podpisana. Nie wiesz o co chodzi? - Nie mam zielonego pojęcia. A w jakim miejscu była? Może coś zaznaczała? No jasne! Gdzie ja mam rozum? Gdy ją znalazłam mignęło mi zdanie o śmiechu Zygmunta. - Poczekaj, to było gdzieś… – Przyjrzałam się dokładnie skarbczykowi – w połowie, może trochę dalej. O wiem! Jesienią!


- A co się działo jesienią? - Za dużo wpisów o bracie narzeczonego… - A… No to tu zacznij szukać. I może w radzie parafialnej? – zasugerowała Basia i podała adres starego kościoła, do którego rodzina chadzała przed wojną. Tam zacznę poszukiwania. Uzbrojona w czarno-białą pocztówkę, pierwszy raz od lat, wybrałam się na mszę. Wiem, że niedziela to dzień święty i księdzu zawracać głowy nie należy, ale jestem kobietą pracującą i w tygodniu nie mam czasu, więc niby kiedy jak nie w niedzielę mam się udać do księdza? Stanęłam na samym przedzie, żeby złapać księdza nim ucieknie, ale on czmychnął do zakrystii nim wierni skończyli śpiewać. Co tam! Raz kozie śmierć! Niewiele się zastanawiając dałam nura za ostatnim ministrantem. Ksiądz właśnie zdjął stułę, gdy zobaczył mnie w zakrystii i kompletnie zbaraniał. Ale zanim zdążył zaprotestować, wyjęłam pocztówkę, zasypałam potokiem słów na temat całej tej historii i powiedziałam, że muszę zobaczyć wpisy do ksiąg parafialnych z grudnia 1925 roku teraz, natychmiast, najlepiej wczoraj. - Spokojnie, spokojnie – ksiądz dostał zadyszki, choć to ja paplałam jak najęta. – Dziś jest niedziela. - Wiem, ale ja pracuję i jestem samotną matką i będę miała czas dopiero w sobotę a do tego czasu umrę! – Itp. Itd. - Droga pani – w głosie księdza wyraźnie wyczułam błaganie o litość. – Ja nie mam tu ksiąg parafialnych z lat międzywojennych. One się znajdują w archiwum w kurii. Trzeba pismo napisać, poczekać…. Na co poczekać nie dałam biedakowi powiedzieć. Ministranci stali pod ścianą cicho jak myszy na widok kota. Ksiądz podrapał się po głowie (miał całkiem bujną czupryną i był jak ja koło czterdziestki), wetchnął z rezygnacją, wyjął z biurka kartkę, długopis, napisał pismo, poprosił o mój autograf i powiedział, że zrobi co może, by uzyskać dostęp do dokumentów w następną sobotę. Sobotę! Mam czekać sześć dni na rozwiązanie zagadki?! Czekałam. Sześć pełnych agonii dni. Nie żebym była z natury wścibska, ale napisałam dwie książki i wiem, że jak pojawia się temat, który może znaleźć drogę do mojej powieści, to staje się dla mnie idea fix i kompletnie, całkowicie i nieodwracalnie zajmuje wszystkie moje myśli. Ale jakoś przeżyłam, jakoś udawało mi się gotować obiady bez spalenia ich po drodze, jakoś funkcjonowałam w biurze, gdzie wykonuję nudną pracę sekretarki. W czwartek ksiądz zadzwonił z informacją, że jakiś jego przyjaciel ksiądz (oczywiście) w kurii, udostępni mi tę księgę w sobotę. W drodze całkowitego wyjątku. Ubrałam się stosownie ( a przynajmniej sądzę, że spodnie, bluzka zapięta pod szyję i żakiet to stosowny strój do kurii), kupiłam pudełko dobrych czekoladek, żeby podziękować życzliwemu księdzu, przeszłam przez kontrolę w pięknie odrestaurowanej siedzibie na Miodowej i zostałam zaprowadzona do księdza, który miał mi pomóc. - Ciekawa historia – zagadnął. – Ksiądz Jakub powiedział (a – pomyślałam – tak się nazywa, jemu też zaniosę czekoladki), że próbuje pani rozwikłać tajemnicze zniknięcie ciotki z rodzinnych wspomnień. - Bo widzi ksiądz, jej zapiski kończą się kilka godzin przed ślubem, gdy ona się waha. No więc pomyślałam, że sprawdzę, czy ten ślub się odbył, a potem, czy jakieś dzieci tu ochrzcili, albo może czy umarli w tej parafii… - Ojojoj! Ja przygotowałem tylko jedną księgę. O żadnych dzieciach ani pogrzebach nie było mowy. - Ale ja tak proszę… – Zrobiłam maślane oczy, na które mężczyźni zwykle się nabierają, choć pewnie do księdza nie wypadało. – Jeśli oczywiście w ogóle ten ślub doszedł do skutku... - No to najpierw sprawdźmy.


