Włodek Pawlik / Skarbem artysty jest wolność
#16
ISSN 2451-408X
magazyn bezpłatny
madeinswietokrzyskie.pl
Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?
KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne IPN „Przystanek Historia” (ul. Warszawska 5) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Delegatura IPN – KŚZPNP (al. Na Stadion 1) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (ul. św. Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Pedagogiczna Biblioteka Województwa (ul. Jana Pawła II 5) »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Starostwo Powiatowe (ul. Wrzosowa 44) »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Żeromskiego (ul. Sienkiewicza 32) »» Urząd Miasta Kielce (ul. Strycharska 6) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» UJK (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» WSEPiNM (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Dal Kielce (ul. Piotrkowska 12) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Łysica Wellnes&SPA (Św. Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Beata Deredas – B.D. Logopeda (Bilcza, ul. Ściegiennego 7a) »» Benessere Beauty&Spa (ul. Warszawska 21/3) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» Fit Mania (os. na Stoku 72K) »» Fundacja Przystań w Naturze (ul. Poniatowskiego 22) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona (Galeria Korona) »» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty, Zagnańsk, ul. Laskowa 95)
»» »» »» »» »» »»
Lepszy Klub (ul. Dąbrowska 27) Margaretka Świętokrzyska (Masłów, Brzezinki 83) Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) Neuroclinic (al. IX Wieków Kielc 8/36) NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Orient Day Spa (ul. Zagórska 18A) »» Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) »» Rezonans (ul. Zagnańska 77) »» Re Vitae (ul. Wojska Polskiego 60) »» Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) »» Strefa Piękna (ul. św. Leonarda 13) »» Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) »» Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Szpital Kielecki (ul. Kościuszki 25) »» Świętokrzyskie Centrum Medyczne ARTMEDIK (ul. Robotnicza 1) »» Vita (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. św. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. św. Leonarda 15) »» Czerwony Fortepian (ul. Piotrkowska 12) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» Lemon Tree (ul. Bodzentyńska 2) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (pl. Wolności 1) »» Plac Cafe (ul. Sienkiewicza 29) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. św. Leonarda 1G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha, Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero (ul. Pakosz 2) »» Body Shock (Solna 4A/10U) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» College Medyczny (ul. Wesoła 19, ul. Sienkiewicza 19) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» Delikatesy Wehikuł Smaku (ul. Starowapiennikowa 39D) »» Fabryka Dźwięku (ul. Legnicka 28) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Jumla – Moda Męska (pl. Wolności 8) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, al. IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkola Mini College (ul. Świętokrzyska 15, ul. Jurajska 1, ul. Starodomaszowska 20) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» ŚZPP Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Szybki Angielski (ul. Częstochowska 21/3) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149)
»» Tutauki (ul. Witosa 61D, lokal 1) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» ZDZ (ul. Paderewskiego 55) »» ZK Motors (ul. Wystawowa 2) »» Źródło smaków (ul. Starowapiennikowa 39H) Biura podróży: »» Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» ZDZ (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Consenso (ul. Świętokrzyska 14) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» ZDZ (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek i Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» ZDZ (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» ZDZ (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» ZDZ (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Biblioteka Publiczna w Krajnie (Krajno-Parcele 7/3) »» Centrum Informacji Turystycznej „Niemczówka” (Chęciny, ul. Małogoska 7) »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Dom Spokojnej Książki Stodoła u KOKO (Rżuchów 90) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Łącznej (Czerwona Górka 1B) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Miejsko-Gminny Dom Kultury w Końskich (ul. Mieszka I 4) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Restauracja Centrum (Jędrzejów, ul. Kościelna 2) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (Bodzentyn ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» ZDZ w Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Końskich, Opatowie, Pińczowie, Staszowie
Dzień dobry! Chcesz wiedzieć kim jesteś? Nie pytaj. Działaj. Działanie cię określi i ustali. Z działania swojego się dowiesz. Witold Gombrowicz Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/34 25-555 Kielce tel. 577 888 902 redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska monika@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce
Jeszcze w żadnym z 16 numerów tak wiele miejsca nie poświęciliśmy pasji. Nie było to naszym celem. Po prostu tak interesujących bohaterów spotkaliśmy na swojej drodze. Mamy więc Michała Sadko, którego pewien upominek natchnął do zmiany zawodu. Choć nad każdym nożem pracuje wiele godzin, w jego głosie nie słychać nawet ćwierci nuty żalu czy narzekania. Robert Drobniuch, dyrektor teatru „Kubuś”, wspólnie z zespołem „tańczy break dance na głowie”, by przyciągnąć do kamienicy przy ul. Dużej 9, a wkrótce – miejmy nadzieję – pod nowy adres nawet najbardziej nieprzekonanych. Jest zakochany w regionie przewodnik Dominik Kowalski. Wspominamy też Ryszarda Mikurdę, który o SHL-kach wiedział chyba wszystko. Jest Aga Szuścik. Pasja pozwoliła jej oswoić i przezwyciężyć chorobę nowotworową, a dziś z wielką energią zachęca inne kobiety do badań profilaktycznych. Wreszcie najsłynniejszy jazzman regionu Włodek Pawlik. Jego miłość do muzyki, talent i ciężka praca doprowadziły go do rzeczy wydawałoby się nieosiągalnej – nagrody Grammy.
Ludzi z pasją poznamy po błysku w oku. Nie martwią ich niepowodzenia, bo ich życie ma smak przygody, wyzwania. Podążają ścieżką, którą nie wszyscy dostrzegają. Czasami samotnie, czasami pod prąd, wiatr i na przekór. Ale konsekwentnie, do celu, który im daje przede wszystkim radość. Bez pasji nie da się żyć pełnią życia. To nasza odskocznia, która sprawia, że nawet po najcięższym dniu się uśmiechamy. To ona pozwala utrzymać nam równowagę między tym, co musimy, a tym, co chcemy robić. Możemy czytać książki w ulubionym fotelu, jeździć na rowerze przed siebie dopóki starczy sił, planować kolejne podróże, nawet te najmniejsze. Pasja jest tym filarem w życiu, który pozwala nam wchodzić w każdy kolejny dzień z podniesioną głową. To ona wreszcie nas określa.
Na okładce Włodek Pawlik
Monika Rosmanowska Redaktor naczelna
Zdjęcie Marek Bałata
W numerze 4 Zapowiedzi 6 Na scenie, w galerii i w klubie
Skarbem artysty jest wolność 12 Laureat Grammy Włodek Pawlik
Design wartości 22 Zaprojektować przyszłość
Fotografka 30 Kurdyjki w kadrze
Zawód: nożownik
18 Więcej niż teatr Kubuś tańczy breakdance
26 Źle urodzona Kielecka architektura lat 60.
34 Una, córka Thorleifa Islandka reżyseruje w Żeromskim
Szpony Mamony 38
40 Ciemność z alergią
Recenzja „≈[prawie równo]”
„Zmruż oczko” w Kubusiu
Z apteki na scenę 42 Mieczysław Frenkiel
Oczyszczalnia ścieków 48 Kanalizacja retro
Rysiek 54 Wspomnienie Ryszarda Mikurdy
Wielkanoc z babą 72 Bziukanie i tarabany
Unia, secesja, czekolada i komiksy 78 W sercu Unii Europejskiej
Let It Be 82 Pokorny Porada k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
8 Fach… na ostrzu noża
44 Łokieć koronny i kielecka tablica O dawnym mierzeniu
50 Stąd wyruszył w inny świat Gustaw Herling-Grudziński
56 Mindfulness Z czym to się je?
74 Chcę urzekać ludzi Przewodnik z pasją
81 Więcej samodzielności! Jańczyk o rządowych prezentach
Zapowiedzi 6
Na scenie
W klubie
Nie bój się, to teatr
Kobieta-dynamit
O lękach – tych codziennych, gdy po prostu nie rozumiemy otaczającego nas świata, i tych ogromnych, utrudniających nam codzienne życie – opowie kolejna premiera w Teatrze im. Stefana Żeromskiego. „Psychoza” powstaje na bazie autentycznych wspomnień psychotyków, przyprawionej mocno depresyjnym „sosem” przemyśleń rumuńskiego filozofa Emila Ciorana.
Za Młynarskim twierdziła, że „Jeszcze w zielone gramy”, śpiewała o kundlu burym i malinowym chruśniaku. Teraz, na płycie „Helsinki” wspomina o szarówce, płynnym szczęściu i stolicy Finlandii. Robi to jak zwykle, drapieżnie, ostro, z dużą energią. Daria Zawiałow wystąpi w Bohomass Lab. Piosenkarka, kompozytorka i autorka tekstów, choć ze sceną związana od dziecka, zaistniała na polskiej scenie muzycznej dopiero w 2017 roku, dzięki debiutanckiemu albumowi „A kysz!”, za który rok później zgarnęła dwa Fryderyki; dla najlepszej debiutantki i autorki najlepszego albumu z muzyką alternatywną. W tym roku tę samą muzyczną nagrodę odebrała za piosenkę „Nie dobiję się do ciebie”. Wokalistka wystąpi 12 kwietnia o godz. 22.30. Bilety kosztują 50 zł, w dniu koncertu 60 zł. •
fot. Piotr Porębski
Spektakl z tekstem i w dramaturgii Magdy Kupryjanowicz, w reżyserii Tomasza Węgorzewskiego jest kolejną koprodukcją kieleckiej sceny. Partner, jak zwykle, robi wrażenie, choć przyznać trzeba, że tym razem szczególne. To Nowy Teatr, scena prowadzona na warszawskim Mokotowie przez Krzysztofa Warlikowskiego. Premiera 27 kwietnia o godz. 19. • k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
W galerii
W amfiteatrze
Kreskówki rządzą w BWA
Nauka na kolorowo
Jak się ma polska animacja? Czy w dobie wszechobecnych komputerów i programów graficznych oraz ekonomicznej dominacji wielkich studiów filmowych z USA potrafi nas jeszcze zachwycić? Filmy i filmiki, teledyski i wizualne eksperymenty – najnowsze i najlepsze polskie animacje będzie można obejrzeć podczas projekcji VII Ogólnopolskiego Festiwalu Animacji O!PLA.
Jak powstał dynamit, o co chodzi z jabłkiem Newtona i właściwie dlaczego pokrywka skacze na gotującym wodę garnku? O mocno tajemniczym i w codziennym życiu przydatnym świecie wynalazków, o autorach kolejnych olśnień naukowych opowie dzieciom (i ich opiekunom) musical „Archimedes”. Widowisko pełne muzyki, tańca, wspaniałych kostiumów, zabawy, wyreżyserował Krzysztof Jaślar, za muzykę odpowiada autorka evergreenu „Zuzia– lalka nieduża” Krystyna Kwiatkowska, a w rolę szalonego profesora Rozumnego wcieli się Krzysztof Tyniec, dawny pan Fasola. Plenerowy spektakl jest częścią projektu „Kielce – Raj dla Dzieci”, realizowanego przez miasto Kielce.
Kieleckie BWA udzieliło gościny tej największej w Polsce imprezie filmowej. W programie znalazło się kilkadziesiąt obrazów, przygotowanych przez polskich animatorów. Podzielono je ze względu na formę, autorów i ich doświadczenie. Zobaczymy Formanimy, animacje offowe, teledyski, fraszki, filmy przygotowane przez studentów oraz studia animacji. Projekcje zaplanowano na 10-12 kwietnia o godz. 18. Wstęp na imprezę jest wolny. •
„Archimedesa” będzie można obejrzeć 1 czerwca o godz. 20 w amfiteatrze na Kadzielni. Bilety kosztują od 20 do 80 zł. •
Uwaga! Talent 8
Fach… na ostrzu noża tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Anna Benicewicz-Miazga
Satynowanie głowni noża zajmuje trzy godziny. Żmudna to, monotonna i niewdzięczna, praca, ale z każdym pociągnięciem papieru ściernego o zimną powierzchnię metalu widać, jak powoli znikają rysy. To jednak dopiero część pracy.
Jak nazwać profesję Michała Sadko? W języku angielskim funkcjonuje znakomite określenie – knifemaker. Gorzej z polszczyzną, no bo przecież nie nazwiemy go nożownikiem… To określenie kojarzy się z zupełnie inną, niekoniecznie wzbudzającą zaufanie i sympatię, aktywnością. W tym, co robi mieszkaniec Kobylaków w gminie Miedziana Góra, jest wiele z umiejętności płatnerza i kowala, bo przecież materiałem, z którym pracuje, jest metal. Ale różnic też jest sporo.
Jak będzie chleb, to i nóż się znajdzie
Wszystko zaczęło się kilka lat temu… od upominku. – W czasach gdy prowadziłem firmę dekarsko-ciesielską, jeden z pracowników podarował mi ręcznie robiony nóż z Ukrainy – wspomina Michał Sadko. – To była piękna robota, oglądałem go z każdej strony, podziwiałem… Zaciekawiło mnie, jak powstają takie oryginalne cacuszka, zacząłem szukać informacji w internecie. W końcu znalazłem człowieka, który profesjonalnie zajmował się robieniem noży kuchennych, i zaoferowałem mu, że będę pomagał w zamian za naukę fachu. Zgodził się. Terminowanie u warszawskiego knifemakera trwało dwa miesiące. Michał podpatrywał wnikliwie cały proces produkcji, poznawał stal, wgłębiał się w tajniki jej obróbki, a gdy wrócił do domu, przygotował pomieszczenia na warsztat, kupił narzędzia i wykonał swój pierwszy nóż. – Na pewno nie był to mistrzowski wyrób, ale moja żona do dziś go używa i uważa, że jest świetny – uśmiecha się. Od tego czasu minęły już dwa lata. Ile noży wyszło spod jego ręki? Ponad dwieście. Sadko wie to na pewno, bo każda z jego prac, zanim opuści warsztat i trafi do rąk wytrawnego kucharza, jest numerowana. Rozglądamy się po warsztacie Michała. W pomieszczeniu wszystko ma swoje miejsce. Oparte o ścianę kawałki blachy narzędziowej, ułożone na półkach arkusze papieru ściernego, szlifierka, polerka, twardościomierz, zwisające ze ściany taśmy, no i oczywiście… noże. Te już ukończone i te, które czekają na ostateczny szlif. Leżą w równym rządku, jedne obok drugich, przyciągając wzrok lśniącą stalą i kunsztowną rękojeścią. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
W tym warsztacie, położonym w Kobylakach na tyłach jego rodzinnego domu, Michał Sadko spędza długie godziny. W absolutnej samotności i skupieniu. Czasami czegoś słucha, ale nie muzyki, lecz wykładów. Słowo jest lepszym towarzyszem pracy niż dźwięk. Przyznaje, że praca przy produkcji noży jest monotonna, wymagająca cierpliwości, ogromnej uwagi i precyzji. Trzeba idealnie dobrać kąt ostrzenia, przyłożyć się do szlifowania i dobrać odpowiednią rękojeść. To wszystko zajmuje sporo czasu. Tu pośpiech nie jest wskazany. Jak mówi rzemieślnik – na wytworzenie jednego noża potrzebuje przynajmniej dwóch dni.
Ostry jak nóż
Pierwszy szlif wyciętego już z metalu noża trwa około pół godziny. Kolejnym etapem jest hartowanie. Prace przy obróbce cieplnej produktu Michał zleca zewnętrznej firmie. To bardzo ważny etap, bowiem nawet najlepszej jakości materiał bez odpowiedniego zahartowania staje się kawałkiem bezwartościowej blachy. Gdy obrobiona termicznie głownia wróci do jego warsztatu, znów poddawana jest szlifowaniu. – Proszę spojrzeć, wciąż widać rysy – Michał obraca nóż w dłoni i przesuwa palcami po powierzchni metalu. Rzeczywiście, gdy bliżej przyjrzeć się głowni, zauważamy na metalowej warstwie drobne kreseczki i punkciki. Te niedoskonałości, niewidoczne na pierwszy rzut oka, muszą zniknąć. Wytwórca sięga na półkę po różnej grubości kawałki papieru ściernego. Zaczyna od najgrubszego, którego skrawek przymocowuje do specjalnego drewienka, i delikatnymi, jednostajnymi ruchami „płynie” nim po metalu. – Ten etap nazywa się satynowaniem i trwa około trzech godzin – wyjaśnia Michał. To praca bardzo nużąca, ale z każdą minutą rysy bledną, a w końcu znikają. W trakcie satynowania rzemieślnik zamienia papier ścierny na ten o coraz drobniejszych ziarnach. Jak mówi – można satynować aż do uzyskania lustrzanej powierzchni metalu, ale kucharze nie lubią takiej struktury, bo podczas krojenia żywność przykleja się do noża. Osiągnięcie idealnej gładkości to już połowa sukcesu. Druga – to ostrzenie noża na kamieniach. Nie na darmo w polszczyźnie funkcjonuje porówna-
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
9
Uwaga! Talent 10 nie „ostry jak nóż”. Nie tylko dla zawodowego kucharza, ale i dla przeciętnej gospodyni domowej nie ma bowiem nic gorszego niż tępe narzędzie, którym nijak nie pokroisz chleba czy pomidora. Dobrze naostrzony powinien w sekundę przeciąć kartkę papieru tak, aby jej brzegi były idealnie gładkie, bez żadnych nierówności. Na filmikach, które Michał Sadko zamieszcza w internecie, jest taka krótka sekwencja – do położonego na blacie pomidora zbliża się ręka z nożem. Nóż ścina w ułamku sekundy maleńki wierzchołek warzywa bez jego poruszenia. Ale w ostrzeniu noży liczy się coś jeszcze – trzeba tak dobrać kąt, by powierzchnia nad krawędzią była równomierna, niezbyt gruba. Tu potrzeba więc ogromnej precyzji, wyczucia i delikatności, aby nie powstało żadne, choćby minimalne, uwypuklenie. – Pewnie, że noże w trakcie użytkowania tracą ostrość, dlatego tak ważne jest ich systematyczne ostrzenie – podkreśla Michał Sadko.
Nóż się w kieszeni otwiera
Sporo czasu rzemieślnik musi poświęcić na wykonanie rękojeści noża. Jego oprawa jest równie ważna, bo jeśli źle będzie się układać w dłoni, to nóż straci na swojej wartości. Dobra rękojeść jest jak pierwszorzędny, stylowy but – efektowna, piękna i wygodna. Do jej wykonania używa się przeróżnych materiałów, np. rogów zwierzęcych, szyszek, drewna, w tym czeczot, czyli wybrzuszeń na pniach drzew, które wprawdzie są wadą kształtu, ale zawiły, ozdobny kształt ich słojów sprawia, że zachwycają oko. Michał Sadko pokazuje nam noże z rękojeścią wykonaną z rogu bawoła afrykańskiego, czarnego dębu czy szyszek. Nie ukrywa, że przygotowanie trzonu noża również wymaga wielu godzin mozolnej pracy – szlifowania, polerowania i nasączania olejem. Ale na finiszu wyłania się niepowtarzalna, zachwycająca mozaika, która w połączeniu z metalową głownią daje unikatową, jedyną w swoim rodzaju całość. Nóż to przede wszystkim narzędzie, niezawodność i funkcjonalność są najważniejsze. Dobry wyrób posłuży kilkanaście lat, trzeba go tylko od czasu do czasu fachowo naostrzyć. A przy tym wspaniale jest, gdy cieszy oko swoją niepowtarzalną stylistyką. – Moje noże najczęściej kupują kucharze, rzadziej osoby prywatne – mówi Michał Sadko. Jak podkreśla – w całej karierze kinfemakera zaledwie dwa razy zdarzyło mu się, by jego wyroby kupiły kobiety. – Każdy nóż ma swoje zastosowanie – najbardziej uniwersalny jest nóż szefa, którym można zrobić praktycznie wszystko – pokroić, posiekać, obrać, podzielić… Ale już inaczej wygląda np. nóż do filetowania ryb,
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
który powinien być cienki i giętki w przeciwieństwie do tasaka – grubego i ciężkiego. Noże do sushi są długie, mają jednostronne ostrze – tłumaczy Michał Sadko. Dlatego tak ważna jest dbałość o najdrobniejszy szczegół przy realizacji projektu. Chodzi tu przede wszystkim o dobór odpowiedniego materiału, nie każda stal nadaje się do produkcji wszystkich noży. Tu potrzeba ogromnej wiedzy i znajomości rzemiosła.
Jak nożem uciął
Czy ręcznie robione noże to towar ekskluzywny? W pewnym sensie tak, nie jest to bowiem rzecz tania. W Polsce ceny takich wyrobów wahają się w okolicach 1000 zł, choć są też noże, za które trzeba zapłacić dużo, dużo więcej. Ot, jak choćby za cacuszka wykonane ze stali damasceńskiej, zwanej bułatem. To prawdziwy rarytas wśród noży. Już w średniowiecznych warsztatach w Damaszku produkowana była stal o wyjątkowych właściwościach. Krążyły o niej legendy. Jedna z nich mówiła, że szablami wykonanymi z tej stali można było przecinać świece bez ich
Trzeba idealnie dobrać kąt ostrzenia, przyłożyć się do szlifowania i dobrać odpowiednią rękojeść. To wszystko zajmuje sporo czasu. przewrócenia oraz szczerbić kamienie i miecze europejskie. I nawet jeśli w tych peanach było nieco przesady, to faktem jest, że stal damasceńska istotnie przewyższała jakością swoje ówczesne odpowiedniki europejskie. Obecnie próbuje się odtworzyć technologię produkcji stali damasceńskiej – wykorzystywana jest ona do produkcji noży kuchennych najwyższej klasy. Ale jest to materiał, który w wyniku obróbki uzyskuje jedynie cechy wizualne zbliżone do oryginału, lecz w dalszym ciągu ustępuje mu pod względem wytrzymałości. Czy więc tak ekskluzywna profesja może stać się głównym źródłem dochodu? Michał Sadko jest jednym z nielicznych w Polsce knifemakerów, który utrzymuje się z tego zajęcia. – Na początku to była pasja, dziś jest praca – mówi. Nie ukrywa, że przynosi mu ona wielką satysfakcję, a zainteresowanie jego wyrobami jest spore. Jego noże trafiają również do zagranicznych odbiorców. Umieszczane w internecie filmiki z pracowni rzemieślnika mają po kilkadziesiąt tysięcy odsłon, on sam organizuje szkolenia dla kucharzy z ostrzenia noży. – Miałem dwóch uczniów, którym pokazywałem tajniki fachu – mówi Michał Sadko. Ręcznie robione przedmioty, w tym noże, z roku na rok zyskują coraz większą popularność, ale osób, które zajmują się tym zawodowo, jest wciąż niewiele. Można zaryzykować stwierdzenie, że tradycja kinfemakerów dopiero się w Polsce odradza. Popularne w okresie międzywojennym rzemiosło zanikło praktycznie w latach 50. ubiegłego wieku, kolejne pokolenia nie miały się więc od kogo uczyć. Rzemieślnicy, którzy przetarli szlaki, szukali wiedzy na temat produkcji noży na zagranicznych portalach internetowych, uczyli się metodą prób i błędów. Tą samą ścieżką poszedł częściowo również Michał Sadko, któremu dodatkowo udało się znaleźć mentora – knifemakera. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
11
Młodość bez skalpela Stosujesz inwazyjne metody odmładzania skóry? Igła, laser, skalpel… Czy to jedyna droga, aby zatrzymać młody wygląd? O innych możliwościach rozmawiamy z Agatą Bieńkowską, kosmetyczką z ponad 30-letnim doświadczeniem i założycielką salonu Benessere Beauty&Spa w Kielcach. Na co kobiety powinny zwrócić uwagę, wybierając kurację odmładzającą? Najważniejsze to nie zapominać o regularnej pielęgnacji skóry. Podstawą jest właściwy demakijaż oraz nawilżanie. Zalecam też, ale w umiarze, popularną w ostatnim czasie medycynę estetyczną. Wiele klientek przychodzi do mnie z gotowym pomysłem na kurację. Które zabiegi cieszą się największą popularnością wśród klientów? Przede wszystkim te, które dają natychmiastowe i utrzymujące się efekty. Jednym z nich jest Intraceuticals – australijski sposób dostarczania kwasu hialuronowego w głąb skóry bez konieczności użycia igły. Jest to naturalna metoda, wykorzystująca czysty tlen hiperbaryczny. Dzięki zabiegowi głęboko nawilżamy skórę, wypełniamy zmarszczki oraz poprawiamy owal twarzy. Pozwala także utrzymać skórę w bardzo dobrej kondycji, zwłaszcza w dzisiejszych czasach zanieczyszczonego powietrza i utrzymują-
cego się smogu. Tę pielęgnację doceniają eksperci i gwiazdy filmu. Podczas zabiegu dostarczamy skórze czysty tlen razem z dobroczynnymi składnikami aktywnymi, takimi jak witaminy, antyoksydanty czy peptydy. Najważniejszy jest tu jednak niskocząsteczkowy kwas hialuronowy, który zagęszcza i wypełnia drobne zmarszczki, daje natychmiastowy efekt nawodnienia skóry. Uwielbiam pracować z tym składnikiem, gdyż jest znakomicie przyjmowany przez skórę, szybko zwiększa swoją objętość, łącząc się z wodą obecną w skórze. Dzięki temu można uzyskać piękny efekt wymodelowanej twarzy i to w naturalny sposób. Klienci lubią ten zabieg, również ze względu na towarzyszące mu przyjemne odczucia. Jak długo utrzymują się efekty? Po jednorazowym zabiegu wypełnienie skóry utrzymuje się ponad tydzień, a nawodnienie do około dwóch tygodni. Ja polecam serię, która znacznie wydłuża osiągnięte efekty, nawet do pół roku. Dodatkowym atutem pełnej kuracji jest upominek dla każdego klienta – miesięczna kuracja domowa o wartości ponad 2000 zł. Wolę dbać o cerę klientów systematycznie, nieinwazyjnie i przez to osiągać długofalowe efekty. Poza tlenem i kwasem hialuronowym, na co jeszcze warto zwrócić uwagę? Drugim popularnym w naszym salonie zabiegiem
przeciwstarzeniowym jest Jad Młodości marki Diego dalla Palma. Podczas tego zabiegu korzystam z serum na bazie konotoksyny – nowoczesnego składnika, stworzonego na wzór jadu ślimaka brazylijskiego. Toksyna zawarta w jadzie jest uznana za jedną z siedmiu najsilniejszych na świecie. W zabiegu stosowany jest oczywiście składnik bezpieczny, stworzony biotechnologicznie, który czasowo hamuje nadmierny skurcz mięśni twarzy, dając efekt wygładzonej i jędrnej skóry. Pod wpływem serum i masażu zmarszczki mimiczne znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Maska w tym zabiegu przypomina welur nasączony bogatym koncentratem, zawierającym składniki przeciwstarzeniowe. Całość dopełnia liftingujący i relaksujący masaż ciepłymi kamieniami. Kiedy najlepiej zrobić taki zabieg i jak często należy go wykonywać? Można z niego korzystać przez cały rok, jednorazowo przed ważnym wyjściem lub w serii 5-6 zabiegów w przypadku wyraźnych zmarszczek mimicznych. Który z tych dwóch zabiegów jest lepszy? Każda skóra jest inna i ma inne potrzeby. Zawsze dobieram zabiegi indywidualnie po przeprowadzonej konsultacji. Prowadząc salon ponad 36 lat, staram się uważnie wybierać kosmetyki, które wykorzystuję i polecam do pielęgnacji. Moi klienci są wymagający i świadomi, oczekują skutecznych i bezpiecznych produktów. Dlatego zwracam uwagę nie tylko na efekty zabiegów, ale również na wykorzystywane składniki, proces produkcji oraz kosmetyki, które nie były testowane na zwierzętach. Staram się dobierać zabiegi zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, bo tych w naszym salonie jest coraz więcej.
Salon Benessere Beauty&Spa Agata Bieńkowska Kielce, ul. Warszawska 21/3 tel. 41 344 44 41, 501 084 252 www.benessere.pl
12
k w i e c i e Å„ / M A j 20 1 9
13
Włodek Pawlik
Skarbem artysty jest wolność rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Marek Bałata, Getty Images
– Grammy dla polskiego jazzmana to rzecz z gatunku niemożliwych... A jednak miałem to szczęście, aby w Los Angeles odebrać tę pozłacaną statuetkę, przedmiot marzeń tysięcy muzyków na całym świecie – wspomina Włodek Pawlik. W rozmowie z „Made in Świętokrzyskie” artysta wraca także do dzieciństwa spędzonego w Ostrowcu Świętokrzyskim, Kieleckiego Klubu Jazzowego i pobytu w Hamburgu, opowiada o komponowaniu i pracy pedagogicznej.
Postać 14
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że fortepian jest wszystkim. Śmiem twierdzić, że jest jednak wiele innych, ważnych rzeczy w Pana życiu. Co dla Włodka Pawlika – znakomitego pianisty, jazzmana – jest najważniejsze? Nie bardzo pamiętam tę wypowiedź… Wręcz dziwię się, że coś takiego powiedziałem. Ale wszystko zależy od kontekstu. W pewnym sensie fortepian jest takim zaczarowanym pudłem ze strunami w środku, z którym spędzam więcej czasu niż ze wszystkimi istotami rodzaju ludzkiego. Nawet najbliższa rodzina wypada w tym rankingu pierwszeństwa nieco gorzej. Instrument przed rodziną? To dość śmiałe wyznanie. Wygląda więc na to, że fortepian jest absorbującym, wypełniającym Pana czas towarzyszem artystycznej drogi. Taki już los koncertującego pianisty, że musi ciągle ćwiczyć, być zawsze w optymalnej formie. W tym sensie to kontakt z fortepianem można uznać za kluczowy w moim życiu. Dochodzi jeszcze do tego komponowanie, które w moim przypadku też jest pracą z instrumentem. Ale oczywiście najważniejsze dla mnie to być człowiekiem uczciwym, prawdomównym, po prostu dobrym, wyrozumiałym i serdecznym dla innych. Piękna deklaracja, szczególnie w kontekście jubileuszu 60-lecia, który obchodził Pan w ubiegłym roku. Czy to był czas podsumowań, zamykania pewnych spraw lub ich przewartościowania? Czy też moment ten przeszedł niezauważony ze względu na nawał pracy? Na pewno „dojechanie” do 60-tki wywołało u mnie potrzebę refleksji nad upływającym życiem. Ale z drugiej strony nie popadłem w starczy sentymentalizm i w permanentne rozmyślanie o przeszłości. Po prostu, rzeka płynie dalej...
alpejskich stokach… Zamiast tego jest mi bardziej po drodze z benedyktyńską maksymą „Ora et labora” (Módl się i pracuj – red.). Jest Pan wykładowcą warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Jakie najważniejsze przesłanie kieruje Pan do młodych, uzdolnionych, wrażliwych ludzi? Najważniejszym skarbem artysty jest jego wolność, kreatywność. To nie mniej ważne niż doskonalenie muzycznych umiejętności. Mówię swoim studentom, że opanowanie rzemiosła może być wartością samą w sobie, ale może być też jednym z wielu przydatnych elementów naszej artystycznej osobowości. Wszystko zależy od tego, czy zatrzymamy się w swoim samozadowoleniu na etapie konsumpcji pożytków z ukończenia np. Uniwersytetu Muzycznego, czy też będziemy szukać własnych dróg artystycznej samoidentyfikacji. Był Pan uczniem Barbary Hesse-Bukowskiej. Czy to ta wielka dama fortepianu ukształtowała Pana wrażliwość? Bez żadnych wątpliwości… Prof. Barbara Hesse-Bukowska była jedną z najważniejszych osób, które ukazały mi świat wielkiej sztuki, wspaniałej muzyki. Kto jeszcze miał wpływ na Pana drogę artystyczną? Bez wątpienia moja żona Jolanta...
Grammy dla polskiego jazzmana to rzecz z gatunku niemożliwych... A jednak miałem to szczęście, aby w Los Angeles odebrać tę pozłacaną statuetkę, przedmiot marzeń tysięcy muzyków na całym świecie.
Rzucił Pan palenie, docenił zdrowy styl życia, rzadziej pije kawę… Ale wciąż daje Pan bardzo dużo koncertów, żyje na walizkach, w wiecznych rozjazdach. To trochę niehigienicznie. Nie kusi, by powiedzieć: dość!, zaszyć się w studiu i oddać komponowaniu? Jeżeli wszystko, co robię i kocham, miałoby mieć granicę wyznaczoną przez zdrowy tryb życia, to bardzo przepraszam, ale rezygnuję. Wolę ryzyko potknięcia się o żywioł przeznaczenia w prawdziwym dialogu ze światem, z jego wszystkimi konsekwencjami, niż możliwość stworzenia sobie egoistycznego kokonu pozornego bezpieczeństwa i harmonii. Według mnie życie na walizkach nie wyklucza potrzeby wyciszenia, pracy w samotności. W moim przypadku te dwa aspekty żywota się uzupełniają i przenikają.
A ważne miejsca? Jak wspomina Pan pobyt w Hamburgu i studia na wydziale jazzowym Hochschule für Musik? Hamburg w 1986 roku był dla mnie przepustką do lepszego, normalnego, demokratycznego świata. Tam zakończyłem moją osobistą wojnę z komuną i rozpocząłem normalne życie, również jako muzyk.
Skąd czerpie Pan siły do artystycznej aktywności? Jak się Pan regeneruje, jak odpoczywa? Pytam, bo w jednym z wywiadów przeczytałam, że najbardziej męczy Pana wypoczynek. Tak, to dla mnie niezrozumiałe, gdy słyszę te chóry przepracowanych, wycieńczonych homo sapiens, dla których słowo „wypoczynek” stało się religią, absurdalnym fetyszem. Niestety, nawet gdybyśmy, nie wiem jak długo i często, wypoczywali, to nie zmieni faktu, że przeznaczenie i tak nas dopadnie. Niezależnie od tego, czy będziemy mniej, czy bardziej wypoczęci. Dlatego wolę nie marnować czasu na myślenie o bajkowych kurortach,
My, kielczanie, darzymy Pana szczególną atencją. Uznajemy za swojego, choć przecież dzieciństwo spędził Pan w Ostrowcu Świętokrzyskim. Czy to był dobry czas? Wyjechałem z rodzicami z Kielc do Ostrowca, mając dwa lata. Tam ukończyłem Szkołę Podstawową nr 13, a także Ognisko Muzyczne, odpowiednik dzisiejszych podstawowych szkół muzycznych. W związku z tym, że rodzice byli muzykami, szybko odkryli moje predyspozycje. Zresztą mój młodszy brat Dariusz, urodzony już w Ostrowcu, też obdarzony został wyjątkowym talentem muzycznym. Obaj więc uczyliśmy się muzyki, z tym
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
15
Postać 16 że ja przejawiałem większą ochotę do systematycznych ćwiczeń na fortepianie... I tak mi już zostało. Do Kielc wróciłem jako uczeń Średniej Szkoły Muzycznej im. Ludomira Różyckiego. Tam pod okiem mojego nauczyciela fortepianu Andrzeja Domina ukończyłem edukację z wyróżnieniem. Ale już wówczas ważny był też jazz… Nie byłbym sobą, gdybym równolegle, wręcz wbrew dyrekcji szkoły muzycznej, nie interesował się jazzem. Tworzyłem zespoły, współzakładałem z Jerzym Stępniem i kilkoma innymi pasjonatami Kielecki Klub Jazzowy, którego siedzibą była restauracja Sołtyki na ówczesnym placu Partyzantów... To były czasy! Założyłem big-band Sunday Band, w którym, ku przerażeniu nauczycieli szkoły muzycznej, grali jej uczniowie. Pamiętajmy, że to były lata głębokiej komuny, gierkowski PRL. Ten anarchistyczny okres w moim życiu skończył się wyjazdem do Warszawy na studia pianistyczne w klasie prof. Barbary Hesse-Bukowskiej. Czy teraz często bywa Pan w Kielcach, by spotkać przyjaciół, odwiedzić swoje ulubione miejsca? Niestety bardzo rzadko... Najczęściej spotykam się ze znajomymi z lat szkolnych przy okazji sporadycznych koncertów. Nagroda Grammy była przełomem w Pana życiu artystycznym? Jakie znaczenie miało to wyróżnienie? Grammy dla polskiego jazzmana to rzecz z gatunku niemożliwych... A jednak miałem to szczęście, aby w Los Angeles odebrać tę pozłacaną statuetkę, przedmiot marzeń tysięcy muzyków na całym świecie. Nagroda przyniosła
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
26 lutego Włodek Pawlik odebrał Doroczną Nagrodę Miasta Kielce za 2018 rok. Laureat prestiżowego wyróżnienia Grammy nie krył radości i wzruszenia.
