Made in Świętokrzyskie #1

Page 1

Katarzyna Gaertner / Na lekcjach był ragtime, a na przerwach boogie-woogie…

#1

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny



m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

3

Dzień dobry! Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia. Ryszard Kapuściński

Kiedy dziesięć lat temu przyjechałam z Białegostoku do Kielc nie byłam zachwycona. Miasto wydało mi się zaniedbane, szare, nieciekawe. Tu nic nie mogło mnie zaskoczyć, zdziwić. Na szczęście to miał być tylko krótki przystanek. Planowałam się rozejrzeć i szybko wracać w rodzinne strony. Wystarczyła jednak pierwsza podróż po regionie, by całkowicie zmienić zdanie o nowym miejscu. Wówczas jeszcze nie nazywanym przeze mnie domem… Uroda Świętego Krzyża i Sandomierza; historia Krzyżtoporu, Chęcin i Wiślicy; przyroda Ponidzia i Gór Świętokrzyskich… Kto pozostałby na to wszystko obojętny? Z czasem pojawili się też ludzie. Nietuzinkowi, z pasją. Prawdziwi przyjaciele.

Dziś Kielce to mój dom, dający poczucie przynależności i bezpieczeństwa. Do takiego domu chętnie wracam z każdego wyjazdu, za takim domem tęsknię. Tu odkrywam radość spotkań z ludźmi, którzy mnie inspirują i są dla mnie ważni. Mam swoje ścieżki i małe przyjemności, które sprawiają, że już nie chcę stąd uciekać. I własne punkty na mapie regionu, do których z dumą zabieram swoich gości. Bo naprawdę mamy czym się pochwalić. Na łamach „Made in Świętokrzyskie” chcemy prezentować miejsca nieoczywiste, często doskonale znane i doceniane w kraju, a nawet poza jego granicami, a przez nas – mieszkańców regionu – wciąż nieodkryte. I nieszablonowych ludzi,

którzy – porzucając bezpieczny nurt – pielęgnują oryginalne pasje. Inspirują nas postaci niezwykłe, głodne życia i tworzenia. Interesują najnowsze trendy – te topowe i niszowe. Nie narzucamy stylu, tylko o nim mówimy, nie oceniając, ale dając Państwu wybór. Promujemy kulturę wysoką. Łamiemy szablony i stereotypy. Tak jak Marceli Małkiewicz, najmłodszy winiarz w Polsce, który ma już na swoim koncie tytuł championa; Łukasz Gębka, gospodarujący na jednym z większych gospodarstw ekologicznych w kraju i dziewczyny z Unlock the door, które na przekór wszystkim mówiącym, że w Kielcach gry typu escape room się nie przyjmą, z powodzeniem prowadzą swój biznes. Ogromną radość i motywację do działania dają nam też spotkania z artystami. Z kompozytorką Katarzyną Gaertner rozmawiamy o pasji tworzenia. Z pisarką Aleksandrą Łojek o trudnej codzienności w Belfaście. A z aktorem Marcelem Sabatem o niełatwych początkach na planie. Oddając w Państwa ręce ten wyjątkowy, bo pierwszy numer, chcemy zabrać Państwa w podróż do świata sygnowanego znakiem jakości „Made in Świętokrzyskie”. Obudzić w Państwu ciekawość i zdziwienie, o którym tak mądrze mówi Ryszard Kapuściński. I wspólnie odkrywać urodę życia w Kielcach i regionie.

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna


W numerze 4 Zapowiedzi 6 Na scenie, w galerii, na płycie, w druku

Kielce zapomniane 10 Jak to z cerkwią było

Aktorstwo z charakterem 12 Marcel Sabat – z Kielc do filmu

Katarzyna Gaertner 16

9 Modnie czy wygodnie? Preferencje zakupów odzieży

11 Blogotok Blogerzy dyskutują w realu

14 Znajdź odpowiedź i… unlock the door Escape room

23 Jarmuż w butonierce

Na lekcjach był ragtime, a na przerwach boogie-woogie

Warzywa i przetwory made in Farma Świętokrzyska

Tabor przyjechał! 26

28 Tęgie Chłopy grają do tańca. Aż wióry lecą

Przetańczyć całą noc w Sędku

Champion z Gór Wysokich 30

32 Od Eminema do „Zadry rapera”

Winnica sandomierska na medal

Gipsowy portret Eminema powstał w Kielcach

Serowarka 33

38 Zaskakująca noc

Ser żółty spod Łagowa

Udany debiut Bortkiewicza

Aleksandra Łojek 39

44 Arkadiusz Strójwąs

Belfast – zesłanie oswojone

W adidasach przez Świętokrzyskie 46 Miłośnicy biegania na start!

Szlak Green Velo 52 Przez Wschód na dwóch kółkach

Felietony 56 Jesień w szafie – Karolina Janik Kulinarnie-regionalnie, czyli na tropie smaku... – Jakub Juszyński Wylogowane dzieci nie istnieją? – Paweł Jańczyk

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

„Korzenne nuty” z Sędka

Rowerem przez Polskę

49 Tego wezmę spośród wielu, kto ma motor z SHL-u… O Zlocie Motocykli SHL i Pojazdów Zabytkowych opowiada Ryszard Mikurda

53 Po bułki na motorze i… z bronią w ręku Jerzy Pelczar – jędrzejowski kolekcjoner militariów



Zapowiedzi 6

Na scenie Memorial To Miles – Targi Kielce Jazz Festiwal Marek Napiórkowski Sextet, Łukasz Pawlik i Tomasz Stańko – to tylko niektóre propozycje bogatego programu kolejnej edycji Memorial To Miles – Targi Kielce Jazz Festiwal. Największe święto jazzu w regionie rozpocznie się już w piątek, 23 września w Galerii Winda wernisażem wystawy Marka Batorskiego i koncertem zespołu Move Up. Dzień później hołd dla Milesa Davisa, legendarnego muzyka jazzowego, złożą: Henrix Violinsky (godz. 17) oraz New Light (godz. 20). Na zakończenie, w niedzielę, wystąpią: Lime Tree Quartet i Ola Lipińska (godz. 17); Łukasz Pawlik z projektem „Lonely Journey” (godz. 18) oraz Tomasz Stańko Band (godz. 20). Wszystkie koncerty odbywają się na dużej scenie Kieleckiego Centrum Kultury. Bezpłatne wejściówki na każde wydarzenie dostępne są w kasie KCK. Więcej informacji na: www.jazzfestiwal.kck.com.pl.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Julia Pietrucha w Boho

Perfect akustycznie

Okrzyknięta objawieniem sezonu Julia Pietrucha już 24 września wystąpi na scenie klubu Bohomass Lab. Znana i lubiana aktorka w kwietniu samodzielnie wydała swój debiutancki album „Parsley”, inspirowany kilkumiesięczną podróżą po Azji. Na płycie znalazło się 15 autorskich piosenek w balladowym klimacie pop, z elementami folku i wiodącymi dźwiękami ukulele. Cały nakład, powstałej we współpracy z najbliższymi przyjaciółmi i scenografem Ianem Dow oraz bardzo dobrze przyjętej przez krytyków, płyty został wyprzedany. Trafił rónież na listę najpopularniejszych w serwisie iTunes. Artystkę ciepło przyjęła także ponadtysięczna publiczność Open’er Festival, a singiel „On My Own”, promujący płytę „Parsley” zajmował wysoką pozycję na Liście Przebojów Programu 3 Polskiego Radia. Bilety na koncert kosztują 50 zł–stojące i 60 zł–siedzące (I pula) oraz 60 zł–stojące i 70 zł–siedzące (II pula).

Legenda polskiego rocka w wyjątkowej, akustycznej odsłonie. Niepowtarzalny wieczór czeka fanów zespołu Perfect 2 października (początek o godz. 17). Usłyszymy największe, śpiewane od ponad trzech dekad przeboje i te najnowsze z ostatniego studyjnego albumu „DaDaDam”. Podczas koncertu w Kieleckim Centrum Kultury zabrzmi m.in. nieśmiertelna „Autobiografia”, kultowa „Nie płacz Ewka”, liryczne „Niepokonani” i „Wszystko ma swój czas” oraz wyjątkowa kompozycja autorstwa Jacka Cygana „Odnawiam duszę”. Wszystkie hity zostały akustycznie zaaranżowane. Będzie kameralnie, nastrojowo, wieczorowo. Jednym słowem: perfekcyjnie. Bilety w cenie: parter, amfiteatr–135 zł; loże–115 zł; balkon–strefa I–90 zł; balkon–strefa II–80 zł do kupienia w kasach Kieleckiego Centrum Kultury oraz na stronie www.bilety24.pl.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

7

Wirtuozeria skrzypiec

… i „Harper Regan” chwilę później

Koncert skrzypaczki Katarzyny Dudy z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej pod batutą Jacka Rogali zainauguruje sezon artystyczny Filharmonii Świętokrzyskiej. W programie Uwertura do opery „Jadwiga, Królowa Polski” Karola Kurpińskiego, Koncert skrzypcowy d-moll Jeana Sibeliusa oraz Symfonia Es-dur Igora Strawińskiego. Katarzyna Duda to jedna z najciekawszych osobowości artystycznych ostatnich lat. Krytycy zwracają uwagę na wspaniałe połączenie kunsztu muzycznego z olbrzymim temperamentem scenicznym oraz wirtuozerii z wielką wrażliwością muzyczną. Laureatka Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego Tibora Vargi w Sion oraz Międzynarodowego Konkursu na Skrzypce Solo Tadeusza Wrońskiego w Warszawie. Artystka była nominowana do Paszportu tygodnika „Polityka”, Nagrody Polskich Melomanów oraz dwukrotnie do Fryderyków. Początek koncertu w piątek, 23 września o godz. 19.

A już tydzień później na deskach kieleckiego teatru, 8 października (godz. 19) Grzegorz Wiśniewski zaprezentuje „Harper Regan”, dramat Simona Stephensa. W sierpniową noc Harper Regan opuszcza swój dom, męża, córkę i idzie przed siebie. Nikomu nie zdradza swoich planów, ryzykując utratę wszystkiego. „The Times” tak recenzował „Harper Regan”: „Sztuka mówi o pokusie melancholii, kłamstwa, uprzedzenia i potrzebie uznania bolesnej prawdy; obsesyjna ciekawość bohaterki wyciąga ze Stephensa pokaźny kawałek oryginalnego pisarstwa”. Występują: Anna Antoniewicz, Magda Grąziowska, Joanna Kasperek, Adrian Brząkała, Krzysztof Grabowski, Wojciech Niemczyk i Artur Słaboń.

Spektakle „Kieł” na początek… Adaptacja filmu „Kieł” Yorgosa Lantimosa w reżyserii Bartosza Żurowskiego rozpocznie sezon w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. To opowieść o rodzinie z trójką dzieci, mieszkającej na obrzeżach miasta. Dorosłe dzieci nigdy nie wychodzą poza teren posiadłości. Ich edukacja i rozrywka znajdują się pod ścisłą kontrolą rodziców. Na scenie zobaczymy m.in. Teresę Bielińską, Dagnę Dywicką, Ewelinę Gronowską, Julię Trembecką, Mirosława Bielińskiego, Dawida Żłobińskiego. Próby do spektaklu miały miejsce m.in. na… placu Artystów. Reżysera Bartosza Żurowskiego interesuje eksperymentalna praca teatralna, stąd niecodziennie pomysły. Spektakl przedpremierowy już w piątek, 30 września o godz. 19. Premiera w sobotę, 1 października także o godz. 19.

W galerii W odpowiedzi na wojnę Ponad siedemdziesiąt artystycznie przetworzonych wojskowych hełmów złoży się na wystawę „W odpowiedzi na wojnę…”, będącą hołdem dla ofiar I wojny światowej. Ekspozycję można oglądać w Muzeum Dialogu Kultur, oddziale Muzeum Narodowego w Kielcach. Ekspozycja pokazuje, w jaki sposób współcześni artyści m.in. z Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Maroka i Hiszpanii postrzegają wojnę. Jak jej dramatyzm i barbarzyństwo oraz bogactwo rozmaitych historii wojennych przekładają na język pokojowych, nieagresywnych dzieł sztuki. Wystawa generuje nie tylko historyczne refleksje na temat wojny, tworzy nowe perspektywy recepcji i penetruje nowe przestrzenie kulturowe. Francuski projekt pokazuje także, jak ważne jest mówienie o I wojnie światowej, szczególnie teraz, kiedy ostatni weterani już odeszli. Wystawa przygotowana przez Smac, Service mobile d’animations culturelles we Francji. W Polsce organizowana we współpracy z Muzeum Regionalnym w Brzezinach.

Dotyk Zjawisko haptyczności w sztuce to temat najnowszej wystawy w Biurze Wystaw Artystycznych w Kielcach - „Dotyk / The Touch”. Przygotowana przez Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku ekspozycja prezentuje instalacje, obiekty, fotografie, filmy wideo i rzeźby ponad 30 polskich artystów, w tym m.in. Magdaleny Abakanowicz, Marii Pinińskiej-Bereś czy Joanny Rajkowskiej oraz berlińczyka Thorstena Goldberga. Prace w różny sposób odnoszą się do zjawiska haptyczności. Niektóre można dotykać, ściskać, siadać na nich czy kłaść się. Inna grupa obiektów pokazuje dobry lub zły dotyk. Jeszcze inna – z motywem dłoni – odnosi się do dotyku artysty i kreacji w sztuce. Wreszcie dotyk może być terapeutyczny. Takie znaczenie mają formy rzeźbiarskie Longina Witczaka i filmy opowiadające o warsztatach dla głuchoniewidomych, prowadzonych przez ponad 20 lat przez Ryszarda Stryjeckiego w orońskim centrum. Ekspozycja będzie prezentowana do 14 października.


Zapowiedzi 8

Na płycie „57th & 9th” Sting Premiera: 11 listopada Legenda brytyjskiej sceny muzycznej wkrótce zaprezentuje swoje dwunaste studyjne solowe nagranie – album „57th & 9th”. Tajemnicza nazwa to skrzyżowanie ulic, przez które artysta przechodzi codziennie w drodze do studia. Najnowsze wydawnictwo ma być powrotem do mocnego gitarowego brzmienia. Na płycie znajdziemy piosenki poświęcone aktualnym problemom m.in. ekologii i zmieniającemu się klimatowi, emigracji, a także legendom rocka: Lemmy’emu, Freyowi czy Davidowi Bowiemu, ekologii czy problemowi uchodźców. W studiu Stinga wspomogli między innymi perkusista Vinnie Colaiuta, gitarzysta Dominic Miller, a także Jerry Fuentes i Diego Navaira z zespołu The Last Bandoleros. A już 30 września do sklepów trafi „The Studio Collection”, box zawierający osiem najważniejszych studyjnych płyt w solowej karierze Stinga. Są to: „The Dream Of The Blue Turtles” (1985), „Nothing Like The Sun” (1987), „The Soul Cages” (1991), „Ten Summoner’s Tales” (1993), „Mercury Falling” (1996), „Brand New Day” (1999), „Sacred Love” (2003) i „The Last Ship” (2013). Krążki Stinga takie jak „Brand New Day” oraz „Sacred Love”, dostępne są po raz pierwszy także na winylach. Tym samym jest to kolekcja najbardziej popularnych i wyjątkowych piosenek brytyjskiego muzyka. Poczynając od niezapomnianych hitów, takich jak „Englishman In New York”, „If I Ever Lose My Faith In You”, „Fields Of Gold”, „Seven Days” czy „Shape Of My Heart”, poprzez dotykające problemów natury politycznej „We Work The Black Seam” lub „Russians”, piosenek o dużym zabarwieniu muzyką gospel w rodzaju „Let Your Soul Be Your Pilot” i „Fill Her Up”, nagranych w stylu bossa nova „La Belle Dame Sans Regrets” oraz „Big Lie Small World”, nawiązującego do francuskiego rapu kawałka „Perfect Love... Gone Wrong” a także orientalnego (arabeska) „Desert Rose”.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

W druku „Mekka. Święte miasto” Ziauddin Sardar Wydawnictwo Czarne Premiera: 28 września 440 stron Mekka - serce islamu, miejsce narodzin Mahometa. W jej stronę zwracają się wierni podczas modlitwy, do niej zmierzają co roku miliony pielgrzymów ze wszystkich zakątków świata. Jednak znaczenie Mekki wykracza poza aspekty religijne: stosunek muzułmanów do politycznej i kulturowej historii tego miejsca miał i nadal ma ogromny wpływ na wydarzenia na świecie. Jeden z najbardziej znanych współczesnych islamskich intelektualistów prezentuje niezwykłe spojrzenie nie tylko na duchowy wymiar Mekki, wywoływane przez nią namiętności, ekstazę i tęsknoty, ale także na napięcie między dziedzictwem a nowoczesnością, które jest charakterystycznym elementem historii tego miasta. Odsłania jego kolejne wymiary i przygląda się niezwykłej fascynacji, jaką Mekka przez wieki budziła w wyobraźni ludzi Zachodu. Ta książka to odkrywcze, nieraz poetyckie, ale i niepozbawione humoru połączenie historii, reportażu i wspomnień. To dzieło, które pozwala nam zajrzeć za zamknięte drzwi jednego z najważniejszych miejsc we współczesnym świecie. Tak publikację recenzuje prof. Zbigniew

Mikołejko: „Książka Sardara jest książką fundamentalną. Przede wszystkim dlatego, że przynosi rozległy i niezwykle sumienny obraz najważniejszego ze świętych miast islamu, sięga z wielką erudycją i znawstwem ku duchowym i kulturowym podstawom tej religii. Po drugie dlatego, że taki właśnie – fundamentalny – jest zakrój tej książki, układającej się w ogromną panoramę historyczną. Po trzecie wreszcie, nie ma w języku polskim publikacji – a i w piśmiennictwie światowym jest ich stosunkowo niewiele – poświęconych właśnie Mekce. Książka nie ma wyznawczego, konfesyjnego charakteru, nie jest religijną apologią, lecz udokumentowaną relacją historyczną i opowieścią o niezwykle ważnym centrum światowej kultury. I może dostarczyć europejskiemu czytelnikowi obrazów kluczy do dziejowych przypadków islamu, jego dramatycznych zawiłości i jego „tajemnic”. A tak do lektury zachęca William Dalrymple z „The Observer”: „Nieczęsto zdarza się, by ktoś opisał historię miasta z tak ogromną pasją. Książka Sardara to cudowna opowieść o Mekce z perspektywy muzułmańskiego intelektualisty. To wciągająca lektura, a równocześnie niezwykle istotne opracowanie naukowe dotyczące jednego z najważniejszych miast na świecie”.


m ade in ś wi ę to krz y skie

Modnie czy wygodnie? Preferencje zakupów odzieży przez konsumentów województwa świętokrzyskiego.