I sprawdziliśmy. A tam czarno na białym, 31 grudnia 1925 roku o godzinie 16.00 przed ołtarzem stawiła się Agnieszka i jej narzeczony, Klemens Koźmiński, a świadkami byli Anna Kruczkowska (to pewnie ta, co jako jedyna przyjaciółka wiedziała, że suknia będzie bez gorsetu) i Zygmunt Koźmiński (a jakże!). Nareszcie wiem, jak się nazywał! To już jakiś trop. Maślane oczy chyba poskutkowały, albo była to ciekawość rozbudzona moją opowieścią, ale łaskawy ksiądz zabrał mnie do archiwum (podobno wbrew wszelkim regułom) i spędził ze mną cztery godziny wertując zakurzone annały. Ale ani w następnym roku, ani w ciągu kolejnych pięciu lat nie narodziło się żadne dziecko tej pary. O szukaniu pogrzebu nawet mowy nie było, bo niby w którym roku? Wyszłam z kurii trochę rozczarowana, ale nie miałam zamiaru się poddać. Zadzwoniłam do Basi. - Ciociu, nadszedł czas, bym w końcu odwiedziła wasze siedlisko. A dokładnie rzecz ujmując strych. - Kochana, wiedziałam, że to powiesz, ale muszę cię rozczarować. Przeszukałam go dokładnie, nie ma więcej żadnych zeszytów, żadnego śladu. - Ale ta pocztówka? Wiesz, mam przeczucie, że ona nie znalazła się tam przypadkowo. Może to była zakładka? Może ten skarbczyk przeczytał ktoś, kto miał do Agnieszki jakieś straszne pretensje? Coś mi tu nie gra, naprawdę. Czy nie ma nikogo wśród żywych, kto by coś pamiętał? - Agnieszko, jedyna osoba, która mi przychodzi do głowy to ciocia Krysia w Australii. Ma dziewięćdziesiąt pięć lat, więc była wtedy dzieckiem, ale może ona coś wie. Jęknęłam. Telefon do Australii będzie kosztował fortunę, Krysia nie korzystała z internetu. Ale… Z drugiej strony ciocia Krysia zawsze uchodziła w naszej rodzinie za wybitne indywiduum, zapaloną feministkę i plotkarkę z cudownym poczuciem humoru. Ciocia Krysia miała pięciu mężów, każdego przeżyła, z każdym rozwodziła się z wielkim hukiem, a po rozwodzie się z nim zaprzyjaźniała. Czmychnęła z Europy zaraz po wojnie, gdyż poznała przystojnego oficera australijskiego, dla którego porzuciła męża Polaka, z którym walczyła w powstaniu warszawskim i z którym dostała się do obozu. Po kapitulacji powstania, powstańców uznano za armię, więc powstańcy podlegali prawu wojskowemu. W ten sposób Krysia z pierwszym mężem znalazła się na terenie Niemiec w obozie, który wyzwolili później Amerykanie. W ten sposób trafiła do Londynu, gdzie spotkała się z armią Andersa. Tam też poznała swojego Australijczyka i z nim wyjechała na przysłowiowy koniec świata (co może być dalej niż Australia?). Ostatni raz wyszła za mąż w wieku osiemdziesięciu lat i została wdową po roku, niespecjalnie się przejmując i ciesząc, że rok była szczęśliwa. Totalne indywiduum, sami przyznacie. Choć chyba jej trochę zazdroszczę tego spontanicznego i radosnego podejścia do życia i śmierci… - Agnieszka! Jak ja cię długo nie słyszałam! Pogłos w słuchawce jasno wskazywał, że rozmawiam z Australią, a przynajmniej z kimś, kto tam się właśnie znajduje, a mój głos Krysia słyszała po raz ostatni ponad dwadzieścia lat temu jak się spotkałyśmy w Londynie. Ale czasami posyłam jej list i dostaję odpowiedź pełną opowieści o kolejnych wielbicielach. Do licha, ja mam czterdzieści dwa lata i nikt mnie nie podrywa, a moja dziewiędziesięcio-pięcioletnia ciotka ciągle chodzi na randki. Coś ze mną nie tak? - Ciociu, strasznie mnie ciekawi ta historia. No i ta kartka. Ona była wsadzona w takim momencie, gdy w skarbczyku coraz częściej pojawia się brat narzeczonego. Nie słyszałaś coś o tym. - Oj, Agnieszko, Agnieszko, jedyna historia rodzinna, o której nie chcę mówić. - No nie! Dzwonię do Ciebie na koniec świata, a ty nie chcesz mówić! - Jaki koniec świata – zaperzyła się Krysia, która po kilkudziesięciu latach uważała się za Australijkę (choć jak jej było wygodniej, mówiła Australijczykom, że jest Polką). – To ty jesteś na końcu świata! - Jasne, ja jestem na samym jego końcu, prawie pod biegunem. Ciociu, proszę…