To dla mnie szczęśliwa chwila, ponieważ urodziłem się w Kielcach 4 października 1958 roku. Sześćdziesiąt lat minęło i znowu jestem tutaj. Pragnę podziękować za to, że kielczanie docenili działalność mojej skromnej osoby – mówił artysta tuż po wręczeniu statuetki.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
17 mi niezwykłą jak na jazzmana popularność, która przyczyniła się do skokowego zwiększenia liczby koncertów, projektów… To jakby otrzymanie nowego, artystycznego życia. Czuje się Pan gwiazdą? To nie jest sprawa mojego czucia... O tym decydują ludzie, słuchacze... Tworzy Pan również muzykę do filmów (jak choćby „Rewers”), spektakli teatralnych czy słuchowisk radiowych. Czy takie kompozycje wymagają innego twórczego podejścia, uruchomienia innych pokładów wrażliwości? Oczywiście każda z tych sfer działalności muzycznej ma swoją specyfikę. Osobiście bardzo lubię wejść od czasu do czasu ze swoją muzyką w świat filmu, teatru, większych form orkiestrowych, chóralnych, wokalnych. To mnie wzbogaca i nie czyni „aktorem jednego spektaklu”.
Kiedy dziennikarze pytali o inspirację nagrodzonego Grammy albumu „Night in Calisia” powiedział Pan, że jest to proces twórczy, którego nie da się wytłumaczyć czy opisać. Ale przecież gdzieś musi być inspiracja, początek lawiny, która daje w efekcie dzieło muzyczne? Nic więcej nie mam w tym temacie do powiedzenia. Jest oczywiste, że nie da się tworzyć muzyki bez specyficznych zdolności, wykraczających daleko poza racjonalną sferę postrzegania rzeczywistości. Tymczasem Pana najnowsza inspiracja to Stanisław Moniuszko… Cieszę się bardzo, że pod koniec lutego wyszedł mój nowy album „Moniuszko/Pawlik/Polish Jazz” Włodek Pawlik Trio. To moja pierwsza w dyskografii monograficzna płyta inspirowana pieśniami i ariami jednego kompozytora – Stanisława Moniuszki. Dziękuję za rozmowę. •
Włodzimierz Pawlik – rocznik 1958, kompozytor, pianista jazzowy i pedagog, jedyny polski laureat międzynarodowej nagrody Grammy w kategorii jazz za płytę „Night in Calisia” w 2014 r. Urodził się w Kielcach, tu ukończył średnią szkołę muzyczną. Jest absolwentem warszawskiej Akademii Muzycznej w klasie fortepianu prof. Barbary Hesse-Bukowskiej. Studiował również na wydziale jazzowym Hochschule für Musik w Hamburgu. W dotychczasowej karierze ma nie tylko albumy studyjne i koncertowe, jest także kompozytorem muzyki filmowej (m.in. do filmów Marcina Wrony, Doroty Kędzierzawskiej, Borysa Lankosza czy Petera Greenawaya). W jego dorobku kompozytorskim znajdują się także: muzyka do spektakli teatralnych, radiowych i poezji, opera, kantata, utwory na orkiestrę kameralną i symfoniczną oraz muzyka baletowa. Zdobywca wielu polskich prestiżowych nagród w tym: Fryderyka, Nagrody TVP Kultura, Koryfeusza Muzyki Polskiej. Od lat 90. lider Włodek Pawlik Trio. REKLAMA
Miejsca mocy 18
W i ę c e j
ni ż
t e atr
tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Bartek Warzecha
Ta kamienica byłaby pewnie zwykłym, zaniedbanym adresem, jakich pełno w centrum Kielc, gdyby nie jej główny lokator. To dzięki niemu szaroburą elewację zaczęły zdobić kolorowe rybki, w wąskiej bramie zakwitło barwne graffiti, a na podwórku pojawił się różowy płot. Bajkowość dekoracji sugeruje, że jest to miejsce przeznaczone głównie dla dzieci. I to bardzo dobry trop, bo od 27 lat w budynku przy ul. Dużej 9 mieści się Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”. Choć warunki lokalowe pozostawiają wiele do życzenia, teatr działa pełną parą, a odkąd rządy w instytucji objął Robert Drobniuch, mówi się o niej już nie tylko w Kielcach. Kolejne spektakle, działania edukacyjne, kulturalne i społeczne sprawiają, że Kubuś dzierży palmę pierwszeństwa wśród miejskich instytucji kultury pod względem ilości i jakości organizowanych wydarzeń. Jest także lokalnym liderem pozyskiwania środków na działalność kulturalną. Co roku około 500 tys. zł teatr otrzymuje z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ubiegłym roku było to aż siedem dotacji, a w sumie na wydarzenia, warsztaty, edukację i festiwale zespół zdobył już prawie 2 mln zł.
Długa droga
Od dawna mówi się, że nowa siedziba dla Kubusia jest po prostu niezbędna. Wnętrza teatru pamiętają chyba lata 90., scena jest zbyt mała na realizację dużych przedstawień, a jakość sanitariatów dla widzów nie licuje z powagą i przeznaczeniem miejsca. Na szczęście wszystko jest na dobrej, choć długiej, krętej i wyboistej drodze. Wskazano budynek – przy ul. Zak w i e c i e ń / M A j 20 1 9
mkowej 1, po perturbacjach urzędniczo-prawnych przygotowano projekt nowej siedziby. I gdy już teatr miał ogłosić przetarg na roboty budowlane, w marcu władze miasta przesunęły wydzielone dla Kubusia fundusze na przebudowę ul. Witosa. Szykując się do planowanej na styczeń 2021 roku przeprowadzki i wyczekiwanego pożegnania ze starą siedzibą, zespół przygotował nawet spektakl. „Pod adresem marzeń” to historia kielczan widziana przez pryzmat… historii budynku teatru przy ul. Dużej. Wcześniej mieścił się tam Hotel Europejski, kawiarnia, scena teatralna, a nawet zbiorniki na żywe ryby. Bohaterowie sztuki realizują swoje marzenia: operowa śpiewaczka sięga głosem gwiazd, Janusz Kurtyna występuje przed publicznością, wielbiciel kina ratuje gwiazdę filmową na ekranie, a mała dziewczynka pływa z karpiami. Jest też założyciel teatru Stefan Karski, który tuż po wojnie ze swoim objazdowym teatrzykiem pokazywał spektakle dzieciom z miasta i okolic. – Ludzie, którzy kiedyś byli związani z tą kamienicą, są wehikułami czasu. To przez nich poznajemy historię tego miasta. Bardzo się cieszę, że spektakl ma taki dobry odbiór, starszych wzrusza, a młodszych bawi. Myślę, że
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
19 każda kielczanka i każdy kielczanin powinien go zobaczyć – zachwala Robert Drobniuch.
Miasto w teatrze
Za realizację „Pod adresem marzeń” odpowiada dynamiczny, międzynarodowy duet, któremu ani fantazji, ani pomysłów na formę nie brakuje. To Elżbieta Chowaniec i Marek Zákostelecký. – Dużo słyszałem o historii tej kamienicy, ale nigdy się w nią nie zagłębiałem. Na ul. Zamkową 1 planowo mamy się przenieść za dwa lata, więc już się z tym miejscem zaczynamy żegnać. Uznałem, że trzeba przywołać tę opowieść, bo to świetny moment. Jeszcze będziemy mieć okazję, aby ten spektakl pograć, pokazać widzom – wyjaśnia Drobniuch. Tropienie lokalnej historii nie skończy się na tej jednej realizacji: – Poznając dzieje tego budynku, odkryliśmy wiele fantastycznych inspiracji, z których będziemy czerpali jeszcze długo. Ten kierunek, nazwijmy go historycznym, jest bardzo ważny. Tworzy tożsamość lokalną, a tego – myślę – Kielcom brakuje. My kielczanie słabo znamy swoją historię, nie jest obecna w naszej codzienności, a szkoda. Nota bene – po kilku latach mieszkania w tym mieście też już czuję się kielczaninem – dodaje.
Zmienić świat
Przez blisko 7 lat dyrektury Drobniucha teatr zmienił się nie do poznania. Zaczęło się od zmiany logo i strony internetowej. W ślad za tym ruszyła scena dla najmłodszych, nazywanych pieszczotliwie najnajami, ze spektaklem „Jasno/Ciemno”. Chwilę później zajęcia edukacyjne i warsztaty, ze sztandarowym, realizowanym od 2013 roku „Latem w teatrze”. Jesienią tego samego roku zainaugurowała działalność scena dla dorosłych, a pierwszym spektaklem była adaptacja „Sklepów cynamonowych” Brunona Schulza, zrealizowana w koprodukcji z teatrem tureckim. Latem 2014 roku dołączył jeszcze wakacyjny festiwal teatrów dla dzieci Hurra! ART! Wszystkie te działania realizowane są nadal. Dla Drobniucha najważniejsze są te, które dotykają sfery społecznej: – Budzi się we mnie bunt, gdy widzę krzywdę, niesprawiedliwość, która przecież najbardziej dotyka dzieci. Myślę, że taka instytucja jak Kubuś może trochę tę rzeczywistość zmienić. Nasze narzędzia są abstrakcyjne, bo dotyczą działalności artystycznej, ale z czasem nabiorą kształtów i formy. Wrażliwość, którą zaszczepiamy w najmłodszych, kształtuje ich i wpływa na to, jak będą postępować w przyszłości – wyjaśnia. Wymienia dwa najważniejsze projekty. „Teatr, mama, tata i ja” pozwala pozbawionym wolności spędzać czas ze swoimi rodzinami i dziećmi poza murami więzienia. Wspólnie się bawią, chodzą do teatru, uczestniczą w zabawach. Odpowiada za niego wicedyrektorka Kubusia Joanna Kowalska, a projekt jest unikatowy w skali kraju. Kolejny – „Ojczyzna” w tym roku będzie nazywał się „Święto”. Skierowany jest do uchodźców, którzy mieszkają w ośrodku dla cudzoziemców w Łukowie. Te projekty są dla Drobniucha ważne także z innego powodu. – To kontynuacja myśli i działań założyciela teatru Stefana Karskiego, który myślał o tych najsłabszych. Chciał docierać z kulturą tam, gdzie jej nie było. My to teraz kontynuujemy na większą skalę, dzięki większym środkom finansowym, liczniejszemu i świetnemu zespołowi pracowników i artystów – podsumowuje dyrektor.
Teatr w mieście
Nieprzystający do potrzeb i możliwości teatru budynek sprawia, że Kubuś często opuszcza swoją siedzibę i korzysta z gościny innych in-
stytucji. Od marca – na próbę – małe spektakle grane są na scenie w Muzeum im. Laurensa Hammonda przy ul. Kościuszki. Podczas festiwalu Hurra! ART! w Teatrze im. Stefana Żeromskiego czy Kieleckim Centrum Kultury. Inspirację do stworzenia takiej imprezy dyrektor Drobniuch znalazł na drugim końcu kontynentu. – Kiedyś podróżowałem stopem po Europie i w Barcelonie natknąłem się na festiwal El Greco. Ten fantastyczny pomysł, by właśnie w wakacje pokazywać najlepsze spektakle teatralne, postanowiłem przenieść tutaj. Gdy zaczynaliśmy, a w tym roku festiwal będzie miał swoją 5. edycję, Kielce nie miały tak dużej profesjonalnej imprezy teatralnej. Wybraliśmy sierpień, bo wtedy w naszym mieście nic się nie dzieje, są pustki – wspomina Drobniuch. Na Hurra! ART! można nie tylko oglądać spektakle dla dzieci i młodzieży, ale także wziąć udział w warsztatach, dyskusjach, czytaniach sztuk czy pokazach filmów. – Robimy ankiety wśród widzów festiwalu. Okazuje się, że odwiedza nas coraz więcej ludzi spoza Kielc, którzy na tę imprezę przyjeżdżają specjalnie. Hurra! ART! ma więc wpływ nie tylko na to, jak postrzegany jest teatr, ale także i miasto – wyjaśnia.
Wyjść z szufladki
Teatr konsekwentnie rozszerza także ofertę dla dorosłych. Choć nadal wielu kielczan mówi o Kubusiu „teatrzyk”, zespół się nie zniechęca. – Ciągnie się za nami taki stereotyp, bo ludzie lubią myśleć na skróty i przyklejać łatki. Próbujemy z tą opinią walczyć, przekonywać. Bardzo liczę na nową siedzibę i idący za tym nowy wizerunek, które sprawią, że będziemy inaczej postrzegani – wyREKLAMA
Miejsca mocy 20 jaśnia Drobniuch. Zastrzega, że jego zdaniem i tak już dużo się zmieniło. Nie można odmówić mu racji. Scena dla młodzieży i dorosłych może już pochwalić się solidnym repertuarem, choć tak naprawdę działa dopiero sześć lat. Te spektakle grane są regularnie raz w miesiącu. – Przychodzą do nas licealiści, studenci, pojawiają się klasy ze szkół średnich z nauczycielami. Są też nawet tacy, którzy twierdzą, że te nasze spektakle są jednymi z najciekawszych, jakie udało im się kiedykolwiek zobaczyć – opowiada z uśmiechem. Teatr współpracuje także z nauczycielami w ramach Komitetu Nauczycielskiego oraz rozszerza ofertę dla młodzieży. W ubiegłym roku zrealizowano projekt „Wczytuję sztukę”. Pod czujnym okiem aktorów uczniowie szkół średnich poznawali klasyczną literaturę romantyczną. – Młodzież do czytania, zwłaszcza klasyki, podchodzi bardzo niechętnie. Gdy okazało się, że można to zrobić trochę inaczej, ciekawiej, to wszyscy chcieli spróbować – wspomina Drobniuch. Jego zdaniem ta grupa wiekowa jest dla teatru największym wyzwaniem. Zapomniana przez lata,
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
bez „lekturowej” oferty przedstawień (bo na Kubusia za duzi, a na Teatr im. Stefana Żeromskiego za mali), na dodatek wychowani w świecie mediów i nowinek technologicznych, do teatru nie zaglądają zbyt często. – Warto o tę publiczność walczyć. Zwłaszcza, że problem nie leży już w braku oferty, bo takie spektakle mamy. Trzeba szukać nowych form i narzędzi, które pomogą do młodych ludzi dotrzeć, zainteresować ich światem z trochę wyższej półki. Przyznam, że to szalenie skomplikowane. Zwłaszcza, że nawet nie wszyscy dorośli rozumieją potrzebę, by młodzieży dać alternatywę dla tego, co oferuje im współczesny i nowoczesny świat. Wiem, że to nie stanie się od razu. Czekają nas lata pracy, żeby zmienić świadomość i wzbudzić potrzeby uczestniczenia w teatrze – przyznaje dyrektor.
Lalka ma przyszłość
By sprawić, aby o Kubusiu w środowisku było jeszcze głośniej, zespół wyciągnął kolejnego asa z rękawa. Jesienią ubiegłego roku zorganizowano
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
21 I międzynarodowy konkurs na koncepcję i realizację lalki teatralnej Animatus. Listopadowy finał odbył się w opuszczonym budynku po Biurze Wystaw Artystycznych, gdzie zaprezentowano zwycięskie projekty. Towarzyszyły mu wykłady, dyskusje i spektakle teatralne. Dorośli widzowie mieli szansę zobaczyć lalkowego „Hamleta” w wykonaniu i reżyserii Adama Walnego oraz prawdziwy teatralny hit – spektakl niemieckiego mistrza animacji Michaele Vogela „Spleen”. – To jest jedyny konkurs w Polsce i jeden z niewielu w Europie, który podejmuje problem rozwijania konstrukcji lalkowych na potrzeby teatru formy. Skierowany do twórców, ludzi teatru, scenografów z Polski i ze świata. Na pierwszą edycję przyjechało bardzo dużo studentów z całej Polski, twórców, po to tylko, aby się spotkać, uczestniczyć w wydarzeniu. To są rzeczy, które nas uskrzydlają, ale też wymagają od nas dużej pracy – podsumowuje Drobniuch i już zapowiada kolejną edycję konkursu, gdyż Kubuś ponownie otrzymał na niego dotację z ministerstwa. Tym razem poza konkursem obejrzymy aż trzy spektakle dla dorosłych.
Zespół tańczy breakdance
Polskie środowisko teatralne już Kubusia i jego działania zauważyło. Spektakle zapraszane są na festiwale, o realizowanych projektach się dyskutuje, a niektóre instytucje czerpią z nich inspiracje. Doświadczenie zdobyte w teatrze otwiera także drzwi ludziom, którzy z Kielc wyjeżdżają i w nowym miejscu szukają pracy. Robert Drobniuch nie to jednak uważa za swoje największe osiągnięcie. –Poprzez codzienną pracę, szczególnie przy REKLAMA
projektach, które często są szalenie trudne, wypracowaliśmy w teatrze świetny zespół ludzi, pracowników, którzy potrafią zrobić wiele dziwnych, niecodziennych rzeczy. To się przekłada na jakość pracy. I nie myślę tylko o działalności artystycznej. W takim teatrze potrzebna jest także sprawna, skuteczna księgowość, produkcja, marketing. Cały czas podnosimy nasze kompetencje, każdy chce i daje z siebie wszystko. Ta wiara i chęć tworzenia wyjątkowych rzeczy jest nie do opisania. Co ważne, nie zawsze tak było. Gdy obejmowałem stanowisko miałem wrażenie, że ludzie są zmęczeni, zniechęceni. Być może dlatego, że teatr przechodził wtedy trudny okres – wyjaśnia. Gdy pytam o plany i marzenia na przyszłość jak bumerang powraca temat nowej siedziby. – Nie możemy w nieskończoność podnosić poprzeczki. Walka z materią, ograniczeniami technicznymi tego budynku i tej sceny sprawia, że się spalamy. To nas uwiera i trochę nam przeszkadza. Jesteśmy w złej sytuacji jeśli chodzi o warunki pracy, ale oferujemy naszym odbiorcom naprawdę dużo. By to osiągnąć, musimy tańczyć breakdance na głowie – wyjaśnia dyrektor Drobniuch. Przyznaje, że nowa siedziba pozwoliłaby na wiele. Marzy o spektaklach z większym rozmachem, np. o lalkowej inscenizacji opery Mozarta, zapraszaniu wybitnych twórców, których realizacje choć na moment zabiorą nas w lepszy, inny świat, pełen autentycznych wzruszeń. – Im więcej sztuk które pozwalają przeżyć coś wyjątkowego, tym lepiej. To jest w teatrze najważniejsze , wtedy wiemy, że teatr jest po coś, ma swój sens, swoje miejsce w świecie – podsumowuje. •
Design wartości tekst Judyta Marczewska, Agnieszka Kozłowska-Piasta grafika Judyta Marczewska
Czy design jest odbiciem aktualnego świata wartości, a może powinien go wyprzedzać? Czy ma sprzyjać rozwiązywaniu problemów ogólnospołecznych i cywilizacyjnych? I czy to w ogóle możliwe, by projektowanie miało wpływ na tworzenie nowych wartości?
Design
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
23 Jedno jest pewne, design będzie odgrywać coraz większą rolę w naszej rzeczywistości. Obejmie prawdopodobnie wszystko: od naszego DNA aż po kosmos, skupi się globalnie na dobru planety i lokalnie… na użyteczności biurka i znajdujących się na nim przedmiotów. Nasza przyszłość będzie ulepszana przez obiekty, których używamy, i ludzi, którzy je budują. Ważne, by było to projektowanie odpowiedzialne, które sprawi, że społeczna i ekonomiczna przyszłość stanie się bardziej wartościowa. Sprzyjać temu będą rozwiązania ekologiczne, przeciwdziałające zanieczyszczaniu środowiska, przyczyniające się do redukcji plastiku, pozwalające oczyścić oceany i powietrze. Ale nie tylko.
Firma-Idea
Podstawą etyki jest odpowiedzialność, obejmująca dziś przede wszystkim uczciwość firmy wobec jej klientów i pracowników. Aby przedsiębiorstwo osiągnęło właściwą perspektywę rozwoju, konieczne jest kreowanie marki, kojarzącej się z dobrobytem i szczęściem, zarówno dla uczestników tej kreacji, jak i jej odbiorców. To jednak standard, który – mam nadzieję – obowiązuje cały rynek przedsiębiorców i konsumentów. Chcąc mówić o innowacyjności i wyjątkowości, potrzebujemy czegoś więcej, wyprzedzenia oczekiwań, odpowiedzi na społeczną potrzebę, doskonałego pomysłu i skutecznej jego realizacji. Przykład takich działań znajdziemy niedaleko, bo w Katowicach. To pierwsza w Polsce i Europie agencja marketingowa, która zatrudnia osoby sparaliżowane. Potencjalni kandydaci nie muszą znać się na marketingu, wystarczy że mają predyspozycje, zapał do pracy i chcą się uczyć. Bo Leżę i Pracuję zatrudnia tych, którzy na znalezienie pracy mają niewielkie szanse. – Pomysł na założenie tego typu firmy pojawił się z pobudek i przemyśleń filozoficznych, z refleksji na temat sensu życia i tego, po co robimy różne rzeczy. Doszłam do wniosku, że skoro mam rano wstawać i iść do pracy, to fajnie byłoby, gdyby stało za tym coś więcej i ta moja praca rzeczywiście komuś służyła. To mnie doprowadziło do miejsca, w którym obecnie jestem – tłumaczyła dziennikarce Magdzie Wujek z portalu Marketingibiznes.pl, założycielka firmy Maja Lipniak. Obecnie Leżę i Pracuję zatrudnia ośmioro niepełnosprawnych osób, a nad każdą czuwa mentor, dbający o to, by efekty pracy były jak najlepsze. Firma zajmuje się prowadzeniem profili w mediach społecznościowych, projektami graficznymi i obsługą stron www. W tym samym wywiadzie Lipiniak zwróciła także uwagę na dodatkowe korzyści dla zleceniodawców: – To nie jest tylko zakup wizytówki czy zlecenie prowadzenia profilu, ale realne pomaganie. Chwalenie się tym, że dana organizacja korzysta z naszych usług, wspierając nas tym samym, jest wartością dodaną.
Miasto – Idea
Na koniec 2017 roku po świecie jeździło już 3,1 mln samochodów elektrycznych. Nie brakuje ich także w Polsce. Do września zarejestrowano nieco ponad 2 tysiące aut. Wynik nie jest może imponujący, a i tak rynek samochodów elektrycznych odnotował u nas ponad 40-procentowy wzrost. Powodów wciąż niewielkiego zainteresowania klientów może być kilka. Auta są drogie, dodatkowo sprawdzają się głównie w warunkach miejskich, brakuje też stacji ładowania. Być może rozwiązaniem tych problemów staną się wypożyczalnie aut elektrycznych. Pierwszą w 2017 roku udostępniła Energa dla firm lokatorów Olivia Bussines Centre w Gdańsku. Jesienią tego samego roku wystartowała także Vozilla we Wrocławiu, tam auto rezerwuje się i wypożycza jak rower miejski, tylko dzięki aplikacji na telefon. O wypożyczalniach i stacjach do ich ładowania myśli też PGE Polska Grupa Energetyczna. Takie
auta są nie tylko alternatywą dla spalinowych środków transportu. Car-sharing mógłby rozwiązać problem braku miejsc parkingowych, znacznie przyczynić się do poprawy jakości powietrza i komfortu życia w mieście. Pozostaje tylko… przekonać do niego ludzi. Samochody to jednak tylko jeden z pomysłów. Pierwsze na świecie samowystarczalne osiedle istnieje w Dubaju. Potrzeby Dubai Sustainable City w pełni zaspokaja energia ze źródeł odnawialnych: paneli słonecznych, elektrowni wodnych i wiatrowych. Mieszka w nim już ponad 100 rodzin. Częścią osiedla są szklarnie z owocami i warzywami oraz ogromny park z 2,5-tysiącami drzew, ścieżki rowerowe czy nowoczesny system recyklingu odpadów. W kolejnych etapach powstanie szkoła, centrum innowacji, meczet i hotel. Do miasta nie mają wstępu pojazdy spalinowe. Idąc dalej, na pustyni niedaleko Abu Dhabi od 2006 roku powstaje samowystarczalne miasto Masdar, w którym ma pracować i mieszkać 50 tys. osób. Prąd do miasta dostarcza 22-hektarowa elektrownia słoneczna, a zużywana woda w 80 proc. poddawana jest recyklingowi. W mieście stoi też pokryta teflonem 45-metrowa wieża, która zasysa chłodniejsze powietrze z góry, by wtłoczyć je na uliczki Masdaru i przez to obniżyć temperaturę o około 20°C w stosunku do tej panującej na pustyni. Po mieście można przemieszczać się automatycznymi, elektrycznymi taksówkami, rowerami i elektrycznymi samochodami. Inwestycja ma pochłonąć w sumie 22 mld dolarów, a jej całkowite ukończenie planowane jest na 2030 rok. Pierwotnie miasto miało być zeroemisyjne, na razie udało się to osiągnąć w połowie. I choć realizacja projektu nie przebiega tak pomyślnie, jakby sobie Saudyjczycy życzyli, jest warta uwagi.
Produkt-Idea
Victoria&Albert Museum w Londynie, jedno z najlepszych na świecie poświęcone sztuce i designowi, we wrześniu 2018 roku prezentowało wystawę „The Future Starts Here”, a na niej projekty i realizacje wskazujące prawdopodobne kierunki, w których będzie zmierzał świat. Twórcy wystawy próbowali odpowiedzieć na nurtujące nas pytania. Czy naszymi domami sterować będzie sztuczna inteligencja? Czy jesteśmy gotowi na autonomiczne samochody? Czy wynajdziemy wreszcie coś, co uzdrowi nasz klimat? Czy będziemy żyć wiecznie, a przynajmniej dłużej i lepiej? Jednym ze stu prezentowanych przedmiotów było Seismic, zaszyte w body elektryczne mięśnie, przeznaczone dla seniorów. Produkt istnieje od 2017 roku, a jego autorem jest szwajcarski artysta i designer Ives Bahar. Projektowanie dla najstarszych powoli staje się koniecznością, bo żyjemy coraz dłużej, a społeczeństwa – zwłaszcza w Europie – się starzeją. Zapewnienie godnej i skutecznej opieki oraz innowacje, sprzyjające zwiększeniu mobilności, sprawności, a przez to niezależności seniorów, stają się jednym z podstawowych wyzwań współczesnej polityki społecznej. Body Seismic z powodzeniem zastępuje toporne gorsety i inne elementy ortopedyczne, które dodatkowo stygmatyzują i spychają na margines korzystających z nich seniorów. Wykonane z lekkiego i elastycznego materiału body wyposażone jest w serię elektrod umieszczonych w sześciokątnych kapsułach. Są one elektrycznymi mięśniami, a osadzono je na tułowiu, biodrach i plecach. Dzięki odpowiedniej technologii, reagują na naturalne ruchy ciała, wzmacniając niewielkim impulsem elektrycznym partie mięśni odpowiadające za ten ruch. Dzięki temu wspierają seniora we wstawaniu, siadaniu, wchodzeniu po schodach czy utrzymaniu pozycji pionowej. --Jest tani, lekki, wytrzymały i uniwersalny. Wynaleziony ponad 100 lat temu, od lat 50. XX w. towarzyszy nam na każdym kroku, w swojej bardziej i mniej przydatnej formie. O czym mowa? Oczywiście o plastiku, którego
Design 24
do tej pory wyprodukowano na świecie 8,3 mld ton. Jeszcze w latach 50. rocznie produkowano 1,5 mln tony, w roku 2016 – już 335 mln, z czego tylko 60 w Europie. Próbujemy z nim walczyć i go ograniczać, bo 70 proc. zanieczyszczeń wód to właśnie… przedmioty plastikowe. Część wykorzystujemy ponownie, wcześniej poddając go recyklingowi. Największymi winowajcami współczesnego zanieczyszczenia globu są nadal jednak torebki foliowe i jednorazowe opakowania, na które rady – poza wprowadzanymi przepisami zakazującymi ich użycia – jeszcze nie znaleziono. Nic dziwnego, że naukowcy, badacze, producenci i designerzy szukają metod, by tego co już powstało się pozbyć, a nowe – zastąpić innym tworzywem. Kombucha to dla maniaków ekożywności składnik zdrowego napoju. Dla Róży Rutkowskiej, studentki z działu School of Form na kierunku Industrial Design Uniwersytetu SWPS w Poznaniu to także surowiec do produkcji w pełni biodegradowalnych opakowań z folii. Jej dyplomowe opakowanie powstało z matki grzyba zwanego kombuchą, która określana jest też jako SCOBY (Symbiotic Cultures of Bacteria and Yeasts), czyli symbioza bakterii i drożdży. Powstała dzięki niej przezroczysta tkanka może służyć do opakowania żywności, może także stać się częścią posiłku lub idealnym, bo naturalnym nawozem. Róża pracuje już nad rozwojem swojego projektu i przekształceniem go w komercyjny produkt. Z kolei naukowcy z Politechniki Gdańskiej wynaleźli kompozycję polimerową, która z powodzeniem zastąpi plastik służący do produkcji jednorazowych sztućców. Tworzywo jest w pełni ekologiczne, a podstawą mieszanki jest termoplastyczna skrobia uzyskiwana z ziemniaków. Surowiec przeszedł już testy technologiczne, a uzyskane sztućce są podobno bardziej wytrzymałe na wysoką temperaturę.
Wydarzenie – Idea
Przykłady dobrego designu, który nie tylko wpływa na funkcjonalność, cieszy oko, ale także zmienia nas i nasze otoczenie na bardziej przyjazne, można by mnożyć. By osiągnąć taki stopień myślenia o oferowanej usłudze czy produkcie, należy najpierw zrozumieć i uwierzyć w moc marki. A w tym przedsiębiorcom, konsumentom, odbiorcom i pracownikom mogą pomóc liczne wydarzenia, szkolenia, warsztaty, służące zwiększaniu świadomości marki i jej roli w kształtowaniu wizerunku firmy. Warto przyjrzeć się dobrym praktykom, prezentowanym m.in. przez Forum Dobrych Praktyk podczas Europejskiego Kongresu Małych i Średnich Przedsiębiorstw. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Prawdziwe przywództwo nie jest postawieniem swojej firmy na pierwszym miejscu, ale dodaniem wartości do świata. Oznacza, że nasz biznes staje się częścią czegoś większego – powiedział premier Danii Lars Lokke Rasmussen. O nowym modelu ekonomicznym, który poza finansami opiera się na odpowiedzialności społecznej i ekologicznej dyskutują co roku w Krakowie wybitni ekonomiści, ludzie nauki, kultury czy polityki z całego świata. Pomysłodawcami szczytu są prof. Jerzy Hausner i Mateusz Zmyślony, ekspert w dziedzinie komunikacji społecznej i reklamy, wykładowca akademicki. To wyjątkowa okazja, by przyjrzeć się nie tylko konkretnym rozwiązaniom, ale i światopoglądowym debatom, umożliwiających zmianę spojrzenia na przyszłość ludzkości i naszej planety Kolejne otwieranie oczu i głów już w listopadzie, a do tego czasu OEE rusza w „trasę koncertową”. Pierwszym przystankiem były Targi Kielce. Pod koniec lutego targom Ekotech towarzyszyła konferencja „Gospodarka o obiegu zamkniętym – rozwiązania dla gminy w perspektywie 2025”. Wśród prelegentów pojawił się m.in. Jerzy Hausner, który omówił ekonomię wartości, czyli pozaekonomicznych czynników mających wpływ na finanse i dobrobyt, oraz poruszył temat gospodarki okrężnej, minimalizującej wpływ produkowanych przedmiotów na środowisko. Nic dziwnego, że partnerem strategicznym kieleckiego wydarzenia OEE on Tour była firma Vive Textile, zajmująca się recyklingiem odzieży. •
– Każdy projekt jest jednocześnie antyprojektem. Ten, kto wynalazł statek, wynalazł także wrak zaśmiecający dno morskie – wyjaśniał Rory Hyde, kurator wystawy „The Future Starts Here” w Victoria&Albert Museum w Londynie. Design powinien sprzyjać rozwojowi ludzkości i poprawie warunków życia, tworzyć potrzeby i zwracać uwagę na wartości. Czy tak się jednak stanie, zależy także od nas: projektantów, ale i użytkowników nowych technologii, przedmiotów, procedur. Bezrefleksyjnie wykorzystany design obnaży nasze słabości czy wręcz je pogłębi. A tego byśmy nie chcieli.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Kuchnia dobrze urządzona
Myślisz o nowej kuchni, ale nie wiesz, czy taki rozkład mebli będzie najlepszy, bo nie potrafisz sobie tego wyobrazić? Nie chcesz niewygodnych szafek, z których ciężko skorzystać, zawadzających sprzętów i źle rozplanowanej przestrzeni? Chcesz, by Twoje meble cieszyły oko i budziły zazdrość Twoich znajomych? Zaufaj profesjonalistom, którzy na świętokrzyskim rynku działają już 19 lat. Postaw na Fabrykę Mebli Brzeziny! – Projektowanie to nasza pasja. Kochamy kreować i realizować. Sami wykonujemy nasze meble, lakierujemy je, składamy i montujemy. Podążamy za trendami i jesteśmy elastyczni. To potrzeby klienta są dla nas najważniejsze, do każdego podchodzimy indywidualnie – zapewnia Paweł Oficjalski z FMB. Chcąc każdemu zamawiającemu zagwarantować komfort i być pewnym pełnego porozumienia z projektantem, pracownicy Fabryki Mebli Brzeziny w nowo otwartym salonie planują wprowadzenie nowych technologii, między innymi specjalnych okularów i oprogramowania VR (Virtual Reality). Po założeniu gogli klient będzie mógł znaleźć się w swojej kuchni i „na żywo” zobaczyć, jak będzie wyglądało jej wnętrze: rozkład mebli i sprzętów. – Czytanie planów wcale nie jest proste, przyszli użytkownicy kuchni często mają problem, by sobie to przestrzennie wyobrazić. Technologia VR pomoże im zrozumieć wiele niuansów projektowania
mebli. Dzięki temu ustrzegą się poważnych błędów, utrudniających korzystanie z kuchni – zapewnia pan Paweł. Technologia VR czasami nie wystarcza. Wielu klientów lubi meble zobaczyć, otworzyć szafki, wybrać fronty, wykorzystać rozwiązania prezentowane w showroomie. Dlatego Fabryka Mebli Brzeziny otwiera w Kielcach nowe, jeszcze większe studio. Tu produkty FMB poznamy… od kuchni. Na 200 m2 powierzchni w salonie przy ul. Bohaterów Warszawy 6/3c, goście obejrzą gotowe rozwiązania, przykłady i wzorniki wszystkich elementów, które przy projekcie mają znaczenie: frontów, blatów, niezbędnej meblarskiej „biżuterii”: uchwytów, świateł czy zawiasów, ale nie tylko. Fabryka pokaże też sprzęt AGD. Na miejscu będzie można go sprawdzić, gotując cyklicznie z szefami kuchni. Regularnie odbywać się będą także degustacje wina, podczas których będzie można omówić wpływ chłodziarek na przechowywanie trunku. W nowym salonie pojawią się także filtry do wody Bluewater Cleone firmy Kuna System, gwarantujące najwyższy poziom oczyszczania i uzdatniania wody. – Chcemy propagować zdrowy styl życia. Stawiamy na posiłki przygotowywane w domu, własnoręcznie i ze sprawdzonych produktów w funkcjonalnej, designerskiej, odpowiadającej potrzebom klienta kuchni – tłumaczy Paweł Oficjalski. W nowym studiu znajdzie się również specjalna przestrzeń konferencyjna, przeznaczona na szkole-
nia dla projektantów wnętrz, dotyczące nowoczesnych systemów do zabudowy kuchennej. FMB chce także prowadzić kursy i warsztaty dla początkujących projektantów wnętrz. Fabryka Mebli Brzeziny działa na rynku od 2000 roku, na terenie województwa świętokrzyskiego, ale też w całym kraju. W kuchniach FMB gotuje posiłki kilka tysięcy rodzin, kolejne kilka tysięcy korzysta z zaprojektowanych i wykonanych w Fabryce garderób i mebli biurowych. Najdłuższa kuchnia wykonana przez Fabrykę Mebli Brzeziny miała… 12 m, najmniejsza – 2 m. Meble zamawiają indywidualni klienci, ale także firmy i studia wnętrzarskie. FMB ma własną halę produkcyjną w Brzezinach, oraz dwa (a od początku wakacji trzy) studia projektowe z ekspozycjami w Kielcach i Jędrzejowie. – Meble tworzymy od początku do końca. To gwarantuje ich wysoką jakość – zachwala Paweł Oficjalski. Decydując się za zakup mebli w FMB, otrzymamy przejrzystą umowę, projekt, materiały najwyższej jakości i gwarancję wykonania zamówienia w terminie. Firma współpracuje również z ekipami remontowymi, świadcząc kompleksowe usługi wnętrzarskie. By Twoja kuchnia była dobrze urządzona.