Wśród respondentów było 158 kobiet (88,8%) oraz 20 mężczyzn (11,2%). Najliczniejszą grupę stanowiły osoby w wieku od 19 do 24 lat (86%). W kategorii miejsce zamieszkania, 39,8% stanowili mieszkańcy wsi, zaś 39,2% – mieszkańcy Kielc. W badaniu najliczniej reprezentowaną kategorią zawodową byli studenci (78,1%). Decydując się na zakup ubrań, zwracamy uwagę na komfort (M=4,40), jakość (M=4,24) oraz cenę (M=4,22). Z kolei w najmniejszym stopniu na podjęcie decyzji wpływa moda (M=2,91)

9

Na co zwracamy uwagę kupując w sklepach z odzieżą? Co się dla nas liczy, ubieramy się modnie czy wygodnie? Na te pytania odpowiada przeprowadzone przeze mnie badanie.

oraz marka (M=2,47). Niskie znaczenie „marki” może świadczyć o braku przywiązania do globalnych marek odzieżowych. Tym samym jest w nas spory potencjał do otwierania/rozwijania lokalnych firm projektujących lub produkujących ubrania w województwie świętokrzyskim, których strategia powinna być nakierowana na komfort i jakość. Warto wspomnieć, że prawie co trzeci badany mieszkaniec Świętokrzyskiego nie interesuje się modą (28,7%). Na zakup ubrań przeznaczamy średnio 211,16 zł miesięcznie z odchyleniem

standardowym 183,85 zł. Połowa z nas kupuje ubrania co najwyżej za kwotę 150 zł. W grupie badanych osób znalazły się również takie, które w skali miesiąca nic nie wydają na ubrania, jak i takie, które wydają ok. 1000 zł. dr Artur Borcuch Instytut Zarządzania Wydział Prawa, Zarządzania i Administracji Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach Źródło: Badania własne.

Pomoc z dostawą do domu Kielecka Akademia Rozwoju Umysłu ARU istnieje od 2012 roku. Od początku naszej działalności koncentrujemy się na sukcesach edukacyjnych i zdrowiu psychicznym dzieci i młodzieży, ich rodzin oraz osób dorosłych. ARU specjalizuje się w indywidualnej pracy z dziećmi, począwszy od wieku przedszkolnego aż do osiągnięcia dojrzałości. Tylko bezpośredni kontakt nauczyciela lub psychologa z uczniem w naturalnym i bezpiecznym środowisku, jakim jest dom, może przynieść oczekiwane efekty. To także wielka wygoda dla rodziców, którzy zapewniają dziecku kontakt ze specjalistą, bez konieczności wożenia ucznia na lekcje lub konsultacje i podporządkowywania swojego trybu życia do godzin zajęć. To właśnie trener dopasowuje swój grafik do potrzeb Państwa rodziny. Dla najmłodszych oferujemy naukę czytania z wykorzystaniem innowacyjnej metody łączącej metodę symultaniczno-sekwencyjną (metoda sylabowa, krakowska) oraz metodę Glenna Domana. Dla dzieci w wieku szkolnym proponujemy długoterminową współpracę opartą na systematyce pracy, pomocy w nauce, odrabianiu prac domowych, przygotowywaniu do sprawdzianów, testów kompetencji

oraz różnorodnych konkursów (np. Kangura Matematycznego) z wykorzystaniem nowoczesnych technik uczenia się, dzięki którym nauka staje się miła i przyjemna. W swojej pracy stawiamy na przyjazną atmosferę oraz wzajemny szacunek i zaufanie, a także stały kontakt z rodzicem lub opiekunem dziecka. Prowadzimy również kursy szybkiego czytania oraz technik pamięciowych. Podręczniki do zajęć powstały na podstawie wieloletnich doświadczeń zdobytych podczas prowadzenia kursów oraz pracy w szkołach na różnych poziomach edukacji. Wielki wkład mieli wszyscy kursanci oraz ich rodzice, którzy chętnie dzielili się z nami uwagami i refleksjami zarówno w trakcie, jak i po zakończeniu zajęć. Poza wsparciem w nauce oferujemy również pomoc psychologiczną dla dzieci, młodzieży oraz osób dorosłych w domu klienta. Psycholog najwięcej jest w stanie zaobserwować w zachowaniu dziecka w jego naturalnym środowisku, czyli w domu. Dlatego przyjazd specjalisty do miejsca zamieszkania może wiele wnieść do wstępnej diagnozy psychologicznej. W gabinecie dziecko nie będzie się naturalnie zachowywało, ukrywając przy tym wiele symptomów, świadczących o ewentu-

alnym zaburzeniu. W domu łatwiej mu będzie poczuć się bezpiecznie, nawiązując przy tym swobodniejszą relację z psychologiem. Koncepcja Psychologa do Domu jest również idealnym rozwiązaniem dla osób dorosłych, które pragną zmniejszyć konieczność przezwyciężenia własnych lęków i obaw, towarzyszących przy wizycie w gabinecie psychologicznym lub poradni. Ponadto ARU oferuje możliwość porady online (skype, chat lub email). W tym roku otworzyliśmy także oddziały w Krakowie, Katowicach, Warszawie, Łodzi i Lublinie. Eliza Nowak, dyrektor ARU tel. 536 17 17 82 kontakt@aru.org.pl, www.aru.org.pl


Historia 10

Rok 1868

W

historii Kielc czas jednocześnie trudny i ważny. Z jednej strony wiążący się ze wzrostem represji wobec polskich mieszkańców po upadku powstania styczniowego, z drugiej – z rozwojem związanym z ponownym (po 22-letniej przerwie) uzyskaniem przez Kielce statusu stolicy guberni. Od teraz nad miastem ma górować nowy pomnik władzy: prawosławna cerkiew pw. Wniebowstąpienia. W jej projektowaniu uczestniczył sam gubernator Chlebnikow. Aby ją zbudować wywłaszczono i wyburzono katolickie kanonie, w tym tę, w której, zgodnie z ustną tradycją, mieszkał w XVI wieku historyk i pisarz ks. Marcin Kromer. By odsłonić widok, zburzono wyremontowaną kilka lat wcześniej bramę Krakowską i ganki łączące ją z seminarium duchownym. Z wież pałacu pobiskupiego (teraz siedziby gubernatora) zdjęto hełmy, by nie konkurowały z kopułami cerkwi. Wyłamano również wewnętrzne pałacowe portale i wmurowano je w cerkwi. Nowa prawosławna świątynia (niedługo potem uzyska status soboru, czyli odpowiednika katolickiej katedry) stała się punktem odniesienia dla nowo projektowanej dzielnicy – tzw. Nowego Rynku (dziś jest to plac Wolności i przylegające do niego ulice). Warto zwrócić uwagę, że na tej unikatowej fotografii, autorstwa prawdopodobnie Władysława Krajewskiego (od 1863 roku prowadzącego pierwszy w Kielcach zakład fotograficzny), możemy zobaczyć także surowe ściany kieleckiej kolegiaty (sprzed neobarokowej przebudowy z lat 80-tych WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Kielce zapomniane tekst Rafał Zamojski fotografia pochodzi z archiwum nieżyjącego już prof. Jana Leszka Adamczyka

XIX w.) oraz jedną z niewyburzonych jeszcze kanonii. Cerkiew była architektonicznie bardzo udana, jednak trudno się dziwić, że kielczanie po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i wyjeździe z miasta zdecydowanej większości prawosławnych wiernych, nie darzyli jej zbyt wielką sympatią. Ostatecznie cerkiew zburzono w 1932 roku, pod pretekstem wybudowania w tym miejscu muzeum krajoznawczego. Zostało po niej kilka pamiątek: kamienica na rogu ulic Wesołej i Mickiewicza, która była prawosławnym probostwem, fragment żeliwnego ogrodzenia od strony ul. Wesołej oraz – przeniesione do dawnej

cerkwi garnizonowej pw. Św. Mikołaja (dziś katolickiego kościoła garnizonowego i parafialnego pw. MB Królowej Polski): dzwon, kamienna balustrada prezbiterium i drzwi wejściowe. Co ciekawe, potem historia się powtórzyła: Polska znów utraciła niepodległość, a w miejscu po cerkwi wybudowano nowy pomnik wschodniej władzy – tym razem sowieckiej: pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej. Rozebrano go w 1990 roku po kolejnym odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Dziś w tym miejscu stoi pomnik Armii Krajowej.


W sieci

#

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

11

tekst Jakub Juszyński

Blogi i twórczość internetowa zadomowiła się na dobre w naszej kulturze. Blogerzy są, piszą i działają coraz prężniej. Kielce pod tym kątem nie odstają od reszty kraju, a nawet mają się całkiem nieźle. Organizowane u nas cykliczne wydarzenie na dobre wpisało się w ogólnopolski kalendarz tego typu imprez.

edycji już za nami. Spotkania odbywają się w Kieleckim Parku Technologicznym, a każde gromadzi twórców internetowych z kraju i regionu. Wśród nich znajdują się m.in. blogerzy, vlogerzy, instagramerzy i inni udzielający się w Internecie. Z edycji na edycję „Blogotok” jest oceniany coraz lepiej zarówno przez uczestników, jak i prelegentów. Doceniany jest dobór prowadzących, organizacja spotkania oraz panująca na nim atmosfera. Blogerzy i vlogerzy biorący udział w imprezie mają szansę zdobyć nową wiedzę, poznać innych twórców, wymienić się doświadczeniami i spostrzeżeniami oraz przede wszystkim spędzić czas w ciekawy sposób. Wśród dotychczasowych prelegentów znalazła się czołówka polskiej blogosfery. Ich serwisy wyróżniane były m.in. w konkursach „Blog Roku” czy na „Blog Forum Gdańsk”. Twórcy są specjalistami w różnych tematach, pochodzą z całej Polski, ale łączy ich jedno – pasja do tego, co robią, i chęć inspirowania innych. Dzięki ich zaangażowaniu i otwartości uczestnicy wracają do domów z głowami pełnymi pomysłów i zapałem do podejmowania kolejnych wyzwań. Wśród prelegentów z Polski znaleźli się do tej pory m.in. Andrzej Tucholski (andrzejtucholski.pl), Katarzyna Ogórek (twojediy.pl), Michał Szafrański (jakoszczedzacpieniadze.pl), Edwin Zasada (zabijgrubasa.pl) i Jakub Górnicki (podrozniccy.pl). Region reprezentowali: Michał Kędziora (mrvintage.pl), Michał Skoczek (streetfoodpolska.pl) czy Łukasz Sawa (alemeksyk.eu). Jak w przypadku chyba każdego przedsięwzięcia tego typu, tak i tu dużo w organizację wnoszą partnerzy. Zarówno lokalni, jak i Ci o zasięgu krajowym. Spotkanie to jest także dobrą okazją do reklamy dla kieleckich restauracji i punktów gastronomicznych. Podczas przerwy obiadowej mają oni możliwość dotarcia do uczestników, serwując swoje dania. Z edycji na edycję organizatorzy wprowadzają nowości. Od jakiegoś czasu spotkania kończą się niedzielnym spacerem po Kielcach, podczas którego goście z regionu i z dalszych zakątków kraju mogą poznać miasto. Nowością piątej edycji były także warsztaty, których kontynuację podczas kolejnego spotkania organizatorzy już zapowiadają. Imprezę organizuje czwórka znajomych, dla których przedsięwzięcie to jest przygodą, szansą na nawiązanie nowych kontaktów oraz możliwością promocji blogosfery i naszego regionu.


Uwaga! Talent 12

Marcel Sabat

Aktorstwo z charakterem rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcie Dawid Błaszczyk

Marcel Sabat jest jednym z dobrze zapowiadających się aktorów młodego pokolenia. Nie boi się trudnych wyzwań scenicznych, a w teatrze i filmie potrafi dać z siebie wszystko. Na dużym ekranie poznaliśmy go jako Zośkę w „Kamieniach na szaniec” Roberta Glińskiego. Absolwent szkoły filmowej w Łodzi. Wszystko jednak zaczęło się tu, w Kielcach.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

13 M: Rozpoczynałeś swoją przygodę z aktorstwem od amatorskiego kieleckiego teatru „Pegaz”. Jakie wspomnienia wiążą się z tamtym okresem? Marcel Sabat: Teatr prowadził Andrzej Skorupski. Wspominam ten czas z dużym sentymentem. Miałem wówczas szesnaście lat, byłem w drugiej klasie liceum i wtedy podjąłem decyzję o związaniu swojej przyszłości z aktorstwem. M: Zdecydowałeś się zdawać do szkoły filmowej w Łodzi i już podczas egzaminów okazało się, że ten zawód wymaga poświęceń i wiąże się z licznymi wyzwaniami... MS: Tak. Miałem różne perypetie związane z egzaminami wstępnymi. Za pierwszym razem nie udało mi się dostać. Przeszedłem wszystkie etapy i odpadałem na tym ostatnim. Za drugim też znalazłem się pod kreską – zabrakło paru miejsc, ale szczęśliwie z tej pozycji udało mi się dostać na studia. M: W 2013 roku na 31. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi otrzymałeś nagrodę „Opus Film” za rolę Marka w spektaklu „Shopping and fucking”. To był na pewno trudny okres, gdyż w tym czasie grałeś jeszcze jedną rolę w innym dyplomowym spektaklu.... MS: W tamtym czasie brałem udział w sztuce „Złesny” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz. Doświadczenie nauki w szkole filmowej jest dla mnie wciąż żywe. Cały ten okres wspominam bardzo miło. Mam stamtąd dużo wspomnień, anegdot, o których często myślę i cały czas opowiadam. Koledzy i koleżanki z roku… to był dla mnie ważny okres w życiu. M: I chyba bardzo inspirujący czas. Świat artystów różni się od tego, który codziennie oglądamy. A i miasto Łódź może swoim charakterem i architekturą dodawać mu specyficznego, magicznego klimatu... MS: To prawda. Łódź jest miastem bardzo dużych kontrastów, gdzie na ulicach można obserwować skrajne emocje. Na początku nie mogłem się przekonać do tego miejsca. Ale po pierwszym roku studiów wszystko minęło. Choć tak naprawdę te cztery lata w przeważającej części spędziłem na uczelni. A ponieważ wytworzyła się tam specyficzna enklawa filmowców i ludzi z całego świata, mogłem nie wychodzić ze szkoły praktycznie przez siedem dni w tygodniu. M: Występowałeś także w warszawskim Teatrze Kamienica Emiliana Kamińskiego i Justyny Sieńczyłło. „My, dzieci z dworca Zoo” był pierwszym spektaklem, w którym zagrałeś.

MS: Dowiedziałem się, że Emilian Kamiński poszukuje aktora do tego spektaklu. Skontaktował się ze mną. A ja miałem już doświadczenie w roli narkomana po „Shopping and fucking”. Po próbach i rozmowie dyrektor postanowił mnie zaangażować do tego spektaklu. Grałem tam gościnnie i przyznam, że bardzo dobrze mi się współpracuje z zespołem aktorów z Kamienicy. Lubię tam przychodzić do pracy. M: Kolejny spektakl z Twoim udziałem to „Miłość i polityka” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Jak gra się u boku doświadczonych aktorów, takich jak: Grażyna Wolszczak, Magdalena Wójcik, Paweł Burczyk czy Emilian Kamiński? MS: Na początku był lekki stres, ale już po pierwszej próbie zupełnie minął. Cała ekipa wyciągnęła do mnie rękę i byliśmy już po prostu kolegami z pracy. Tak do tego tematu podchodzimy i to mi też bardzo pomogło. Czasem pracuję na przykład na planie serialu, gdzie spotykam starszych aktorów i nie odczuwam różnicy wieku, prób udowadniania mi, że ktoś jest lepszy czy gorszy. Do tematu gry aktorskiej podchodzi się normalnie, gdyż każdemu zależy, by dany film czy spektakl wypadł jak najlepiej. Nie ma czasu na okazywanie sobie jakiejkolwiek niechęci. M: Wspominasz seriale. Istnieje mylne, jak sądzę, przekonanie, że gra na planie serialu to aktorstwo niższego rzędu. Tymczasem te wracają do łask. Przywołać można choćby amerykańskie produkcje ostatnich lat i ich popularność wśród widzów. Zaistniałeś w polskim serialu „M jak Miłość” jako Darek - chłopak Natalii. MS: Są dwie kategorie seriali, które trzeba wyraźnie rozróżnić. Gorsze i lepsze. Amerykańskich seriali z polskimi nie ma nawet sensu porównywać. Tam na jeden odcinek przeznaczane są czasami pieniądze, za które u nas robi się cały duży film. I to jest zauważalne w realizacji takiego serialu. Jeśli dołączymy dobrą grę aktorów, mamy prawdziwe dzieło. Miałem ostatnio okazję zagrać w serialu, w który mocno wierzę, bo jest świetnie napisany. To „Komisja morderstw”. Mnóstwo w nim retrospekcji, efektów komputerowych. Poza tym na planie filmowym nie miałem poczucia, że gram w serialu! Wydaje mi się, że zostałem zaangażowany do dwunastoodcinkowego filmu (śmiech). I to jest fantastyczne. M: Film „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego i przejmująca rola Zośki stały się przełomem w Twoim zawodowym życiu. Czy popularność przyszła nagle? MS: Odczułem ją zaraz po premierze w kinach.