- No tak…– Długa cisza, podczas której słyszałam złotówki wpadające na konto operatora telefonicznego. – Była taka historia…– Brzęk kolejnych złotówek. – Agnieszka była czarną owcą rodziny i nikt nigdy nie wspominał jej imienia. Nie znam całej historii, ale wiem, że po wyjściu za mąż, bardzo szybko zakochała się w kimś innym. Nasza rodzina uważała to za skazę na honorze, już nawet nie pamiętam, jak się o tym dowiedziałam, ale wiem, że Agnieszka zniknęła z Warszawy dość szybko w tajemniczych okolicznościach i jej imię zostało objęte tabu. - O… To nie nazwali mnie po niej... - Nie, twoi rodzice w życiu tej historii nie słyszeli, tak sądzę. - Ale co się stało? – dopytywałam. - Nie wiem, ale jak się dowiesz, koniecznie do mnie zadzwoń. Wiem tylko, że Agnieszka uciekła od męża, ale dokąd i z kim, czy może sama, nikt mi nigdy nie powiedział. Szkielety w rodzinnej szafie zatrzęsły się głośno. Rozłączyłam się i zaczęłam główkować. Skoro moja rodzina nabrała wody w usta tak skutecznie, że sekret poszedł do grobu razem z Agnieszką, to może rodzina jej męża będzie coś wiedziała? Że też nie wpadłam na to od razu! Zadzwoniłam szybko do miłego księdza z kurii i poprosiłam, by zajrzał raz jeszcze do akt i spisał dla mnie adres męża Agnieszki. Może uda mi się go znaleźć. W końcu Koźmiński to nie takie częste nazwisko. Uzbrojona w adres poszłam do parafii. Znów była niedziela. Tym razem nie musiałam wbiegać do zakrystii na dziko. Ksiądz zobaczył mnie w pierwszym rzędzie podczas mszy, na końcu skinął głową i tym razem w sposób cywilizowany weszłam do zakrystii drzwiami dla petentów. Jakaż była moja radość, gdy okazało się, że Koźmińscy do dziś mieszkają w okolicy, a ksiądz najwyraźniej nieświadom ustawy o ochronie danych osobowych wręczył mi ich adres. Niestety świadoma ustawy była TP S.A. która odmówiła mi podania numeru telefonu. Co się stało z poczciwa, starą informacją telefoniczną, w której podawano numery, a w przypadku zastrzeżonych łączono za zgodą odbiorcy? Co za czasy! I po co Koźmińscy zastrzegli sobie numer? Co tam, nie poddam się, skoro już tyle rabanu narobiłam i nawet do Australii zadzwoniłam. Wzięłam skarbczyk, pocztówkę i ruszyłam pod adres od księdza. Wcisnęłam guzik dzwonka. Opatrzność chyba nade mną czuwała, bo zanim ktoś mnie zapytał czego chcę, drzwi się otworzyły i wyszedł elegancki, starszy pan z siwiejącym jamnikiem. Uśmiechnęłam się najpiękniej jak potrafię i pan wpuścił mnie do kamienicy. Głęboki oddech, drżenie rąk, krótka wspinaczka na drugie piętro. Zadzwoniłam do drzwi. Lał… Tego się nie spodziewałam. Otworzył mi sam Vigo Mortensen. No, może nie on, bo przemówił po polsku, ale wyglądało to tak jakby Aragorn wyszedł z „Władcy pierścieni”. I jak tu zbajerować takiego przystojniaka? Chyba wypalić prostu z mostu z mostu po co przyszłam. W końcu i tak bym musiała. Przedstawiłam się i pokazałam skarbczyk i kartkę. - Znalazłam to w rodzinnym archiwum. Historia opisana w tym zeszycie to historia naszych rodzin, choć w mojej to temat tabu. Przepraszam, że nachodzę pana, ale pomyślałam, że może z pomocą pana rodziny rozwikłam tę zagadkę. Nieznajomy przedstawił się jako Olgierd Koźmiński i wpuścił mnie do środka. Zaprosił do salonu, w którym siedziała jego żona w wyraźnej ciąży (a niech to!). Opowiedziałam im to, czego zdołałam się dowiedzieć. Przejrzeli ostrożnie skarbczyk i przeczytali pytanie na pocztówce. - Wie pani, niewykluczone, że pani pomogę – powiedział Mortensen vel Koźmiński. – Nie słyszałem tej historii, ale mamy księgę rodzinną, w której wpisują się wszyscy członkowie rodziny w dzień ślubu. Potem opisują pierwszy rok swojego małżeństwa i narodziny dzieci. Nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Możemy zobaczyć, czy charakter pisma z pocztówki znajduje się w księdze. Przechowuje ją zawsze najstarszy syn, a tak się składa, że po śmierci ojca, to ja jestem najstarszy. (Rety! To oni występują w większej ilości? Więcej Aragornów?)