Fabryka Mebli Brzeziny Kielce, ul. ks. P. Ściegiennego 81/4 Kielce, ul. Bohaterów Warszawy 6/3 C Jędrzejów, ul. W. Reymonta 21 tel. 538 000 420, 663 202 203 kielce@fmbmeble.pl www.fmbmeble.pl
25
Architektura 26
Źle urodzona. Kielecka architektura lat 60 tekst Rafał Zamojski
Budowano najpierw z rozmachem, odważnie i na światowym poziomie. Potem coraz słabiej, gorzej, byle jak i w bardzo uproszczonej formie. W powojennych kieleckich budynkach jak w zwierciadle przegląda się polska smutna socjalistyczno-komunistyczna rzeczywistość. Mimo to warto się im przyjrzeć i docenić, bo na to zasługują.
Październik 1956 roku był dla Polaków momentem dużej ulgi. Co prawda w dalszym ciągu panowała radykalna dyktatura i cenzura (tylko na moment nieco złagodzona), ale totalitaryzm nie ogarniał wszystkich dziedzin życia. Ci, którym z komunistami nie było po drodze, ale służyć mogli Polsce swoją pracą i umiejętnościami, odzyskali głos. Niedobitki „reakcji” łaskawie zwolniono z więzień, pozwalając żyć na obrzeżach nowej rzeczywistości. Szczególnie dla najmłodszego pokolenia, nie mogącego pamiętać czasów międzywojnia, rok 1956 był ogromną zmianą, niosąca optymizm i radość. Znacznie poszerzyła się przestrzeń twórczej wolności – m.in. w dziedzinie architektury. Z hukiem upadła totalitarna doktryna „realizmu socjalistycznego”, co pozwoliło otwarcie czerpać z doświadczeń szkół architektonicznych z całego świata.
Lepiej – gorzej – najgorzej
Przede wszystkim wrócił modernizm. Przełom lat 50. i 60. XX wieku to w Polsce, również w Kielcach, prawdziwy wysyp bardzo dobrze zaprojektowanej nowoczesnej architektury. Państwo dało zielone światło do realizacji zgodnych ze światowymi trendami projektów. To zbiegło się w czasie z prawdziwym boomem inwestycyjnym – w całej Polsce, jak grzyby po deszczu zaczęły rosnąć gmachy szkół, uczelni, instytucji, domów kultury, obiekty służące handlowi, sportowi, estradzie. Różnie bywało z jakością wykonania, ale same projekty nie ustępowały najlepszym światowym wzorcom. Realizacji śmiałych pomysłów sprzyjała też dostępność terenów inwestycyjnych. Władza swobodnie sięgała po działki. Przez całą epokę PRL-u powstawały ciekawe realizacje architektoniczne, jednak okres, kiedy było ich naprawdę dużo, nie trwał długo. Już od połowy lat 60. liczba interesujących inwestycji zaczęła systematycznie maleć, zaś od drugiej połowy lat 70. socjalistyczne państwo realizowało niemal wyłącznie maksymalnie uproszczone blokowiska z wielkiej k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
płyty. Dodatkowo często bez koniecznej osiedlowej infrastruktury, bo na nią nie wystarczało pieniędzy. Niewydolny system podlegał postępującej degeneracji, dlatego w miejskim krajobrazie rósł odsetek bylejakości i brakoróbstwa. Wybitne architektonicznie obiekty z wcześniejszych lat, nieremontowane i coraz bardziej zaniedbane, też nie kojarzyły się dobrze. W efekcie, po okresie transformacji ustrojowej w powszechnej świadomości ugruntował się lekceważący stosunek do architektury sprzed 1990 roku. Gdy do tego dodamy architektoniczną ignorancję większości ówczesnych polskich elit, uzyskamy niewesoły obraz. Znakomite obiekty z lat 60. czy 70. były albo całkiem niszczone, albo degradowane fatalnymi przebudowami lub rozbudowami. Działo się to na masową skalę. Zwrot nastąpił dopiero w ostatnim dziesięcioleciu i świetne przykłady „źle urodzonej” architektury zaczęły być doceniane. Ważnym przejawem tego pozytywnego przełomu są m.in. działania obecnej Generalnej Konserwator Zabytków.
Komunistyczne… kościoły
Opisując kielecką powojenną wartościową architekturę, musimy zacząć nietypowo, bo od obiektów sakralnych i kościelnych. Tuż po zakończeniu wojny w roku 1947 przy ul. Urzędniczej wzniesiono drewniany kościół pw. Niepokalanego Serca NMP. Prosty z zewnątrz, znakomity – w stylu międzywojennego modernizmu – wewnątrz, został zaprojektowany przez uznanego architekta Stanisława Skibniewskiego. Do jego budowy użyto drewna z baraków hitlerowskiego obozu pracy w Krakowie-Płaszowie. Kościół z zewnątrz został niedawno pięknie wyremontowany. Martwi jednak niezrozumiała likwidacja okna w kształcie rozety, doświetlającego chór nad wejściem do kościoła. Nie mamy w Kielcach wielu budowli autorstwa wybitnych, słynnych w całym kraju architektów. Takim obiektem, zaprojektowanym przez 95-letniego dziś prof. Witolda Cęckiewicza, jest kościół pw. Chrystusa Króla na
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
27
Siedziba NOT przy ul. Sienkiewicza (pocztówka z lat 60.)
Punktowiec przy Wojewódzkim Domu Kultury (pocztówka z 1967 r., fot. Paweł Pierściński)
Kamienica przy ul. Wesołej 27 (fot. Rafał Zamojski)
Architektura 28 Baranówku. Ten słynny architekt opracował projekty Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach i hotelu Cracovia. Jego kieleckie dzieło nie ma, niestety, szczęścia. Kościół na Baranówku zaczęto budować według innego projektu jeszcze w 1938 roku, a po wojnie komunistyczne władze blokowały inwestycję. Ostatecznie gmach postawiono dopiero w latach 1965-68. Jego nowoczesny modernistyczny kształt nie zyskał pełnej akceptacji parafialnej społeczności. Ludzie uznali go za obcy, narzucony przez władze. Dziś potrafimy docenić ten bez wątpienia bardzo wartościowy projekt. Jego najwspanialszym elementem była frontowa ściana w formie mozaiki z witrażowych krzyżyków, które dodatkowo we wnętrzu dawały migotliwą poświatę. Była, bo kilkanaście lat temu witraże zostały w ramach docieplenia kościoła… zamurowane. Wierzę, że przy następnej renowacji ten wyjątkowy element zdobiący fasadę kościoła zostanie przywrócony i uda się znaleźć rozwiązanie godzące termomodernizację z walorami estetycznymi budowli.
Przychodnia zamiast kurii
Kolejny obiekt związany z Kościołem i zgodnie uważany przez specjalistów za wybitną architekturę to niedoszła siedziba kurii biskupiej przy ul. Wesołej 57. Niedoszła, bo w 1960 roku nowo wybudowany budynek, postawiony według projektu architektów Andrzeja Rostkowskiego i Mieczysława Gliszczyńskiego, został przez państwo odebrany i przeznaczony na chyba najsłynniejszą w Kielcach przychodnię specjalistyczną. Przystosowania budynku do potrzeb placówki medycznej podjął się rozpoczynający karierę architekt Edward Modrzejewski. Kościół odzyskał nieruchomość po ustrojowej transformacji i wydzierżawił Wyższej Szkole Ubezpieczeń. Przy kolejnej adaptacji budynku, tym razem na potrzeby szkoły, elewację pomalowano na niebiesko, zniszczono także rzeźbiarskie wejście do budynku i przykryto styropianem szlachetną kamienną okładzinę parteru. Mam nadzieję, że te złe zmiany uda się naprawić. Wróćmy jednak do autora pierwszej adaptacji pomieszczeń. Edward Modrzejewski to ważna postać dla kieleckiej architektury drugiej połowy XX wieku. Jego pierwszą realizacją było niewielkie osiedle mieszkaniowe
wybudowane w roku 1958 u zbiegu ulic Żeromskiego i Wojska Polskiego. Właśnie zerwano ze stylem socrealistycznym i młody architekt wykorzystał szansę – w krajobrazie Kielc pojawiły się charakterystyczne modernistyczne bloczki z półokrągłymi balkonami. Niestety, wspólnoty mieszkaniowe, termomodernizując te budynki, zacierają ich styl – znikają m.in. opaski poziomych gzymsów będące przedłużeniem balkonów. Jak wiemy, architektura mieszkaniowa w okresie PRL-u poddawana była stale postępującym uproszczeniom i ostatecznie krajobraz polskich miast zdominowały multiplikowane przez fabryki domów pudełka jednakowych płytowców – często nie pasujące zupełnie do otoczenia. Jednak zanim to nastąpiło, w latach 60. wybudowano sporo ciekawych, indywidualnie zaprojektowanych i dobrze wpisujących się w krajobraz budynków. To m.in. zaprojektowane przez Edwarda Modrzejewskiego pierwsze mieszkalne
Hall kina Romantica (pocztówka z lat 60.)
Motel na Słowiku (pocztówka z lat. 60.)
Ośrodek Relaks (fot. Włodzimierz Jawczak, KAW 1978) k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
29 wieżowce, zwane ówcześnie punktowcami: przy WDK, przy ul. Czarnowskiej (ze zniszczonymi ostatnio przeszkleniami klatek schodowych), Karczówkowskiej, Nowym Świecie. To też bloki innych architektów: na rogu ul. Żelaznej i Żytniej, świetne plomby w śródmieściu: kamienica z 1963 roku przy Wesołej 27 (znakomicie w ostatnich latach wyremontowana), kamienica przy Paderewskiego 29a (niestety wizualnie zepsuta przez nieprzemyślaną wymianę okien). Znakomitą plombą z początku lat 60. i kolejnym projektem Modrzejewskiego jest siedziba banku przy ul. Staszica. Warto wspomnieć o biurowcu na rogu ulic Wspólnej i Paderewskiego, pierwszym w Kielcach zbudowanym z elementów prefabrykowanych. Jego niższa część od strony ul. Wspólnej, należąca do Banku Zachodniego, została nieestetycznie pokryta styropianem.
Szkoły, kina, motele
Tamte czasy to również budowa szkół tysiąclatek, wśród których zdarzały się realizacje ponadprzeciętne. W Kielcach najciekawsze były: SP nr 13 przy ul. Prostej ze znakomitymi mozaikami autorstwa Zygmunta Kaczora na elewacji (zniszczonymi podczas przebudowy szkoły na siedzibę Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego) oraz SP nr 16 przy ul. Toporowskiego (dziś Marszałkowskiej). Ta druga szkoła (jedna z trzech w Kielcach szkół pawilonowych), uznana za wzorcowy projekt, była wizytowana przez zagranicznych gości. Dziś budynek już nie zachwyca i pewnie wkrótce doczeka się remontu. Oby wykonano go z poszanowaniem jego wartości architektonicznych. REKLAMA
W latach 60. XX w. wybudowano również cały zespół wielu interesujących architektonicznie obiektów użyteczności publicznej. Niestety, zdecydowana większość z nich albo dziś już nie istnieje, albo ma się źle. To zaprojektowane przez Edwarda Modrzejewskiego: ośrodek Relaks nad Zalewem (najpierw podupadły, potem wyburzony) i motel na Słowiku (przebudowany). Wymienić trzeba także krytą pływalnię przy ul. Krakowskiej (która po przebudowie utraciła walory architektoniczne), siedzibę Naczelnej Organizacji Technicznej autorstwa Stanisława Kawiorskiego (mocno zaniedbaną i zdeformowaną dobudową kiosku Ruchu), Pocztę Główną (obecnie z zamurowaną częścią okien), kino Romantica (dziś dawny hall to sklepy, sala kinowa – centrum wspinaczkowe, a cały budynek – wieszak na reklamy). Współczesność tych „źle urodzonych” budynków to dziś często generalne remonty, które naruszają i zmieniają pierwotne projekty architektoniczne. Termomodernizacje, renowacje, przebudowy i rozbudowy sprawiają, że z lokalnego krajobrazu znika to, co cieszyło oko, czasami zachwycało, i sprawiało, że w tych smutnych, szarych czasach ludziom żyło się lepiej, godniej, ładniej. Wiele z nich ma dużą wartość architektoniczną. Zasługują na zachowanie w kształcie, w jakim powstały. •
Drugą część artykułu, w której opisujemy m.in. zabudowę ul. Żytniej oraz budynki Świętokrzyskiego Urzędu Wojewódzkiego oraz Kieleckiego Centrum Kultury, znajdziecie w kolejnym numerze „Made in Świętokrzyskie”.
Pasja 30
Fotografka rozmawiała Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Elżbieta Cybulska
Kurdyjskie bojowniczki z karabinami i w mundurach bez uśmiechu patrzą w obiektyw aparatu. Po drugiej stronie stoi Elżbieta Cybulska z Łącznej. Te portrety to jej praca dyplomowa w Leeds Arts University. Jeden został zdjęciem miesiąca magazynu „The Guardian”.
Od jak dawna interesuje się Pani fotografią? Miłość do tej sztuki w pewnym sensie zaszczepiła we mnie mama. Dla niej niezwykle ważne było, żeby wszelkie rodzinne wydarzenia były dokumentowane na kliszy. Nasz pierwszy aparat to był prosty w obsłudze kodak. Nie wymagał żadnych umiejętności, wszystko robił za fotografującego. Do dziś jest w naszej rodzinie. Jako dziecko chętnie pozowałam do zdjęć robionych przez mamę. Z czasem jednak zapragnęłam stanąć po drugiej stronie. Myślę, że wpływ na to miał również internet. Napatrzyłam się na ciekawe zdjęcia uznałam, że też chciałabym takie robić. Zawód fotografa wydał mi się też prostszy niż inne. Na studiach musiałam zweryfikować swoje podejście. Nie jest to łatwy fach. Czy przed studiami w Leeds uczyła się Pani fotografii? Byłam samoukiem. Po rodzinnym kodaku kupiłam analogową lustrzankę. Wtedy też na dobre złapałam bakcyla fotografii. Później był pierwszy aparat cyfrowy, który miał ułatwić mi kontrolę nad tym, co i jak fotografuję. Zabierałam go ze sobą wszędzie. Obserwowałam samoloty, fotografowałam też koncerty. Decydując się na studia, pragmatycznie wybrałam projektowanie graficzne. Los jednak zdecydował inaczej i z powodu braku miejsc zaproponowano mi fotografię. Uniwersytet w Leeds to niewielka uczelnia specjalizująca się w sztuce. Wykładowcy są czynnymi twórcami. Studia to był czas wyrzeczeń. Zdarzało się, że nie miałam dnia odpoczynku. Wstawałam o godz. 6, pędziłam na uczelnię, później do pracy, wracałam o 2 w nocy. Odbiło się to na moim zdrowiu, ale czego się nie robi dla miłości... À propos miłości – bardzo wspierał mnie mój partner, który miał swój niemały udział w projekcie kurdyjskim... Do tego jeszcze wrócimy. A co Panią pociąga w fotografowaniu? Gdy widzę i fotografuję coś ciekawego, czuję ciarki na plecach, adrenalinę. To chyba jedyna rzecz, która wywołuje u mnie takie emocje i jest w stanie zmusić mnie do pokonania własnych barier. Jestem introwertykiem, ale k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
kiedy robię projekt albo kiedy mówię o fotografii, zamieniam się w gadułę i otwieram na ludzi. Mam w sobie taką chęć pokazania, że świat nie jest czarno-biały. To mnogość kultur i zachowań. Szacunek do drugiego człowieka jest wielką wartością. Nieważne, jaki masz odcień skóry, w jakiego Boga wierzysz. Ważne jest, co sobą reprezentujesz i jak traktujesz innych. Wolność to najwyższa z cnót, ale moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja. Nikomu nie narzucam swoich przekonań. Myślę, że dzięki temu jestem też lepszym fotografem. Nie oceniam, a pokazuję. Dokumentuję, a przy okazji łamię stereotypy. Jaki rodzaj fotografii Panią pasjonuje? Czy Kielecka Szkoła Krajobrazu i jej twórcy mieli na Panią wpływ? A świętokrzyskie krajobrazy? Fascynuje mnie dokument i sztuka. Pasjami przeglądam zdjęcia fotografów związanych ze światową agencją Magnum. Są dla mnie wzorem. Ale rzeczywiście, przed moim wyjazdem do Wielkiej Brytanii interesowałam się Kielecką Szkołą Krajobrazu. Pamiętam wernisaż wystawy Pawła Pierścińskiego w Dworku Laszczyków w 2014 roku. Mam kilka pamiątkowych zdjęć z tego wydarzenia, jak również jego album z fotografiami z dedykacją: „Dla koleżanki w fotografii...”. Krajobrazy świętokrzyskie są jedyne w swoim rodzaju. Jak przyjeżdżam do domu, to zawsze jadę z Kielc do Łącznej starą „siódemką”. W Goździe jest dość stroma góra, uwielbiam widok z jej szczytu. Zawsze się wtedy uśmiecham i mówię sobie, że w końcu jestem w domu. A skąd zainteresowanie fotografią dokumentalną? Pamiętam moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że moja babcia może nie przeżyć kolejnego roku. Postanowiłam wtedy sięgnąć po aparat i uwiecznić ją taką, jaka była, zawsze uśmiechniętą i troskliwą. Te zdjęcia były częścią mojego portfolio, kiedy zdawałam na uczelnię. Znalazły się też w nim krajobrazy, w tym jedno z pleneru świętokrzyskiego i tryptyk martwej natury. I to właśnie w fotografii kocham. Można się nią wyrazić na nieskończenie wiele sposobów.
m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e
31
Pasja 32 Kto jest dla Pani autorytetem? W dziedzinie dokumentów cenię sobie fotografów wojennych. Pokazują cierpienie i niesprawiedliwość wojny. Mam wrażenie, że to ich osobista walka o pokój. Jednym z nich jest na pewno James Nachtwey. Margaret Bourke-White, pierwsza kobieta, która zajęła się profesjonalnie fotografią wojenną, napisała w swojej autobiografii, że jako fotograf widzi takie okrucieństwa, że musi założyć na umysł swego rodzaju zasłonę. Podczas dokumentowania wyzwolenia Oświęcimia ta zasłona była tak szczelna, że nie pamiętała, co fotografowała, dopóki nie zobaczyła wywołanych już zdjęć. Jeśli chodzi o fotografię artystyczną, największe wrażenie zrobiła na mnie oryginalna praca Andreasa Gursky’ego „Chicago, Board of Trade II”, którą zobaczyłam w galerii Tate w Liverpoolu. Wtedy zrozumiałam, dlaczego jego prace osiągają niewyobrażalne ceny na aukcjach. Jak to się stało, że sfotografowała Pani kurdyjskie bojowniczki? Mój partner jest Kurdem, pochodzi z Iranu. Poznaliśmy się w pracy. Na początku znajomość traktowałam z dystansem. Z czasem okazało się, że Taher jest ateistą, jada wieprzowinę i uwielbia psy, a ponadto ceni feministki. Przełamał wszystkie stereotypy o mężczyznach z Bliskiego Wschodu. Opowiadał mi o walecznych kurdyjskich kobietach i o sytuacji Kurdów. Na początku nie mogłam w to wszystko uwierzyć, zaczęłam szukać informacji na ten temat i tak zrodziła się moja pasja. Już wtedy chciałam zrobić projekt o tych dziewczynach, ale brakowało mi odwagi i chyba też wiedzy. Spotkać te kobiety, spojrzeć im w oczy. Zobaczyć, w jakich warunkach żyją. Co je zmusza do walki… Fotografowane przeze mnie kobiety pochodzą z Iranu i walczą z bronią w ręku. Czy chętnie opowiadały o swoim życiu? Nie miały oporów przed pozowaniem? Z wojowniczkami rozmawiałam o ich roli w kurdyjskiej armii, o feminizmie, wojnie, nadziei na przyszłość. Wszystkie chcą równouprawnienia i ich status w wojsku faktycznie się z tym wiąże. Żadna z nich nie chce wojny, ale nie mają wyjścia, walczą o podstawowe prawa człowieka. Niektóre nie chciały stawać przed kamerą, ale wszystkie chętnie pozowały przed aparatem. Kurdowie cały czas są gotowi do walki o niepodległość. Moja praca jest o kobietach, którym przyświeca idea własnego kraju, gdzie bez przeszkód będą mogły uczyć się języka kurdyjskiego czy ubierać się w to, na co mają ochotę, w tym w tradycyjne kurdyjskie stroje. Spędziłam w Kurdystanie trzy tygodnie. W tym czasie z Iranu przyjechały siostry Tahera, żeby go zobaczyć po ośmiu latach rozłąki. Taher nie ma wstępu na teren Iranu, ponieważ był zaangażowany w walkę przeciwko reżimowi i musiał uciekać po wcześniejszym internowaniu. Siostry w chwili przyjazdu były ubrane w zgrzebne czarne ubrania i chustki na głowach. Po powitaniu bardzo szybko przebrały się w kolorowe kurdyjskie sukienki i ściągnęły chustki. Jaki jest status kurdyjskich kobiet w społeczeństwie? Bojowniczki wyglądają na wyemancypowane... Kurdyjki nie różnią się za bardzo od Polek. Ich pozycja zależy m.in. od tego, z której części Kurdystanu pochodzą, czy są mocno wierzące, czy mają wsparcie rodziny i na jakiego mężczyznę trafią. Różnicy upatrywałabym raczej w systemie politycznym, który w Polsce pozwala kobiecie decydować o sobie. Paradoksalnie Kurdyjki z Iranu są bardziej wyemancypowane niż te z Iraku. Po stronie irackiej nadal większa część społeczeństwa to plek w i e c i e ń / M A j 20 1 9
miona, które są bardziej restrykcyjne, jeśli chodzi na przykład o zamążpójście. W Erbil jest schronisko dla kobiet, które musiały uciekać, bo się nieszczęśliwie zakochały, a rodzina tego nie akceptowała i groziła im śmiercią. W Iranie natomiast można dostać rozwód. Trzy z sióstr mojego partnera są rozwódkami, a jedna nawet trzykrotnie... Dwie z nich prowadzą własne biznesy. Czuła się Pani bezpiecznie wśród kurdyjskich bojowników? Peszmergowie (ci, którzy patrzą śmierci w oczy – kurdyjscy bojownicy walki o niepodległość – red.) zabrali nas do obozu położonego niedaleko granicy z Iranem. Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć ze strachu. Okolice przy granicy z Iranem i Turcją nie należą do najbezpieczniejszych. W sumie odwiedziłam cztery obozy. Kurdowie są szalenie gościnni. Pomimo celiakii (choroba polegająca na nietolerancji glutenu – red.) zawsze dostawałam odpowiedni posiłek. Po kolacji siadaliśmy przy kominku z herbatą, peszmergowie śpiewali piosenki, toczyły się rozmowy o polityce. Graliśmy też w karty, ale jeden Kurd strasznie oszukiwał (śmiech). Czułam się z tymi ludźmi bezpieczna. Portrety bojowniczek są fotografiami analogowymi. Dlaczego zdecydowała się Pani na tę bardziej wymagającą technikę? Zdjęcia z kolorowej kliszy są bardziej subtelne. Ponieważ od początku planowałam wykonanie portretów, wybrałam film, który dobrze oddaje odcień skóry. Fotografie wykonałam aparatem średnioformatowym, rosyjskim kievem z obiektywem 80 mm, co również zmieniło geometrię zdjęcia. Żeby mieć pewność, że nie wrócę z Kurdystanu z pustymi rękoma, równocześnie robiłam też ujęcia aparatem cyfrowym. Jeden z portretów Kurdyjek został fotografią miesiąca „The Guardian”. Edytor „The Guardian” zauważył zdjęcie, które wysłałam na konkurs do „British Journal of Photography”. To, że jedna fotografia została wybrana, jeszcze nie przełożyło się na zawodowy sukces. Kiedyś marzyłam, żeby moje zdjęcia zawisły w kieleckim Biurze Wystaw Artystycznych. Niedawno to marzenie się spełniło. Czy fotografia może zmienić świat? To zależy od odbiorców, ale wierzę, że może. Nie tylko fotografia, ale ogólnie sztuka. To, co podoba mi się w Wielkiej Brytanii, to właśnie podejście do sztuki. Artyści często wychodzą z galerii, robią wystawy w miejscach odwiedzanych przez ludzi. Wstęp do galerii zazwyczaj jest bezpłatny. W wielu pomagają wolontariusze. Ostatnio sama tak pracowałam przy instalacji nowej wystawy. Myślę, że warto również edukować młodzież, uczyć wrażliwości na sztukę. Nie na nudnych lekcjach, ale właśnie w galeriach, podczas rozmów z kuratorami, artystami. Czy utrzymuje się Pani z fotografowania? Zdarza mi się wykonywać fotografię komercyjną, ale nie jest to coś, co przynosi mi radość czy stałe zarobki. Wolałabym raczej zarabiać, robiąc projekty graficzne, i myślę, że w tym zawodzie zawalczę o pracę. Mam takie marzenie, żeby projektowanie przynosiło dochód, który pozwoli mi na robienie zdjęć. Najlepiej takich, które, jeśli nie zmienią świata, to może przynajmniej zmienią podejście kilku ludzi. Zdjęciami o tematyce wojennej? Fotografia wojenna wciągnęła mnie na dobre. Myślę, że nie był to mój ostatni wyjazd do Kurdystanu. •
Kultura
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
35
Una, córka Thorleifa rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcie Bartłomiej Górniak
Reżyser nie powinien mówić, ale raczej stawiać pytania i prosić publiczność, by je rozważyła – mówi Una Thorleifsdottir, reżyserka „≈[prawie równo]”, najnowszej propozycji kieleckiego teatru. Islandka jest ciekawa m.in. tego, jaki jest nasz stosunek do pieniędzy. Tego komputerowego systemu, efektu społecznej umowy, nadającej znaczenie tym wszystkim zerom, cyfrom.
Dlaczego zdecydowałaś się wyreżyserować „≈[prawie równo]” Jonasa Hassena Khemiriego w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach? Autora poznałam kiedyś w Szwecji, reżyserowałam już tę sztukę. Uważam, że jest interesująca i uniwersalna, zrozumiała dla całego zachodniego świata. Wybrałam ją także ze względu na aktorów. Chciałam opowiedzieć tę historię po swojemu, bez wspierania się gadżetami, rekwizytami. To dla zespołu było wyzwanie, ale poradzili sobie z nim świetnie. A dodatkowo po prostu tę sztukę lubię. Co dla Ciebie jest najważniejsze w „≈[prawie równo]”? Kwestia, jak definiujemy siebie w odniesieniu do ekonomii, naszych dochodów. Co robimy, by osiągnąć satysfakcję, i jaki to ma związek z pieniędzmi. Czy to szczęście nie zależy przypadkiem od wciąż kreowanych potrzeb i ciągłych zakupów nowych ubrań, kosmetyków, samochodów? Ale przecież w tej sztuce nie każdy ma pieniądze. Ale wszyscy ich pragną, chcą czegoś więcej. Liczą, że będą szczęśliwi lub szczęśliwsi niż do tej pory. Czy uważasz, że ekonomia i finanse pomagają nam żyć, a może raczej sprawiają że nasze życie jest nędzne i smutne? Podchwytliwe pytanie. Oczywiście, czujemy się szczęśliwi, kiedy żyjemy w komfortowych warunkach. Kiedy mamy wystarczająco dużo pieniędzy, by opłacić rachunki, zorganizować wyjazd na wakacje, to czujemy się lepiej, niż gdy nas na to nie stać. Ale w tym kryje się też pewna pułapka. Im więcej mamy, tym więcej chcemy, i zaczynamy myśleć, że jest nam to niezbędne do życia. System – nieważne czy nazwiemy go kapitalizmem, czy konsumpcjonizmem – wymaga od nas wydawania pieniędzy. Ciągle
mówimy, że musimy coś kupić: buty, telefon, bo są niezbędne. Nigdy nie mówimy, że mamy już wszystko i przez najbliższy rok będziemy kupować tylko jedzenie. I to chciałaś przekazać kieleckiej publiczności? Myślę, że reżyser nie powinien mówić, ale raczej stawiać pytania i prosić publiczność, by je rozważyła. Chciałabym, by widzowie po wyjściu z teatru pomyśleli o sobie, o tym, czy oceniają ludzi po wyglądzie. By zastanowili się, czy ich samoocena nie zależy od tego, ile pieniędzy udaje im się zarobić. By spróbowali zrozumieć, czego chcą, jak definiują szczęście. By ocenili, czy system, w jakim egzystujemy, jest sprawiedliwy czy nie. I przede wszystkim, by określili swój stosunek do pieniędzy, które przecież tak naprawdę nie istnieją. To tylko system komputerowy, nasza społeczna umowa, zgodnie z którą te zera, cyfry coś znaczą. Naprawdę? Przecież pieniądze mają umocowanie w złocie, czujemy je w portfelach. Tak, złoto istnieje i ma wartość, która raczej się nie zmieni. Banknoty, monety już tego nie gwarantują. Czytałam, że tak naprawdę tylko 20 proc. pieniędzy, które są na świecie, istnieje fizycznie, reszta to tylko cyfry w komputerze, algorytm. I dlatego tak łatwo można stracić 42 miliardy dolarów, po prostu ktoś usunie je z konta w banku i już ich nie ma. W 2008 roku Islandia przeszła potężny kryzys finansowy. Wszystkie pieniądze, które wtedy mieliśmy, po prostu zniknęły. Ale to nie pozostało bez echa. Ludzie to odczuli, było im przykro, wściekali się, wpadali w depresję, walczyli o swój majątek. I właśnie te emocje to jedyna rzecz, która istnieje. Wpływ, jaki pieniądze
Kultura 36 mają na nas, istnieje naprawdę. Nasze emocje są prawdziwe, pieniądze to tylko pomysł. Równie dobrze możemy się umówić, że od dziś płacimy długopisami. Co w teatrze interesuje Cię najbardziej? Granica pomiędzy realnością, a tym, co wykreowane, fikcyjne. Niektórzy nazywają to nowym realizmem. Oczywiście nie chodzi tutaj o realizm psychologiczny, choćby taki, jaki preferował Konstanty Stanisławski (rosyjski reżyser teatralny [1863-1938], twórca znanej na świecie metody gry aktorskiej, opisanej przez niego w tomach „Praca aktora nad sobą”, „Praca aktora nad rolą” – red.). Tak naprawdę interesuje mnie aktor, sposób, w jaki on kreuje rzeczywistość na scenie i sprawia, że mu wierzymy. Aktor może to osiągnąć właściwie bez niczego, rekwizytów, scenografii, po prostu sobą. Dlatego tworzę spektakle minimalistyczne, nie „zagracam” sceny przedmiotami i można uznać, że to mój znak rozpoznawczy. Przy każdej sztuce polegam głównie na aktorach. To oni kreują sytuacje, emocje, uczucia. Opowiedz nam trochę o swoim teatralnym doświadczeniu. Ukończyłam uniwersytet Royal Holloway w Londynie w 2005 roku. Studiowałam tradycyjną reżyserię teatralną, ale interesowałam się głównie sztukami wizualnymi i performansami, teatrem postdramatycznym, postmodernistycznym. Gdy po studiach wróciłam do kraju, nie chciałam tworzyć przedstawień. Zaczęłam uczyć w Islandzkiej Akademii Sztuk Pięknych i Uniwersytecie Islandzkim. Od 2011 roku znowu reżyseruję, głównie w Teatrze Narodowym Islandii. Wybieram współczesne, nowe sztuki islandzkie, adaptacje książek, a temat magii teatru, tworzenia na scenie sztucznych, nierealistycznych światów, interesuje mnie coraz bardziej. Czasami pracuję także z grupami niezależnymi, ale przede wszystkim współpracuję z dramaturgami i pisarzami. „≈[prawie równo]” to Twoja pierwsza produkcja teatralna w obcym kraju? Uczyłam się i mieszkałam w Anglii, więc spektakle, które tam zrobiłam już można uznać za międzynarodowe, bo pochodzę z Islandii. Z jednym z nich byłam także w Waszyngtonie w Centrum Kennedy’ego na międzynarodowym festiwalu teatralnym. Ale dopiero w Kielcach po raz pierwszy reżyserowałam w teatrze instytucjonalnym i pracowałam z aktorami, którzy nie są Islandczykami. Czy trudno jest reżyserować sztukę, gdy aktorzy mówią w języku, którego nie znasz? Okazało się to dużo łatwiejsze, niż myślałam. Pewnie dlatego, że cały zespół podszedł do zadania z dużym zapałem i otwartością, świetnie się dogadujemy. Zdarzały się sytuacje, w których mieliśmy problem z komunikacją, ale udało nam się to przezwyciężyć. Z tego co pamiętam, 80 proc. komunikacji interpersonalnej tworzą elementy niewerbalne: ekspresja, intonacja, barwa głosu i mowa ciała. Intencje, emocje, uczucia jesteśmy w stanie zrozumieć, nawet gdy nie rozumiemy słów. Poza tym uwielbiam wyzwania, nie lubię zbytniej wygody przy pracy. Tylko wchodzenie w sytuacje, w których nie czuję się pewnie, gwarantuje mi to, że rozwijam się jako reżyserka. Czy znałaś wcześniej polskie teatry? Widziałam kilka, gdy jeszcze mieszkałam w Wielkiej Brytanii. Oczywiście znam Kantora i Grotowskiego, bo cały świat teatru ich zna. Uczyłam się u jednego z aktorów z Gardzienic podczas studiów. Widziałam także „Płatonowa” w Teatrze Starym i spektakl „Bem! – powrót człowieka armaty” w Teatrze Syrena. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
A jak wygląda islandzka scena? Mamy dwa duże teatry w Reykjaviku, które w repertuarze mają wszystkie rodzaje sztuk, i duże musicale, jak „Mamma Mia!”, i małe przedstawienia. Mamy także scenę niezależną, na której prezentowane są głównie współczesne nowe sztuki i niskobudżetowe produkcje, oraz dobrą scenę taneczną. Czy mogłabyś porównać polską i islandzką scenę teatralną? Nie widziałam zbyt wiele, ale uważam, że macie dobrych aktorów i ciekawe realizacje sceniczne na wysokim poziomie. Mam wrażenie, że polska publiczność jest dużo bardziej otwarta na nowości, eksperymentalne tematy, które u nas byłyby uznane za trudne lub prowokacyjne. Myślę, że w Islandii jeszcze tak daleko nie zaszliśmy. Trzeba wziąć pod uwagę, że tradycja teatralna w Polsce jest dużo bogatsza i starsza. Nasz teatr narodowy działa od lat 50. XX w. Do tego czasu nie mieliśmy zawodowych aktorów, twórców teatralnych. Dodatkowo większość z nas, artystów – zwłaszcza reżyserzy – kształci się za granicą. Ale nie stoimy w miejscu, zmieniamy i unowocześniamy nasz teatralny krajobraz. Czy kiedykolwiek wcześniej byłaś w Polsce? Co myślisz o Kielcach? Pierwszy raz przyjechałam do Polski w ubiegłym roku i spędziłam tu tydzień. Teraz zostałam na dłużej, bo przygotowania do premiery zajęły dwa miesiące. Bardzo mi się tu podoba. Kielczanie są otwarci, przyjacielscy i wyluzowani. Przyjechał ze mną mój syn, a opiekował się nim mój tato. Syn grał w piłkę z najmłodszymi podopiecznymi Korony Kielce, ale trener nie mówił po angielsku, a mój tato po polsku. Pomógł nam pracownik hotelu, który chętnie zgodził się tłumaczyć. Byłam pod wrażeniem! Podoba mi się też wasza architektura. Islandia to mały kraj. Niektórzy złośliwie mówią, że wszyscy Islandczycy się ze sobą znają i że tak naprawdę jesteście jedną wielką rodziną. Macie także ciekawe nazwiska. Mały ze względu na liczbę ludności, ale całkiem spory jeśli chodzi o powierzchnię. Rzeczywiście, być może jesteśmy jakoś wszyscy ze sobą spokrewnieni. Nasze nazwiska pochodzą od imion naszych ojców. Nazywam się Thorleifsdottir, co oznacza, że jestem córką Thorleifa. Gdybym miała brata, on nazywałby się Thorleifsson, czyli syn Thorleifa. Pochodzisz z pięknego i tajemniczego kraju. Macie wszystko: wulkany, gejzery, lód, zorzę polarną. Opowiedz nam trochę o swojej ojczyźnie. Przynajmniej geologicznie Islandia należy do Europy, to najmłodsza część kontynentu europejskiego. Leżymy w gorącym puncie Grzbietu Śródatlantyckiego, gdzie spotykają się dwie płyty tektoniczne: euroazjatycka i północnoamerykańska. Dlatego Islandię cały czas nawiedzają trzęsienia ziemi. Na szczęście w przeważającej części niewielkie. Gdy jestem w Kielcach czuję brak… przestrzeni. W Islandii mamy jej pod dostatkiem, tak samo jak zimna, szarości, skał i piasku. Oczywiście każde miejsce na ziemi ma swój urok. Gdy pojechałam w Góry Świętokrzyskie, zobaczyłam te urocze, niewielkie wioski, wasze piękne góry i lasy, byłam pod wielkim wrażeniem. W Islandii właściwie nie mamy drzew. Czytałam o zmianie przebiegu jednej z dróg w Islandii. Stało się tak, bo ludzie bali się, że samochody zakłócą spokój mieszkających tam elfów. Wierzysz w elfy? Wierzę w siłę i moc natury. Czuję, że jest coś większego i potężniejszego ode mnie. Nie wierzę w elfy, ale te mityczne stworzenia są ściśle z naturą
połączone. Jednak – jak na prawdziwą Islandkę przystało – do końca się elfom nie potrafię oprzeć. Gdy coś nam ginie, np. klucze, podejrzewamy, że pożyczyły je elfy i to je prosimy o zwrot zguby. Mój dziadek urodził się w maleńkiej wiosce na północno-zachodnim wybrzeżu Islandii. Tam nie było prądu, samochodów, drogi. Jego dom zbudowano z kamienia. Nic dziwnego, że ten związek z naturą jest u nas silny. Dużo silniejszy niż u kogoś, kto urodził się na przykład w Krakowie czy innym dużym mieście. Środowisko, w jakim wyrastasz, ma ogromny wpływ na to, kim się stajesz i w co wierzysz. Elfy to nie jedyne wasze magiczne stworzenia. Mamy 13 ogrów, którzy przed Bożym Narodzeniem przez 13 dni przynoszą dzieciom drobne prezenty i wkładają do zawieszonej w oknie skarpety. Niegrzeczne dzieci dostają gotowane ziemniaki. Każdy z ogrów ma imię, ciekawe przygody zamknięte w wielu książeczkach dla dzieci. Dawno temu te krasnale były okropne i niemiłe. Teraz się troszkę ucywilizowały, stały się bardziej przyjazne. Już nie kradną rzeczy, nie przeszkadzają w pracach w gospodarstwie, nie niszczą. Nie wszystkie się ucywilizowały. Świąteczny kot potrafi zabić człowieka… On wcale nie jest straszny (śmiech). Poluje na dzieci, które na święta Bożego Narodzenia nie mają nowych ubrań. I tak wróciliśmy do naszego konsumpcjonizmu. To bardzo stary zwyczaj, który miał sprawić, aby wszyscy w zimie ubierali się ciepło, na święta panie na drutach robiły nowe rękawiczki, skarpety. A teraz… po prostu wystarczy kupić coś nowego. Powróćmy do sztuki. Miałaś tremę przed premierą? Czułam niepokój, takie motyle w brzuchu, ale się nie bałam. Prawie każdy artysta musi liczyć się z tym, że jego praca będzie oceniana. W głębi serca każdy z nas chce być kochany, doceniany. Ale nie da się być akceptowanym przez wszystkich. By radzić sobie z krytyką, nauczyłam się być szczęśliwa wtedy, gdy jestem zadowolona ze swojej pracy.