Szczególnie u młodych odbiorców. Było to dla mnie duże przeżycie. Analizowałem, czy wszystko dobrze wyszło. Nie ukrywam, że nadal to robię, natomiast wtedy chyba nawet przesadzałem, bo praca była bardzo intensywna. M: O jakim wyzwaniu aktorskim marzysz? MS: Chciałbym w przyszłości zrealizować swój film. A żeby to zrobić, potrzebuję wiele czasu i pieniędzy. To może się stać nawet za dziesięć lat, ale już teraz chcę się do tego zacząć przygotowywać. Myślałem o postaci związanej ze stadionami, czyli o chuliganie, który odreagowuje swoje emocje w życiu. Interesują mnie relacje międzyludzkie i to, jak zachowują się ludzie względem siebie. Myślę o tym, by w przyszłości zostać reżyserem. Ale najpierw potrzebny jest dobry scenariusz na film. M: A ulubieni aktorzy, którzy Cię inspirują? MS: To są na planie niepokorni chłopcy. Mam ich paru: Gary Oldman, który świetnie zagrał w „Leonie Zawodowcu”, Heath Ledger rewelacyjny w roli Jokera, doskonały Christian Bale w „Fighterze”. M: Wiem, że grasz także w najnowszym filmie Filipa Bajona. MS: Tak. Jest to rola drugoplanowa, ale bardzo ciekawa. To film o zakazanej miłości i wielu innych ciekawych wątkach. M: Zatem życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę. MS: Bardzo dziękuję.

Czasem pracuję na przykład na planie serialu, gdzie spotykam starszych aktorów i nie odczuwam różnicy wieku, prób udowadniania mi, że ktoś jest lepszy czy gorszy.


Biznes 14

Znajdź odpowiedź i… unlock the door tekst Monika Rosmanowska zdjęcia Paweł Małecki / Grzegorz Basiński

Coraz popularniejsze w Polsce gry typu escape room zaczynają podbijać Kielce. Po pierwszym w mieście pokoju zagadek powstają kolejne… I kuszą swoją tajemnicą.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Z

Ze swoją drużyną wchodzicie do pokoju pełnego dziwnych przedmiotów. Drzwi się za wami zamykają, a zegar zaczyna odmierzać czas. Macie tylko 60 minut, aby rozwiązać zagadkę i się uwolnić. Z pierwszego pokoju – kliniki szalonego doktora-transplantologa – musicie wydostać się zanim ten wróci i pobierze od was organy. Z kolejnego pomieszczenia – XVI‑wiecznego haremu sułtana Sulejmana Wspaniałego – musicie uciec, aby móc dokończyć misję przeciwko intrygantowi, który was więzi (Wielkiemu Wezyrowi Ibrahimowi). W ostatnim waszym zadaniem będzie udowodnienie, że nie popełniliście morderstwa, o które zostaliście oskarżeni, i znalezienie prawdziwego sprawcy. – Każdy z pokoi to inna forma zabawy, inny motyw przewodni. W każdym można spędzić godzinę, szukając rozwiązania, a zarazem klucza do drzwi. Zachęcamy do spenetrowania każdego z nich – mówi Agnieszka Masny, współwłaścicielka Unlock the door. Wasze zmaganie śledzi kamera i w dowolnej chwili – uzbrojeni w krótkofalówkę – możecie skorzystać z podpowiedzi. – Jeśli grupie nie uda się znaleźć odpowiedzi, to po upływie 60 minut otworzymy drzwi. Jednak, proszę mi wierzyć, brak rozwiązania nie psuje zabawy. Sprawdziliśmy to na własnej skórze! – zapewnia Aleksandra Kozłowska, druga współwłaścicielka firmy.

Z komputera do realu

Unlock the door to nowe miejsce na rozrywkowej mapie Kielc. Mieści się na ostatnim piętrze zabytkowej kamienicy przy placu Wolności 8. Firma założona przez dwie kielczanki, prywatnie także miłośniczki zagadek i łamigłówek, oferuje grę typu escape room. Zabawa, która ma swoje korzenie w rzeczywistości wirtualnej, staje się niezwykle popularna także w tej realnej. – Po raz pierwszy tego rodzaju pokoje odkryliśmy z rodziną w Gdańsku. Świetnie się bawiliśmy. I dlatego postanowiłyśmy z koleżanką stworzyć podobne miejsce w Kielcach – zdradza Aleksandra Kozłowska.

15 Pokoje zagadek funkcjonują we wszystkich dużych miastach: Warszawie, Wrocławiu, Krakowie, Łodzi, Poznaniu, a także u nas – w Kieleckim Parku Technologicznym. – Mając na uwadze, jak trudno było nam zarezerwować pokój w Łodzi, myślimy, że spokojnie także w Kielcach jest miejsce dla kilku firm, oferujących tego rodzaju usługi – nie ma wątpliwości Agnieszka Masny. Zasady wszędzie są takie same, a cel jeden: ucieczka z pokoju, która jest możliwa po rozwiązaniu szeregu zagadek i rebusów. Tu każdy przedmiot może się przydać, a pokoje pod względem scenograficznym są dopracowane w najdrobniejszym szczególe. – Atmosfera miejsca ma niebagatelne znacznie. W każdym z pokoi starałyśmy się oddać klimat motywu przewodniego – twierdzą panie z Unlock the door.

Na urodziny i dla firm

Gry typu escape room kierowane są do młodzieży i dorosłych. Drużyna może liczyć od dwóch do pięciu/sześciu osób. – Zagadki nie są łatwe, szczególnie dla tych, którzy wchodzą do takiego pokoju po raz pierwszy i kompletnie nie wiedzą, czego mogą się spodziewać, jak się w nim poruszać. Trzeba mieć pewną wiedzę, umiejętność logicznego myślenia, kojarzenia faktów. Oczywiście nie jest tak, że dzieci nie mogą brać udziału w zabawie. To bardzo dobra alternatywa dla wszelkich komputerów i tabletów. Do takiego pokoju wszedł z nami mój siedmioletni syn i choć nie wniósł wiele do rozwiązania zagadek, miał tyle samo radości z uczestnictwa, co cała reszta – przekonuje Aleksandra Kozłowska. Tego rodzaju rozrywka to także dobry wstęp do

wieczoru z przyjaciółmi. – Podczas gry wyzwalają się takie emocje, że jeszcze długo analizuje się to, co się działo w pokoju, co się zrobiło dobrze, a co źle. Każdy bardzo się wczuwa i jest przy tym sporo śmiechu – mówi Aleksandra Kozłowska. – Organizujemy też urodziny (bo propozycji dla gimnazjalistów czy licealistów nie ma w Kielcach zbyt wiele), a także wieczory panieńskie czy kawalerskie oraz imprezy dla firm. Taka rozrywka integruje zespół, uczy pracy w grupie, ćwiczy kreatywność – wylicza Agnieszka Masny. Unlock the door do swoich pokoi zagadek zaprasza w tygodniu od godz. 16 do 20, a w weekendy od godz. 10 do 20. Dodatkowe informacje i rezerwacja terminów na www.unlockthedoor.com. pl. Zegar zaczyna odmierzać czas...


Postać 16

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

17

Katarzyna Gaertner

Na lekcjach był ragtime, a na przerwach boogie-woogie… rozmawiał Michał Sierlecki zdjęcia Mateusz Wolski

Skomponowała mnóstwo przebojów. Jej „Małgośkę” od lat z powodzeniem śpiewa Maryla Rodowicz, a „Tańczące Eurydyki” rozsławiły Annę German. Katarzyna Gaertner - kompozytorka, pianistka, aranżerka w rozmowie z „Made in Świętokrzyskie” wraca do przeszłości i zdradza szczegóły nowych projektów muzycznych.


Postać

d 18

Dobre i sensacyjne informacje dla fanów formacji Breakout są takie, że grupa reaktywowała się po latach i powstaje materiał na nową płytę. Muzycy zaprosili do współpracy także Ciebie... Katarzyna Gaertner: Piosenka, którą obecnie komponuję dla Breakout jest poświęcona pamięci Tadeusza Nalepy, wspaniałego muzyka, ojca polskiego bluesa. Trudno dziś znaleźć w świecie muzyki podobne postaci. Od niego zaczęło się prawdziwe bluesowe granie. W latach sześćdziesiątych pracowałam w Rzeszowie. Widziałam, jak Mira Kubasińska z Nalepą tworzyli grupę Blackout (bo wtedy tak się jeszcze nazywali) i zaczynali grać muzykę w pewnym sensie hipisowską. To nie było jeszcze modne i popularne w Polsce, ale oni uparcie przedzierali się ze swoim stylem. Przez wszystkie późniejsze lata Nalepa był wierny bluesowi. Taki charakter ma też piosenka, którą dla niego piszę. Zbliża się dziesiąta rocznica jego śmierci. Jesteś córką multinstrumentalisty Kazimierza Gaertnera. Muzyka towarzyszyła Ci od dziecka. Kiedy podjęłaś decyzję, że chcesz być pianistką i kompozytorką? Ze szkoły wyrzucili mnie za miłość do bluesa i jazzu. Za niepokorność. Rodzice oczywiście zapewnili mi muzyczne wyżyny. Grałam Bacha i Chopina, ale szybko się zbuntowałam. Byłam w liceum muzycznym w Krakowie i tam o klasę wyżej jazz tworzył Wojciech Karolak. Podobnie Andrzej Dąbrowski. A Marek Tomaszewski i Wacław Kisielewski to najlepsze ówczesne fortepianowe duety. Na lekcjach był ragtime, a na przerwach boogie-woogie. Przebijaliśmy się z własnym stylem i tworzyliśmy podwaliny polskiego jazzu. To był rok 1955. Potem mieliśmy już Jazz Jamboree, na którym zagrałam w 1959. Bardzo szybko zostałam zatem przekwalifikowana, ku rozpaczy moich nauczycieli. Nawet profesor Krystyna Nazar nie była w stanie mnie obronić. A już wtedy pisałam kompozycje pod jej wpływem. Bo ona była kompozytorem. I to kobietą. Oprócz Grażyny Bacewicz w zasadzie pierwszą, jaką znałam. Ona nauczyła mnie miłości do pisania, harmonii i pięknej muzyki. Nie była to muzyka nowoczesna. Nie tym zachwycał się świat w latach pięćdziesiątych. Ale nabyłam od niej to coś. I postanowiłam, że też chcę być kompozytorem... W muzyce chodzi o prawdę. A prawda wówczas kojarzyła się z klezmerstwem. Mój tata był klezmerem z zamiłowania. Matka oczywiście nie mogła być głucha i ślepa na muzykę, ponieważ on by tego nie ścierpiał. Komponowała i śpiewała ballady. Miała talent. Pisała wiersze i grała na

mandolinie. To od niej uczyłam się piosenek. Przesiąkłam całą wczesną europejską literaturą dziecięcą, czyli tym, co Polska w tamtym okresie mogła dać najlepszego. Od ojca nauczyłam się piosenek. Wtedy grało się na imprezach domowych. Tata przeważnie siedział przy fortepianie, mama towarzyszyła mu na mandolinie, a zgromadzone towarzystwo śpiewało przeboje (kiedyś mówiło się szlagiery…). Kiedy dziś słucha się nagrań z tamtych lat, ujmujące są przede wszystkim aranżacje, specyficzna umiejętność doboru instrumentów i ich barw, by to dobrze zabrzmiało w utworze. To też jest sztuka.... To podstawa. Ale ja bym powiedziała jeszcze coś innego. Mnie zachwyciła „Oh, Donna Clara”, czyli „Tango Milonga”. Cały świat nucił tego hiciora Jerzego Petersburskiego. Życzyłabym sobie, żeby któryś mój przebój znali ludzie na obu kontynentach. Mieliśmy też inne wielkie przedwojenne hity. Na nich trzeba się było uczyć. I ja taką szkołę zdobyłam. Mój tata to wszystko znał i grał. Powiedziałam mu kiedyś, że nie pójdę już na lekcje fortepianu, bo mnie to nudzi. Nie muszę być pianistką, która spędza osiem godzin dziennie przy instrumencie. Tata zapytał, czego tak właściwie chcę. Powiedziałam mu, że będę kompozytorem. Miałam wtedy trzynaście lat. A on na to: „To mi to udowodnij”. Napisałam więc utwór i wygrałam konkurs w Warszawie na piosenkę o Wyścigu Pokoju. Pomyślałam, że teraz będę sobie pisać, leżeć pod gruszą, a pieniądze zaczną mi same kapać. Niestety to się skończyło. Nastała era Internetu. I teraz my, artyści, oddajemy wszystko co mamy i modlimy się, żeby ktoś chciał tego słuchać...

Przesiąkłam całą wczesną europejską literaturą dziecięcą, czyli tym, co Polska w tamtym okresie mogła dać najlepszego. Od ojca nauczyłam się piosenek.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Słuchacze kojarzą Twoją twórczość głównie z piosenkami Maryli Rodowicz. A przecież poznałyście się w dość nietypowy sposób... Spotkałyśmy się na AWF-ie w Warszawie. Powiedziano mi, że jeśli chcę znaleźć dla siebie piosenkarkę na festiwal do Opola, muszę poznać dziewczynę z AWF-u, która śpiewa. Poszłam. Zobaczyłam ją bosą z gitarą, jak siedziała na schodach i sobie brzdąkała. Grała wtedy chyba trzy akordy na krzyż. Ale ona nie musi grać więcej. Jej to jest niepotrzebne. Maryla powiedziała, bym dała jej jakąś piosenkę. Bardzo podobał jej się utwór „Hej, dzień się budzi”. Powiedziałam jej, że obiecałam go już Jolancie Borusiewicz. Potem zaczęłam jej grać i wymyślać bardzo trudne podziały rytmiczne. A ona trzymała się tego rytmu, jak pijany płotu i wytrwała do


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

19

Artystka na scenie KCK w spektaklu „Trzeba mi wielkiej wody”.


Postać 20 końca, nie dając się zwieźć. Zaimponowało mi, że czuła wpływy R’n’B. To była końcówka lat sześćdziesiątych. Borusiewicz zaśpiewała piosenkę i zdobyła nagrodę, ale Maryla mi tego nie podarowała. Dwa lata później sama ją wykonała, a potem także Basia Trzetrzelewska, której polski koncert z ciemnoskórymi wokalistkami będę długo pamiętać. Kiedy powstawał chyba największy przebój Maryli Rodowicz – „Małgośka”, chciałaś, by ona zaśpiewała pewne frazy tak, jak robią to ciemnoskórzy. Miała śpiewać, jak czarnoskóry wokalista, który przeżył życie. Na chrypie i w górze... Wysoko... Ona na to, że tak przecież nie śpiewa.... A jej mówię: „To spróbuj i ryknij”. Fraza „szalonym, zielonym bzem” została tak zaśpiewana. Kiedy to usłyszałam, powiedziałam jej, że to może być przebój. Maryla obliczyła ostatnio, że do dziś nagrała już prawie pięćdziesiąt moich utworów. To ogromna ilość. To także wielka zasługa Agnieszki Osieckiej. Miałaś szczęście do autorów tekstów. A ona napisała „Wielką wodę”. I po wielu latach, gdy śledzi się tekst refrenu „I tylko taką mnie ścieżką poprowadź, gdzie śmieją się śmiechy w ciemności i gdzie muzyka gra... nie daj mi Boże, broń Boże skosztować, tak zwanej życiowej mądrości...” wydaje się, że w zasadzie całej waszej trójce, czyli Tobie, Maryli i Agnieszce udało się osiągnąć coś, czego doświadczają nieliczni. Nie miałyście nudnego życia i robiłyście to, co kochacie. To prawda. Myślę, że to był związek trzech podobnych dusz, które miały zbliżoną percepcję i wrażliwość. W każdym razie Agnieszka dawała materiał tekstowy i ja do niego pisałam muzykę. Dostarczała tworzywo, które już miało emocje. Tam była ekspresja dająca powód do powstania muzyki. Ale pod skórą czułam, że z tych wszystkich tekstów Agnieszki wyłania się osoba całe życie szukająca miłości. Poza Marylą współpracowałam z wieloma wokalistami. Znalazłam Dwa Plus Jeden, Trubadurów, Andrzeja Rybińskiego - oni wszyscy potem szli swoją drogą. Moim odkryciem był Jerzy Grunwald, czy Rysiek Riedel, którego pierwsze trzy utwory także były moje.

– to tekst piosenki Agnieszki Osieckiej „Źródło Jan” z płyty „Buty 2” Maryli Rodowicz. Pojawia się tam świetna aranżacja - słychać fortepian, echa bluesa i gospel.... Maryla miała ochotę nagrać coś z chórem gospelowym. I pomógł jej nasz kolega, który jest w Harlemie w Nowym Jorku, a w Los Angeles prowadzi taki chór. Utwór powstał w Stanach Zjednoczonych i potem został przesłany do wytwórni płytowej w Polsce. „Tonę” z tej płyty jest późnym tekstem Agnieszki Osieckiej z domieszką bluesa i rocka oraz charakterystycznym pulsem. To słychać. Tekst pochodzi z lat dziewięćdziesiątych. Był napisany na serwetce z baru „Cafe Sax”. Zresztą w tym utworze charakterystyczna jest gitara Bartka Gaertnera, z którym gram już dwadzieścia lat. Razem mieszkamy w Komaszycach i muzykujemy. Dużo rzeczy opieram na jego gitarze. Czasem, kiedy sama nie wiem czego chcę, mówię mu: „Bartek, wymyśl coś”. Potem tworzę aranżację…

Maryla miała ochotę nagrać coś z chórem gospelowym. I pomógł jej nasz kolega, który jest w Harlemie w Nowym Jorku, a w Los Angeles prowadzi taki chór.

Osiecka miała nie tylko zdolność do pisania tekstów pod Marylę Rodowicz, ale również adresowanych do niej, z wątkami ironicznymi. Do takich właśnie zaliczyć można choćby „Diabła i raj” i słowa „Przyjdzie dzień, gdy dorośnie Maryla, jeszcze rok, jeszcze dzień, jeszcze chwila...” - utwór w iście rockandrollowym stylu. To jest tekst napisany specjalnie dla Maryli. Ja gram teraz „Diabła” w wersji oryginalnej ze słowami: „Jeszcze będzie weselej i mądrzej, złoty księżyc usiądzie na kołdrze...” Tak to brzmiało pierwotnie. Ale Maryla to jest Maryla. Powiedziała, że będzie śpiewała w Sopocie i Agnieszka musi jej zmienić tekst. I ma być o Marylce. Zrobiła to świetnie. I to poszło w Polskę. „Spotkałam cię kiedyś przy Źródle Jan Wiedziałam - ten pan, to ten pan (...) (...) Pojedźmy, kochanie, do Lądku Zacznijmy od początku.... WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Maryla Rodowicz nagrywa nową płytę, na którą też piszesz muzykę. To piosenka „Jestem buba”. Pracowałam nad nią z Marylą dwadzieścia lat temu. Wtedy została odrzucona. Maryla ją odkryła na nowo i chcemy to wydać. Tekst jest wciąż na czasie.... „Jestem buba, demoniczna cud paskuda. Chcę być gwiazdą na wideo, śpiewam mono i stereo...” Chyba tylko Maryla potrafi śpiewać stereo. I dalej jest tak: „Mnie reklama nie kosztuje, buba sama się lansuje... ludzie mówią, że mam styl i piekielny sex appeal.”