Podszedł do kredensu i wyciągnął ciężki wolumin oprawny w skórę. Ciekawe, czy sami wpadli na ten pomysł, czy też ściągnęli go od Buddenbroków. Jedno jest pewne, gdyby moja rodzina miała taką księgę, było by mi znacznie łatwiej. Olgierd przerzucił strony gdzieś w pierwszej połowie opasłego tomiska i zatrzymał się na roku 1925. - Mogę zobaczyć tę pocztówkę? – Wyciągnął rękę. Pochyliłam się nad księgą i zamarłam. To było pismo Julii, żony Zygmunta! Choć napisała tylko jedno zdanie na pocztówce, nie było najmniejszych wątpliwości. Zawijas przy literze „g”, kreska nad „ś” – to było je pismo bez wątpienia! - Ale – zająknęłam się – jakim cudem ta kartka znalazła się w skarbczyku mojej antenatki? - Przeczytajmy, co napisała. Proszę się napić herbaty (żona uprzejmie przyniosła dzbanek i filiżankę), a ja przeczytam. Julia opisała swój ślub, swą wielką miłość do Zygmunta, jego wspaniałe poczucie humoru. Zygmunt dodał kilka komentarzy opisujących pierwszy rok ich małżeństwa. A potem nagle wszystko skończyło się jednym zdaniem „nigdy im nie wybaczę”. - Myśli pan, że Zygmunt i Agnieszka… Że mieli romans? - Być może. Na razie wszystko na to wskazuje. - Nie słyszał pan żadnych rodzinnych historii? - Nie, ale jest ktoś, kto może nam pomóc. Babcia Aleksandra, tylko ona urodziła się przed wojną i tylko ona może coś wiedzieć. Sięgnął po telefon (chwała wynalazcy tego urządzenia!) i wybrał numer. Po serii uprzejmości, przeszedł do sedna. - Babciu, bardzo proszę… Zaczekaj, włączę mikrofon, by pani Agnieszka mogła słyszeć. - Dzień dobry – przywitała się babcia. – Nie opowiadałam tej historii wcześniej, bo to żaden powód do chwały. Ale skoro już nasze rodziny się spotkały, to niech będzie. Było to tak: Zygmunt uwielbiał swoją przyszłą bratową. Dla wszystkich było to jasne prócz nieszczęsnej Julii i Klemensa. Nikomu jednak przez myśl nie przeszło, że może to być coś więcej niż rodzinna sympatia. Do pierwszego skandalu doszło na weselu Agnieszki i Klemensa. Podobno panna młoda nie miała czasu tańczyć z mężem, gdyż spędziła ten wieczór w tańcu z Zygmuntem. Klemens był ponoć chmurny, bo spodziewał się tradycyjnej panny młodej, a Agnieszka w dzień ślubu ścięła włosy na chłopczycę i przyszła w sukience według najnowszej mody. Czemu jej rodzice się na to zgodzili nie wiem, ale nasza rodzina była obruszona. Zygmunt tłumaczył się po weselu, że ktoś przecież musiał tańczyć z panną młodą, a prócz niego nikt się do tego nie rwał. Nie minęły cztery miesiące i Zygmunt z Agnieszką zniknęli. Zbyt się lubili, by rodziny podejrzewali przypadek. Uciekli razem, Julia z rozpaczy wstąpiła do zakonu, czego nikt nie mógł zrozumieć. Kościół wysłał ją potem do pracy w misji w Afryce, tam umarła kilka lat później na gruźlicę. Klemens wynajął detektywa. Ten znalazł ich w Zakopanem, gdzie na cmentarzu w Pęskowym Brzysku jest ich grób. Widziałam go w latach siedemdziesiątych. Również odebrali sobie życie, ale nie z powodu wyrzutów sumienia. Zygmunt podczas wojny trafił do Oświęcimia. Jakimś cudem przeżył, ale już nie był tym samym człowiekiem. Agnieszka była zaangażowana w ruch oporu, a potem w próby przeciwstawienia się komunistom. Na początku lat pięćdziesiątych dowiedziała się, że UB