Dziękuję za rozmowę. •
REKLAMA
Co zamierzasz robić teraz, po premierze? Wracam do domu, do Islandii. Znowu będę uczyć. Mam już zaplanowaną kolejną sztukę w Teatrze Narodowym w październiku. To będzie adaptacja powieści islandzkiego laureata Literackiej Nagrody Nobla z 1955 roku Halldóra Laxnessa „Stacja atomowa” (w Polsce wydana pod tytułem „Sprzedana wyspa. Powieść satyryczna” – red.). Książka opowiada o Islandii w latach 40. ubiegłego wieku, po II wojnie światowej. O czasach, gdy rząd islandzki zgodził się, by amerykańska armia wybudowała bazę na Islandii. To drugi, obok finansowego kryzysu, najtrudniejszy moment w historii Islandii. „Stacja atomowa” to opowieść o ścierających się dwóch opcjach politycznych: kapitalizmie i socjalizmie oraz ich wpływie na przyszłość kraju. I oczywiście o miłości. Sztukę pisze ze mną wnuczek Laxnessa, aktor, autor i raper znany jako Dóri DNA.
Kultura 38
Szpony Mamony tekst Aneta Zychma zdjęcie Krzysztof Bieliński
Mammon – bożek pieniędzy, szatan rozsypujący monety, kusiciel i zwodniczy hedonista, demon, który swoimi kapitalistycznymi szponami wyszarpuje z nas, smutnych ofiar konsumpcjonizmu, resztki człowieczeństwa. Jedni go chorobliwie czczą, inni bezwzględnie potępiają. Pierwsi i drudzy są przegrywami, bo pieniądz gardzi biedakami dokładnie tak samo jak pochlebcami.
Najnowsza propozycja Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, „≈[prawie równo]” w reżyserii Uny Thorleifsdottir, to spotkanie twarzą w twarz z bezwzględną Mamoną. Siadamy zadowoleni na widowni: przystrojeni w modne (jeden sezon) ubrania z sieciówek, zaopatrzeni w najnowsze cudeńka technologii (na gwarancji, bo tylko tyle działają), w trakcie kolejnego kursu doskonalącego nasze wyjątkowe (w korpoświatku) umiejętności (za jakiś czas już bezużyteczne) i liczymy na rozrywkę na wysokim poziomie (w końcu zapłaciło się za bilet). Nie przeliczymy się: będzie sporo śmiechu… z nas samych – Syzyfów w kapitalistycznej machinie. Możemy przeglądać się w bohaterach spektaklu jak w lustrze. Do wyboru mamy cwaniaczka bezdomniaczka o imieniu Piotrek (jak zwykle świetny Dawid Żłobiński), który zna milion sposób na wyłudzenie pieniędzy od naiwnych przechodniów (i widzów). Młodego Andreja (Tomasz Włosok), wierzącego, że jeden kurs marketingu to bilet do wielkiej kariery, a ostatecznie żebrzącego o pracę jak żul o drobniaki. Martynę (Dagna Dywicka), buntowniczkę z bogatego domu, która postanawia walczyć z systemem i rezygnuje z przywilejów, jakie mogłaby mieć dzięki pozycji rodziców. Niestety głos w jej głowie (Ewelina Gronowska) mówi coś innego: chciałby pławić się w luksusach. Jest jeszcze Mani (fenomenalny Wojciech Niemczyk) mąż Martyny, doktor ekonomii, wielki idealista, który chce zniszczyć kapitalizm od środka, tylko jakoś ciągle mu to nie wychodzi. Poznacie również Freję (Joanna Kasperek) – typową, bezduszną biurwę korporacyjną z obsesją oszczędzania, korzystania z promocji i wszystkiego, co tylko można wysępić za darmo. Są też: wredna baba z pośredniaka i bezduszna doradczyni zawodowa (w obu rolach świetna Beata Pszeniczna). W tej barwnej galerii osobliwości nie mogło zabraknąć typowej samotnej matki z dwójką synów, w tym jednym upośledzonym (zapadający w pamięci Andrzej Plata), która ledwo wiąże koniec z końcem. Dołujące, prawda? Na szczęście w przerwie spektaklu można sobie kupić na pocieszenie popcorn albo wziąć udział w loterii. W końcu wydawanie pieniędzy na przyjemności, żeby tylko zagłuszyć wszelkiej maści refleksje, to nasza specjalność. Tym mechanizmem żywi się Mamona. Im mniej chcemy czuć, tym więcej kupujemy. Im mniej chcemy myśleć, tym bardziej wsłuchujemy się w dźwięk czytnika kodów kreskowych. Fast food, fast date, fast sex, fast knowledge – znaki naszych czasów. Można się uprzeć i stanąć naiwnie po drugiej stronie barykady, zarabiać mało, nie jeździć na wakacje, marzyć o samowystarczalnym gospodarstwie rolnym, aż wreszcie k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
zeżre nas zazdrość, że inni mają lepiej. Tak źle, i tak niedobrze. Czy nie ma trzeciej opcji? Czy pomiędzy bogaczami a biedakami jest tylko przepaść? Czy są jeszcze wśród nas osoby, które nie oceniają siebie i innych przez pryzmat pieniądza? Na własne życzenie stajemy się ofiarami ekonomii. Czy jej się poddamy, czy wypowiemy wojnę, to nie ma znaczenia. Chęć posiadania, jak starożytna Fortuna, kieruje losem i jednych i drugich. Prędzej czy później wszyscy skończymy tak samo, więc w sumie o co tyle hałasu? I właśnie sens ciągłego analizowania konsumpcjonizmu przez sztukę zastanawia mnie najbardziej. Temat jest tak stary jak pieniądze. Wyświechtany i odmieniany przez wszystkie przypadki, niczym biedni uchodźcy i geje. Na cóż to komu? Świat jak stał, tak stoi na fundamentach zbrukanych krwią tych gorszych, biedniejszych, niepasujących do ogółu. Czasami mam wrażenie, że pochylając się nad problemami współczesnego świata bardziej skupiamy się nad tym, by o nich pięknie opowiedzieć, niż nad tym, by je rozwiązać. Zresztą, nie daj Boże pokonać Mamonę, bo o czym by wtedy wystawiać spektakle? I w tym momencie kończę, zostawiając widzów z pytaniami. Niech każdy w zgodzie z własnym sumieniem na nie odpowie. Ile jeszcze takich spektakli potrzebujemy, żeby wreszcie się obudzić, spojrzeć na świat inaczej? A może to tylko sztuka dla sztuki? •
Kultura 40
Ciemność z alergią na strach i apetytem na naleśniki Farfocle karmią się strachem. Im bardziej się boisz, tym jest ich więcej i więcej. Na szczęście łatwo można je pokonać: kilka głębokich, spokojnych oddechów i zaczynają się kurczyć, aż znikają. „Zmruż oczko”, kolejna propozycja Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach, to zabawna i wzruszająca lekcja uważności, radzenia sobie z trudnymi emocjami i niechcianymi myślami, dla dzieci w wieku od 3 do 103 lat.
Spektakl, inspirowany baśnią Hansa Christiana Andersena „Ole Zmruż-oczko”, na podstawie tekstu Magdaleny Mrozińskiej, wyreżyserował Przemysław Żmiejko. Powstała magiczna opowieść, w której świat dziecięcych snów i fantazji przenika się z rodzinną rutyną. Poznajemy małego Tadzia, który boi się ciemności. Z chęcią na noc położyłby się w bezpiecznym łóżku obok rodziców, ale stwierdza, że skoro ma już pięć lat, musi podejmować męskie decyzje i zostaje w swoim pokoju. Nie może zasnąć, ponieważ w szafie czai się potwór, ze ściany zerka na niego wielka, czarna plama, a paprotka rzuca okropny cień. Jakby tego było mało, w powietrzu unoszą się Farfocle – dziwne stworzenia, żywiące się ludzkim lękiem. Na szczęście z pomocą przybywa Luliusz Marmolada (fenomenalna Ewa Lubacz): specjalista od naleśników, a w wolnych chwilach przewodnik po snach. Razem wyruszają w podróż po odwagę. Tadzio ze zdziwieniem odkrywa, że rzekomy potwór to nieszkodliwy i przyjazny Szafik, w czarnej plamie mieszka sympatyczny Profesor, a złowrogi cień to tak naprawdę trzy Cieniutkie – wesołe rozrabiary, które uwielbiają się bawić. W ten sposób mały chłopiec, u boku wiernego i życzliwego towarzysza, oswaja się k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
tekst Aneta Zychma zdjęcie Bartek Warzecha
ze strachem. Dowiaduje się również, że Ciemność wcale nie jest taka zła, wystarczy tylko ją bliżej poznać. Zresztą to ona najbardziej w tej mądrej historii zaskakuje. Widzom zapada w serce i pamięć jeszcze długo po spektaklu. Rozmowa Tadzia z Ciemnością to majstersztyk – wyjątkowa scena dla małych i dużych odbiorców. „Zmruż oczko” w prosty, ale interesujący sposób, opowiada o radzeniu sobie z lękami, z własnymi ograniczeniami i troskami. Zachęca do poświęcania większej uwagi sobie i dzieciom – w tym również swojemu wewnętrznemu dziecku. Gdy ze sceny padają słowa „dorosły męczy, dręczy i się dziwi”, starsza część widowni wybucha śmiechem, ale to raczej efekt lekkiego zażenowania aniżeli radości. Gdzieś po drodze, dorastając, tracimy naturalny entuzjazm i dziecięcą ciekawość. W ferworze codziennych obowiązków skupiamy się, jak mama Tadzia, na rzeczach do zrobienia (sterta prania, bałagan do ogarnięcia), zapominając o najważniejszym: o bliskości i budowaniu bezpiecznej relacji z innymi. W nurcie zwanym rodzicielstwem bliskości, przy zabawie z dzieckiem zaleca się żeby spojrzeć na świat z perspektywy malucha, zrównać się z nim, „zejść na podłogę”. Twórcy spektaklu zaliczyli wyjątkowo udane zderzenie z podłogą. A wszystko to za sprawą aktorów, scenografii (Bożena Ślaga), ruchu scenicznego (Ewelina Ciszewska) i muzyki (Tomasz Lewandowski), jest lekkie i przyjemne jak ciepła kołderka. Okazuje się, że można o strachu opowiedzieć życzliwie, z ogromną dawką empatii i dobrego humoru. Każdy z nas powinien mieć szansę na spotkanie z Luliuszem Marmoladą, rozmowę z Ciemnością i na dogadanie się z Farfoclami. Pokój Tadzia w Teatrze „Kubuś” zaprasza – warto skorzystać. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
41
Elegancja na sportowo Wizytowe spodnie z lampasami, koszule z kapturami czy tuniki z górą do złudzenia przypominającą koszulki polo. Takie zestawienia sprawdzą się w każdej sytuacji: w pracy, na eleganckiej kolacji czy spotkaniu ze znajomymi. Dobierzemy je bez problemów w Maxi Modzie. Wyższe temperatury i coraz dłuższe dni sprawiają, że świat widzimy bardziej kolorowo. Wiosna i lato to rozkwit barw po szarym okresie jesienno-zimowym. W kolekcjach pojawiają się intensywne kolory, ale nie tylko. – Pastele, jasne barwy, biel w różnych konfiguracjach, ciepłe beże. Do tego złote i mieniące się dodatki. Również mocne żółcie i zielenie. W tym sezonie projektanci stawiają także na motywy kwiatowe; charakterystyczną kratkę Vichy jak z sukienki Brigitte Bardot, lampasy i to nie tylko w spodniach, ale też w spódnicach i bluzkach, oraz grochy. Wiosną i latem doskonale sprawdzają się ubrania z lnu i lekkiej dzianiny – wylicza Monika Gajek, właścicielka Maxi Mody. Co ciekawe, do stylu wizytowego coraz odważniej wkracza sportowy sznyt. I tak w materiałowych spodniach pojawiają się np. delikatne ściągacze z lampasem w poziomie, w koszulach – pasy i kaptur, interesujące jest też połączenie cienkiego sweterka z bluzą. W tym sezonie wciąż modne będą też spodnie 7/8. W Maxi Modzie znajdziemy takie z ciekawymi dodatkami: etui na okulary z tego samego materiału i przymocowanym do szlufki czy
kosmetyczką, która doskonale sprawdzi się w podróży samolotem. Spodnie uszyte są z cienkiego jeansu, ale na półkach znajdziemy też połączenie jeansu i dzianiny. Są nawet spodnie dresowe o kroju jeansów. – Otrzymujemy uniwersalne stylizacje nie tylko do pracy, jeśli oczywiście dress code na to pozwala. Połączenie stylu wizytowego i sportowego sprawdzi się przy różnych okazjach. Wystarczy odpowiednio dobrać dodatki – zwraca uwagę Monika Gajek. Z mody nie wychodzą też tuniki w ciekawe wzory i w jeszcze ciekawszych połączeniach, np. góra przypomina koszulkę polo, ale tył jest wykonany z tkaniny koszulowej. W dostępnych w Maxi Modzie tunikach przeważają tkaniny oddychające wysokiej jakości, w dotyku przypominające jedwab. Sporo jest też stylizacji wykorzystujących militarne wzory, ale w kobiecym, nowoczesnym wydaniu, np. mieniącej się siatki. Dużo jest motywów kwiatowych, także w połączeniu z lampasami. Kwiaty pojawiają się na spódnicach, spodniach, zwiewnych wizytowych koszulach w stylu boho czy na kolorowych sukienkach z dodatkiem szyfonu. Te ostatnie wyglądają jak ręcznie malowane. W Maxi Modzie znajdziemy również kurtki przejściowe o najróżniejszych fasonach i w rozmaitych kolorach: białym, żółtym, granatowym, brudnym
różu. Uwagę przykuwają również szale utrzymane w kobiecych kolorach, wykorzystujące motywy związane z naturą. Na miejscu, w lokalu przy ul. Klonowej 55c, znajdziemy jeszcze więcej inspiracji. A wszystko w rozmiarze 38-56 i z metkami renomowanych zachodnich marek: Gerry Weber, Via Appia czy Barbara Lebek.
Maxi Moda Kielce, ul. Klonowa 55 C kielce@maximoda.eu www.maximoda.eu
Postać retro 42
Mieczysław Frenkiel. Z apteki na scenę tekst Jacek Korczyński
Tylko czar słowa zdobywa umysły i dusze ludzkie. Tylko wymowa porywa tłumy i prawdzie toruje drogę. Żywe słowo jest orężem samoobrony i wznosi człowieka na wyżyny powodzenia i rozkwitu! Więc kształćmy się we władaniu żywym słowem! – mawiał do swych studentów. Mieczysław Frenkiel był mistrzem żywego słowa, jednym z najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych, znakomitym pedagogiem, a także odtwórcą ról filmowych. W tym ostatnim przypadku minął się z czasem. Zapewne przyćmiłby talentem wiele gwiazd srebrnego ekranu okresu międzywojennego, gdyby polskie kino, a szczególnie dźwiękowe, rozkwitło kilkanaście czy choćby kilka lat wcześniej. Mistrz polskiej sceny pochodził z Byszowa niedaleko Klimontowa. Urodził się 15 lipca 1859 roku, szkołę średnią ukończył w Sandomierzu, a potem rozpoczął w Zawichoście praktykę aptekarską. Ten fach był pewnie zaplanowany przez rodzinę. 17-letni Mietek wyjechał do stolicy studiować farmację. Fascynował go jednak teatr. Mieszał maście, kręcił piguły, po nocach czytał i do warszawskiego uniwersytetu się sposobił, ale widać demon teatru już wlazł mu w skórę… – pisał syn aktora w wydanych tuż przed wojną wspomnieniach o ojcu. Jak łatwo można przewidzieć, aptekarskie studia nie trwały długo. W 1878 roku Frenkiel wstąpił do warszawskiej Szkoły Dramatycznej Emila Derynga. Dzięki roli w inscenizacji „Zemsty” podpisał kontrakt z teatrem krakowskim. Lata 1880-1890 prawie w równych częściach upłynęły mu na pracy w Krakowie, a potem we Lwowie, gdzie cieszył się uznaniem widowni. Frenkiel marzył jednakże o powrocie do Warszawy i występach na deskach Teatru Rozmaitości. Marzenie to spełniło się w 1889 roku. Po pierwszych trudnościach, z czasem zdobył miłość publiczności i ważną pozycję w zespole warszawskiej sceny, a potem służył jej godnie przez ponad 40 lat. Najlepiej czuł się w rolach charakterystycznych, należał do grona najbardziej cenionych aktorów zarówno komediowych, jak i dramatycznych. Do historii teatru weszły jego wyśmienite kreacje Cyrana de Bergerac, wiarusa w „Orlątku” Rostanda, czy role szlachciców w sztukach Fredry i Bałuckiego. Był zapewne pierwszym w dziejach polskiego teatru aktorem, który miał w swoim repertuarze tak wiele ról Moliera (6) oraz Fredry (aż 18). Wygląd wspierał jego talent aktorski. Frenkiel jest sobą od pięty po czubek głowy. Już sama jego indywidualność fizyczna jest tak mocno wyciosana, taka gwardyjska, tak swoiście i uporczywie własna, że nie da się jej zaszachrować żadną charakteryzacją, zwątlić, skurczyć, pokleić – napisano w jubileuszowym wydawnictwie z okazji półwiecza pracy scenicznej aktora. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Mieczysław Frenkiel w stroju scenicznym (fot. Biblioteka Narodowa/Polona)
Frenkiel był także artystą estradowym i wielce cenionym pedagogiem. Wykładał w szkołach dramatycznych oraz na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie nauczał dykcji. Na każdym jego wykładzie aula była zawsze przepełniona, a stosunki z młodzieżą uniwersytecką więcej niż serdeczne. Uczył, radził, pomagał jak mógł i gdzie mógł. Frenkiel miał w dorobku artystycznym również role filmowe. Wystąpił w sześciu filmach, w większości jeszcze z okresu kina niemego. Najbardziej znacząca była rola Boryny w ekranizacji „Chłopów” z 1922 roku. Zagrał też w „Skrzydlatym zwycięzcy”, „Iwonce”, „Tajemnicy przystanku tramwajowego”, „Ułani, ułani, chłopcy malowani” oraz „Na Sybir”. Niestety, tylko połowa z tych obrazów zachowała się do dziś. Nasz wielki aktor trzykrotnie obchodził jubileusze swej pracy scenicznej: ostatnim było hucznie świętowane 50-lecie. Przeszedł potem na emeryturę, choć występował sporadycznie – dopóki stan zdrowia na to pozwolił – do 1932 roku. Zmarł w Warszawie 19 kwietnia 1935 roku. Świętokrzyski mistrz polskiej sceny znany był z poczucia humoru oraz niechęci do carskich urzędników. Na koniec więc anegdota, której historia sięga czasów rosyjskiego zaboru, zasłyszana niegdyś w jednym z programów niezapomnianego telewizyjnego „Studia Gama”. Pan Mieczysław gościł w warszawskiej restauracji i był świadkiem nieziemskiej awantury. Przybyła policja, zaczęło się śledztwo, a aktora wezwano na przesłuchanie w charakterze świadka. – Z jakiej odległości widział pan zajście? – pytał prokurator. – Z odległości czterech arszynów i sześciu werszków – mówił Frenkiel (czyli 3 metry, 10 centymetrów i 7 milimetrów). – Jakim cudem ocenił pan to aż tak dokładnie? – szczerze dziwił się prokurator. – Domyśliłem się, że jakiś idiota będzie mnie o to pytał, więc zmierzyłem – odpowiedział aktor. •
W tekście wykorzystałem m.in. „Polski Słownik Biograficzny” T. VII oraz wspomnienia autorstwa Tadeusza Frenkiela „Mieczysław Frenkiel” (Warszawa 1939), skąd pochodzi większość zamieszczonych cytatów.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
43
By nie zapomnieć Przez pół wieku nie wolno było o tym mówić, wolno było najwyżej kłamać. W kwietniu 1990 roku rosyjska agencja prasowa TASS po raz pierwszy napisała o odpowiedzialności Sowietów za zbrodnię katyńską. Ekshumacje, badanie dostarczonych przez Rosjan źródeł historycznych, analizy i prokuratorskie śledztwo prowadzone przez IPN od 2004 roku sprawiły, że dziś to, co wydarzyło się wiosną 1940 roku m.in. w Katyniu, Kalininie i Charkowie, każdy bez wątpliwości nazywa zbrodnią wojenną, ludobójstwem lub zbrodnią przeciwko ludzkości. Bo wiosną 1940 roku na terenie Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich życie straciło prawie 22 tys. Polaków. Głównie wywodzących się z elit. Generałów, oficerów, żołnierzy, policjantów, pracowników wywiadu, duchownych, urzędników i ziemian osadzono w sowieckich obozach jenieckich w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Ginęli od strzałów w tył głowy, a potem grzebano ich w zbiorowych mogiłach w Katyniu, Miednoje, Charkowie i Bykowni. „Uzupełnieniem” zbrodni były masowe deportacje Polaków do Kazachstanu. W kwietniu 1940 roku miejsce pobytu przymusowo zmieniło 60 tys. osób – rodzin ofiar zbrodni katyńskiej. Wiele z nich zmarło po drodze, na miejscu, z powodu wycieńczenia, głodu, chorób, tragicznych warunków życia. Masowe groby w Katyniu odkryli Niemcy. Poinformowali o tym 13 kwietnia 1943 roku, ale Sowieci wyparli się swojego udziału w tym ludobójstwie. Od 2008 roku tego dnia obchodzimy Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej, by oddać hołd tym, którzy zginęli za Ojczyznę. Choć zbrodnia ta nigdy nie została przez nikogo osądzona, a IPN nadal prowadzi śledztwo, najważniejszym jest, by o niej pamiętać, by edukować, przypominać. Stąd stała, owocna praca Delegatury IPN w Kielcach. Powstają liczne publikacje książkowe, artykuły – naukowe i popularyzatorskie – zamieszczane w codziennej prasie. Dwa lata temu, 20 kwietnia 2017 roku wydano m.in. specjalną gazetę okolicznościową zatytułowaną „Kuryer Kielecki”. Wkrótce do czytelników trafi także ciekawa książka „Tatuś Wasz jest w Rosji… Korespondencja kieleckich Katyńczyków”. Na jej stronach opublikowane zostaną listy, jakie więźniowie sowieckich obozów pisali do swoich najbliższych w Polsce. Za wstęp i opracowanie pozycji odpowiada pracownik Oddziałowego Biura Edukacji Narodowej Marek Jończyk, który od
Marsz Katyński w Kielcach. Fot. Marek Jończyk
lat bada temat zbrodni katyńskiej w naszym regionie, autor wydanego w 2010 roku aubumu „Zbrodnia katyńska na mieszkańcach Kielecczyzny”. Ofiar pochodzących stąd było niemało, aż 11 proc., co najmniej 2354 osoby, głównie oficerowie rezerwy WP. Poświęcono im także 65 audycji radiowych, połączonych w cykl „Zginęli na nieludzkiej ziemi”. Można ich słuchać w każdy weekend na antenie Radia Kielce. Delegatura IPN przygotowała dwie wystawy: „Zbrodnia Katyńska” i „Miednoje – policyjny Katyń”. O wydarzeniach przypominają również przeglądy filmowe. Do tej pory odbyło się kilka edycji dwóch przeglądów: „Echa Katynia” i „Historia w filmie”, a zrealizowano je dzięki współpracy z kieleckim kinem Fenomen. Kielecka delegatura współpracuje także ze stowarzyszeniami zrzeszającymi bliskich ofiar z 1940 roku: Kielecką Rodziną Katyńską i Rodziną Policyjną 1939. Stałym punktem obchodów rocznicy zbrodni w regionie jest Marsz Katyński, organizowany przez Delegaturę IPN od 2010 roku. W rolę rekonstruktorów wciela się młodzież z kieleckich szkół. IPN prowadzi dla nich prelekcje, lekcje, wykłady, projekcje multimedialne i pokazy filmowe. Uczniowie przy swoich
szkołach sadzą także Dęby Pamięci. Każdy z nich ma upamiętnić jedną z ofiar sowieckiej zbrodni. Takie drzewa rosną już m.in. przy V Liceum Ogólnokształcącym im ks. Piotra Ściegiennego, VI LO im. Juliusza Słowackiego oraz przy VII LO im. Józefa Piłsudskiego.
Instytut Pamięci Narodowej Delegatura w Kielcach al. Na Stadion 1 sekretariat.kielce@ipn.gov.pl www.ipn.gov.pl www.facebook.com/ipn.kielce
Historia 44
Łokieć koronny i kielecka tablica, czyli o dawnym mierzeniu tekst i zdjęcie Jacek Korczyński
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
45
Międzynarodowe Biuro Miar w podparyskim Sèvres szczyci się słynnym wzorcem metra. W Kielcach znajdziemy wzorce miar starsze od tych ze zbiorów szacownej francuskiej instytucji. Wyryto je na XVIII-wiecznej marmurowej tablicy, umieszczonej na ścianie bazyliki katedralnej. Unikatowy zabytek okresu oświecenia ufundował prymas Michał Poniatowski, który przez pewien czas administrował biskupstwem krakowskim.
Marmurowy elementarz
Tablica wmurowana została pierwotnie obok zachodniego wejścia do kieleckiej kolegiaty, dziś możemy ją podziwiać na północnej ścianie świątyni. Pełniła niegdyś rolę elementarza oraz wzorca miar. Podaje jednostki długości, ciężaru i powierzchni, przedstawiając ówczesny podstawowy wzorzec miary długości: łokieć koronny. Wyryto na niej także wzorce stopy paryskiej i angielskiej, litery alfabetu, cyfry oraz tekst informujący o prawdach wiary chrześcijańskiej. Czytamy tam m.in.: Każdy wiedzieć powinien, że iest Bóg. Że ieden iest we trzech Osobach. Że będąc sprawiedliwym, daie dobrym po śmierci nagrodę wieczną w niebie, a złym wieczne ukaranie w piekle. Że Druga Osoba Tróycy Przenayświętszey Bóg Syn stał się człowiekiem dla zbawienia naszego i ten iest Jezus Chrystus Zbawiciel świata prawdziwy Bóg i prawdziwy Człowiek... Dowiadujemy się, że Łokieć koronny ma 4 ćwierci, ćwierć 6 calów. Pręt ma łokci 7½ albo pręcików 10. Pręcik ławek 10. Morg sznurów 3 albo prętów 300. Włóka zwana chełmińską ma morgów 30, czyli prętów 9000. I tak dalej. Poza zdobyciem elementarnej wiedzy, którą – według fundatora – każdy powinien posiąść, informacje wyryte na tablicy, a szczególnie wzorce miar umożliwiały zapewne także szybkie sprawdzenie rzetelności handlarza w stosunku do klienta podczas transakcji zawieranych na pobliskim rynku. Pamiętajmy przy tym, że wzorzec łokcia wisiał niegdyś w postaci żelaznej sztaby na drzwiach kieleckiego ratusza – tak stanowiło bowiem prawo. Przy zakupie tzw. towarów łokciowych korzystano więc z niego na miejscu, tyle że za odpowiednią opłatą. Trudno jest dokładnie określić datę powstania naszego „kamiennego elementarza”. Tablica została wykonana między 1782 a 1791 rokiem. Inskrypcja informuje, że stało się to za Michała Arcybiskupa Brata Stanisława Augusta, który rządząc ludem sobie powierzonym dla przypominania mu na tym kamieniu te prawdy Wiary Świętey wyryć kazał. Wzorce miar umieszczono na kieleckiej tablicy już po sejmowej ustawie, która w 1764 roku określiła tzw. miarę generalną dla długości, wagi i objętości.
Rynek sercem miasta
Nic tak nie wpływa na rozwój miasta jak handel. Dlatego ważnym wydarzeniem dla Kielc było uzyskanie przywileju na odbywanie dorocznych jarmarków. Przywilej taki otrzymały Kielce w 1479 r. od Kazimierza Jagiellończyka, w którym król potwierdził terminy dwóch jarmarków. Zygmunt Stary od 1535 r. wprowadził dodatkowo trzeci jarmark. Początkowo cały dochód z opłat targowych otrzymywał biskup jako właściciel miasta. Dopiero kardynał Jerzy Radziwiłł w 1598 r. przeznaczył część opłat targowych na potrzeby miasta – pisał Jan Leszek Adamczyk. Gdy królewskim przywilejem ustalono dla Kielc termin wtorkowego jarmarku i targu tygodniowego, wybudowano na rynku ratusz. Według
prof. Jana Pazdura, fundatorem gmachu był przypuszczalnie biskup Jan Konarski. Był to budynek murowany pośrodku rynku, piętrowy, powiązany z wieżą, która służyła za więzienie. Parter zajmowała sień i strażnica zwana później kordegardą oraz obszerne pomieszczenie, przewidziane być może na sklep lub szynk, a obrócone w XVI wieku na postrzygalnię sukna. Piętro zajmowały dwie izby: radziecka i wójtowska, obok znajdowało się pomieszczenie oddzielne na archiwum. U drzwi ratusza wisiał przykuty żelazny łokieć, a w sieni znajdowały się wzorce różnych miar sypnych i waga. Strzegł tego urzędnik ważnik i pobierał odpowiednie opłaty. Miasto wydzierżawiało wagę za sumę ryczałtową – czytamy. W dawnych Kielcach w sprawach handlu, miar i wag rozstrzygała rada miejska. Miasta, sprawujące kontrolę nad targami, muszą posiadać instytucję wagi miejskiej, pojętej często jako przedsiębiorstwo dochodowe (opłaty za korzystanie z wzorców) i jako takie wydzierżawiane. Korzystanie z tych urządzeń nosiło czasem charakter przymusowy – podkreślał prof. Witold Kula. Na kieleckim targu kupowano wszystko od jarzyn i kaszy, mąki, drobiu, nabiału, dziczyzny, ryb, po wyroby przemysłowe, sprzęty domowe, odzież, bydło, artykuły spożywcze i opał – napisano w „Albumie kieleckim. Starówka”. W XIX stuleciu rynek nie mógł już pomieścić tak wielkiej liczby handlarzy z ich towarem oraz klientów. Dlatego też targ koński przeniesiono na ulicę Domaszowską, zbożem, sianem czy słomą handlowano przed gmachem Leonarda, zaś warzywa, nabiał, owoce i naczynia gospodarcze można było kupić na przykatedralnym placu Panny Marii. Na rynku zostali sprzedawcy odzieży, towarów łokciowych, wyrobów bednarskich, mąki, pieczywa i mięsa. Później zbudowano hale targowe na powstałym placu Bazarowym (dzisiejszy plac Wolności).