Rok 1964 to czas utworu „Tańczące Eurydyki”, trudnej kompozycji ze zmianami tempa. Jak nikt inny po Helenie Majdaniec zaśpiewała ten temat Anna German. Na festiwalu młodych talentów w Szczecinie Helena dostała nagrodę za tę piosenkę. Ale ja nie byłam zadowolona. Nie chciałam, żeby ta kompozycja przepadła, a tak mogło się stać. Niesamowity głos German wydobył z niej moc, power. Anna miała ogromne możliwości wokalne. Słychać to szczególnie w intro do kompozycji „A kiedy wszystko zgaśnie” do słów Joanny Kulmowej. Ona nagrywała przecież Scarlattiego. Mogła z powodzeniem śpiewać w operze. Anna German miała wielki talent. Wyczuwam także w Twojej twórczości fascynacje muzyką filmową. Na przykład w „Zakwitnę różą” słychać elementy szpiegowskie, coś na kształt ścieżki dźwiękowej z Jamesa Bonda. Miałam wówczas taki nastrój i ten utwór się w niego wpasował. Napisałam muzykę do dwóch filmów. Na przykład do fabularnego „Południka zero”. I to był kryminalny obraz. Ale czy my pamiętamy dzisiaj, kto napisał na przykład piosenkę „Hi-Lili, Hi-Lo”? Był nim polski kompozytor Bronisław Kaper, który otrzymał Oscara za ścieżkę dźwiękową do filmu „Lili” w 1953 roku. Piosenka stała się światowym przebojem, drugim tak wielkim po „Tangu Milonga”. Zatem są utwory, które może nucić cały świat. I to wcale


21

Kompozytorka w swoim domu w podkoneckich Komaszycach.

nie musi być anglosaska, czy amerykańska muzyka. W Polsce na zabawach ludzie wciąż nie zaśpiewają piosenki Queen, tylko „Sokoły” albo „Katiuszę”. Niestety wciąż brakuje w nas Polakach umuzykalnienia. Ludzie są nadal słabo wyedukowani muzycznie. Masz na swoim koncie mnóstwo znakomitych songów, jak „Bądź gotowy dziś do drogi” Haliny Frąckowiak czy „Hej, Hanno” Tadeusza Woźniaka z kapitalną gitarą. Czy jest jakiś utwór z Twojego repertuaru, który cenisz najbardziej? Myślę, że spośród wszystkich wybrałabym piosenkę „Kozi blues”. Potrafiłam siedzieć sama przy fortepianie i dla własnej przyjemności grać właśnie to. W latach sześćdziesiątych akompaniowałaś Mieczysławowi Foggowi w zespole Klipsy. To był bardzo krótki okres. Zbierano wówczas dziewczyny do zespołu akompaniującego. A miała to być grupa damska. Ale moja kariera tam szybko się skończyła. Nie miałam natury akompaniatora, który musi się podporządkować i być grzeczny. A ja, gdy coś mi się nie podobało, to mówiłam wprost, że to jest niedobre. Że to nie w takim rytmie, a tu to bym zmieniła akordy. I grałam coś innego. Wyrzucili mnie po dwóch miesiącach. Ale notatka, że byłam w Klipsach, została. Końcówka lat sześćdziesiątych to Twoja msza beatowa „Pan przyjacielem moim” i muzyczna rewolucja tamtych czasów. Tłumy w kościołach i nagranie materiału na płytę przez zespół Czerwono-Czarni. Rewolucja to rewolucja. Zawsze ktoś cierpi. Ja ucierpiałam strasznie, bo mi zabrano wkładkę paszportową do Bułgarii. Przecież dzisiaj to jest śmiesz-

ne, że pozbawia się czegoś kompozytora, bo był niegrzeczny i napisał mszę beatową. Pozwolono nam ją zagrać, ale nie mogłam zaangażować wokalistów, których chciałam. Miałam wziąć jeszcze nieznany wówczas zespół Czerwono-Czarni. A ja chciałam stworzyć grupę w stylu The Supremes. Miałam do dyspozycji Adę Rusowicz, Helkę Majdaniec i Halinę Frąckowiak. To byłby mocny skład, jak na końcówkę lat sześćdziesiątych. Wokalistą miał być Jacek Lech. Ale niestety, oni nie nagrali tej płyty i nie wystąpili. Kilka utworów odpadło, bo nie miał ich kto zaśpiewać. I dopiero teraz, po pięćdziesięciu latach, może będę miała szansę i uda mi się nagrać części stałe, a także pozostałe utwory z mszy. Niektóre z nich są znane, bo je upubliczniałam dwa, trzy lata po premierze mszy beatowej. Na przykład utwór „Wołaniem, wołam cię” nagrała kiedyś Urszula Sipińska. Musiałam się trzymać tekstów psalmów. Niektóre wybronił wtedy ksiądz Leon Kantorski. Wspomniałaś księdza proboszcza Leona Kantorskiego. To on zwrócił się do Ciebie z prośbą napisania takiej mszy. On był na czasie. Wiedział, po co do mnie przyszedł. Może nie zrobiłabym tego od razu, gdyby nie Agnieszka Osiecka. Przypadek sprawił, że wróciła ze Stanów i była strasznie podekscytowana mszą nowoorleańską u baptystów w wykonaniu czarnych wokalistów. I baptyści podobno tam tak szaleli, cały kościół tańczył na ławkach. Powiedziałam księdzu Kantorskiemu, że też chcę napisać coś takiego. A on na to, że zależy mu na obecności na mszy młodzieży. Żeby przyszli do kościoła. Zebrał za to mnóstwo gromów... Przyjeżdżały samochody z napisem CD, czyli całe to zjawisko obserwował korpus dyplomatyczny. A tam były przeboje sakralne. Wszyscy tańczyli i śpiewali. Do dziś podczas mszy wykonuje się „Baranku Boży...” z mszy beatowej.


Postać 22 Jesteś autorką muzyki jednego z pierwszych polskich musicali „Na szkle malowane” i oratorium „Zagrajcie nam dzisiaj wszystkie srebrne dzwony” do tekstów Ernesta Brylla. To bardzo udany tandem twórczy. Dużo zrobiliśmy razem. Także „Rumcajsa” dla dzieci. Z kolei „Na szkle malowane” jest najdłużej wystawianym musicalem w Europie. Od 42 lat jest grany w teatrach. Brała w nim udział czołówka polskiego beatu: Rodowicz, Grunwald, Dwa Plus Jeden, Czesław Niemen. Zebrałam ekipę do nagrania płyty. Zespół Dwa Plus Jeden został założony właśnie po to, żeby zagrać na żywo „Na szkle malowane”. Prapremiera odbyła się w operetce wrocławskiej. Miałam najlepszych ludzi, jacy byli w kraju. I dużo debiutantów, bo oni tam wtedy zaczynali.

Katarzyna Gaertner obecnie pracuje m.in. nad muzyką do piosenki „Jestem buba” Maryli Rodowicz.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Od wielu lat żyjesz w podkoneckich Komaszycach, gdzie znalazłaś swoje miejsce do pracy i wspaniałą rodzinę. Powstał zespół El of B, w którym występuje Elwira Sibiga i gra Bartek Gaertner. Jest także mój mąż, Kazimierz Mazur. On ma wielki talent reżyserski do moich musicali na scenie. Od dwunastu lat robimy wszystko razem w teatrze. Z Bartkiem tworzymy studio. Życzę Ci wielu dalszych, wspaniałych sukcesów i byś wciąż komponowała tak oryginalne i dobre utwory. Dziękuję.


Miejsca mocy

Jarmuż w butonierce tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Paweł Małecki


Miejsca mocy 24

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

25

Warzywa i przetwory made in Farma Świętokrzyska trafiają do kilku tysięcy domów w całej Polsce. W zaskakująco równinnym – jak na nasz region – krajobrazie Borii koło Bałtowa kryje się jedno z większych ekologicznych gospodarstw w kraju. Owoc wiary w to, że zdrowie leży na talerzu.

Zaczęło się w 2002 roku od siedmiu hektarów, które Łukasz Gębka odziedziczył po dziadku. Trzeba było tę ziemię zagospodarować – wspomina. W dzieciństwie mieszkał w Sosnowcu, potem studiował, wprawdzie na SGGW, ale inżynierię środowiska. Kiedy został gospodarzem, rozpoczął długi proces zdobywania wiedzy o rolnictwie, ale też – jak podkreśla – zmiany świadomości i stylu życia. Teraz jest chodzącą encyklopedią ekologii i zdrowia. – Rolnictwo zostało tak wypaczone, że stało się największym trucicielem. Do gleby trafiają hektolitry chemii, hodowla zwierząt okropnie zanieczyszcza środowisko. Ta świadomość natchnęła nas, żeby produkować żywność dla siebie i dla innych w sposób niekonwencjonalny – wspomina.

Kosztowne „bio”

Najpierw produkował na eksport, bo w Polsce nikt wówczas żywnością „bio” się nie interesował. – A Niemiec był zainteresowany ekologicznymi warzywami, zrobił szkolenia – relacjonuje. Potem z Unią przyszedł system rolnictwa ekologicznego. Zdrowa żywność, w przeciwieństwie do konwencjonalnej, jest poddawana wielu kontrolom, a jednostki certyfikujące bacznie przyglądają się produkcji. Z czasem i w Polsce urosła świadomość konieczności zdrowego żywienia. – Ale wciąż trudno wytłumaczyć odbiorcom, że cena naszego produktu musi być sporo wyższa, bo koszty są ogromne. Rolnictwo niekonwencjonalne jest trudne, kosztowne i pracochłonne. Wielu myśli, że jak żywność nie jest pryskana, to powinna być tańsza. A tutaj mamy o wiele więcej pracy, najbardziej kosztotwórcze jest plewienie. Jeśli zastosujemy na hektar marchewki oprysk chemiczny, to walka z chwastami kosztuje 500 zł. A my musimy zebrać armię ludzi do plewienia, więc koszt może dochodzić nawet do 15 tys. zł – tłumaczy. Kolejna rzecz to drogie preparaty z mikroskładnikami, jak cynk czy mangan, które dostarcza się glebie. – Charlotte Gerson opisała, skąd się bierze masa chorób: ziemia jest wyjałowiona, przez co w roślinach nie wytwarzają się nie-

zbędne nam mikroskładniki. Przez ostatnie 50 lat zawartość witamin w żywności spadła o połowę. Tymczasem przez stres i zanieczyszczenie środowiska powinniśmy ich dostarczać więcej. Mamy więc sytuację patową, bo przecież nie możemy jeść dwa razy więcej – mówi.

Kilkaset hektarów zdrowia

W tej chwili Łukasz Gębka gospodaruje na stu hektarach w Borii, drugie tyle ma na Pomorzu, a mniejsze gospodarstwo na Lubelszczyźnie. Oprócz odbiorców indywidualnych, jego warzywa trafiają do hurtowni „eko”. Farma ma też klientów w Niemczech i Austrii, jest dostawcą Bonduelle i Hipp. Niedawno w Borii stanęła przetwórnia, w której opracowywane są receptury na sałatki i sosy z własnych warzyw i bez szkodliwych dodatków: sól tylko himalajska, zamiast octu spirytusowego – jabłkowy, zamiast cukru – stewia. W przetwórni rządzi Katarzyna Kraska – z wykształcenia biolog mogąca pochwalić się międzynarodowym certyfikatem oceniania jakości żywności – weganka. – Widzę, porównując się z koleżankami, że dieta wyszła mi na zdrowie – zdradza. Na farmie wypiekany jest ekologiczny chleb świętokrzyski na zakwasie według receptury piekarza-samouka, który dla zdrowia rzucił gluten. W składzie znajdziemy kaszę gryczaną i jaglaną, mąkę winogronową, sezam, siemię i słonecznik. Nie ma w nim glutenu, drożdży, cukru, kukurydzy, soi, skrobi ziemniaczanej i innych wypełniaczy, ani polepszaczy, a zawartość soli himalajskiej jest bardzo niska. Próbowaliśmy – jest wyśmienity, zwłaszcza z pastą z cukinii i kiszonym ogórkiem made in Boria. Gospodarz z pewnością dołożyłby do kanapki jarmuż, który uważa za cudowne warzywo. Oprowadzając nas po polach, podjada ciemnozielone liście rwane z krzaczków, marchew prosto z grządki, a nawet strączki fasolki szparagowej. – Staramy się pokazywać, że można się żywić inaczej, że to konieczne dla naszego zdrowia – zaznacza. – Bo Farma Świętokrzyska to nie tylko biznes, ale także misja – dodaje.

Rolnictwo niekonwencjonalne jest trudne, kosztowne i pracochłonne. Wielu myśli, że jak żywność nie jest pryskana, to powinna być tańsza.


Miejsca mocy 26

Tabor przyjechał! tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Małgorzata Chmiel

Przybywają z całej Polski, niektórzy rok w rok. Śpiewaczka Olga z Gdańska, skrzypek Tymon z Wrocławia, barabanistka Karolina z Poznania. Spotkać tu można Francuzów, Austriaków, Niemców, Estończyków, Rosjan, a także Polki z Barcelony, Paryża czy nawet Kataru. Na Taborze Kieleckim w Sędku zanurzają się w dźwiękach tradycyjnej muzyki i wirują w jej rytmie.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

27 Z położonego na wzgórzu Sędka widać klasztor na Świętym Krzyżu i Pasmo Jeleniowskie. Wciąż można tu zobaczyć drewniane domy i kwiatowe ogródki, a stare piwniczki sędkowianie pomalowali na fantazyjne kolory. Do niedawna urodę wsi, oprócz mieszkańców, znali tylko turyści przemierzający szlak z Łagowa do Kielc. Zmieniło się to jednak za sprawą Taboru Kieleckiego – tygodniowego spotkania miłośników tradycji z wiejskimi muzykantami.

Na początku nie wiedzieliśmy, co to będzie ten tabor, teraz nie możemy się go doczekać.

Sędek – parkiet idealny

Wcześniej takie tabory warszawskie stowarzyszenie na rzecz kultury tradycyjnej „Dom Tańca” organizowało w okolicach Radomia, na Lubelszczyźnie i Suwalszczyźnie. Cztery lata temu organizatorzy rozpoczęli poszukiwania „korzennej” nuty w okolicach Opatowa. Najpierw trafili na kapelę klarnecisty Stanisława Witkowskiego z Kaliszan, który stał się filarem taboru, potem na innych, m.in. na skrzypka Zygmunta Jakubowskiego z Rudy Zajączkowskiej. W Sędku, oprócz urzekających widoków, znaleźli ośrodek kultury ludowej w dawnej szkole oraz śpiewaczki z Marią Kowalikową na czele. A także wyjątkową chęć współpracy ze strony miejscowych. – Sędek jest fenomenem. Mieszkańcy mają poczucie, że są współtwórcami taboru i chcą, żeby wszyscy goście czuli się tu dobrze – mówi Dorota Murzynowska, jedna z organizatorek. Trzy lata temu, gdy Dom Tańca nie otrzymał dofinansowania na organizację imprezy, mieszkańcy wsi zebrali kilkaset podpisów i wysłali je do Ministerstwa Kultury. Z dobrym skutkiem. – Na początku nie wiedzieliśmy, co to będzie ten tabor, teraz nie możemy się go doczekać – mówi sędkowianka Jolanta Bernat-Czerwiec.

Muzyka w remizie i kapliczce

Impreza odbywa się w czasie żniw, więc rolnicy nie mogą brać udziału w warsztatach, ale z potańcówek nie rezygnują. Gdy rankiem kombajny wyjeżdżają na pola, taborowicze wychodzą z namiotów i szkolnych klas. Nie wszyscy. Najwytrwalsi muzycy i tancerze dopiero wtedy kończą zabawę. Od rana do wieczora trwają warsztaty dla tych, co pierwszy raz trzymają w rękach skrzypce czy trąbkę, oraz dla absolwentów szkół muzycznych. Taborowicze z instrumentami rozchodzą się po całej wsi, bo teren szkoły nie mieści wszystkich grup. Nieufni początkowo mieszkańcy udostępniają swoje stodoły i podwórka, muzyka rozbrzmiewa w remizie, na przystanku, w kapliczce. Pośrednikami w nauce między wiejskimi muzykantami, a uczestnikami taboru są

znani kontynuatorzy tradycji: Jacek Hałas, Michał Żak, Maciej Filipczuk czy Ewa Grochowska. Program jest coraz bogatszy: oprócz śpiewu, tańca, gry na skrzypcach, bębenku i akordeonie można spróbować swoich sił w grze na typowych dla Kielecczyzny instrumentach dętych czy „organce”. Wśród uczniów przeważają osoby w średnim wieku. – Łamiemy stereotypowe przekonanie, że jeśli ktoś nie zaczął nauki w wieku pięciu lat, to już nie będzie dobrze grał na instrumencie. Są bardzo fajni, żeby nie powiedzieć świetni muzykanci, którzy rozpoczęli przygodę z instrumentem, gdy mieli dwadzieścia kilka lat – zaznacza Dorota Murzynowska.