planuje ją zaaresztować. Z rozchwianym emocjonalnie Zygmuntem, z perspektywą tortur i pewnie śmierci, poddała się. Popełnili samobójstwo wspólnie. Podobno kochali się szalenie mimo wojennych przeżyć. Lubili ich sąsiedzi i pochowali ich w poświęconej ziemi. Zapadła długa cisza. - Dziękuję babciu – powiedział w końcu Olgierd. - Dziękuję pani – dodałam. – Ale jakim sposobem kartka napisana przez Julię mogła się znaleźć w skarbczyku Agnieszki w podmiejskim wakacyjnym domku? - Nie wiem, drogie dziecko – odarła babcia. – Tego się już pewnie nigdy nie dowiemy.


Pewnie nie, ale wiem, jak rozwinie się ta historia w mojej nowej powieści: 31grudnia 1925 roku. Wigilia Nowego Roku i mój ślub z Klemensem. Za chwile wychodzimy do kościoła, a ja nadal nie wiem, czy powinnam tam pójść. Coś musiałam zrobić, ale ponieważ nic mądrego nie przyszło mi do głowy, poprosiłam panią Marię, by ścięła mi włosy i zrobiła makijaż chłopczycy. Mateczka rozpłakała się z rozpaczy na mój widok. Podobno ścinanie włosów w dniu ślubu to zła wróżba, ale co tam. 1 stycznia 1916 roku. Od wczoraj jestem mężatką, ale moje małżeństwo nie zostało jeszcze skonsumowane. Klemens kipiał gniewem na widok moich krótkich włosów i nowoczesnej sukienki. Nie tak sobie wyobrażał swoją pannę młodą, ale gdyby mnie kochał, podobałabym mu się. Niemniej poszedł ze mną do ołtarza. Dlaczego? Podczas uroczystości weselnych zatańczył ze mną tylko pierwszy, tradycyjny taniec młodej pary. Potem zostawił mnie samej sobie. Uratował mnie od rozpaczy Zygmunt, który uznał, że wyglądam cudownie i cały wieczór zasypywał dowcipami. Tańcząc w jego ramionach poczułam dreszcz rozkoszy, jakiego oczekiwałam od Klemensa. Ale Klemens mi go nie dał. Ani w tamtych pierwszych pocałunkach ani podczas nocy poślubnej. 1 marca 1926 roku. Moje małżeństwo zostało skonsumowane, ale to nie Klemens jest źródłem mych rozkoszy. To Zygmunt. Poślubiłam niewłaściwego brata. I pokochałam nie tego, którego mi Bóg przeznaczył. Jeżeli to było przeznaczenie. Nasze ukradkowe schadzki napawają mnie lękiem i radością. Nie wiem, jak mam dalej żyć w tym rozdwojeniu. Jedno jest pewne, od czasu naszego przypadkowego spotkania 30 września, Zygmunt myślał o mnie a ja o nim i teraz żyć bez siebie nie możemy. Przeklęci na zawsze. 21 marca 1926 roku. Postanowiliśmy uciec. Zygmunt i ja. Zaczniemy nowe życie. Jutro wsiądziemy w pociąg i pojedziemy na południe Polski, najpewniej do Krakowa lub Zakopanego i zaczniemy nowe życie. Zygmunt kupił obrączki, założymy je przed podróżą, by nikt nie czynił nam nieprzyjemności. 23 marca 1926 roku do drzwi rodziców Agnieszki zapukała zapłakana kobieta. Pierwsza zobaczyła ją Zuzanna, jeszcze przez okno. Wprowadziła do salonu, gdzie Julia usiadła ciężko na kanapie i spytała, czy Agnieszka spędziła noc w domu, bo w mieszkaniu męża jej nie było. Klemens zaś był zbyt wściekły, by szukać żony u rodziców. Agnieszki nie było. Zrozpaczona Julia wyjęła z torebki pocztówkę i napisała „Nigdy Ci nie wybaczę”. Wręczyła kartkę matce i poprosiła, by wysłać ją Agnieszce, jeśli skontaktuje się z domem. Po wyjściu Julii matka poszła prosto do Klemensa do pracy. Poprosiła go o klucze do mieszkania, chciała przejrzeć rzeczy córki. Znalazła