O pochodzeniu miar
Pierwsze miary wymyślono dla ułatwienia sobie codziennych czynności. Z początku mierzono za pomocą własnego ciała – stąd więc wzięła się oczywiście stopa, łokieć czy piędź. Określano długość „po kostki”, „po kolana”, „w pas”. Ręce rozkrzyżowane dawały siąg, długość od końca palców do środka piersi łokieć wielki, od końca palców do pachy łokieć mały (kramny, kupiecki). Piędź równała się największej rozwartości między końcami palca wielkiego i małego; szerokość palca wielkiego w brzuścu równała się calowi; długość stopy stopie – pisał Edward Stamm. Większe odległości mierzono liczbą kroków, czasem potrzebnym na pokonanie danego odcinka trasy czy nawet liczbą odpoczynków koniecznych w trakcie podróży. Stąd wzięły się takie określenia jak „pół dnia drogi”, stajanie czy wiorsta. Objętość z początku najprościej było zmierzyć garścią, potem stosowano garnce, korce, antały czy beczki. Ważono na funty, łuty, kamienie, cetnary. Powierzchnię obliczano w łanach, prętach czy włókach. Dawne miary przy tych samych nazwach oznaczają bardzo różne wielkości w zależności od miejsca, czasu
Historia 46 i przedmiotu mierzonego – pisał prof. Kula. Różnorodność miar, często z okładem. Ludzie od dawna zdawali sobie sprawę z niepraktyczności mieopartych o subiektywne oceny, była ogromna. Część z nich przetrwało rzenia przy obowiązywaniu wielu różnorodnych sposobów. Było to często do czasów niemal nam współczesnych. Wiele dawno zaginęło w pomroce powodem sporów, więc podejmowano próby ujednolicenia miar – tym dziejów, szczególnie miar używanych lokalnie. Kto dziś potrafi określić, ile bardziej, że każda władza dążyła do zdobycia sobie prawa ich stanowienia wynosiła rączka miodu, korczak masła czy ociepa lnu? i kontroli nad nimi. Jednostki miar były niedokładne i często niezgodne z podobnymi zza przyW Polsce kluczową stała się wspomniana Ustawa na wagi y na miary słowiowej miedzy. Nie tylko każde państwo miało swoje własne miary, z 1565 roku, która wprowadziła we wszystkich województwach jednolity ale także prawie każde większe miasto. Wśród staropolskich miar popułokieć krakowski. Sprawy miar lokalnych porządkowały kolejne przepisy larny był łokieć. Mieliśmy łokcie krakowskie, chełmińskie, warszawskie, z lat: 1569, 1588 i 1633. Ostatnim aktem przed rozbiorami była ustawa poznańskie, litewskie, lubelskie, lwowskie, podlaskie, toruńskie, płockie, sejmu z 1764 roku, która dla Korony ustanawiała miarę generalną. Niepiotrkowskie – długo bawem Polacy znaleźli można by wyliczać. się pod rządami trzech Z czasem istotną pozyzaborców, którzy wprocję zdobył sobie łokieć wadzali własne sposoby krakowski. Sejmowa mierzenia. Obok nich ustawa z 1565 roku często w praktyce były określała: A co się tyczy używane także jeszcze łokciów na mierzenie dawne miary z czasów wszelakich towarów, Rzeczypospolitej. Wytedy ma być po wszystobraźmy więc sobie kiej Koronie łokieć jezamieszanie przy obden koronny, wedle kraliczaniu długości czy kowskiej teraźniejszej wagi, jakie zapanowało miary. Długość łokcia w Polsce w szczęśliwym krakowskiego to okoczasie odzyskania nieło 58-59 dzisiejszych podległości. Odziedzicentymetrów (spotczyliśmy po zaborcach kałem się z różnymi różne systemy miar, obliczeniami). Warto które nadal obowiązyprzy tym zaznaczyć, że wały w poszczególnych ważnym źródłem dla regionach odrodzooznaczenia wartości nego już kraju. Probłokcia krakowskiego lemy z ówczesnymi była XVII-wieczna odrębnymi systemami „Arytmetyka liczb całmonetarnymi mogą kowitych” autorstwa wydawać się przy tym Jana Brożka, pochodrobiazgiem, bo zawsze dzącego ze świętokrzyjakoś dajemy sobie radę skiego Kurzelowa znaz liczeniem pieniędzy. komitego matematyka By móc normalnie żyć, Rysunek pochodzi z książki J.L. Adamczyka „Wzgórze Zamkowe w Kielcach” (Kielce 1991) i profesora Akademii jak najszybsze ujednoKrakowskiej. W XVIII licenie miar i wag stało stuleciu powszechnym w kraju stał się łokieć nazwany koronnym. To jego się więc koniecznością. W 1919 roku powołano Główny Urząd Miar, który właśnie wzorzec widnieje na kieleckiej tablicy. Właściwie jego długości nie miał sprawować nadzór nad jednolitością miar w całym kraju. zmieniano, lecz tylko ją skorygowano. Komisja Skarbowa Koronna ustaliła Dziś miary nie sprawiają nam problemu. Mamy dokładne przeliczniki, w 1764 roku, że wynosi on „2 640 dziesiątych części linii paryskiej”, czyli używamy zdobyczy współczesności, nawigacji satelitarnej. Jeżeli jednak jakieś 59 centymetrów. komputery i cała cyfrowa technika zbytnio zamieszają w naszym świecie, System metryczny, oznaczający przyjęcie za jednostkę miary niezależkamienna tablica na ścianie kieleckiej katedry może się jeszcze dobrze przysłunych od człowieka zjawisk z zakresu astronomii, liczy raptem dwa stulecia żyć, gdy zechcemy kupić kawałek lnianego płótna na koszulę. Któż to wie… •
Prace, z których skorzystałem to m.in.: J.L. Adamczyk „Rynek w Kielcach” (Kielce 1993) oraz tegoż autora „Wzgórze Zamkowe w Kielcach” (Kielce 1991), R. Gorzkowska-Wrońska, E. Gorzkowski „Album kielecki. Starówka” (Kielce 1994), J. Pazdur „Dzieje Kielc do 1863 roku” (Wrocław 1967), W. Kula „Człowiek i miary” (Warszawa 1970), E. Stamm „Staropolskie miary” (Warszawa 1938). k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Głos na wagę przyszłości Po co nam ta Unia? Co powiedziałby Pan eurosceptykowi? Przede wszystkim sprawia, że żyje nam się lepiej. Fundusze przeznaczane na rozwój regionalny nie są jałmużną dawaną biedniejszym krajom. Mają podnieść poziom życia, zniwelować różnice między społeczeństwami. Decyzje podejmowane co do jakości powietrza, wody, walki z korupcją są przez nas odczuwalne. Czasem odbieramy je jako uciążliwość, jak segregowanie śmieci. Ale każdy, kto wyjedzie na przykład na Białoruś, Ukrainę czy do krajów afrykańskich, jest dumny z poziomu życia w Polsce. Ostatnio byłem w Senegalu, gdzie europejska pomoc w walce z pustynnieniem kraju jest ogromna. Wzdłuż Sahary powstaje mur z drzew i krzewów o szerokości 60 km. Wróciły zwierzęta, odrodziło się rolnictwo. UE jest największym donatorem krajów rozwijających się. Europa finansuje administrację państwa palestyńskiego. My żyjemy lepiej i sprawiamy, że innym też żyje się lepiej.
Decyzje, które zapadają w Brukseli, mają realny wpływ na życie każdego z nas. – Nie mówmy więc „nie chce mi się”, „ode mnie nic nie zależy”, „mój głos nic nie zmieni”. Idźmy na wybory – zachęca Bogusław Sonik, poseł do Parlamentu Europejskiego. Jak prawo ustanowione przez Unię Europejską przekłada się na nasze życie? Bogusław Sonik: Państwa członkowskie przekazały Wspólnocie Europejskiej część legislacji. W sprawach dotyczących ochrony środowiska decyzje w dużej części podejmowane są właśnie w Brukseli. Przypomnijmy sobie sprawę Doliny Rospudy (przez którą miała przebiegać obwodnica Augustowa – red.). Wówczas Polska po raz pierwszy odczuła, że działania UE mają przełożenie na sytuację w kraju. Ta decyzyjność może być jednak trudna do wychwycenia. Uchwalając ustawę w Sejmie, zmieniamy prawo od razu. Szybko czujemy też zmianę po decyzjach rządu czy samorządu. Dyrektywy unijne, choć głosowane teraz, zaczną obowiązywać za trzy, cztery lata. Nie czujemy się obywatelami Europy? Czujemy, szczególnie, gdy lecimy do portów lotnicznych w kilkudziesięciu miastach Europy lub wsia-
damy do samochodu i przejeżdżamy trzy kraje bez kontroli granicznych. Doceniamy wspólną walutę. Marzyliśmy, by na Zachód móc jeździć, ale też by móc tam studiować, pracować… Dziś młodzi myślą w kategoriach europejskich. Wybierają np. studia w Danii, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Kiedyś nie było to takie proste. W 1974 roku, po trzecim roku studiów pojechaliśmy z koleżanką autostopem do Francji. To było dość karkołomne, musieliśmy sobie to wywalczyć. Dziś każdy obywatel ma wszystko niemal podane na tacy, co nie znaczy, że jest łatwo. Młodzież gubi się w nadmiarze ofert, nie potrafi sama o sobie decydować. Natomiast możliwości są ogromne. Wybory do PE nie cieszą się jednak dużym zainteresowaniem. Bruksela wciąż jest zbyt odległa. Myślę, że Unia wciąż nie potrafi znaleźć sposobu na skuteczne komunikowanie się z obywatelami. Gubi ją nadmierna wiara w to, że wszystko można znaleźć na stronach internetowych. Nad tym trzeba popracować i myślę, że to ważne zadanie dla europosłów. Rozmowa z ludźmi jest niezwykle istotna, jako obywatele Europy nie zamykajmy się na ten dialog.
I dlatego powinniśmy pójść na wybory? Warto sobie przypomnieć czasy, gdy Polacy marzyli, by stać się częścią wolnego świata. Kiedy tę wolność odzyskaliśmy, uznaliśmy, że jest dana raz na zawsze. Niech nasze pójście na wybory będzie oddaniem szacunku tym, którzy walczyli o wolną Polskę. Wystarczy popatrzeć, jak funkcjonuje Białoruś, Mołdawia, czy Ukraina, i zadać sobie pytanie, czy chcielibyśmy żyć w takich realiach polityczno-prawnych. Nikt nie żąda od polskich obywateli chodzenia z balonikami i wznoszenia okrzyków „Niech żyje UE!”. Ale nie mówmy „nie chce mi się”, „ode mnie nic nie zależy”, „mój głos nic nie zmieni”. Idźmy na wybory, a później poświęćmy chwilę, by zobaczyć co ciekawego się w tej UE dzieje, co warto pochwalić, a co skrytykować. Dziękujemy za rozmowę.
Współpraca: Biuro Posła do Parlamentu Europejskiego Bogusława Sonika www.facebook.com/BoguslawSonik
47
Kielce zapomniane 48
Oczyszczalnia ścieków tekst Rafał Zamojski zdjęcie Narodowe Archiwum Cyfrowe
Jak wyglądało życie w mieście bez wodociągów i kanalizacji? Rzeki i rzeczki zamienione w odrażające kanały ściekowe, cuchnące rynsztoki wzdłuż ulic, szamba i studnie tuż obok siebie, góry gnijących odpadów na wielu podwórkach, wciąż wybuchające epidemie chorób zakaźnych. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale zaledwie sto lat temu, u progu odzyskanej niepodległości, tak wyglądała (i „pachniała”) większość polskich miast, także Kielce.
Można mieć wiele rozmaitych zarzutów do władz miasta w okresie międzywojennym, jednak jedno jest pewne. Ówczesne kieleckie elity, w tym radni miejscy wszystkich opcji, byli świadomi i wyjątkowo zgodni (wręcz zdeterminowani!), że kanalizacja, wodociągi i oczyszczenie miasta jest po prostu niezbędne i trzeba to zrobić jak najszybciej. Udało się, mimo wyjątkowo niesprzyjającej sytuacji ekonomicznej. Do końca 1938 roku w trudnych kieleckich warunkach terenowych (skały i kurzawki) wybudowano 34 km sieci wodociągowej, 22 km sieci kanalizacyjnej, uregulowano Silnicę i jej dopływy, rozpoczęto budowę kanału burzowego. Niejako przy okazji wyremontowano też wiele ulic. Zatrudniano przy tym wiele osób w ramach robót publicznych. Zanim to jednak osiągnięto, trzeba było pokonać mnóstwo przeszkód. Początkowo samego miasta na taki koszt absolutnie nie było stać. W latach 20. jedyną szansą było skorzystanie z komercyjnej oferty amerykańskiego koncernu Ulen&Co. Firma jednocześnie dawała kredyt (rzecz jasna wysoko oprocentowany) i zastrzegała sobie przywilej zaplanowania, wykonania i płatnego nadzorowania robót wodociągowo-kanalizacyjnych. Warunki proponowanej umowy były dla miasta niekorzystne do tego stopnia, że koncern zadbał, by w przypadku niedotrzymania np. terminów przez firmę nie spotkały ją żadne sankcje i konsekwencje. Mimo to kieleccy rajcy „zagryźli zęby” i zgodnie głosowali za zawarciem umowy (podobnie uczyniły wtedy miasta Lublin, Piotrków, Radom i Częstochowa). Kielce zadłużyły się na 4,5 mln ówczesnych złotych i długo borykały się ze spłatą tego długu. Pomoc zagrożonemu bankructwem miastu przyszła ostatecznie ze strony k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
rządu, który w 1936 roku pokrył większość należności i oddłużył miasto. Budowa sieci wodno-kanalizacyjnej ruszyła w 1924 roku i, jak można było przewidzieć, nie przebiegała zgodnie z założeniami. Ulen nie dotrzymywał terminów, mnożył koszty i ograniczył jej zakres, przez co inwestycja m.in. nie mogła osiągnąć progu dochodowości. Gdy tylko udało się zakończyć współpracę z amerykańską firmą, miasto samo kontynuowało rozbudowę sieci i robiło to bardzo sprawnie, osiągając ostatecznie wspomniane wyżej efekty. Bardzo ważnym momentem było powołanie pod koniec 1926 roku przedsiębiorstwa Dyrekcja Wodociągów i Kanalizacji Miasta Kielce. Władze postawiły na jego czele młodego (23 lata) i dynamicznego inżyniera Olgierda Nowodworskiego. Jemu to właśnie zawdzięczamy, oprócz już wymienionych wyżej osiągnięć, uruchomienie w Kielcach w 1937 roku najnowocześniejszej oczyszczalni ścieków w Polsce – dumy miasta, wizytowanej przez liczne polskie i zagraniczne delegacje. Oczyszczalnia, która powstała na kieleckim Pakoszu, została zaprojektowana w oparciu o angielski system Hawortha i nie tylko zatrzymywała zanieczyszczenia mechaniczne, ale także ścieki napowietrzała i rozcieńczała, ograniczając ich szkodliwy wpływ na środowisko. Warto dodać, że zanim inżynier Nowodworski wybrał system angielski, wizytował najpierw oczyszczalnie w różnych państwach europejskich. Po zakończeniu wizyt studyjnych złożył Radzie Miejskiej obszerne sprawozdanie. Oczyszczalnia ścieków nie tylko dobrze działała, ale miała również bardzo nowoczesną modernistyczną formę architektoniczną. Niestety ta architektura nie została w Kielcach doceniona – budynki na Pakoszu wyburzono po 2000 roku. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
W zgodzie z naturą dziecka
W urządzonym ze smakiem studiu fotograficznym, gdzie zawsze można liczyć na kawę lub czekoladę, a przy nogach kręci się uśmiechnięty 8-miesięczny berbeć, powstają rzeczy wyjątkowe. Marta ma oko do portretów, a Łukasz potrafi zatrzymać w kadrze nawet najbardziej dynamiczną zabawę. Tajemniczo brzmiące Tutauki to skrót od ich przydomków jeszcze z czasów dzieciństwa. Marta i Łukasz poznali się w liceum. Od tamtego czasu są razem. Mają trójkę dzieci i doskonale uzupełniają się zawodowo. Fotografują noworodki w studiu, dzieci i nastolatki z rodzicami podczas spacerów, kobiety w ciąży, robią reportaże z rodzinnych imprez. Od niedawna mierzą się też z fotografią sensualną, kobiecą. U nich klient wybiera temat sesji. Kiedy opowiadają, czym się zajmują, cały czas wchodzą sobie w słowo. Bo dla nich fotografia to nie tylko praca, ale przede wszystkim pasja. Zarazili się nią podczas studiów w Krakowie. Tam wynajmowali mieszkanie od fotografa Witolda Flaka. Tak spodobały im się jego zdjęcia, że szybko sami zaczęli pracować na znalezionym u dziadka Łukasza starym zenicie, a w łazience zainstalowali czerwoną żarówkę i powiększalnik. Później były jeszcze studia fotograficzne w Warszawie, powrót
do Kielc i studio fotografii ślubnej. Ale dopiero wyjazd na dwa letnie miesiące na Hel, gdzie fotografowali wypoczywające nad morzem rodziny, pozwolił im znaleźć swoją specjalizację. Uwielbiają fotografować dzieci podczas zabawy. W ich studiu przy ul. Witosa 61 D, które jest imitacją sypialni, dzieci nie są do niczego zmuszane, ani ubierane w rzeczy, w których jest im niewygodnie. Marta i Łukasz nie ustawiają swoich modeli i nie błyskają im lampą w oczy. Wykorzystują światło dzienne, stawiają na naturalność, starają się pokazać emocje i bliskość. Niewiele jest też w ich zdjęciach postprodukcji. – Szukamy dobrych ujęć, nie wyciągamy ich później sztucznie. Nie retuszujemy na przykład twarzy noworodka, bo w tych wszystkich niedoskonałościach zamknięte jest piękno naszego malucha – zwraca uwagę Marta. Hasło, które towarzyszy ich działalności to „Fotografia w zgodzie z naturą dziecka”. Studio działa od niedawna, bo najchętniej Marta i Łukasz wychodzą w plener, oferując swoim klientom sesje rodzinne podczas spacerów, na które chętnie zabierają też swoje dzieci. – Idziemy całą gromadą i w pewnym momencie po prostu wyciągamy aparaty – tłumaczy Marta. Mają swoje ulubione miejsca, ale są też otwarci na propozycje fotografowanych. Potrafią pojechać z klientami do Zakopanego w czasie, gdy
kwitną krokusy, i do Staszowa – po tło z kwitnących magnolii. Odwiedzają też rodziny w ich domach. – Uwielbiamy podróżować i poznawać ludzi. Dla nas przestrzeń nie ma ograniczeń – mówi Łukasz. Podobnie jak i czas. Sesja u Marty i Łukasza nie jest zaplanowana co do minuty. „Model” musi się oswoić z obiektywem, dobrze się poczuć w jego towarzystwie, wręcz zapomnieć o tym, że jest fotografowany. – Sesja niemowlaka może trwać około 3-4 godzin. Chcemy, by rodzice i dzieci czuli się u nas komfortowo – zapewnia Marta. Zdjęcia z Tutauki to nie tylko niezapomniana przygoda, ale i miłe spędzenie czasu w rodzinnym gronie. – Po 3, 5 czy 10 latach te zdjęcia nie tylko będą wartością same w sobie, ale też przywołają wspomnienie wyjątkowych chwil spędzonych wspólnie – nie ma wątpliwości Łukasz. Tej dwójce warto dać się sfotografować.
Tutauki Kielce, ul. Witosa 61 D tel. 787 490 696, 791 605 855 marta@tutauki.pl www.tutauki.pl
49
Jubileusz 50
Stąd wyruszył w inny świat tekst i zdjęcia Agata Niebudek-Śmiech
Lubił swoje kieleckie gimnazjum, szkolnych kolegów i nauczycieli, ale prawie nigdy nie wspominał domu przy ul. Sienkiewicza, w którym dorastał. Mityczną krainą młodości, do której wielokrotnie wracał pamięcią, na zawsze pozostał Suchedniów i rodzinny majątek Berezów.
Niedzielne popołudnie. Wieś Skrzelczyce położona gdzieś między Morawicą a Pierzchnicą, niewiele ponad 20 km od Kielc. Dzień jak na początek marca jest ciepły, choć bardzo pochmurny. Na ulicach żywego ducha, tylko samochody co rusz przecinają ciszę. Podjeżdżamy pod dom sołtysa, który od razu wskazuje położone po drugiej stronie ulicy, na łagodnym wzniesieniu, ruiny. To pozostałości majątku rodziców Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Większość zabudowań spłonęła w 1945 roku. Według zapisków w metryce właśnie tu sto lat temu miał przyjść na świat autor „Innego świata”. – Nie dalej jak wczoraj był tu mężczyzna i też pytał o pisarza – mówi sołtys Marek Pietrzyk, przy okazji zachęcając do obejrzenia stojącej nieopodal kaplicy św. Antoniego. Ruszamy przez wieś. Tak zaczyna się nasza wędrówka śladami Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w setną rocznicę jego urodzin.
Skrzelczyce – niechciana rodzinna ostoja
Czy Skrzelczyce to dobre miejsce na start naszej marszruty? Czy rzeczywiście pisarz urodził się w tej niewielkiej wsi, gdzie jego ojciec miał liczący 280 mórg majątek, na który składały się pola uprawne i stawy? Przechowywane w Urzędzie Miasta i Gminy Daleszyce akta stanu cywilnego wskazują k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
jednoznacznie Skrzelczyce jako miejsce urodzenia przyszłego pisarza, który na świat przyszedł 20 maja 1919 roku o siódmej rano jako syn Dobrysi z Bryczkowskich i Jakuba Herlinga vel Grudzińskiego. Ale inne źródła wskazują, że pisarz urodził się w Kielcach. Skąd te rozbieżności? – Przechowywana w urzędzie w Daleszycach metryka budzi wątpliwości. Zastanawiające jest to, że zamiast podpisu ojca widnieje na niej adnotacja „niepiśmienny”. – Trudno uwierzyć, że ojciec pisarza – spolonizowany, zamożny Żyd – był analfabetą – mówi Irena Furnal, kielecka badaczka życia i twórczości Herlinga-Grudzińskiego. – Sam Gustaw wielokrotnie podkreślał, że urodził się w Kielcach, potwierdziła to również jego siostra Łucja podczas telefonicznej rozmowy ze mną. Sądzę, że ojcu pisarza – właścicielowi majątku w Skrzelczycach – zależało, aby syna zarejestrować właśnie tu, bowiem liczył na to, że posiadłość na stałe zostanie w rękach rodziny, a Gustaw będzie jej dziedzicem – dodaje. Zapobiegliwość seniora rodu wydaje się zupełnie zrozumiała – w chwili narodzin najmłodszego z czwórki dzieci dobiegał już 50. roku życia, być może więc chciał uporządkować rodzinne sprawy i wskazać swojego następcę. Zamożne, przynoszące plony i dobry dochód, Skrzelczyce miały stać się rodzinną ostoją, tymczasem, co znamienne, Gustaw nigdy nie odwiedził tej urokliwej wsi – wraz z matką i rodzeństwem mieszkał
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
51 w Kielcach, w Skrzelczycach zaś przebywał gospodarujący tu z powodzeniem ojciec. Na wieś zaglądał jedynie starszy brat Gutka, Maurycy, by pomagać ojcu w pracach polowych. Matka, zakochana w mieście i miejskich rozrywkach, wyjazdy do tego zagubionego w polach rodzinnego majątku uważała za stratę czasu. Wiejska posiadłość nie stała się rodzinnym gniazdem Herlingów-Grudzińskich. Dwa lata po narodzinach Gustawa jego rodzice sprzedali majątek za niebagatelną kwotę 10 mln marek polskich. Za te pieniądze ojciec kupił kolejną posiadłość, noszącą nazwę Fabryka Fryszerka i Kuźnia Hydrauliczna w Berezowie, tuż na przedpolach Suchedniowa. Był tam okazały młyn z drewnianymi dworkiem i zabudowaniami gospodarczymi, staw i rozległe łąki. Dla Jakuba Herlinga-Grudzińskiego był to powrót do krainy lat dziecięcych – stąd bowiem pochodziła jego rodzina. Jak tłumaczy Irena Furnal, pierwsi Herlingowie przybyli do Suchedniowa z Chęcin po powstaniu styczniowym, tworząc tu liczną, choć raczej ubogą społeczność żydowską. Ojciec pisarza opuścił sztetl, spolonizował się, wzbogacił, stał się dla swoich pobratymców światowcem. Ale przecież nie zapomniał o swoich korzeniach, z pewnością tęsknił za rodziną, czego wyrazem był powrót do Suchedniowa. Tu zaczęła się jego historia. I tu miała się również zakończyć w tragicznych latach II wojny światowej.
Kielce – dorastanie w cieniu Żeromskiego
Jakub Herling-Grudziński zaczął gospodarować w suchedniowskim majątku, jego żona wraz z czwórką dzieci nadal mieszkała w Kielcach przy obecnej ul. Sienkiewicza 52. Kamienica tuż obok budynku NOT-u, nieopodal wijącej się wąską, leniwą wstążką Silnicy, nie należy do najurodziwszych. – Oblepiona szyldami, miejscami obdrapana, z klasyczną bramą prowadzącą na podwórko, wygląda jak większość zabudowań na kieleckim deptaku. Jedyną pamiątką przypominającą, że właśnie w tym miejscu spędził swoje dzieciństwo i młodość autor „Innego świata”, jest tablica pamiątkowa, którą odsłonięto w maju 2009 roku w 90. rocznicę urodzin pisarza. Co wiemy o kieleckim domu autora „Dzienników pisanych nocą”? – To zaskakujące, że o domu, w którym dorastał, pisarz prawie nigdy nie wspominał – mówi Irena Furnal. – Może wiązały się z nim jakieś nieprzyjemne przeżycia? – zastanawia się. Kielce nie były jego ukochanym miejscem. Lubił swoje gimnazjum, szkolnych kolegów i nauczycieli, namiętnie chodził do teatru, uwielbiał spacery po parku. Ale miasto, które wiele lat później przyznało Herlingowi-Grudzińskiemu honorowe obywatelstwo, nigdy nie było mityczną krainą jego młodości, do której – im człowiek starszy – tym częściej wraca. Bez wątpienia jednak Kielce były ważnym przystankiem w życiu przyszłego pisarza – tu dorastał, tu debiutował, tu otrzymał świadectwo dojrzałości. Był uczniem gimnazjum im. Mikołaja Reja (obecnego liceum im. Żeromskiego). Rozpoczął naukę w 1927 roku, ukończył na dwa lata przed wybuchem wojny. Jak mówi Irena Furnal, Gustaw był raczej miernym uczniem, opornie szły mu właściwie wszystkie przedmioty poza językiem polskim. Pisał wspaniałe wypracowania, które zapowiadały wielki literacki talent. Największą zmorą młodego Gutka była… muzyka. Szacowny prof. Józef Rosiński nie mógł mu ponoć wybaczyć, że nie znał tekstu jakiejś kolędy. Na nic zdały się tłumaczenia ucznia, że jest wyznawcą religii mojżeszowej. – Pisarz wielokrotnie wspominał swoje wspaniałe polonistki: Irenę Lachittównę i Annę Jodłowską, wielkim szacunkiem darzył także
profesora Kazimierza Kaznowskiego, który uczył go przyrody. Przywoził mu z rodzinnego Suchedniowa rosiczki, interesował się atlasami zwierząt – dodaje Irena Furnal. – Trzeba podkreślić, że gimnazjum im. Reja to była bardzo dobra szkoła, kształcąca na wysokim poziomie. Niezwykle istotne było to, że dzieci z rodzin żydowskich nie były w żaden sposób izolowane czy dyskryminowane – uzupełnia badaczka. Kieleckie gimnazjum to pierwsze przyjaźnie i pierwsze miłości, ale przede wszystkim debiut literacki autora „Innego świata” w szkolnym pisemku „Znicz”. Gustaw był wtedy w piątej klasie. Potem wraz ze swoim przyjacielem Jurkiem Głownią zredagował jeden numer gazetki „Młodzi idą”, by w końcu w 1935 roku zadebiutować w ogólnopolskiej „Kuźni Młodych” reportażem „Świętokrzyżczyzna”, który był pokłosiem wędrówek po Górach Świętokrzyskich. Nowa Słupia, Ciekoty, Święta Katarzyna, Dolina Wilkowska, Radostowa, Święty Krzyż – te miejsca zachwyciły młodego Gutka. I po nich – co znamienne związanych ze Stefanem Żeromskim – włóczył się po wielokroć. Nie bez przyczyny przywołujemy postać autora „Przedwiośnia”, który dla całego pokolenia międzywojennej młodzieży był wielkim autorytetem, by nie rzec współczesnym językiem – idolem. – Gustaw Herling-Grudziński dorastał w cieniu Żeromskiego, podkreślał, że pisarz ten obudził w nim wielką wrażliwość na krzywdę społeczną – wyjaśnia Irena Furnal. Fascynacja autorem „Ludzi bezdomnych” zaowocowała krótkim, naiwnym, młodzieńczym romansem młodego Gustawa z… komunizmem. W zamieszczonej w dodatku „Plus Minus” dziennika „Rzeczpospolita” publikacji „Chłopiec z Kielecczyzny”, którą opracował na podstawie nagrań REKLAMA
Jubileusz 52 Herlinga-Grudzińskiego Zdzisław Kudelski, czytamy: To była klasa szósta prawdopodobnie albo piąta, czyli piętnaście, szesnaście lat, kiedy otarłem się o grupę młodzieży, która nie powiem, że była komunistyczna, ale interesowała się tym, szukała jakiejś drogi. To trwało u mnie krótko, zresztą skończyło się skandalem. Cała grupę rozpędziła czy nawet zatrzymała na dzień lub na dwa policja kielecka. Miałem w związku z tym wielkie kłopoty w szkole, które jednak udało się przezwyciężyć. Flirtu z lewicową ideologią młody Gustaw Herling-Grudziński o mało nie przypłacił brakiem promocji do następnej klasy. Na szczęście wszystko rozeszło się po kościach, a chłopakowi odechciało się konspiracyjnych spotkań, które odbywały się na Karczówce. Jest jeszcze jeden zbieżny punkt w biografiach Żeromskiego i Herlinga-Grudzińskiego. Obaj pisarze w młodym wieku stracili matki. W styczniu 1932 roku epidemia tyfusu zabrała Dobrysię Herling-Grudzińską. Chłopiec miał wówczas 12 lat, jego dziecięcy świat rozpadł się na kawałki, przestał istnieć także kielecki dom. Przez pewien czas Gutek mieszkał na stancji, ostatecznie jednak ojciec zdecydował, że chłopiec powinien wrócić na stałe do Suchedniowa i dojeżdżać codziennie do szkoły.
Suchedniów – w cieniu olchowej grobli
Blady świt wyrywa go ze snu. Ubiera się w pośpiechu, je śniadanie, zarzuca tornister z książkami na plecy i wybiega z domu. Szybkim krokiem wędruje przez las w kierunku stacji kolejowej. Słyszy w oddali turkot nadjeżdżającego pociągu. Wbiega zdyszany na peron, a potem jednym susem wskakuje do przedziału. Zajmuje miejsce przy oknie, wyciąga z tornistra książkę i zatapia się w lekturze. Na całą długą godzinę. Czy tak wyglądały codzienne wyprawy kilkunastoletniego Gutka z Suchedniowa do kieleckiej szkoły? To nie były łatwe lata w życiu ucznia kieleckiego gimnazjum, choć przecież to właśnie Suchedniów jawi się jako najpiękniejsza kraina młodości. To tu mieszkał aż do rozpoczęcia studiów polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Codzienne wyjazdy do Kielc i późne powroty do domu były jednak niezwykle uciążliwe. Pisarz wspomina: Gdy wracałem wieczorem, to już byłem niezdolny w ogóle do odrabiania lekcji, tylko waliłem się na kozetkę i zasypiałem. Ciemny staw i olchowa aleja – te miejsca stały się niemalże symbolem szczęśliwego dzieciństwa pisarza. Te miejsca będą mu się śniły w sowieckim łagrze, przynosząc, choć na chwilę, ukojenie. W „Innym świecie” czytamy: Leżałem całymi dniami bez ruchu na pryczy, doświadczając (…) łaski wspomnień. Śniło mi się najczęściej, że późnym wieczorem wracam ze stacji w Kieleckiem do domu. I choć była już noc, widziałem dokładnie, jak gdyby w czarnym świetle, najpierw piaszczystą drogę obok toru, potem zagajnik, dużą polanę z opustoszałą willą, strumień obok wzgórza (…) i wreszcie drogę prowadzącą nad nasz stary, zarośnięty szuwarami staw. Schodziłem ku płytkiej rzeczce, przeskakiwałem parę kamieni i groblą wysadzaną wysokimi olchami szedłem wolno w kierunku domu. Jeszcze nie raz pisarz będzie przywoływał w swojej twórczości te właśnie obrazy. I z każdym upływającym rokiem będą stawały się one coraz potężniejszym mitem. Oddajmy mu głos: W dzieciństwie i wczesnej młodości Ciemny Staw był dla mnie czymś w rodzaju zwykłego w tym wieku zauroczenia, zaczarowania. Właściwie pozostał taki i później, do niedawna, jako jedyny wyraźny punkt w coraz mglistszej nostalgii. Tęskni się za źródłem pierwszych wzruszeń, olśnień i wtajemniczeń, za sceną pierwszej miłości, choćby wiadomo było, że i źródło i scena są od wielu lat zasypane i zadeptane. Rzeczywiście, z domu Herlingów-Grudzińskich w Berezowie pozostał tylko fragment fundamentu, nowe oblicze zyskał natomiast młyn, gdzie k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Bez wątpienia jednak Kielce były ważnym przystankiem w życiu przyszłego pisarza – tu dorastał, tu debiutował, tu otrzymał świadectwo dojrzałości. znajduje się obecnie hotel i restauracja Stary Młyn. Urokliwe to miejsce – rzeka Kamionka wije się schowana między rozłożystymi krzewami i drzewami, drzewa nad stawem wciąż dają cień. – Pisarz zakochany był w tym krajobrazie – mówi z uśmiechem Irena Furnal. – Teraz zabudowania podeszły już pod młyn, ale dawniej było tu odludzie, niczym niezmącona przyroda, która zapewne była rajem dla młodego chłopaka. O latach spędzonych przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Berezowie przypomina kamienny obelisk, na którym widnieje zdanie: „Stąd wyruszył w świat”. To piękna kwintesencja losu tułacza, który stał się udziałem pisarza.