Z Sędka przez całą Polskę

Wieczorami odbywa się próba Orkiestry Kieleckiej, którą tworzą wszyscy taborowicze, a po niej najbardziej wyczekiwany punkt programu, czyli tańce przy muzyce na żywo. Pary wirują w rytm mazurków i polek, odważniejsi próbują kujawiaka. Małgorzata Maciejewska z Warszawy brała udział w kilkunastu taborach. – W pewnym momencie przestała mi się podobać muzyka, która nie jest autentyczna – mówi. Zdarzyło jej się niejednokrotnie tańczyć do białego rana. –Jak wiesz już, że twoje ciało zrobi, to co chcesz i przestajesz liczyć: „raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy…”, to odlatujesz w tańcu i to jest niesamowite – zdradza. Pokłosiem Taboru Kieleckiego jest grupa Tęgie Chłopy, która nazwę czerpie od „chłopa”, czyli tutejszej odmiany mazurka. Tworzą ją organizatorzy taboru i kadra warsztatowa. Promują muzykę Kielecczyzny, występując w różnych miejscach Polski. Zagrali także w Kielcach, a na ich występ tłumnie zjechali sędkowianie. Kilka razy odbyły się w stolicy Świętokrzyskiego warsztaty muzyczne i śpiewacze. – Chcielibyśmy, żeby powstało środowisko, które zacznie organizować potańcówki przy muzyce na żywo, tak jak to się dzieje w innych miastach – dodaje Dorota Murzynowska. Jesienią ubiegłego roku ukazała się debiutancka płyta Tęgich Chłopów „Dancing”.


28

Tęgie Chłopy grają do tańca. Aż wióry lecą Z Maniuchą Bikont rozmawia Agnieszka Gołębiowska

S

Skąd się wzięły Tęgie Chłopy? Wszyscy znaliśmy się wcześniej, zanim jeszcze dowiedzieliśmy się, że na Kielecczyźnie są piękne ludowe melodie. Zajmowaliśmy się wówczas muzyką radomską i lubelską. W pewnym momencie Michał Maziarz, który pochodzi z Jędrzejowa, zaczął z determinacją wszystkich przekonywać, że trzeba znaleźć ciekawą muzykę mającą swe źródła w Kielcach. Zgromadził ekipę, która zaczęła szukać muzyków i miejsca na tabor. Zespół zawiązał się w czasie pierwszego Taboru Domu Tańca w Sędku w 2013 roku. Na jego powstaniu zaważył muzyk, który nas uczy – Stanisław Witkowski. Jaka jest historia nazwy zespołu? Chłopy wzięły się stąd, że tak nazywane są w okolicach Sędka trójmiarowe melodie. To nas zainspirowało. Używane są też tutaj dla tych melodii nazwy śpiwy i zawiślaki. Tytuł płyty wydaje się już jednak mało ludowy. „Dancing” nawiązuje do tego, że naszą ulubioną formą jest granie do tańca, tak jak dawniej, gdy muzyka pełniła funkcję użytkową. Druga rzecz jest taka, że muzyka kapeli braci Witkowskich to nie tylko archiwalne melodie wiejskie, ale także modne kiedyś kawałki, tanga czy fokstroty znane z radia i potańcówek. WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

fot. materiały promocyjne zespołu

Tęgie Chłopy promują muzykę Kielecczyzny w całej Polsce, robią furorę w środowisku osób zainteresowanych muzyką tradycyjną, a premiera debiutanckiej płyty miała miejsce w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Władysława Szpilmana i na antenie radiowej Dwójki! Mnóstwo osób przychodzi potańczyć przy naszej muzyce, sala jest zawsze pełna. Do Warszawy przyjeżdżają osoby z Trójmiasta, Krakowa, Łodzi czy Poznania. Tak samo z całej Polski przyjeżdżają do Sędka na tabor. Wasz mistrz cieszy się, że dzięki taborowi i Tęgim Chłopom jego melodie przetrwają. Kapela Braci Witkowskich, kiedyś bardzo popularna, nie grała już od lat. Przywróciliście Stanisławowi Witkowskiemu drugie muzyczne życie? Grał trochę w orkiestrze w Opatowie, dzięki temu jest do dziś sprawnym muzykiem. Ale w orkiestrze nie wykonywał tego repertuaru. Dużo od niego czerpiemy i on od nas też. Tylko w Kielcach o Tęgich Chłopach wciąż mało kto słyszał. Pracujecie, żeby to zmienić? Staramy się. Organizowaliśmy już warsztaty śpiewu i gry na akordeonie, daliśmy koncert, ale rzeczywiście na razie w Kielcach jest malutkie środowisko zainteresowane taką muzyką. Bardzo byśmy chcieli to zmienić.

Tęgie Chłopy – oprócz mistrza Stanisława Witkowskiego (saksofon altowy, klarnet) - tworzą: Maniucha Bikont (tuba, śpiew), Maciej Filipczuk (skrzypce), Ewa Grochowska (skrzypce, śpiew), Mateusz Kowalski (akordeon, baraban), Michał Maziarz (skrzypce), Dorota Murzynowska (baraban), Szczepan Pospieszalski (trąbka), Michał Żak (klarnet), Marcin Żytomirski (skrzypce). Gościnnie na płycie wystąpił Władysław Bąk (śpiew, akordeon). „Dancing” można kupić za pośrednictwem strony folk.pl.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

29

Więcej niż Kilo Mąki

Chleb od pokoleń

Miodne Świętokrzyskie

Redefiniujemy pizzę, stając w opozycji do marnej jakości składników, zalegającego w brzuchu ciasta i zawiesistych, tłustych sosów. Wracamy do korzeni, czerpiąc całymi garściami z kolebki pizzy – Włoch, stosujemy wyjątkowy przepis na ciasto, tym samym dostarczając podniebieniu niezwykłych doznań dzięki aromatycznym przyprawom, soczystym wędlinom oraz oryginalnym serom. Nasza pizza może być zrumieniona i przypieczona, ale za to jest pyszna :) Restauracja jest czynna: Pon - Czw: 11-22; Pt: 11-23; Sob: 12-23; Nd: 12-21.

Pachnący, chrupiący, naturalny. Taki jest od 1946 roku – niezmienny – chleb żytni razowy. Stara receptura nie przewiduje polepszaczy, konserwantów i barwników. Za to na pewno w każdej kromce znajdą Państwo zapach ceramicznego pieca, charakterystyczny smak zakwasu i doświadczenie znanych piekarzy. Chleb można jeść sam, z masłem bądź umoczony w tłoczonym na zimno oleju rzepakowym czy oliwie. Znakomicie też służy jako podstawa do tradycyjnych kanapek. Wiedzeni zapachem chrupiącej skórki z pewnością trafią Państwo w progi Piekarni Dobrowolski.

Od zarania dziejów miód stanowił skarb ludzkości. Zdrowy, pachnący, pyszny. „Miody Napękowskie” to propozycja pasieki rodzinnej Marty i Ireneusza Bębnów z Napękowa w gminie Bieliny. Specjalnością pszczelarzy są miody spadziowe z samego serca Gór Świętokrzyskich. Dziewicza przyroda, nieskażona przemysłem okolica i fachowa, poparta tradycją rodzinną, wiedza to fundamenty miodów z Napękowa. Produkty państwa Bębnów wpisane są również na regionalną listę „Dziedzictwa Kulinarnego Świętokrzyskiego”.

ul. Leonarda 16, Kielce tel. 666 396 297 www.kilomaki.pl

Piekarnia R. Dobrowolski ul. 1 Maja 86, 25-511 Kielce tel. 41 344 21 42

Napęków 47 tel. 607 586 804 www.miodynapekowskie.cba.pl


Być eko 30

M

Champion z G ó r W y sokich tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Paweł Małecki

Pierwsze wino zrobił jako nastolatek z owoców winorośli, którą posadził jego pradziadek. Kilkanaście lat później białe wino wytrawne Marcelego Małkiewicza z Winnicy Sandomierskiej w Górach Wysokich zdobyło tytuł championa na Międzynarodowym Konkursie Win w Łańcucie. Takim sukcesem nie może się pochwalić żadna inna polska winnica.

Marceli Małkiewicz ma 31 lat i jest najmłodszym winiarzem w Polsce. W 2003 roku zrobił swoje pierwsze wino z owoców krzewu rosnącego przed domem w Górach Wysokich w gminie Dwikozy. Wtedy dowiedział się, że tę winorośl posadził jeszcze jego pradziadek – Marceli Borkowski, który w latach 1935-1980 miał trzyhektarową winnicę 12 km dalej, w Czyżowie Szlacheckim. – Gdy usłyszałem tę historię, postanowiłem iść na studia ogrodnicze do Krakowa i praktykować w węgierskich winiarniach – wspomina.

Od jednego do 10 ha

W 2009 roku w Górach Wysokich założył swoją pierwszą jednohektarową winnicę, która potem rozrosła się do 3,5 hektara. Obecnie uprawia 13 szczepów winorośli i produkuje kilkanaście rodzajów wina: białe, różowe i czerwone, wytrawne, półwytrawne i półsłodkie. – Bardzo chciałbym powiększyć winnicę do 10 hektarów – zdradza. Okolice Sandomierza wspaniale nadają się do tego celu ze względu na specyficzny mikroklimat, w którym rzadko zdarzają się przymrozki będące dla winnic ogromnym zagrożeniem. – Po pierwsze gleby lessowe bardzo dobrze magazynują ciepło za dnia, a w nocy wolno je oddają. Po drugie pagórkowaty teren sprawia, że ciepłe powietrze zostaje na stokach, a zimne spływa w doliny – tłumaczy. Korzystna jest także bliskość rzek: Wisły, Sanu i Opatówki, bo powoduje większą wilgotność.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Pierwsi z tytułem championa

W ubiegłym roku Winnica Sandomierska po raz pierwszy wzięła udział w Międzynarodowym Konkursie Win „Galicja Vitis” i od razu odniosła oszałamiający sukces. 20 jurorów z zasłoniętymi oczami próbowało 416 zgłoszonych do konkursu win z 11 krajów, w tym Słowacji, Węgier, Włoch, Niemiec, Słowenii i Portugalii. W kategorii win białych wytrawnych zatriumfował Sandomirius Seyval Blanc. – Nasza winnica jest pierwszą w Polsce, która zdobyła tytuł championa – mówi Małkiewicz. Jego wino czerwone wytrawne jury nagrodziło srebrnym medalem. Co sprawia, że szlachetne trunki z Winnicy Sandomierskiej zdobywają uznanie znawców? – Nasze wina produkujemy w sposób bardzo naturalny, nie dosładzamy ich, nie dolewamy wody, ręcznie zbieramy tylko zdrowe, dojrzałe winogrona – tłumaczy właściciel. Ilość owoców na krzewach jest redukowana, przez co winorośle rodzą grona najlepszej jakości. Znaczenie ma też wiedza zdobyta przez winiarza, wypracowane przez niego różnorodne techniki i style produkcji oraz naukowe podejście. W laboratorium Uniwersytetu Rzeszowskiego sprawdza, czy owoce są wystarczająco dojrzałe do zbioru albo czy już można przerwać proces fermentacji.

Zwiedzanie i degustacja

Wino z Gór Wysokich jest produktem regionalnym, trafia do restauracji, hoteli i sklepów w Sandomierzu. – Ale większość butelek sprze-

dajemy w gospodarstwie, gdzie odwiedza nas bardzo dużo turystów, zarówno w grupach, jak i indywidualnych – dodaje. Enoturystyka, czyli turystyka winiarska jest ważnym elementem działalności Winnicy Sandomierskiej. Można zwiedzić winnicę, posłuchać opowieści o uprawie winorośli i produkcji wina, a nawet uczestniczyć w zbiorach oraz degustować tutejsze trunki. Niestety wina Sandomirius Seyval Blanc rocznik 2014 nie można już kupić. Małkiewicz wyprodukował tylko 625 butelek.


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

31


Uwaga! Talent 32

Od Eminema do „Zadry rapera” Informacja o jego dziele obiegła cały świat. Jego nazwisko pojawiło się w wielu światowych mediach i jeszcze nie raz je usłyszymy. Wszystko za sprawą pasji, talentu i zamiłowania do muzyki. tekst Katarzyna Drozdowska zdjęcie Kamila Błaszkiewicz

Aleksander Walijewski jest studentem projektowania graficznego i reklamy w Instytucie Sztuk Pięknych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Rzeźbą zajmuje się w wolnym czasie. Fanem Eminema jest od 16 lat, stąd niecodzienny pomysł na wyrażenie swojego uznania dla artysty. Aleksander jest autorem popularnego gipsowego popiersia amerykańskiego rapera. Jak sam mówi nad dziełem pracował 50 godzin. - Chciałem jak najnaturalniej oddać sceniczny charakter artysty, dlatego umieściłem go w pozie, jaką można zaobserwować na jego koncertach. Rzeźba została wykonana w glinie, potem odlałem ją w gipsie. Kiedyś chciałbym odlać ją w jakimś trwalszym i szlachetniejszym materiale – zapowiada. Zdjęcia figury ukazały się na wielu portalach społecznościowych i informacyjnych w Stanach Zjednoczonych. Na każdym etapie pracy Aleksander

robił zdjęcia, z których potem stworzył film. Udostępnił go na wielu forach internetowych związanych z raperem i jego stylem muzycznym. Rozgłos sprawił, że z kieleckim artystą skontaktował się manager Eminema, dzięki czemu, materiały z powstawania popiersia i efekty jego pracy zostały umieszczone na oficjalnej stronie internetowej rapera. Podobizna Eminema nie była pierwszym, ale też nie jest ostatnim dziełem młodego artysty. W ostatnim czasie Aleksander stworzył oficjalne plakaty filmu w reżyserii Pawła Ferdka „Zadra rapera”, który na ekranach pojawi się w przyszłym roku, oraz promujący premierę utworu do tego obrazu. Jest też autorem plakatu do filmu „Biały łabędź/White Swan” w reżyserii Mirosława Krzyszkowskiego, którego premiera planowana jest na 2018 rok.


Być eko

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

33

Serowarka tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Paweł Małecki

W poszukiwaniu ciszy kilka lat temu wyprowadziła się z mężem na wieś. Imali się rożnych zajęć, aż Beata Bardzyńska pojechała na kurs serowarski. Wróciła zaczarowana. Efektem tych czarów jest ser Antoni uhonorowany znakiem „Jakość Tradycja” Polskiej Izby Produktu Regionalnego i Lokalnego.


Być eko 34

N

ie marzyła o ucieczce na wieś, ale mąż szukał spokoju poza miastem. Kupili gospodarstwo w Piotrowie-Podłazach w gminie Łagów. – Nigdy nie miałam kontaktu ze wsią, ale odnalazłam się przy uprawianiu ogródka. Odżyły zainteresowania zielarskie, które miałam od dziecka – wspomina Beata. Szybko okazało się, że codzienne dojazdy do pracy w Kielcach są uciążliwe, zaczęli więc szukać sposobu na utrzymanie się na wsi. Mieli różne pomysły, ale żadnego „nie czuli”. Ten na sery zrodził się, gdy mąż zastanawiał się nad stworzeniem spółdzielni socjalnej. – Zaczęłam szukać informacji na ten temat w Internecie i okazało się, że są szkolenia serowarskie. Wybrałam warsztaty na Kaszubach i wróciłam zaczarowana. Od razu pojechałam do sąsiadki po mleko i zrobiłam sery. Wyszły bardzo dobre. To był czerwiec 2013 roku – opowiada pani Beata.

Produkt powtarzalny

Miesiąc później z serami i wygrzebanym ze stodoły starym turystycznym stolikiem pojechała do Sędka na Święto Chleba. – To było pierwsze zderzenie z ludźmi. Próbowali i byli zachwyceni. Nie miałam tych serów dużo, ale sprzedałam wszystkie. I dostałam skrzydeł – wspomina. Drugi raz pojechała do Sędka, gdy miłośnicy muzyki tradycyjnej zjechali się na Tabor Kielecki. Potem były dożynki, Święto Pszczoły w Bałtowie. – Coraz bardziej się nakręcałam! – przyznaje. W międzyczasie wymyśliła Eko Bazar w kieleckim Smart Center, gdzie pracuje. To miała być jednorazowa impreza, ale klienci zaczęli wydzwaniać z pytaniem, kiedy mogą przyjechać po ser czy jajka prosto od rolnika. Namówiła więc grupkę osób, które najpierw co dwa tygodnie, a teraz już w każdą sobotę przywożą do miasta swoje produkty. – Zaczęłam robić więcej serów, pojawiać się w regionie i w innych województwach. Zdobyłam literaturę, zasięgnęłam języka i wykupiłam indywidualny kurs u znanego serowara w Poznańskiem. Metodą prób i błędów starałam się opracować własną recepturę. I w którymś momencie klienci powiedzieli mi, że produkt stał się powtarzalny, a to bardzo ważne – mówi. Zastrzega, że w przypadku serów nigdy nie ma stuprocentowej powtarzalności, bo krowa za każdym razem zje coś innego, bakterie w różny sposób pracują, a wpływ na produkt ma nawet pogoda.

W oczekiwaniu na pleśniowy

Marzyło jej się też robienie serów pleśniowych, WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

35

Metodą prób i błędów starałam się opracować własną recepturę. ale to nie takie proste. Na razie Beata Bardzyńska wypracowała przepis na własny ser żółty twardy. Jako jedyna w regionie świętokrzyskim specjalizuje się w takim produkcie. Nie ma dużych mocy przerobowych, więc tylko czasem udaje jej się uchować ser półroczny. Z reguły sprzedaje takie, które dojrzewały miesiąc, czy półtora miesiąca. Czasem dodaje zioła, ale baza jest ta sama. W asortymencie ma też sery miękkie, tzw. świeżaki (nie wymagające długiego dojrzewania): twarożek z serwatki i parzenicę. Początkowo sery robiła w dużych garnkach, z czasem mąż napisał projekt i otrzymali dofinansowanie z Lokalnej Grupy Działania. Dzięki temu kupili kocioł serowarski oraz pakowarkę próżniową i zaadaptowali na potrzeby produkcji mały budyneczek. Wymagania sanitarne są duże, muszą być odpowiednie śluzy, osobne wejście i wyjście. Do czyszczenia sprzętów i pomieszczenia nie używa chemii, tylko sody i pary wodnej.