skarbczyk i już pierwsze zapiski na temat Zygmunta, owe spotkanie 30 września, upewniło ją w przekonaniu, że jej córka dopuściła się haniebnej zdrady i nigdy nie wróci do domu. Nie miała siły czytać dalej. Włożyła pocztówkę do skarbczyka, zamknęła go i przy najbliższej okazji ukryła na strychu letniego domku. Nie miała siły go spalić – ogień strawiłby też resztki nadziei, że może jednak kiedyś jej jedyna córka da znać, że żyje i jest szczęśliwa… KONIEC P.S. Nazwiska i niektóre miejsca zostały zmienione, by nie naruszać prawa do prywatności obu rodzin. Nikt tak naprawdę nie jest dumny z tej historii.


Ewa Górnisiewicz- II wyróżnienie

Drobiazgi znalezione w książkach zawsze rozpalały moją wyobraźnię. Trzymając w ręku zmięty papierek, ulotkę czy nawet urywek sreberka po czekoladzie zaglądałam do życiorysu jeszcze jednego bohatera. Anonimowy Ktoś był tu przede mną i buszował w słowach, które wkrótce odziedziczyć miałam ja – następna czytelniczka. „Widzisz? Nie jesteś sama na świecie” – zdawały się mówić drobne przedmioty, wypadające znienacka z kartek powieści, niczym z alternatywnego życia. Z pośród wszystkich pamiątek po tych, którzy „odeszli” najbardziej przywiązałam się do osobliwej zakładki, którą odkryłam w czasie pierwszych bibliotecznych wojaży. Nie była to bowiem standardowa tekturka z widoczkiem, a „szlachetnie” połyskująca, niewielka ramka z motywem książki. Roztargniony właściciel zanurzył ją w jeziorze słów, zaznaczył swoją obecność, by potem oddalić się na zawsze ku większym wodom. W dziecięcym zachwycie czułam, że odkryłam skarb – dla mnie nagle bezcenny. Kim był ten, któremu zawdzięczałam emocje małego odkrywcy? Dwudziestoczteroletnia ja wstaje i otwiera szafę, skrywającą prywatną Narnię. Wyjmuje sędziwy karton, mieszczący rozmaite pamiątki z przeszłości. Gorliwe palce przedzierają się przez dżunglę najdziwniejszych przedmiotów, aż w końcu wyczuwają znajomą teksturę… Oto i dawno zapomniany skarb – ten wracający z zaświatów. Błyszczy tak samo jak dawniej, chociaż – ostatecznie – to nigdy nie było prawdziwe srebro. Gdzieniegdzie widać przetarcia, rysy… Znowu zadaję sobie pytanie: kim był On? A może Ona? Próbuję przypomnieć sobie tytuł książki, w której dokonałam swojego odkrycia… To na pewno była jedna z części serii młodzieżowej „Przygody Trzech Detektywów”. Moja wyobraźnia przedziera się przez ocean wspomnień. W każdej z powieści spotykaliśmy znanego reżysera – Alfreda Hitchcocka – który z przejęciem wysłuchiwał opowieści niepokornych nastolatków. Jego gabinet, pełen fascynujący


przedmiotów, również zdawał się słuchać – jakby pragnął wyrwać się z powrotem do tego pociągającego, niebezpiecznego świata. Dzisiaj widzę to wyraźnie: trzej detektywi zakończyli kolejną misję, raport jest już zdany. Czas pożegnać się ze swoim szanowanym przyjacielem i szukać dalszych przygód. Do akcji wyrywa się również niepozorna zakładka mistrza suspensu – pamiątka z jego pierwszych bibliotecznych podbojów. W chwili zamieszania wsuwa się sprytnie między wspomnienia młodej trójki. Ucieka do świata, w którym będzie mogła znowu zalśnić – przez dziecięce oczy ponownie odkryta.

Gratulujemy!


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.