Z Neapolu do Kielc
Po raz ostatni Herling-Grudziński widział rodzinny dom w październiku 1939 roku. Wtedy też na chwilę odwiedził Kielce, by następnie, tak jak wielu Polaków, podążyć na wschód. Dotarł do Lwowa, następnie do Grodna. Gdy w marcu 1940 roku próbował przedostać się na Litwę, został aresztowany przez NKWD i osadzony w łagrze. To był ten „Inny świat”, który potem opisał w swojej książce. Po uwolnieniu zdołał przyłączyć do armii generała Andresa i walczył w jej szeregach m.in. pod Monte Cassino. Za swoje bohaterstwo otrzymał Order Virtuti Militari. Po wojnie nie wrócił do kraju, wybierając los emigranta. Jego drugim domem stał się Neapol, gdzie zmarł w 2000 roku. Do miasta swojej młodości Gustaw Herling-Grudziński przyjechał dopiero w 1991 roku, by odebrać tytuł Honorowego Obywatela Kielc. Potem zawitał tu w 1997 roku i wówczas spotkał się z młodzieżą z LO im. Stefana Żeromskiego. – Podczas tej drugiej wizyty pisarz miał więcej czasu na zwiedzanie miasta – wspomina Irena Furnal. Jakie były jej wrażenia po spotkaniu z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim? – Spotkałam się z człowiekiem z innej rzeczywistości, był na wskroś Europejczykiem – z wyglądu, sposobu mówienia, zachowania. Urzekł mnie swoją uprzejmością, ogromną klasą, interesował się rozmówcą – dodaje badaczka twórczości autora „Innego świata”. Nigdy nie zawitał do Suchedniowa – może bał się rozczarowań, może wzruszeń. Dwa lata temu gościła tu jego córka Marta Herling, która spotkała się z mieszkańcami w hotelu Stary Młyn, czyli miejscu, gdzie dzieciństwo spędził autor „Dzienników pisanych nocą”. •
Przy pisaniu artykułu cenne były dla mnie następujące źródła: „Inny świat” i „Dziennik pisany nocą” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, „Ciemna miłość” i „Ciemny Staw” Włodzimierza Boleckiego, „Chłopiec z Kielecczyzny” oprac. Zdzisław Kudelski („Plus Minus”, „Rzeczpospolita” 27.07.2002). Nieocenionym źródłem była też dla mnie rozmowa z panią Ireną Furnal – badaczką twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
53
Szkoła rogatych dusz Nową tradycją jest odkrywanie polskich miast. Raz w miesiącu cały dzień dzieciaki spędzają w lesie. Lokalizacja szkoły sprzyja takim wyprawom. Stale opiekują się też mieszkającym w szkole zwierzyńcem: myszką, żółwiem, rybkami i chomikiem. W szkole wszystkie dzieci mogą grać w szachy pod okiem trenerów, korzystać z bogatej oferty innych zajęć: karate, tanecznych, teatralnych, komputerowych czy kulinarnych. Przygotowują proste rzeczy:
Szkoła, w której uczą się 17-latkowie, a także przedszkolaki. I wszyscy czują się dobrze, osiągając jednocześnie wysokie oceny. Tu, oprócz przedmiotów przewidzianych w podstawie programowej, uczy się otwartości, szacunku do innych i odpowiedzialności. Tu uczniowie mają przede wszystkim dobrze się czuć. W Zespole Szkół im. Juliusza Verne’a szczególnie dba się o atmosferę. – Chcemy, by nasi uczniowie ufali dorosłym. W kontaktach z młodymi stawiamy na szczerość i uczciwość – mówi dyrektor Agnieszka Zaremba. Drzwi do jej gabinetu zawsze są otwarte, a dystans między młodzieżą i nauczycielami skrócony. U nas nie ma pani od polaka, matmy. Jest pani Agnieszka, pan Łukasz – dodaje. W takiej atmosferze również rodzice chętnie angażują się w życie szkoły W budynku przy ul. Peryferyjnej uczą się dzieci z energią i różnorodnymi zainteresowaniami, także te z „rogatymi duszami”. Postać patrona szkoły – Juliusza Verne’a – zobowiązuje. Autor „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi” wyprzedzał swój czas. Rocznica jego urodzin jest w szkole prawdziwym świętem, a tematem przewodnim imprezy – co roku inna książka. Sale zamieniały się już w tajemnicze wyspy, a korytarz wyglądał jak podwodny świat. Klasy liczą maksymalnie 18 uczniów, lekcje kończą się najpóźniej o godz. 14.40. Dzięki temu wszyscy mają więcej czasu na odpoczynek i rozwijanie za-
interesowań. Cały materiał nauczyciele realizują na lekcji, więc zadawane prace domowe nie są dla uczniów zbyt absorbujące. Z językiem angielskim dzieci oswajają się już od przedszkola, a w czwartej klasie pojawia się drugi język: niemiecki lub hiszpański. Zajęcia z native speakerem są dodatkową wartością. Nie samą nauką człowiek żyje. Co roku organizowane są wyjazdy na białą i zieloną szkołę. Zimą – narty lub snowboard, latem na żagle i surfing.
budyń własnej roboty, szparagi zwane przez maluchy patyczakami, ale i te wymagające większych umiejętności. I uczą się cierpliwości. Na moment, w którym będzie można spróbować własnoręcznie zrobionej krówki, dzieciaki czekały dobę. Od niedawna w szkole działa drużyna harcerska oraz radiowęzeł. Mocną stroną jest edukacja obywatelska, w ramach której organizowane są m.in. wyjazdy na obrady Sejmu czy wyjścia na procesy sądowe. Uczniowie z Verne’a chętnie angażują się w działalność charytatywną, co roku odbywa się kiermasz bożonarodzeniowy, finał WOŚP, zbiorka darów dla schronisk w Dyminach i Nowinach. Szkoła jest otwarta na nowe metody nauczania. Powstały dwie klasy, w których dzieci pracują według metody Montessori (jedyna tego typu szkoła w Kielcach). Świat poznają wszystkimi zmysłami i uczą się według własnego planu, tego, na co w danej chwili mają ochotę, wybierając spośród wielu możliwości. Bo w budynku przy ul. Peryferyjnej uczniowie mają po prostu dobrze się czuć.
Zespół Szkół im. Juliusza Verne’a Kielce, ul. Peryferyjna 17 tel. 41 300 36 63, 666 300 696 sekretariat@verne-kielce.pl www.verne-kielce.pl
Wspomnienie 54
Rysiek zdjęcia Jacek Korczyński
Wtorek, za kwadrans południe. Słychać pukanie. Z początku nieśmiałe, potem coraz bardziej energiczne. Rysiek, jak zawsze gościnny, otwiera drzwi. Na progu stoi szczupła postać. Jej bladą twarz zakrywa kaptur. – To chyba pomyłka – myśli. Spostrzega jednak zabytkowy motocykl, na którym przyjechała owa tajemnicza pani, nieźle zadając szyku. Silnik jeszcze miarowo pracuje. – SHL-ka. Wspaniała maszyna – mówi z podziwem. I wszystko już rozumie.
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
55
asz przyjaciel Ryszard Mikurda zmarł 5 marca. Tak niespodziewanie, choć jego problemy z sercem były nam przecież dobrze znane. Wydawał się niezniszczalny. Łańcuch ciepła i życzliwości został nagle przerwany. Na co dzień był przykładem faceta tej porządnej, tak zwanej starej daty, ze wszystkimi jak najbardziej poszukiwanymi we współczesnym świecie zaletami: kulturą, elegancją, dobrym wychowaniem, zacnym sposobem bycia czy niezrównaną szarmancją wobec pań. Co nie oznacza, że komentując rzeczywistość, nie potrafił rzucić dosadnym słowem. Z racji życiowego doświadczenia potrafił być jednocześnie świetnym kumplem, jak i mentorem, waląc czasem prosto z mostu, co jest nie tak. Jako kielczanin wiedział o swoim mieście chyba wszystko. O ludziach – a znał większość postaci kieleckiego życia towarzyskiego – o wydarzeniach, w których brał udział, czy wszelkich ciekawostkach mógł opowiadać godzinami. Bo gawędziarzem był niezwykłym. Szkoda, że nie spisał tych wspomnień, choć go do tego namawialiśmy. Do swych gości podchodził z estymą. Te niezapomniane spotkania na „Wzgórzu Mikurdów”. Urządzona ze smakiem chałupka na Widomej, z której Basia i Rysio uczynili swe letnie sanktuarium, była świadkiem wielu pięknych chwil. Tam latem uciekali od miejskiego zgiełku oraz chętnie przyjmowali przyjaciół i znajomych. Rysiek rozpalał grilla, a na przestronnej werandzie lub przy drewnianym stole pod jesionem rozpoczynała się kulinarno-intelektualna uczta. Podobnie podczas spotkań u Ryśka w mieszkaniu na kieleckim Bocianku, pełnym pamiątek i książek. Elegancko zastawiony stół, pyszne dania. Jeszcze w ubiegłym roku cieszył się z wyhodowanych na balkonie miniaturowych pomidorów, którymi nas uraczył, przyrządzając znakomitą sałatkę. W lutym, na ostatnim – jak się okazało – spotkaniu, częstował smakołykami otrzymanymi od znajomych z Podlasia oraz fantastyczną kapustą po góralsku. Cóż, w temacie rozkoszy stołu na pewno dogada się po tamtej stronie ze swym przyjacielem, „przyszywanym bliźniakiem” Rysiem Zięzio. Był pasjonatem motoryzacji i motorowych sportów, regionalistą, społecznikiem. Przez lata szefował kieleckiemu Polskiemu Związkowi Motorowemu. „Zapamiętaj taki zwrot: uczyć jeździ PeZetMot” – lubił to hasło. Był kopalnią wiedzy. Pisał książki, artykuły, a słuchacze kieleckiej rozgłośni na pewno pamiętają jego radiowe felietony o świętokrzyskiej motoryzacji. Jak tylko mógł, promował swój region i jego sportowe dzieje. Szczególnym uczuciem obdarzył SHL-ki. Napisał świetną monografię kieleckiego motocykla: „SHL-ką przez gołoborze”, która doczekała się trzech wydań. Zainteresowanie jednośladami wyniósł z rodzinnego domu. Prawdziwie zaiskrzyło – jak opowiadał – podczas motocrossowych mistrzostw nad kieleckim zalewem, gdzie wielu zawodników startowało na maszynach SHL. Jako młody człowiek pomagał tam przy sędziowaniu. Było to niemal przed sześcioma dekadami. Nie sposób wymienić wszystkie motorowe imprezy, zawody czy rajdy, które Rysiek później organizował, inicjował czy sędziował. Obliczył, że uzbierało się ich coś blisko dwa tysiące, z tego wiele międzynarodowej rangi. Przez dwanaście lat odbywały się słynne Świętokrzyskie Zloty Motocykli SHL i Pojazdów Zabytkowych. Rysiek wymyślił tę imprezę, chcąc uświetnić tradycje naszego regionu, a szczególnie dokonania kieleckiej Huty Ludwików. Na zloty przybywały co roku tłumy pasjonatów z całego kraju. Wśród prezentowanych maszyn najwięcej emocji budziły, rzecz jasna,
SHL-ki. Któż by przypuszczał, że ubiegłoroczny zlot – na rynku w Kielcach i w skansenie w Tokarni – będzie ostatnim. Tym bardziej, że Rysio już obmyślił następną motorową imprezę na lato tego roku. Do tego niezapomniane Głośne Czytania Nocą w kieleckim Antykwariacie Naukowym, które Rysiek często prowadził z właściwym sobie animuszem i humorem. Sam przygotowywał te o motoryzacyjnych tematach, a zdarzyło się, że i zabytkowa SHL-ka wjechała w obłokach spalin do przytulnego wnętrza antykwariatu. Niedawno zapuścił brodę. Po raz pierwszy, jak twierdził. Efekt? Nasze skojarzenie: „Sean Connery!”. Coś tam mruczał pod nosem, ale widać było, że jest zadowolony z porównania ze znanym aktorem. Z tak ekstrawagancko ozdobioną facjatą odbierał w lutym tytuł Zasłużonego dla Świętokrzyskiego Sportu. Było to jedno z wielu wyróżnień, jakie dostał podczas swej wieloletniej działalności. Bardzo cieszył się z otrzymanej w ubiegłym roku nagrody Fair Play Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Pięść śmierci znów przywaliła tak blisko i boleśnie. W ciągu kilkunastu miesięcy zabrała nam kolejnego Ryśka – Przyjaciela. Rysio spoczął obok Basi. Na nagrobnej płycie jest róża, którą specjalnie dla swej żony zamówił u zaprzyjaźnionego kowala z Oblęgorka. Teraz będzie nam przypominać ich oboje. Te lipowe pniaki w januchtowskiej stodole, które zamierzałeś wykorzystać w swych rzeźbiarskich planach, już nieco wyschły. Ale jeszcze poczekają. Jeśli chodzi o marzenie, o którym kiedyś mówiłeś: start zabytkowym Bugatti w wyścigu klasyków na torze w Monza, na pewno jakoś sobie z tym poradzisz. A ostatnią książkę, którą już przygotowałeś, i tak postaramy się wydać. Choćby w jednym egzemplarzu, specjalnie dla Ciebie. Rysiu, do zobaczenia. Kiedyś. Adam, Bartek, Igor, Jacek, Janusz, Kasia, Mateusz, „przyszywany bliźniak” Rysiek •
Być eko 56
Mind– fulness z czym to się je?
tekst Aneta Zychma
Współczesność – szybka, naznaczona wyścigiem szczurów i nieograniczonym konsumpcjonizmem – powoli staje nam kością w gardle. Skrycie marzymy o rzuceniu wszystkiego i wyjechaniu w Bieszczady po sielskie życie na łonie natury i święty spokój. Kupujemy tony poradników o tym, jak pokonać stres i uwolnić się choć na chwilę spod jarzma wiecznej, bezcelowej gonitwy. Modne stają się takie postawy jak powolność i uważność.
Mindfulness, czyli właśnie z ang. uważność, to świadoma decyzja, że chcemy w pełni doświadczać tego, co ma miejsce w chwili obecnej. To zaangażowanie w realizowaną aktualnie czynność, niezależnie od tego, czy jest błaha czy śmiertelnie poważna. Inaczej mówiąc: zamiast nawykowo, zwyczajowo wykonywać konkretne obowiązki czy też reagować impulsywnie i odruchowo na zjawiska zewnętrzne (pogoda, inni ludzie, różne zdarzenia i okoliczności) oraz wewnętrzne (myśli, emocje, bodźce fizyczne), decydujemy się na przycisk „pauza” w głowie. Na zatrzymanie się i stworzenie w ten sposób przestrzeni dla odczuwania, przeżywania i myślenia na nowych, samodzielnie ustalonych zasadach. Podmieniamy nawykowe reakcje na świadome działanie. Osobista relacja ze światem Jeśli zdecydujemy się na bardziej uważne życie, wejdziemy na ścieżkę pracy nad sobą, która wyk w i e c i e ń / M A j 20 1 9
maga dyscypliny i regularności. Nie można być uważnym od czasu do czasu, na zawołanie. To tak samo, jak nie da się nagle zrzucić zbędnych kilogramów i pozbyć niechcianych fałdek, jedząc zdrowo tylko od święta. Zmiana jednych nawyków na inne jest nie lada wyzwaniem. Praktykowanie mindfulness to tak naprawdę sposób bycia. To osobista relacja ze światem, w której stawiamy na jakość doświadczeń, a nie na ich ilość. Każdego dnia na nowo podejmujemy decyzję, że jesteśmy autorami powieści zwanej naszym życiem, a nie jej drugoplanowymi bohaterami. Miotanymi skrajnymi emocjami, których losy zależą w przeważającej mierze od okoliczności i innych ludzi. Slow food Od czego w takim razie zacząć przygodę z uważnością, żeby się przedwcześnie nie zrazić i stosunkowo szybko odczuć jej kojące działanie? Ano chociażby od przyjrzenia się swoim
nawykom żywieniowym. Na początek warto zastanowić się nad takimi kwestami, jak: ile czasu poświęcamy na posiłek, czy sami przyrządzamy potrawy, czy kupujemy gotowce bądź półprodukty, czy jedzenie sprawia nam przyjemność, czy może traktujemy je jak przykry obowiązek, żeby tylko zagłuszyć głód, czy jemy w pośpiechu, w samotności, czy też celebrujemy rodzinne posiłki, czy jesteśmy stałymi bywalcami fast foodów i barów szybkiej obsługi, czy wolimy restauracje z wyszukanym menu? Rozważając powyższe zagadnienia ustalimy punkt wyjścia na drodze do uważnego jedzenia. Wyjątkowość mandarynki Praktyka mindfulness podczas posiłku to nic innego jak doświadczanie potrawy wszystkimi zmysłami. Powoli, bez zbędnego pośpiechu. W spokoju. Skupiając się na samej czynności jedzenia. Co ma na celu taka postawa? Przede wszystkim demaskuje nawykowe, często kompulsywne zachowania, jak objadanie się bez opamiętania, i skłania do budowania zdrowszych nawyków żywieniowych. Przywraca radość i przyjemność jedzenia, a dodatkowo uczy szacunku do pokarmów i buduje poczucie wdzięczności za dobry, smaczny i odżywczy posiłek. Jednym z ćwiczeń w duchu slow food, które często proponują nauczyciele mindfulness, jest uważne jedzenie mandarynki. Zanim przystąpimy do konsumpcji, zaleca się krótką refleksję nad tym, jak owoc do nas trafił: ile osób uczestniczyło w procesie uprawy, transportu i sprzedaży, żebyśmy mogli go zjeść, ile słońca, wody i ziemi potrzebne było, żeby rósł i dojrzał. Taka perspektywa spowoduje, że zauważymy niezwykłość zwykłej mandarynki. Następnie „doświadczamy” owocu każdym zmysłem. Spoglądamy na cytrusa, jakbyśmy nigdy wcześniej nie widzieli nic podobnego. Oceniamy kolor, fakturę, wielkość, kształt. Uświadamiamy sobie reakcje ciała, np. wzrost apetytu, wydzielanie śliny. Wąchamy mandarynkę. Obieramy ją i podczas tej czynności przykładamy do ucha, żeby usłyszeć odgłos pękającej skórki. Odrywamy jedną cząstkę i kładziemy na języku. Obserwujemy doznania płynące z ciała. Ostrożnie obracamy kawałek w ustach, oceniamy fakturę, gryziemy, przeżuwamy i dopiero połykamy. Za pierwszym razem takie ćwiczenie może wydawać się śmieszne i dziwaczne, zwłaszcza jeśli do tej pory jedliśmy byle co i byle jak. Mimo to warto próbować, ponieważ stawka jest wysoka: zadowolenie, lepsze zdrowie i poczucie większej kontroli nad własnym życiem. Uważność może zaczynać się na talerzu. Smacznego. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Liceum skrojone na miarę Zajęcia – w nowoczesnych, doskonale wyposażonych salach wykładowych – poprowadzi doświadczona kadra nauczycieli i wykładowców akademickich z całej Polski. Ze względu na dodatkowe przedmioty, dołączą do nich także profesjonaliści z wielu dziedzin, np. prawa biznesu czy medycyny. Patronat nad klasą o profilu medycznym objął Wydział Lekarski i Nauk o Zdrowiu UJK, a klasę medialno-kulturową specjalną pieczą obejmie Teatr im. Stefana Żeromskiego. Wsparcie doświadczalne i naukowe zapewnia także Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne. W szkole stawiają na różnorodność, dlatego uczniowie będą mogli wybrać także zajęcia sportowe. W ofercie są: kalistenika, ćwiczenia na siłowni, taniec, pływanie i gra w tenisa. Kadra nauczycielska wesprze również tych, którzy z nauką radzą sobie gorzej. Uczniowie uzupełnią braki na zajęciach wyrównawczych, otrzymają także codzienną pomoc w odrabianiu prac domowych. Wszystko po to, by poza nauką mieli czas na wypoczynek, swoje pasje i zainteresowania. Twoje dziecko kończy podstawówkę lub gimnazjum? Chcesz pomóc mu wybrać szkołę, bo marzy o karierze prawnika, lekarza, programisty? Oczekujesz, że będzie potrafił więcej niż to, czego wymagają w zwykłej szkole? Warto przyjrzeć się propozycji Naukowego Liceum im. Marii Skłodowskiej-Curie, które właśnie rozpoczyna nabór na rok szkolny 2019/2020. Szkoła oferuje klasy o czterech profilach: prawno-politologicznym, politechnicznym, medialno-kulturowym i medycznym. Priorytetem nauczania jest oczywiście przygotowanie uczniów do egzaminów maturalnych i dalszej nauki na uczelniach wyższych. Ale nie tylko. Szkoła zapowiada również wysoki poziom nauczania języków obcych, popartych międzynarodowymi certyfikatami, jak TELC. Równie ważne jest kształcenie umiejętności, które młodym przydadzą się w dorosłym życiu, tym zawodowym i prywatnym. Założyciel szkoły oraz Konsorcjum Naukowo-Edukacyjnego Adrian Lipa wyjaśnia: – Młodzi kształtują świat, myśląc krytycznie i twórczo. Dlatego zajęcia w liceum nie będą jedynie nudnym prezentowaniem wiedzy. Uczniowie wypracują też umiejętności liderskie, nauczą się krytycznego myślenia i rozwiązywania problemów, pracy w grupie, rozwiną swoją kreatywność i otworzą się na wszelką różnorodność. Współcześnie bez kompetencji miękkich i umiejętności korzystania z nowoczesnych techno-
logii o sukcesie marzyć się nie da. Nic więc dziwnego, że na patronkę szkoły wybrano dwukrotną noblistkę, kobietę, która wyprzedzała swoją epokę. Nowa w mieście szkoła średnia mieścić się będzie w ścisłym centrum Kielc. Lekcje odbywać się będą w kamienicy przy ul. Sienkiewicza 19. Profile klas zaplanowano tak, by jak najlepiej przygotować młodych ludzi do studiów na wymarzonych kierunkach i to nie tylko w Polsce, bo niektóre przedmioty: matematyka, geografia i historia w klasach dwujęzycznych prowadzone będą jednocześnie w języku polskim i angielskim. Naukowe Liceum im. Marii Skłodowskiej-Curie od innych szkół odróżniają nowoczesne i przystosowane do potrzeb młodych programy nauczania. Duży nacisk położony będzie na zajęcia praktyczne. Uczniowie profilu politechnicznego poznają podstawy programowania, systemów i sieci komputerowych, automatyki i robotyki oraz zagadnienia matematyki stosowanej. Na kierunku medialno-kulturowym zaplanowano także warsztaty teatralne, zajęcia z emisji głosu oraz podstaw dziennikarstwa. Ci, którzy wybiorą profil medyczny, mogą liczyć na dodatkowe zajęcia z chemii, biologii i fizyki doświadczalnej, fizyki w medycynie czy psychologii. Uczniowie klasy o profilu prawno-politycznym zgłębią tajniki retoryki i stylistyki praktycznej, elementy prawa, psychologii, filozofii oraz podstawy języka łacińskiego.
Niepubliczne Naukowe Liceum Ogólnokształcące im. Marii Skłodowskiej-Curie w Kielcach ul. Sienkiewicza 19 tel. 533 531 683 sekretariat@naukoweliceum.pl www.naukoweliceum.pl
57
Artykuł partnerski
58
Zmierzą na światowym poziomie
Sprawdzą czas, akustykę, temperaturę, promieniowanie, długość i właściwości magnetyczne. Następnie dane przeanalizują, opiszą, a potem je wykorzystają, by jak najlepiej rozwijać kluczowe branże regionu świętokrzyskiego. Pracownicy, studenci, naukowcy Politechniki Świętokrzyskiej, ale także przedsiębiorcy, będą mogli korzystać z laboratoriów Świętokrzyskiego Kampusu Laboratoryjnego Głównego Urzędu Miar. O tę inwestycję Kielce walczyły długo. Udało się. Pod koniec ubiegłego roku Zarząd Województwa Świętokrzyskiego zagwarantował dofinansowanie budowy Kampusu ze środków Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. Liderem projektu jest Główny Urząd Miar, natomiast partnerem gospodarczym i współudziałowcem Politechnika Świętokrzyska. Budowa i wyposażenie ma kosztować k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
ponad 160 mln zł, z czego prawie 140 mln pochodzić będzie z funduszy Unii Europejskiej. Kampus ma zacząć działać w 2023 roku. Kompleks powstanie przy ul. Wrzosowej, za budynkiem Starostwa Powiatowego i Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska, w kierunku ul. Grenadierów. Przede wszystkim uzupełni obecne możliwości laboratoriów Głównego Urzędu Miar i Politechniki Świętokrzyskiej, a dostępny w nich nowoczesny sprzęt umożliwi realizację projektów dotyczących miar na najwyższym światowym poziomie. Wyniki uzyskane w laboratoriach, zlecone przez firmy badania komercyjne z pewnością zostaną wykorzystywane w przemyśle. To pomoże udoskonalić się i rozwinąć kluczowym w województwie świętokrzyskim gałęziom gospodarki, a także otworzy region na zewnątrz. Stawiając na rozwój nowych technologii i branż, nie wolno zapominać o kadrach. Bez wykształconych pracowników każdego szczebla, nie ma mowy
o innowacyjności i podbijaniu światowych rynków. Świętokrzyski Kampus Laboratoryjny Głównego Urzędu Miar będzie oferował praktyki dla studentów Politechniki Świętokrzyskiej, umożliwiał naukowe badania, doświadczenia i testy. Dzięki temu absolwenci kieleckiej uczelni technicznej będą mogli wykazać się kompetencjami wysoko cenionymi na nowoczesnym rynku pracy. Kampus skieruje swą ofertę także dla uczniów szkół zawodowych i branżowych, proponując szkolenia i praktyki. W planach jest także przygotowanie specjalistycznych szkoleń skierowanych do pracowników konkretnej firmy sektora przemysłowego. Baza laboratoryjna będzie specjalizować się w badaniach dotyczących najważniejszych lokalnie branż, tych tradycyjnych, jak odlewnictwo i metalurgia, ale i nowoczesnych: zrównoważonego rozwoju energetycznego czy technologii informacyjno-komunikacyjnych. Nowe metody pomiarów obejmą także medycynę, co związane jest z silną w re-
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
59
gionie turystyką zdrowotną i prozdrowotną. Takie ukierunkowanie sprawi, że Kampus doskonale wpisze się w potrzeby lokalnego rynku pracy. Jest też zgodny ze Strategią Rozwoju Miasta Kielce. Na 15 tys. m2 powierzchni powstanie osiem samodzielnych laboratoriów. Naukowcy będą w nich badać m.in. drgania mechaniczne i dźwięki (Samodzielnie Laboratorium Akustyki i Drgań), mierzyć czas i częstotliwość oraz wyznaczać atomowe skale czasu (Samodzielnie Laboratorium Czasu i Częstotliwości), sprawdzać częstotliwość fal światła emitowanego przez lasery i geometrię powierzchni we wszystkich trzech wymiarach (Samodzielne Laboratorium Długości). Samodzielne Laboratorium Masy obliczy m.in. mętność, lepkość, ciśnienie, wagę i gęstość np. cieczy. Prądem – jego napięciem, indukcyjnością i innymi parametrami – zajmie się Samodzielnie Laboratorium Elektryczności i Magnetyzmu. Dawki bezpieczne m.in. dla pacjentów podczas badań radiologicz-
nych, jak rentgen czy tomograf, i inne wzorce pierwotne promieniowania sprawdzi Samodzielnie Laboratorium Promieniowania Jonizującego. Wartości temperatury, szronu czy wilgotności względnej obliczy Samodzielnie Laboratorium Termometrii. Z kolei badaniem strategicznych technologii cyfrowych zajmie się Zakład Metrologii Interdyscyplinarnej Konkurs na koncepcję architektoniczną Kampusu wygrała warszawska pracownia BDM Architekci. Komisja konkursowa doceniła zwłaszcza spójny układ przestrzenny, który, dzięki kładce łączącej wszystkie budynki, będzie sprzyjał integracji środowiska naukowego. Strefa laboratoryjna Kampusu, gdzie prowadzone będą badania, prace eksperymentalne i rozwojowe, połączy możliwości centralnego Głównego Urzędu Miar z potencjałem Politechniki Świętokrzyskiej. To partnerstwo z pewnością wyjdzie obu stronom na dobre.
Politechnika Świętokrzyska Kielce, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7 tel. 41 34 24 109 www.tu.kielce.pl
Psychologia
60
Miej charakterek Agnieszka Scendo, psycholog w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej. Psychoterapeuta rodzinny oraz psychodynamiczny. Zajmuje się diagnozą oraz terapią indywidualną dorosłych, dzieci i młodzieży. O zawiłościach naszej osobowości, jej składnikach, meandrach oraz tym, jak ją sprawdzić, rozmawiamy z Agnieszką Scendo. Każdy z nas ma charakter. Czym on właściwie jest? Psychologowie mówią raczej o osobowości, i uznają ją za kombinację pięciu czynników, z których zwykle jeden jest dominujący. To tzw. model wielkiej piątki. Wymyślili go amerykańscy psychologowie Paul Costa i Robert McCrae. Obejmuje cechy: ekstrawersję, ugodowość, sumienność, gotowość na doświadczenie i neurotyczność. Każdą z tych cech mamy, każdą na różnym poziomie. Kombinacja tych składników to właśnie nasza osobowość. Nikt raczej nie chce być neurotykiem. Każda z tych cech ma swoje plusy i minusy. Brak cech neurotycznych wiąże się często z brakiem uczuciowości, zbytnia ugodowość z działaniem pod dyktando innych, gotowość na doświadczenie z lekkomyślnością, ekstrawersja z powierzchownością kontaktów, a sumienność z pedanterią. Czyli każda może przynieść nam korzyść lub stratę? Co więcej, cechy te, choć robią wrażenie stałych, mogą ulec modyfikacjom. Przecież uczymy się przez całe życie. Gdy raz z powodu naszej otwartości na innych, neurotyczności, ugodowości spotka nas coś złego, jest szansa, że w przyszłości zareagujemy inaczej. Pamiętajmy, że nie żyjemy w laboratorium. Możemy się zmienić? Osobowość kształtuje się do 7. roku życia i do tego czasu jest najbardziej podatna na zmiany. Do 30. roku ulega krystalizacji. Po 50-tce możemy liczyć na to, że nasze zbyt mocne cechy nieco osłabną. Dotyczy to zwłaszcza neurotyczności, ekstrawersji i otwartości. Wzrośnie za to sumienność i ugodowość. Ale nie ma się co martwić, bo naszą bronią z wadami są jeszcze… okoliczności. Gdy szczególnie nam na czymś zależy, np. na awansie, możemy pracować sumienniej, nawet gdy nasza osobowość nam tego nie ułatwia. Możemy być lekkomyślni w stosunku do siebie, ale wspaniale opiekować się swoimi dziećmi. Ekstrawertyczny polityk będzie trzymał nerwy na wodzy w przedwyborczej debacie. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
To raczej udawanie kogoś, kim się nie jest. Nie do końca. Nowy wzorzec zachowania może się utrwalić i trochę wpłynąć na naszą osobowość… Zwłaszcza, gdy dotyczy sytuacji granicznych: poważnego wypadku, problemów ze zdrowiem lub wyjątkowego szczęścia, np. ogromnej wygranej pieniężnej. Często ludzie mówią, że się pogubili lub że nie poznają swoich bliskich, bo zachowują się inaczej. Osobowość człowieka jest skomplikowaną sprawą. Naukowcy ciągle ją badają, opisują. Poza naszymi predyspozycjami, dużo zależy od sytuacji, w jakich się znajdziemy. Cały czas jednak mamy poczucie ciągłości, a gwarantuje nam to pamięć autobiograficzna. Nawet diametralna zmiana warunków życia, a to często ona leży u podstaw poczucia naszej „odmiany”, nie zmieni naszej wcześniejszej biografii, tego, co wiemy o świecie, jakie mamy przekonania, nie zmieni naszych bliskich. Poczucie zagubienia bierze się często stąd, że składniki naszej osobowości zmieniają się niezależnie od siebie i w różnych kierunkach, czasami sprzecznych.
A jak zrozumieć swoją osobowość? Cechy wielkiej piątki zmierzy Kwestionariusz NEO-PI-R, zwany też Inwentarzem Osobowości. Składa się z 240 zdań. Musimy ustosunkować się do nich, wybierając liczbę na 5-stopniowej skali. Zero oznacza, że się całkowicie nie zgadzamy, pięć – że się w 100 proc. zgadzamy. Każdy z 5 czynników osobowości ma 6 składników, tzw. podskal, szczegółowiej omawiających czynniki. Można go wykonać samodzielnie, ale interpretację wyników… zostawmy psychologom. Dziękuję za rozmowę.
Partner artykułu: Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach al. IX Wieków Kielc 8/36 www.psychologkielce.pl
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Jak skutecznie walczyć z hejtem? tekst: radca prawny Wojciech Stachowicz-Szczepanik
Ocean wirtualnej rzeczywistości ułatwia aktywne uczestnictwo w życiu społecznym. Nierzadko ta czynna postawa sprowadza się do wyrażania opinii, komentarzy, ocen, które w swej treści balansują na granicy prawa. Równie często autorzy tę granicę przekraczają z pełną premedytacją i atakują drugiego człowieka z ogromną siłą rażenia. Sprzyja temu także brutalizacja języka używanego w życiu publicznym, która przez wielu odbierana jest jako przyzwolenie na dyskusję prowadzoną w takim stylu. Pomysłów na walkę z hejtem i mową nienawiści jest wiele. Część z nich skutecznie chroni naruszane prawa, lecz w niektórych przypadkach Temida jest bezsilna. Prawnicy zgadzają się w jednym: bez ingerencji państwa nie uda się znacząco ukrócić hejtu. Aby uporządkować nazewnictwo, możemy przy określaniu mowy nienawiści wykorzystać definicję Rady Europy, według której są to wypowiedzi, które szerzą, propagują i usprawiedliwiają nienawiść rasową, ksenofobię, antysemityzm oraz inne formy nietolerancji, podważające bezpieczeństwo demokratyczne, spoistość kulturową i pluralizm. W tej definicji powinny się mieścić wszystkie przypadki nieuzasadnionego ataku na drugą osobę, który, przy użyciu brutalnego języka, drastycznie uderza w podstawowe wartości. Osobiście uważam, że do hejtu zaliczają się także wszelkie groźby, zniewagi, obelgi, ataki, pomówienia, połączone z wrogością i agresją wobec drugiego człowieka. Najczęściej spotkamy się z nim w internecie, świetnie sprawdzającym się w roli nośnika tych niegodnych zachowań. By zyskać przewagę nad hejtem, należy przede wszystkim ukrócić anonimowość nadawców tych komunikatów. Na razie ich autorzy mają poczucie sporej bezkarności, bo skrywając się pod wymyślonym nickiem, mogą siać nienawiść, zamieszczać agresywne wpisy i komentarze. Jest duża szansa, że te same osoby nie miałyby tej odwagi, gdyby ich dane osobowe można było łatwo ustalić. Być może wystarczyłaby wtedy chwila refleksji: Czy jestem przygotowany na to, aby osoba, o której w ten „twórczy” sposób się wypowiadam, poznała moją prawdziwą twarz? Co powie mój nauczyciel,
pracodawca, znajomi? W jakim świetle stawiam siebie? W obowiązującym prawie istnieją rozwiązania, które pozwalają ustalić dane personalne autorów hejtu (m.in.: poprzez ustalenie adresu IP komputera), choć procedury często są czasochłonne, a organy ścigania bagatelizują doniesienia ofiar. W sprawach cywilnych przepisy prawa również nie ułatwiają działania. Aby wytoczyć pozew, należy dysponować imieniem i nazwiskiem oraz adresem zamieszkania danej osoby. Dostęp do tych danych jest utrudniony, a nowe przepisy dotyczące RODO dodatkowo je ograniczyły. Ofiara hejtu musi się mocno nagimnastykować, aby ustalić personalia swojego prześladowcy. W tych okolicznościach powinien zainterweniować ustawodawca i wesprzeć skrzywdzonego obywatela, choćby przez zniesienie internetowej anonimowości. Świadomość tego, że kara za nienawistne opinie będzie nieunikniona, z pewnością powstrzyma lub choćby zahamuje wirtualny hejt. Łatwość identyfikacji osób, które naruszają dobra osobiste drugiego człowieka, będzie dla pokrzywdzonych podstawowym narzędziem walki o sprawiedliwość. Niezależnie od cywilnej drogi do dochodzenia swoich praw, pokrzywdzeni mogą sięgnąć po środki represyjne, które wynikają z Kodeksu karnego (art.
212 K.k. – zniesławienie, art. 216 § 2 K.k. – zniewaga, art. 196 K.k. – obraza uczuć religijnych, art. 257 K.k. – znieważenie grupy ludności), by podjąć próbę pociągnięcia sprawcy do odpowiedzialności karnej. Na wokandach takich spraw przybywa. Przykładem niech będzie wyrok Sądu Rejonowego w Gryfinie (2017 r.), skazujący 42-letniego elektryka – autora obelżywych wpisów zamieszczonych na profilu na Facebooku osoby publicznej – na karę 10 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata oraz 10 tys. zł grzywny. Nadto sąd oddał hejtera pod dozór kuratorski i obciążył go kosztami procesu. Uznał bowiem, że wypisywane przez niego komentarze nie były wyrażaniem poglądów, ale atakiem na konkretną osobę i jej rodzinę. Twardy hejt, twarde prawo.
Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie” Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria Prawna Kielce, ul. Warszawska 21/48 www.kbss.pl
61
Artykuł partnerski
62
To się nie zdarza – jej się zdarzyło Rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta / Zdjęcia z projektu „To się nie zdarza”
Aga Szuścik – młoda i przebojowa. W lutym obroniła doktorat na łódzkiej filmówce. Rok temu przeżyła dramat: cytologia wykazała, że ma raka szyjki macicy. Poddała się operacji. O swoich emocjach, przeżyciach, doświadczeniach, uporczywych myślach i strachu, jaki towarzyszył jej od dnia diagnozy, opowiedziała za pomocą zdjęć.