Z serem na podryw

Sery robi sama, mąż zajmuje się biurokracją. Wspólnie starają się o środki na drugą dojrzewalnię, aby Beata mogła spełnić marzenie o produkcji serów pleśniowych. Posady nie rzuciła, jeszcze nie mogą sobie na to pozwolić. Serowarstwem zajmuje się przed pracą lub po powrocie z Kielc. Jeśli rano, to już o 6 jest w zlewni, gdzie zaopatruje się w mleko. Ser trzeba zrobić w ciągu godziny od udoju. Ważne też, co jedzą krowy, jeśli kiszonkę – ser się nie uda. – Mam wyselekcjonowanych rolników, którzy karmią krowy naturalnie i tylko od nich biorę mleko – podkreśla. Produkty Serowni Podłazy trafiają do kilku restauratorów, można je znaleźć w sklepach w Kielcach, Warszawie, Krakowie i Katowicach. Beata Bardzyńska współpracuje z Wawelską Kooperatywą Spożywczą. Prezentowała też swoje wyroby na Europejskich Targach Produktów Regionalnych w Zakopanem. Górale uśmiechali się przy ich stoisku, bo „podłazy” to po góralsku „podryw”. – Mówiłam, że z moim serem podryw na pewno się uda. Smakował im głównie mój ser parzony. Dostałam potem maila, że to kulinarny orgazm – śmieje się.


36

Sielska pokusa

Z

oddali daje się usłyszeć tętent koni i miarowy odgłos kół kolasy. Przez kwitnące drzewa w owocowym sadzie przenikają subtelne takty poloneza Ogińskiego, przedziera się szmer podziwu i radosny gwar. To weselni goście oklaskują młodą parę. W samym sercu Gór Świętokrzyskich, gdzie dziewicza przyroda spotyka się z romańską legendą miejscowego kościółka, serdeczni gospodarze Domu Weselnego Tarczek uwijają się, by spełnić najskrytsze marzenia młodych o nocy weselnej. Nocy niezapomnianej, wyjątkowej, jedynej. Wrota domu, w którym szyk i elegancja przenikają się z prostotą i klasyką, stoją otworem przed nowożeńcami i ich gośćmi. Do malowniczego dziedzińca docieramy drogą okalaną zewsząd polami. Oczom biesiadników ukazuje się malowniczy ogród i piękny, zwłaszcza wiosną, stary sad. Gdy przekraczamy próg domu, naszą uwagę od razu przykuwa elegancka, drewniana konstrukcja, która nadaje wnętrzu lekkość i elegancję. Starannie przygotowane zastole, klasyczna zastawa, wreszcie to, co sprawia, że nie możemy powstrzymać się od wejścia choćby kilku kroków dalej – zapach świeżych potraw. Po szampańskiej zabawie nadchodzi czas na odpoczynek. Wtedy, z dala od zgiełku, możemy odpocząć w oddalonym o kilkadziesiąt kroków przestronnym budynku. To wszystko sprawia, że zarówno młoda para, jak i weselni goście spędzą wyjątkowy czas. A pląsów, zabaw i stołów uginających się od jadła nigdy jeszcze nie zabrakło... Dom Weselny Tarczek Tarczek 124, Pawłów k/Wierzbnika tel. 693 227 224, 505 932 148 www.tarczek.pl

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

37


Recenzja 38

Zaskakująca noc Noc Walpurgi reżyseria: Marcin Bortkiewicz obsada: Nora Sedler: Małgorzata Zajączkowska Dziennikarz Robert: Philippe Tłokiński Garderobiana: Monika Mariotti Portier: Mieczysław Gajda scenariusz: Marcin Bortkiewicz, Magdalena Gauer zdjęcia: Andrzej Wojciechowski muzyka: Marek Czerniewicz montaż: Piotr Mendelowski scenografia: Katarzyna Sobańska, Marcel Sławiński kostiumy: Emilia Czartoryska dźwięk: Agata Chodyra

Rok 2015 przyniósł wspaniałe wydarzenie artystyczne, jakim był niewątpliwie filmowy pełnometrażowy debiut reżyserski Marcina Bortkiewicza – reżysera filmowego i teatralnego, scenarzysty, dramaturga i aktora, który przez wiele lat współpracował z kieleckim teatrem Ecce Homo. Jego „Noc Walpurgi” zdobywa laury na kolejnych festiwalach filmowych. Nie inaczej było latem tego roku. W lipcu film otrzymał Grand Prix czyli Nagrodę Filmową KLAPS 2016 drugiej edycji „Festiwalu Filmu i Teatru Kozzi Dymny Himilsbach” w Zielonej Górze dla reżysera najlepszego polskiego filmu fabularnego, ze szczególnym uwzględnieniem wybitnej kreacji Małgorzaty Zajączkowskiej.

O

na jest niedostępna, szorstka i pewna siebie. Śpiewaczka operowa. Diva. Nora Sedler. On – młody dziennikarz – zabiega o wywiad z artystką po spektaklu, wyczekując przed jej garderobą. Robert jeszcze nie wie, że będzie to najważniejsza rozmowa w jego życiu… Noc Walpurgi to u dawnych Germanów noc zmarłych, złych duchów. Jaka będzie noc 1969 roku, której sceny rozegrają się w szwajcarskiej operze, tuż po zakończeniu przedstawienia „Turandot” Giacomo Pucciniego? Pełna skrajnych emocji, naznaczona piętnem Holocaustu i gorzkich wspomnień. Wzruszająca i przerażająca. Budująca napięcie…Historia opisana w filmie Bortkiewicza nie daje jasnych odpowiedzi. Obraz utrzymany w klimacie kina noir z doskonałymi czarno-białymi kadrami i światłem Andrzeja Wojciechowskiego, od początku, aż do ostatnich słów padających z ekranu przykuwa uwagę widza. Małgorzata Zajączkowska jako Nora Sedler jest wulkanem emocji. Dykcja, ruchy, swoboda, z jaką się wypowiada, zasługują na najwyższe uznanie. Przekonująco gra również Philippe Tłokiński – francuski aktor mówiący doskonale także po polsku. Michał Sierlecki

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


Ludzie

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

39

Aleksandra Łojek

Belfast – zesłanie oswojone

rozmawiała Monika Rosmanowska zdjęcia Mariusz Śmiejek (www.mariuszsmiejek.com)

Miasto kontrastów, w którym adres zamieszkania jest zbieżny z wyznawanymi poglądami, a dzielnice katolickie i protestanckie dzielą mury, tzw. ściany pokoju. Tu dzieciaki często z nudów rzucają w policję koktajlami Mołotowa. I właśnie tu Aleksandra Łojek znalazła swój drugi po Kielcach dom.


Ludzie 40 M: Jak trafiła pani do Belfastu, jednego z najbardziej podzielonych miast świata? Aleksandra Łojek: To był zupełny przypadek. Oczywiście chciałam odwiedzić Belfast, fascynowała mnie historia Irlandii Północnej, historia The Troubles, czyli konfliktu, który rozgrywał się w latach 1968-1998 pomiędzy katolickimi Irlandczykami a protestanckimi Brytyjczykami. Jednak nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek tam zamieszkam. Do Londynu przyjechałam, by w ramach stypendium badać konwertytów na islam. Dostałam pracę w gazecie polonijnej i postanowiłam zostać. Finansowo było ciężko, trudno było związać koniec z końcem. I wtedy pojawiła się propozycja stałej pracy. Miałam zostać redaktor naczelną nowego magazynu dla Polaków ukazującego się w Carrickfergus pod Belfastem. Zdecydowałam się, ale szybko zaczęło się tam źle dziać i znów rozpaczliwie potrzebowałam pracy. Znalazłam ją w organizacji polonijnej w Belfaście, która właśnie uruchamiała projekt dla polskich imigrantów mający na celu wspieranie ofiar rasizmu. Był 2009 rok. Belfast był dla mnie miejscem zesłania. M: Czym się pani konkretnie zajmowała? AŁ: Byłam kimś, kto wspiera ofiary rasizmu. Doradzałam, uczyłam jak zgłaszać przestępstwo policji, pomagałam w trudnych sprawach, m.in. kobietom, które doświadczyły przemocy domo-

z racji wciąż tlącego się konfliktu – jak nigdzie indziej – adres ma ogromne znaczenie. Swoją obecnością wzbudziłam sensację. M: Co panią „pchało” w te wszystkie miejsca? Ciekawość Belfastu? AŁ: Na pewno tak. W pewnym momencie okazało się, że to piękne miasto z ceglanymi budynkami, dobrymi restauracjami i luksusowymi sklepami ma też inną twarz. Zaczęłam spotykać ludzi, którzy opowiadali o swojej przeszłości, o bolesnych sytuacjach, o rzeczach, które się działy lub dzieją, a które nie mieszczą się w głowie. M: I to kazało pani uczestniczyć w niebezpiecznych wydarzeniach? AŁ: Z moim partnerem, który jest fotografem, chcieliśmy być z ludźmi także w trudnych momentach. Słuchać i widzieć, co się dzieje. Dużo ważnych spraw rozgrywa się na pierwszej linii frontu, podczas zamieszek. Owszem, bywały sytuacje niebezpieczne, ale Belfast naprawdę niebezpieczny może być tylko dla tych, którzy się tu urodzili, nie dla cudzoziemców. M: Jak żyje się w miejscu, w którym wciąż tli się konflikt, gdzie spotyka pani ludzi „którzy nie mogą spać, bo na zakupach spotykają mordercę syna”?

Na razie tak. Mieszkam tu już tak długo, że Belfast stał się moim drugim domem. Dziwnym, ale jednak domem.

wej. Miałam i mam, bo dziś pracuję jako mediator, do czynienia z ogromnymi problemami emocjonalnymi. Dla kogoś, kto został wyrwany ze świata książek, badań naukowych i wykładów, to było wyzwanie. M: Czy tam poznała pani bohaterów swojej książki? AŁ: Też, ale nie tylko. Wiele osób poznałam odwiedzając różne dziwne miejsca, m.in. to, w którym gromadziły się osoby mające za sobą próby samobójcze, czy dom kultury, gdzie odbywało się spotkanie przeznaczone tylko dla miejscowych na temat historii jednej z ulic. W Belfaście WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

AŁ: To specyficzne miejsce. Zawsze do zamieszkania wybieraliśmy trudniejsze dzielnice. Na jednym z ultrarepublikańskich osiedli nasz dom został obrzucony cegłami przez miejscowe dzieciaki. Nie zaakceptowali nas tam, ciągle były jakieś napięcia, groźby, że nam spalą dom. Ta dzielnica miała swojego opiekuna, który nie współpracował z policją, a ja byłam wówczas częścią projektu policyjnego. Część dzielnicy mi nie ufała. I choć mieliśmy tam kilku serdecznych sąsiadów, przestaliśmy się czuć bezpiecznie. Nasz synek miał wtedy kilka miesięcy, postanowiliśmy się więc przeprowadzić. Do dziś unikam tej dzielnicy.

M: Czyli jednak Belfast nie jest wcale taki bezpieczny? AŁ: Ważne, aby znać lokalne zwyczaje, które Polacy niestety czasami demonstracyjnie lekceważą. Głośne imprezy w protestanckiej dzielnicy nigdy nie będą mile widziane. Jednak jako Polacy nie jesteśmy stroną konfliktu. Nie mamy problemu z wyborem pubu – cudzoziemcy mogą wchodzić do wszystkich: republikańskich i protestanckich. Podobnie jest z taksówkami, nie ma znaczenia, na którą korporację – tę w której jeżdżą katoliccy, czy lojalistyczni kierowcy – się zdecydujemy. Oczywiście, jeśli ktoś wejdzie do protestanckiego pubu z koszulką IRA i po wypiciu kilku głębszych zacznie się awanturować, to może się zrobić niebezpiecznie. Dużym ryzykiem zawsze będzie też popełnienie przestępstwa. Nie tylko policja, ale i organizacje paramilitarne, które rządzą niektórymi dzielnicami, mogą wkroczyć i złożyć nam propozycję nie do odrzucenia, nakazując np. natychmiastowe opuszczenie Belfastu bez możliwości powrotu. Tu się wszyscy znają, każdy każdego obserwuje. Oczywiście wszyscy są wobec siebie grzeczni, ale też czujni. Długo uczyłam się lokalnych zwyczajów, a i dziś zdarza się, że coś potrafi mnie zaskoczyć. M: Na przykład podczas zbierania materiałów do książki? Rozmawiała pani z mordercami, osobami, które torturowały innych… AŁ: To nie było łatwe. Podczas tych rozmów nigdy nie wchodziłam w rolę dziennikarza. Nie chciałam być tak utożsamiana, bo w Belfaście nie ufa się dziennikarzom. Nie chodziło mi więc o to, aby mieć świetny materiał. Chciałam wysłuchać i zrozumieć. M: Udało się? AŁ: Nie zawsze. Jeśli nie rozumiałam motywów lub czynów, to mówiłam o tym. Czasami próbowałam wyczytać coś z zachowania tych osób, obserwowałam je wnikliwie. Nigdy jednak nie dociskałam. Niejedną historię mocno odchorowałam. Mierzyłam się z motywami, których nie potrafiłam zrozumieć, ze stereotypami, które starałam się przebudować. To była ogromna praca także nad sobą. M: Czy jest coś, co szczególnie mocno panią wstrząsnęło? AŁ: Ostatnio usłyszałam o kobiecie, której trzej najważniejsi w życiu mężczyźni: syn, mąż i ojciec podczas The Troubels byli zamknięci w trzech różnych, rozsianych po całej Irlandii Północnej, więzieniach. Władza chciała w ten sposób uda-


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

41 remnić wszelkie próby kontaktu między nimi. To byli działacze organizacji paramilitarnej (nie ma znaczenia republikańskiej czy lojalistycznej), którzy samych siebie określali jako bojowników o wolność. Przez osiem lat co kilka dni ta kobieta ruszała w podróż po całej Irlandii, by móc ich odwiedzić. Co czuła, jakich wyborów musiała dokonywać na przykład podczas świąt, jak znosiła powroty do pustego mieszkania? Chciałabym coś z tą historią zrobić. M: Zostaje pani w Belfaście? Czy to miasto „o rozdwojonej jaźni” stało się pani miejscem do życia? AŁ: Na razie tak. Mieszkam tu już tak długo, że Belfast stał się moim drugim domem. Dziwnym, ale jednak domem. Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji, gdzie będziemy żyć. Kusi nas Sycylia, miejsce także pokonfliktowe, przeżarte mafią, a jednocześnie niezwykle przyjazne uchodźcom. Niestety nie znam włoskiego…


42

Bo… możesz więcej Pomoc dzieciom, wparcie rodziców, zagospodarowanie wolnego czasu seniorom… Każdego dnia Fundacja „Możesz Więcej” udowadnia, że naprawdę można więcej. Wystarczy pasja, zaangażowanie i chęć sprawienia, by to, co wokół, było bardziej przyjazne.

Dzieci głupcze!

Działania fundacji skupiają się przede wszystkim na dzieciach, które mają do swojej dyspozycji trzy świetlice środowiskowe: Bracha w Kielcach, Ziomusia w Morawicy i Barkę w Sitkówce-Nowinach. Tu dzieciaki z podstawówek i gimnazjów mogą odrobić lekcje, zjeść ciepły posiłek, wziąć udział w zajęciach dodatkowych: dziennikarskich, kulinarnych, teatralnych i plastycznych. Mogę też podszkolić się z języka angielskiego, w wolnym czasie zagrać w bilard i piłkarzyki, a w wakacje wyjechać w góry lub nad morze. – Nasze działania skupiają się na dzieciach i młodzieży, bo większość z nas jest pedagogami, ale też rodzicami. Wiemy jak ważny jest ich rozwój, szczególnie tam, gdzie opieka i działania profilaktyczne nie są wystarczające. Im wcześniej zaczniemy, tym będzie to bardziej skuteczne – nie ma wątpliwości Marcin Agatowski, prezes zarządu Fundacji „Możesz Więcej”. Dziś dzieci coraz częściej pozostawione są samym sobie. Rodzice nie mają dla nich czasu, a w szkole giną w tłumie. Dlatego poza świetlicami fundacja działa też na terenie szkół, realizując programy profilaktyczne przeciwdziałające uzależnieniom. – W swojej aktywności nastawiamy się na dzieci z tzw. trudnych domów, choć zdarza się, że te z „dobrych” mają więcej problemów. Spotykamy się z przemocą domową, uzależnieniami i biedą. Szczególnie w tym ostatnim przypadku obserwujemy w ostatnich latach jeszcze większą polaryzację. Tym, którzy zawsze sobie radzili, wiedzie się jeszcze lepiej, a ci, którzy byli mniej zaradni, mają większe problemy, aby związać koniec z końcem – zwraca uwagę prezes Fundacji. - Działamy w środowisku lokalnym, realizując najpilniejsze potrzeby społeczności. I zdarza się, że początkowo spotykamy się ze sprzeciwem. Tak było w przypadku świetlicy Brachu, która funkcjonuje w jednym z bloków przy ul. WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

Szymanowskiego w Kielcach. Mieszkańcy na początku niechętni i nieufni dziś dopytują w czym mogą pomóc, przynoszą żywność, wpłacają darowizny – dodaje.

Szkoła dla rodziców

„Możesz Więcej” oznacza również zachętę dla rodziców, którzy mogą liczyć na wsparcie psychologów, trenerów, prawników i pedagogów, służących swoją pomocą i doświadczeniem w rozwiązywaniu problemów. – Dzięki projektowi „Szkoła dla rodziców” udało nam się dotrzeć do wielu osób, które uczyliśmy, jak radzić sobie z problemami dorastania, czy jak budować relacje. Uruchomiliśmy punkt konsultacyjny, w którym dyżurują eksperci. Im więcej problemów udaje nam się rozwiązać, tym częściej rodzice wracają do nas z kolejną prośbą o pomoc lub radę – zapewnia Katarzyna Snoch, pedagog w świetlicy Brachu. Fundacja działa także na rzecz seniorów, organizując zajęcia sportowe, teatralne, plastyczne, ale też spotkania z ekspertami: prawnikami, dietetykami, lekarzami. – Starsze osoby, głównie w podmiejskich miejscowościach mają dużo wolnego czasu i praktycznie żadnych perspektyw. Chcą wyjść z domu, integrować się. W jednym z projektów mieliśmy 16 miejsc, a zgłosiło się 60 osób. Klub seniora w Morawicy początkowo liczył 20 osób, a dziś już 120 – wylicza Marcin Agatowski. Mieszkańcom Morawicy fundacja dała się także poznać jako organizator różnych wydarzeń i akcji. Tradycją stały się już świąteczne zbiórki żywności, organizowane co roku przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

43

Fundacja „Możesz Więcej” jest organizacją pożytku publicznego, a więc najwyższego stopnia społecznego zaufania. Warto o tym pamiętać przy dorocznym rozliczeniu podatku. wspólnie z Kieleckim Bankiem Żywności. Dodatkowo stałą pomocą żywnościową fundacja obejmuje tysiąc osób z terenu gminy Morawica. Najnowszy projekt to magazyn „Made in Świętokrzyskie”. – Miejsce, w którym chcemy prezentować wyjątkowych ludzi, ciekawe pomysły, które ma inspirować młodych, pokazywać, że warto zostać i realizować się właśnie tu: w Kielcach czy regionie – zwraca uwagę Jan Duda, wiceprezes Fundacji.

W grupie siła

Więcej są także w stanie zdziałać organizacje, kiedy działają wspólnie. Dlatego powstała Świętokrzyska Sieć Aktywności Młodzieżowej, skupiająca 22 organizacje młodzieżowe i pracujące z młodzieżą oraz Świętokrzyska Sieć Współpracy, w której również aktywnie działa fundacja. W Morawicy funkcjonuje też należące do Fundacji Centrum Wsparcia Organizacji Pozarządowych, oferujące poradnictwo prawne, księgowe, a także szkolenia, m.in. z pozyskiwania grantów. Fundacja współpracuje również z samorządami oraz miejskimi i gminnymi ośrodkami pomocy społecznej. Za tymi wszystkimi działaniami kryją się ludzie: pracownicy naukowi UJK i studenci. – Osoby, które spełniły się już zawodowo i chcą podzielić się swoim doświadczeniem i ci, którzy to doświadczenie dopiero zdobywają, a nie ma lepszego pola do tego niż praca w organizacji pozarządowej. To ludzie z pasją – przekonuje Anna Agatowska, kierująca świetlicą Brachu. I tej pasji nie może zabraknąć, bo w kolejce już czekają kolejne pomysły. – Przygotowanie drugiej świetlicy w gminie Sitkówka-Nowiny, program badania dzieci pod kątem ich predyspozycji sportowych, wymiany

młodzieżowe, stworzenie Centrum Wolontariatu na terenie trzech gmin: Morawica, Sitkówka-Nowiny i Chęciny czy dalszy rozwój „Made in Świętokrzyskie”, to tylko cześć projektów, które chcielibyśmy zrealizować – zapowiada Marcin Agatowski. Fundacja Możesz Więcej Bilcza, ul. Jeżynowa 30 www.mozeszwiecej.org.pl


Sport 44

Arkadiusz Strójwąs:

Zawzięty jestem! rozmawiał Jan Duda zdjęcia Paweł Małecki

4300 km na rowerze przez 146 miejscowości w 25 dni. Objechał dookoła Polskę, ustanawiając życiowy rekord. Ostatnio zrobił kolejny – 270 km po regionie w 12,5 godziny. Mieszkaniec gminy Morawica, były piłkarz, urodzony sportowiec… WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

45 Jak wyglądały przygotowania do rajdu po Polsce? Specjalna dieta? Ograniczona ilość bagażu? Specjalistyczna pomoc techniczna? Zdradź kulisy, jak to zorganizowałeś… Arkadiusz Strójwąs: Nie przygotowywałem się jakoś szczególnie. Jeździłem tylko trochę więcej na rowerze… (śmiech) Więcej, czyli? Czyli, gdy miałem czas, po prostu jeździłem. Gdy miałem cały dzień wolny, jeździłem praktycznie cały dzień, a więc od 8 do 10 godzin, nie licząc posiłku czy przerw. Planując trasę pół roku wcześniej, wiedziałem, że muszę pokonywać ponad 150 km dziennie. Diety, czy jakiegoś szczególnego przygotowania nie miałem. Byłem laikiem wierzącym w to, że mi się uda. Tym bardziej, że była to moja pierwsza poważniejsza, samodzielna wyprawa. Nie chciałeś kogoś namówić do tego wyczynu, czy może nie było chętnych? Psychicznie nastawiłem się, że zrobię to sam. Po pierwsze, nie byłem pewien, czy ta wyprawa dojdzie w ogóle do skutku. Przejechanie Polski na rowerze planowałem już dwa, czy trzy lata wcześniej. Pozostawało ono jednak tylko w sferze marzeń… Mówiłem sobie „Arek, a może kiedyś…”. Jednak planowałem, kupiłem nowy rower. Mówiłem też „dotrę go trochę” i tak mijał najpierw rok 2014, potem 2015. Nie namawiałem innych osób do wyprawy z bardziej prozaicznych powodów – nie wiedziałem czy dostanę miesięczny urlop. Powiedziałem komuś ze znajomych, ale za późno. Podjąłem więc decyzję, pojadę sam, aby się sprawdzić. Czytam dużo czasopism i książek podróżniczych. Marzę o jakiejś dalszej podróży po Europie. Ta dookoła Polski była sprawdzianem, czy dałbym radę przejechać dłuższe dystanse. Zaczynałem przecież objeżdżając Morawicę, potem powiat kielecki, stopniowo zwiększałem zasięg... Pomyślałem: „wreszcie pora pojechać dookoła Polski”. Takie wyzwania lepiej pokonać na drodze szutrowej czy asfalcie? Lepiej asfaltem. Miałem ze sobą niemały bagaż - sakwy ważące 30 kilogramów. Gdy jechałem asfaltem było trochę lżej (śmiech). Trening dla Ciebie to jazda na rowerze czy coś więcej? Zimą chowasz rower do garażu? Nie robię tego. Należę do tej grupy ludzi, którzy uważają, że w każdą pogodę da się jeździć... No dobra, może nie w każdą… (śmiech). Ale do minus 10 stopni spokojnie daję radę. Jedynie gdy jest duży śnieg, odpuszczam. Ale roweru nie chowam, jeżdżę okrągły rok. Trochę też biegam, więcej jednak zimą niż latem.

Nie miałeś chwil zwątpienia, pokusy żeby przerwać całą wyprawę? Aż takiej nie miałem (śmiech). Chociaż dwa słabsze momenty się zdarzyły. Pamiętam, że był to piąty dzień mojej jazdy, pierwsza niedziela. Do południa strasznie ciężko mi się jechało, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby przerywać. Wspominałem wtedy słowa żony, które dostałem w odpowiedzi na moje „ciekawe czy dam radę”: „Ty jesteś zawzięty, na pewno dasz radę” (śmiech). Takie proste słowa, ale strasznie uskrzydlają. Tak samo jak świadomość, że ta druga, bliska osoba we mnie wierzy. „Jak to, ja nie dam rady?” To mi strasznego kopa dawało, pchało do przodu… A propos wiary… Co bardziej zawodzi rower czy człowiek? Rower mnie nie zawiódł. Chyba człowiek… Jakie cechy charakteru, osobowości przydają się do takiego wyczynu? Dążenie do celu, zawziętość. Prosta zasada. Jak coś robię, a to mi się nie udaje, to robię to tak długo, aż mi się to uda (śmiech). Utkwiło Ci coś szczególnego w pamięci z podróży, może właśnie jakiś człowiek? Powiem tak: samych pozytywnych ludzi spotykałem. Często zaczepiali mnie, dopytywali co robię... Wydawać by się mogło, że stracę ochotę na kolejne tłumaczenia, że „ja samotnie przez Polskę na rowerze”. A ja właśnie wręcz przeciwnie. Lubiłem te zaczepki, może dlatego też, że jechałem sam, a to była jedyna okazja, aby z kimś porozmawiać. Nie przeszkadzało mi nawet, że powtarzałem to samo następny raz (śmiech). Słyszałem też często: „Na pewno dasz radę, przejedziesz, trzymam kciuki, powodzenia życzę”, super było. Jeden z ostatnich noclegów spędziłem u kogoś pod namiotem na posesji. Poczęstowany zostałem kanapkami, herbatą i nawet zimne piwo było (śmiech)...

Po tej wyprawie znasz już swój rower na pamięć? Myślę, że znałem go już sporo wcześniej. Dużo jeździłem, chciałem go też odpowiednio przygotować… Podokładałem części. Praktyczne rzeczy. Na przykład wydłużyłem błotniki, żeby nie chlapało, gdy będzie mokro. Dodatkowe rogi na kierownicy, bo jeden chwyt na cały dzień, to stanowczo za mało... Myślę, że tak. Poznałem. Przyjacielem moim jest i już... Korzystałeś z jakichś gadżetów rowerowych, które pomogły ci na trasie? Miałem specjalnego GPS-a rowerowego z wcześniej ustaloną trasą. W zasadzie trzymałem się tej drogi, choć jakieś drobne korekty były. Ilu osobom udał się taki wyczyn jak Tobie? Istnieje jakaś księga rowerzystów, do której zostaniesz wpisany, żeby ten sukces udokumentować? Nie wiem, czy coś takiego istnieje. Te 146 miejscowości, które przejechałem wymagane były do uzyskania odznaki rowerowej Rajdu PTTK dookoła Polski. W każdej z nich musiałem zdobyć potwierdzenie w książeczce rowerowej w postaci pieczątki lub zdjęcia na znaku, czy innym charakterystycznym miejscu. Przyznaję, że nawet nie wiem, ile jest takich osób, jak ja… Odznak PTTK wydano kilkaset. Można ją jednak zdobyć jeżdżąc odcinkami przez 5 lat… Zgłosił się do Ciebie ktoś, kto powiedział, że da ci tyle, a tyle pieniędzy, będziesz jechał przez Europę, bił rekordy, będziesz promował jego inicjatywę, firmę, instytucję? Mam nadzieję, że kolejnym rekordem będzie Europa na rowerze. Jednak jeszcze nikt się nie zgłosił, czekam na propozycje…


Sport 46

W adidasach przez Świętokrzyskie tekst Mateusz Kołodziej zdjęcia Jakub Kulpa

Można ich liczyć w setkach, a nawet tysiącach. To, co robią, jest dla nich największą przyjemnością, choć z definicji powinno sprawiać ból i przysparzać zmęczenia. Mowa oczywiście o bieganiu i lawinowo wzrastającej liczbie osób, które je uprawia.

Wzrost zainteresowania tym najpopularniejszym ze sposobów aktywnego spędzania wolnego czasu zauważa się już od dawna. I to w całej Polsce. Jak wyliczył ARC Rynek i Opinia, jeden z największych krajowych ośrodków badawczych, bieganie stało się najbardziej powszechną aktywnością Polaków. Wyprzedziło nie tylko dotychczasowego lidera, czyli jazdę na rowerze, ale też piłkę nożną czy inne popularne sporty zespołowe.

Spodenki, adidasy i… heja! Także w Świętokrzyskiem miłośników biegania przybywa każdego dnia. Podczas poranneWRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

go czy wieczornego joggingu można spotkać wszystkich: dzieci z mamami, młodzież oraz dorosłych, którzy wspomagani różnymi mobilnymi aplikacjami sami wyznaczają sobie coraz bardziej ambitne trasy. Amatorskich biegaczy w naszym województwie z pewnością można już liczyć w tysiącach. Są i tacy, którzy bez biegania nie mogą żyć. Właśnie dla nich powstają stowarzyszenia, które organizują różnego rodzaju akcje charytatywne, happeningi czy po prostu wspólne wycieczki. Jednym z największych jest Świętokrzyskie Stowarzyszenie Biegaczy sieBIEGA. Oficjalnie skupia ono ponad trzydziestu zapaleńców, a jego prezesem jest znany w regionie

były dziennikarz radiowy, a od kilku lat spiker i rzecznik prasowy klubu piłkarskiego Korona Kielce, Paweł Jańczyk. – Bieganie to najprostsza forma ruchu, niewymagająca, przynajmniej na początku, żadnych nakładów finansowych. Nie trzeba się nigdzie zapisywać czy płacić abonamentów klubom fitness. Po prostu wkładasz adidasy, wychodzisz przed dom i biegasz! – zapewnia Paweł Jańczyk, który prowadzi też autorską stronę internetową poświęconą bieganiu (www. szuranie.pl).

Bo brzuszek jest za duży Wiele osób uwielbia bieganie, mimo że początki


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

47

bywają trudne. – U mnie zaczęło się to prawie pięć lat temu, gdy waga niepokojąco zaczęła się zbliżać do wartości trzycyfrowej. Pomyślałem wtedy, że najwyższy czas coś z tym zrobić – przyznaje Paweł Jańczyk. – W tym czasie natknąłem się też na artykuł Tomasza Lisa na temat jego maratonu w Nowym Jorku. Zacząłem wtedy myśleć o pokonaniu tego magicznego dystansu. A wszystko zaczęło się od krótkich przebieżek,

po dwa, trzy kilometry, oczywiście przeplatanych marszem, po których wyglądałem strasznie i czułem się jeszcze gorzej – dodaje. Zawiązujące się grupy biegaczy widać nie tylko w dużych ośrodkach. Okazuje się, że zorganizowanych sympatyków biegania nie brakuje także w gminach. W Daleszycach organizowana jest impreza pod hasłem „Cała Gmina Biega Razem”. Mieszkańcy co tydzień wspólnie przemierzają ulice innych miejscowości. Imprezę zainicjował burmistrz miasteczka, Dariusz Meresiński. – To doskonała okazja do wzajemnego poznawania siebie i swoich problemów. Ludzie zżywają się ze sobą, a do tego aktywnie spędzają czas. Zauważyłem, że bieganie staje się coraz bardziej popularne w naszej gminie. Dlatego zdecydowałem się zainicjować taką akcję – tłumaczy. Na cotygodniowych biegach spotyka się około stu osób.

Z myślą (nie tylko) o sobie Zastanawiając się nad atrakcyjnością biegania

warto wziąć pod uwagę jeszcze jeden plus tego sportu. Być może największy. Bieganie to bardzo często także pretekst do niesienia pomocy. Ci, którzy sami zaczynali biegać dla zdrowia, teraz często robią to po to, żeby wspierać innych. Największą i chyba najgłośniejszą akcją charytatywną, w którą włączają się stowarzyszenia i osoby prywatne jest tak zwana „Piątka dla Bartka”. Uczestnicy biegu zbierają równocześnie pieniądze na protezy dla kilkuletniego Bartka Orzechowskiego z Kielc, który urodził się bez lewej stopy. Za nami już cztery edycje tego biegu. Wystartowało w nim kilka tysięcy osób i tyleż właśnie zebrano złotówek. Jak Ci, którzy już ulegli pokusie i zdecydowali się rozpocząć nieprzerwany do tej pory marsz, a w zasadzie bieg po zdrowie zachęcają innych? – Bieganie to zdrowie, fajni ludzie, miliony endorfin, a co za tym idzie mnóstwo uśmiechu. Czy trzeba jeszcze kogoś do tego specjalnie namawiać? Nie sądzę! – mówi Paweł Jańczyk.



Pasja

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

49

Tego wezmę spośród wielu, kto ma motor z SHL-u… rozmowa i zdjęcia Jacek Korczyński

Choć niezwykle elegancko prezentowały się wszystkie odrestaurowane maszyny, to jednak największy podziw wzbudzały zabytkowe SHL-ki, przybyłe na tegoroczny X Świętokrzyski Zlot Motocykli SHL i Pojazdów Zabytkowych. Z myślą o tych kultowych pojazdach impreza powstała i to one są jej główną ozdobą.


Pasja 50 W Miedzianej Górze, Chęcinach i Tokarni można było zobaczyć wiele dawnych motoryzacyjnych perełek zarówno tych o dwóch, jak i czterech kołach. Zaprezentowano ponad dwieście kolekcjonerskich okazów, a wspaniałe maszyny oraz ich kierowców, często ubranych w efektowne stroje z epoki, podziwiały tłumy miłośników piękna motoryzacji. O początkach tej prestiżowej imprezy oraz ciekawostkach związanych z motocyklami SHL rozmawiamy z kielczaninem Ryszardem Mikurdą, znawcą dziejów świętokrzyskiej motoryzacji, pomysłodawcą i komandorem, organizowanych od dziesięciu lat zlotów.

Skąd się wzięła Twoja motoryzacyjna pasja? Wszystko zaczęło się od jednośladów, bo ojciec i dziadek, przed wojną aktywny działacz Kieleckiego Towarzystwa Cyklistów, uprawiali kolarstwo i ja też na rowerze trochę jeździłem. Ale takie prawdziwe zainteresowanie zaczęło się wtedy, gdy po raz pierwszy zorganizowano mistrzostwa

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

motocrossowe nad kieleckim zalewem. Był rok 1963, a przyjaciele namówili mnie, bym pomógł im przy sędziowaniu zawodów. Kiedy już tego bakcyla połknąłem, zacząłem sędziować kolejne imprezy, uzbierało się ich jakieś 2600...

A pierwsza przygoda z SHL-ką? O maszynach tych dużo się mówiło w moim rodzinnym domu, ojciec miał znajomych pracujących w Hucie Ludwików. A pierwsza fascynacja konkretnie motocyklem SHL, to wspomniane mistrzostwa świata, podczas których można było podziwiać wielu zawodników na sportowych SHL-kach. To były najpopularniejsze w tym czasie pojazdy. Jednoślad z emblematem SHL był chyba marzeniem każdego mężczyzny, nie zawsze niestety spełnionym. Pierwszeństwo w zakupie – na specjalne talony – mieli przodownicy pracy, ale zaradni zdobywali je sobie tylko znanymi drogami. W zasadzie kilkadziesiąt lat temu każdy swój romans z motoryzacją zaczynał od SHL-ki, samochodów było bowiem jak na lekarstwo. A znane reklamowe hasło: „Tego


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

51

wezmę spośród wielu, kto ma motor z SHL-u” mówiło samo za siebie.

waliśmy w Oblęgorku, Strawczynie, Staszowie, Miedzianej Górze, Chęcinach, Tokarni…

Skąd pomysł na zorganizowanie zlotu motocykli SHL?