„To się nie zdarza” jest cyklem kilkunastu fotografii, które w bardzo dosłowny sposób opowiadają o tym, co przeżyła. Projekt otrzymał wyróżnienie na ubiegłorocznym International Photography Award. W listopadzie Aga Szuścik wystąpiła na TEDx-ie Katowice, konferencji promującej „idee warte propagowania”. W swojej 18-minutowej mowie (dostępnej na YouTubie) nie tylko opowiedziała o swoich doświadczeniach, ale także – a może przede wszystkim – namawiała panie do regularnych badań profilaktycznych. Pierwszym zdjęciem Pani wystawy jest pokryta kurzem kartka, przypominająca o cytologii. W swoim katowickim wystąpieniu mówiła pani, że ten świstek papieru przeleżał aż 4 lata. To prawda, swoją cytologię zaniedbałam. Mimo że wiedziałam, iż trzeba się regularnie badać, ciągle odkładałam to na później, tłumacząc się innymi obowiązkami. Gdy już badanie zrobiłam, okazało się, że mam nowotwór. W swoim wystąpieniu na Tedx-ie powiedziałam, że rak szyjki macicy jest k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
winą chorej. Nie chodzi o to, że choroba jest karą, bo nikt na taką karę nie zasługuje, nikomu jej nie życzę i nią nie grożę. Ta wina to po prostu wzięcie odpowiedzialności za swoje życie i zdrowie w sytuacji, gdy mamy dostęp do badań i wiedzę na temat konieczności ich wykonywania, ale z zabiegania przesuwamy to w kalendarzu w nieskończoność. Nie robiłam badań regularnie i dużo mnie to kosztowało. Powiedziałam to na podstawie własnych doświadczeń i boli mnie, gdy ludzie o tym osobistym kontekście tej wypowiedzi zapominają. Pani wystawę i wypowiedź można uznać za sztukę lub kolejny sposób, by promować badania profilaktyczne. Które spojrzenie jest Pani bliższe? Tak naprawdę ten projekt po prostu mi się przydarzył, zareagowałam na to, co działo się w moim życiu. Gdy poznałam diagnozę, zmienił się cały mój świat, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, nie wiedziałam, co czuję, czego się boję. Nie rozumiałam, dlaczego moi bliscy zaczęli zupełnie inaczej ze
mną rozmawiać. Fotografia pomogła mi to zrozumieć. Wybrałam aparat, bo towarzyszył mi od dawna, zajmuję się sztukami wizualnymi. Początkowo te zdjęcia miały być tylko moje, nie chciałam ich pokazywać. Potem jednak uznałam, że skoro pomogły mnie, mogą spełnić taką rolę wobec innych. To rzeczywiście bardzo prywatny, wręcz intymny projekt. Trzeba dużej odwagi, by pokazać go publicznie i opowiedzieć o nim tak, jak zrobiła to Pani w Katowicach. Nie owijała Pani w bawełnę, szczegółowo opisując operację, siniaki, zmiany fizjologiczne i życiowe. Projekt przestał być prywatny, gdy poczułam moc i odwagę w sobie. Wystąpienie w Katowicach było ostre, bo chciałabym przekazać tę moc dalej i sprawić, by inne panie nie spotkał mój los. Tak właśnie postrzegam moją sztukę. Dla mnie bycie artystą to szansa, by opowiedzieć o świecie i naszych problemach zupełnie innym językiem, na jaki nie mogą pozwolić sobie na przykład lekarze czy ludzie, któ-
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
63
Kiedy wwieźli ją do mojej sali, pojawiła się w moim życiu na dobre. Ilona... fot. Szymon Boczek, stylizacja: Wojciech Skulski
Artykuł partnerski
64 wyzdrowieć. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych pań lęk może być zupełnie paraliżujący. Wtedy najlepiej byłoby zasięgnąć pomocy psychologa. Mam świadomość, że mój komunikat nie dla wszystkich będzie akceptowalny, nie wszystkich przekonam. Ale znam wiele pań, które mimo lęku poszły i stwierdziły potem, że jednak nie było tak źle.
rych zadaniem jest promocja badań profilaktycznych. Tym projektem chciałam powiedzieć jedynie, że wiele zależy od nas. Nie chciałam straszyć, ale podjąć dyskusję, by moi odbiorcy przynajmniej się nad tym tematem pochylili. Pani inny projekt też skłania do refleksji. Myślę o doktoranckim „2081”, fotograficznej wizji świata, jaki może się nam przydarzyć. Przyznam, że ten futurystyczny wpływ technologii na życie ludzi może mocno niepokoić. Chyba nie chciałabym siedzieć przy stole z hologramem mojej ukochanej zmarłej babci. Technologia daje nam szansę na większą mobilność, lepsze wykorzystanie czasu, potencjału, możliwości. Zmienia też nas samych, jesteśmy uwikłani w naszą codzienność, nasz świat. Dzięki niej, a także przez nią, inaczej patrzymy na wartości, poczucie czasu, miejsca, na to, jak traktujemy czas, przestrzeń, naszych bliskich, co staje się dla nas ważne. Ten projekt jest właśnie o tym, a ten temat interesuje mnie od dawna. Uważam, że dzięki sztuce mogę inicjować dyskusje, wyrażać swoje zdanie. To trochę taka moja misja, zresztą to misja i obowiązek każdego artysty. Chyba warto się zastanowić, czy wszystkie drogi, jakie obieramy, są dla nas dobre. Robię to tak, jak czuję. Być może niektórzy uznają, że to zbyt ostre, kontrowersyjne. Ja tak nie uważam.
„To się nie zdarza” to bardzo kobiecy projekt. W swoim wystąpieniu na Tedx-ie powiedziała Pani, że rak szyjki macicy był zachwianiem kobiecości. Publicznie przyznaje Pani, że już nigdy nie będzie mieć okresu, że nie może Pani urodzić dzieci, że mocno zmieniło się Pani ciało, pozbawione niektórych narządów. Cały czas myślałam i nadal jestem tego zdania, że prawdziwa kobiecość mieści się nie w ciele, ale przede wszystkim w naszej głowie. Dla mnie – i tak zostałam wychowana – nie każda kobieta musi spełnić się w roli matki. Mimo takich podstaw, po zabiegu poczułam, że moja kobiecość została zagrożona. Poczułam się wybrakowana, niepełna. Tylko dzięki pracy nad sobą oraz wsparciu najbliższych, mojego partnera Maćka, który niezłomnie przekonywał, że to tylko chwilowa sytuacja i że nadal jestem stuprocentową kobietą, udaje mi się z tego wykaraskać. Tak, jak znikały siniaki po operacji, tak powoli wracałam do życia. A teraz nawet myślę, że życie bez okresu nie jest wcale takie złe. W Katowicach obnażyła Pani wszystkie kobiece lęki i preteksty, z powodu których panie nie chodzą na badania. Najbardziej absurdalny jest strach przed badaniem. Czy pójdziemy do lekarza, czy nie, to jeśli mamy raka, to go mamy. Lekarz nie ma z tym nic wspólnego, on jedynie postawi diagnozę i pomoże nam
Często panie mówią, że wolą nie wiedzieć. Dla mnie tekst „wolę nie wiedzieć” jest równoznaczny z tekstem „wolę umrzeć”. Mam świadomość, że nasza cywilizacja jeszcze z rakiem nie wygrała. Mało to, nie zanosi się, aby szybko się to udało. Potrafimy walczyć z nim tylko na konkretnych polach, przy niektórych odmianach choroby. Jedną z nich są wczesne stadia raka szyjki macicy. Odkryty w początkowej fazie gwarantuje nam pełne wyzdrowienie i niezbyt obciążającą organizm terapię. Aby mieć na to szansę, trzeba regularnie raz do roku poddawać się cytologii. Gdybym nie zwlekała z badaniem tak długo, być może nadal miałabym szansę, by móc zajść w ciążę. Na pewno nie przeżywałabym tego strachu, nie martwiłabym się, co ze mną będzie na przykład za rok, nie zastanawiałabym się, czy moje życie już się skończyło. Ale cytologii nie zrobiłam. Przez inne ważne zadania, jak doktorat, i przyjemności, jak oglądanie filmów na kanapie? Mimo iż wiedziałam, że należy się badać, to ciągle było coś ważniejszego. Aż do dnia diagnozy. Choroba dała mi coś jeszcze: potężne poczucie straty. Trzeba zrezygnować z planów, marzeń, traci się czas, pieniądze, biega się po lekarzach, a potem jest lęk, czy choroba przypadkiem nie wróci. Naprawdę dużo prościej, łatwiej jest regularnie, raz do roku chodzić do ginekologa i robić cytologię. Narodowy Fundusz Zdrowia finansuje cytologię raz na 3 lata. Ale nie zabrania robić jej płatnie. Koszty tego badania nie są zbyt wysokie. Jedna cytologia kosztuje tyle co kilogram kawy, krem czy farba do włosów. To naprawdę da się unieść. Dwa lata płacimy, na trzeci rok korzystamy z dofinansowania NFZ. Wystarczy wiedzieć i tego pilnować i – jeśli lekarz sam
Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
65 tego nie proponuje, – prosić o wykonanie badania. Same musimy o siebie dbać. Mam nadzieję, że przekonam panie, kobiety, dziewczyny. Nigdy nie przestanę być orędowniczką badań profilaktycznych. Cena, jaką zapłaciłam za zaniedbanie jest bardzo duża i nie chciałabym, aby którakolwiek z pań musiała przez to przechodzić. To nie koniec mojej choroby. Teraz badam się nie, jak sugeruje się zdrowym paniom, raz do roku, ale raz na 3 miesiące. Prawdopodobnie do końca życia będę robić cytologię raz na pół roku. Przede mną jeszcze 4 lata niepokojów i lęków, bo dopiero brak wznowy przez 5 lat uznawany jest za pełne wyzdrowienie.
a przecież to żadna nowość w sztuce. Są tacy, którzy sądzą, że całą tę chorobę wymyśliłam dla popularności. Zarzuca mi się także, że obrażam i poniżam chorych na raka, mówiąc, że to ich wina. Takie głosy to jednak odsetek wszystkich komentarzy. Dostaję dużo wiadomości od osób, które też zachorowały. Są panie, które dopytują mnie m.in. o cytologię, dziękują mi za moje wystąpienie i za to, że dzięki mnie poszły do lekarza. Przede wszystkim jednak codziennie przynajmniej kilka kobiet pisze mi, że dzięki moim działaniom zapisały się na cytologię. Kilka dni temu jedna z pań pochwaliła mi się tym na przystanku tramwajowym. Pozdrawiam ją serdecznie.
Dzięki projektowi stała się Pani znana. Udziela Pani wywiadów, opowiada o swojej chorobie. Czy wszyscy popierają Pani działania? Nie do końca. W dobie internetu, który daje złudne poczucie anonimowości, nie brakuje ludzi mocno mnie krytykujących i atakujących. Sporo mnie to kosztuje. Słyszałam m.in. że moje zdjęcia są niesmaczne, że niepotrzebnie pokazałam się nago,
A nie myślała Pani, aby założyć stowarzyszenie lub fundację, wspierającą profilaktykę i ludzi, którzy chorują? Sprawia Pani wrażenie energicznej, rzutkiej osoby, która na pewno dałaby radę. Zresztą przy „To się nie zdarza” już współpracowała Pani ze stowarzyszeniami i organizacjami, m.in. partnerem naszego projektu, organizacją Kwiat Kobiecości.
Podczas wernisażu wystawy moich zdjęć z projektu udało się zebrać kilkanaście tysięcy złotych, które w całości przeznaczone zostały na badania dotyczące raka. Ale sama zająć się tym nie mogę i nie chcę. Nie jestem tak silna, jak mnie postrzegają. Powoli mam swojego raka dość. To tak naprawdę jest dla mnie zbyt bolesne. Ja sobie jeszcze jakoś radzę, bo tę moją historię opowiadałam już wiele razy. Czuję jednak, że moich bliskich to nadal kosztuje zbyt wiele. Oczywiście „To się nie zdarza” nadal można oglądać w sieci, udostępnię też zdjęcia wszystkim zainteresowanym. Moje wystąpienie na Tedx-ie można obejrzeć na YouTubie, za rok znowu przypomnę paniom o badaniach. Ale chcę już zamknąć ten rozdział w moim życiu, zająć się sztuką i tym, co kocham najbardziej. Prowadzę audycję w Off Radiu Kraków, jestem doktorem sztuk filmowych i wykładowczynią, kręcę filmy, robię zdjęcia. Moje bolesne doświadczenia przefiltrowałam przez sztukę, ale scenariusz napisało za mnie życie. Dalej chcę go sobie napisać sama. Dziękuję za rozmowę.
Pod rękę z seniorem Niemal 1/4 Polaków to osoby po 60. roku życia. W ciągu dekady w jesień życia wejdzie już co trzeci z nas. Konsekwencją procesów demograficznych jest m.in. zwiększone zapotrzebowanie na usługi opiekuńcze w całej Europie. Już dziś w Polsce brakuje opiekunów osób starszych lub niesamodzielnych – aż w 11 województwach nie ma wykwalifikowanej kadry, gotowej podjąć się takiej pracy. Seniorzy żyją coraz dłużej, ale często jakość ich życia jest niesatysfakcjonująca. Zawód opiekun seniorów to doskonały wybór zarówno dla tych, którzy są na początku zawodowej drogi, jak i dla tych, którzy pierwsze doświadczenia na rynku pracy już dawno mają za sobą. Opiekun to godny zaufania przyjaciel, na którym senior lub osoba niesamodzielna zawsze może polegać. Podopieczni często wymagają pomocy w codziennych, nawet najprostszych czynnościach – wiele starszych osób skarży się na trudności ze wstawaniem, kąpaniem się czy ubieraniem. Czasami stan zdrowia nie pozwala na swobodne poruszanie się czy przygotowywanie posiłków, a nawet
jedzenie. Zdarza się także, że postępująca choroba, np. alzheimer, zaburza funkcje poznawcze oraz pamięć – wówczas opiekun planuje przebieg całego dnia podopiecznego i dba o jego bezpieczeństwo. Dla osób starszych lub niesamodzielnych często ważne jest też towarzystwo, fakt, że ktoś po prostu z nimi jest. Opiekun seniorów to również osoba, która jest merytorycznie przygotowana do pełnienia tej funkcji. Profesjonalne firmy, takie jak Promedica24, nie zapominają o szkoleniu swoich pracowników. Nowo zatrudniona osoba odbywa specjalistyczne kursy, dzięki którym wie, jak zachować się względem podopiecznego i jego rodziny, do kogo się zwrócić i co zrobić w sytuacji alarmowej, jakie czynności mieszczą się w zakresie jej obowiązków. Promedica24 świadczy usługi opiekuńcze na terenie Niemiec i wspiera osoby, które nie znają języka, organizując kursy niemieckiego. Podczas nauki lektorzy kładą nacisk na komunikację. Jeśli jesteś zainteresowana pracą jako opiekunka seniorów, zapraszamy do nas!
Promedica 24 Kielce, pl. Niepodległości 1 (obok dworca PKP) tel. 797 169 099 lub 797 169 997
Artykuł partnerski
66
Zaczaruj się na wiosnę witacji ultradźwiękowej z drenażem limfatycznym. Podczas zabiegu dochodzi do zniszczenia komórek tłuszczowych za pomocą ultradźwięków, co prowadzi do zmniejszenia obwodów wybranych partii ciała: brzucha, ud, bioder czy pośladków. Niezależnie od zabiegu, na który się zdecydujemy, warto także zadziałać antyoksydacyjnie od wewnątrz. W gabinecie znajdziemy specjalne suplementy diety z witaminami, kolagenem i kwasem hialuronowym. Zaczarujcie swoją skórę na wiosnę. Przyjemnej regeneracji!
One już tam były: Aneta: Wspaniałe miejsce, jakich mało. Wchodząc, od razu zwalniam i się wyciszam, chłonąc magiczny klimat miejsca, muzykę, zapach… Wiosna to nie tylko czas diety czy ćwiczeń. To także dobry moment, by zadbać o skórę twarzy i ciała. Zaczarować ją, odświeżyć po zimie i przygotować na przyjęcie dużej dawki słonecznych promieni. W wiosennej pielęgnacji podstawą jest oczyszczanie i antyoksydacja, czyli dostarczenie skórze substancji, które pozwolą nam usunąć z organizmu nadmiar wolnych rodników (odpowiedzialnych m.in. za powstawanie zmarszczek), oraz spowolnić proces starzenia. W Gabinecie Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE warto wykonać peeling migdałowy z witaminą C i kwasem hialuronowym. – Jest to profesjonalny zabieg na bazie kwasu migdałowego, dodatkowo wzbogacony rozświetlającą witaminą C i kwasem hialuronowym. Doskonale sprawdza się przy cerach wrażliwych, także trądzikowych. Przebudowuje skórę, normalizuje wydzielanie sebum. Działa przeciwstarzeniowo i antyoksydacyjnie, intensywnie nawilża – wylicza Julita Stępień, kosmetolog i właścicielka Gabinetu Kosmetyki Profesjonalnej Lumiére. Przy problemach skórnych sprawdzają się zabiegi DMK. To skuteczna metoda walki ze starzeniem, przebarwieniami, trądzikiem (także różowatym), przetłuszczaniem się skóry czy chronicznym zaczerwienieniem na tle naczyniowym. Preparaty DMK wypłukują toksyny, oczyszczają, dotleniają i odżyk w i e c i e ń / M A j 20 1 9
wiają skórę, poprawiają jej jędrność i elastyczność, wygładzają zmarszczki. W Lumiére dostępny jest także Selvert Thermal, wykonywany na bazie bogatych w odżywcze witaminy kosmetyków z komórkami macierzystymi. Zabieg chroni i przedłuża życie komórek macierzystych, zwiększa ich witalność i spowalnia proces starzenia. Stymulując odnowę komórkową skóry, przywraca jej młody wygląd i naturalny blask. By dotlenić skórę, poprawić owal twarzy i uzyskać młodszy, świeży promienny i zdrowy wygląd, warto zdecydować się także na zabieg gwiazd. Intraceuticals szczególnie polecany jest osobom palącym i spędzającym długie godziny w klimatyzowanych pomieszczeniach. Dla każdego klienta dobiera się specjalne serum zabiegowe: odmładzające, kojące, na trądzik, na przebarwienia, na zmarszczki mimiczne. Wprowadza się je bezpośrednio do skóry, w technologii wykorzystującej tlen i kwas hialuronowy. Jeśli chcemy zaczarować całe ciało, to warta uwagi jest endermologia LPG Integral, czyli najnowsza generacja urządzeń do masażu endermologicznego. Zabieg reaktywuje uśpione komórki i w naturalny sposób stymuluje je do pracy. Działa na skórę i znajdujące się pod nią komórki tłuszczowe, pobudzając proces lipolizy (uwalniania tłuszczu), produkcji kolagenu i elastyny, skutecznie wyszczuplając i ujędrniając skórę, a także likwidując cellulit. Podobne efekty można uzyskać poddając się ka-
Magdalena: Najlepszy salon w Kielcach. Pięknie urządzony, cudowna atmosfera, spokój, cisza… Ania: (…) To właśnie Wy potraficie zaczarować człowieka tak, że chce mu się robić rzeczy wielkie. Chce się nieść radość, nadzieję i wiarę innym walczącym z chorobą onkologiczną kobietom, dając im namacalnie świadectwo we własnej osobie. Z podniesioną głową, z radością i nadzieją w sercu ruszam ścieżką nowego życia…
Kielce, ul. Żeromskiego 15/2 tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Wiosenne wietrzenie organizmu w czterech ścianach, gorzej się też odżywialiśmy. Zimą nasza dieta jest uboga, mniej witamin i mikroelementów a więcej konserwantów. Jeśli do tego dorzucimy brak ruchu i smog, to naprawdę mamy co robić na wiosnę. Jak te „porządki” dobrze przeprowadzić? Od czego powinniśmy zacząć? Najważniejsze są jelita. Dobrze się składa, że mamy obecnie czas postu, kiedy to ograniczamy jedzenie, np. słodycze. Eliminowanie różnych nadmiarów bardzo nam pomaga. Jeśli chodzi o „porządki” w organizmie, to mamy kilka zasad, do których każdy może się stosować. Powinniśmy jeść więcej warzyw, bardziej regularnie, nie przejadać się. Dieta oczyszczająca powinna być dietą zasadową. Odłóżmy produkty zakwaszające: cukry i nadmiar białek. Postawmy na kasze, warzywa, zieleninę i dobrą wodę.
To, co jemy, ma niebagatelny wpływ na nasz organizm. Odpowiednio dobrana dieta nie tylko pozwala zachować młodość, ale też zdrowie. Pomaga leczyć i zapobiegać wielu chorobom. Oczywiście zdrowe żywienie to za mało, potrzebujemy też ruchu. Co jeść i jak ćwiczyć, by nie zrobić sobie krzywdy, podpowiada dr Katarzyna Nowak z Centrum Medycznego Omega. Wiosna to czas porządków. Wietrzymy mieszkania, sprzątamy w szafach… Ale powinniśmy zadbać także o siebie. Dr Katarzyna Nowak, dyrektor ds. medycznych w Centrum Medycznym Omega: Nie inaczej! Na wiosnę spada nasza odporność, częściej chorujemy, pojawiają się nawroty pewnych dolegliwości, np. żołądkowych, jelitowych, alergicznych. Wszystko przez to, że całą zimę spędziliśmy zamknięci
A jeśli coś nam dolega? Jeżeli podejrzewamy u siebie chorobę lub już stwierdził ją lekarz, wtedy lepiej podejść do tematu bardziej indywidualnie. Od lat zajmuję się doborem diety. Stosuję test MRT, który bada reakcje krwinek białych na to, co jemy. Pokazuje, co zużywa naszą energię i obniża odporność, co nas usposabia do alergii i chorób, co nas postarza. Wskazuje również produkty wywołujące stany zapalne, podłoże chorób przewlekłych czy zwyrodnieniowych. Wyniki testu są przydatne w leczeniu i zapobieganiu alergiom, pokrzywkom, zapaleniu skóry, łuszczycy, ale także chorobom stawów, jelit, w tym zespołowi jelita drażliwego. Mogą wzmocnić efekty terapii zaburzeń emocjonalnych, neurologicznych, stanów depresyjnych. No i przede wszystkim pozwalają nam ustrzec się wielu chorób, a jednocześnie poprawić formę i ogólne samopoczucie. Wiedza, które pokarmy są dla nas korzystne, a które nie, jest cenna, a stosowana w praktyce pozwala zachować zdrowie i młodość. No i wiosenna wisienka na torcie: ubocznym skutkiem dobrze dobranej diety jest oczywiście utrata zbędnych kilogramów. Ale dobre odżywianie to jeszcze nie wszystko. Oczywiście, trzeba się ruszać! Żeby tlen mógł się dostać do każdej komórki naszego organizmu, potrzeba choćby odrobiny aktywności. Musimy rozruszać nasze płuca, by miały większą możliwość rozprężania się, usprawnić mięśnie oddechowe i pobudzić krążenie. To mogą być nawet niewielkie
ruchy wykonywane na siedząco, usprawniające stawy rąk czy nóg. Ba! Nawet codzienne czynności, jak posłanie łóżka czy posprzątanie kuchni, angażujące większą liczbę mięśni, nasz organizm potraktuje jak gimnastykę. Oczywiście najlepiej znaleźć odpowiedni zestaw ćwiczeń, inny dla kogoś o ograniczonych możliwościach ruchu, inny dla osób, które mogłyby biegać maratony. Tu także potrzebujemy podpowiedzi specjalisty? Nie każda aktywność jest odpowiednia dla wszystkich. Ja korzystam z porad fizjoterapeutów, którzy potrafią dostosować ćwiczenia do moich potrzeb. W Centrum Medycznym Omega działa rehabilitacja na naprawdę wysokim poziomie, od niedawna na dużo większej powierzchni. Warto przyjść i z pomocą specjalistów indywidualnie dobrać ćwiczenia i zabiegi. Dla jednego pacjenta ważniejsze będzie odciążenie kręgosłupa, dla drugiego – wspieranie mięśni oddechowych, a dla trzeciego –odzyskanie sprawności po urazie. W Omedze wszyscy oni mogą liczyć na profesjonalną pomoc. Zapraszam! Dziękujemy za rozmowę.
Centrum Medycyny Żywienia Galeria Echo w Kielcach (poziom 2+) ul. Świętokrzyska 20, tel. (41) 366 31 21 kom. 882 013 880, 602 619 161 www.cmz-kielce.pl
67
Artykuł partnerski
68
#No to hop! 2500 m2 powierzchni pokrytej miękkim, bezpiecznym podłożem. 70 trampolin, na których można zadrwić z grawitacji i przez chwilę poczuć się jak ptak, lub chociaż… kangur. Do tego czteropiętrowy labirynt, zjeżdżalnie, baseny z kulkami, boisko, a nawet miękka karuzela. A dla dorosłych – profesjonalny fitness lub przestronna kafeteria z pyszną kawą. We FlySky nudzić się nie można. To największa przestrzeń zabawowa w regionie, w której bez deptania sobie po piętach może bawić się jednocześnie ponad 300 małych, dużych i dorosłych. Na najmniejszych czeka 1000-metrowa bawialnia, do złudzenia przypominająca baśniową dżunglę. Maluchy mogą przepaść w niekończącym się labiryncie, wspiąć się po ogromnym, jakby zrobionym z kolorowych sznurów na drutach grzybku, huśtać się, zjeżdżać kręconymi zjeżdżalniami, zajrzeć w paszczę smoka czy krokodyla, a nawet pograć w piłkę nożną. – Dzieciaki kochają Spider Tower, wieżę, w której mogą spadać na kolejne, ułożone pod sobą sieci. Ma aż 6 poziomów – zachwala menedżer bawialni Wiktoria Sępioł-Szablicka. k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Urodziny też będą wyjątkowe, zwłaszcza, że przygotowano salę tronową, w której solenizant może przyjąć życzenia i prezenty. Jednocześnie mogą odbywać się tam aż cztery imprezy, a dzieci mogą zjeść poczęstunek w jednej z tematycznych salek. Jest świat podwodny, tajemniczy kosmos, dżungla i salka z „Krainy lodu”. – Nudzić nie będą się także rodzice, babcie, ciocie, bo wspólnie przyjemnie spędzą czas w komfortowej przestrzeni kafeterii – wyjaśnia menedżer marketingu Patryk Chonin. FlySky to także jedyne miejsce w regionie, gdzie można poskakać na trampolinach, lub bez lęku rzucić się na poduszkę powietrzną z wysokiej na ponad dwa metry wieży, przejść skomplikowany tor ninja, pohuśtać się na trapezie lub stoczyć pojedynek na równoważni. Niepowodzenie bolesne nie będzie, bo upadek do ogromnego basenu wypełnionego kostkami z gąbki to także niezła przygoda. Dzięki trampolinom można również poczuć się jak zawodnik NBA, który zawsze trafia do kosza, lub rozegrać mecz siatkówki czy zbijaka na wydzielonym boisku. – Nad bezpieczeństwem korzystających z trampolin zawsze czuwają trenerzy. Każde wejście – o pełnej godzinie – rozpoczyna się od 5-minutowej rozgrzewki, by skakanie nie skończyło się nawet małym urazem. Szkoły mogą zamówić u nas pełnowymiarową, choć nietypową lekcję wf-u, lub po prostu przyjechać i pobawić się – opowiada
menedżer trampolin Maksymilian Pająk. Skacząca część FlySky ma także trzy profesjonalne trampoliny, z których można wybić się naprawdę wysoko i szkółkę akrobatyczną, prowadzoną przez profesjonalnego trenera. Od niedawna działa także fitness. – To specjalnie dla dorosłych, którzy przywożą do nas swoje pociechy. Tę godzinę mogą wykorzystać na profesjonalny trening, także na trampolinach – dodaje Maksymilian Pająk. FlySky kojarzy się głównie z dziecięcą rozrywką. – Przyjeżdżają do nas szkoły, przedszkola, bo ze względu na naszą powierzchnię i możliwości dzieci nie muszą czekać na skorzystanie z atrakcji. W weekendy gościmy całe rodziny. Działamy 7 dni w tygodniu prawie przez wszystkie dni w roku. Z przyjemnością zorganizujemy także imprezę firmową. FlySky ma ofertę dla wszystkich, a w skakaniu można się zakochać – zapewnia Patryk Chonin.
Park Rozrywki FlySky Kielce, ul. Skrajna 86 B Park trampolin, tel. 880 330 200 Bawialnia/urodziny, tel. 737 165 561 www.fly-sky.pl
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Nie tylko dla fitmaniaków (sztuki walki dla mężczyzn), jogi, tabaty, zajęć tanecznych czy pilatesu. W FitManii, niezależnie od pogody, pobiegamy na bieżni lub poćwiczymy na orbitreku, oglądając przy okazji ciekawy program w TV lub podziwiając piękny widok z okna na pobliskie wzgórza i lasy. W klubie nie ma ograniczeń wiekowych, a specjalna oferta zajęć – np. zdrowy kręgosłup – skierowana jest do osób starszych. Zmęczeni po ćwiczeniach, możemy zregenerować siły w saunie. Bezpłatnie mogą z niej korzystać wszyscy ćwiczący. Klub funkcjonuje od ośmiu lat, a kadrę stanowią doświadczeni i utytułowani instruktorzy oraz trenerzy personalni. Tu każdy zainteresowany otrzyma pomoc i odpowiedź na wszelkie pytania dotyczące tego, jak dobrać zajęcia do swoich możliwości i trybu życia. – Gdy ktoś przychodzi do nas po raz pierwszy, zawsze pytamy go o jego umiejętności. Interesuje nas, czy już gdzieś trenował, a jeśli tak, to co i gdzie. Dopytujemy też o choroby i urazy, by doradzić ćwiczenia, które pomogą, a nie zaszkodzą. Nikogo nie zostawiamy samemu sobie, gwarantujemy bezpieczeństwo i sukces, ale tylko pod warunkiem, że nasz gość będzie wytrwały i zaangażowany – zapewnia Łukasz Januszewicz.
prezentują się w gablocie ustawionej w recepcji klubu. Łukasz Januszewicz zachęca też rodziców, którzy czekają na pociechy tańczące na zajęciach, do skorzystania z bogatej oferty ćwiczeń sportowych. – Ten czas można bardzo pożytecznie spożytkować i przy okazji zrobić coś dla siebie, swojego zdrowia i dobrej kondycji. Cały czas wsłuchujemy się w potrzeby klientów, poszerzając ofertę o kolejne zajęcia lub dodatkowe godziny. Stale też się szkolimy – zwraca uwagę Łukasz Januszewicz. W klubie wszyscy się znają, wspierają. Nawiązują się znajomości, przyjaźnie. Grupa instruktorów i ćwiczących wyjeżdża razem w góry. Zdobyli już Rysy i Orlą Perć. Angażują się także w akcje charytatywne. Klub jest czynny codziennie. Od poniedziałku do piątku w godz. 6-22, w soboty od 9 do 16, a w niedziele od 9 do 14. Każdy chętny, nawet mocno zabiegany i zapracowany, może dopasować zajęcia do swojego napiętego grafiku i pojawić się w FitManii. W ofercie są pojedyncze bilety lub karnety (miesięczne, dwumiesięczne i kwartalne). Klub nie stosuje umów, wiążących klienta np. na rok z góry. Pełną ofertę zajęć można znaleźć na stronie www.fit-mania.pl
Na początku jest postanowienie noworoczne, później wiosenne przebudzenie. Bliżej wakacji się rozleniwiamy, a gdy urlop pojawia się na horyzoncie, prawie zapominamy o ćwiczeniach. A tylko regularny ruch sprawi, że będziemy czuć się dobrze i wyglądać świetnie. – W wakacje obserwujemy, że klienci są mniej zaangażowani, najczęściej też jest ich trochę mniej. A przecież tylko regularność zapewni nam dobre samopoczucie. Specjaliści mówią, że jeśli chcemy być zdrowi i sprawni, to musimy się ruszać co najmniej trzy razy w tygodniu – zwraca uwagę Łukasz Januszewicz, właściciel FitManii. Pod adresem os. Na Stoku 72 K czeka na nas 800 m2 powierzchni. Sale są przestronne i klimatyzowane, a więc doskonale sprawdzą się latem. Rozmieszczono je na dwóch piętrach. Na pierwszym ćwiczą głównie panowie, bo mieści się tam siłownia. Na drugim – najczęściej panie w kilku salach do ćwiczeń. Wrażenie robi także sprzęt, m.in. do ćwiczeń siłowych, treningu obwodowego, spinningu, MMA
W FitManii można także nauczyć się hip-hopu i to na bardzo wysokim poziomie. Zajęcia dla tych całkiem małych (minimalny wiek to 3 lata) i tych już nastoletnich (do 15 lat) prowadzi wicemistrzyni świata w tym tańcu Małgorzata Łazowska. Zajęcia dopasowane są do umiejętności uczniów. Ci, którzy hip-hopem interesują się od niedawna, trafiają do grup początkujących. Są także grupy turniejowe, a puchary zdobyte przez młodych tancerzy dumnie
FitMania Kielce, os. Na Stoku 72 K tel. (41) 332 48 33 recepcja@fit-mania.pl www.fit-mania.pl
69
Artykuł partnerski
70
ASO? Niekoniecznie
Wśród kierowców – właścicieli nowych i użytkowników leasingowanych aut – wciąż utrzymuje się mit, że z każdą nawet najdrobniejszą usterką w czasie trwania gwarancji trzeba jeździć do Autoryzowanej Stacji Obsługi. A to nieprawda. – Zgodnie z przepisami przeglądy i naprawy spokojnie można wykonywać w dowolnym serwisie – zapewnia Adrian Bernat, właściciel Mercedes Autocentrum. Nowych i leasingowanych aut nie trzeba już serwisować w ASO. Zgodnie z obowiązującymi obecnie przepisami (rozporządzenie o wyłączeniach grupowych w motoryzacji), klient może decydować, czy w trakcie trwania gwarancji będzie serwisował swój samochód w autoryzowanym serwisie czy w warsztacie niezależnym. Jeśli obowiązkowy przegląd pojazdu wykonamy w tym drugim miejscu, autoryzowany serwis nie może odmówić nam późniejszego honorowania gwarancji. To dobra wiadomość, bo w serwisach ASO jest drożej, a usługa niekoniecznie wykonywana jest lepiej. Zaoszczędzić można sporo. Szacuje się, że cena zakupu części oraz koszt napraw i przeglądów samochodu, stanowią około 40 proc. całkowitego kosztu posiadania pojazdu. – Nowe przepisy obowiązują od kilku lat, ale nie mówi się o nich głośno, co prowadzi do kuriozalnych sytuacji. Znajomy szukał określonego modelu samochodu, który był dostępny w salonie w Rzeszowie. Przy odbiorze auta usłyszał, że do serwik w i e c i e ń / M A j 20 1 9
pięć stanowisk naprawczych, a wkrótce rozpocznie się budowa nowego obiektu. – Obsługujemy klientów kompleksowo: wykonujemy przeglądy, dobieramy części (oryginalne, zamienniki lub używane) tak, by otrzymać najwyższą jakość i zachować komfort jazdy. Naprawiamy usterki, w tym wymieniamy i remontujemy silniki, skrzynie biegów, elektronikę oraz likwidujemy szkody z AC i OC. Na czas naprawy bezpłatnie oferujemy naszym klientom samochody zastępcze – mówi Adrian Bernat. W Mercedes Autocentrum możemy zostawić każdy samochód, bez względu na markę i model. Jego wiek także nie ma dla mechaników znaczenia. su także będzie musiał tam jeździć – 150 km! Nie ma takiej konieczności, to wprowadzanie klientów w błąd – zwraca uwagę Adrian Bernat. Warunek jest jeden: serwis powinien mieć wiedzę i dostęp do technologii. I kolejny mit – nie ma wąskich specjalizacji. Do dowolnego, wybranego przez nas serwisu samochodowego możemy podjechać z każdym modelem auta i każdą usterką. Szukając najlepszego, warto posiłkować się opiniami znajomych oraz tymi zamieszczanymi w internecie. Mercedes Autocentrum istnieje na rynku od 2001 roku. Początkowo firma handlowała nowymi i używanymi częściami zamiennymi, a kilka lat później uruchomiała serwis samochodowy. W firmie pracuje dziś 20 osób: doświadczonych mechaników, elektroników, lakierników. Na miejscu znajduje się
Mercedes Autocentrum Sp. z o.o. Sp. k. Bieliny, Makoszyn 113 E tel. 41 33 45 997 sklep@mercedesautocentrum.pl www.mercedesautocentrum.pl
Nożem i widelcem 72
Wielkanoc z babą tekst i zdjęcie Marta Herbergier
Nadchodzi wiosna. Przyroda powoli budzi się do życia, a my po zimowym marazmie porządkujemy przykurzone kąty w naszych mieszkaniach. W wielu domach, przystrojonych w barwne palmy i puchate bazie, oczekuje się zmartwychwstania Chrystusa. Chrześcijańskie zwyczaje związane ze świętami wielkanocnymi są niemal takie same w całej Polsce, jednak kilka z nich jest charakterystycznych wyłącznie dla regionu świętokrzyskiego.
się… dziwnie. Zieją ogniem, jednocześnie przy tym podskakując. W ten niebanalny sposób oświetlają drogę kapłanowi niosącemu monstrancję. Bziukanie, bo o nim mowa, to zwyczaj pochodzący najprawdopodobniej jeszcze z czasów powstania styczniowego. Ponieważ carski zakaz zabraniał obchodzenia święta zmartwychwstania Chrystusa, wymyślono właśnie taką cichą, ale niezwykle efektowną formę sygnalizowania wielkanocnej radości. Strażacy nabierają nafty w usta, a potem wydmuchują ją na płonącą pochodnię. Sama nazwa „bziukanie” pochodzi od specyficznego odgłosu wydmuchiwania zapalającej się od ognia nafty. Od wielu lat ceremonii towarzyszą wystrzały z armat organizowane przez grupy rekonstrukcyjne.