Na imprezy te przyjeżdża mnóstwo ludzi z całego kraju…

Główna myśl to oczywiście uhonorowanie wyśmienitego produktu kieleckiej Huty Ludwików, późniejszych KZWM. Pierwsza SHL-ka zjechała z taśmy fabrycznej w 1938 roku, maszyny te – produkowane zarówno przed, jak i po wojnie – wzbudzały oczywisty zachwyt. Sukcesy sportowe odnosiło na nich wielu mistrzów. Świetnie znane były w kraju i poza jego granicami - w Indiach na przykład produkowano licencyjny model. Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale kieleckie motocykle swoją powojenną sportową karierę rozpoczęły już w maju 1947 roku prezentacją, w przerwie wyścigu samochodowego, na ulicach zniszczonej Warszawy. Pomysł na zlot powstał podczas rozmowy z ówczesnym szefem Polskiego Radia Kielce, który był zainteresowany historią SHL. Kielecka rozgłośnia zorganizowała w naszym mieście pierwsze dwa zloty. Do tego marzyło mi się napisanie pracy o naszych motocyklach, co ziściło się i wydana została bogato ilustrowana książka „SHLką przez gołoborze”. Następne zloty organizo-

Świadczy to o popularności zabytkowych motocykli i samochodów, których właścicieli mamy przyjemność gościć. Od dziesięciu lat na frekwencję nie narzekamy. Przygotowujemy ciekawe konkursy sprawnościowe, czy konkursy elegancji. Stałym elementem są imponujące parady pojazdów, a na torze w Miedzianej Górze czy podchęcińskich serpentynach odbywały się fantastyczne wyścigi starych maszyn. Do tego promujemy Ziemię Świętokrzyską: imprezy organizujemy w ciekawych zakątkach naszego regionu, gdzie goście mają okazję zwiedzić wiele pięknych miejsc. Nad kolejnym zlotem oczywiście już pracujemy.

Największe motoryzacyjne marzenie? Nie jest prawdą, jak wielu uważa, że fascynuję się tylko jednośladami. Moim marzeniem jest wystartować samochodem Bugatti z połowy lat 30. w wyścigu klasyków na torze w Monza.


Miejsca mocy 52

Szlak Green Velo Świętokrzyski początek tekst Krzysztof Żołądek zdjęcia Krzysztof Pęczalski

Liczący blisko dwa tysiące kilometrów Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo rozciąga się od Elbląga w województwie warmińsko-mazurskim po Końskie w województwie świętokrzyskim. Można więc śmiało powiedzieć, że u nas kończy się na nim rowerowa przygoda lub wprost przeciwnie - właśnie tutaj można ją rozpocząć. Wystarczą tylko chęci, dobre nastawienie i oczywiście rower, a po drodze zachwycą swoim urokiem krajobrazy, zabytki i inne atrakcje.

Ś

więtokrzyski odcinek szlaku liczy 190 km. Jest przeprowadzony przez jedne z najciekawszych zakątków ziemi Świętego Krzyża, choć same Góry Świętokrzyskie omija. Pozwala za to poznać inne, równie ciekawe zabytki. Wśród nich warto wymienić dawny Pałac Biskupów Krakowskich w Kielcach, wzgórze katedralne i rezerwat Kadzielnia, choć aby je zobaczyć trzeba ze szlaku głównego na moment zjechać w stronę centrum stolicy województwa. Innymi architektonicznymi perłami na trasie będą niewątpliwie – pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku, bazylika w Klimontowie, odnowione zabytki w Rakowie, ruiny zamku Krzyżtopór w Ujeździe czy zabudowa sandomierskiego Rynku. Jednak po drodze zobaczyć można nie tylko zabytki. Szlak poprowadzono w taki sposób, by równie często rowerzyści mieli okazję obcować z przyrodą. Lasy, parki, miejsca chronione, rzeki i zalewy – to niewątpliwie te elementy, które poprawią wrażenia z jazdy. Zwłaszcza wiosną i latem, kiedy to ochłody warto będzie poszukać nad zalewami w Chańczy i Sielpi. W stworzonym z myślą o użytkownikach szlaku dedykowanym portalu www.greenvelo.pl można znaleźć nie tylko mapy szlaku w wersji online, ale także pobrać je w postaci plików PDF. Można też znaleźć ślad szlaku, który po wczytaniu w urządzenie do nawigacji poprowadzi przez pięć województw Polski Wschodniej.

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016


Pasja

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Po bułki na motorze i… z bronią w ręku tekst Mateusz Kołodziej zdjęcie Łukasz Zarzycki

Jest prawdopodobnie jedynym tego rodzaju pasjonatem w regionie. Na jego podwórku stoją radzieckie wojskowe samochody, leży broń. W domu gra radziecka muzyka, a przed nim stoją posągi rosyjskich przywódców. Jest też on, niezmienny, od kilkunastu lat ciągle wierny swojej pasji. W wojskowym ubraniu, z kapeluszem na głowie wytrwale dopieszczający swoje „cacka”.

G

dy wchodzimy na posesję jędrzejowianina, Jerzego Pelczara, już na wstępie jesteśmy zaintrygowani. Starych aut można jeszcze nie uważać za nic nadzwyczajnego. Ciekawiej robi się jednak, gdy docieramy w głąb podwórka. Naszym oczom ukazuje się niezliczona liczba radzieckich samochodów i karabinów z czasu drugiej wojny światowej. Duża ich część leży też na podłodze. Skąd u fana radzieckich militariów tak oryginalna pasja? – Zaczęło się to jakieś dwadzieścia lat temu. Jestem z wykształcenia mechanikiem samochodowym, co zapewne miało wpływ na moje zainteresowania, ale robię to pewnie też trochę z nudów. Bo co mogę robić w tym wieku? – zastanawia się. To jednak nie wszystko. Sympatyczny kolekcjoner nie poprzestaje na tym, że zamyka się ze swoim bogactwem na podwórku. Po bułki jeździ motocyklem, a w niedzielę do kościoła – wojennym wozem sanitarnym. Posiada także cztery sztuki zarejestrowanej prawnie broni. Ma m.in. karabiny: Mosin oraz maszynowy Maxim, którymi posługiwała się rosyjska piechota w czasie wojen. Jest też właścicielem kilku motocykli oraz wspomnianego wojskowego wozu sanitarnego ŁuAZ Amfibia, który w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku służył podczas działań wojennych w Afganistanie. Oprócz tego „w rozsypce” pozostaje kilka kolejnych motocykli, które sam składa z pozyskanych części. – Czy taki widok dla obcych jest normalny?

– pytamy. – Teraz to już jest spokój, ludzie mnie poznali, chociaż nieznajomi oczywiście zaglądają przez płot z ciekawości. Kiedyś to było… Ustawiały się kolejki – tłumaczy. Mimo upływających lat nie zamierza rezygnować ze swojej pasji. Zapewnia, że militaria nie znudzą mu się nigdy. Zresztą, cały czas poznaje ich kolejne tajniki. Regularnie jeździ na zloty kolekcjonerów z całej Polski. Wciąż powiększa też swój asortyment. - Średnio dwa razy w roku jestem na Ukrainie. Zawsze przywiozę jakieś stare motocykle czy nawet same części, bo przecież sam mogę je potem złożyć – mówi i dodaje, że pasja wymaga wielu wyrzeczeń: – Nie jest to tanie hobby, ale na pewno ciekawe, warte poświęcenia i pokazywania. Bo ja po prostu uświadamiam innym to, co było i działo się w okresie wojny i to, co się z niej zachowało. Niecodzienne pasja jest często przyczyną zabawnych zdarzeń, do których dochodzi przede wszystkim wtedy, gdy ze swoimi „cackami” musi wyjechać poza rodzinny Jędrzejów. Tak też bywało wcześniej, gdy jechał do Kielc rejestrować broń. – Na komendzie w Kielcach już mnie znają. Ileż to razy zrobiła się przeze mnie afera, bo ludzie postawili na nogi całą policję, że ktoś po mieście z maximem na plecach biega – uśmiecha się kolekcjoner.

53



Arteterapia

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

55

awsze wchodził tymi drzwiami. Były jeszcze drugie, od frontu, główne, ale on wolał te. Nie chciał, żeby go widzieli od strony Orlej i placu Św. Tekli. Tak na wszelki wypadek. I za każdym razem kiedy przyjeżdżał, musiała włączać i wyłączać żelazko kilka razy. Jak już włączyła je do prasowania, to tak się z nim zagadywała w kuchni, że musiała wracać i je wyłączać. To dlatego, że dawno przekroczyło tę temperaturę, która była odpowiednia do prasowania jego koszuli. Ostatni raz przyjechał jesienią. Potem nie chciała go już widzieć.

Bartosz Śmietański

Mateusz Wolski


Felieton 56

Jesień w szafie Karolina Janik

J

eśli jesień, to złota, a jak złota, to z mnóstwem ciepłych kolorów. Tak książkowo możemy określić zbliżającą się porę roku. Kiedy jednak się ona pojawia zauważamy spadek temperatur, krótsze dni i doskwierające przeziębienia. W najgorszym wypadku dochodzi deszcz, który nie ma końca. Pogoda zaczyna wkradać się do naszego samopoczucia, a samopoczucie odbija się na naszych stylizacjach. No bo kto ma ochotę na ciekawe płaszcze, kolorowe sukienki, kapelusze i fikuśnie wiązane szale? Jesteśmy solidarne z pogodą, jest szara, my też wybieramy ciemne i ciężkie stylizacje podkreślające często brak dobrego samopoczucia – w końcu kolejny dzień „wieje i leje”. Ale czy my jesteśmy z cukru? A właściwie nie my, ale nasze ubrania? Może warto sprzeciwić się niesprzyjającej aurze jesiennego poranka, a słońce się do nas uśmiechnie? Jesień to cudowna pora, dlatego musimy przygo-

WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

tować nasze szafy na jej nadejście. Czas wybrać idealne okrycie, letnie bluzki zastąpić swetrami o grubym splocie, a sandałki ciepłymi botkami. Wybierając jesienny płaszcz warto unikać trendów i modeli, które do nas nie pasują. Nie ma nic gorszego niż zewnętrze okrycie podkreślające nasze mankamenty i pozostawiające w oddali atuty. Trend jest hitem, ale jednego sezonu. Decydując się na klasyczny model, późniejsze stylizacje ze zmianą elementów, w postaci kapelusza czy torebki, będą o wiele łatwiejsze. Idealną propozycją na wczesną jesień jest również ponczo. Niedbale zarzucone na strój doda mu lekkości i wyrafinowania. Czym byłaby jesień bez ciepłych, wełnianych sukienek i swetrów? To one doskonale otulają nasze ciało, a ich kolory i wzory zaspokajają potrzeby estetyczne. Chyba żadna inna część garderoby nie mówi o nas tak wiele jak but – atrybut. Im

bardziej wyrazisty, tym ciekawsza stylizacja. Klasyczną elegancję możemy przełamać kaloszami, kolorowymi botkami i zdobionymi półbutami. Dopinając naszą garderobę nie zapominajmy o dodatkach. Kapelusze, czapki i inne nakrycia głowy są niezwykle znaczące i wyraziste. Oprócz spełniania funkcji ochronnych, są również znakomitym wykończeniem stroju. Decydując się na kapelusz pamiętajmy o zasadzie „im większe rondo, tym nasza sylwetka jest drobniejsza”. Wełniany szal czy chusta, gładka lub w delikatne wzory, jest uzupełnieniem każdego okrycia wierzchniego, nieważne czy mamy na sobie skórzaną kurtkę czy płaszcz. Szukajmy szali z czystej wełny lub z domieszkami kaszmiru i jedwabiu. Wełna daje nam ciepło, a szlachetne dodatki nadają miękkości i lekkości. Jesień to kolorowa szafa, którą otwieramy i wykorzystujemy codziennie!


Felieton

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Kulinarnie-regionalnie, czyli na tropie smaku… Jakub Juszyński

P

o co podróżujemy? Aby zwiedzać zabytki, oglądać ruiny, zgłębiać tajniki muzeów czy klasztorów… Jest jednak jeszcze jeden powód, o którym w podróży zapomnieć nie sposób – jedzenie. Czasy pomidora w woreczku i jajka w sreberku na drogę już minęły. Warto wyposażyć się w kanapki i płyny, ale – jeśli macie tylko możliwość – to połączcie turystykę tradycyjną z tą kulinarną. W Świętokrzyskiem najlepiej rozwiniętą bazą kulinarną wydaje się być ta w stolicy naszego regionu, przy czym podkreślić należy, że całe województwo ma się czym pochwalić. Nie będę się dzisiaj rozwodził na temat tego, gdzie zjemy najlepiej, najgorzej, najdrożej czy najtaniej… Skupię się na tym, gdzie najciekawiej. W wielu przypadkach tam, gdzie zabytek, tam i smaczne jedzenie. Oprócz lokalnych produk-

tów (wina, sery, soki i inne) nęcą nas również lokale gastronomiczne. Dla każdego fana Gór Świętokrzyskich niewątpliwą atrakcją będzie zjedzenie małego co nieco na Świętym Krzyżu. Oprócz ziół z klasztornej apteki można zasmakować tu także w czymś konkretnym. Jeśli jednak traficie na odpust, to wasze podniebienia mogą zostać poddane torturze w postaci dmuchanych precli lub innych festynowych przysmaków. A może interesują was żydowskie korzenie naszego regionu? W Chmielniku kuchni żydowskiej już nie spróbujecie, ale w Rakowie na Rynku spróbujecie jednych z najlepszych gęsich żołądków, jakie jadłem. Zmierzając nieco dalej na wschód w poszukiwaniu chwili wyciszenia, trafimy do Rytwian i Pustelni Złotego Lasu. Oprócz spokoju znajdziecie tam kamedulską, tradycyjną kuchnię. Szukacie dalej ciekawych miejsc na

obiad? Może restauracja w pałacu w Kurozwękach będzie tym miejscem, gdzie poczujecie się jak szlachcic… Jednych z większych kulinarnych zagłębi naszego regionu jest też Ponidzie. Zarówno w Busku, jak i w Solcu Zdrój obiekty hotelowe rosną jak grzyby po deszczu, a wraz z nimi kuchnia w wielu odmianach. Osobną, choć równie ciekawą kategorią są gospodarstwa agroturystyczne, które (najczęściej) oferują gościom wszystko to, co mają najlepsze. Od domowych kiełbas i serów, przez pieczone kozy, faszerowane gęsi i inne smakołyki, po sernik i szarlotki, które na długo zostaną w waszej pamięci. Myśląc o kolejnych wyjazdach zaplanujecie zatem trasę kulinarnie: przez żołądek do serca regionu.

57


Felieton 58

Wylogowane dzieci nie istnieją? Paweł Jańczyk

Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Wesoła 51/121 25-363 Kielce redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska tel. 506 141 076 monika.rosmanowska@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski tel. 784 136 865 mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 tel. 669 430 643 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Wydawca Marcin Agatowski „Fundacja Możesz Więcej” Bilcza, ul. Jeżynowa 30 26-026 Morawica

A

kiedy kupisz nam telefony? – to oto pytanie zadały mi swego czasu moje dwie wówczas siedmioletnie córki. Teoretycznie takie zdanie byłoby zupełnie bez sensu, bo po co pierwszoklasistkom telefony! Póki co w 100 proc. uzależnione są od rodziców, którzy przywożą je i odwożą gdzie tylko się da, roztaczając nad nimi patriarchalne skrzydła. – Zosia już ma, Madzia też, a Krzysiu to ma nawet dwa. Jeden do dzwonienia, a drugi, taki jak ty, z jabłkiem z tyłu. Taki wiesz, do grania. Zaczęło mi brakować argumentów. Kilka dni później byłem z dziewczynami na wieczornym czytaniu w szkole. Fajny pomysł: duża sala, koce, poduchy, ulubione pluszaki i pani czytająca bajki, które dzieci z założenia powinny chłonąć w całości. Część słuchała, a pozostałe, szczególnie te o klasę, dwie starsze twarze miały niebieskie od smartfonów. – Tata, a pójdziemy na plac zabaw? Proszę bardzo. Dużo miejsca, drabinki, zjeżdżalnia, drewniana ciuchcia, sporo dzieci i ławeczki szczelnie wypełnione rodzicami. Spoglądam ze zdziwieniem znad książki (uwielbiam place zabaw właśnie dlatego, że można tam spokojnie WRZ E S I E Ń / PAŹ DZ I E R N IK 2016

poczytać) i widzę dzieciaki, na oko 8-9-letnie siedzące na murku piaskownicy z oczami wlepionymi w telefony i tablety. Nie rozmawiają ze sobą, wykonują dziwne ruchy i co rusz coś do siebie krzyczą. Dobrze, że chociaż nogi mają w piasku, to ich jedyny kontakt z naturą. – Cześć Michał, miło Cię widzieć. Spacerek z Kubą? – zaczepiłem ostatnio znajomego na jednej z leśnych alejek na terenie naszego miasta, po których maszerowaliśmy dzielnie z dziewczynami. – Noo wiesz, krótki, już wracamy, bo młody się denerwuje, nie przyzwyczajony tyle chodzić. Dzisiaj robimy próbę – dzień bez playstation… Może nam się uda. Zastanawiam się coraz częściej, czy istnieją jeszcze wylogowane dzieci? Czy można być kilkulatkiem, nie posiadającym telefonu, tabletu, konsoli itp. Okazuje się, że można, tylko to my musimy tego chcieć i mieć pomysł, jak to zrobić. – Tataaa, a możemy przed snem jeszcze poczytać? – Możecie, oczywiście. – To ja Karolcię, a ja Pipi. – dobiega z sypialni moich bliźniaczek.

Na okładce Katarzyna Gaertner Zdjęcie Mateusz Wolski


SportAnalytik to program badania predyspozycji sportowych u dzieci w wieku od 5 do 15 lat. Wykorzystując formę testów fizycznych identyfikujemy umiejętności sportowe dzieci i polecamy właściwą dla ich rozwoju i uzdolnień dyscyplinę sportu. Podczas Dnia Sportu, wykorzystujemy 8 podstawowych dyscyplin sportowych, aby odkryć predyspozycje dziecka, m.in. takie jak szybkość, zwinność i wytrwałość. Prowadzimy indywidualną formę oceniania uzyskanych rezultatów

i porównujemy je ze specyficznymi wymaganiami dotyczącymi konkretnych sportów. W rezultacie, rozpoznajemy talenty sportowe każdego dziecka i polecamy najodpowiedniejszą dyscyplinę. Metoda, która została opracowana w Kanadzie na Igrzyska Olimpijskie w Vancouver, a ulepszona przez czeskich naukowców pracujących na Uniwersytecie Karola w Pradze, testuje dzieci w Polsce, Węgrzech, Słowacji i Czechach.



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.