… i tarabany na cześć Chrystusa
Wielki Tydzień – czas oczekiwania
Okres oczekiwania na najważniejsze chrześcijańskie święto rozpoczyna Niedziela Palmowa. Tego dnia święci się palmy ozdobione suszonymi roślinami i bibułą. Wraz z nadejściem Wielkiego Czwartku w kościołach milkną dzwony, a zastępuje je dźwięk kołatek. Kapłani odnawiają swe przyrzeczenia, a grzesznicy jednają się z Bogiem. W Wieki Piątek chrześcijan obowiązuje ścisły post – przeżywają wówczas mękę Chrystusa, a krzyż poddawany jest adoracji. Następnego dnia święci się pokarmy, by zapewnić domostwom dobrobyt i szczęście oraz uczcić zwycięstwo Dobra nad Złem. Zwyczaj ten pochodzi jeszcze z czasów wczesnego średniowiecza, ale w naszym kraju upowszechnił się dopiero po II wojnie światowej.
Ogień…
Wielce zdziwieni będą ci, którzy w wielkosobotni wieczór trafią do Koprzywnicy. O tej porze w procesji przy kościele Matki Bożej Różańcowej zobaczą bowiem druhów z Ochotniczej Straży Pożarnej, którzy zachowują k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Wraz z nadejściem poranka cały świat usłyszy radosną nowinę – Chrystus zmartwychwstał. Jednak w Iwaniskach już kilka godzin wcześniej, punktualnie o północy, oznajmią to uderzenia w taraban – ogromny bęben, który od lat jest przechowywany w tamtejszej remizie. Gdy wierni czuwają przy grobie Chrystusa, instrument jest wnoszony do kościoła. Punktualnie o północy rozpoczyna się kilkunastominutowy „koncert” wygrywany przez dobosza. Dźwięki wydobywające się z tarabanu można usłyszeć jeszcze przez godzinę – to strażacy na zmianę uderzają w niego rytmicznie, by oznajmić wszystkim dobrą nowinę. Później udają się do księdza, aby go obudzić, a następnie obchodzą ulice miasteczka i składają innym mieszkańcom świąteczne życzenia.
Zwyczaj oblewania wodą na stałe wpisał się w naszą tradycję. Dawniej uważano, że ta panna, która została mocniej oblana, ma większe powodzenie u kawalerów.
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Szczęście smakuje
Mokre zaloty
W Poniedziałek Wielkanocny pogoda właściwie nie ma znaczenia, bo i tak wszyscy powinni chodzić mokrzy. Zwyczaj oblewania wodą na stałe wpisał się w naszą tradycję. Dawniej uważano, że ta panna, która została mocniej oblana, ma większe powodzenie u kawalerów. Natomiast tego dnia w Sukowie, w parafii pw. NMP Królowej Polski i św. Augustyna biskupa odbywa się wyjątkowa procesja „Emaus”, w której biorą udział wyłącznie mężczyźni. Przed wschodem słońca wyruszają oni w 8-kilometrową wędrówkę z figurą Chrystusa. Po drodze, przy mijanych kapliczkach odmawiają modlitwy w różnych intencjach. Procesja nawiązuje do biblijnej wsi Emaus, do której wędrował zmartwychwstały Chrystus. W Sukowie tradycja trwa już przeszło 60 lat.
Na świątecznym stole
A skoro Chrystus zmartwychwstał, to pora na świąteczny posiłek. Żurki z wiejską kiełbasą, faszerowane jaja i warzywne sałatki – świąteczne stoły uginają się od smakowitości, zwłaszcza że właśnie wtedy dobiega końca Wielki Post. Swych zwolenników mają tak barwne mazurki, jak i okazałe babki. Te ostatnie są wyjątkowo łatwe do przygotowania, dlatego zachęcamy do skorzystania z tradycyjnego przepisu na babkę świąteczną.
Duże podwórko z trawą, zdrowa karma, kurnik ze ściółką, luksusowymi grzędami, gniazdami, oknami. – Wszystko po to, by kury były szczęśliwe i dały pyszne, ekologiczne jaja. Tylko takie warto jeść – wyjaśnia Beata Janik-Guzy, właścicielka sklepu Źródło Smaków. Jak rozpoznać jaja ekologiczne w sklepie? Beata Janik-Guzy: W moim nie ma problemu, bo innych nie sprowadzam (śmiech). Ale poważnie: jajka ekologiczne mają podwójne oznakowanie: numer stada rozpoczynający się od „0” i ekologiczne logo UE, tzw. ekoliść. Niektórzy podają nawet datę, kiedy jaja zostały zniesione.
Babka świąteczna
Ale dlaczego to takie ważne? Przecież to tylko… jajko. Jaja ekologiczne są zdrowsze, bo zawierają więcej kwasów tłuszczowych omega-3, i lepiej smakują. Smakosze potrafią je odróżnić nawet od tych z cyfrą „1” z hodowli, w których kury mogą skubać trawę. Od ściółkowych „2” czy klatkowych „3” odróżni je każdy. W ekologicznych nie czuć mączki rybnej, soi, sztuczności, a żółtko wygląda inaczej.
Składniki: • • • • • • • • • •
4 jajka 250 g masła szklanka cukru 1 laska wanilii 160 g mąki pszennej tortowej 90 g mąki ziemniaczanej łyżeczka proszku do pieczenia skórka i sok z cytryny tłuszcz i bułka tarta do foremki cukier puder lub lukier do ozdobienia
Ekologiczne jajko więcej kosztuje. Musi, bo hodowca wkłada więcej pracy w opiekę nad kurami. Zapewnia im lepsze warunki życia, paszę, a kury są szczęśliwsze i nie chorują. Jedna nioska w takim gospodarstwie powinna mieć 4-metrowy wybieg! To ważne, bo kury nie są maszynkami do znoszenia jaj, ale żywymi istotami, które czują. Znam ludzi, którzy nie dowierzają, że te jaja są naprawdę ekologiczne. Gospodarstwo ekologiczne przechodzi kontrolę raz do roku. To naprawdę surowe przepisy. W Źródle Smaków mam tylko zdrową żywność. Warto zaglądać na stronę www.jemyeko.pl, aby uzyskać więcej informacji na temat norm, sposobu uprawy, hodowli i przetwórstwa biożywności.
W małym rondelku rozpuścić masło. Utrzeć jaja z cukrem, dosypywać stopniowo obie mąki, wanilię, proszek do pieczenia, skórkę i sok z cytryny, a na końcu ostudzone masło. Ubijać do uzyskania jednolitej masy. Natłuścić foremkę i obsypać bułką tartą, przelać do niej masę. Piec w temperaturze 180 stopni Celsjusza przez około 40 minut. Po upieczeniu i wystudzeniu posypać cukrem pudrem lub polać lukrem.
Artykuł partnerski
Wykonanie:
To skąd sprowadza Pani jaja? Są naprawdę królewskie, bo pochodzą z Wilanowa… tego pod Jędrzejowem.
Źródło Smaków Kielce, ul. Starowapiennikowa 39 H tel. 665 055 173
73
Turystyka 74
k w i e c i e Å„ / M A j 20 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Chcę urzekać ludzi rozmawiała Marta Herbergier zdjęcie z archiwum Dominika Kowalskiego
Co takiego kryje się w Górach Świętokrzyskich, że z każdym rokiem przyciągają coraz więcej turystów? Być może sprawia to widok pasiastych pól, szmer leśnych strumyków, a może po prostu urok rzucony przez tutejsze czarownice? O atrakcjach naszego regionu rozmawiamy ze świętokrzyskim przewodnikiem Dominikiem Kowalskim.
Dominik Kowalski – przewodnik terenowy po województwie świętokrzyskim, wieloletni prezes Koła Przewodników Świętokrzyskich PTTK „Bartek”. Wyróżniony Złotą Honorową Odznaką PTTK oraz Dyplomem Prezydenta Kielc za pracę włożoną w rozwój turystyki. Autor tekstów oraz konsultant merytoryczny wydawnictw związanych z turystyką. Współzałożyciel stowarzyszenia Drużyna Rycerska Ziemi Chęcińskiej „Chorągiew Ferro Aquilae”.
75
Turystyka 76 Być przewodnikiem chyba nie jest prosto. Co sprawiło, że zdecydowałeś się zajmować tym zawodowo? Tu się urodziłem, za oknem widziałem zamek w Chęcinach. Lubię ten region, jest nieodłącznym elementem mojego życia. Z czasem zacząłem zadawać sobie pytanie, co mogę z tą moją fascynacją zrobić. Gdy byłem nastolatkiem, prawie wszyscy mieszkający w Chęcinach byli z zamkiem związani i to trochę uznawałem za oczywistość. Po technikum gastronomicznym rozpocząłem studia na europeistyce, ale poza wielkim światem kusiło mnie też moje sąsiedztwo. Na drugim roku zrobiłem kurs i uzyskałem uprawnienia przewodnika świętokrzyskiego. Na początku miałem opory, by mówić do turystów, więc zająłem się… papierami, wewnętrzną działalnością koła przewodnickiego. Dziś nie wyobrażam sobie, że mógł bym robić coś innego niż oprowadzanie wycieczek. Skąd takie zainteresowanie Górami Świętokrzyskimi? Kiedy jestem poza regionem, nawet jeśli jest to podobny krajobraz: pagórki, łąki, rzeki, to czegoś mi brakuje. Chyba tej magii, tego, że na wyciągnięcie ręki mamy np. tereny, gdzie działał Staszic, o którym dzieci uczą się w szkole. Góry Świętokrzyskie obfitują w wyjątkowe miejsca. Mamy kuźnie, klasztory, ale i świętokrzyską zapaskę, nasze czarownice, biesy, legendy. Chyba po prostu jestem lokalnym patriotą i chcę się dzielić swoją wiedzą z innymi.
Nasz region ma naprawdę wiele do zaoferowania turystom, a ci mogą spędzać czas aktywnie i na wiele sposobów.
Skoro chcesz dzielić się wiedzą, to powiedz, jakie miejsca najczęściej odwiedzają turyści i które z nich poleciłbyś naprawdę? Święty Krzyż, Łysicę, zamki: w Chęcinach i w Ujeździe, a także Sandomierz. Chyba każdy o nich słyszał i nie trzeba zbyt wiele o nich opowiadać. To takie wizytówki naszego regionu, absolutny „must have” każdej wycieczki organizowanej przez biura podróży. Swoistym fenomenem jest kompleks turystyczny w Bałtowie, ale tam w dużej mierze trafiają turyści indywidualni. Każde z tych miejsc jest godne uwagi, zatem skupiłbym się raczej na tym, co można zobaczyć przy okazji. Ot, choćby Bodzentyn, który mamy w pobliżu, gdy udajemy się na Łysicę. W tamtejszym kościele znajduje się ołtarz przeniesiony z katedry wawelskiej, mamy też ruiny zamku, obecnie zresztą rewitalizowane, a do tego możemy podziwiać średniowieczny układ miasteczka i rzadki już w obecnych czasach, nadal działający targ koński. Jakie atrakcje poleciłbyś komuś, kto już nieco o naszym regionie wie i chciałby poznać go jeszcze lepiej? Myślę, że wszystko zależy od zainteresowań i pasji tej osoby. Jadąc w kierunku Małogoszcza, warto zajrzeć do Bocheńca, zatrzymać się nad rzeką, k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
usiąść i wyobrazić sobie, że całkiem niedaleko mieszkał człowiek, który napisał „Wierną rzekę”. W naszym regionie niemal wszędzie działy się rzeczy, które wpłynęły na bieg historii. Tak na dobrą sprawę, to mamy ich aż nadmiar, istna klęska urodzaju (śmiech). W regionie są zabytki sakralne, zabytki techniki, zamki, warownie, muzea z ciekawymi zbiorami, a także atrakcje geologiczne i przyrodnicze. Każdy znajdzie coś, co go zainteresuje. Osobiście polecam romański kościół w Grzegorzowicach. Nie jest zbyt popularny, a pochodzi z pierwszej połowy XIV wieku i jest jednym z najpóźniejszych obiektów romańskich w Polsce. W naszym województwie mamy też wiele miejsc, które nie są popularne… Jest wiele zabytków, do których turyści zaglądają rzadko, prawie wcale. Na dodatek pieszo można zwiedzić absolutnie dziewicze, nieznane nikomu tereny. W mojej opinii to przyroda jest największym, choć niedocenianym, atutem naszego regionu. Chcę niedługo zrealizować projekt: okrążyć granice województwa, które przebiegają w znacznej mierze lasami, łąkami i, oczywiście, wzdłuż Wisły. Wyobraź sobie taką podróż kajakiem, quadem, łodzią, rowerem, pieszo… Nasz region ma naprawdę wiele do zaoferowania turystom, a ci mogą spędzać czas aktywnie i na wiele sposobów. Podkreślasz, że, to co ciekawe jest tuż obok, że nie trzeba jechać za granicę. Powiedzieliśmy już trochę o regionie. A co ciekawego można znaleźć w Kielcach? I znów odpowiem przewrotnie, bo wcale nie będę zachęcał do zwiedzania zabytków, a podkreślę walory przyrodnicze miasta i okolic. Kilka lat temu PTTK stworzył tzw. ścieżki spacerowe w Kielcach. Żółta ma 56 km i biegnie granicami miasta. Wyobraź sobie rodzinę, która w każdą sobotę wakacji pokonuje 10 km tą ścieżką. Widok na Kielce z tej trasy jest zachwycający, miasto jest nie do poznania, to bardzo przewartościowuje sposób, w jaki stolicę województwa postrzegamy. Ta rodzinka może odwiedzić też Park Kultury i Wypoczynku, czyli Stadion, który ciągnie się przez ponad 5 km, mamy pięć rezerwatów geologicznych w granicach miasta. I na to przede wszystkim namawiam. Obcujmy z przyrodą i naturą. Jeśli ktoś chce zaczerpnąć świeżego powietrza, zrelaksować się, powinien w weekend zostawić telewizor, smartfon i korzystać z niezwykłego położenia Kielc. Cenię sobie także to, że zaledwie kilkanaście minut po wyjściu z domu, mogę się znaleźć w lesie. A jakim jesteś przewodnikiem? Nie mogę przez osiem godzin wygłaszać monologu, bo turysta nic z tego nie zapamięta. Muszę go zaczepić, sprowokować, czasem nawet zdenerwować, by wywołać w nim emocje. Dlatego najważniejsze jest dla mnie aktywne włączanie moich słuchaczy w to, o czym opowiadam. Tylko gdy będą reagować, zrozumieją i zapamiętają. Jeśli w Jędrzejowie wcielisz się w postać Wincentego Kadłubka i napiszesz jednodniową kronikę swojego życia, to z pewnością zawsze już będziesz wiedzieć, że to tutaj ten znany biskup i kronikarz spędził ostatnie lata swojego życia, a opactwo nosi jego imię. Jeśli będę opowiadał Ci w muzeum o zasobach geologicznych naszego regionu, to niewiele z tego wyniesiesz. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, abym zabrał Cię na tzw. „strzelanie” do jednej z kopalń i tam opowiedział Ci o kamieniach i minerałach – gwarantuję Ci, że efekt będzie zupełnie inny. Turysta potrzebuje haczyka – czegoś, co go zaintryguje. Moją rolą jest przedstawienie opowieści, która będzie go urzekać, która pozostanie w jego głowie i sercu przez wiele tygodni. Dziękuję za rozmowę. •
Artykuł partnerski
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Jakość na cztery gwiazdki
Designerski, nowoczesny, elegancki, a zarazem magiczny i przytulny. Tu wypoczniesz oraz zrelaksujesz się w nastrojowym SPA, a wykwalifikowani fizjoterapeuci zadbają o Twoje zdrowie. Dzięki cenionej w całym kraju restauracji Ponidzie przeżyjesz fascynującą podróż kulinarną. Wykorzystując walory naturalnych źródeł wód siarczkowych, Hotel**** Słoneczny Zdrój Medical SPA & Wellness oferuje szeroki wachlarz usług medycznych. W ośrodku można skorzystać z rozbudowanej listy zabiegów z zakresu balneoterapii, fizykoterapii oraz kinezyterapii. Nowoczesne Vitality Medical SPA & Wellness posiada 44 gabinety wyposażone w najwyższej klasy sprzęt rehabilitacyjny oraz SPA. Słoneczny Zdrój jest uznawany za jeden z najlepszych ośrodków rehabilitacyjnych w kraju. W strefie wellness znajdziemy basen, jacuzzi i sauny (fińską i IR). W centrum SPA zadbamy o urodę, zapominając o troskach dnia codziennego, oddając się błogiej relaksacji. W profesjonalnie przygotowanych gabinetach można skorzystać z zabiegów pielęgnacji twarzy, ciała, dłoni i stóp, masaży pielęgnacyjnych, ceremonii wellness. W Słonecznym Zdroju znajduje się doceniana w całym kraju restauracja Ponidzie, której smaki łączą
kuchnię europejską w stylu fusion z bogactwem produktów regionalnych. Część gastronomiczną hotelu tworzą także: klub Kalejdoskop z trzema niezależnymi salami (Mars, Venus i Winiarnią), a także pawilon grillowy. W przerwie pomiędzy zabiegami goście mogą odpocząć na tarasie słonecznym lub spacerować po ogrodzie z oczkiem wodnym i placem zabaw. Wielbiciele lektur powinni skorzystać z czytelni, a dzieci – ze specjalnie przygotowanego dla nich kącika zabaw. Dla gości preferujących odpoczynek aktywny czeka cardio room, kręgielnia, bilard, boule, wypożyczalnia rowerów i kijków nordic walking, a także wielofunkcyjna hala sportowa (tenis, piłka nożna, piłka ręczna, koszykówka, siatkówka).
Hotel**** Słoneczny Zdrój Medical SPA & Wellness Busko Zdrój, ul. Bohaterów Warszawy 115 tel. 41 310 10 73 info@slonecznyzdroj.pl www.slonecznyzdroj.pl
77
Turystyka 78
Unia, secesja, czekolada i komiksy tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski
Bruksela. Stolica Europy. Tu tłum turystów z całego świata miesza się z urzędnikami unijnymi właściwie na każdym kroku. To też miejsce, gdzie... sikać każdy może.
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
79 do bezpańskich psów, których watahy koczowały w okolicach przepływającej przez Brukselę rzeki Zenne. W lokalnym dialekcie Zinneke oznacza mieszańca. Stąd też sikający pies to zwykły kundelek.
Bruksela czekoladowa
Z tym sikaniem to nie żart. Gdyby – jak w popularnej, telewizyjnej „Familiadzie” – zapytać o symbol Brukseli, najwięcej głosów zdobyłaby odpowiedź, że jest nim sikający chłopiec. Na dalszych miejscach byłyby praliny, rodzina królewska, secesja, instytucje europejskie oraz komiks. I właśnie tym tropem ruszamy dziś przez ulice i place Brukseli.
Bruksela sikająca
Skrzyżowanie Rue de l’Etuve i Rue du Chêne to obowiązkowy punkt zwiedzania Brukseli. Właśnie tu ustawiona jest figurka sikającego chłopca zwana Manneken Pis. Jest niewielka. Ma raptem 30 cm wysokości. Pierwszą, w kamieniu, miano wykuć już w XV w. Kolejną na początku XVII w. odlał Jerôme Duquesnoy. Na ulicy stoi dziś jej kopia. Oryginał trafił do muzeum, podobnie jak stroje, w jakie sikający chłopiec jest ubierany z okazji różnych ważnych i mniej ważnych wydarzeń. Kolejne ubranka zaczęły przywozić do Brukseli oficjalne delegacje, więc dziś Manneken Pis może pochwalić się naprawdę pokaźną garderobą. Skąd w ogóle wziął się sikający chłopiec? Najpopularniejsza encyklopedia internetowa przytacza dwie legendy. Pierwsza mówi o polowaniu, w trakcie którego miał zaginąć syn króla. Po kilku dniach bezowocnych poszukiwań jeden z myśliwych miał usłyszeć „szemrzący strumyczek”. Odchyliwszy gałęzie, ujrzał nie płynącą wodę, ale sikającą zgubę. W drugiej z legend mowa jest o oblężeniu Brukseli. By dostać się do środka miasta, próbowano użyć materiałów wybuchowych. Płonący lont miał ugasić właśnie... mały chłopiec, którego na pamiątkę uwieczniono w formie rzeźby. To nie koniec sikającej Brukseli. Przechodząc przez elegancki Grand Place, dotrzemy w rejon Rue des Bouchers. Tu, na końcu wąskiej Impasse de la Fidélité, w 1987 roku Denis-Adrien Debouvrie ustawił figurkę sikającej dziewczynki, zwaną Jeanneke Pis. Z kolei dwanaście lat później na rogu Rue des Chartreux i Rue du Vieux Marché aux Grains uliczny słupek zaczął obsikiwać pies. Zinneke Pis to pomysł Toma Frantzena. Nawiązywać ma
Wędrując uliczkami i placami od jednej do drugiej sikającej postaci, co rusz poczujemy intensywny zapach... Nie, wcale nie to miałem na myśli… Intensywny zapach czekolady, która wylewa się z niewielkich fontann w ekskluzywnych sklepach. W każdym z nich można pralin skosztować. A później wybrać, zważyć, zapakować i... zabrać do domu, by wspominać chwile spędzone w Brukseli. Ale Belgia nie byłaby czekoladową potęgą, gdyby nie kilka postaci. Pierwszą z nich był Leopold Ludwik Filip Maria Wiktor Koburg, znany lepiej jako Leopold II. W 1884 roku został władcą Konga, będącego belgijską kolonią. Jego rządy miały ciemną stronę: sprzyjał niewolnictwu i ekspansywnej gospodarce, wykorzystującej kość słoniową. Ale Kongo to też plantacje kakaowców. To dzięki nim Belgia zyskała swój sztandarowy produkt, jakim do dziś podbija świat. Drugą ważną dla belgijskiej czekolady osobą był Jean Neuhaus II. Na początku XX w. postanowił zmodyfikować nieco przepis aptekarski dziadka. W słodką otoczkę z czekolady spróbował zamknąć nie medykamenty, a nadzienie. W ten sposób powstały praliny. Trzy lata później jego żona wymyśliła dekorowane pudełka. Do dziś czekoladki dostępne w wielu zakątkach starówki sprzedawane są w ozdobnych puzderkach. Najlepszym miejscem, by słodycze wybrać i podziwiać jest jednak Galeries St-Hubert. To elegancki, zadaszony pasaż handlowy wzniesiony w połowie XIX w.
Bruksela Francja-elegancja
Nieco starsze są zabudowania wokół Place Royale. Jego centralne miejsce zajmuje konny pomnik Godefroida de Bouillon z Brabancji, bohatera pierwszej wyprawy krzyżowej. W XVIII stuleciu to tu powstała dzielnica królewska. Za klasycystyczną fasadą wschodniej pierzei skrywa się Eglise St-Jacques-sur-Coudenberg. Kolejny kwartał zajmuje Palais Royal, czyli rezydencja belgijskiej rodziny królewskiej. Z przodu, w miejscu dawnych terenów łowieckich, rozciąga się założony w II połowie XVIII wieku park. W pobliżu działa też Musées royaux des Beaux-Arts z dziełami takich twórców, jak Pieter Paul Rubens, Antoon van Dijk czy Brueghelowie. Zainteresowanie królów sztuką nie skończyło się na starych mistrzach. W drugim skrzydle prezentowane są dokonania XX-wiecznych artystów, tworzących w nurcie surrealizmu, fowizmu czy abstrakcji. Elegancka Bruksela może się też pochwalić secesją. Jej najsłynniejszym przedstawicielem był Victor Horta, którego architektoniczne dokonania w 2000 roku znalazły się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Miłośnicy tego nurtu powinni zajrzeć do jego domu połączonego z pracownią przy Rue Américaine. Kolejne prace to Hôtel Tassel, Hôtel Solvay oraz Hôtel van Eetvelde. Jest w nich wszystko, z czego secesja słynie. Kute balustrady, płynne kształty, nawiązania do świata natury… W pobliżu ostatniego z tych budynków, przy Square Ambiorix, znajduje się jeszcze jeden secesyjny symbol Brukseli. Zaprojektowana przez ucznia Horty Gustave’a Strauvena kamieniczka ma zaledwie cztery metry szerokości! Śmiało może więc szczycić się mianem najwęższego domu w Brukseli. Najwęższego. I w pełni secesyjnego!
Bruksela europejska
Długa i prosta Rue Luxembourg prowadzi ze starej Brukseli do serca nowoczesnej dzielnicy europejskiej, a bramą do niej jest dawny dworzec Bru-
Turystyka 80 xelles-Luxembourg, za którego historyczną fasadą dziś skrywa się Stacja Europa. Na placu przed nią – jak gdyby nigdy nic – sprzedaje się warzywa, ekologiczne produkty, jadło regionalne. Ot, europejski standard, do którego w Polsce dopiero dorastamy. By docenić zasługi Polaków w walce o wolność, jedną z alei na terenie Parlamentu Europejskiego nazwano Esplanadą Solidarności 1980. W pobliskim Parlamentarium pokazano, czym jest demokracja, a także jakie korzyści dla poszczególnych państw przyniosła Unia Europejska. Sam Parlament Europejski nie jest – jak mogłoby się wydawać – oblężoną twierdzą. Tak naprawdę każdy może do niego wejść. Warunek jest jeden – przejście przez kontrolę bezpieczeństwa połączoną z prześwietlaniem bagażu. W środku zaś na zwiedzających czekają już audioprzewodniki z wgranymi informacjami we wszystkich 24 unijnych językach, a więc też z używanymi przez niewielkie społeczności irlandzkim czy maltańskim. Miejscem, gdzie chętnie fotografują się turyści, są maszty z flagami wszystkich 28 państw członkowskich (jeszcze z Wielką Brytanią). Inną z atrakcji jest możliwość zajrzenia z balkonu na salę plenarną, gdzie zapadają najważniejsze decyzje unijne. Dom Historii Europejskiej – kolejne ważne miejsce dzielnicy – to muzeum pokazujące dzieje kontynentu od demokracji ateńskiej, przez ciemne strony historii (niewolnictwo, wojny i dyktatury), po współczesność. Dopełnieniem wizyty w Parlamencie Europejskim powinien być spacer do budynku Komisji Europejskiej. Błękitne flagi ze złotymi dwunastoma gwiazdkami odcinają się od stalowo-szarej fasady gmachu zwanego Barlaymont.
k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
Bruksela komiksowa
Obraz Brukseli nie byłby pełny bez jej komiksowego oblicza. Wędrując przez zakamarki starego miasta, natrafimy na komiksowe murale. Jedną z bram zamieniono w wioskę Smurfów, na kolejnej ścianie widnieją bohaterowie Franka Pé, a na jeszcze innej po namalowanych schodach przeciwpożarowych, zbiegają kapitan Baryłka i Tintin. Wymyślony przez Georgesa Remi (znanego lepiej jako Hergé) Tintin to w Belgii postać kultowa. Reporter, który przejechał świat wzdłuż i wszerz, doczekał się nie tylko serii komiksów (znane są także w Polsce), ale też gadżetów – kubków, koszulek, toreb – na których dziś jest wszechobecny. By przekonać się, jakie miejsce w Belgii zajmuje komiks, wystarczy wejść do jednej z księgarń. Liczba woluminów nie idzie w setki, ale tysiące. Nie dziwi więc, że komiks doczekał się w Brukseli własnego muzeum. W Centre Belge de la Bande Dessinée można prześledzić historię gatunku, podejrzeć proces powstawania komiksów (od scenariusza i szkiców po gotowe plansze) czy też wejść w świat Tintina i Smurfów. Na ekspozycję składają się prace Peyo, Hergé, Regisa Loisela, Williama Vance, ale też naszych rodaków: Grzegorza Rosińskiego czy Zbigniewa Kasprzaka. Intrygujący jest też sam budynek muzeum. To jeszcze jedno dzieło Victora Horty. Tym samym secesja i komiks osiągają idealną symbiozę. W Brukseli, gdzie łączą się i przeplatają ze sobą nacje, religie, tradycje, style i smaki nie tylko z Europy, ale całego świata, to w końcu nic nadzwyczajnego. •
Felieton
m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e
Więcej samodzielności! Paweł Jańczyk
M
ama zawsze uczyła mnie, że muszę o siebie dbać. Sam, bo nikt tego za mnie nie zrobi. Mam nie oczekiwać od innych tego, czego sam nie jestem w stanie sobie dać. Dziś obserwuję to, co dzieje się dookoła, i przerażają mnie oczekiwania oraz roszczeniowość wielu osób. W takie postawy naszego społeczeństwa wpisuje się niestety – albo stety dla niektórych – działalność rządzących. Jestem zwolennikiem dawania kija, a nie marchewki. Moim zdaniem lepiej stworzyć możliwość godnego zarabiania, warunki do działania, odpowiednie regulacje, odpisy podatków etc. niż rozdawać złotówki na prawo i lewo. Tymczasem rządzący rozumują inaczej. Niedawno jedno 500+, za moment drugie, 13. emerytury, kolejne zasiłki i tym podobne „prezenty” generujące u części społeczeństwa poczucie, że można już przestać być zawodowo aktywnym. „Dobrze myśląca” rodzina jest w stanie być beneficjentem tak dużej liczby zasiłków, że zwyczajnie nie opłaca się już pracować za minimalną czy nawet średnią krajową. Po drugiej stronie stoją Ci, którym się jeszcze chce. Pracują na etacie, dorabiają, prowadząc własną działalność gospodarczą, biorą
nadgodziny. I co? I nic! W tym wypadku nasze państwo nie pomaga, a nawet utrudnia, pobierając od bardziej zaradnych podwójną składkę zdrowotną. Sam jestem w takiej sytuacji. Ponad 300 zł miesięcznie płaci mój pracodawca i dokładnie taką samą składkę odprowadzam sam jako osoba prowadząca działalność gospodarczą. O innych trudnościach, problemach i dodatkowych opłatach nie będę tutaj pisał, bo miejsca by brakło. Być może włożę teraz kij w mrowisko, ale jestem też totalnym przeciwnikiem wszelkich strajków. Niby dlaczego nauczyciele, którzy uczą dzieci „włAnczać i wyłAnczać” albo górnicy z nierentownych kopalń czy rolnicy, którzy mają tak wiele udogodnień i ulg, że normalny przedsiębiorca może tylko pomarzyć, mają dostać jeszcze więcej? No chyba, że argumentem jest siła i zastraszanie. Jedni rozsypią jabłka na ulicy, inni podpalą opony, a jeszcze inni zasłonią się dziećmi i będą straszyć, że młodzież nie przystąpi do egzaminów gimnazjalnych. Uważam że nauczyciele powinni zarabiać godnie, rolnicy powinni mieć stworzone odpowiednie warunki, nierentowne kopalnie należy zamknąć, a górników przekwalifikować. Zmian
nie można jednak wymuszać zastraszaniem, strajkami czy zamieszkami na ulicach. Oczywiście politykom, szczególnie tym z opozycji to pasuje, bo to rządzący mają problem, choć pewnie ostatecznie ulegną. W końcu mamy rok wyborczy. Będzie więc tak, że damy więcej pieniędzy tym, co mają większą siłę przekonywania. Ci, co nie mają możliwości strajkowania, nadal będą dla władzy nikim. Pamiętajmy, że pieniędzy nie dają politycy, bo ich nie mają. To, że ktoś dostanie więcej oznacza, że ktoś inny dostanie mniej. Zyskują ci, co mogą pozwolić sobie na palenie opon na ulicach i strajkowanie, tracą ci, którzy muszą zająć się pracą. Pracuję od 20 lat, zawsze w prywatnych firmach. Co robię, gdy chcę więcej zarabiać? Zmieniam pracę, biorę dodatkowe zlecenia, zakładam działalność. Sam dbam o siebie, nie wymagam od nikogo. Bardzo bym chciał, aby nasze społeczeństwo było samodzielne. Aby nauczyciel, górnik, policjant czy rolnik nie oczekiwał, że ktoś mu coś da, ale sam zdobywał to, czego potrzebuje. Nie wymagajmy, bądźmy samodzielni. Wtedy wszystkim nam będzie lepiej. •
81
Felieton 82
Let It Be Jakub Porada
– Ja pana znam z telewizji – powiedział mężczyzna, do którego dosiadłem się w firmowej stołówce. – Bardzo mi miło – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. To przyjemne, kiedy twoją pracę doceniają inni. Niestety, kolejne pytanie zaburzyło mój błogostan. – Czy pan przypadkiem nie pracuje w sektorze samochodowym? Ego zostało brutalnie sprowadzone do parteru. I to nie pierwszy raz. Kilka miesięcy wcześniej, na zjeździe, z okazji 125. rocznicy istnienia Śniadka, zamieniłem słowo z ulubioną nauczycielką. W liceum bywałem niezłym gałganem. Pani Chałońska jednak dostrzegła we mnie potencjał, który wykorzystuję jako dziennikarz telewizyjny. Czułem, że muszę podziękować. Ku mojemu zdziwieniu, profesorka… mnie nie zapamiętała. Niemiłe zaskoczenie. Czarę goryczy przepełniła rozmowa w firmowej windzie. Pogodynka na wieść o tym, że wprowadzamy w TTV poranne „Expressy”, zadała mi pytanie, formułując je w sposób, którego nie k w i e c i e ń / M A j 20 1 9
powstydziłaby się Joanna Krupa. – A ty jesteś morning person? Trochę mnie zamurowało. Wydawało mi się, że dziesięć lat poranków TVN24 utrwaliło mój wizerunek newsowego skowronka. – Naprawdę? – koleżanka wyglądała na szczerze zdumioną. – Owszem. Pracuję tu od 18 lat, w TVN24, który zresztą współtworzyłem – dodałem z przekąsem. Teraz zamurowało koleżankę. Przeprosiła za niewiedzę, a mnie zrobiło się głupio. Nie zauważyłem, że na rynku pojawiło się pokolenie, dla którego „Big Brother” z Gulczasem czy Manuelą, to jak czasy krakowskiej bohemy spod znaku Przybyszewskiego dla mojej generacji. Skoro nowy Wielki Brat udowadnia, że choć nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, to kąpiel dalej jest przyjemna, więc ja także postanowiłem rozprawić się z historią, aby stawić czoła teraźniejszości. Czytałem w podręczniku zen o mistrzu, który co jakiś czas wali uczniów w głowę pałką. To satori, czyli przebudzenie, ma sprawić, by kursanci
doznali oświecenia. Poczułem, że sam go dostąpiłem. Zrozumiałem, o co kaman. Możesz żyć ważnymi dla ciebie chwilami, ale inni już o tym wiedzieć nie muszą. To, co istotne dla nas, może być błahe dla reszty. Pamięć jest zawodna i choć utrwala wydarzenia, to prawdę – jak w ,,Rashomonie’’ Kurosawy – każdy widzi inaczej. Czego zatem uczą takie przypadkowe spotkania? Po pierwsze: pokory, to oczywiste. Traktuj swój projekt z szacunkiem i radością, ale nie zakładaj, że cały świat to kręci. Im mniej będziesz interesować się opinią innych, tym trwalsze będą efekty pracy. Po drugie: przestać się irytować. Nie demonizuj ludzkich przeinaczeń tak, jak Krzysztof Globisz nie wziął sobie do serca, gdy dziennikarz przedstawił go jako Krzysztofa Ibisza. Aktor obrócił sytuację w żart. Po trzecie wreszcie: nie reaguj gniewem i oburzeniem na to, że kolejny raz tłumaczysz, na czym polega przedsięwzięcie. Let It Be – jak śpiewał w pięknej piosence Beatlesów Paul McCartney. Niech tak będzie: im mniej nerwówki, tym większa satysfakcja z wykonanej roboty. Więcej luzu, a będzie dobrze. •